145

12 lutego 2010 Misjonarze występku i korupcji.... bo tworzą w Sejmie  sterty przepisów, które ze swej natury są występne i korupcyjne. A potem walczą z korupcją- i mają zajęcie. Utworzyli nawet Centralne Biuro Antykorupcyjne, które udaje, że walczy z korupcją. To wszystko w krzykliwej demokracji, która zagraża naturalnemu porządkowi rzeczy. Jak donosi „Dziennik- Gazeta Prawna”, w najnowszych przepisach dotyczących przemocy domowej, jej sprawca zostanie wyrzucony na bruk jeszcze przed wyrokiem skazującym- uwaga!- nawet jak jest właścicielem mieszkania(???). Policjanci będą mogli zatrzymać „oprawcę” i w ciągu 24 godzin powiadomić o zajściu prokuratora, który zdecyduje o nakazie opuszczenia mieszkania nawet do trzech miesięcy, a sąd nawet do 10 lat i nie ma znaczenia, kto jest jego właścicielem(???). No cóż.. Chłop doił krowę nad stawem, a w wodzie wyglądało to odwrotnie. Czy to było do uwierzenia nawet w tamtej komunie? Wyrzucić człowieka z jego własności, nie tylko przed wyrokiem, ale, że w ogóle? To znaczy co? Własność będzie automatycznie przenoszona na osobę pozostającą  w mieszkaniu? Bolszewicy mają własność, tam gdzie ją zwykle mają.. To znaczy w  nosie! Oni będą przemieszczać, przesuwać, ustanawiać i przymuszać. Jak konkubent, będący właścicielem mieszkania pobije konkubinę- to go wyrzucą z jego mieszkania??? Poczekamy na przepisy wykonawcze.. Wygląda na to, że pomalutku będą wyzuwać z własności.. - Panie  magistrze, słyszałem, że bije pan żonę? - Ależ to ohydne kłamstwo, w życiu nie byłem  magistrem. A pan profesor Jerzy Buzek też kiedyś był magistrem, a teraz jest wziętym  profesorem.. Wzięli go nawet na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, gdzie  europarlamentarzyści nudzą się jak mopsy; niektórzy tylko udają, że ich te nudne posiedzenia interesują, bo prasa ma ich na oku.. Gdyby nie to- prysneliby gdzie pieprz rośnie! Zabierając oczywiście ze sobą diety. Pan profesor wczoraj z wielkim przejęciem powiedział,   w Parlamencie Europejskim- wielkiej Wieży Babel- że  bardzo potrzeba jest „ więcej doradców, więcej asystentów i więcej twórców prawa”.. Coooooo???? Jeszcze więcej  darmozjadów potrzeba do płodzenia kolejnych worków przepisów, które to worki będą rozsypywać po wszystkich krajach europejskich? Zasypią nas tymi workami przepisów dokumentnie- tworząc dokumenty naszego dalszego zniewalania. Biurokraci nie znają granic biurokratycznego szaleństwa. I co będzie robiło to:” więcej doradców, więcej asystentów i więcej twórców prawa”(???). Jak już zostaną powołani, przystąpią do szturmu na naszą wolność i kieszenie… Bo co innego wylęgnie się w głowach świeżo powołanych? Taka jest natura biurokracji.. I nie będzie dla nas taryfy ulgowej. Nauczycielka plastyki zadała uczniom narysowanie rzeki i wędkarza.  Pod koniec lekcji  sprawdzając prace uczniów, pyta Olka: - Dlaczego nie narysowałeś wędkarza? - Bo w rzece, którą narysowałem, łowienie ryb jest zabronione! Wkrótce zabronione będzie organizowanie imprez masowych , gdy imprezy te nie będą monitorowane. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, już pracuje nad odpowiednim projektem ustawy. Wielki Brat musi widzieć: bramy wejściowe, kasy biletowe, drogi dla służb ratowniczych, parkingi, widownię, płytę boiska czy scenę. Te miejsca będą podlegały obowiązkowi cyfrowej rejestracji dźwięku i obrazu podczas meczów czy koncertów. Wszystkie te zabiegi  prewencyjne, mają wpłynąć na poprawę bezpieczeństwa, już podczas Euro 2012. Zdarza się nieraz,  że kibice w niekontrolowanych emocjonalnie  nerwach rzucają na stadionach butelkami stwarzając  niebezpieczeństwo dla tych, na których są rzucane butelki.. Oprócz zwyczajowej rewizji  mającej na celu wyeliminowanie potencjalnego niebezpieczeństwa, powinien być wprowadzony obowiązek noszenia kasków przez kibiców podczas odbywających się imprez masowych...  Zawsze to bezpieczniej w kaskach- a przy tym twarzowo. No i zarobią producenci kasków, tak jak zarobią  na ich obligatoryjnym posiadaniu przez dzieci do piętnastu lat- szusujących na stokach górskich. Pogoń za bezpieczeństwem „obywateli”, można prowadzić w nieskończoność, aż do zupełnej utraty wolności. Bo najbezpieczniej jest  w obywatelskim  więzieniu, oprócz tych więzień obywatelskich , gdzie skazani popełniają samobójstwa. Tam jednak bezpiecznie nie jest! Można w ramach popełniania bezpiecznych samobójstw, przepchnąć w Sejmie ustawę o zakazie popełniania samobójstw. Też byłby to krok w kierunku poprawy obywatelskiego bezpieczeństwa. O karach jakość cicho.. Bo kara nie rozwiązuje problemu bezpieczeństwa. Najważniejsza jest prewencja, którą można doskonalić w nieskończoność.. A i tak nie da się  do końca zapobiec mającym nastąpić wydarzeniom. To jest tak jak  z wypadkami drogowymi. Mimo wielkiego wysiłku władzy obywatelskiej,   jakaś ich ilość  była, jest i będzie.. A ile pieniędzy się przy okazji wyda? Można  poświęcić całkowitą wolność w imię prawie całkowitego  bezpieczeństwa.. Ale co wtedy z ludzkością? Co wtedy z ludźmi pozbawionymi możliwości ryzyka codziennego życia? Przecież każdy człowiek codziennie ryzykuje własne życie idąc do pracy, pracując, przechodząc przez ulicę, siedząc w kawiarni czy restauracji.. Życie jest jednym ,wielkim ryzykiem! W takim razie: albo wolność- albo bezpieczeństwo! Ja wybieram wolność z odpowiedzialnością. Socjaliści wybierają bezpieczeństwo dla nas i za nas. I prewencję zbiorową! Prewencyjnie też- państwowe  szkoły morskie- kształcą marynarzy. Jak podaje prasa jest już ich na rynku 35 tysięcy. Nie byłoby w tym nic dziwnego,  ale nie mamy floty połowowej, bo została zlikwidowana. Prewencyjnie, to może dlatego, że ktoś jeszcze się łudzi, że zostanie odbudowana , jako państwowa. I nadal  kształcą z tą nadzieją. Za nasze upaństwowione pieniądze. Paradoksalnie  państwowe szkoły kształcą marynarzy dla  niepolskich bander, bo marynarze zaciągają się u obcych armatorów. Czy to nie nonsens? Wszyscy podatnicy składają się na wykształcenie marynarzy, którzy potem wyjeżdżają do pracy za granicę, tak jak  funkcjonariusze państwowego lecznictwa. Wykształceni za nasze, na państwowych uczelniach medycznych, wyjeżdżają . . To jest jeszcze jeden argument za tym,  żeby kształcenie odbywało się za prywatne pieniądze. Za tamtej komuny, przynajmniej delikwent , zanim wyjechał  za granicę, musiał odpracować to, co państwo w niego włożyło. Było to nonsensowne, ale przynajmniej logiczne.. Teraz za państwowe, czyli nam ukradzione, kształci się dla innych.. Kształcący w szkołach marynarzy, nie zauważyli, że na  polskim rynku nie ma dla nich pracy. .Ale całe kształcenie idzie siłą rozpędu.. To skończy się tak jak z leczeniem :pacjentów  w państwowej służbie zdrowia. Docelowo pacjent  nie będzie leczony, ale pozostanie do końca świata i o jeden dzień dłużej biurokracja medyczna, która z tego pozorowanego i reglamentowanego leczenia żyje… Jak to w socjalizmie: życie sobie ,a teoria sobie. Najgorsza jest dyktatura  teoretyków- jak twierdził Orwell... A przy okazji: czym kierował się Episkopat wzywając do płacenia za abonament radiowo- telewizyjny swoich wiernych? Czy obowiązek płacenia abonamentu radiowo - telewizyjnego jest zapisany między wierszami Pisma Świętego? Nie natknąłem się nawet na ślad.. I znowu mamy problem utrzymania państwowego radia i telewizji.. Właśnie TVP stara się o 100 milionów kredytu, bo już w marcu może zabraknąć pieniędzy na wypłatę wynagrodzeń..(???) A wiadomo, że w marcu jak w garncu.. Wszystko może się zdarzyć! Dlatego  potrzebne jest działanie prewencyjne.. I jest! Tylko kto tę” prewencję” będzie spłacał? WJR

O zabitym policjancie i systemie Śmierć policjanta, zakłutego nożem w środku dnia w Warszawie, jest tak samo wstrząsająca jak każda bezsensowna śmierć, zadana przez degeneratów, których ofiarą mógł paść każdy. Czytając komentarze i słuchając relacji, widzę jednak dwa aspekty sprawy, do których mało kto się odnosi.
I. W dzisiejszych wypowiedziach policjantów pojawił się akcent żalu: dlaczego naszemu koledze nikt nie pomógł? Może by żył. Czy policjanci naprawdę mają prawo mieć pretensję do przypadkowych przechodniów, że nie wdali się w bójkę trzech mężczyzn, z czego dwóch było skrajnie agresywnymi osiłkami? Czy policjanci mogą wymagać od ludzi, żeby w takich sytuacjach zrobili coś więcej niż ktoś zrobił faktycznie, czyli dzwonili po policję? Nie mogą – z paru powodów. Po pierwsze, ponieważ sami robią niewiele, aby ludzie czuli, że mają w nich wsparcie (o tym dalej). A skoro oni wsparcia nie dają, to i ludzie nie dają wsparcia im, zwłaszcza w sytuacji, gdy mogą się zasadnie bać o własne życie. Po drugie – to policja, nie będąc w stanie zapewnić nam należytego bezpieczeństwa, jest jednym z najzagorzalszych przeciwników zobiektywizowania zasad przyznawania pozwoleń na broń. Podkreślam: zobiektywizowania, nie zliberalizowania, bo pomysły takie jak Andrzeja Czumy mają służyć przyjęciu obiektywnych kryteriów przyznawania pozwoleń. Mówiąc w uproszczeniu – dziś jest tak, że przyzwoity, porządny obywatel nie dostanie pozwolenia, jeśli nie wykaże, że grozi mu jakieś szczególne niebezpieczeństwo. A nawet jeżeli będzie się starał to wykazać, to i tak w pełni uznaniowa ocena przedstawionych dowodów należy do komendanta wojewódzkiego policji, który może bez żadnego wytłumaczenia podanie odrzucić. Zobiektywizowanie oznaczałoby zabranie policji tego korupcjogennego i niebezpiecznego przywileju. Pozwolenie dostawałby każdy, kto spełniłby obiektywne kryteria – co wcale nie musi znaczyć, że spełnić je byłoby łatwo. Należę jednak do osób, które uważają, że obiektywne kryteria dostępu do broni, a więc większa liczba dobrze skontrolowanych, porządnych obywateli, noszących broń, oznaczają większe, nie mniejsze bezpieczeństwo naszych ulic. Proszę pomyśleć, jak inaczej mogłyby się rozegrać wydarzenia na Woli, gdyby w pobliżu znalazł się choć jeden cywil z bronią (a proszę pamiętać, że posiadanie broni oznacza także przejście odpowiednich szkoleń, a więc i wyrobienie lub wzmocnienie pewnej samokontroli związanej z jej użyciem).

II. Polska policja nadal nie potrafi zrozumieć, na czym polega prawdziwa prewencja generalna i w jaki sposób czyni się otoczenie ludzi bezpieczniejszym. Największym, swoistym eksperymentem, który to pokazał, była słynna historia przywracania Nowego Jorku jego mieszkańcom na początku lat 90., gdy NYPD kierował William Bratton, wspierając się wiedzą i doświadczeniem wybitnych, amerykańskich kryminologów. To zresztą – bądźmy sprawiedliwi – nie tylko sprawa policji, ale i całego aparatu państwa, który musi z policją współdziałać. Policja nie reaguje na drobne wykroczenia, zbywa zawiadamiających o nich obywateli, czasem po prostu nie sposób się na 997 dodzwonić (sam tego wielokrotnie doświadczyłem). Ale też nie reaguje na nie, bo wie, że to stracony czas i wysiłek. Agresywny osiłek i tak nie trafi do aresztu ani więzienia, dostanie jakąś śmieszną karę ograniczenia wolności i będzie się w kułak śmiał z goniących go po próżnicy „psów”. Obaj mordercy policjanta istnieli już przecież w systemie. Można było przewidzieć, że będą coraz niebezpieczniejsi. System jest jednak skonstruowany tak, że w ogóle takich prognoz nie uwzględnia. Składają się na to i kształt kk czy kpk (takie, a nie inne, dzięki prawniczym „autorytetom” w rodzaju Andrzeja Zolla), i indolencja oraz bierność sędziów czy prokuratorów, a źródeł tych cech można szukać w systemie kształcenia prawników i w atmosferze, jaka panuje w tych środowiskach. System działa więc mechanicznie i bezmyślnie. Zanim Bratton został szefem NYPD, był szefem nowojorskiej policji metra. Na początku lat 90. korzystanie z tego środka transportu zakrawało na bohaterstwo. Bratton zmienił to m.in. w taki sposób, że postawił na rygorystyczną kontrolę gapowiczów. Rychło okazało się, że przy tej okazji zatrzymuje się mnóstwo poszukiwanych, także za ciężkie przestępstwa, rekwiruje się nielegalnie posiadaną broń i narkotyki. Tam jednak szczelny był system. W metrze stawało się coraz bezpieczniej, ponieważ typki, zatrzymane przez policję metra, nie były natychmiast wypuszczane z powrotem na ulicę. Marzy mi się, że kiedyś polska policja zacznie działać tak jak zaczęła działać policja nowojorska za Brattona. Że gliniarze nie będą obojętnie mijać namolnych parkingowych czy czyścicieli szyb na skrzyżowaniach. Oraz że polskie prawo przyjdzie im w sukurs i da skuteczne narzędzia do walki z małą, a przez to i dużą przestępczością. Na razie jest źle, a śmierć aspiranta jest smutnym tego memento. WARZYCHA

Chazarzy to zrobili prawdziwym, semickim Żydom. Sefardyjczycy – kultura żydowska, która rozwinęła się w arabskojęzycznych krajach islamskich, zwłaszcza w Afryce Północnej. Po wygnaniu Żydów z Hiszpanii i Portugalii, społeczności sefardyjskie powstały m.in. na Bałkanach, w Turcji, Włoszech, Holandii i Grecji. 14 sierpnia [2004 roku], o 9 rano, izraelska stacja telewizyjna “Kanał 10″, złamała wszelkie zakazy i ujawniła najohydniejszy sekret (…) założycieli Izraela – umyślną, masową radiację wszystkich młodych Sefardyjczyków. Pokaz rozpoczęła projekcja filmu dokumentalnego, pt. “100.000 napromieniowanych” oraz dyskusja z udziałem specjalistów, prowadzona przez gospodarza programu, Dana Margalita. Było to o tyle zaskakujące, że dotychczas był on znany z posłuszeństwa dla establishmentu. Dane o filmie: “100.000 napromieniowanych” (tytuł angielski: “The Ringworm Children”, tłumaczenie dosłowne tytułu hebrajskiego na angielski to “100.000 Rays” – przypis red. WM), wydane przez Dimona Productions Ltd. w 2003 roku. Producent – Dudi Bergman. Reżyseria – Asher Hemias, David Belhassen. Uczestnicy dyskusji: marokańska piosenkarka, David Edrei, przywódca komitetu rekompensat dla ofiar prześwietleń na grzybicę strzygącą oraz Boaz Lev, rzecznik ministerstwa zdrowia. W 1951 roku, naczelnik ministerstwa zdrowia, Czaim Szeba, wrócił z USA z 7 rentgenowskimi maszynami, które podarowała mu amerykańska armia. Miały zostać użyte w masowym eksperymencie na całym pokoleniu Sefardyjczyków, służących jako króliki doświadczalne. Każde dziecko sefardyjskie miało dostać 35 tys. razy większą od dopuszczalnej dawkę promieniowania, skierowaną bezpośrednio w głowę. Za doświadczenie rząd amerykański płacił 300 mln lirów izraelskich, co stanowi równowartość współczesnych miliardów dolarów. Dla porównania, cały ówczesny budżet ministerstwa zdrowia Izraela zamykał się w sumie 60 mln lirów. Dla niepoznaki, podczas wycieczek szkolnych dzieci zabierane były na odosobnienie, w celu napromieniowania. Rodzinom tłumaczono, że promieniowanie ma stanowić zabezpieczenie przeciwko grzybicy oraz pasożytom. Wkrótce po napromieniowaniu 6 tys. dzieci zmarło, a te, które pozostały przy życiu, do dziś umierają z powodu raka i innych chorób. Zanim zmarły, ofiary cierpiały na ataki epilepsji, zanik pamięci, chorobę Alzheimera, przewlekłe bóle głowy i psychozę. Tak, ten chłodny opis oddaje tematykę filmu dokumentalnego “100.000 napromieniowanych”. Czym innym jest jednak oglądanie ofiar na ekranie. Marokańska kobieta opisuje, co czuła, gdy napromieniowano ją dawką 35 tys. razy wyższą niż dopuszczalna przy prześwietleniach rentgenowskich: Krzyczałam, aby ból odegnać. Odegnać ból. Odegnać ból. Ale on nigdy nie odszedł. Brodaty, zgarbiony człowiek, idący powoli ulicą: mam dopiero 50 lat, a wszyscy myślą, że mam 70. Musze się pochylać, aby nie upaść. Zabrali mi moją młodość tymi prześwietleniami rentgenowskimi. Starsza kobieta, która napromieniowała tysiące dzieci. Ustawiali je rzędami, golili głowy i smarowali żelem. Następnie dawano im piłkę między nogi, aby nie mogły się ruszać. Na ciałach nie miały żadnej ochrony, nie było dla nich ołowianych kamizelek. Mnie powiedziano, że to dla ich dobra, aby usunąć grzybicę. Gdybym tylko wiedziała, na jakie niebezpieczeństwo skazano te dzieci, nigdy nie dałabym się na to namówić… Nigdy!!! Ponieważ całe ciało dzieci było wystawione na promieniowanie, zmieniono konstytucję genetyczną wielu z tych dzieci, wpływając na następne pokolenia. Kobieta ze zniekształconą twarzą: Cała trójka moich dzieci ma te same zmiany rakowe, co moja napromieniowana wtedy rodzina. Niech nikt nie mówi mi, że to przypadek. Każdy zauważy, że sefardyjskie kobiety pod pięćdziesiątkę mają dziś rzadkie, niejednolite włosy, które próbują pokryć henną. Ludzie przyjęli, że to zwyczajne wśród sefardyjskich kobiet. Oglądamy na filmie kobietę w czapce stylu bejsbolowego. Wyciąga przed kamerę zdjęcie ślicznej nastolatki z pięknymi, długimi, czarnymi włosami. To ja, zanim mnie napromieniowali. Popatrzcie na mnie teraz. Zdejmuje z głowy czapkę: nawet henna nie ukryje tych przerażających, pokrytych bliznami, czerwonych, łysych placków. Wśród ofiar najwięcej było Marokańczyków, bo byli największą grupą sefardyjskich emigrantów. Wbrew logice, napromieniowani stali się najbiedniejszą i najbardziej kryminogenną grupą ludności. W przeciwieństwie do nich, Marokańczycy, którzy uciekli do Francji, stali się zamożni i wykształceni. Popularne tłumaczenie tego zjawiska miało być takie, że do Francji wyemigrowali bogaci i sprytni. Prawda jest jednak taka, że głów dzieci marokańskich imigrantów we Francji nie poddano smażeniu promieniami gamma. Film jasno pokazuje, że operacja nie była przypadkowa. Ryzyko wynikające z działania promieni rentgenowskich znane było już wtedy, od ponad 40 lat. Oficjalne wytyczne dla prześwietleń w roku 1952, mówiły o maksymalnej dawce 0.5 rada dla dziecka izraelskiego. Nie było więc żadnej pomyłki. Dzieci zostały celowo wystawione na niebezpieczeństwo. David Deri zauważa, że tylko sefardyjskie dzieci zostały napromieniowane: Byłem w klasie, gdy przyszli po nas ludzie, aby wziąć nas na wycieczkę. Dzieciom Aszkenazi [czyli Chazarom - admin] kazano pozostać w klasie, a resztę, o ciemniejszej kompleksji, poproszono do autobusu. Film pokazuje historyka, dającego skróconą lekcję historii ruchu eugeniki – programu mającego na celu usunięcie słabych stron społeczeństwa. Historyk podaje, że operacja “grzybica strzygąca”, była programem eugenicznym, wymierzonym w usunięcie słabych szczepów ze społeczeństwa. Film cytuje dwóch znanych, anty-sefardyjskich, rasistowskich przywódców Izaela: Nahuma Goldmanna i Levi Eszkola Goldmann spędził czas Holocaustu w Szwajcarii, gdzie dopilnował, by jedynie niewielu uchodźców znalazło schronienia. Następnie poleciał do Nowego Jorku, gdzie stanął na czele Światowego Kongresu Żydów, kierowanego wtedy przez Samuela Bronfmana. Według kanadyjskiego pisarza Mordekaja Richlera, Bronfman zawarł z kanadyjskim ministrem Mackenzie King’iem umowę, uniemożliwiającą przybywanie żydowskim emigrantom do Kanady. Rola Levi Eszkola podczas Holokaustu nie ograniczała się do zaniechania ratowania życia. Był wręcz zajęty odbieraniem życia. Oto fragment biografii Eszkola z witryny rządu Izraela: W 1937 roku, Eszkol odgrywał kluczową rolę w ustanowieniu Kompani Wodnej Mekorot, będąc tym, który przekonywał rząd niemiecki, aby zezwalał na emigracje Żydów do Palestyny, pozwalając im zabrać ze sobą część majątków, głównie w formie wyposażenia zbudowanego w Niemczech. Podczas, gdy żydowski świat bojkotował nazistowskie Niemcy w latach 30. XX wieku, Agencja Żydowska w Jerozolimie popierała Hitlera. Zawarto umowę, tzw. Zezwolenie Transferu, na mocy której hitlerowcy mieli wygonić niemieckich Żydów do Palestyny, a lejberzystowscy syjoniści mieli zmusić imigrantów do wydania swych majątków na zakup wyłącznie niemieckich towarów. Gdy Agencja Żydowska miała już niemieckich Żydów, na których jej zależało, zostali oni potajemnie indoktrynowani anty-żydowskością Sabbataja Cwi oraz Jakuba Franka. Wtedy pozwolono nazistom zająć się Żydami pozostałymi w Europie. Holokaust był programem eugenicznym, a Levi Eszkol odgrywał w nim znaczącą rolę. W tym momencie na ekranie pojawia się marokańska kobieta: To był holocaust, holokaust sefardystów. Chciałabym wiedzieć, dlaczego nie znalazł się nikt, kto by to zatrzymał? David Deri, zarówno na filmie, jak i będąc uczestnikiem dyskusji, wyrażał frustrację z powodu niemożności znalezienia akt lekarskich z czasu swego dzieciństwa: Próbowałem dowiedzieć się, co mi zrobili, kto to autoryzował, na czyje polecenie. Niestety ministerstwo zdrowia powiedziało, że moje akta zginęły. Boaz Lev, minister zdrowia, powiedział, że wszystkie zapiski spłonęły w pożarze. Rzecznik ministerstwa zdrowia, Boaz Lev: Niemal wszystkie akta spłonęły w pożarze. Pomóżmy więc Panu Deri wytropić prawdę o tym, kto wydał rozporządzenia. W tym miejscu muszę jednak wprowadzić swoją osobę. Około 6 lat temu badałem sprawę porwania 4,5 tys. jemeńskich niemowląt i dzieci w pierwszych latach państwowości Izraela. Spotkałem się z przywódcą ruchu na rzecz dzieci jemeńskich, rabinem Uzi Meshulum, uwięzionym z powodu próby ujawnienia prawdy na ten temat. Później został on odesłany do domu w stanie wyniszczenia, z którego już nigdy się nie wykaraskał. Powiedział mi wtedy, że wszystkie te dzieci zostały wysłane do Ameryki, w celu przeprowadzenia na nich testów nuklearnych. Amerykański rząd zakazywał eksperymentów na ludziach, więc potrzebował “królików doświadczalnych”. Rząd Izraela zaoferował ludzi na ten cel, w zamian za pieniądze oraz nuklearne tajemnice. Inicjatorem izraelskiego projektu jądrowego był przewodniczący rady obrony Izraela, Szimon Peres. Rabbin Jerozolimy, David Sevilia, potwierdził tę zbrodnię. Później widziałem zdjęcia blizn popromiennych na kilku niemowlętach, które przeżyły, oraz klatki, w których przewieziono je do Ameryki. Nieco wcześniej niż pięć lat temu, opublikowałem w internecie moje przekonanie, że syjonistyczny rząd lejberzystowski Izraela prowadził doświadczenia jądrowe na Jemeńczykach i innych sefardyjskich dzieciach, zabijając tysiące z nich. Niecałe trzy lata temu opublikowałem to ponownie w swojej ostatniej książce, pt. “Save Izrael!” (Ocalić Izrael!). Spotkało mnie z tego powodu wiele nieprzyjemności. Jednak miałem rację. Wróćmy jednak do filmu. Mówią nam, że w latach 40. XX wieku prawo USA zakazało doświadczeń nuklearnych przeprowadzanych na więźniach, chorych umysłowo i tym podobnych. Amerykański program atomowy potrzebował nowego źródła, ludzkich “królików doświadczalnych” i rząd Izraela dostarczył ich. Oto skład rządu z czasu grzybicy i okrucieństwa: premier – David Ben Gurion, minister finansów – Eliezer Kaplan, minister osadnictwa – Levi Eszkol, minister spraw zagranicznych – Mosze Szarrett, minister zdrowia – Josef Burg, minister pracy – Golda Meir, minister policji – Amos Ben Gurion. Najwyższa, poza-gabinetowa pozycja należała do Szimona Peresa, przewodniczącego Rady Obrony Izraela. Jest absurdem, że program pochłaniający miliardy dolarów z funduszy USA, byłby nieznany premierowi Izraela, tak zgłodniałego gotówki. Ben Gurion doskonale o wszystkim wiedział, dlatego też wybrał na ministra policji swojego syna, na wypadek, gdyby ktoś zechciał się wmieszać. Przyjrzyjmy się również innym członkom spisku, zaczynając od ministra finansów, Eliezera Kaplana. Zajmował się zyskami z transakcji, a jako formę wiecznej nagrody, nazwano jego imieniem szpital w pobliżu Rehovot. Nie jest jedynym w tym wypadku. Czaim Szeba, rasistowski bigot, który przewodził “Korporacji Grzybica”, nadał swe imię całemu kompleksowi medycznemu. Nie trzeba przypominać, że jeżeli w środowisku medycznym jest choć odrobina przyzwoitości, nazwy tych placówek zdrowia trzeba zmienić. Kolejny jest Josef Burg, którego przywódcy ruchu Dzieci Jemeńskie czynią odpowiedzialnym za porwania ich niemowląt. Jako minister zdrowia, odegrał zapewne kluczową rolę w morderstwach “przeciwgrzybicznych”. To wyjaśniałoby późniejsze dziwne zachowanie jego syna, Avrahama Burga, jako rozjemcy pokojowego. Nie zapomnijmy o Mosze Szarretcie, który w Aleppo, w 1944 roku aresztował rabina Joela Branda za propozycje uratowania 800 tys. Żydów uwięzionych na Węgrzech. Najczęściej cytowane słowa Szarretta: Jeżeli Szimon Peres wejdzie w skład rządu, rozerwę moje szaty i zacznę lamentować. Kilku aktywistów Dzieci Jemeńskich powiedziało mi, że słowa Szarretta dotyczyły porwań dzieci jemeńskich. Inni amatorscy historycy powiedzieli mi, że Levi Eszkol otwarcie i z dumą wyznawał swoją wiarę w założenia Sabbataja Cwi. Pomimo starań nie udało mi się znaleźć dokładnego cytatu, jednakże wiemy, że Eszkol w okresie “grzybiczym” służył jako minister osadnictwa, a następnie przejął funkcję ministra finansów od Kaplana. Cytat z jego życiorysu: W 1951 Eszkol został ministrem rolnictwa i rozwoju. Dekada lat 1952 do 1963 charakteryzowała się bezprecedensowym wzrostem gospodarczym, pomimo ciężaru finansowania fal emigrantów. W 1956 roku, podczas kampanii Synaj rozpoczął on służbę jako minister finansów. W latach 1949-1963, Eszkol był również szefem osadniczego oddziału Żydowskiej Agencji. Przez cztery pierwsze lata izraelskiej państwowości, był również skarbnikiem Agencji, odpowiedzialnym za zdobywanie funduszy na rozwój kraju, napływ fal licznych emigrantów i wyposażenie armii. Słowem, to przede wszystkim Eszkol był odpowiedzialny za izraelskich imigrantów, czyli tych, których wysyłał na śmierć w komnatach radiacyjnych tortur. Wreszcie, Golda Meir. Nie znamy jej roli, ale znała tajemnicę i została wynagrodzona. Zauważcie, że w późniejszym czasie każdy premier mianowany do roku 1977, do wyborów Menachema Begina, pochodził z tej kliki. Następcy tych rzeźników przynieśli nam “pokój” w Oslo i są oni gotowi wymazać osadników z Judei, Samarii i Gazy równie skutecznie, jak załatwili podrzędnych, śniadych Żydów, którzy dostali się w ich szpony 50 lat wcześniej. Wyobraźcie sobie, że jest 1952 rok i jesteście na spotkaniu w rządzie, na temat, czy wysłać jemeńskie dzieci do Ameryki na zagładę promienną, czy też zgładzić je na miejscu. Właśnie o tym dyskutowali podczas obrad nad sprawami stanu, sabbajaniści – założyciele naszego kraju. Po zakończeniu filmu, gospodarz programu Dan Margalit, próbował bez przekonania usprawiedliwić to, co widział: To były ciężkie czasy, chodziło o każdy dzień przetrwania. Przerwał jednak, wiedział bowiem, że nie ma przebaczenia za rzeź na sefardyjskich dzieciach. Marokańska piosenkarka skwitowała to, co widziała: To będzie bolało, ale prawda musi zostać ujawniona. W przeciwnym wypadku, rany nigdy się nie zagoją. Żyje jedna osoba, która zna prawdę i brała udział w tym okrucieństwie. Lider opozycji, Szimon Peres, zwolennik pokoju. Jedyną szansą na ujawnienie prawdy i rozpoczęcie procesu gojenia ran, jest rozpoczęcie śledztwa w sprawie porwania 4,5 tys. jemeńskich dzieci i napromieniowaniu 100 tys. dzieci sefardyjskich. Nigdy jednak się to nie stanie. Cudem jest, że w ogóle pokazano film “100.000 napromieniowanych”. Sprawa jest prosta. Ktoś walczył o pokazanie filmu, ale musiał zgodzić się na kompromis. Film dokumentalny pokazano w tym samym czasie, co najpopularniejszy i najwyżej notowany w Izraelu program roku, “A Star Is Born” (Wzeszła Gwiazda). Następnego dnia żadna z gazet nie wspomniała o emisji filmu “100.000 napromieniowanych”. Natomiast zdjęcie nowonarodzonej gwiazdy zajmowało w nich pół strony tytułowej. Tak właśnie grzebie się prawdę w Izraelu i jakoś wciąż sztuczki te udają się. W taki sam sposób ukryto prawdę o zabójstwie Rabina. Kilkaset tysięcy osób widziało jednak film na ekranach telewizyjnych i nigdy nie zapomni prawdy. Jeżeli zabójstwo Rabina nie pogrzebało lejberzystowskiego syjonizmu na dobre, miejmy nadzieję, że “100.000 napromieniowanych” to w końcu zrobi. Barry Chamish

Świadek pozywa Po raz pierwszy w historii tej komisji. Były prawnik Totalizatora Sportowego zapowiedział, że pozwie posła Urbaniaka. Za to, że – jak twierdzi Grzegorz Maj - naruszył jego dobra osobiste. Sugerując, że odegrał jakąś rolę w aferze hazardowej i że – w dużym skrócie – zabiegając o wprowadzenie wideoloterii na polski rynek, chciał pomóc nie tyle Totalizatorowi Sportowemu i budżetowi państwa, co prywatnej firmie, która Totalizator obsługuje. Czyli firmie Gtech. Grzegorz Maj, zanim trafił do Totalizatora Sportowego, startował do Sejmu z list Prawa i Sprawiedliwości. Po tym, jak z Totalizatora odszedł, został doradcą ówczesnego Premiera Jarosława Kaczyńskiego. Zajmował się ustawą o dostępie do zawodów prawnych. Ale – jak mówi – z Kaczyńskim nigdy osobiście nie rozmawiał. A do Totalizatora ściągnął go Michał Krupiński z ministerstwa skarbu.

ŚLEDCZY SIĘ NIE BOI Poseł Urbaniak pozwu się nie boi. Jak mówi, Maj przewija się w różnych materiałach, które dotarły do komisji. Stąd słowa o tym, że jego nazwiska w kontekście afery hazardowej tłumaczyć nikomu nie trzeba. Poseł Arłukowicz dopytywał Grzegorza Maja o cytaty z analizy CBA, w której to analizie Maj jest jednoznacznie czarnym charakterem. Miał nie tylko napisać projekt ustawy hazardowej, który w 2006 roku z Totalizatora trafił do wiceministra finansów Mariana Banasia, ale miał także razem z prezesem TS zamykać usta merytorycznym urzędnikom resortu, którzy sprzeciwiali się wprowadzeniu wideoloterii na rynek. Wykorzystując przy tym wsparcie Przemysława Gosiewskiego. To kłamstwo i pomówienie – mówił Maj. I zapowiedział, że pozwie także autorów analizy CBA. Tu liczy na komisję. Bo autorzy z imienia i nazwiska nie są znani.

„NIE BYŁEM AUTOREM” To chyba najważniejsze, co usłyszeliśmy. I co najbardziej zaskoczyło także samych śledczych. Grzegorz Maj oświadczył: wbrew rozpowszechnianym w mediach informacjom nie byłem autorem projektu ustawy, który w czerwcu 2006 roku prezes Totalizatora Sportowego zaproponował wiceministrowi finansów panu Marianowi Banasiowi. Wyjaśnił, że w TS pracował od maja 2006, czyli niewiele ponad miesiąc od przekazania projektu. Maj zeznał, że nie wie, kto napisał ten projekt. Że dowiedział się o nim z mediów. Kiedy już pracowała komisja. Maj podkreślał, że kiedy pracował dla Totalizatora (połowa maja 2006 – początek kwietnia 2007) spółka nie przygotowywała żadnego projektu ustawy o grach, proponowała jedynie założenia, które – jak przekonywał – miały dać zarobić Totalizatorowi, a przy tym budżetowi państwa. Chodziło o obniżenie podatku od wideoloterii i zniesienie dopłat, które powodowały, że od 2003 roku wideoloterie były tylko ustawowym zapisem. Nigdy nie weszły na rynek. Jednoręcy bandyci – mówił Maj – płacili podatki siedmiokrotnie niższe.

TOTALIZATOR TRACIŁ Maj zeznał, że Totalizator Sportowy zaangażował się w prace nad ustawą o grach, bo sytuacja finansowa spółki dramatycznie się pogarszała: jeszcze w 2003 roku TS miał ponad 50% udziału w rynku gier, dwa lata później - już tylko 35%. Zaznaczył, że w 2006 roku 70% dochodów do budżetu państwa z całego rynku hazardu pochodziło od Totalizatora. Z czego wynikała ta dysproporcja? Maj odpowiada: z przyjętych rozwiązań w kolejnych nowelizacjach w ustawie o grach i zakładach wzajemnych, które dyskryminowały własność Skarbu Państwa, tworząc preferencyjne warunki do rozwoju sektora prywatnego. Innymi słowy, Totalizator chciała zawalczyć o równe szanse. Tak mówił Maj. Dlatego propozycje TS szły w kierunku: wyrównania obciążeń podatkowych między sektorem prywatnym a państwowym, m.in. przez podwyższenie podatku od jednorękich bandytów do 180 euro, podwyższenie podatku od gier w kasynach, podwyższenie podatku od loterii audiotekstowych i umożliwienie Totalizatorowi wprowadzenia wideoloterii. W analizach – jak mówił - opierano się na rozwiązaniach już stosowanych w Szwecji, Danii czy Portugalii.
WIDEOLOTERIE NIE DLA GTECHU? Grzegorz Maj przekonywał komisję, że rozwiązania proponowane przez TS miały przynieść maksymalne zyski Totalizatorowi i budżetowi państwa, a nie firmie GTech. Tezę o tym, że zarobić miał głównie amerykański dostawca oprogramowania Maj zilustrował takim oto twierdzeniem: ktoś kupuje samochód nie po to, aby nim jeździć, ale by zyskały na tym firmy motoryzacyjne. To totalny absurd. Zeznał, że nie znał umowy zawartej między Totalizatorem a Gtechem, bo jest objęta tajemnicą. Ale nie był przekonany, że akurat ta firma musiałaby wideoloterie wprowadzać an polski rynek. Przypomniał, że na Wyścigach Konnych Totalizator organizuje zakłady we współpracy z inną firmą. Maj przekonywał komisję, że wideoloterie przyniosłyby zyski do budżetu państwa już w pierwszym roku po ich wprowadzeniu. Co innego przed komisją zeznał Marian Banaś: Totalizator Sportowy chciał w ogóle zmniejszyć podatek 45% na 20 i dochodzenie od 20 do 30, ale na przestrzeni od 2007 bodajże roku do 2017 r. I dopiero po 2017 r.
ewentualnie, po uruchomieniu wideoloterii, budżet państwa miał uzyskiwać dochody. No, dla mnie to było nie za bardzo racjonalne, no. Tak długo czekać i, po drugie, no, w pierwszej kolejności, tak jak już tutaj mówimy od samego początku, musieliśmy się kierować budową stadionów. Może zawiodła komunikacja międzyresortowa? Abstrahując, resort finansów uznał, że to wszystko za mało, żeby z pieniędzy z wideoloterii wybudować stadion, a taki plan powstał w ministerstwie skarbu. Miał budować Totalizator Sportowy. Wielu pytało, z czego? W takim sensie: jak to możliwe, że z pieniędzy z wideoloterii, skoro one miały przynieść zyski po kilku latach? Pisałam o tym przy okazji zeznań Wojciecha Jasińskiego i Tomasza Lipca: Maj przekonywał, że spółka mogła zaciągnąć kredyt. I budować za pieniądze z kredytu. Ale – jak wiemy – ministerstwa finansów to nie przekonało, bo racji Totalizatora Sportowego nie uwzględnił. Trudno się dziwić. Dziwna to bowiem figura, by uzasadniać wprowadzenie wideoloterii na rynek budową stadionu, a budować na kredyt… Tak mi się wydaje. Marian Banaś mówił przed komisją tak: Na wstępie jakby przychyliłem się do uwzględnienia tych pomysłów Totalizatora Sportowego, ale z chwilą, kiedy uzyskaliśmy od nich dokładną analizę ewentualnych środków, które trzeba będzie wyłożyć na uruchomienie totalizatora, to ja się z tego automatycznie wycofałem i poinformowałem o tym również pana Gosiewskiego, że absolutnie jest to nieracjonalne, abyśmy w tej chwili po prostu uwzględniali racje totalizatora, kiedy budżet będzie musiał na to wyłożyć, tak jak powiedziałem, te 1,5 mld, a my potrzebujemy pieniądze jak najszybciej na budowę stadionów. To również przedstawiłem stanowisko pani premier Zycie Gilowskiej, która w pełni się ze mną zgodziła. I te zapisy, jak już powiedziałem, zostały wprowadzone do naszej ustawy, że nie uwzględniamy tych propozycji Totalizatora Sportowego.
TRZY KŁOPOTLIWE PISMA
1. pismo prezesa Totalizatora Jacka Kalidy do resortu finansów z 22 grudnia 2006 roku - Kalida pisał w nim, że podstawowym błędem w procedowaniu projektu ustawy hazardowej jest założenie, że sama ta zmiana spowoduje wzrost wpływów do budżetu. Oceniał, że tak by się z pewnością nie stało, bo uruchomienie wideoloterii to koszt ok. 200-300 mln euro (…) Dopiero po trzech do pięciu lat będą możliwe znaczne wpływy do budżetu. Pismo cytował poseł Arłukowicz. Grzegorz Maj zeznał, że to uproszczenie, bo połączone są w tym myśleniu dwie kwestie: dochodów do budżetu i dochodów z inwestycji (…) Jeżeli pan przewodniczący zerknie na założenia do wideoloterii, które są w posiadaniu komisji, to dochód do budżetu pojawia się już pierwszym roku i on narastająco wynosi 50 mln zł, w drugim roku 110 mln zł, w trzecim 181 mln zł; łącznie w projektowanym okresie wynosi 913,5 mln zł. Przyznał przy tym, że ze względu na koszty inwestycja przez trzy lata byłaby na minusie, a w kolejnym roku przynosiłaby na tyle zysku, że wykazałaby pozytywny zwrot.
2. pismo Grzegorza Maja do ministerstwa finansów ze stycznia 2007 roku, w którym Maj podkreślał, że umowa z Gtech praktycznie uniemożliwiała przeprowadzenie przetargu na dostawcę systemu wideoloterii. Maj tłumaczył, że trzeba rozróżnić dwie kwestie: jedna to oprogramowanie, druga -sprzęt do wideoloterii. Jego zdaniem, z analiz prawnych umowy mogło wynikać, że Totalizator był skazany jedynie na zakup systemu informatycznego od Gtech. Maszyny mógł kupić od kogoś innego. Arłukowicz dopytywał wobec tego, czy sprawdzano, który dostawca byłby najtańszy. Maj odpowiadał, że takie analizy wykonuje się na etapie realizacji studium wykonalności, a nie na etapie przygotowywania propozycji, która umożliwiłaby zmiany w ustawie (..) Jeśli chodzi o wycenę, dział sprzedaży występuje do państwowego operatora szwedzkiego czy innego kraju z prośbą o wskazanie kosztu automatu, który spełniałby określone funkcjonalności. Maj przekonywał komisję, że nie znał umowy między Totalizatorem Sportowym a firmą Gtech, bo była objęta klauzulą poufności. Mówił, że analizował ją radca prawny TS Bartłomiej Bieleninnik.
3. pismo Jacka Kalidy z 19 września 2006 roku – o tym, że w Totalizatorze został powołany zespół, którego celem było wprowadzenie na rynek wideoloterii. Maj komisję zaskoczył, bo oświadczył, że to pomyłka. Że zespół, o którym pisał Kalida, zajmował się pracami związanymi z przygotowywaniem opracowań na potrzeby ustawowe, same wideoloterie były tylko wycinkiem jego działań (…) Nigdy żadnych działań związanych z planem biznesowym pod nazwą wideoloterie ten zespół nie przeprowadzał.  Zaskakujące, że prezes Totalizatora Sportowego albo upraszcza albo się myli. A Grzegorz Maj pisze, że umowa z Gtechem praktycznie uniemożliwiała przeprowadzenie przetargu na dostawcę systemu dla wideoloterii, twierdząc jednocześnie, że szczegółów umowy nie zna… Komisji tłumaczył, że znał je radca prawny, który jak rozumiem, oględnie go o nich informował…

ZESPÓŁ DS. USTAWY Był zespół. Jak tłumaczył Maj, zadaniem tego zespołu było nie wprowadzenie wideoloterii na rynek, ale praca nad propozycjami zmian w ustawie o grach. Grzegorz Maj był koordynatorem tego zespołu.Maj zeznał, że zespół ten nigdy nie analizował kwestii wyboru partnera przy projekcie wideoloterii. Że został powołany w związku z zaproszeniem od Ministerstwa Finansów do prac nad nowelizacją ustawy o grach i zakładach wzajemnych. W skład zespołu wchodziło na stałe kilkanaście osób. Pomagało im dodatkowo kilkudziesięciu pracowników Totalizatora specjalizujących się w konkretnych dziedzinach. Maj przyznał, że zespół korzystał także z dorobku poprzednich zarządów, z ich analiz i opracowań. Tym głównie zespół miał się zajmować. Pisać analizy, tworzyć opracowania. I na ich podstawie formułować propozycje zmian w ustawie.

W ZESPOLE GILOWSKIEJ Grzegorz Maj zeznał, że to była inicjatywa ministerstwa skarbu: Ministerstwo twierdziło - zresztą słusznie - że nie posiada specjalistów z związanych z rynkiem gier.  Tak do zespołu trafił właśnie Maj. Zespół, którego prace koordynował wewnątrz Totalizator Sportowego pełnił wobec zespołu Zyty Gilowskiej – jak się wyraził – funkcję służebną. Prace zespołu miały być nadzorowane przez zarząd spółki i po każdym spotkaniu w ministerstwie finansów zarząd miał być szczegółowo informowany o przebiegu prac. Jak mówił Grzegorz Maj, on sam wyznaczył w TS jednego z członków zarządu - Grzegorza Sołtysińskiego - do monitorowania prac nad nowelizacją ustawy hazardowej. Ministerstwo finansów było głuche na argumenty TS, dlatego TS wycofał swojego przedstawiciela z zespołu – jak zeznał Maj – w marcu 2007. Wcześniej – w grudniu 2006 – zapowiadali, że tak się może stać. I tak się stało.

O INTERWENCJI KANCELARII PREZYDENTA Grzegorz Maj zeznał że Totalizator Sportowy zwrócił się do Kancelarii Prezydenta, bo resort finansów nie chciał zaakceptować propozycji korzystnych dla budżetu (…) Dla zarządu TS było czymś niezrozumiałym, dlaczego MF nie chce uwzględnić propozycji, które w sposób oczywisty na podstawie analiz finansowych, mało tego, na podstawie doświadczeń innych krajów, które myśmy wykazywali, nie chce zaakceptować propozycji, które zwiększą wprost dochody budżetu państwa. Robert Draba w styczniu i marcu 2007 r. przesłał do resortu finansów dwa pisma z uwagami TS. W piśmie z marca Draba informował, że w załączeniu przesyła przygotowany przez zespół Totalizatora Sportowego komplet opracowań prawnych, finansowych i analiz, które dotyczą nowelizacji ustawy o grach i zakładach wzajemnych (…) Materiały te zostały skierowane na moje ręce wraz z informacją, że celem nowelizacji ustawy jest zwiększenie wpływów do budżetu państwa, a szczególnie zagwarantowanie źródeł finansowania projektu budowy Stadionu Narodowego. Przekazuję materiały Totalizatora Sportowego do oceny i ewentualnego wykorzystania przez resort finansów. Będę zobowiązany Pani Premier za poinformowanie Prezydenta RP - za pośrednictwem Szefa Kancelarii - o jakości oraz przydatności przekazanych analiz oraz opracowań. To z kolei o tyle dziwne, że właściwym nadawcą takiego pisma byłby w przypadku spółki skarbu państwa raczej resort skarbu... Dlaczego Kancelaria Prezydenta? Rozumiem, że TS chciał wytoczyć najcięższe działa przeciwko resortowi finansów. Nie pomogło. Resort zdania nie zmienił. Ale wiemy, że resort skarbu do końca walczył o to, by podatki obniżyć, a z pieniędzy z wideoloterii finansować budowę Stadionu Narodowego. W teorii. Bo Maj przyznał, że Totalizator mógłby zaciągnąć kredyt.
O GOSIEWSKIM Grzegorz Maj zeznał, że Przemysława Gosiewskiego zna. Także dlatego, że pracował nad ustawą o dostępie do zawodów prawniczych. Lobbował za tym od lat. Założył Stowarzyszenie „Fair Play”. Ale zapewnił, że nigdy nie rozmawiał z nim o ustawie hazardowej. Kłamstwem nazywając doniesienia medialne mówiące o tym, że to Gosiewski gwarantował mu poparcie dla rozwiązań Totalizatora. Przyznał, że raz zjadł z Gosiewskim obiad. I jeszcze, że po tym, jak w  mediach wrócił temat prac nad ustawą i ich przy tej ustawie domniemanej współpracy, Gosiewski do niego zadzwonił i zapytał, o co chodzi. To o tyle dziwne, że przecież podobne publikacje pojawiały się w prasie w 2007 roku…
NIEZROZUMIAŁE Wciąż nie rozumiem, mówiąc szczerze, po pierwsze tego, skąd brały się tak różne szacunki dotyczące wprowadzania wideoloterii na rynek. Być może coś nowego w sprawie powie były prezes TS Jacek Kalida. Na razie odbijamy się od różnych szacunków. I różnych opinii. Bo resort skarbu (w postaci Wojciecha Jasińskiego i Pawła Szałamachy, o którego zeznaniach jeszcze napiszę) przekonuje, że gra była warta świeczki. I że budżet państwa mógł na tym zarobić. A ministerstwo finansów (w postaci Zyty Gilowskiej i Mariana Banasia), że nie bardzo. A na pewno nie na tyle, żeby wideoloterie wprowadzać na rynek w momencie, kiedy budżet ma zabezpieczyć Euro 2012… Spór o wideoloterie jest sporem ciekawym. Nie umiem zrozumieć, po co ktoś w 2003 roku w ogóle wideoloterie do ustawy wprowadził, skoro i tak na rynek wejść nie mogły, bo nie wytrzymałyby konkurencji jednorękich…Maj próbował przekonać komisję, że to, iż resort skarbu próbował przeforsować zapisy korzystne dla Totalizatora już po tym, jak resort finansów je odrzucił to zbieżność dat. Obu akcji – według niego – nie należy ze sobą łączyć. Maj przekonywał komisję, że Totalizator Sportowy nie miał być właścicielem stadionu, który chciał budować. Poseł Neumann zwrócił mu uwagę, że miał być. Według pierwszych propozycji. Dopiero potem pojawił się pomysł, żeby inwestycję zbudował i przekazał innej spółce. Po Grzegorzu Maju zeznawał Tomasz Malarz. Były funkcjonariusz ABW oddelegowany do ministerstwa sportu. Był tam dyrektorem departamentu prawno-kontrolnego, oddelegowanym z kolei do zespołu Zyty Gilowskiej zajmującego się ustawą hazardową. Jak zeznał, pełnił tam tylko rolę obserwatora i nie miał wpływu na powstające przepisy. Malarz mówił, że w resorcie sportu wszyscy wiedzieli, że jest z ABW. Dla nikogo nie było to tajemnicą. Na pytania dotyczące jego służby w Agencji nie odpowiadał, zasłaniając się tajemnicą prawnie chronioną. O tym, jak trafił do resortu mówił już Tomasz Lipiec (link powyżej). Malarz to powtórzył. Nie chciał powiedzieć, czy informował ABW o postępie w pracach nad ustawą hazardową. Często mówił nie pamiętam. Jeszcze częściej mogę odpowiedzieć na to pytanie na posiedzeniu niejawnym. Przypomniał sobie za to, w kontekście zeznań Grzegorza Maja, że na jednym z posiedzeń zespołu zajmującego się przygotowaniem projektu nowelizacji ustawy hazardowej Totalizator wskazywał, że koszty wprowadzenia wideoloterii będą tak wysokie, że zaczną się zwracać dopiero po kilku latach. Ps. Mam jeszcze kilku zaległych świadków do opisania. Nie zapomniałam o żadnym. I zaległości, obiecuję, wkrótce nadrobię. Staram się nadążać za komisją, ale nie jest to łatwe. Zwłaszcza, że pisanie bloga nie jest moim jedynym zajęciem. Dziękuję za komentarze. I pozdrawiam.

Pamięć wróciła Podobno mówi więcej. Swobodnie. Pamięć wróciła. Obciąża konkurencję. Takie wieści płyną zza zamkniętych drzwi sali numer 25 w budynku G. Ryszard Sobiesiak dopiął swego i jest przesłuchiwany na posiedzeniu zamkniętym. Poseł, od którego zależały losy głosowania mówił dziennikarzom, że ma poczucie humoru, ale pajaca robić z siebie nie będzie. Dlatego poparł wniosek o zamknięcie posiedzenia. To, co Ryszard Sobiesiak chciał powiedzieć komisji i Polakom – już powiedział. Tekst oświadczenia w załączniku: W odpowiedziach na pytania najbardziej intrygującą nowością było to, że Sobiesiak przyznał, iż dwadzieścia lat temu czytał umowę, która wiąże Totalizator Sportowy z amerykańskim dostawcą oprogramowania, czyli firmą Gtech. To ciekawe, bo umowa jest objęta tajemnicą handlową. Od lat krążą o niej legendy. Kto Sobiesiakowi umowę pokazał? W jakich okolicznościach? Tego komisji powiedzieć już nie chciał. Wpis będę uzupałniać. Tak szybko, jak to tylko możliwe. Choć łatwo dziś nie będzie. Przed nami jeszcze zeznania Tomasza Arabskiego. Autorski pomysł przewodniczącego Sekuły.

Kto się śni Sobiesiakowi? Posłowie co jakiś czas wychodzą z sali. I relacjonują to, co dzieje się w środku. Mniej lub bardziej oficjalnie. Ryszard Sobiesiak mówi dużo. Jest bardzo otwarty. Bardziej niż którykolwiek z posłów się spodziewał. Traci pamięć tam, gdzie mowa o stenogramach. Zapytałam go w przerwie, czy naprawdę tych rozmów nie pamięta. Odpowiedział: naprawdę nie pamiętam.

KTO MU SIĘ ŚNI? Sobiesiak miał zeznać, że śni mu się posłanka Kempa i poseł Wassermann. O szczegóły posłowie - jak mówią - nie śmieli dopytywać. Sądząc jednak po jego wypowiedziach w części jawnej przesłuchania, nie były to z pewnością sny przyjemne. Podobno posłanka Kempa powiedziała, że nie chce, żeby świadkowi śniły się horrory. Na co świadek miał odpowiedzieć: jakie horrory? W takim nastroju obraduje komisja...
NOWE WĄTKI? Przewodnczący powiedział dziennikarzom, że pojawiły się nowe wątki, o których komisja wcześniej nie wiedziała. Nie chciał powiedzieć, o jakie wątki chodzi. Bo będzie o nie jeszcze dopytywał.
JAK RĄBAĆ LAS Ryszard Sobiesiak bardzo chętnie i obszernie opowiada o swoich inwestycjach. O tym, jak chciał wyrąbać las w Zieleńcu i dzwonił z ponagleniem do burmistrza, bo przecież to miała być największa inwestycja w regionie. To dla niego oczywiste. Że się dzwoni i załatwia, co trzeba. Przecież to ważne dla regionu. Nie chciał słuchać, jak burmistrz mówi, że jeden czy drugi urzędnik jest na urlopie. Ma być. I tyle. I było. Takich historii Sobiesiak za zamkniętymi drzwiami podobno opowiada więcej. I barwnie. Dowcipkuje. Tak bardzo, że jak mówią niektórzy posłowie, trudno utrzymać powagę. Swój chłop. Ale mówi to, co chce. I jak chce. To najczęściej powtarzający się komentarz. Z anegdotek (stenogramy przyniosą wierny obraz):- wyrąbał pan ten las bez zgody?- a na co miałem czekać?- a jak pan ten las wyrąbał?- zapłaciłem, przyjechali i wyrąbali. Prawda, że proste?
STENOGRAMY Traci pamięć tam, gdzie padają pytania o stenogramy. Nie pamięta, nie wie, o czym posłowie mówią. Nie potrafi umiejscowić rozmów w czasie. Czasami coś powie o kontekście którejś rozmowy. Dopytywany o konkretny fragment, który miał świadczyć o tym, że chce skompromitować Kapicę, miał odpowiedzieć, że nie pamięta. Ale przyznał też, że był na Kapicę wściekły. Bo na skutek jego właśnie decyzji (w sprawie Golden Play) musiał zamknąć salon na dwa lata, co kosztowało go ponad 1,5 miliona złotych. Tak mówił już zresztą na posiedzeniu jawnym.
O ORLIKACH Mirosław Drzewiecki zeznał przed komisją, że pod koniec 2008 roku w Gdowie, w Małopolsce, Ryszard Sobiesiak przyjechał na otwarcie Orlika. I tam poznał Marcina Rosoła: Nie, to nie było przypadkowo, bo nie wiem, czy dokładnie pamiętam, ale pan Sobiesiak jako były piłkarz był bardzo ciekaw, jak te „Orliki” w naturze wyglądają, a to były jedne z pierwszych wtedy otwierane i w tym czasie, jak mnie pytał przy okazji, kiedy, gdzie będziemy otwierali, żeby on zobaczył, zerknął, jak to wygląda. I wcześniej to musiało być… musieliśmy mieć już daty wyznaczone, kiedy będzie otwarcie w Gdowie, w Małopolsce czy w innym miejscu. Po uroczystościach mieli pojechać do hotelu. I jeszcze fragment z przesłuchania Mirosława Drzewieckiego:
Poseł Zbigniew Wassermann: Pytanie jest takie. Czy podczas kolacji… Którą pewno zjedliście pan, państwo w takim towarzystwie: pan, pan Rosół i pan Sobiesiak? Tak było? Pan Mirosław Drzewiecki: Nie, my jedliśmy z panem Rosołem. Pan Sobiesiak jak dojechał, dosiadł się do nas do stolika i jakiś tam czas rozmawialiśmy. Ryszard Sobiesiak podobno nie pamięta, co tam się działo, o czym rozmawiali. Ale... miał zeznać, że kiedy Mirosław Drzewiecki pokazał mu plany Orlików, to on się popukał w głowę, bo nie wierzył, że to się uda. Ale udało się, co zobaczył na własne oczy. Powtórzył, że nigdy Orlików nie zamierzał budować.
DONOS NA „PERKUSISTĘ” Pytany o to, kim jest „perkusista” ze stenogramów, odpowiedział (czyli niektóre rozmowy jednak pamięta!), że to Zbigniew Benbenek, czyli szef Zjednoczonych Przedsiębiorstw Rozrywkowych. O „perkusiście” mówił przed komisją Mariusz Kamiński: Z ciekawych rzeczy: Mirosław Drzewiecki tłumaczy ludziom z branży jednorękich bandytów, że jest sondowany, zdaje się, że kogoś ze sfer rządowych na okoliczność podwyższenia ryczałtu na jednorękich bandytów o 100 euro. Wówczas panowie, no, niezwykle niezadowoleni, komentują, że jest to intryga zapewne osoby, którą określają jako Perkusista, czyli Zdzisław Benbenek. Jest to też jeden z potentatów z branży hazardowej, szef zjednoczonych przedsiębiorstw rozrywkowych, zdaje się, że on reprezentuje te duże kasyna. Jan Kosek podejrzewa, że jeśli Drzewiecki był sondowany przez sfery rządowe, to zapewne właśnie jest to intryga „Perkusisty” i zapewne stoi za tym Grzegorz Schetyna – obaj panowie kiedyś w przeszłości współpracowali ze sobą biznesowo – i podejrzewa, że właśnie Grzegorz Schetyna tym razem gra w innej orkiestrze. Sobiesiak miał zeznać – według jednego z posłów – że to Benbenek, a nie on jest rekinem branży. I że to Benebnek, a nie on, naciąga skarb państwa. Posłowie relacjonują, że kiedy mówił o konkurencie, to się „gotował”. Mieszał go z błotem tak długo i tak szczegółowo, że przewodniczący musiał mu zwrócić uwagę, że może naruszać tajemnicę… O co dokładnie chodzi – nie wiemy. Dowiemy się ze stenogramów. Posłowie wychodzą z sali wyraźnie rozbawieni. Z nadzieją, że z tej zabawy urodzi się jednak coś, co pozwoli im zweryfikować zeznania innych świadków. Na razie mówią o tym ostrożnie. Czekają na stenogramy.

Spotkanie na Florydzie? Ryszard Sobiesiak miał zeznać, że spotkał się z Mirosławem Drzewieckim na Florydzie już po wybuchu afery hazardowej. Tak mówi wiceszef komisji Bartosz Arłukowicz. Nieco inną wersję tego zeznania przedstawiają inni posłowie śledczy - Jarosław Urbaniak i Franciszek Stefaniuk. Mówią, że Sobiesiak zeznał, iż siedział na ławce. Podjechał samochód Drzewieckiego. Wysiadła jego żona. Drzewiecki odjechał. Według Stefniuka, Sobiesiak rozmawiał z żoną. Według Urbaniaka, ani Drzewiecki ani żona go nie zauważyli. W tych relacjch pojawia się też informacja o rozmowie telefonicznej z Drzewieckim. Na Florydzie. Sobiesiak miał mieć pretensje, że jego nazwisko w kontekście afery się pojawiło. Nie tyle pretensje do Drzewieckiego, co pretensje w ogóle. Innymi słowy, była rozmowa. Albo - jak zrozumiał poseł Arłukowicz - było spotkanie. Bez względu na to, kto Ryszarda Sobiesiaka zrozumiał bardziej precyzyjnie (kropkę nad i postawi stenogram), Mirosław Drzewiecki przed komisją zaprzeczył, jakoby po wybuchu afery hazardowej miał jakikolwiek kontakt z Ryszardem Sobiesiakiem:
Poseł Bartosz Arłukowicz: Czy pan wie, kiedy pan Sobiesiak opuścił kraj na ten dłuższy okres czasu po wybuchu afery hazardowej bądź tuż przed wybuchem afery hazardowej? Pan Mirosław Drzewiecki: Nie wiem.
Poseł Bartosz Arłukowicz: Nie wie pan. A wie pan gdzie przebywał za granicą? Pan Mirosław Drzewiecki: Też dokładnie nie wiem.
Poseł Bartosz Arłukowicz: Nie mieliście żadnego kontaktu? Pan Mirosław Drzewiecki: Nie, żadnego. Według Mirosława Drzewieckiego żadnego kontaktu nie było. O ostatnim spotkaniu z Sobiesiakiem mówił tak: Prawdą jest, że ostatni raz widziałem go 22 września 2009 r. w hotelu Radisson. I prawdą jest również to, że podczas konferencji prasowej, próbując błyskawicznie przypomnieć sobie daty spotkań jako punkt odniesienia, przyjąłem 30 czerwca 2009 r., czyli dzień wysłania do ministra Kapicy pisma, o które przede wszystkim pytali mnie dziennikarze i na którym głównie koncentrowała się ich uwaga. Spotkanie, które miało miejsce 22 września, było zaplanowane tydzień wcześniej. Pan Sobiesiak nie miał w nim uczestniczyć. Uczestników było czterech, a pan Sobiesiak dołączył dosłownie na kilka minut. Zaproszony w trakcie tego spotkania przez jednego z nich – nie przeze mnie, jak skłamał kolejny raz pan Kamiński – i to nie ów uczestnik spotkania dzwonił do pana Sobiesiaka, żądając jego natychmiastowego przyjazdu, to pan Sobiesiak telefonował do niego. Oświadczam, że mam czterech świadków na okoliczność tego, że do spotkania doszło przypadkowo, nie z mojej inicjatywy. Cała tajemnica polegała na tym, że znajomy zapraszający pana Sobiesiaka do dołączenia do nas był sponsorem turnieju golfowego mającego się odbyć bodajże następnego dnia i miał nadzieję, że wspólnie namówią mnie do udziału w nim, sądząc, że obecność ministra sportu podniesie rangę zawodów. Pytania do Mirosława Drzewieckiego brzmią: czy spotkał się z Ryszardem Sobiesiakiem na Florydzie po 1 października 2009? Czy rozmawiał z nim przez telefon o aferze hazardowej? A jeśli tak, to dlaczego zataił to przed komisją? Brygida Grysiak

Megaprzekręt w Polsce – rozdawnictwo naszych unikalnych bogactw naturalnych Na naszych oczach, przy biernej postawie polityków, mediów, służb specjalnych, dzieje się ostatni akt utraty suwerenności naszego kraju. Afera hazardowa „warta” być może 0,5 mld PLN skutecznie przesłania megaaferę, w której Polska straciła jakieś 1500 mld PLN. Megaafera nie zostaje zauważona, być może dlatego, że ma rozmiar niewiarygodny, choć tak łatwo sprawdzalny. W czasie, kiedy kolejne rządy szukają dywersyfikujących rozwiązań dostawy paliw, po cichu rozdawane są polskie zasoby ropy i gazu obcym firmom. Oficjalna wersja Głównego Geologa Kraju jest taka: „Przekazujemy zasoby w celu ich rozpoznania, nie posiadamy środków na ten cel i nowoczesnych technologii”.

To kłamstwa. Od dziesiątków lat, w tym także w ostatnim 20 – to leciu, manipulowano informacją geologiczną. Np. coroczne Bilanse Zasobów Kopalin (PIG) informują, że mamy jedynie 150 mld m3 gazu (na 10 lat eksploatacji) i 19,5 mln ton ropy (na 1,3 roku eksploatacji). Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, z chwilą przekazania zasobów w celu rozpoznania, od razu wiadomo, że pod Kutnem zasób gazu przekazany w 2007 roku FX Energy to ok. 500 mld m3, a gaz przekazany firmie Chevron w 2009r. (obie firmy z USA) to ok. 1000 mld m3 (1 bln). Zasoby te po prostu, były dawno, poprzez kilka tysięcy wierceń w latach 60 i 70 – tych XX wieku i inne (satelitarne) w latach następnych, rozpoznane, a informacje utajniono polskiemu społeczeństwu i  przekazywano agenturze KGB. Nie ujawnienie tych zasobów było i jest tym na rękę, którzy mają biznes na sprowadzaniu gazu z Rosji. Przekazano obecnie w obce ręce zasoby gazu w ilości ok. 1,5 bln m3 (na ok. 150 lat zapotrzebowania obecnego Polski) za ok. 1% wartości (opłaty koncesyjne za wydobycie – 5,63 PLN/1000m3) ze stratą ok. 2000 mld PLN (cena gazu z Rosji to ponad 400 USD/1000 m3). Zasoby te zostały dawno rozpoznane i firmy amerykańskie, o których mowa powyżej (w FX Energy jest były wiceprezes PGNiG), mają 100% pewności co do wielkości zasobów, czym się same chwalą na swoich stronach internetowych. Manipulacja informacją przez Głównego Geologa Kraju, który wydał koncesje, polega na tym, koncesje wydaje (wydał obcym firmom ponad 30), jak twierdzi jedynie na rozpoznanie zasobów. Dają się na to nabierać wszyscy, nie znając prawa geologicznego i górniczego, które obecnie w Art. 12 stanowi że: kto rozpoznał złoże…może żądać pierwszeństwa do jego eksploatacji przed innymi. Oznacza to, że  rozpoznanie jest jednoznaczne z prawem do eksploatacji. To samo w Art. 15 jest kontynuowane w projekcie nowego prawa g i g – druk sejmowy 1696. Projekt nowego prawa g i g zmierza do totalnego przejęcia wszelkich zasobów energetycznych (oraz pozostałych) przez organ koncesyjny podległy Głównemu Geologowi Kraju w jednym celu – przekazania tych zasobów w ręce prywatnych firm przetargowo lub bez przetargu. Z pominięciem interesu państwa, samorządów i obywateli, czyli obecnych właściciel. Których pozbawia się możliwości korzystania z własnych zasobów. Dodatkowo jeszcze w nowym prawie wymyślono możliwość bezwzględnego wywłaszczenia z nieruchomości wszystkich właścicieli obecnych przez tego, który uzyskał koncesję na rozpoznanie i/lub eksploatację. Np. FX Energy ma już tereny o pow. 8,5 tys. km2 terenów w Polsce, które może przejąć na min. 50 lat, wywłaszczając wszystkich, jeśli zobaczy w tym jakiś interes. Nowe prawo g i g ma ułatwić także znakomicie przekazanie węgla brunatnego w obce ręce. Węgiel brunatny ma „iść” z prywatyzacją energetyki, co oznacza, że za oczekiwane 12 mld PLN (obecnie szacunki dochodzą do 25 mld PLN) z prywatyzacji sektora energetycznego utracimy zasoby o wartości setek mld PLN. Samorządy i organizacje społeczne eliminuje się skutecznie z procesu koncesyjnego, poprzez kolejne prawne ograniczenia ustawowe, celowe manipulacje prawem. To wszystko staje się niewiarygodne poprzez swoją prostotę. Wydaje nam się, że nikt nie może zabrać nam naszych domów, działek, pól i lasów. A jednak – wystarczy przeczytać choćby skrót projektu nowego prawa geologicznego i górniczego, żeby zrozumieć grozę sytuacji. Udało się, przy biernej postawie praktycznie wszystkich sił politycznych, zatrzymać listem otwartym do Prezydenta i Premiera, Marszałków Sejmu i Senatu (dostali wszyscy posłowie) spowolnić legislację tego prawa (ustawa miała wejść w życie 1 lipca 2009r.). Sejm uchwalił powołanie Nadzwyczajnej Podkomisji Sejmowej ds. druku 1696 – projekt nowego prawa geologicznego i górniczego, po bezskutecznej wielomiesięcznej dyskusji w podkomisji, samorządy i organizacje społeczne przestały w niej uczestniczyć decyzją Przewodniczącego i posłów PO. Z uzyskiwanych informacji posiadamy wiedzę, że z wielu wniesionych poprawek niewiele poprawek wniosła Podkomisja do projektu rządowego (projekt Głównego Geologa Kraju), projekt wkrótce ma trafić do drugiego czytania. Podsumowując – zajmujemy się wszyscy duperelami, a tu kradną, zupełnie bezkarnie, wszystko co dla nas najcenniejsze. Zwłaszcza przyszłość. Mogliśmy być Norwegią czy Kuwejtem, a jesteśmy nędzarzem wycyckanym przez zgraję mafijnych „elit politycznych”. Może czas z tym skończyć, póki jeszcze coś zostało? Może warto społeczeństwu ujawnić wszystkie bzdury o budowie dla nas bezpieczeństwa energetycznego, w ramach którego pozbywamy się własnych paliw jako źródła dochodów, by kupować od innych za ciężkie pieniądze. Te bzdury o bezpieczeństwie energetycznym w ramach czego pozbywamy się za grosze dochodowych spółek energetycznych wraz z zasobami. O potrzebie budowy elektrowni atomowych wtedy, kiedy zapotrzebowanie na energię stale spada, a wydano już pozwolenia na 12,5 tys. MW przyłączenia energii wiatrowej, (zostały do rozpatrzenia wnioski na 54 tys. MW), t.j. na 1/3 zainstalowanej obecnie mocy wszystkich elektrowni. Wtedy, kiedy dostępne zasoby geotermiczne (skał i wód) mogą zapewnić moc energii elektrycznej na ok. 50 tys. MW. O konieczności realizacji projektu CCS – wychwytywania, sprężania i zatłaczania spalin ze spalania węgla brunatnego przez PGE (przygotowane do sprzedaży na giełdzie) w najcenniejsze geotermalne pokłady utworów solanek jurajskich w centralnej Polsce. Może ktoś to powie poprzez media ogłupiałemu społeczeństwu i uratuje ten kraj? Urzeczywistnijmy słowa Jana Pawła II: „To jest nasza Ojczyzna, to jest nasze być i mieć, nikt nie może odebrać nam naszego być i mieć” Komentarz gajowego: o ile nas pamięć nie myli, to właśnie Jan Paweł II intensywnie zachęcał Polaków do wejścia do Unii – a zatem, pośrednio, do okazania zaufania kosmopolitycznym szumowinom, które nie tylko pozbawiły Polskę suwerenności, ale pozbawiają ją również dosłownie całego majątku, jaki społeczeństwo latami wypracowało i jaki Bóg nam dał w postaci bogactw naturalnych. MARUCHA

Na „żółtych papierach” Jeśli ktoś jeszcze do tej pory miał wątpliwości, czy Polskę można zaliczyć do państw poważnych – inna rzecz, że taki człowiek musiałby być bardzo mało spostrzegawczy – to od 10 lutego 2010 roku musi się tych wątpliwości definitywnie pozbyć. Polska w żadnym razie do państw poważnych zaliczona być nie może i to nie jest tylko kwestia czyichś prywatnych przypuszczeń. Od tego dnia stwierdza to bowiem prawomocny wyrok niezawisłego sądu, a więc dokument urzędowy wystawiony „w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej”, a nie, dajmy na to, jakiegoś niechętnego Polsce państwa. Chodzi oczywiście o wyrok uniewinniający pana Andrzeja Milczanowskiego z przestępstwa polegającego na tym, że będąc urzędującym ministrem spraw wewnętrznych, w grudniu 1995 roku z trybuny sejmowej, a oczach całej Polski, oskarżył ówczesnego premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji. Trudno wyobrazić sobie poważniejszy zarzut w stosunku do premiera rządu – bo przecież szpiegostwo na rzecz obcego państwa, to zdrada stanu w postaci czystej, za którą w państwie naprawdę poważnym powinna grozić kara śmierci. Oskarżenie to wywołało zrozumiały rezonans i różne publikacje „odpryskowe”, z których zwolna zaczęły wyłaniać się kontury nieporozumienia w kierującym Polską klubie gangsterów, kamuflujących się pod postacią „służb specjalnych”. Jedną z takich „odpryskowych” publikacji był artykuł tygodnika „Wprost” informujący o olbrzymich pieniądzach wyprowadzanych przez PZPR z PEWEXU i lokowanych w szwajcarskich bankach. Na przykład w latach 1988-1989 PZPR zrealizowała 800 zezwoleń dewizowych – a więc więcej niż jedno dziennie, a jednego dnia transferowano np. 22 mln franków szwajcarskich i 750 tys. dolarów. I tak co najmniej przez 18 lat! Toteż kiedy ten artykuł się ukazał, zdenerwowany prezydent Kwaśniewski oświadczył, że jeśli ktoś piśnie na ten temat słówko, to on zarządzi „lustrację totalną”. Groźba poskutkowała, bo już następnego dnia Jacek Kuroń i Karol Modzelewski napisali do niego pojednawczy list – żeby tylko Józef Oleksy podał się do dymisji i już się nie kłócimy. I na tym najwyraźniej stanęło, co 10 lutego 2010 roku ostatecznie zatwierdził swoim prawomocnym wyrokiem niezawisły sąd, stwierdzając, iż czyn ministra Andrzeja Milczanowskiego charakteryzował się „znikomą szkodliwością społeczną”. Najwyraźniej „policmajster powinność swej służby zrozumiał” aż nadto dobrze – ale wskutek tego cały świat został urzędowo upewniony, iż Polska, rządzona zdalnie przez tajniaków nie jest państwem poważnym. No a co ze szwajcarskimi pieniędzmi? Aaa, to jest jedna z największych tajemnic państwowych III Rzeczypospolitej i między innymi dlatego zagadnienie, kto zostanie kolejnym tubylczym prezydentem niepoważnego państwa budzi tyle emocji wśród zainteresowanych. SM

Cierpliwie i metodycznie Któż z nas nie pamięta powieści „Lampart” Józefa Tomassi di Lampedusy? Jak ktoś nie pamięta, bo na przykład jej nie czytał, to niechże czym prędzej to zrobi – dzięki temu lepiej będzie rozumiał nie tylko ewolucję nasze sławnej transformacji ustrojowej, ale również – kierunek europejskiej polityki, którą ostatnio tak pryncypialnie skrytykowała pani red. Anna Applebaum, prywatnie małżonka naszego ministra spraw zagranicznych, Radosława Sikorskiego. Otóż w tej powieści zadumany nad politycznymi przemianami w Italii książę Salina zauważa, że „trzeba wiele zmienić, by wszystko pozostało po staremu”. Nawiasem mówiąc, artykuł pani red. Applabaum, niezależnie od materii politycznych tam poruszonych dowodzi, że państwo Sikorscy chyba różnią się między sobą w poglądach na politykę europejską, a jeśli nie – to dowodzi, że pan minister Sikorski ma inny pogląd prywatny, a inny – jeśli można tak powiedzieć – „państwowy”. Otóż pani red. Applebaum krytykuje Unię Europejską, a konkretnie – Naszą Złotą Panią Anielę i francuskiego prezydenta Mikołaja Sarkozy’ego za to, że linię polityczną Unii Europejskiej ustalają między sobą. W rezultacie Unia jako całość nie ma własnej polityki zagranicznej, a w tej sytuacji amerykański prezydent Obama nie ma potrzeby jeździć do Madrytu na unijny szczyt europejskich mężyków stanu, bo jak będzie chciał dowiedzieć się czegoś o unijnej polityce naprawdę, to zadzwoni do Naszej Złotej – a ona go poinformuje. Spostrzeżenia pani red. Applebaum są oczywiście trafne, tylko nie wiadomo dlaczego pisze o tym w tonacji krytycznej. Przecież od samego początku było wiadomo, że tak właśnie będzie i żyją jeszcze ludzie pamiętający ostrzeżenia baronessy Małgorzaty Thatcherowej, że Unia Europejska jest tylko narzędziem niemieckiej hegemonii w Europie. Być może z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych byłoby lepiej, gdyby linia polityki zagranicznej UE była wypadkową nieustannego wiecowania państw członkowskich, bo wiadomo, że nie tylko niczego mądrego, ale nawet – niczego spójnego by nie ustaliły. W tej sytuacji Stany Zjednoczone, a tak naprawdę – kręcący amerykańską polityką żydowscy grandziarze robiliby z Europą, co by tylko chcieli. Tymczasem zarówno Niemcy, jak i Francja z powodzeniem narzucają UE program „europeizacji Europy” – czyli stopniowego, cierpliwego i metodycznego wypychania z Europy Stanów Zjednoczonych, które swoją pozycję w polityce europejskiej uzyskały dzięki dwukrotnej interwencji w wojnach przeciwko Niemcom. Dodajmy, że program „europeizacji Europy” jak najbardziej odpowiada również strategicznemu partnerowi Niemiec, czyli Rosji, która nie życzy sobie świata politycznie jednobiegunowego ze Stanami Zjednoczonymi, jako światowym hegemonem, tylko – wielobiegunowego, kierowanego przez dyrektoriat Walczących Cesarstw: amerykańskiego, europejskiego rosyjskiego, chińskiego i indyjskiego. I dopiero w tym kontekście lepiej rozumiemy przyczyny, dla których stanowisko unijnego ministra spraw zagranicznych zostało przez Naszą Złotą Panią Anielę powierzone Angielce, której największą – jak to u Anglików – zaletą jest to, że jest bardzo podobna do konia. Ale chociaż pani red. Anna Applebaum pomstuje na Naszą Złotą Panią Anielę, że nie kształtuje polityki zagranicznej UE metodą demokratycznych głosowań na „szczytach” z udziałem mężyków stanu, to przecież pan minister Sikorski najwyraźniej musi być innego zdania, skoro wspólnie ze swym szwedzkim kolegą Karolem Bildtem formuje inicjatywę polityczną, bardzo przypominającą stary, zapomniany już dzisiaj „plan Rapackiego” polegający na ustanowieniu „strefy bezatomowej w Europie Środkowej”, do której autor zaliczał również obszar obydwu państw niemieckich. Wtedy chodziło o to, żeby z „Europy Środkowej” czyli z Niemiec swoją broń jądrową Amerykanie wycofali za ocean, co delektowałoby ruskich szachistów. Dzisiaj natomiast minister Sikorski z ministrem Bildtem pragną wycofania taktycznych głowic jądrowych z Unii Europejskiej i jej „obszarów przygranicznych”. W stosunku do „planu Rapackiego” wygląda to na wielską zmianę, ale jeśli przyjrzeć się temu bliżej, to widać, że chodzi o to samo – żeby Amerykanie wycofali swoją broń jądrową z Niemiec, a w zamian za to Rosjanie przestana się odgrażać, że rozmieszczą jakieś rakiety w Okręgu królewieckim. Taka to ci symetria. Wygląda zatem na to, że minister Sikorski realizuje politykę „europeizacji Europy”, która na łamach prasy tak energicznie krytykuje jego małżonka. Miejmy nadzieję, że nie doprowadzi to do jakiegoś kryzysu, bo w rodzinach często dochodzi do podziału ról; na przykład pan Jacek Kurski nazywany jest „bullterrierem” Prawa i Sprawiedliwości, podczas gdy jego brat pełni podobne obowiązki u red. Adama Michnika. Zresztą – jakże inaczej, skoro pan minister Sikorski może dzisiaj „nie wykluczać” wystawienia swojej kandydatury w tubylczych wyborach prezydenckich w Polsce tylko przecież dzięki temu, że Nasza Złota Pani Aniela „namówiła” premiera Donalda Tuska do rezygnacji z identycznego zamiaru? A skoro już mowa o kandydatach PO na urząd prezydenta, to sądzę, że przede wszystkim należałoby rozważyć kandydaturę pani minister Julii Pitery. Nie tylko dlatego, że urodą nie ustępuje Julii Tymoszenko, ale przede wszystkim – że nie bardzo wiadomo, co z nią począć, więc ulokowanie jej w Pałacu Namiestnikowskim byłoby jakimś wyjściem. Myślę, że nie miałoby nic przeciwko temu również stowarzyszenie SOWA, zawiązywane gwoli „ochrony dobrego imienia Wojskowych Służb Informacyjnych”. Jak wiadomo, Wojskowe Służby Informacyjne, czyli razwiedka z komunistycznym rodowodem, która przygotowała, przeprowadziła i w zwartym szyku przebyła całą naszą sławną transformację ustrojową, aż do formalnego rozwiązania we wrześniu 2006 roku, istnieje nadal w postaci wyższej formy obecności, to znaczy – infiltracji, poprzez rozbudowaną w okresie transformacji agenturę, WSZYSTKICH siedmiu tajnych służb, za pośrednictwem których skutecznie kręci tak zwaną „sceną polityczną”, czyli mężykami stanu, piastującymi w Polsce zewnętrzne znamiona władzy. Dlaczego postanowiła się ujawnić – Bóg wie – i oczywiście – Nasza Złota Pani Aniela. Czyżbyśmy wkraczali w nowy etap, na którym można już porzucić pozory - bo przyczynę w postaci „ochrony dobrego imienia WSI” można spokojnie włożyć między bajki? SM

Gwarancje dla krzyży Wprawdzie konstytucja naszego państwa wprowadza rozdział państwa i Kościoła, ustanawiając zasadę, iż zarówno państwo, jak i Kościół są względem siebie autonomiczne, ale nie oznacza to nawet ukrytej intencji usuwania religii i jej symboli z terenu publicznego. Przeciwnie – artykuł 25 ust. 2 konstytucji stanowi, że władze publiczne zachowują w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych bezstronność, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym. Ta swoboda nie jest formalnie ograniczona jakimiś zakazami, zatem należy przyjąć, iż jedynym jej ograniczeniem jest uprawnienie innych obywateli do swobody wyrażania swoich przekonań w życiu publicznym. Inaczej mówiąc, niedozwolone byłyby jedynie takie manifestacje przekonań, które prowadziłyby do zmuszania innych do rezygnacji z przekonań własnych, bądź do odstąpienia od ich publicznego wyrażania. Krótko mówiąc – niedopuszczalna jest przemoc. I tak właśnie stawia sprawę art. 53 ust. 5 konstytucji stanowiący, że wolność uzewnętrzniania religii może być ograniczona jedynie w drodze ustawy i tylko wtedy, gdy jest to konieczne do ochrony bezpieczeństwa państwa, porządku publicznego, zdrowia, moralności lub wolności i praw innych osób. Przemoc stosowana na własną rękę może zagrażać bezpieczeństwu państwa, gdy przybiera postać gwałtownych rozruchów na wielkim obszarze, a zawsze zagraża porządkowi publicznemu, zdrowiu i moralności, zaś skierowana jest przeciwko wolności i prawom innych osób. Po zdumiewającym wyroku Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu uznającego za niedopuszczalne zawieszenie krzyża na ścianie sali w publicznej szkole, rozgorzała w Europie dyskusja z jednej strony nad zakresem swobody publicznego manifestowania przekonań religijnych, a z drugiej – nad zakresem uprawnień władzy publicznej. Dyskusja ta zaostrza się również w Polsce, gdzie akcję występowania ze skargami do sadów zapowiedziała organizacja Młodych Socjalistów, nie ukrywających, iż jej celem ma być przeforsowanie zakazu umieszczania krzyży w budynkach publicznych. Młodzi Socjaliści, za panią matką, w osobie posłanki do Parlamentu Europejskiego Joanny Senyszyn powtarzają, że obecność krzyży w takich miejscach, jak np. szkoły, krępuje swobodę wyrażania ich przekonań światopoglądowych i filozoficznych.

Nie można zgodzić się z tym stanowiskiem z dwóch co najmniej powodów. Po pierwsze – Młodzi Socjaliści uważają rezygnację katolików, czy w ogóle – chrześcijan ze swobody publicznego wyrażania swoich przekonań religijnych za konieczny warunek swobody własnej. Tego rodzaju aroganckie żądanie jest całkowicie sprzeczne z gwarancjami wynikającymi z art. 25 ust. 2 konstytucji, którego intencją jest unikanie przemocy wobec jakiejkolwiek grupy światopoglądowej. Tymczasem żądanie Młodych Socjalistów oznacza, że władze państwowe powinny chrześcijanom zabronić publicznego manifestowania swoich religijnych postaw, a więc – że w tym celu władze zastosują wobec nich przemoc. Przysłowie mówi, że nie dał Pan Bóg świni rogów, bo by ludzi bodła. Dzisiaj socjaliści – zarówno starzy, jak i młodzi, póki co zostali rogów pozbawieni, więc liczą na to, że przy pomocy arogancji uda im się skorzystać z rogów państwowych. Miejmy nadzieję, że to są rachuby pozbawione wszelkich podstaw. Po drugie – warto zwrócić uwagę na gwarancję wynikającą z art. 48 konstytucji. Mówi on, że rodzice mają prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami, a ograniczenia w tym zakresie mogą nastąpić tylko w przypadkach przewidzianych w ustawie i tylko na mocy wyroku sądowego – w każdym przypadku – indywidualnie. Otóż proces wychowawczy, jak wiadomo, odbywa się nie tylko w domu rodzicielskim, ale również w szkole. Mamy zatem do czynienia z jednością procesu wychowawczego, bez względu na to, w jakim miejscu poszczególne zabiegi wychowawcze są wobec dzieci podejmowane i bez względu na to, kto je podejmuje – czy rodzice, czy nauczyciele. Inaczej mówiąc – prawo rodziców do wychowywania swoich dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami ani nie ustaje, ani nie ulega zawieszeniu, podczas pobierania przez dzieci nauki w szkole. Jak wiadomo, ważnym elementem wychowania religijnego jest wpajanie dzieciom szacunku do religijnych symboli, wśród których krzyż pełni szczególną funkcję i ma szczególnie wysoką rangę. Chrześcijańscy rodzice mają zatem prawo oczekiwania, że wpajanie szacunku dla religijnych symboli będzie wobec ich dzieci kontynuowane również w publicznej szkole, którą, jako podatnicy, utrzymują. Najmniej, że tak powiem „inwazyjną” wobec ludzi o innych przekonaniach formą tego szacunku jest obecność religijnych symboli w miejscach uważanych przez wszystkich za ważne lub czcigodne. Dlatego z tego punktu widzenia obecność krzyży w salach szkolnych wydaje się nie tylko możliwa, ale nawet pożądana. Wydaje się też, że na gruncie konstytucji brak jest podstaw do pozbawienia chrześcijańskich rodziców tego ich uprawnienia, bo ewentualna ustawa stałaby w oczywistej sprzeczności z art. 48 ust. 1 konstytucji, zaś wyrok sądowy, na jaki liczą socjaliści, może dotyczyć wyłącznie indywidualnego przypadku, a nie całej grupy społecznej, wyodrębnionej na podstawie przynależności religijnej. I dlatego art. 53 ust. 5 nawet takiej możliwości nie przewiduje. SM

Krasnoludki porządkują „Czy to bajka, czy nie bajka, myślcie sobie jak tam chcecie, a ja przecie wam powiadam: krasnoludki są na świecie” – zapewniała i dzieci i dorosłych Maria Konopnicka. I słusznie – bo jakże inaczej wytłumaczyć różne rzeczy, które nie śniły się nawet filozofom, nie mówiąc już o „Filozofach”, co to „bez swojej wiedzy i zgody”...? Weźmy na przykład takie wybory prezydenckie na Ukrainie. Jak wiadomo, nieznacznie wygrał je Wiktor Janukowycz, co sprawia, że sławna „pomarańczowa rewolucja” właśnie umiera śmiercią naturalną. Wprawdzie piękna Julia Tymoszenko odgraża się, że obali te wyniki przy pomocy niezawisłego sądu, ale to nie jest takie pewne, chyba, że niezawisły sąd dostałby jakiś cynk od wiadomych krasnoludków – taki sam, jak w przeddzień „pomarańczowej rewolucji” dostała ukraińska bezpieka i milicja, przechodząc od znienawidzonego Kuczmy na stronę rewolucjonistów. Jak pamiętamy, dzięki temu na Ukrainie zwyciężyła demokracja, która teraz oczywiście też zwyciężyła – o czym zapewnia nas nie tylko pan prezydent Kaczyński, ale i minister Sikorski, którzy we wszystkich innych sprawach raczej się nie zgadzają. Więc jakże demokracja mogłaby zwyciężać i u nas i na Ukrainie, gdyby nie krasnoludki? Bez krasnoludków nie da się tego zrobić, to rzecz pewna, a skoro tak, to muszą one być na świecie, nieprawdaż? Jednym z tych krasnoludków był, jak pamiętamy, słynny filantrop Jerzy Soros, znany z masowego rozmnażania krasnoludków w całej Europie Środkowej i Wschodniej. Krasnoludki bowiem rozmnażają się bezpłciowo, znaczy - przez pączkowanie na pożywce z odpadów drzewa dolarowego. Drzewo dolarowe opisał w swoim czasie Kurt Vonnegut. Liście ma ono ze studolarówek, a owocuje obligacjami pożyczki państwowej. Do drzewa dolarowego ciągną ludziska z najdalszych krańców świata, a kiedy już tam dotrą, to zabijają się nawzajem, dostarczając drzewu doskonałego nawozu. Wprawdzie Kurt Vonnegut już tego nie dodał, ale skądinąd wiemy, że pielęgnowaniem drzew dolarowych zajmują się też krasnoludki, przy okazji pączkując aż miło i to jest jeden z przykładów symbiozy w przyrodzie. Więc krasnoludek Soros – jak twierdzi brytyjski „Guardian” - miał wyłożyć na „pomarańczową rewolucję” aż 20 milionów dolarów, zapewniając w ten sposób zwycięstwo demokracji. No a teraz – które krasnoludki sprawiły to zwycięstwo? O tym na razie sza, ale już starożytni Rzymianie, którzy każdą myśl potrafili ubierać w pełną mądrości sentencję zauważyli, że is fecit cui prodest – co się wykłada, że zrobił ten, kto skorzystał. Ponieważ nasze, polskie krasnoludki na tym nic nie skorzystały, to wygląda na to, że to nie one. Nie skorzystały na tym także krasnoludki amerykańskie, więc to chyba też nie one. No to które? Pozostają krasnoludki rosyjskie, a ponieważ pozostają one w strategicznym partnerstwie z krasnoludkami niemieckimi, to wygląda na to, iż obecne zwycięstwo demokracji na Ukrainie jest pracą zbiorową krasnoludków obojga narodów. Jeśli tak, to widać wyraźnie, że po okresie pieriedyszki wywołanej zamętem powstałym po załamaniu porządku jałtańskiego, Europa ponownie się stabilizuje wzdłuż linni Ribbentrop-Mołotow, która - skoro była dobra w 1939 roku - to dobra jest i teraz, zwłaszcza w sytuacji, gdy amerykańskiemu prezydentowi Obamie 17 września ubiegłego roku krasnoludki starsze i mądrzejsze obróciły oblicze ku innym priorytetom. Zgodnie ze strategiczną myślą wyrażoną przez Klucznika Gerwazego: „gdy wielki wielkiego dusi, my duśmy mniejszych – każdy swego”, skoro porządkuje się Europa, to nic dziwnego, że porządkowanie musiało objąć również scenę tubylczą. Takie rzeczy nie mogą się obyć bez krasnoludków. Któż inny bowiem „zetrze kurze, zmyje szklanki i zanuci śpiew” – na przykład, że „wszyscy ludzie będą braćmi”? Wiadomo, że krasnoludki, toteż nic dziwnego, że skoro Nasza Złota Pani Aniela i zimny ruski czekista Putin kazali posprzątać, to krasnoludki rzuciły się do sprzątania i tę krzątaninę można zauważyć nawet w niezawisłych sądach. Oto po 14 latach zegar sprawiedliwości dał wreszcie głos stwierdzając, że oskarżenie premiera Józefa Oleksego przez ministra spraw wewnętrznych Andrzeja Milczanowskiego o szpiegostwo na rzecz Rosji nie było przestępstwem z powodu „znikomej szkodliwości społecznej”. To spostrzeżenie niezawisłego sądu wypada nam rozebrać z uwagą, bo skoro tak, to znaczy, że uprawianie przez premiera rządu Rzeczypospolitej szpiegostwa na rzecz Rosji, czy innego obcego państwa, niezawisły sąd musi uważać za rzecz tak zwyczajną, że publiczna wzmianka o tym mieści się w granicach tak zwanej notoryjności powszechnej, w rodzaju stwierdzenia, że z nocy jest ciemno a w dzień – jasno. Rzeczywiście – oznajmienie, niechby i z trybuny sejmowej, że w nocy jest ciemno, a w dzień jasno, żadną rewelacją nie jest. No dobrze – ale skąd właściwie niezawisły sąd wie takie rzeczy – to znaczy – skąd właściwie wie, że uprawianie przez polskich premierów szpiegostwa na rzecz państw obcych mieści się w ramach notoryjności powszechnej? Bez pośrednictwa krasnoludków trudno byłoby to wyjaśnić, toteż nieomylny to znak, że krasnoludki musiały jakoś przeborować sobie dojście do niezawisłych sądów, oświecając je, z jakiego klucza przystoi im dziś śpiewać. Bo z kolei inny niezawisły sąd skazał Stanisława Łyżwińskiego, ongiś wpływowego męża stanu oraz jego partyjnego zwierzchnika, byłego wicepremiera w rządzie Jarosława Kaczyńskiego na kary bezwzględnego więzienia pod pretekstem seksualnego wykorzystywania pani Anety Krawczykowej, co to „bez swojej wiedzy i zgody” podjęła się prowadzenia biura poselskiego posła Samoobrony. Wprawdzie wyrok w tej kiblówce (bo rozprawy z wyłączeniem jawności toczyły się również w areszcie) nie jest jeszcze prawomocny i pewnie wiele wody upłynie, zanim zegar sprawiedliwości wybije ostatnią godzinę, ale dzięki pani Anecie, która w porę przypomniała sobie o utraconej niewinności, scena polityczna została częściowo uporządkowana i to chyba na dobre. Na tych przykładach widzimy, że porządkować można i łagodnością i surowością – wprawdzie jednocześnie, ale oczywiście nie w tej samej sprawie. Jeszcze lepsze przedstawienie dał publiczności pan Ryszard Sobiesiak, który na użytek afery hazardowej nazywany był przez posła Zbigniewa Chlebowskiego „Rysiem”. Pan Sobiesiak, o którym tygodnik „Najwyższy Czas!” napisał, że współpracował z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego, ostentacyjnie zlekceważył sejmowych mężyków stanu z komisji śledczej, odmawiając odpowiedzi na pytania, lub twierdząc, że „nie wie, nie pamięta”. Niektórym jego opiniom niepodobna zresztą odmówić słuszności, na przykład – kiedy pouczał posłów, by nie uważali się za mądrzejszych, „tylko dlatego, żeśmy was wybrali”. W świetle informacji, że pan Sobiesiak był (a kto wie, czy czas przeszły jest w tym przypadku uzasadniony?) sekretnym współpracownikiem ABW, ten zaimek („żeśmy”) nabiera dwuznacznego, a właściwie – jednoznacznego charakteru i kto wie, czy nie z tego powodu komisja w końcu posłusznie spełniła żądanie Ryszarda Sobiesiaka, by przesłuchiwać go w trybie niejawnym. Niezależnie od tego, z zachowania Ryszarda Sobiesiaka przed komisją można wyprowadzić nie tylko wniosek, że skądś wie, iż na tych sejmowych dygnitarzy może spokojnie położyć lachę, ale również – że prawdziwa hierarchia, zarówno w biznesie, jak i polityce, może być zupełnie inna, niż opisują to ekonomiści i politolodzy, a także – że najwyższe miejsce w tej hierarchii muszą zajmować krasnoludki, a skoro tak, to muszą być na świecie – co już dawno temu przewidziała Maria Konopnicka. Więc skoro już, wykonując najwyższy rozkaz, przystąpiły do robienia porządków, to porządek musi być. SM

Ważne! Klauzula “schodów ruchomych” w traktacie lizbońskim PiS-owskie i okoliczne projekty nowej polskiej konstytucji zawierają obostrzenia w kwestii ratyfikacji umów międzynarodowych. Będzie to przedstawiane patriotycznym wyborcom jako blokada wobec dalszego ograniczania suwerenności Polski. Polacy nie powinni uwierzyć w tę propagandę. Bracia Kaczyńscy mogli sobie pozwolić na pseudoniepodległościowe pomysły w projekcie tylko dlatego, że ich eksperci konstytucyjni znają traktat lizboński i jego sprytne klauzule. Jedna z nich, zwana klauzulą kładki (passerelle) lub klauzulą schodów ruchomych, przewiduje, iż dalsze zmiany ustroju Unii nie będą już wymagały traktatów ratyfikowanych przez parlamenty i prezydentów. Lech Kaczyński, wiedząc o tym, podpisał się pod traktatem, który w perspektywie kilku lat ma odebrać. Polsce do reszty suwerenność, czyniąc z niej riespublikę Związku Socjalistycznych Republik Europejskich. Jeśli obecny prezydent resztek Rzeczypospolitej zrobił to nieświadomie, powinien o swojej ignorancji publicznie poinformować.

Co to jest kładka? Wyjaśnienie należy się nie tylko Czytelnikom. Większość polskich polityków nie wie, czym ona jest. Generalnie klauzula (czyli postanowienie umowne, traktatowe) zwane kładką – to furtka dla Rady Europejskiej (zgromadzenia głów państw) umożliwiająca im jednogłośne upoważnienie rady ministrów (czyli ministrów od jednej sprawy zgromadzonych razem) do głosowania kwalifikowaną większością we wskazanych (mniej lub bardziej precyzyjnie) sprawach. Dla organizacji grupujących suwerenów jedynym dotąd przez wieki dopuszczalnym sposobem decydowania była jednomyślność. Żadna grupa suwerenów w historii nie zgodziła się na głosowanie we własnym gronie większością głosów. Już samo złamanie tej tradycji pokazuje, że w unijnym ustroju Polska nie jest suwerenem. Ba! Jeśli przyjąć prawnicze rozróżnienie, iż nie ma „częściowej suwerenności”, czy też „suwerenności dzielonej”, a państwo albo jest całkiem suwerenne, albo nie jest takie w ogóle, pozostaje tylko jedna wykładnia tego ładu prawnego: Polska już nie jest suwerennym państwem, bo się swojej suwerenności zrzekła. O tym pisaliśmy w „NCz” jesienią. Pozostaje zatem pytaniem, czy wysokie  prawdopodobieństwo sfałszowania referendum akcesyjnego osłabia tę wykładnię. Przypomnijmy, że zgodnie z aktem wykonawczym do ustawy archiwalnej, wydanym przez ministra kultury (sic!), osławionego Waldemara Dąbrowskiego, dokumentacja referendum została pośpiesznie zniszczona. Klauzula kładki od 1992 roku dotyczy policji i współpracy wymiaru sprawiedliwości. Od 2001 roku – imigracji i azylu, polityki społecznej i ekologii. W 2004 roku Rada Europejska zastosowała ją w praktyce do polityki imigracyjnej. Traktat lizboński rozciąga ją na wszystkie dziedziny, wyjąwszy obronę. Oczywiście – można powiedzieć, że bez zgody polskiego uczestnika Rady Europejskiej wejście na kładkę będzie niemożliwe, ale nadal wysoce prawdopodobne jest, że prezydentem lub premierem (a więc tym właśnie uczestnikiem) będzie zwolennik Polski jako powiatu na skraju Europaństwa. Ponadto klimat Rad Europejskich nie sprzyja sprzeciwom. Istnieje wiele sposobów, żeby pojedynczego człowieka – i to nie monarchę, tylko wybranego na parę chwil urzędnika – omotać i skłonić do zgubnej decyzji. Na kładce decydujące będą realne atrybuty suwerenności. Państwo pozbawione pieniędzy, armii, policji, wywiadu i służby dyplomatycznej jest z góry skazane na porażkę. Na plus panom Tuskowi i Sikorskiemu można zapisać, że przynajmniej polskiej dyplomacji nie postawili do rozporządzenia czerwonej baronessie, zwanej w PO trafnie „Eurofotygą”. Co do innych atrybutów… po prostu Polska ich nie ma.

Schluss! Klauzulę kładki porządek lizboński poddaje innej klauzuli – wyższej hierarchicznie. Jest to klauzula parasola, która upoważnia do stosowania klauzuli kładki. W zasadzie tę pierwszą nazwę możemy zapomnieć. Zacznijmy o początku. Poprawki do traktatów unijnych w sposób zwyczajny można będzie wnosić ścieżką wiodąca od konferencji międzyrządowej aż do ratyfikacji przez poszczególne państwa członkowskie. W nieco uproszczonej procedurze będzie to decyzja Rady Europejskiej poddana ratyfikacji. W najbardziej uproszczonym postępowaniu (a gwarantuję, że będzie to właśnie procedura najczęstsza), Rada Europejska jednogłośnie zgodzi się na rezygnację z procedury traktatowej. Wtedy zmiana ustroju superpaństwa nastąpi w drodze tajnych, gabinetowych przetargów. Głosowanie większościowe na forum Rady Ministrów na razie miałoby być rozstrzygane według nicejskiej, a nie lizbońskiej, kalkulacji głosów, ale to i tak oznacza koniec państwa polskiego w jego znanej dotąd formie. Zanim jednak walec integracji do końca zgniecie suwerenność mniejszych państw narodowych, zdarzyć się może wiele rzeczy. Katastrofa finansów publicznych w Grecji, Hiszpanii, Irlandii, być może we Włoszech, a nawet w Wielkiej Brytanii, może skłonić niemieckie kręgi gospodarcze do buntu. Niemcy, potężnie dotknięte depresją, coraz mają coraz mniejszą ochotę finansować eurokołchoz. Powiedzą: „Schluss!” Zażądają prawa do autentycznej ekspansji, której od 1945 roku odmawiały im mocarstwa zwycięskie, albo stworzą nową konstelację według własnego interesu. Akurat na to mają dość kapitału i inteligencji. I wtedy kładka poprowadzi Unię wśród mgły ku bagnistej toni bez wyjścia. Marcin Masny

Ludwik Dorn przeprasza WCzc.Ludwika Dorna (niezrz.,W-wa) spotkało coś, co mnie spotyka co jakiś czas. Konkretnie: manipulacja. Powiedział On był mianowicie o JE Donaldzie Tusku, że p. Premier jest w sytuacji „ojca rodziny, na którą spadają różnorakie ciosy losu:

choroba bratowej, prowadzenie przez szwagra kasyn, puszczanie się córki, lekkie upośledzenie umysłowe syna, itp.”. A także coś o wodogłowiu, bezmózgowiu... TVN24, najwyraźniej p. Dorna nie lubiące, wyciągnęło z magazynu rekwizytów niejaką p. Vesnę Gromelską, która (jak rozumiem: jako matka syna z lekkim upośledzeniem umysłowym) poczuła się urażona itd. Następnie TVN24 wyłudziło wywiad od p.Dorna (nie wyjaśniając, po co; NB. w poprzednich wyborach prezydenckich TVN24 pofatygowało się aż do Radzymina – tylko po to, by nagrać moją wypowiedź – też o niepełnosprawnych dzieciach – którą też zmanipulowało!!), następnie nagrało w Fundacji „Jaś i Małgosia” koncert wypowiedzi oburzonych niepełnosprawnych dziecii ich rodziców – i ten pasztet wyemitowało. Wszystko to można przeczytać opisane tu: (PRZEPROSINY I WYTYK 1.Przeprosiny 5 lutego  TVN24 wyemitował reportaż poświęcony mojej wypowiedzi, w której rekonstruowałem motywy decyzji premiera Donalda Tuska o niekandydowaniu w wyborach prezydenckich. Stwierdziłem w niej, że pana premiera i przewodniczącego PO można porównać do ojca rodziny, na którą spadają różnorakie ciosy losu (tu wymieniłem: chorobę bratowej, prowadzenie przez szwagra kasyn, puszczanie się córki, lekkie upośledzenie umysłowe syna, itp.) ; w mojej interpretacji taką rodziną dla pana Tuska jest PO, co widać po przebiegu afery hazardowej, i wybrał on  ciężki trud zamiast wyjazdu na wymarzone pięcioletnie wakacje. W reportażu TVN24 wystąpiła matka dziecka upośledzonego, pani Vesna Gromelska, która stwierdził a, że czuje się upokorzona i obrażona, albowiem pogardliwie i negatywnie wyraziłem się o dzieciach z upośledzeniem umysłowym.  Nie zamierzam toczyć z kimkolwiek z rodziców dzieci upośledzonych sporu o to, czy takie odczytanie mojej wypowiedzi jest uprawnione, czy tez nie. Rozumiem ich pewną nadwrażliwość  i dlatego do pani Vesny Gromelskiej i innych nieznanych mi rodziców takich dzieci, którzy, być może, także poczuli się urażeni moimi słowami, kieruję  przeprosiny. 2. Wyjaśnienie Autor tego reportażu pan Michał Sznajder apelował w nim, by politycy nie tylko o dzieciach niepełnosprawnych mówili (nie upokarzając ich), ale też  coś dla nich robili. Nie podnosiłem tego dotąd publicznie, bo i po co, ale od 6 lat jestem wolontariuszem w fundacji „Cze-Ne-Ka” zajmującej się pomocą dla dzieci upośledzonych umysłowo (m.in. ich dogoterapią). 3. Wytyk Osobną sprawą jest nadużycie i manipulacja, której dopuścił się pan Sznajder z TVN24. W reportażu pan Tomasz Michałowicz z fundacji „Jaś i Małgosia” moralnie mnie potępia i stwierdza, że jeśli jestem człowiekiem przyzwoitym, to powinienem przeprosić. Następnie pan Sznajder ogłasza, że „daliśmy Ludwikowi Dornowi taką szansę”. Po tym obwieszczeniu w reportażu następuje emisja  mojej krótkiej wypowiedzi: ”Rozumiem, że to jest teraz materiał dnia. Dziwię się. Ale to jest wasza decyzja. Do widzenia”. Widz ma prawo domniemywać, że zostałem poinformowany, że ktoś z rodziców dzieci niepełnosprawnych poczuł się urażony, a ja odmówiłem przeprosin czy słów ubolewania. A o to jak było naprawdę. 5 lutego rano mój asystent poinformował mnie, że TVN24 chce nagrać moją krótką wypowiedź. Ponieważ niektórych dziennikarzy i redaktorów z tej stacji telewizyjnej uważam za dziennikarskich żyletkarzy, zawsze przez asystenta upewniam się, jaki ma być temat rozmowy i dopiero dysponując taką informacją wyrażam zgodę lub też nie. Tym razem wypowiedź miała dotyczyć prac komisji śledczej do spraw afery hazardowej. Zgodziłem się na nią. We wczesnych godzinach popołudniowych w okolicy mego domu w podgrodziskiej wsi pojawił się samochód tvn24, kamerzysta z kamerą, sitko mikrofonu oraz młodzian, który występował w roli obdarzonego głosem mobilnego uchwytu na sitko. Młodzian zadał mi pytanie, czy po zeznaniach premiera Tuska przed komisją śledczą uważam, że może on kandydować na prezydenta. Zdębiałem i wyjaśniłem, że pytanie jest bezprzedmiotowe, bowiem premier Tusk solennie zadeklarował, że nie będzie kandydował. Młodzian kontynuował wątek premiera Tuska i dopytywał, czy nie żałuję wypowiedzi, w której porównałem pana premiera do ojca rodziny, w której jedno z dzieci jest niepełnosprawne umysłowo. Odparłem, że chciałem wypowiedzieć się premierze pozytywnie, bo przecież  niezależnie do tego, że dziecko może być ciężko dotknięte przez los, to rodzice kochają je, poświęcają się dla niego i czerpią radość z rodzicielstwa. – Ale żałuje pan swojej wypowiedzi, czy nie? – dopytywał się młodzian. Ponieważ zacząłem wietrzyć jakąś pułapkę, powiedziałem to, co powiedziałem . Nigdy w żadnym momencie rozmowy ze mną młodzian nie poinformował mnie, że ktokolwiek z rodziców dzieci upośledzonych poczuł się urażony. Po obejrzeniu materiału wyemitowanego przez tvn24 doszedłem do dość oczywistego wniosku, że ktoś w tvn24 posłużył się rodzicami dzieci upośledzonych, by uderzyć w nielubianego polityka. Piszę  ktoś, bo wedle mojej opinii w tej stacji pracują zarówno dziennikarze rzetelni, jak i hieny dziennikarskie. 4. Informacja Znaczną część poświęconego mi materiału nagrano w siedzibie fundacji „Jaś i Małgosia” z udziałem dwóch mam dzieci upośledzonych, które mnie potępiały, dzieci upośledzonych oraz pracownika fundacji pana Michałowicza, który  moralnie oburzony żądał ode mnie przeprosin. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, czy mamy i pan Michałowicz zostali przez pana Sznajdera sprowokowani i zdezinformowani, czy też mówili to, co mówili, sami z siebie. Wprawdzie zgodnie z ewangelicznym zaleceniem w kwestii dobrych uczynków „ niech nie wie lewica, co czyni prawica”, ale sytuacja jest ekstraordynaryjna, bo manipulacja, której dopuścił się pan Sznajder z tvn24 jest wyjątkowo obrzydliwa. Informuję zatem, że przed zawieszenie tego wpisu na blogu wpłaciłem na konto fundacji „Jaś i Małgosia” darowiznę. DORN). Ja przeczytałem – i przyznaję: to, co ze mną zrobiło TVN24, czy śp. „DZIENNIK” - to małe piwo przy tym z czego zrobiono pasztet ukręcony na p. Dorna. Zaatakowano Go za NIC! Czy Mu współczuję? Nie! Dlaczego? Dlatego, że p. Dorn ugiął się pod tym szantażem, przeprosił – i nawet wpłacił jakąś sumkę na fundację „Jaś i Małgosia”. Otóż ustępowanie szantażystom jest obrzydliwe. P. Dorn nie powiedział niczego złego – i nie ma za co przepraszać. Ja np. otwarcie mówię, że pluję na fundację „Jaś i Małgosia”, która daje się używać do takich manipulacyj! Nie tylko w życiu nie dam na nią grosza, ale będę to odradzał każdemu, kogo spotkam! A p. Dornowi, który się opłacił, serdecznie życzę, by jako następna pojawiła się u Niego przedstawicielka Związku Puszczających Się Córek i przedstawiciel Szwagrów Prowadzących Kasyna - i też zażądali odszkodowania! JKM

Zemsta polityczna, czyli: Lepper i Łyżwiński skazani!! To skazanie będzie w przyszłości – jeśli Polska ma przed sobą jeszcze jakąś przyszłość, jako niepodległe państwo – cytowane, jako najbardziej chyba ponury i groteskowy wyrok w dziejach III RP. Dwaj byli posłowie „Samoobrony”, w tym b. v-premier, zostali skazani na 5 lat i 2 ¼ roku więzienia – bez zawieszenia – ZA NIC!! Towarzyszą temu artykuły prasowe w stylu „Jak w ogóle można było dopuścić do powstania czegoś takiego, jak „Samoobrona”. Co jasno pokazuje, że ten wyrok to wyłącznie zemsta polityczna. Plus lekki podkład wojującego feminazizmu. Panowie ci zabawiali się z rozmaitymi k***kami, którym płacili posadą wynagradzaną wyżej, niż wynikało to z ich kwalifikacyj zawodowych. Nie ma w tym nic karalnego – prostytucja jest, chwalić Boga i wspominać św.Tomasza z Akwinu – w Polsce jeszcze niekaralna. Proszę poczytać opisy tych pożal-się-Boże-ekscesów. Obrzydliwe i ponure były te zabawy. Obrzydliwe - istotnie. Jednak nie wszystko, co obrzydliwe, jest karalne. To nie jest. Potępiają zaś „Samoobronę” ci sami dziennikarze, którzy przyłożyli ręki do Totschweigen UPRu – dzięki czemu „Samoobrona” jawiła się ludziom jako jedyna siła antyreżymowa. „Samoobronie” robiono reklamę na pierwszych stronach gazet, cytowano najgłupsze wypowiedzi p.Andrzeja Leppera – podczas gdy np. moje przedstawiano gawiedzi jako „obrażanie niepełnosprawnych” czy „czyste wygłupy”. W efekcie notorycznie przemilczana UPR pętało się na obrzeżach polityki – a „Samoobrona” brylowała w Sejmie, a nawet w Senacie (!!) Dopóki była pożyteczna. Teraz ją zniszczono i dobito. Najprawdopodobniej będę następny. Kij znajdą. JKM

Chaos w CBA. Agenci do kontroli agentów Nepotyzm, marnotrawstwo pieniędzy i supertajna komórka do ścigania agentów - to ciekawsze wątki z raportu w CBA. O strukturze, kadrach, autach, lokalach i finansach Biura, czyli o wynikach zakończonego w grudniu audytu CBA poinformował posłów z sejmowej komisji ds. służb Paweł Wojtunik, nowy szef Biura. Wnioski? - W tej służbie obecna była korupcja, protekcja, wykorzystywanie mienia państwowego dla prywaty - komentuje Konstanty Miodowicz (PO), przewodniczący komisji. - Obraz jest czarniejszy niż wizja, którą dotąd miała. Opinia publiczna powinna być przez premiera poinformowana o powadze sytuacji. Cały audyt - 198-stronicowy dokument dający obraz CBA za rządów Mariusza Kamińskiego jest tajny. Mimo innych, wcześniejszych zapowiedzi nowego szefa CBA. Dlatego w sejmowych kuluarach Miodowicz jest oszczędny w słowach. Nie powołuje się na konkretne przykłady z audytu, raczej potwierdza te znane. Np. protekcyjny łańcuszek w zatrudnianiu. Protekcja wpisana była w system. W aplikacji do Biura była rubryka "osoby polecające". Gazeta dwa lata temu opisywała jak część kluczowych stanowisk w CBA objęły osoby z partyjnego i towarzyskiego klucza, czyli z PiS, Ligi Republikańskiej, IPN. Audyt pokazał to jaskrawo. Dyrektorskie stanowiska obejmowali ludzie ze średnim wykształceniem. Na niższym szczeblu można było znaleźć byłą sprzedawczynię z delikatesów "Bomi". Miodowicz zwrócił uwagę na jeszcze poważniejszy problem: protekcjonizm strukturalny. Kto miał więcej wpływów mógł zatrudnić więcej znajomych, dlatego niektóre komórki, delegatury CBA wykonujące podobne zadania różniły się znacząco liczbą pracowników. Według naszych informacji proporcje wyższej kadry do zwykłych agentów były 1:3. Wykryto też komórki zatrudniające wyłącznie szefa!

Konspiracja w konspiracji Najmocniej posłów zbulwersowała działalność Samodzielnego Wydziału Inspekcji w CBA - wewnętrzna policji Biura. Wydział liczył około 30 funkcjonariuszy. Ale w środku miał jeszcze jedną ściśle tajną komórkę. Korzystał z luksusowych lokali poza centralą. Nie miał efektów pracy. - To jakaś konspiracja w konspiracji - mówi poseł Miodowicz. Porównanie to odwołuje się do tajnych struktur w SB z czasów walki z opozycją demokratyczną. Jeden "inspektor wewnętrzny" (agent od agentów) śledził 25 funkcjonariuszy. Efekty? Ponoć żadne.
GPS-y do prokuratury Ostatnio napisaliśmy o Macieju Wąsiku, zastępcy Kamińskiego, który w swoim gabinecie postawił stanowisko odsłuchowe i online słuchał rozmów z telefonów na podsłuchu. Miodowicz potwierdza to, nie używając nazwiska wiceszefa CBA: - Było to możliwe, bo w CBA nie obowiązywały - jak w innych służbach - wewnętrzne przepisy dotyczące dostępu do informacji niejawnych. Przypomnijmy, że komórką odpowiedzialną za ochronę tych informacji kierował była wiceburmistrz Mokotowa, bez certyfikatu dostępu do tajemnic państwowych (znajoma znajomych, w tym Wąsika). Potwierdza się też nasza informacja o zatarciu bazy danych GPS o ruchach samochodów CBA. Z tą różnicą, że nie ma danych do końca lipca, a nie jak wynikało z naszych wcześniejszych informacji do końca urzędowania Mariusza Kamińskiego. - Odpowiedzialny za to jest pan Wąsik. Analizujemy tę sprawę i rozważamy, czy o podejrzeniu popełnienia przestępstwa nie zawiadomić prokuratury - powiedział nam wczoraj Jacek Dobrzyński, rzecznik CBA. Mariusz Kamiński mówił ostatnio, że było to "rutynowe kasowanie". Ale według CBA baza powinna być archiwizowana. Jaki związek jej zniknięcie ma fakt, że 30 proc. kadry kierowniczej CBA - co wynika z audytu - korzystało ze służbowych wozów do prywatnych celów? Dziennik "Polska" podał wczoraj, że kierownictwo ze tę prywatę płaciło 100 zł miesięcznie. Przewodniczący komisji ds. służb to potwierdza.
Wojtunik zlikwiduje, czy zmieni CBA? Czy da się coś dobrego powiedzieć o organizacji Biura w minionych trzech latach? - Były komórki, które dobrze realizowały zadania, tylko ich produkt niewiele miał wspólnego ze służbą dla państwa - odpowiada szaradą Miodowicz. Chodzi mu o funkcjonariuszy z zarządu techniki operacyjnej (m.in. podsłuchy), gdzie procent fachowców - głównie przejętych z policji i innych służb - był największy. Co dalej z CBA? Czy Wojtunik przedstawił wczoraj zarys nowej organizacji? Ponoć nie. - Nie chce być szefem likwidatorem, potrzebuje czasu. Do tej pory CBA funkcjonowała w sposób, który dyskredytuje zasady cywilnej kontroli nad służbami. W tym jest też nasza wina, to się musi zmienić - mówi Miodowicz. Z innych źródeł wiemy, że dziś szefowie zarządów, departamentów i delegatur CBA przedstawić mają zarys własnych koncepcji reform. Ścisłe kierownictwo Biura myśli o zmianach ewolucyjnych, a nie rewolucji (dlatego np. powoli pozyskuje nowych ludzi na stanowiska kierownicze). Nie chce ograniczać liczby operacji specjalnych, ale chce zmienić priorytety. Rozbudowany i lepiej wykorzystywany ma być dział analiz na wzór wywiadu kryminalnego w policji. Delegatury - czyli terenowe placówki biura - podporządkowane mają być szefowi CBA, a nie zarządowi operacji regionalnych w centrali. ZOR kierował Martin Bożek - wymieniany jako drugi obok Wąsika, zły duch CBA w czasach Kamińskiego - dziś na tym stanowisku jest wakat. Bogdan Wróblewski

Wygrana Kamińskiego z Wojtunikiem Polska Times: Nie będzie śledztwa w sprawie ujawnienia tajemnicy państwowej przez Mariusza Kamińskiego - postanowiła Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga. Rzeczniczka prokuratury Renata Mazur powiedziała, że śledczy nie dopatrzyli się znamion przestępstwa. Chodziło o ujawnienie nadmiernych informacji o aferze hazardowej dotyczących kierunków pracy operacyjnej CBA stanowiących tajemnicę państwową. Zawiadomienie w tej sprawie złożyło w grudniu obecne kierownictwo Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Decyzja w tej sprawie jest nieprawomocna. Ujawnione materiały zawierają między innymi podsłuchane rozmowy bohaterów afery hazardowej. Teraz czas na obalenie mitu wokół audytu, zleconego przez Wojtunika: znikających GPS'ów, marnotrawstwa pieniędzy i nepotyzmu. Krucjata nowego szefa CBA zwyczajnie upadła. Wojtunik zamiast zajmować się ściganiem korupcji, wolał zacząć od rozliczania Kamińskiego. I już srogo się zawiódł, bo jedno zawiadomienie do prokuratury poszło do śmieci. A skoro nie było znamion przestępstwa, to prokuratura wobec tego powinna postawić zarzuty Wojtunikowi? Ciekawe, jakby się zachował Donald Tusk i czy byłby tak samo konsekwentny jak w przypadku Kamińskiego. Konstanty Miodowicz: W tej służbie obecna była korupcja, protekcja, wykorzystywanie mienia państwowego dla prywaty. Ciekawe, czy bardzo poważne oskarżenia się sprawdzą w wyniku lektury audytu. Na razie posiada go komisja śledcza. Słowa Miodowicza przypominają mi dokładnie frazy Julii Pitery, która 2 lata temu wypuściła gniota, firmowanego swoim nazwiskiem. Wówczas posłużyła się medialną sklejką, by ośmieszyć Kamińskiego i chyba nawet premier Tusk poczuł się zawiedziony. Drugi raport, dotyczący nadużyć polityków PiS zakończył się...roztrząsaniem zbrodni kupna dorsza za 8 zł. Z tych "dowodów" zadowolony nie był Zbigniew Chlebowski. Panie Wojtunik, nadzieja umiera jednak ostatnia. Proszę próbować i wysyłać kwity do dziennikarzy. Im więcej słów: korupcja, nepotyzm, protekcja przy nazwisku Kamińskiego, tym większa szansa na schowanie afery hazardowej pod dywan. Chociaż sam Sobiesiak popsuł wczoraj całą zabawę. A dzisiaj prokuratura. I znowu temu "zbrodniarzowi" Kamińskiemu się upiekło. GW1990

13 lutego 2010 Między czwartą a szóstą nad ranem... Wyniki - podczas Gali, na której ogłoszono nagrodzonych w różnych kategoriach piszących blogi - mamy za sobą. I ja coś z tego mam! Zostałem nagrodzony nagrodą  - najlepszy blog blogerów roku 2009. Dostałem laptopa  i statuetkę. Nie potrafię wyjaśnić symboliki statuetki: liść a w jego środku kulka.  Na mini fundamencie napis: ”Blog Roku Blog Blogerów.. Dostałem też certyfikat nominacji w kategorii „Polityka”. Podpisany przez pana  redaktora Tomasza Sekielskiego. Wielka Gala odbyła się w bajecznym miejscu Warszawy, w Pałacu Konstantego Zamoyskiego, zbudowanego w latach 1875-1879, według projektu Marconiego w stylu neorenesansowym -  przy ulicy Foksal 2. Obok jest pałacyk Ministerstwa Spraw Zagranicznych a z drugiej strony - lokal Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Główny korpus i prostopadłe dwa skrzydła boczne z dziedzińcem  honorowym. Wszystko to za bramą w stylu późnego baroku; dachy pokryte blaszaną łuską- wnętrze zdobione marmurami. Naprawdę piękny pałac. Zupełnie przypadkowo przed Pałacem, obok którego jest ciasne przejście na Powiśle, spotkałem pana Stanisława Michalkiewicza, który właśnie szedł do domu, bo tam niedaleko na Powiślu - mieszka. Miłe spotkanie; pogratulował mi nagrody, co nie ukrywam było miłe, a ja podziękowałem mu za jego poparcie. Wybierał się do komentowania bieżących wydarzeń w Radio Maryja. Tego samego dnia widziałem pałac pod Błotnicą, niedaleko Białobrzeg, właściciela firmy „Jabłuszko”, produkującej napoje.. Wieść  gminna niesie, że właściciel nie chciał sprzedać pałacu - uwaga za 300 000 euro (!!!). Bo uważał, że za mało.. Możecie sobie państwo wyobrazić jakie to cacko.. Obecnie w Pałacu Zamoyskich mieści się Restauracja &  Club Endorfina Foksal, bardzo szykowna i wystawna, nawet krępująca dla takich ludzi jak ja.. Nie nawykłych do przepychu i wystawności. A tam jest  naprawdę  pięknie. Gratulacje dla dekoratorów wnętrz! Całość  Gali przygotowana perfekcyjnie: przygrywał  zespół Pectus - laureaci z Sopotu. Galę prowadził pan Piotr Oliwer Janiak, związany z lewicową TVN, zwycięzca „Tańca z gwiazdami”, w którym tańczył z panią Kamilą Kajak, z którą również tańczył pan Bosak z Ligi Polskich Rodzin.. Kolorowo, wystawowo, hałaśliwie.. Pełna sala, kilka kamer telewizyjnych, dziennikarze, jurorzy.. Prawie jak na wręczaniu oskarów w Hollywood.. Przyznam się, że ja nominowanych blogów nie czytam, czytali je jurorzy, który wydali werdykt..  Przewijały się  „sprawy społeczne”, co mnie od razu odrzuca, bo uważam, ”sprawy społeczne” to  tematy zastępcze organizowane przez władzę, dla odwrócenia uwagi, od sedna spraw.. Dziennikarz zajmujący się” tzw. ‘sprawami społecznymi”, jest uważany za człowieka wrażliwego i nieobojętnego na krzywdę ludzką, zarówno za tamtej komuny - jak i obecnej. A dla mnie „sprawy społeczne” są wynikiem krzywdzącego postępowania władz wobec „obywateli” państwa prawnego i demokratycznego. Ludzie są ofiarami przepisów państwowych, wysokich podatków i miażdżącej ich biurokracji… I państwo przy tym  zabija energię ludzi; wtedy właśnie pojawiają się” sprawy społeczne” i dziennikarze, którzy udają wrażliwych i potrafią w nieskończoność opisywać krzywdę i biedę ludzką.. Ale nie wspominają kto jest przyczyną tej biedy i krzywdy.. A jest nią państwo! Każdy z nagrodzonych wypowiadał kilka słów po otrzymaniu nagrody. Ja powiedziałem też, krótko i zdecydowanie. Tekstu nie miałem przygotowanego, tylko go wymyśliłem ad hoc. Co ciekawe: w filmikach z Gali są wszystkie wystąpienia laureatów, ale akurat mojego nie ma. Zapewne przez niedopatrzenie, bo bałagan zawsze może się pojawić, zwłaszcza bałagan zorganizowany.. To jest tak jak z przypadkami! Najbardziej lewica ceni sobie przypadek zorganizowany. Bo na przypadek prawdziwie przypadkowy - zawsze jest miejsce. Powiedziałem mniej więcej, mniej więcej, bo już nie pamiętam dokładnej kolejności i ilości słów - tak:  Dwa powody spowodowały, że wziąłem się za pisanie bloga. Jeden to ten, że podsłuchałem rozmowę dwóch pań, z których jedna zapytała drugą, czy słyszała, że Barack Obama został prezydentem, na co druga odpowiedziała tej pierwszej: „To co Kaczyński już nie jest”?. Obrazek ten zainspirował mnie do  propagowania prawdy w polityce, i to był pierwszy powód. A drugi? Inspiracją była książka pana G. Orwella” Rok 1984”, którą jeszcze czytałem na studiach z tzw. drugiego obiegu. Potem sobie ją przypomniałem, w edycji Gazety Wyborczej (ten egzemplarz mam w domu) i przeszło mi do głowy, że obecna władza od dwudziestu lat realizuje scenariusz G. Orwella właśnie z tej książki, gdzie nie ma miejsca na wolność jednostki, lecz budowę państwa totalitarnego, gdzie na wolność jednostki nie będzie miejsca.. Dodałem również, że nowością w realizacji projektu orwellowskiego odbierania wolności jednostce jest posiłkowanie się powieścią Dołęgi-Mostowicza ”Kariera Nikodema Dyzmy”, która doskonale wpisuje się w osiągnięcia III Rzeczpospolitej. Szczególnie w zakresie operetkowych osobowości  i postaci. W końcu zdarzyło mi się zapomnieć podziękować panu Januszowi Korwin-Mikke, obecnemu na sali, za prowadzenie mnie przez ostatnich piętnaście lat po prostych ścieżkach konserwatywnego-liberalizmu w labiryncie socjalistycznych ścieżek zdrowia działających na psychikę człowieka. Oczywiście negatywnie. I zapomniałem - przyznam się szczerze - podziękować wszystkim internautom, którzy wysłali na mnie SMS-a, dzięki czemu otrzymałem nagrodę, co robię niniejszym.. I bardzo ich przepraszam.. Na Galę zapraszani są honorowo zwycięzcy uczestnicy poprzednich edycji, w tym pan JKM, ale pan ST. Michalkiewicz nie został zaproszony, chociaż też był zwycięzcą, bo ”nie ma blogu w ONET.pl”(???). No tak to prawda, że nie ma,. ale brał udział w konkursie i ONET na to pozwolił.. (!!!) Prawda, że pokrętne? Ciekawe, czy ja w przyszłym roku zostanę zaproszony, zgodnie z regulaminem konkursu i jaki powód zostanie wymyślony, żeby nie zaprosić..  Może nie te buty! Potem dostałem laptopa od pana dyrektora, w świetle kamer i schodząc z podestu podziękowałem panu redaktorowi Tomaszowie Sekielskiemu, który mnie nominował w Kategorii „Polityka”, a której to nagrody nie otrzymałem, choć drugi laptop by mi się przydał. Sprzedałbym go, a pieniądze przeznaczył na wydanie mojej pierwszej książki... Jak widać doskonale obyłem się bez jurorów, bo nagrodę otrzymałem od internautów, tak jak pan Stanisław Michalkiewicz w ubiegłym roku. Pan JKM otrzymał dwa lata temu nagrodę w Kategorii „Polityka” od jurorów. Powiedziałem panu  redaktorowi Sekielskiem, iż wiem, że kiedyś miał poglądy prawicowe, na co on odpowiedział, że „poglądów nie zmieniłem”. Zapytał - skąd wiem? Odpowiedziałem, że od pana Reszczyńskiego, który był jego szefem, jak pracował w Radio Wawa. Gdzieś, kiedyś , przypadkiem.. Potwierdził również wiadomość, że program ”Teraz My” (nie mylić z programem Teraz k…My - pana Jarosława Kaczyńskiego) zostanie zdjęty z wizji TVN.. Rozmawiałem również z panem Robertem Makłowiczem , znawcą wielu potraw, o których mi się nawet nie śniło,  a co dopiero filozofom, którego zapytałem, dlaczego, przez ostatnie trzy lata, przed  Świętami Bożego Narodzenia, powtarza formułę, że” Karp jest przeżytkiem PRL-u”(???). Odpowiedział mi, że chodziło mu o to, że jedynie karp był rybą dostępną w PRL-u, co nie wydawało mi się prawdą, zwłaszcza, że w PRL-u żyłem i jadłem również śledzie, szproty, makrele czy  tuńczyka. Mam oczywiście inny pogląd na wygłaszaną przez pana Makłowicza kwestię.. Ale to odrębna sprawa! Natomiast pan Makłowicz jest zapalonym palaczem papierosów i w związku z tym zapytałem go czy się nie boi, bo władza zaczyna prześladować palaczy? Odparł sensownie, że każdy powinien mieć wolny wybór.. I słuszna jego racja! Porobiliśmy pamiątkowe zdjęcia , żeby utrwalić to  ci się zdarzyło, ale kłopot miałem przy robieniu zdjęcia z panią jurorką Odetą Moro-Figurską, ze względu na różnicę wzrostów. Po prostu pani Odeta była i jest o półtora głowy wyższa ode mnie, z czym miał kłopot robiący nam zdjęcie, żeby obie głowy znalazły się w jednym polu… Zobaczymy jak wyjdą! Jeździec też swojego czasu był bez głowy.. Jedna pani mi zrobiła zdjęcie  samych moich nóg- miałem taki przypadek! No i czas lewicy na równouprawnianie wzrostu.. Młody człowiek, który otrzymał statuetkę Bloga Teen Blogerów 2009, sympatyk Partii Wolność i Praworządność, pochodził z Siemianowic Śląskich, bardzo miły sympatyczny człowiek, którego z humorem zapytałem czy nie miał nic wspólnego przypadkowo z samo-zabójstwem pani Barbary Blidy, która tez pochodziła z Siemianowic  Śląskich i była podejrzewana o pełnomocnictwo w przekazywaniu łapówki w  śledztwie związanym z tzw. mafią paliwową? Z młodym laureatem był obecny ojciec.. Potem było posiłkowanie się i drwinkowanie; potraw nie potrafię wymienić, były  dla mnie niecodzienne, a pana Makłowicza nie było pod ręką, żeby go zapytać  i żeby pomógł zidentyfikować, ale zapewniam państwa były bardzo smaczne i  z pewnością nadające się do serwowania na jakiejś międzynarodowej konferencji  poświęconej walce  z głodem. Razem z super drinkami! Co prawda nie było  kawioru, ale… Nie wymagajmy za wiele! Byli za to ochroniarze, na których widok, aż ciarki przechodziły po plecach.. No i te kilka wozów transmisyjnych na dziedzińcu honorowym  Pałacu Zamojskich.. Też budziły trwogę! Po imprezie postanowiliśmy z synem sprawdzić echa Gali na Onecie.. Wymienienie byli wszyscy, którzy otrzymali nagrody, nawet te pozakonkursowe( co to takiego pozakonkursowe?), ale mojego nazwiska nie było i mojej kategorii nagrody również.. Czy to nie ciekawe?  Znowu przypadek! Mój syn zadzwonił do pana dyrektora Piotra Ogórka, redaktora wiadomości Onet.pl, który na swoje nieszczęście podarował mi swoja wizytówkę na imprezie i może później tego żałował. Ale cóż ! Mleko się wylało! Przeprosił, że moje nazwisko się nie pojawiło wśród laureatów i obiecał, ze błąd zostanie naprawiony.. I rzeczywiście-=- rano zdjęcie moje z wręczającym mi nagrodę – się pojawiło! Nie ma natomiast do dzisiaj filmu, na którym wygłaszałem moja osobistą kwestię, dotyczącą totalitaryzmu  „Roku 1984”… Ciekawe, co by zrobił taki bokser Adamek, gdy zdobywając pierwsze miejsce na bokserskich zawodach, pominięto by jego nazwisko na Gali, tylko dlatego, ze publicznie mówi, że słucha Radia Maryja? On umie boksować- ja nie! Ja naprawdę te felietony piszę głównie między czwartą a szóstą nad ranem.. WJR

Czkawka po Ukrainie Jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma. Komentarze naszego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Najtęższych Statystów Ze Wszystkich Opcji do rezultatu wyborów prezydenckich na Ukrainie brzmią zadziwiająco zgodnie: wszystko jest w jak najlepszym porządku, na Ukrainie zwyciężyła demokracja, więc zachowujemy się Jak Gdyby Nigdy Nic. Co prawda komentatorzy z innych państw też zadziwiająco zgodnie obwieszczają koniec „pomarańczowej rewolucji”, a nawet wieszczą początek rosyjskiej rekonkwisty, ale naszych tubylczych mężów stanu takie komentarze nie konfundują. Znacznie rozsądniej jest po prostu ich nie zauważać, bo gdyby zauważyć, to trzeba by się jakoś do nich ustosunkować, a jak tu się ustosunkować, kiedy nie wiadomo, co powiedzieć? Dlatego też zadziwiająco podobnie zachowuje się zarówno jeden, jak i drugi „obóz prezydencki”. Obóz braci Kaczyńskich udaje, że nic się nie stało, bo w przeciwnym razie musiałby przyznać, że kontynuowanie po prezydencie Kwaśniewskim bezmyślnego żyrowania wszystkich posunięć prezydenta Juszczenki w nadziei, że amerykański Wielki Brat w końcu to poświęcenie zauważy i wynagrodzi, doprowadziło donikąd – bo tak chyba należy nazwać pocieszanie się „zwycięstwem demokracji”. Zwycięstwem demokracji nasładzał się też kandydat na kandydata na prezydenta z ramienia Platformy Obywatelskiej, minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, który na przesłuchaniu u przodującego w wyszkoleniu bojowym i politycznym red. Lisa, swoim zwyczajem, marsowymi minami nadrabiał uwiąd sławnego Partnerstwa Wschodniego, na które pod surowymi kondycjami pozwoliła mu Nasza Złota Pani Aniela. Oczywiście Partnerstwo Wschodnie, rozumiane jako mechanizm przekupywania różnych, dajmy na to, mołdawskich mężyków stanu, będzie funkcjonowało jak gdyby nigdy nic, dopóki Niemcy zechcą dawać na to pieniądze, ale to już tylko cień życia po życiu – jak w słynnym widzeniu cienia hajduka, co to cieniem miotły zamiata cień karety. Tak nawiasem mówiąc, jeśli prawdą jest, że o sile państwa decyduje kondycja jego sąsiadów, to cieszyć się zwycięstwem demokracji na Ukrainie można byłoby tylko wtedy, gdyby demokracja Ukrainę osłabiała. Bo gdyby ją wzmacniała, zwłaszcza w sytuacji, gdy – jak wykazały wybory prezydenckie - główną siłą polityczną poza komunistami są tam banderowcy, to żadnych powodów do radości nie ma. Na szczęście jeszcze nie wiemy, czy „zwycięstwo demokracji” Ukrainę wzmocni, czy też doprowadzi tam do zamętu, który – kto wie? - może zakończyć się nawet podziałem tego państwa na uprzemysłowioną część wschodnią z pożądanym przez Rosję Krymem – i część zachodnią, która nie będzie mogła funkcjonować bez zagranicznej (niemieckiej?) kroplówki – oczywiście w zamian za rozmaite koncesje polityczne i wszelkie inne. Ale to przecież nie Polska, ani nawet – nie Unia Europejska będzie o tym decydowała, chociaż ma się rozumieć, różne żaby będą podstawiały nogę kowalowi kującemu konie. Jeśli tylko Stany Zjednoczone nadal będą stały na stanowisku wyrażonym przez prezydenta Obamę 17 września ubiegłego roku, to wszystko rozstrzygnie się miedzy strategicznymi partnerami, którzy – jak widać – bez niczyjej zachęty coraz mocniej trzymają ster europejskiej polityki. W oczekiwaniu na rozwój wypadków na Ukrainie warto zwrócić uwagę na pewien brak symetrii między dwoma „obozami prezydenckimi”. Po rezygnacji premiera Tuska z kandydowania, do czego miała „namówić” go Nasza Złota Pani Aniela, w Platformie nastąpił wysyp kandydatów na kandydatów. Na razie na czoło faworytów wychodzi Bronisław Komorowski i Radosław Sikorski, ale przecież można by wystawić również panią minister Julię Piterę, której pozycja w PO przypomina sytuację grubasa złapanego przez Murzynów na pustyni („raz Murzyni na pustyni złapali grubasa; NIE WIEDZIELI CO MU ZROBIĆ, ucięli...” – no, mniejsza z tym), albo jeszcze lepiej – pana senatora Krzysztofa Piesiewicza, który, najwyraźniej już po ochłonięciu z traumatycznych przeżyć, panu Szymonowi Hołowni w TV Religia tak pięknie opowiadał nie tylko o swoim dramacie, ale także – o Bogu i nawet w stosownych momentach szlochał – no bo „haki” są i to w najlepszym gatunku. Tymczasem co widzimy w obozie przeciwnym? Próżnię doskonałą, którą próbuje wypełniać pan prezydent Lech Kaczyński przy pomocy wiernych do końca urzędników swojej Kancelarii. Widać w tym rękę wirtuoza intrygi, z jakiej od dawna słynie u nas prezes Jarosław Kaczyński, najwyraźniej stawiający na Strategię Mniejszego Zła – bo większego przecież się nie spodziewamy, co? SM

Powinien być KRUS dla wszystkich Z Robertem Gwiazdowskim, ekspertem Centrum im. Adama Smitha, rozmawia Joanna Ćwiek Jak Panu się podoba najnowszy pomysł wicepremiera Pawlaka dotyczący reformy emerytalnej. Pawlak chce, żeby zlikwidować ZUS i zastąpić go KRUS. To nie jest pomysł Waldemara Pawlaka, tylko mój. Namawiam do tego już od wielu lat.

Sugeruje Pan, że wicepremier Pawlak ukradł Panu pomysł? Absolutnie nie. Pomysł ten opisałem już dawno na moim blogu i jeśli ktoś chce z niego skorzystać, to mogę być z tego tylko zadowolony. Chciałbym, żeby jak najwięcej polityków korzystało z moich pomysłów. Z drugiej strony nie mogę także wykluczyć tego, że premier Pawlak na taki pomysł wpadł sam. To rozwiązanie jest logiczne.
Co takiego ma KRUS, czego nie ma ZUS? Dlaczego system rolniczych ubezpieczeń jest Pana zdaniem lepszy? Dlatego, że KRUS jest prostszy i tańszy. Rolnik co miesiąc płaci 68 zł składki na ubezpieczenie i w zamian dostaje 600 zł emerytury. Gdyby sumę składki podnieść do 100 zł, emerytura wzrosłaby do 1000 zł. Nie jest to może oszałamiająca kwota, ale przecież wystarczy ona na skromne życie. Natomiast w przypadku osób płacących składki do ZUS nie ma już takiej prostej zależności. Co więcej, gdyby każdy z nas te pieniądze ze składek odkładał na zwykłą lokatę w banku, przez całe życie uzbierałby na pewno większą kwotę niż ta, którą zaoferuje mu na emeryturze ZUS. KRUS jest po prostu rozwiązaniem sprawiedliwym.
Czy to oznacza, że aż tyle pieniędzy zjada nam administracja ZUS? Dokładnie tak. Tracimy pieniądze np. na obsłudze nowego systemu emerytalnego. Wprowadzając w 1999 r. filarowy system emerytalny, trzeba było na przykład wdrożyć nowy system informatyczny, który w ciągu trzech lat pochłonął ponad 3 mld zł. ZUS do wyliczania kapitału początkowego musiał dodatkowo zatrudnić 9 tys. ludzi. Każde wyliczenie kapitału początkowego dla osób, które przechodzą ze starego systemu do nowego, kosztuje ok. 80 zł. To niepotrzebne marnotrawienie pieniędzy tylko po to, żeby wyliczać i różnicować wysokość świadczenia. Gdyby zastąpić ZUS przez KRUS, każdy z nas miałyby zagwarantowaną niewielką emeryturę
Ale minimalna emerytura też nie jest dobrym rozwiązaniem, bo nie gwarantuje nam na starość godnego życia. Bismarck zdecydował się na wprowadzenie systemu emerytalnego po to, żeby ludzie nie umierali z głodu na ulicy czy pod mostem. I świadczenie emerytalne ma właśnie takie zadanie spełniać. A jeżeli ktoś zarabia więcej, to powinien się sam zatroszczyć, żeby na emeryturze mógł żyć godnie.

Niestety, w Polsce nie ma jeszcze świadomości tego, że każdy z nas ma sam zatroszczyć się o emeryturę. Ja zarabiam więcej od mojej sekretarki, bo ktoś uważa, że jestem mądrzejszy, moja praca jest więcej warta niż jej albo że przynosi większe korzyści firmie. Tę różnicę w wysokości zarobków mogę przeznaczyć na to, żeby mieć na emeryturę. Jeśli tego nie zrobię, oznaczać to będzie tylko tyle, że tak wysokie zarobki mi się nie należały. I słusznie będę klepać biedę.
Proponowane przez Pana i przez premiera Pawlaka rozwiązanie ma jeszcze jedną wadę - pozwala na pobieranie emerytury ludziom, którzy nigdy nie pracowali. To niezbyt sprawiedliwe. Ale przecież tak samo płaci się składki emerytalne za bezrobotnych, którzy przecież też dostają emerytury. Poza tym nie sposób uniknąć naciągaczy. Tak samo jak nikt nie upilnuje osób, które chodzą na lewe zwolnienia lekarskie. Podręczniki ekonomii podają, że trzeba określić granicę, do której pilnowanie kradzieży np. w sklepach jest nieopłacalne. Tak samo ja uważam, że nie ma sensu wydawać miliardów na system tylko po to, żeby jakieś 10 tys. obiboków w całej Polsce nie dostało emerytury, na którą nie zasłużyli. Ja nawet byłbym skłonny zaproponować, żeby w ogóle nikt nie płacił żadnych składek, tylko wszyscy dostawali te minimalne świadczenia z budżetu, na który przecież wszyscy pracują. Tak jest właśnie w Kanadzie i nikt jakoś na tamten system nie narzeka.
Ale z drugiej strony system emerytalny jest dobry wtedy, kiedy jest stabilny. Dlaczego więc robić rewolucję co 10 lat?
Bo system kapitałowy w Europie, z uwagi na ciągle pogarszającą się sytuację demograficzną, nie ma racji bytu. Proszę zauważyć, że w Polsce ok. 25 proc. ludzi żyje z emerytur. Żeby udźwignąć cały ten system, a dodatkowo także odłożyć na swoją emeryturę, musielibyśmy płacić składki nie w wysokości 19,52 proc., ale co najmniej 34-38 proc. Ale tak ogromnej składki nikt by nie udźwignął. Dlatego lepiej, żebyśmy zmienili system na taki, który nam jednak zagwarantuje emeryturę.
Myśli Pan, że ten pomysł premiera Pawlaka ma rację bytu? Myślę, że jest spora szansa, że PiS, PSL i SLD mogą się w tej sprawie porozumieć. Ale zrobią to tylko po to, żeby odsunąć od władzy Platformę Obywatelską.

Dyplomacja d***kratyczna Trwa dyskusja, kto „powinien” (proszę zwrócić uwagę na to słowo!) pojechać do Katynia. Jest to niezłe wyuzdanie d***kracji: tylko czekać na rozpisanie referendum w tej sprawie! Dał się w to wciągnąć nawet normalny człowiek, jakim jest p.prof.Roman Kuźniar z ISM UW. To jest porażająca siła d***kracji: każdy chce wpływać na politykę państwa. Ciekawe, że na pokładzie samolotu nikt jakoś nie chce pomagać pilotowi w popychaniu wajch! Oczywiście również „Gazeta Wyborcza” nie skorzystała z okazji by siedzieć cicho: (Putin zaprosił, ale kto pojedzie do Katynia? Przed uroczystościami w Katyniu polscy politycy powinni odpowiedzieć sobie na pytanie: czy ważniejsze są przepychanki między prezydentem a premierem, czy też obecność w Katyniu premiera Putina, faktycznie pierwszej osoby w Rosji? - pisze "Gazeta Wyborcza". Rosja nie chce, by podczas kwietniowych obchodów w Katyniu Lech Kaczyński powtórzył: "to było ludobójstwo". Ryzyko jest realne, bo prezydent prowadzi już de facto kampanię przed jesiennymi wyborami - uważa gazeta. - Niezależnie od intencji drugiej strony trzeba przyjąć rosyjskie zaproszenie za dobrą monetę. Putina musi naprawdę sporo kosztować wyjazd do Katynia. Doceńmy ten gest i dajmy mu być gospodarzem tych uroczystości - radzi prof. Roman Kuźniar z Instytutu Stosunków Międzynarodowych UW. Uroczystości w Katyniu to dobra okazja, by oddać hołd polskim i rosyjskim ofiarom represji stalinowskich. I pokazać, że tragedia stalinizmu może łączyć, a nie dzielić - czytamy w piątkowej publikacji "Gazety Wyborczej"). Napisałem więc i ja – ale nie o tym, KTO "powinien" reprezentować – lecz: jakie są w tej mierze reguły. Pod tytułem: Się nie wpraszać! Gdy jakieś uroczystości organizowane są w Polsce, to jakoś nikt nie ma wątpliwości, że z zagranicy przyjadą dokładnie ci, którzy zostali zaproszeni. To samo zresztą dotyczy spraw prywatnych: jeśli zapraszam pana Kowalskiego, to nie oczekuję, że przyjedzie pan Wiśniewski. Bo może ja go akurat nie lubię i widzieć nie chcę. W dyplomacji ponadto obowiązują zasady rangi. Premier zaprasza premiera - prezydent lub monarcha - prezydenta lub monarchę. Kropka. Tymczasem gdy p. Włodzimierz W. Putin zaprosił na uroczystości do Katynia JE Donalda Tuska - to w Polsce zaczęła się dyskusja, czy nie powinien tam też pojechać JE Lech Kaczyński!!! Rozpoczął ją... sam zainteresowany. Po tym, co opowiadał n/t Rosji, po tym co czynił - wpraszał się: "...chyba wizę mi dadzą?". Dadzą. Tylko zostanie potraktowany jak niezaproszony turysta. Telewizje pokażą p. Putina pod rękę z p.Donaldem Tuskiem - i Pana Prezydenta stojącego smętnie z tyłu z urzędnikiem reprezentującym Prezydenta Federacji. JE Dymitr Miedwiediew każe Mu nawet znaleźć przyzwoity hotel! JKM

KANDYDACI NA URZĄD PREZYDENTA RP Z FELIKSEM DZIERŻYŃSKIM W TLE Wyścig na Olimp kandydatów na urząd prezydenta RP rozpoczął się na dobre. Słupki sondażowe poszczególnych uczestników wykazują  systematyczny wzrost notowań i ci liczący się pretendenci w różnych konfiguracjach / I i II tura wyborów / mają wyższe notowania od urzędującego Prezydenta RP. Przypomnę poszczególnych prezydentów RP od 1989 roku:

- Wojciech Jaruzelski – 31. XII. 1989 – 22.XII. 1990  -  agent Informacji Wojskowej o pseudonimie „Wolski”. Współpracę z uznawaną za zbrodniczą Informacją Wojskową ściśle powiązaną z radzieckim NKWD  rozpoczął w 1946 roku,
- Lech Wałęsa – 22.XII. 1990 – 22.XII. 1995 – tajny współpracownik SB o pseudonimie „Bolek” / Źródło –  Piotr Gontarczyk, Sławomir Cenckiewicz  „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”- Instytut Pamięci Narodowej – Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu.
- Aleksander Kwaśniewski – 22.XII. 1995 – 23. XII. 2005 –  zarejestrowany jako TW „Alek” pod numerem ewidencyjnym 72204 / źródło IPN – Piotr Gontarczyk /.
- Lech Kaczyński – od 23. XII. 2005
Czego oczekują Polacy od swojego prezydenta?  Na pewno postawy szacunku, umiłowania i oddania własnej ojczyźnie i chęci ponoszenia za nią ofiar, przekładania celów ważnych dla ojczyzny nad osobiste, a często gotowością do poświęcenia własnego zdrowia lub życia. Patriotyzmu - utożsamiającego się z umiłowaniem i pielęgnowaniem narodowej tradycji, kultury, czy języka. Nienagannej przeszłości, patriotycznych więzów rodzinnych uosobionych w tradycyjnym „polskim domu”, poczucia odrębności wobec innych narodów kształtowane przez czynniki narodowotwórcze takie jak: symbole narodowe, język, barwy narodowe, świadomość pochodzenia, historia narodu, świadomość narodowa, więzy krwi, stosunek do dziedzictwa kulturowego, kultura, terytorium, charakter narodowy –  poczucie tożsamości narodowej, szczególnie ujawniające się w sytuacjach kryzysowych, gdy potrzebne jest wspólne działanie na rzecz ogólnie pojętego dobra narodu – oto podstawowe cechy, które powinny określać kandydata na prezydenta RP. Aktualnie w sondażach prowadził Donald Tusk, lecz podjął decyzję nie kandydowania w wyborach. Wygłosił za to expose tym razem bez 132 obietnic łącznie z cudami, w tym irlandzkim. Przemówienie dotyczyło polityki rządu / czytaj kancelarii premiera / w zakresie finansów publicznych ze stereotypem  zaciskania pasa. Poszczególne tezy programu wygłoszone chaotycznie, bez precyzyjnego określenia i sprecyzowania zamierzeń, nie zostały nawet uzgodnione z koalicjantem / PSL /.  Ostatnio padło następne oskarżenie przez Tuska prezydenta RP za niepowodzenia rządu w prywatyzacji szpitali określone jako cyniczne i podłe. Oczywiście dzisiejsza decyzja Tuska niczego nie przesądza, być może trwać będzie tylko do „zakończenia afery hazardowej”, a potem…? Ale zdobycie Olimpu, gdzie bogowie olimpijscy, w tym z najważniejszym Zeusem kierowali ludzkimi losami, zakończy się niewątpliwie upadkiem z Góry Olimp, jeszcze przed jej zdobyciem, o czym niektórzy pretendenci powinni pamiętać. I cóż wtedy? Pozostanie zapewne jedynie do zdobycia Góra Olimp na Marsie / Olympus Mons /, lub co najwyżej nasza stara polska Świnica z prezydenckim obciachem włącznie. Decyzja Tuska nie kandydowania w wyborach prezydenckich powszechnie  uważana jest za upadek z Olimpu, z obciachem włącznie. A oto wyznania kandydata na prezydenta RP premiera Donalda Tuska / „Ponuro – śmieszny teatr z Donaldem Tuskiem w tle” „Głos Polski” Toronto nr 47   z 25 . XI – 1.XII 2009 /: - „Jak wyzwolić się od tych stereotypów, które towarzyszą nam niemal od urodzenia, wzmacniane literaturą, historią, powszechnymi resentymentami?  Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło – ponuro –śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych urojeń? Polskość to nienormalność – takie skojarzenie nasuwa mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze, wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnie ochoty dźwigać. Piękniejsza od Polski jest ucieczka od Polski – tej ziemi konkretnej, przegranej, brudnej  i biednej. I dlatego tak często nas ogłupia, zaślepia, prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem.
- W dniach 12 – 14 czerwca 1992 roku jako wiceprzewodniczący Zarządu Głównego Kaszubsko – Pomorskiego, tuż po upadku rządu Bieleckiego, Donald Tusk uczestniczył w II Kongresie Kaszubskim, który odbywał się w Domu Technika w Gdańsku przy ul. Rajskiej 6. 13 czerwca wygłosił programowe przemówienie zatytułowane: „Pomorska idea regionalna jako zadanie polityczne”. Przedstawił w nim program pełnej autonomii Pomorza / Kaszub/, które winno posiadać nie tylko własny rząd, ale i własne wojsko i własny pieniądz. Na takie dictum siedzący goście / ks. prof. Pasierb, posłowie Wyborczej akcji katolickiej Alojzy Szablewski i Feliks Pieczka, jeden senator, szefowie Wielkopolan i Górnoślązaków, oraz inni/ wyrażali swe oburzenie, gdyż oni nie widzieli Kaszub poza Polską. Siedzący w pierwszym rzędzie poseł Feliks Pieczka nie wytrzymał i wskoczył na estradę, podszedł do mikrofonu i wygłosił pozaprogramowe, piękne, patriotyczne kontrprzemówienie podkreślając, iż oddzielenie Kaszub od Polski byłoby nie tylko przestępstwem wobec polskiej racji stanu, ale i wobec interesu Kaszubów. Przypomniał też zebranym fragment hymnu kaszubskiego, który w języku polskim brzmi - + nie ma Kaszub bez Polonii, a bez Polski Kaszub  +”. W tym miejscu należy przypomnieć publiczną wypowiedź Adama Michnika na konferencji prasowej w Stanisławowie / Ukraina / w dniu 17 września 2009 roku / : „Moje marzenie – stwórzmy coś na kształt Beneluxu np. POLUKR, lub UKRPOL. Marzę byśmy potrafili razem zbudować coś wspólnego. Jeżeli zrobilibyśmy wspólny twór państwowy, coś na kształt Beneluxu – np. POLUKR, lub UKRPOL, to będziemy państwem z którym się będzie musiał liczyć każdy i na Wschodzie i na Zachodzie. To jest olbrzymia szansa. Ona jest realna. Teraz pytanie: co to pokolenie, które dzisiaj dochodzi do władzy w Polsce i na Ukrainie potrafi z tą szansą uczynić”.
Dwie osoby PRZEDSTAWIAJĄCE się jako Polacy, dwie publiczne wypowiedzi, a myśl jedna: „ZLIKWIDOWAĆ POLSKĘ, TĘ ZIEMIĘ KONKRETNĄ, PRZEGRANĄ, BRUDNĄ I BIEDNĄ. UCIEC OD TEJ PRZEGRANEJ POLSKI CO JEST PIĘKNIEJSZE NIŻ W NIEJ BYTOWANIE Z OGŁUPIENIEM, ZAŚLEPIENIEM PROWADZĄCYM W KRAINĘ MITU. SAMA POLSKA  JEST MITEM”. O CZYM WIĘC MARZĄ CI SPADKOBIERCY PO WEHRMACHTACH I PARTIACH KOMUNISTYCZNYCH, O PIĄTYM ROZBIORZE POLSKI? ONI MARZĄ O LIKWIDACJI POLSKI I POLSKOŚCI, TEJ NIENORMALNOŚCI PRZEDSTAWIANEJ JAKO PONURO-ŚMIESZNY TEATR. Zaiste, ponuro-śmiesznym teatrem jest kandydatura Donalda Tuska na urząd prezydenta RP i popierający tę kandydaturę Adam Michnik. W kandydatów tle przewija się postać  fanfarona Włodzimierza Cimoszewicza, który deklaruje wspomaganie każdego, aby tylko zablokować reelekcję. No cóż, może z tej fanfaronady wykluje się w ostatniej chwili kandydat, zapewne PO. Włodzimierz Cimoszewicz, m.in. b. premier, b. minister spraw zagranicznych, b. v-ce marszałek Sejmu RP, sygnatariusz haniebnego  oświadczenia ośmiu b. ministrów spraw zagranicznych w sprawie odwołania szczytu Trójkąta Weimarskiego. Oświadczenie to, zainicjowane i zredagowane przez komunistę Dariusza Rosatiego jest rozumiane również jako podważanie polskiej racji stanu.

Włodzimierz Cimoszewicz z listy Macierewicza w 1980 roku pod pseudonimem  „Carex” został współpracownikiem wywiadu. Ujawniono publicznie / poseł Jan Beszta Borowski /, iż ojciec Włodzimierza Cimoszewicza był członkiem „organizacji przestępczej” – Informacji Wojskowej. Wg. Beszty – Borowskiego: „szef Informacji Wojskowej w Wojskowej Akademii Technicznej o nazwisku Marian Cimoszewicz miał zwyczaj rozmawiania z ludźmi, trzymając w ręku pistolet, obracając nim z palcem na cynglu”. Znany jest fakt śmierci jednego z podwładnych w wyniku takich rozmów / cyt. za „Gazetą Wyborczą z 11 października 1991 roku/. Marian Cimoszewicz po wybuchu wojny był na służbie zaborców bolszewickich, rekwirując płody rolne od polskich rolników na rzecz najeźdźcy. Był to t.zw. „seksota” – tajny agent komisarza kadr, ówczesnego naczelnika kadr w dziale technicznym parowozowni w Białymstoku. W 1943 roku Cimoszewicz ukończył szkołę pracowników politycznych i do końca wojny był w aparacie politycznym. Od kwietnia 1945 roku pracując w Informacji Wojskowej w ciągu trzech lat został komendantem w Głównym  Zarządzie Informacji, kontrolowanym wówczas przez dwóch sowieckich zbrodniarzy, pułkowników NKWD w Polsce: Wozniesieńskiego i Skulbaszewskiego, a także szefem Informacji Wojskowej w Wojskowej Akademii Technicznej / źródło Piotr Jakucki „Pułkownik Cimoszewicz”, Gazeta Polska z 4 listopada 1993 r. / Robert Mazurek /„Życie Warszawy” z 31 marca 1997 r. / podaje, iż Marian Cimoszewicz w Wojskowej Akademii Technicznej aresztował komendanta uczelni gen. Floriana Grabczyńskiego.  Z jego  rozkazu aresztowano też kilkunastu oficerów WAT, byłych akowców. Włodzimierz Cimoszewicz stwierdził: ”kto przekreśla PRL ten przekreśla cały mój życiorys”. Platforma Obywatelska jest polską partią polityczną założoną 24 stycznia 2001 roku przez Andrzeja Olechowskiego, Macieja Płażyńskiego, Donalda Tuska i Gromosława Czempińskiego zwanych czterema tenorami.
Gromosław Czempiński na temat swojego zaangażowania w założenie PO wypowiada się jednoznacznie, bardzo zdecydowanie w mediach publicznych i wywiadach mówi, że to on sformułował koncepcję powołania Platformy Obywatelskiej, a następnie przekonał do niej m.in. Andrzeja Olechowskiego i Pawła Piskorskiego. Dodaje też, że rozmawiał na ten temat z obecnym premierem Donaldem Tuskiem. Nie tylko Gromosław Czempiński brał udział w akcji powołania Platformy Obywatelskiej, wymienia się bowiem też i innych funkcjonariuszy UOP, którzy w czasach PRL byli funkcjonariuszami służby bezpieczeństwa, była to zdecydowanie szersza akcja. Ta deklaracja Czempińskiego ujawnia rzeczywiste mechanizmy manipulowania polską scena polityczną. Raport z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych pokazuje m.in. jak służby wojskowe w początkach lat 90 destabilizowały polską scenę polityczną, jak usiłowano rozbijać nowo powstałe niepodległościowe partie polityczne, by ograniczyć ich wpływ na życie publiczne odbudowywanego państwa polskiego. Platforma Obywatelska, partia polityczna powstała także z inspiracji byłych funkcjonariuszy SB według oceny niezależnych publicystów stanowi jej moralną kompromitację, a w wymiarze politycznym jest to katastrofalne dla Polski. Do poznania szerszego opisu poruszonych spraw związanych z powstaniem i funkcją Platformy Obywatelskiej i jej kandydatów na urząd prezydenta RP odsyłam PT Czytelników do publikacji – „Oszuści, tenorzy z esbeckimi ariami w tle”, „Głos Polski” Toronto / nr 43 z 28. X. 2009 /.W rozmowie z www. Niezalezna.pl  Czempiński potwierdził, że był tą osobą, która dała początek partii. Jak stwierdził, PO powstała dzięki jego rozmowom z politykami i długim przekonywaniem ich, że teraz jest czas i miejsce na powstanie partii. Rozmawiał z wieloma z nich, również z trójką tych, których później nazwano ojcami założycielami, trzema tenorami – Olechowskim, Płażyńskim, Tuskiem. Goszcząc na antenie Polsat News Czempiński odpowiadając na pytanie Doroty Gawryluk, czy to prawda, że namawiał Piskorskiego i Olechowskiego, by założyli Platformę Obywatelską – odpowiedział: „miałem dość duży udział w tym, że powstała Platforma Obywatelska, odbyłem wtedy olbrzymią ilość rozmów, a przede wszystkim musiałem przekonać Olechowskiego i Piskorskiego do pewnej koncepcji, którą oni później świetnie realizowali”. Zaangażowanie służb specjalnych w powstanie Platformy Obywatelskiej nie jest znane szerszej opinii publicznej, pomimo podania tej informacji w kanale ogólnopolskim stacji Polsat News. Okazało się, że były szef UOP nie mógł się z nią przebić publicznie / inne media nawet nie skomentowały jego wypowiedzi /. Gromosław Czempiński nazywany jest czwartym, lub nieznanym tenorem. Wg. Sławomira Cenckiewicza historyka, byłego pracownika IPN – współautora, wspólnie z Piotrem Gontarczykiem książki „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” / „Rzeczpospolita” z 17 lipca 2009 / jako agent służb PRL w USA Gromosława Czempiński szczególnie uważnie obserwował działalność „polonijnego kleru”. W 1976 roku w raportach dla warszawskiej centrali SB opisywał wizytę apb. Karola Wojtyły w Ameryce – pisze historyk. Z kolei publicysta „Rzeczpospolitej” Piotr Semka w artykule „Powrót Olechowskiego / pseud. „Must” dop. Autor /, czyli myśmy wszystko zapomnieli” przypomina istotne fakty z życia politycznego trzeciego tenora / „Rzeczpospolita” z 13 lipca 2009 /. Na razie Olechowski rozlicza swoją dawna partię Platformę Obywatelską. W latach 70 agenta tajnych służb PRL Andrzeja  Olechowskiego łączyły powiązania z Gromosławem Czempińskim - byłym peerelowskim funkcjonariuszem wywiadu pseud. „Tener” nr. ewid. 9606, a w ciągu ostatnich 20 lat postaci bardzo wpływowej, obracającej się na styku biznesu i polityki. Czempiński przypomniał o swojej roli współtwórcy Platformy Obywatelskiej, nie podał jednak na jakim obszarze wówczas  / lata 70 / krzyżowały się jego interesy z trzecim tenorem Andrzejem Olechowskim. Co obaj panowie porabiali w Genewie w latach 70 gdzie Olechowski poznał Czempińskiego i jaka panowała pomiędzy nimi relacja – agent – oficer prowadzący? Stronnictwo Demokratyczne, któremu patronuje Olechowski to powrót do idei Partii Demokratycznej – miejsca spotkania ludzi dawnej PZPR z  ludźmi pozycji. Zaleźć się w niej mają tacy weterani PD jak Marian Filar, Jan Widacki, czy Dariusz Rosati, oraz tacy bohaterowie opozycji jak Bogdan Lis. Nikt nie zauważy podobieństwa pomiędzy SD, a dawną Partią Demokratyczną? Paweł Piskorski przewodniczący Stronnictwa Demokratycznego, podejrzany o oszustwa na milionową skalę, o których niżej, były członek Platformy Obywatelskiej, niegdysiejszy współkreator samorządowej koalicji UW – SLD w Warszawie z lat 1994 – 1998 dzisiaj znowu wydzwania do członków SLD i innych lewicowych partyjek, a wówczas wrażenie apolitycznego komitetu zatroskanych obywateli będzie pełne i nikt być może nie zauważy analogii z przeszłości – z prezydenckich kampanii Jacka Kuronia czy Aleksandra Kwaśniewskiego. Trzej tenorzy zapowiadali na początku „wielką obywatelską rewolucję”, dlatego swój pierwszy wiec zorganizowali w gdańskiej Hali Olivia, stąd też wyszła polska rewolucja – tłumaczyli. Dzisiaj Andrzej Olechowski twierdzi: „Piskorski nigdy nie zawiódł”. Nie zawiódł? Na pewno? Kiedy w roku 1996 Urząd Skarbowy sprawdzał, czy majątek polityka ma pokrycie w jego dochodach, poprosił o dokumenty. Piskorski przedstawił wówczas z gdyńskiego kasyna Jackpol zaświadczenie potwierdzające, że wygrał w ruletkę 4 mld 950 mln starych złotych  / dzisiaj ok. pół mln zł /. Prokuratorzy SA pewni są, że dokument jest fałszywy. Kasyno nigdy nie wystawiło takiego zaświadczenia, zeznał dyrektor Jackpola. W gdyńskim kasynie można było jednorazowo postawić na ruletce maksymalnie 1 milion starych złotych. Aby wygrać tak dużą sumę trzeba byłoby wygrać z rzędu 138 gier i to przy założeniu, że za każdym razem obstawia się maksymalną stawkę i za każdym razem „rozbija bank” – zeznał szef kasyna. Na fałszywym zaświadczeniu z kasyna, które urzędnikom pokazał Piskorski, są podpisy kasjerki i pracownika Sławomira P. Kasjerka zaprzeczyła, aby to był jej podpis, natomiast Sławomira P. śledczym nie udało się przesłuchać. – Od kilku lat poszukiwany jest za oszustwo przez prokuraturę w Wejherowie – mówią prokuratorzy. Tymczasem legalność majątku Pawła Piskorskiego w ramach dużego śledztwa dotyczącego gangu pruszkowskiego jest przedmiotem badań śledczych. Ponadto nie dawno / styczeń 2010 / przeszukano mieszkanie Piskorskiego w poszukiwaniu umowy sprzedaży dzieł sztuki na sumę ok. 1 mln zł. Wg. zarzutów prokuratorskich umowa sprzedaży dzieł sztuki została sfałszowana, co potwierdzają opinie biegłych. Pawłowi Piskorskiemu zagraża 5 lat pozbawienia wolności. Andrzej Olechowski zrezygnował już z prowadzenia jego kampanii wyborczej przez Pawła Piskorskiego. Należy uznać ”za pewne”: Paweł Piskorski 138 razy pod rząd rozbił bank w kasynie Jackpol wygrywając w ruletkę 500.000 zł i ”wylegitymował” się fałszywą umową z antykwariuszem na sumę 1 mln zł. Natomiast pewne jest, iż kandydat na prezydenta RP Andrzej Olechowski był agentem peerelowskiej bezpieki, tajnym współpracownikiem kontrwywiadu zagranicznego PRL zarejestrowany 4 listopada 1974 r. o pseudonimie „Must”. Wywiad załatwił mu w 1973 roku pracę w sekretariacie Konferencji Narodów Zjednoczonych d.s. Handlu i Rozwoju – UNCTAD w Genewie. W tym czasie jego oficer prowadzący  - Gromosław Czempiński został sekretarzem ambasady PRL w Szwajcarii. Olechowski w latach 1985 – 87 prowadził działalność agenturalną w Banku Światowym w Waszyngtonie. Jak wielu innych peerelowskich agentów znalazł się w otoczeniu prezydenta Wałęsy. To właśnie dzięki jego rekomendacji Olechowski został w 1992 roku ministrem finansów, a w latach 1993 – 95 ministrem spraw zagranicznych. W wyborach prezydenckich 2000 roku Olechowski uzyskał 17,3% głosów. Osoby wspierające wówczas tę kandydaturę to plejada PRL-owskiej agentury. Udział Olechowskiego w wyborach prezydenckich miał na celu wykreowanie go, jako człowieka politycznie niezależnego, odpowiedzialnego „męża stanu”, popieranego przez elektorat „elit” III RP. Na kandydata Platformy Obywatelskiej w wyborach prezydenckich w przypadku nie kandydowania Donalda Tuska przewidywany jest obecny marszałek Sejmu RP Bronisław Komorowski. To ten polityk, który publicznie skomentował nieudolność snajpera sowieckiego strzelającego na granicy gruzińskiej do Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Były wiceminister obrony narodowej i b.szef Komisji Weryfikacyjnej WSI Antoni Macierewicz złożył w Prokuraturze Okręgowej w Warszawie zawiadomienie o uzasadnionym podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Bronisława Komorowskiego. Potwierdził to Mateusz Martyniuk rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Obecnie prowadzone jest prokuratorskie postępowanie sprawdzające. Przedmiotem postępowania sprawdzającego jest polecenie wydane przez b. ministra obrony narodowej wydanie certyfikatu bezpieczeństwa NATO BOLESŁAWOWI  IZYDORCZYKOWI, byłemu szefowi WSI, podejrzanemu o współpracę z rosyjskim służbami specjalnymi. Sprawie nadano kryptonim „Gwiazda”.

Towarzysz Szmaciak, Szmaja, jak nazywają Jerzego Szmajdzińskiego, staje w szranki ze spadkobiercami po różnych wehramachtach, partiach komunistycznych, służbach specjalnych PRL, TW i innych „zasłużonych” dla Polski i polskości mętach rodem z „łże elit”, o godność prezydenta RP.Staje oto: ”nowego człowieczeństwa Adam”/ Lenin/ i „profil czwarty” / Stalin /, z  pieśnią na ustach Wisławy Szymborskiej”. Kandydat to liryczny, z hymnem ZSMP: „Chcę opisać cię barwą i słowem, Żywić w pracy, w nauce i w pieśni, Spójrz gołębi obłok jak płomień Czyste niebo nad głową zakreśli”. Tow. Jerzy Szmajdziński, członek KC PZPR zachwalał i zachwala tradycje ORMO i MO w walce z bronią w ręku z reakcyjnym podziemiem. Martwił się młodzieżą, która nie zna życiorysu Feliksa Dzierżyńskiego. PPR i KPP uważa za inspiratora nowoczesnego patriotyzmu. Ubolewał nad słabością pracy ideologicznej w 1968 roku. Współpracował z tygodnikiem „Rzeczywistość” związanym z antysemickim Zjednoczeniem Patriotycznym „Grunwald”. Wierzył w perspektywy ZSMP w XXI wieku. Wystawiając Jerzego Szmajdzińskiego, najbardziej obciachowego kandydata, do urzędu prezydenta RP SLD potwierdził swój postkomunistyczny rodowód. Kandyduje obecny prezydent RP Lech Kaczyński ubiegając się o reelekcję. Polityka wschodnia obecnej głowy państwa związana z Ukrainą jest związana z t.zw. poprawnością polityczną. Katolicki Uniwersytet Lubelski uhonorował Lecha Kaczyńskiego doktoratem honoris causa, ale stanął on  w poczcie z innym laureatem tego wyróżnienia – ukraińskim nacjonalistą Wiktorem Juszczenką prezydentem Ukrainy. Nacjonalista Stepan Bandera, kat narodu polskiego, okrutny morderca, hitlerowski kolaborant w utworzonej SS-Galizien, zbrojnego ukraińskiego ramienia hitlerowskich ludobójców, odpowiada za ludobójstwo na Wołyniu oraz m.in. za kaźń lwowskich profesorów na stokach Wzgórz Wuleckich we Lwowie w lipcu 1941 roku.  W tej ponurej zbrodni dokonanej przez banderowski batalion Nachtigall / Słowik / zginęło 45 profesorów lwowskich, wśród nich prof. Kazimierz Bartel trzykrotny premier II RP, oraz najstarszy z pomordowanych Adam Sołowij, ginekolog, położnik, profesor na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie, którego mój ojciec Maurycy Marian Szumański był asystentem, również zamordowany w akcji Nachtihall, ale później, w dniu 4 listopada 1941 roku, wraz z grupą następnych polskich intelektualistów. Bandera przed 1939 rokiem otrzymał karę śmierci za mord dokonany na ministrze Spraw Wewnętrznych Bronisławie Pierackim. Odchodzący ze stanowiska prezydenta Ukrainy Wiktor Juszczenko nadał tytuł Bohatera Ukrainy Stepanowi Banderze. Reakcja polskiej opinii publicznej jest jednoznaczna – to policzek dla Polaków. Oburzenie wyrażają środowiska kresowe. Bolesnej lekcji udzielili nam Ukraińcy, w zaślepieniu politycznym polskich elit wyrażających poparcie dla jego nacjonalistyczno - faszystowskich zachowań i dokonań. Dzisiaj dezaprobatę dla zachowań Juszczenki, po skandalicznej decyzji nadania tytułu Bohatera Ukrainy Stepanowi Banderze wyrażają również ci, którzy jeszcze kilka miesięcy temu atakowali środowiska kresowe, czy ks. Tadeusza  Isakowicza-Zaleskiego za politykę  „historycznego podważania pojednania”, czy też „psucie relacji polsko-ukraińskich”. Polskie elity „poprawne politycznie” usiłują za wszelką cenę unikać prawdy historycznej: „bo nawet krzyży nam nie dali”, zapewne w imię zacierania śladów po zbrodniarzach i i ich ofiarach. Tymczasem rządzący nie pamiętają, lub nie chcą pamiętać, iż nie istnieje zbrodnia doskonała, tym bardziej „zapomniane historycznie” ludobójstwo. A może polskie elity wzór biorą ze słynnego cytatu armeńskiego Adolfa Hitlera z 1939 roku wydającego rozkaz ataku na Polskę: „Naszą siłą jest nasza szybkość i brutalność. Dżyngis Chan rzucił miliony kobiet i dzieci na rzeź z premedytacją i z lekkim sercem – historia widzi w nim tylko wielkiego założyciela państw. To, co mówią o mnie słabe cywilizacje zachodnioeuropejskie, nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Wydałem rozkaz - i zastrzelę każdego, kto wyrazi choć jedno słowo krytyki - że celem wojny nie jest osiągnięcie jakiejś linii geograficznej, ale fizyczna eksterminacja wrogów. Obecnie tylko na wschodzie umieściłem oddziały SS Totenkopf, dając im rozkaz nieugiętego zabijania bez litości wszystkich mężczyzn, kobiet  dzieci i starców polskiej rasy i języka, bo tylko tą drogą zdobyć możemy potrzebną nam przestrzeń życiową. Kto w naszych czasach jeszcze mówi o eksterminacji Ormian?" Haniebne są wyrazy poparcia  Juszczenki dla nacjonalistów – jego uczestnictwa w rozmaitych uroczystościach upamiętniających wykonawców wielkiego ludobójstwa Polaków, Ormian, Żydów, Ukraińców, Czechów w czasie II wojny światowej, haniebne jest również zaangażowanie prezydenta Ukrainy w rehabilitacji zbrodniarzy OUN – UPA , oraz dywizji  SS„Galizien”, czy batalionu „Nachtigall”. Haniebne jest zachowanie polskiego establishmentu, kompromitującego Polskę, uległości wobec tych zachowań. W czasie obchodów rocznicy rzezi wołyńskiej haniebna była nieobecność przedstawicieli polskich władz, jak i odmowa patronatu prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski zapewne przestraszony obecnością na posiedzeniu Sejmu ambasadora Ukrainy w Polsce w sposób skandaliczny odmówił poddania pod głosowanie rocznicowej uchwały o ludobójstwie na Wołyniu. Po wielu targach i szarpaninach Sejm RP raczył użyć terminu w określeniu ludobójstwa jako „ czyny mające znamiona ludobójstwa”. A to oczywiście nie to samo, co uchwała o ludobójstwie. Oczekuje się stosownej reakcji Lecha Kaczyńskiego na nadanie tytułu Bohatera Ukrainy Stepanowi  Banderze przez Wiktora Juszczenkę, tym bardziej, że zbrodnie faszystów z Organizacji Nacjonalistów Ukraińskich - Ukraińskiej Powstańczej Armii dokonane na Wołyniu zostały nazwane przez głowę państwa ludobójstwem w liście wystosowanym w lipcu 2009 roku  do uczestników XV Kongresu Kresowian na Jasnej Górze, w miejscu tak znaczącym i świętym dla Polski i Polaków. Tym określeniem- ludobójstwo- w swoim liście prezydent Lech Kaczyński przeciwstawił się poprawności politycznej polskiego establishmentu. W trakcie pisania tego tekstu odnotowałem dzisiejsze / 30 stycznia 2010 roku / oświadczenie Mariusza Handzlika – podsekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta:  „Z konsternacją przyjęliśmy uhonorowanie Bandery”. Mariusz Handzlik w szerokim wystąpieniu zaznaczył m.in. „… niewskazanym wydaje się być podejmowanie decyzji, z którymi zasadniczo nie zgadza się partner… oczekujemy, iż strona ukraińska nie tylko będzie przestrzegać litery prawa, ale i z większym wyczuciem etycznym, oraz politycznym będzie podchodzić do trudnych spraw historycznych” – zaznaczył w konkluzji prezydencki minister / źródło   PAP. prezydent.pl /. Lech Kaczyński, internowany Stanu Wojennego, poseł III RP, prezydent Warszawy, senator III RP herbu Pomian wywodzi się z rodziny patriotycznej – ojciec Rajmund Kaczyński herbu Pomian, uczestnik Powstania Warszawskiego odznaczony Krzyżem Walecznych i Orderem Virtuti Militari, członek AK, matka Jadwiga Jasiewicz herbu Rawicz była żołnierką AK, sanitariuszką Powstania Warszawskiego.
Kornel  Morawiecki – założyciel i przewodniczący „Solidarności Walczącej” ogłosił, iż będzie kandydował w tegorocznych wyborach prezydenckich. Morawiecki pragnie odbudować zaufanie obywateli do państwa, a przede wszystkim do urzędu prezydenta – podał portal Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża /www. wordpress.com /. Aleksander Szumański

Wersja Rosoła się sypie Autor „donosów” nie chce dawać alibi bohaterom afery hazardowej. Alibi osobom wskazywanym przez CBA jako możliwe źródło przecieku o akcji „Black Jack” miał dać Marek Przybyłowicz. To były doradca Totalizatora Sportowego i były szef warszawskich wyścigów konnych, który od lat zasypuje instytucje państwowe pismami piętnującymi patologie w branży hazardowej. – Nic nie wiedziałem o tym, że ktoś wstawia Magdalenę Sobiesiak do zarządu Totalizatora Sportowego. Nie pisałem o tym w żadnym z moich pism – mówi „Rz” Przybyłowicz. Tymczasem na pisma od Przybyłowicza miał się powoływać podczas przesłuchania przez CBA – jak twierdzi informator tygodnika „Wprost” – Marcin Rosół. Szef gabinetu politycznego byłego ministra sportu miał w ten sposób tłumaczyć, dlaczego nalegał na Magdalenę Sobiesiak, by wycofała się z konkursu o stanowisko w TS. „Marcin Rosół, z tego, co mówiła córka, zasugerował jej, że ponieważ są donosy na »twojego tatusia«, to lepiej, żeby nie startowała. (...) Córka powiedziała, że poinformował ją, że są donosy na mnie” – zeznał w prokuraturze Ryszard Sobiesiak, co ujawniła „Rz”. Rozmowa o donosach odbyła się 24 sierpnia 2009 r. Następnego dnia Sobiesiak ograniczył rozmowy telefoniczne, co wskazuje, że został uprzedzony o akcji CBA. Biznesmen zarzekał się w prokuraturze, że o działaniach biura dowiedział się dopiero z mediów. Powtórzył to w oświadczeniu przed komisją śledczą. Właściwie byłoby zaskoczeniem, gdyby przyznał, że było inaczej, bo naraziłby współpracujące z nim osoby na zarzut ujawnienia tajemnicy śledztwa. O donosach jako o czymś zwykłym w branży hazardowej Sobiesiak mówił też przed komisją śledczą. Nie sprecyzował, kto i jak donosił. Za to Rosół – według „Wprost” – miał powiedzieć funkcjonariuszom, że chodziło o pisma Przybyłowicza. Podobnie tłumaczył mediom tuż po wybuchu afery hazardowej nagłe wycofanie Sobiesiakówny: – Powiedziałem jej, by się wycofała. Że zostaniemy doklejeni do jakiejś mafii hazardowej, że jeśli wystartuje, to ten Marek Przybyłowicz zrobi z tego aferę. Według jego zeznań w CBA chodzi o konkretne pismo, które jednak trudno nazwać donosem, bo Przybyłowicz – osobiście znany Rosołowi – wysyłał je oficjalną drogą. Chodzi o list z 10 lipca 2009 r. do dyrektor generalnej Ministerstwa Sportu Moniki Rolnik. Rosół miał zeznać, że padły w nim słowa o nepotyzmie, co skłoniło go po pewnym czasie do poinformowania Mirosława Drzewieckiego o kandydaturze Sobiesiakówny. W konsekwencji Drzewiecki miał zalecić wycofanie kobiety z konkursu. Rzecz w tym, że słowo nepotyzm w liście do Rolnik pada w kontekście, w którym trudno odnaleźć Magdalenę Sobiesiak: „Chciałbym wyrazić zdziwienie, iż ministrowi skarbu (...) zajęło aż 17 miesięcy uporanie się z problemami dotyczącymi nieprawidłowości przy powołaniu Rady Nadzorczej, powołaniu Zarządu oraz zjawisku nepotyzmu w Spółce Totalizator Sportowy Spółka z o.o.” – pisał Przybyłowicz. Dość podobnie brzmiące zdanie Przybyłowicz zawarł w liście do premiera wysłanym cztery dni później. Dziś stanowczo twierdzi, że jego pisma nie mogą być traktowane jako alibi dla osób zagrożonych oskarżeniem o spowodowanie przecieku. – Pisząc o nepotyzmie, chodziło mi o zupełnie innych ludzi. Pisałem o tym też dużo wcześniej – mówi. Istotnie, jego pisma docierały do instytucji państwowych od dawna. Gwałtowne wycofywanie córki Sobiesiaka zaczęło się 20 sierpnia 2009 r., czyli dzień po spotkaniu Drzewieckiego z Donaldem Tuskiem, gdzie według podejrzeń Mariusza Kamińskiego były minister sportu mógł się dowiedzieć o akcji CBA. Nic nie wiadomo, by w sierpniu 2009 r. pojawiły się jakieś donosy bądź pisma uderzające w kandydaturę Sobiesiakówny. Piotr Gursztyn

Zniewalanie "czekami bez pokrycia" Gruzja jest dobrym przykładem państwa zniewolonego czekami bez pokrycia, czyli przez udzielanie gwarancji bezpieczeństwa dawane państwom nieuzbrojonym w broń nuklearną, przez państwa, które mają arsenały nuklearne. Natomiast potęgi nuklearne stoją wobec problemu obopólnego gwarantowanego zniszczenia na wypadek konfliktu n. p. USA przeciwko Rosji. Sprawę trudności w udzielaniu gwarancji bezpieczeństwa opisał profesor Ted Galen Carpenter, vice prezes działu obrony i polityki zagranicznej Cato Institute w Waszyngtonie, w artykule pod tytułem „The Limits of Deterrence” czyli „Granice Odstraszania.” Tymczasem n. p. Syjoniści chcą wojny przeciwko Iranowi i ich zwolennicy w USA usiłują do tej wojny doprowadzić. Równolegle z zabiegami lobby Izraela, szerzy się przekonanie, że NATO a właściwie USA, jest w stanie dawać gwarancje bezpieczeństwa, uzależnionym od nich krajom, ponieważ piąty artykuł traktatu NATO głosi, że jakoby atak na jednego z członków tej organizacji jest atakiem na wszystkich, czyli że Moskwa nigdy nie będzie śmiała wywierać nacisku lub grozić takim państwom jak Litwa, Łotwa i Estonia, nie mówiąc o Polsce czy Rumunii. Taka logika opiera się na wrażeniu pozostawionym po czasach Zimnej Wojny. Jest wiele przykładów w historii XX wieku, kiedy, na przykład w 1914 roku, wydawało się wielu, że wojna jest nie możliwa, a tymczasem Niemcy wywołali działania wojenne za pomocą wydania Rosji dwunastogodzinnego ultimatum, żądającego demobilizacji sił rosyjskich i zapowiadającego natychmiastowe działania wojenne. W 1939 roku Anglia i Francja miały nadzieję powstrzymać działania wojenne Hitlera za pomocą ogłaszania gwarancji granic Polski. Była to gra polityczna i Polska wcale nie ubiegała się o takie gwarancje, według profesora Normalna Davies’a. Wówczas Hitler, chciał wojny za wszelką cenę, ponieważ chory na chorobę Parkinsona, z silnie trzęsącą się lewą ręką, śpieszył się, żeby spełnić swoją „misję dziejową” i zbudować Reich na 1000 lat od Renu do Dniepru jak to opisuje M. M. Diewanowski w książce pod tytułem „War at Any Price” (“Wojna za wszelką cenę”). Żyzne tereny Ukrainy w „wielkich” Niemczech, od Renu do Dniepru miały gwarantować, że nigdy Niemcy „nie będą wzięte głodem” jak to według Hitlera stało się w Pierwszej Wojnie Światowej. Wówczas, według opinii rządu Kerenskiego, Niemcy jeszcze przed wybuchem wojny planowali, żeby potraktować Rosję tak jak Brytyjczycy potraktowali Indie i zbudować niemieckie imperium kolonialne od Renu do Władywostoku, za pomocą wygranej w Pierwszej Wojnie Światowej. Faktycznie traktat pokojowy podpisany przez rząd Lenina w marcu 1918 roku czynił z Rosji wasala Niemiec. Obecnie USA jest większą potęgą militarną niż Rosja, ale obydwa te państwa są świadome „gwarantowanej obopólnej zagłady, na wypadek wymiany przez nie salw nuklearnych. Wobec tego w grę wchodzą dodatkowe czynniki takie jak faktyczne znaczenie terenu spornego dla każdej ze stron w czasie konfrontacji. Profesor Carpenter nazywa taką konfrontację „równowagą zapału do walki.” Tak na przykład USA więcej zależało na zachodniej Europie niż Sowietom. Natomiast na Gruzji zaległo Rosji więcej niż Stanom Zjednoczonym, które wstrzymały się od interwencji w czasie pacyfikacji Gruzji przez Rosjan. Przy okazji Rosjanie zniszczyli dwa lotniska w Gruzji, które miały umożliwić samolotom Izraela nalot na Iran od strony Morza Kaspijskiego. Tak, więc USA wystawiło Gruzji gwarancje bezpieczeństwa, tyle warte, co czeki bez pokrycia. Sytuacja obecna bardzo różni się od czasów Zimnej Wojny. Obecnie po przykładzie w Gruzji przywództwo rosyjskie pewnie nie uważa za prawdopodobne, żeby Stany Zjednoczone posuwały się do podjęcia ryzyka wojny nuklearnej z takich powodów jak pacyfikacja Gruzji przez Rosję. Profesor Carpenter uważa, że w podobnej sytuacji do Gruzji znajdują się Litwa, Łotwa i Estonia, mimo tego, że państwa te są członkami NATO, ponieważ ich znaczenie dla Waszyngtonu jest bez porównania mniejsze, niż było znaczenie Europy Zachodniej dla USA w czasie Zimnej Wojny. Jednocześnie spory Rosji z ościennymi państwami mają podłoże etniczne, ekonomiczne i strategiczne. Podobnie jak USA za wszelką cenę starały się pozbyć wyrzutni pocisków sowieckich z wyspy Kuby w 1962 roku, tak samo Rosja pozbyła się wyrzutni systemu Tarczy na terenie Polski pod groźbą użycia bomb nuklearnych. Stało się to przy całkowitej pewności Rosjan, że USA nie narazi się na wymianę salw nuklearnych z powodu bombardowania Polski. Profesor Carpenter uważa za bluff gwarancje NATO dla państw graniczących z Rosją, w które to gwarancje, według niego, Rosjanie nie wierzą. Ludzie sterujący polityką USA na razie mają nadzieję, że Putin, jak też jego następcy, nie udowodnią światu, że gwarancje amerykańskie są bluffem. Z drugiej strony sam fakt udzielania bezwartościowych gwarancji daje tak służbom USA jak i szpiegom-doradcom technicznym z Pentagonu, dostęp do systemu obrony takiego państwa jak Polska i możliwość uczynienia z niego Republiki Bananowej, czyli dominowanej przez Waszyngton. Zaawansowana, skomplikowana i kosztowana technologia sprzętu zbrojeniowego daje możliwość dostawcy nie tylko do kontrolowania części zastępczych, ale również do kontroli nad sposobem używania tego sprzętu. Tak na przykład mówi się, że Arabia Saudyjska boi się, że na wypadek zatargu z Izraelem, sprzęt amerykański w ich rękach nie będzie działać. Arabia Saudyjska ma możność kupowania broni z innych źródeł, podczas gdy Polska jest zobowiązana do używania sprzętu wymaganego przez NATO. Tak, więc zniewalanie za pomocą bezwartościowych gwarancji bezpieczeństwa i dostaw skomplikowanego sprzętu, jest obecnie praktycznym i lukratywnym sposobem kontrolowania państw, które ubiegają się o gwarancje bezpieczeństwa i dostęp do nowoczesnego uzbrojenia. Iwo Cyprian Pogonowski

Przybyłowicz zaprzecza Rosołowi Wprost:(...) Marcin Rosół twierdzi, że, mówiąc o „donosach", miał na myśli coś zupełnie innego. „Wprost” dotarł do osoby, która czytała jego zeznania złożone w centrali CBA w październiku, zaraz po wybuchu afery. Rosół miał powiedzieć agentom Biura, że powodem całego zamieszania był donos, jaki 10 lipca 2009 r. trafił do dyrektor generalnej Ministerstwa Sportu Moniki Rolnik. Napisał go Marek Przybyłowicz, były doradca Totalizatora. Mowa w nim m.in. o „zjawisku nepotyzmu” panującym w spółce. Rosół utrzymuje, że o oskarżeniach Przybyłowicza dowiedział się pod koniec lipca od Andrzeja Kawy z Centralnego Ośrodka Sportu. Twierdzi, że zbagatelizował tę informację. Kilkanaście dni później (w jego zeznaniach jest mowa o okolicy 10 sierpnia) spytał jednak o Przybyłowicza Magdalenę Rolnik, która właśnie wróciła do ministerstwa z urlopu. Rolnik powiedziała, że wie o oskarżeniach Przybyłowicza. Miała także pokazać mu donos z 10 lipca. To miało być alibi dla Rosoła i autorów łańcuszka w przecieku. Przybyłowicz informował wiele podmiotów o dziwnych ruchach wokół Totalizatora Sportowego w lipcu, pisał o nepotyzmie, więc Rosół postanowił dopiero pod koniec sierpnia wycofać córkę Sobiesiaka z konkursu. To wersja tak niespójna i nie trzymająca się kupy, że kwestią czasu było jej obalenie. "Rzeczpospolita" dotarła do Marka Przybyłowicza: Marek Przybyłowicz: Nic nie wiedziałem o tym, że ktoś wstawia Magdalenę Sobiesiak do zarządu Totalizatora Sportowego. Nie pisałem o tym w żadnym z moich pism(...) Pisząc o nepotyzmie, chodziło mi o zupełnie innych ludzi. Pisałem o tym też dużo wcześniej. Zachodzi potrzeba przesłuchania Przybyłowicza. Oczywiście coraz ciekawiej wygląda sytuacja przed zeznaniami Magdaleny Sobiesiak i Rosoła. Będą odpowiadać szczegółowo m.in. na temat rzekomych donosów i spotkania 24 sierpnia. Skoro Magdalena Rolnik już od przynajmniej 10 lipca wiedziała o listach Przybyłowicza w kwestii Totalizatora Sportowego, dlaczego Rosół nie waha się wycofać córki Sobiesiaka przez cały miesiąc i jeszcze 17 sierpnia dopytuje Drzewieckiego?Jedynym, który o akcji CBA przed 24 sierpnia powinien wiedzieć, jest premier Tusk. Po 24 sierpnia rozpoczyna się paniczne odkręcanie Sobiesiakówny. W międzyczasie - 19 sierpnia szef rządu spotyka się z Drzewieckim i Schetyną, a 26 sierpnia z Chlebowskim. Dopiero po tych rozmowach decyduje się na rozmowę z ministrem Kapicą. Wersja z donosami Przybyłowicza jako alibi upadła.PS. Polecam wszystkim tekst Sawki z "Gazety Wyborczej", który pada na kolana przed talentami Sobiesiaka. Co tu dużo komentować - dzisiaj każdy żart dziennikarzy można potraktować serio. Wiele to świadczy o ich fachowości. GW1990

Haki na p. Radosława Sikorskiego Jak można przeczytać tu (Jarosław Kaczyński: na Sikorskiego są haki Jeśli Donald Tusk postawi w wyborach prezydenckich na Radosława Sikorskiego, to będzie bardzo zabawnie — mówi „Newsweekowi” Jarosław Kaczyński. Czemu? Bo - jak twierdzi lider PiS - na Sikorskiego są haki. W pierwszym od wielu tygodni wywiadzie Jarosław Kaczyński zabrał głos na temat wyborów prezydenckich. W rozmowie z „Newsweekiem” lider PiS sprawia wrażenie zadowolonego, że Platforma stoi przed wyborem: Radek Sikorski czy Bronisław Komorowski. Kaczyński przypomina, że prezydent miał zastrzeżenia przed powołaniem Radka Sikorskiego na stanowisko ministra spraw zagranicznych w rządzie Platformy. - Jest konkretna wiedza, czy też konkretne wydarzenie, które dyskredytuje Sikorskiego? - pytają dziennikarze „Newsweeka” Andrzej Stankiewicz i Piotr Śmiłowicz. - Tak - twierdzi Jarosław Kaczyński.
Na pytanie jakie to są haki, Jarosław Kaczyński zasłaniał się tajemnicą państwową. Twierdził jednak, że o sprawie wie Donald Tusk. Premier miał zostać poinformowany przed powołaniem Sikorskiego na szefa MSZ w rządzie Platformy).
WCzc. Prezes PiSu zaczyna mówić... czy działać? Hmmm... Cytuję w całości tę krótką notkę: Jeśli Donald Tusk postawi w wyborach prezydenckich na Radosława Sikorskiego, to będzie bardzo zabawnie — mówi „NewsweekowiJarosław Kaczyński. Czemu? Bo - jak twierdzi lider PiS - na Sikorskiego są haki. W pierwszym od wielu tygodni wywiadzie Jarosław Kaczyński zabrał głos na temat wyborów prezydenckich. W rozmowie z „Newsweekiem” lider PiS sprawia wrażenie zadowolonego, że Platforma stoi przed wyborem: Radek Sikorski czy Bronisław Komorowski. Kaczyński przypomina, że prezydent miał zastrzeżenia przed powołaniem Radka Sikorskiego na stanowisko ministra spraw zagranicznych w rządzie Platformy. - Jest konkretna wiedza, czy też konkretne wydarzenie, które dyskredytuje Sikorskiego? - pytają dziennikarze „NewsweekaAndrzej Stankiewicz i Piotr Śmiłowicz. - Tak - twierdzi Jarosław Kaczyński. Na pytanie jakie to są haki, Jarosław Kaczyński zasłaniał się tajemnicą państwową. Twierdził jednak, że o sprawie wie Donald Tusk. Premier miał zostać poinformowany przed powołaniem Sikorskiego na szefa MSZ w rządzie Platformy. Potwierdzam tę informację. Na p.Radka są „haki” - i to dwojakiego rodzaju. Dokładnie wiem, jakie – ale, oczywiście, o tym nie napiszę, bo nie są to sprawy z gatunku aferalnych, ani sensu stricto politycznych. Krótko pisząc: w mojej opinii nie dyskredytują p.Radka. Przynajmniej na tle innych kandydatów. Prawdą jest też, że p. Premier był o tym poinformowany – o czym wiem przypadkiem z drugiej reki. Natomiast należy się zastanowić, po co Jarosław Kaczyński o tym informuje? Gdyby Jarosław Kaczyński miał na p. Radka „haki” poważniejsze, niż na Bronisława Komorowskiego, to by milczał, jak grób. A raczej: głosił, że ma haki na Bronisława Komorowskiego – po to, by PO wystawiła p. Radka... i by (dopiero po zamknięciu listy kandydatów...): uderzyć! Jeśli więc głosi, ze ma haki na p. Radka, to (zakładając, że na starość nie zgłupiał kompletnie) oznacza, że na Bronisława Komorowskiego ma „haki” znacznie poważniejsze. jest dokładnie odwrotnie, niż pisze dwóch Komentatorów wczorajszego wpisu: ja nic nie mówię, nie zdradzam prywatnych tajemnic - i DLATEGO mi wiele mówią. M.in. poinformowano mnie o tych hakach - już dość dawno zresztą. I proszę nie plotkować o "strzelaninie w Żninie"!... A ponieważ WCzc. Jarosław Kaczyński jest człowiekiem mało poważnym, to uznałem, ze dobrze byłoby, by Jego informacje potwierdził ktoś niezależny. Natomiast, oczywiście, mój komentarz do tego nie jest poparciem działań Prezesa PiSu... JKM

14 lutego 2010 Pomiędzy rozumem a pragnieniem... Nie wiem, kto to powiedział, ale spodobało mi się i jest bardzo trafne..” Nic innego jak tylko wola jest całkowitą przyczyną chcenia”(!!!) No i Niemcy( rząd niemiecki) mieli wolę, która jest przyczyną chcenia i chcąc nie chcąc przydzielili nagrodę panu naszemu, premierowi Donaldowi Tuskowi, „ wielkiemu Europejczykowi, który szerzy jedność Europy”, zasłużonemu w walce z polskim nacjonalizmem( „Polskość to nienormalność”).  Międzynarodowa Nagroda nosi imię wielkiego króla chrześcijańskiego- Karola, który zjednoczył Europę w duchu chrześcijańskim, a nie duchu praw człowieka, demokracji i laickości państw. Kolejne nadużycie  międzynarodówki lewicowej , przywłaszczającej sobie całą spuściznę chrześcijańskiej Europy chrześcijaństwo z niej eliminując. Uroczystość dekoracji odbędzie się 13 maja br. w Akwizgranie. Przy okazji warto przypomnieć nagrodzonych przez Niemców cudzoziemców Krzyżem Zasługi dla  Republiki Federalnej Niemiec, które to odznaczenie , państwo niemieckie przydziela wyłącznie tym cudzoziemcom, których uznaje za - uwaga!- „przynoszących niemieckiej polityce szczególne korzyści”(???) W ostatnich latach  Bundesverdienstkreuzem, czyli Krzyżem Zasługi dla Republiki Federalnej Niemiec uhonorowani zostali: Władysław Bartoszewski, Bronisław Geremek, Aleksander Kwaśniewski, Adam Michnik, Krzysztof Skubiszewski( niedawno zmarły minister  spraw zagranicznych , który negocjował” Traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy”, który to Traktat  podpisał w 1991 roku  pan Jan Krzysztof Bielecki, a pan Skubiszewski  zapomniał do niego wpisać praw mniejszości polskiej w Niemczech czego pan premier Bielecki nie zauważył, a wpisał prawa mniejszości niemieckiej w Polsce, na co łożymy określone sumy, i zawsze możemy być pod pręgierzem międzynarodowym, że gwałcimy prawa mniejszości niemieckiej),  Janusz Reiter, Daniel Rotfeld, Lech Wałęsa. A 8 grudnia  2009 roku Bundesverdienstkreuz otrzymał abp Alfons Nossol, za” działanie na rzecz pojednania, dialogu i przyszłości Europy”. Co na to zwierzchnik arcybiskupa? Kołatają we  mnie sprzeczności typu emocjonalno- rozumowego.. Ludzie ci dostali  odznaczenie od obcego państwa, które – nie ukrywajmy-  od wieków nie było naszym przyjacielem. Może oczywiście  teraz jest inaczej , szczególnie jak jesteśmy wasalem w Unii Europejskiej, którą  - jakby nie było- dyrygują Niemcy pospołu  na razie z Francuzami.. Ale co będzie dalej? Już tysiące pozwów o odzyskanie własności na tzw. Ziemiach Odzyskanych  leży w sądach; prowadzimy antypolską politykę wobec naszego sąsiada- Białorusi. Jest to polityka Unii Europejskiej, czyli Niemieckiej.. Tylko  patrzeć jak pan Radosław Sikorski- zanim zostanie prezydentem Polski,  a jego żona pani  Anne Applebaum, zostanie pierwszą damą III Rzeczpospolitej- dostanie Bundesverdienstkreuz.(???). Ostatnio się wypiera, że startował z list Prawa i Sprawiedliwości do Senatu, do którego się dostał. Wcześniej był w Ruchu Odbudowy Polski – Jana Olszewskiego. A nagród zagranicznych ma  co niemiara.. Był ministrem obrony w rządach Marcinkiewicza i Kaczyńskiego, a w latach dziewięćdziesiątych był doradcą Ruperta Murdocha ds. inwestycji w Polsce(???) Zainteresowała mnie też ostatnio postać pana Piotra Cywińskiego, syna pan  Bogdana Cywińskiego. Pan Piotr był głównym organizatorem obchodów 65 rocznicy wyzwolenia przez Armię Czerwoną obozu Auschwitz-Birkenau, gdzie pan Piotr jest dyrektorem. Tu ciekawostka: pan Piotr Cywiński został wraz z dyrektorem waszyngtońskiego Muzeum Holocaustu oraz Instytutu Yad Vashem odznaczony kilka dni temu, przez pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego – Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski(???) Coś niesamowitego się dzieje, o czym nie informują media tzw. mainstreamowe. Pan prezydent do odrodzenia Polski wmieszał dyrektora Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie i dyrektora Instytutu Yad Vashem(???) A w jaki sposób oni się przyczynili  do  odrodzenia Polski?????? I o co tu chodzi? Bo w przypadku pana Piotra Cywińskiego  sprawa jest jasna: jego tata pan Bogdan Cywiński jest w Kapitule  Orderu Odrodzenia Polski, obok takich osób jak:’ Zofia Romaszewska, Marta Olszewska, Jerzy Kropiwnicki, Ryszard Bugaj, Krzysztof Kauba, Sławomir Radoń.. Pan Krzysztof Kauba, jako zastępca Rzecznika Interesu Publicznego w 2000 roku, w sierpniu- wnosił o umorzenie sprawy lustracyjnej Lecha Wałęsy(???) Kapituła poparła wręczenie Krzyży Oficerskich Orderu Odrodzenia Polski, dyrektorom obcych muzeów ???

I w tej Kapitule jest pan Jerzy Kropiwnicki, niedawno odwołany prezydent Łodzi, uchodzący za „ prawicowego” kandydata… A wiecie państwo jaką ilością głosów został odwołany z funkcji prezydenta? Na 125 000 głosujących, pan Jerzy Kropiwnicki otrzymał 6000 głosów, żeby go nie odwoływać- a 119 000 żeby go odwołać???????? Coś niesamowitego się dzieje? Dlaczego mieszkańcy Łodzi tak miażdżąco glosowali przeciw swojemu prezydentowi,   a wcześniej go wybrali wielką ilością głosów.? Może za to, ze na trzy lata rządów, jeden rok przebywał za granicą… A może za to, że chciał budować centrum festiwalowe i  udupić w nim 500 milionów złotych, przy czym amerykańskiemu projektantowi   chciał dać zarobić- uwaga!- 35 milionów złotych za sam projekt(????). Istne wariactwo i marnotrawstwo! A może właśnie o to chodzi! A może chodziło o to,  że pan prezydent Kropiwnicki umyślił obie, że głównym  motorem rozwoju Łodzi w XIX wieku byli  Żydzi i teraz chciał tę sytuację powtórzyć(???) Żeby miasto się rozwijało ponownie..(??). Nie wiem- nich państwo sami ocenią! I jeszcze uczcił rewolucję 1905 roku jakąś tablicą pamiątkową..… „Prawicowiec” czczący rewolucję proletariacką? To dopiero pomysł! A kiedyś, w podziemiu tłumaczył książkę Jerzego Gildera” Bogactwo i ubóstwo”, wydając ją w oficynie wydawniczej Janusza Korwin- Mikkego. No cóż ludzie sami się zmieniają i zmieniają  poglądy… Ale go na razie wymiotło z posady prezydenta, ale nie wymiotło go z posady Kapituły Orderu Odrodzenia Polski. I nadal będzie przydzielał polskie odznaczenia ludziom bez odznaczenia się  dla  odrodzenia Polski. Ale już nie będzie organizował zasłony dymnej swoich działań, za parawanem wprowadzenia Trzech Króli- świętem państwowym. Chociaż.. nie do końca! Może na tym próbować jechać medialnie dalej.. Pan Piotr Cywiński wraz z ojcem przebywał na emigracji w latach 1982 – 1993 mieszkając we Francji i w Szwajcarii. Tam kończył szkoły i studia historyczne w Strasbougu, które kontynuował na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, który niedawno   wyróżnił bandytę  ukraińskiego- Banderę. Doktorat obronił w 2001 roku w Instytucie Historii PAN. Jego tata, Bogdan Cywiński doktorat obronił z filozofii, a habilitację zrobił z historii. Obaj działają w warszawskim Klubie Inteligenci Katolickiej i reprezentują w katolicyzmie nurt  tzw. „otwartego katolicyzmu”(???). Cokolwiek to miałoby znaczyć, ale z pewnością dla katolików- to  nic dobrego. Kim on nie był? I członkiem Rady Konsultacyjnej Organizacji Pozarządowych przy Polskiej Radzie Integracji Europejskiej, i ambasadorem Europejskiego Roku Dialogu Międzykulturowego(???). Jest członkiem Zespołu Episkopatu Polski do rozmów z Kościołem greckokatolickim; współtwórcą Forum Świętego Wojciecha, współorganizator Zjazdów Gnieźnieńskich, prezesem na Europę światowej federacji intelektualistów katolickich PAX Romana, dyrektorem  muzeum obozu Auschwitz-Birkeau, kierował festiwalem „Europalia 2001 Polska”. W latach 2000-2006 pan Piotr Cywiński był sekretarzem Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej. Jest też prezesem Fundacji Auschwitz-Birkenau. Zasiada również w radach Muzeum II Wojny  Światowej w Gdańsku, Muzeum Gross-Rosen w Rogoźnicy, Muzeum Tradycji Niepodległościowych w Łodzi. I jak na katolika otwartego przystało, startował  w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2004 roku, jako lider listy Unii Wolności na Lubelszczyźnie. Nie przeszedł.! Widzicie państwo jaki zdolny  katolik- otwarty? I jeszcze jedna ciekawostka: pan Bogdan Cywiński, obecnie profesor na Wydziale Nauk Historycznych i Społecznych Uniwersytetu Kardynała  Wyszyńskiego( kardynał się w grobie przewraca!), był kiedyś zastępcą redaktora  naczelnego „Tygodnika Solidarność”, o ile mnie pamięć nie myli, wtedy redaktorem naczelnym był pan Adam Michnik(???). W roku 1980 pan Bogdan Cywiński . waz z panem Tadeuszem Mazowieckim i Andrzejem Wielowiejskim udali się do strajkujących w Gdańsku. Dzisiaj syn pana Mazowieckiego- Wojciech pracuje dla „Przekroju”, związanego ze spółką Agora, a córka pana Wielowiejskiego, też katolik otwarty z warszawskiego KIK-u- Dominika, pracuje dla Gazety Wyborczej.. Piękne- kontynuujące tradycje ojców- towarzystwo. I do tego „Tygodnik Solidarność”.., który bierze udział w realizacji projektu edukacyjnego „Polska droga do euro”(????), projekt ten jest finansowany przez Narodowy Bank Polski(?????) Czy państwu nie stają włosy dęba???? NBP, który ma stać na straży polskiej złotówki, finansuje obłędne projekty likwidacji złotówki i  zastąpienia  jej walutą polityczną -jaką jest euro(???) Czy ONI już kompletnie postradali zmysły? I są tak bezlitośni dla nas i dla państwa polskiego. I do tego umyślili sobie, żeby NBP służył utrzymaniu stabilnego poziomu cen... Jako instrument interwencjonizmu państwowego, czyli socjalizmu. Czy dożyjemy czasów, że zapanuje pragnienie rozumu? WJR

"Pojednanie" czy "pomieszanie"? W Polsce jest wiele pomników i tablic upamiętniających Niemców - "niewinne ofiary wojny". Wyróżniają się na tle polskich - zgrzebnych, zaniedbanych, w większości jeszcze peerelowskich, często o wątpliwej treści wynikającej nie tyle z potrzeby upamiętnienia wojennej historii Narodu Polskiego, ile z niegdysiejszych "zadań pracy propagandowej" komunistów. Niemieckie upamiętnienia znajdują się nie tylko na Opolszczyźnie, gdzie budzą szczególne wątpliwości z powodu stosowania niemieckiej symboliki militarnej. We Fromborku, na zieleńcu między wzgórzem katedralnym a Zalewem Wiślanym, stoi głaz z tablicą pamiątkową poświęconą Niemcom, którzy w panicznej ucieczce przed nadciągającymi wojskami sowieckimi gotowi byli raczej utopić się w morzu niż dostać się w ręce bolszewików. Całe rodziny niemieckie ginęły zatem w styczniu i w lutym 1945 r. w lodowatych wodach Zalewu Wiślanego, pędząc na zachód jak na złamanie karku po tafli lodowej. Mimo 20 stopni mrozu nie wytrzymywała ona sowieckich bombardowań i morze pochłaniało niemieckich uciekinierów, razem z ich końmi, furmankami i tobołkami. Sowieci mścili się za zdradę, niedotrzymanie przez niewdzięcznego sojusznika ustaleń paktu Ribbentrop - Mołotow, za atak na ich państwo, za traktowanie sowieckich jeńców jak bydło, za okrutne pacyfikacje rosyjskich wsi pomagających sowieckim partyzantom. Powodów nie brakowało, a litości nie było, bo każdy coś w tej wojnie widział i wycierpiał. Wydawałoby się, że te sprawy powinniśmy pozostawić po latach do wyjaśnienia samym Niemcom i Rosjanom, ale nie - "szlachetni" Polacy nie dali się wyprzedzić i postawili we Fromborku pomnik z napisem: "450.000 mieszkańców Prus Wschodnich przeżyło exodus przez Zalew i Mierzeję, pędzeni przez okrutną wojnę. Wielu utonęło, inni zginęli w lodzie i śniegu. Ich ofiary wzywają nas do porozumienia i pokoju". Okazuje się, że to nie Sowieci gnali Niemców po Zalewie, ale "okrutna wojna". Verstanden? Sowieci nie, bo Niemcy w ogóle bardzo nie lubią wytykania Rosji - prawnej następczyni Związku Sowieckiego - czegokolwiek z przeszłości, nawet zagłodzenia na śmierć w niewoli ponad 95 tysięcy żołnierzy Friedriecha von Paulusa. Do tego stopnia nie lubią burzyć spokoju Rosji, że współpracownicy Eriki Steinbach podali swego czasu, że 8,5 mln Niemców zostało wyrzuconych z własnych domów - pod koniec wojny i po wojnie - przez... Polaków! Bo z "Polaken" rzecz się ma inaczej niż "z naszymi rosyjskimi przyjaciółmi". Tu można walić, ile wlezie. Więc walą. Scenariusz niemieckich ewakuacji na zachód był pod koniec wojny zawsze taki sam: władze niemieckie ogłaszały kolejne miasta "festungami" (twierdzami), żołnierze sowieccy "zachęcani" do odwagi przez szklankę wódki i enkawudzistów z automatami strzelającymi im w razie potrzeby w plecy przewalali się gęstą masą trupów przez te "festungi". Decyzje o ewakuacji władze niemieckie podejmowały zawsze za późno, wywołując totalny bałagan, blokadę dróg ucieczki i tragedię tysięcy niemieckich rodzin. Na spokojniejsze, wcześniejsze wyjazdy nie wyrażano zgody, by "nie siać paniki". Z kolei, gdy padał spóźniony już rozkaz o ewakuacji, nie można go było nie posłuchać. W Grabowie na Pomorzu Gdańskim esesmani spalili żywcem w betonowej piwnicy kilka polskich rodzin (ponad 20 kobiet i dzieci), które nie usłuchały polecenia o ewakuacji.
"Spotkanie Polaków i Niemców pod pomnikiem we Fromborku było krokiem na drodze porozumienia między obydwoma narodami" - napisano we fromborskiej gazecie lokalnej. A ja zawsze myślałem, że porozumienie między narodami polskim i niemieckim buduje się poprzez wielokrotne, wspólne potępienie zbrodniczego systemu, który naród niemiecki, niestety, poparł w latach 30., a który potem doprowadził Polskę i same Niemcy na krawędź zagłady.
"Tragedie morskie" Na hasło "tragedie morskie" nasza wiedza i wyobraźnia przywołują od razu obraz "Titanica", brytyjskiego transatlantyckiego parowca pasażerskiego, zbudowanego w roku 1912 jako "najbezpieczniejszy statek świata", który zatonął w pierwszym rejsie, po zderzeniu z górą lodową na północnym Atlantyku. Morze pochłonęło wówczas 1503 pasażerów - ofiar największej morskiej katastrofy w historii. Tak sądziliśmy do niedawna. Teraz okazuje się, że do kategorii "tragedii" czy "katastrof" morskich trzeba także włączyć niemieckie okręty wojenne, zatopione przez sowieckie torpedy, razem ze sprzętem wojennym oraz kilkoma tysiącami niemieckich żołnierzy, oficerów, załóg niemieckich łodzi podwodnych i funkcjonariuszy NSDAP z rodzinami. Będziemy ich czcić i opłakiwać jako "ofiary tragedii morskiej".

"Wilhelm Gustloff", "Goya" i "Steuben" W ostatnich miesiącach wojny doszło na Bałtyku do kilku spektakularnych ataków sowieckich samolotów i łodzi podwodnych na niemieckie okręty wojenne, które zostały zatopione przy użyciu torped. Po latach zatopienie tych jednostek Kriegsmarine - uzbrojonych i przewożących żołnierzy oraz załogi niemieckich okrętów podwodnych - "sprzedaje się" naiwnym, w ramach "niemieckiej polityki historycznej" jako "największe katastrofy morskie w dziejach" i porównuje się je z tragedią "Titanica"! W Polsce ta naiwność osiągnęła właśnie swoje apogeum. Po latach "rozmiękczania" Polaków (m.in. liczne publikacje w trójmiejskiej mutacji "Gazety Wyborczej" oraz "wirtualny pomnik tragedii 'Wilhelma Gustloffa'") doszło do wmurowania w Gdyni tablicy pamiątkowej z napisami polskimi i niemieckimi: "Ku pamięci ofiar zatopionych statków 'Wilhelm Gustloff', 'Steuben' i 'Goya'" - niemieckich statków wojennych. MS "Wilhelm Gustloff" był przed wojną statkiem quasi-pasażerskim do zadań specjalnych. To flagowy okręt hitlerowskiej organizacji Kraft durch Freude (Siła przez radość) zbudowanej przez jednego z najbliższych ludzi Hitlera - Roberta Leya. Okrętowi nadano imię na cześć nazistowskiej kreatury, zastrzelonej przez zdesperowanego żydowskiego studenta w roku 1936 w Szwajcarii. Po wybuchu wojny "Wilhelm Gustloff" służył jako "pływające koszary" dla załóg zbrodniczych u-bootów atakujących na morzu zarówno jednostki wojskowe, jak i cywilne. 30 stycznia 1945 r. "Wilhelm Gustloff" wypłynął z portu w Gdyni z ponad tysiącem niemieckich żołnierzy i z nieustaloną (ze względu na panujący chaos) liczbą przerażonych uciekinierów, którym władze niemieckie wcześniej uniemożliwiły ewakuację. Było tam wiele niemieckich kobiet i dzieci, liczonych w tysiącach... Gdyby Niemcy mieli choć trochę wyobraźni i litości dla swoich uciekinierów, to zdemontowaliby działa na pokładzie, zdjęliby siatki maskujące i wymalowali znak Czerwonego Krzyża. Tymczasem statek płynął jako okręt wojenny. 30 stycznia napotkał na swojej drodze na wysokości Łeby sowiecką łódź podwodną S-13, której kapitan bez wahania wystrzelił torpedy. Niemiecki transportowiec zatonął, a przybyłe na miejsce inne niemieckie okręty uratowały zaledwie 838 osób (niekiedy podaje się, że 1100), czyli około 10 proc. wszystkich pasażerów. Dowódcą sowieckiej łodzi był kpt. Aleksandr Marinesko, o którym Niemcy piszą teraz, że "już uprzednio okrył się niesławą i gwałtownie musiał się wykazać skutecznością i oddaniem, po serii pijackich, ocierających się o dezercję wybryków". Skąd oni to wiedzą?! Otóż, przede wszystkim wiedzą, że nie można oskarżać en bloc Sowietów o zbrodnię na "Wilhelmie Gustloffie", bo nie ma sensu niweczyć doskonałych obecnie relacji niemiecko-rosyjskich jakimiś trupami z przeszłości. Niemcy doskonale wiedzą, że Rosjanie nie tolerują jakichkolwiek uwag pod adresem Związku Sowieckiego i jego "bohaterskiej armii" w czasie ostatniej wojny. Wiedzą też, że warto wykorzystać takie wydarzenia, jak zatopienie "Wilhelma Gustloffa" do forsowania tezy, że II wojna światowa była dla narodu niemieckiego taką samą tragedią jak dla narodów, które Niemcy zaatakowali, a może nawet większą, więc trzeba Niemcom - bitym i wypędzanym - współczuć. Kapitan Marinesko, pijak i "prawie dezerter", to bardzo wygodne obejście ewentualnych pretensji Rosjan, jak powszechnie bowiem wiadomo, inni oficerowie sowieccy nie pili... Niewątpliwa tragedia kobiet i dzieci na "Wilhelmie Gustloffie" obciąża też niemieckiego, a nie tylko sowieckiego dowódcę. MS "Steuben" służył od 1945 r. w Kriegsmarine, przeznaczony był do ewakuacji Niemców z Prus Wschodnich. 9 lutego 1945 r. wypłynął z Pilawy, kierując się do portu w Kilonii. Miał na pokładzie około 4300 osób, z tego połowę stanowił Wehrmacht. Następnego dnia po wyjściu z portu trafiły go sowieckie torpedy z M-13. Marinesko jeszcze nie wiedział, że właśnie zasłużył sobie na tytuł Bohatera Związku Sowieckiego - choć przyznano mu go dopiero pośmiertnie. "Steuben" poszedł na dno, Niemcom udało się uratować tylko około 600 ludzi. MS "Goya" był także okrętem Kriegsmarine. 16 kwietnia 1945 r. opuścił Hel i obrał kurs na Kopenhagę. Tak samo jak "Wilhelm Gustloff" i "Steuben" oznakowany był jak normalny okręt wojenny. Został najpierw zaatakowany przez sowieckie bombowce, a potem przez dwie torpedy z sowieckiej łodzi podwodnej L-3. Uratowano 165 osób. Utonęło około 6 tysięcy pasażerów, wojskowych i uchodźców niemieckich.

Zabijać do końca W ostatnich latach Niemcy opłakują "niepotrzebne ofiary" alianckich bombardowań Drezna czy wymienionych trzech statków. Sugerują, że to była czysta zemsta, że to nie miało już wpływu na losy wojny. Wtórują im liczni polscy pożyteczni idioci, którzy nie wiedzą lub nie chcą wiedzieć, że w tej wojnie Niemcy zabijali do samego końca, a dywanowe naloty alianckie czy ataki na transportowce wojskowe nie były "zbrodniami na ludności cywilnej", lecz sposobem na ostateczne złamanie wroga i zaoszczędzenie krwi własnych żołnierzy. Wszyscy ci, którzy opłakują tak rzewnie, ze względów "humanitarnych" i "ogólnoludzkich", pasażerów "Wilhelma Gustloffa", niech zostawią trochę łez i współczucia na przykład dla 6500 więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych, umieszczonych na pokładzie niemieckiego liniowca SS "Cap Arcona" w porcie Neustadt, wystawionego celowo pod hitlerowską banderą, a nie pod białą flagą, by został on zbombardowany przez brytyjskie rakiety. Brytyjczycy zaatakowali okręt, sądząc, że bierze on dalej udział w wojnie. Zginęło ponad 5 tysięcy więźniów. Do tych, którzy resztkami sił starali się dopłynąć do brzegu, Niemcy (także cywile) strzelali jak do kaczek, zabijając ponad 500 osób. Pozostałych uratowali brytyjscy żołnierze, zaalarmowani strzałami. To był 3 maja 1945 roku! Za kilka dni kończyła się wojna...
Ganz egal... Mijają lata, wojna wydaje się odleglejsza. Jej polskie ofiary coraz bardziej irytują "obywateli świata", których liczba u nas ostatnio wzrasta. Wzmaga się fascynacja niemczyzną i głupia, bezmyślna wiara w to, że jeśli będziemy Niemcom dogadzać i przytakiwać, to w końcu zostaniemy ich przyjaciółmi. Nic podobnego. Niemcy pogardzają tymi, którzy nie szanują samych siebie. Pogardzają ludźmi słabymi. Jeśli zaś chodzi o arogancję, to raczej nie mają żadnych zahamowań. W ostatnich latach bardzo konsekwentnie prowadzą swoją "politykę historyczną". W ogólnych zarysach jest ona bardzo prosta: w czasie II wojny światowej najwięcej ucierpieli Żydzi zabijani przez nazistów (nie Niemców, lecz nazistów) oraz ich pomocników z różnych krajów, m.in. Polaków. Niemcy są takimi samymi ofiarami wojny, jak inne narody, ponieważ zostali oszukani przez nazistów... Pamiątkowa tablica ofiar niemieckich statków wojennych w polskim mieście Gdyni ufundowana przez "mniejszość niemiecką w Gdyni" (!) jest ważnym krokiem w realizacji tej, jakże prostej, polityki. Co dalej? Propozycję następnej tablicy złożył na portalu internetowym prezentującym "wirtualny pomnik ofiar 'Wilhelma Gustloffa'" jeden z poirytowanych polskich internautów: "Pamięci załogi okrętu Kriegsmarine 'Wilhelm Gustloff' i ewakuowanych na jego pokładzie tysięcy niemieckich marynarzy i żołnierzy, których nie zabiły wcześniej bezlitosne alianckie torpedy i bomby; uciekających hitlerowskiej administracji, działaczy NSDAP, członków Selbstschutzu, funkcjonariuszy Policji, Gestapo oraz ich rodzin, zatopionych w lodowatych wodach Bałtyku - współczujący Idioten aus Polen"... Piotr Szubarczyk

DOBIĆ WETERANA Lada chwila weteran kampanii wrześniowej 1939 roku, wraz ze swoją rodziną i rodziną swej córki, może zostać eksmitowany z mieszkania, w którym żył prawie 50 lat. Jego sprawę ma rozpatrywać sąd dla Warszawy-Śródmieścia.

Los kapitana Czesława Mostka waży się. Ten weteran kampanii wrześniowej 1939 roku, wraz ze swoja rodziną i rodziną swej córki, stoi przed groźbą utraty dachu nad głową. Zupełnie niespodziewanie dla mieszkańców kamienicy przy ul. Widok w Warszawie okazało się, że budynek, w którym mieszkają od dziesięcioleci, przechodzi z zarządu domów komunalnych pod nową administrację prywatnej firmy. Również nagle wyszło na jaw, że kamienica ma teraz ma nowych właścicieli. Mostkowie otrzymali też podwyżkę czynszów. Tak wysoką, że znacznie przekracza wysokość emerytury weterana. Emerytura Czesława Mostka, podobnie jak i innych uczestników kampanii wrześniowej, jest głodowa. Brakuje na wszystko. Opłaty, leki i żywność.

Bohater września 1939 Kapitan Czesław Mostek ma dziś 96 lat. Jego biogram znajduje się w Muzeum Powstania Warszawskiego. W dokumentach przekazanych przez stowarzyszenia kombatanckie archiwum Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych znajduje się niewiele dokumentów na jego temat. Jednak niezaprzeczalnie dowodzą one, że kapitan Mostek walczył za Polskę we wrześniu 1939 roku. Poświadczają też jego przedwojenna służbę wojskową i odznaczenia za nią oraz za walkę partyzancką. Szukaliśmy innych dokumentów na temat kapitana Mostka. Bezskutecznie. Wiele z nich nie zachowało się, część rozproszyła się po urzędach. Świadkowie, do których próbowaliśmy dotrzeć, nie żyją. Pozostają jego słowa i medale. Urodził się w 1915 r. w Czarnowcu. W wieku 17 lat wstąpił na ochotnika do wojska. Po szkoleniu trafil do żandarmerii KOP-u i służbę pełnił na Wileńszczyźnie. W sierpniu 1939 r. został przeniesiony do Warszawy. Tu zastał go 1 września. Podczas okupacji podjął walkę w szeregach AK. W czasie Powstania Warszawskiego bral udział w zdobywaniu Fortu na Woli. Z tymi, którzy przeżyli, wycofał się do Puszczy Kampinoskiej. - Tam dołączyliśmy do grup Oddziału Kampinos - mówi kapitan Mostek. – Próbowaliśmy przedzierać się przez Góry Świętokrzyskie. W całej puszczy pełno jest mogił powstańców, w Wierszach, w Truskawiu i inych. Odwiedzamy je w rocznice świąt narodowych. Niewielu z nas już zostało.

Po tzw. Wyzwoleniu Po wojnie za działalność w AK Czesław Mostek został aresztowany i osadzony w słynnej praskiej katowni na Sierakowskiego. Jeszcze dziś na piwnicznych ścianach budynku dawnego Wojewódzkiego Urzedu Bezpieczeństwa Publicznego można przeczytać słowa wyskrobane przez więźniów politycznych. Wśród nich: „Jezu ratuj”, „Bóg, Honor i Ojczyzna”.O torturach na Sierakowskiego Czesław Mostek nie lubi wspominać. - Innych też wyciągali z celi. Budzili nocą. Stawiali nas z rekoma do góry, twarzą do ściany, godzinami. Z tyłu stali z bronią. Jak tylko ktoś drgnął, walili kolbami, a potem przesłuchania. Ważne, że człowiek przetrzymal to wszystko i przeżył. W okresie powojennym „za działalność w AK” długo nigdzie nie mógł dostać pracy. - To były straszne czasy - mówi Anna Mostek, małżonka kapitana. - Chociaż wojna też była okropna, pamiętam ją dużo lepiej niż wszystko inne, choć byłam dzieckiem. Bombardowania, stosy trupów leżace przy drodze, głód. Moj ojciec, żołnierz Września, zbiegł z niemieckiej niewoli, ukrywał się. Zmarł podczas epidemii tyfusu. Miał 41 lat. Potem bałam się o męża. O ojca martwiła się także jako mała dziewczynka córka państwa Mostków, Bożena. - Bałam się, żeby coś się nagle nie stało, wiadomo, jak żyły rodziny AK-owców. Wiadomo. A jak dziś w Polsce żyją weterani? Małżonkowie Mostek wraz z rodziną córki mieszkają w jednym lokalu w Warszawie na ul. Widok. Tuż obok miejsca, które własnymi rękoma odbudowywali z wojennych zniszczeń. - Pamiętam, jak tu jeszcze gruzy leżały. Sama je wywoziłam, wszyscy to robiliśmy. Kazdy chciał, żeby Warszawa znartwychwstała - mówi pani Anna. - Często śni mi się wojna i powstanie, ale najgorsze to te ruiny, które wciąż widzę, kiedy wróciłem do Warszawy, one śnią mi się najczęściej i ci, co w nich zginęli - dodaje kapitan, który tez odgruzowywał stolicę. Mieszkanie, które zajmują państwo Mostkowie, to zasadniczo jeden, choć duży pokój. Przydzielono im je w kamienicy, która została po wojnie skomunalizowana. Z biegiem lat, zwłaszcza, kiedy córka założyła własną rodzinę i na świecie pojawił się wnuk Paweł, przestrzeń, jaką dysponowali, za wiedzą i zgodą administracji Domów Komunalnych, podzielili na trzy części. Wygospodarowali tez miejsce na malutką własną kuchnię i łazienkę, bo do tamtej pory korzystali ze wspólnej i kuchni i ubikacji na piętrze. Zrobili to z własnych, skromnych oszczędności. Żeby było taniej, część prac wykonali sami. Wymienili też instalację elektryczną, która po tylu latach groziła pożarem całej kamienicy. Dokonywali także innych napraw. Wszystko na własny koszt. Niedawno pojawili się nowi właściciele kamienicy. 20 lat po bezpotomnej śmierci jedynego spadkobiercy przedwojennych właścicieli Rotherów, który zajmował mieszkanie na drugim piętrze. - To było straszne, jak umarł, nie było komu zająć się pogrzebem. Nikt się nim nie interesował na starość, był kompletnie sam. Biedak - mówią mieszkańcy kamienicy. Nowi właściciele wymienili okna, przy okazji uszkodzili ściany i zdewastowali parapety. Nic więcej nie zrobili, chociaż dach przecieka i mieszkanie Mostków jest permanentnie zalewane. Ostatnio w Święta Bożego Narodzenia. Czynsz za mieszkanie został podniesiony do prawie 1600 zł miesięcznie. Za mieszkanie, w którym nie ma ciepłej wody. Mostkowie składają się, jednak nawet wspólnie nie stać ich na taką odpłatność. Brakuje im na podstawowe wydatki. Dlatego nadal płacą sumę, jaką płacili poprzednio, zwłaszcza, że nikt nie podpisał z nimi innej umowy. Chcieli skontaktować się z nowym właścicielem, to jednak im się nie udało.  - Do tej pory nikt z nami nie rozmawiał, nie przyszedł, żeby cokolwiek powiedzieć i zobaczyć, jak to wszystko wygląda, nawet nas nie widział, to mnie najbardziej boli - mówi pani Anna. - Przysłali tylko pismo o eksmisję za zaległość - podsumowuje Paweł. - Cała ta sprawa złe wpływa na stan zdrowia taty - mówi pani Bożena. - Nie śpi po nocach, chodzi. Martwi się. Bardzo posunął się w latach. Mama płacze po nocach. Wyrzucają na bruk jak psa, człowiek się czuje jak śmieć. To boli. A najbardziej żal mi ludzi, którzy walczyli o Polskę i poświęcili na tę walkę całą swoją młodość. Mówili w telewizji, że nie mają, za co żyć. To jest najgorsze. Diana Ostrowska

Operacja Generał Film "Towarzysz generał" pokazał, że otwierając front historyczny, PiS będzie walczyć nie z realnym przeciwnikiem, lecz z wiatrakami oraz z SLD, dzięki któremu rządzi telewizją. Dokonana w poniedziałek 1 lutego w kontrolowanym przez Prawo i Sprawiedliwość pierwszym programie TVP operacja "Generał" zakończyła się wielką klapą. Została źle przygotowana i fatalnie przeprowadzona. Pokazała, że nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki: obywateli nie da się, jak w pierwszych kilku latach XXI w., nastraszyć rzekomo wciąż rządzącymi Polską upiorami PRL. Walcząc z wiatrakami, Jarosław i Lech Kaczyńscy mogą podzielić los Don Kichota: jasność umysłu odzyskają dopiero na łożu (politycznej) śmierci.


Już sam wybór dnia emisji propagandowej pogadanki Roberta Kaczmarka i Grzegorza Brauna "Towarzysz generał" okazał się niewypałem. Puszczono ją bez żadnego rocznicowego podkładu i kontekstu związanego z wykryciem agenta ulokowanego wysoko w strukturach władzy bądź pojawieniem się sensacyjnej informacji rzucającej nowe światło na najnowszą historię Polski. Korzystniejsza z propagandowego punktu widzenia byłaby emisja pogadanki w grudniu, gdy wypadały kolejne rocznice stanu wojennego, pacyfikacji "Wujka", masakry na Wybrzeżu. Niedawny grudniowy klimat byłby dużo bardziej sprzyjający, bo po raz kolejny spopularyzowano wówczas w mediach notatki byłego radzieckiego oficera Wiktora Anoszkina, które mają dowodzić, że Rosjanie nie tylko nie zamierzali w 1981 r. interweniować zbrojnie w Polsce, ale wręcz opędzali się jak mogli od Wojciecha Jaruzelskiego, który błagał ich o udzielenie pomocy w zamordowaniu własnego narodu. Notatnik Anoszkina został wykorzystany wcześniej m.in. w głośnym filmie "Gry wojenne" Dariusza Jabłońskiego o bohaterskim - co zaświadczają ulice, którym patronuje, oraz miejsce, w którym spoczywa - pułkowniku Ryszardzie Kuklińskim. Mimo to informacja o notatniku, podana w grudniu 2009 r. jako absolutny news, wywołała nową falę oburzenia i gniewu na prawicy. W gronie najbardziej oburzonych był Rafał Ziemkiewicz. W zamieszczonym 11 grudnia na portalu Interia.pl felietonie po raz kolejny wyznał szczerze, co myśli o Wojciechu Jaruzelskim: "Były sowiecki generał-gubernator "priwislanskiego kraju"", "pluć na sowieckiego pachołka". Redaktor Ziemkiewicz, jako moderator dyskusji w studiu po emisji "Towarzysza generała", poinformował widzów, że Wojciech Jaruzelski odmówił udziału w niej i napisał w tej sprawie specjalny list [wydrukowaliśmy go w poprzednim numerze - red.]. Zastrzegł, że nie będzie go czytał, bo... zawiera inwektywy. Redaktor nie wyraził ubolewania z powodu nieobecności antybohatera. W przytoczonym felietonie wyznał, że woli "rzygać", niż polemizować z Wojciechem Jaruzelskim. Pogadankę "Towarzysz generał", ukazującą - jak ocenił w dyskusji w studiu Wojciech Mazowiecki - PiS-owską wersję historii, pokazano w PiS-owskiej TVP 1 w poniedziałek po "Wiadomościach". To tradycyjna od czasów Władysława Gomułki pora zarezerwowana dla przedstawień teatralnych. Po zwycięstwie PiS w 2005 r. pojawił się Teatr IV Rzeczypospolitej - Scena Faktu. W przygotowywanych we współpracy z Instytutem Pamięci Narodowej premierach (m.in. "Śmierć rotmistrza Pileckiego", "Inka 1946") bohaterowie narodowej sprawy byli gnębieni, szantażowani, torturowani i mordowani przez komunistycznych oprawców. Naturalizm tamtych widowisk - zadawane ciosy, sikająca krew, jęki ofiar, przekleństwa ubeków - przerażał i nie pozwalał zasnąć. Zapewne do tradycji Sceny Faktu miał nawiązywać "Towarzysz generał". Jednostronnością przekazu być może nie ustępował spektaklom teatralnym, ale pod względem siły ekspresji nie mógł się z nimi równać. Nie należy wierzyć Rafałowi Ziemkiewiczowi, który na łamach "Rzeczpospolitej" uznał pogadankę "Towarzysz generał" za wydarzenie "na miarę wyemitowanego parę lat temu dokumentu "Trzech kumpli"". Odniosłem wrażenie, że sami twórcy powściągali swój temperament, montując ją. Grzegorz Braun, scenarzysta i lektor pogadanki, w rozmowie z Rafałem Ziemkiewiczem w TVP Info 17 grudnia 2009 r. oskarżył Wojciecha Jaruzelskiego o "zbrodnie o wymiarze międzynarodowym", "udział w planowanym z premedytacją zabójstwie wielu ludzi, bo takim zabójstwem był grudzień na Wybrzeżu w roku 1970". Zwracając się do redaktora Ziemkiewicza, Braun oświadczył: "Trzeba to wprost powiedzieć - to zbrodniarz jest, proszę pana". Tak jednoznaczne stwierdzenia nie znalazły się w "Towarzyszu generale". Może to efekt gorzkiego doświadczenia. Pogadanka Grzegorza Brauna "Plusy dodatnie, plusy ujemne" z 2006 r. o agenturalnej przeszłości Lecha Wałęsy do tej pory ma status półkownika.


W 2008 r. Braun i Kaczmarek zrealizowali pokazaną w TVP wersję soft "Plusów" - pogadankę "TW Bolek" z udziałem m.in. Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka, autorów książki "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii". Obydwaj historycy wzięli udział także w pogadance o Wojciechu Jaruzelskim. "Towarzysz generał" pierwotnie nie był przeznaczony dla TVP 1. Zamówił go kanał tematyczny TVP Historia, który pokazał pogadankę we właściwym czasie - wieczorem 12 grudnia 2009 r. i powtórzył przed południem następnego dnia. Audytorium było ograniczone do koneserów, ponadto pogadankę obudowano innymi pozycjami o tej samej tematyce, lecz niekoniecznie o tej samej wymowie. 12 grudnia po premierze "Towarzysza generała" pokazano film dokumentalny "Noc z generałem" Marii Zmarz-Koczanowicz i Teresy Torańskiej. Po emisji pogadanki w TVP 1 oskarżyły one twórców "Towarzysza generała" o bezprawne wykorzystanie fragmentów "Nocy z generałem".Dopiero dzięki pokazowi w prime timie w TVP 1 i dyskusji z udziałem znanych publicystów "Towarzysz generał" stał się bytem politycznym. Słabym bytem, bo lepszy wymagałby zdecydowanie więcej środków, a tych telewizja rządzona obecnie przez zaprzyjaźnionego z politykami PiS prezesa Romualda Orła nie ma. Rafał Ziemkiewicz zapewniał, że dzięki pogadance Brauna i Kaczmarka widzowie po raz pierwszy "dowiadują się wszystkich faktów o Jaruzelskim", bo dotąd króluje "mit dobrego generała". To oczywista nieprawda. Film nie zawiera żadnych nowych informacji o życiu Wojciecha Jaruzelskiego. O tym, że Wojciech Jaruzelski jest radzieckim agentem, słyszymy od 1989 r. O tym, że miał współpracować z Informacją Wojskową, przypomina IPN. Jedną z głównych atrakcji ubiegłorocznej "Nocy muzeów" była wystawiona w siedzibie instytutu przy Towarowej księga rejestrów współpracowników Informacji Wojskowej, otwarta na stronie z kontaktem nr 1846, pod którym wpisano agenta o pseudonimie "Wolski".Etapy kariery wojskowej Wojciecha Jaruzelskiego są powszechnie znane. Generał przeprosił za interwencję wojskową w Czechosłowacji, wstydzi się za antysemicką czystkę w wojsku. Jego odpowiedzialność za masakrę na Wybrzeżu od wielu lat bada sąd. Jak dotąd nie znaleziono dowodów, że to on wydał rozkaz strzelania do robotników, co oczywiście dla prelegentów biorących udział w pogadance "Towarzysz generał" nie ma żadnego znaczenia. Wymowę pogadanki osłabia jej gołosłowność, narzucanie widzowi przyjmowania głoszonych przez prelegentów tez, jak to ujął Wojciech Mazowiecki, na wiarę. Po raz tysięczny, a może milionowy usłyszeliśmy, że tylko jeden raz w dziejach - w 1981 r. - Polsce nie groziło niebezpieczeństwo ze strony imperialistycznej Rosji. Przekonywali nas o tym prelegenci, którzy w tej samej pogadance opowiadali o interwencji zbrojnej w zbuntowanej Czechosłowacji i o tym, że Związek Radziecki przez cały czas swego istnienia szykował się do wojny z Zachodem, wyznaczając Polskę jako pole rozstrzygającej o losach świata bitwy. Bez względu na jej zakończenie bitwa ta miała zamienić nasz kraj w pustynię. Prelegenci, którzy zapewniali, że Rosjanie nie zamierzali interweniować w 1981 r. w Polsce, nie stwierdzili jednak, że Moskwa zrezygnowała z planów ekspansji. Przeciwnie, przekonywali, że pomysł z Okrągłym Stołem zrodził się na Kremlu, został narzucony pozostającemu na jego usługach od 1943 r. Jaruzelskiemu, a obecna Polska jest jedynie kontynuacją PRL, czyli bytu zależnego od Rosji. Redaktor Ziemkiewicz ogłosił w telewizyjnym studiu, że "przez te ostatnie 20 lat prawie nie rozmawiamy o historii". W ten sposób obraził samego siebie. Przecież dorobek redaktora Ziemkiewicza poświęcony najnowszej historii jest ogromny. Poza licznymi publikacjami prasowymi, wywiadami i programami telewizyjnymi obejmuje on tak fundamentalne monografie jak "Polactwo" i "Michnikowszczyzna". Wygłaszając sąd o historycznej amnezji, redaktor Ziemkiewicz obraził własną redakcję i redakcyjnych kolegów, a wśród nich Bronisława Wildsteina i Piotra Semkę. Obraził także prawicowych kolegów, których zaprosił do studia: Piotra Zarembę i Łukasza Warzechę. Obraził wkład koncernu Springera w dzieło budowy IV Rzeczypospolitej. Jarosław i Lech Kaczyńscy najchętniej opowiadali o konieczności rozliczenia PRL i III RP w tytułach Springera: "Fakcie" Warzechy oraz świętej pamięci "Dzienniku" Zaremby.
Tezą o historycznej amnezji redaktor Ziemkiewicz obraził obóz IV Rzeczypospolitej, który przywrócił Polsce prawicową pamięć: wybudował Muzeum Powstania Warszawskiego, umocnił Instytut Pamięci Narodowej, rozszerzył lustrację. Swoją opinią redaktor Ziemkiewicz podważył dorobek IPN: tysiące publikacji, wystaw, akcji edukacyjnych. Redaktor Ziemkiewicz znieważył prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który w ciągu przeszło czterech lat urzędowania przyznał tony orderów i odznaczeń uczestnikom trzech konspiracji (to określenie szefa państwa): uczestnikom zbrojnego podziemia antykomunistycznego, opozycji politycznej po 1956 r. i konspiracji solidarnościowej. Swoją opinią redaktor obraził rzesze samorządowców nieszczędzących pieniędzy na zmianę nazw ulic, placów, rond, skwerów, wznoszenie nowych pomników, fundowanie nowych tablic i krzyży. Wreszcie redaktor Ziemkiewicz podważył 20-letni dorobek parlamentu, który uchwalił ustawy w sprawach kombatantów, lustracji, dezubekizacji, zadośćuczynienia dla ofiar represji w PRL, zmian świąt państwowych, patronów wyższych uczelni. Niektóre z nich - np. ustawy o zniesieniu 22 Lipca, przywróceniu 3 Maja, przywróceniu Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie przedwojennego patrona Józefa Piłsudskiego - podpisał nazwany w pogadance "sowieckim patriotą" Wojciech Jaruzelski. Sejm i Senat uchwaliły setki uchwał"przywracających" prawicową historię.
Ograniczę się do stanu wojennego. 1 lutego 1992 r., czyli dokładnie 18 lat przed emisją "Towarzysza generała", Sejm przyjął uchwałę, w której stwierdził: "Decyzja o wprowadzeniu stanu wojennego 13 grudnia 1981 r. była nielegalna". 15 grudnia 1995 r., w czasie rządów lewicy, Sejm przyjął uchwałę w sprawie uczczenia ofiar stanu wojennego, w której stwierdził: "Sejm Rzeczypospolitej Polskiej składa hołd ofiarom stanu wojennego, uznając, że Ci wszyscy, którzy sprzeciwili się zamachowi na wolność, dobrze zasłużyli się Ojczyźnie. Sejm Rzeczypospolitej Polskiej jednocześnie potępia sprawców stanu wojennego i wyraża nadzieję, że ich nielegalne działania zostaną sprawiedliwie osądzone". 6 grudnia 2002 r., znów gdy rządziła lewica, a premierem był Leszek Miller, Sejm ustanowił 13 grudnia Dniem Pamięci Ofiar Stanu Wojennego. W tym dokumencie zapisano m.in.: "Sejm Rzeczypospolitej Polskiej ogłasza 13 grudnia dniem pamięci ofiar stanu wojennego. W rocznicę wprowadzenia stanu wojennego naszą pamięć i wdzięczność zwracamy ku tym wszystkim, którzy ponieśli ofiary na rzecz niepodległości Polski, swobód narodowych i obywatelskich. W tym dniu składać będziemy hołd bohaterom polskiej wolności, którym zawdzięczamy odrodzenie wolnej i demokratycznej Rzeczypospolitej". Kierowany przez Longina Pastusiaka Senat w 2002 r. poza uchwałą potępiającą stan wojenny przyjął także uchwałę w 20. rocznicę tragicznych wydarzeń w Lubinie. Zapisano w niej: "W rocznicę Porozumień Sierpniowych 1980 r. ludzie wyszli na ulicę, aby upomnieć się o prawa do wolności słowa i swobody zrzeszania się w związki zawodowe, które to prawa zostały im odjęte. W odpowiedzi na to oddziały ZOMO otworzyły ogień, w wyniku czego doszło do śmierci niewinnych ludzi. Senat Rzeczypospolitej Polskiej chyli dziś głowy przed ofiarami tych tragicznych wydarzeń, wskazując jednocześnie przyszłym pokoleniom, że strzelanie do ludzi wyrażających pokojowo swoje poglądy stanowi zbrodnię". Uchwał potępiających stan wojenny jest więcej. Ponadto Sejm w odrębnych uchwałach potępiał sfałszowanie referendum w 1946 r., fałszerstwa wyborcze w 1947 r., pacyfikację protestu w Poznaniu w 1956 r. (ustanowił Dzień Pamięci Ofiar Poznańskiego Czerwca 1956), stłumienie protestów studenckich w marcu 1968 r., interwencję zbrojną w Czechosłowacji w 1968 r., masakrę na Wybrzeżu w grudniu 1970 r., pacyfikację protestów w 1976 r., pobicie działaczy "Solidarności" w Bydgoszczy w marcu 1981 r. W odrębnych uchwałach uczczono skazanych po wojnie w Polsce na śmierć Augusta Fieldorfa, Witolda Pileckiego, Zygmunta Szendzielarza "Łupaszkę", represjonowanego w ZSRR Leopolda Okulickiego, zamordowanego przez funkcjonariuszy SB księdza Jerzego Popiełuszkę. Uchwały historyczne parlamentu na temat PRL są jeszcze bardziej jednostronne niż pogadanka "Towarzysz generał".
Skąd zatem bierze się wciąż popularna na prawicy z kręgu PiS teza o amnezji i unikaniu tematyki historycznej w debacie publicznej?

Z polityki historycznej. To pojęcie spopularyzowane przez konserwatywnego myśliciela niemieckiego Carla Schmitta, członka NSDAP, zostało na polski grunt przeniesione na przełomie XX i XXI w. za sprawą Marka A. Cichockiego, doradcy prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Zainspirowany niemieckim myślicielem Cichocki dowodził, że ludzie zawsze postrzegali innych jako przyjaciół i wrogów, a zatem polityka musi kierować się podobnym podziałem.

Wróg jest nieodzowny. We wstępie do książki "Władza i pamięć" Cichocki napisał: "Pamięć i polityka warunkują wspólnie sukces lub porażkę każdego projektu wielkiej przemiany. Jeśli zawładniesz pamięcią, staniesz się panem zmiany - to dlatego właśnie archiwa upadającego systemu politycznego są tak bezcennym łupem każdego zwycięzcy". Cichocki uznał, że historia musi być usytuowana "w samym środku sfery publicznej".Tymi wskazówkami kierują się od kilku dobrych lat rzecznicy IV RP. Używają historii do dokonywania podziałów. Wrogów ustawiają w narożniku, z którego nie ma wyjścia, a sami ustawiają się w miejscu, które ma zagwarantować im zwycięstwo. Tą logiką kierował się Lech Kaczyński, gdy w 2005 r. chciał wyznaczyć główną oś sporu w kampanii prezydenckiej między Polską lubelską (PKWN) a Polską powstania warszawskiego. Dopiero gdy okazało się, że brakuje przeciwnika (wyznaczony do tej roli Włodzimierz Cimoszewicz zrezygnował z udziału w kampanii), wyznaczono nową, niehistoryczną linię podziału: na Polskę socjalną i Polskę liberalną. Do podziału historycznego w 2006 r. powrócił Jarosław Kaczyński w przemówieniu na terenie Stoczni Gdańskiej: "My jesteśmy tu, gdzie wtedy, oni tam, gdzie stało ZOMO". W grupie "zomowców" znaleźli się wszyscy przeciwnicy PiS, w tym Platforma Obywatelska. W grudniu 2009 r. Jarosław Kaczyński oświadczył, że prokurator powinien domagać się dożywocia dla Wojciecha Jaruzelskiego, jeśli będą dowody, że wprowadzenie stanu wojennego nie było konieczne. Wojciech Jaruzelski idealnie pasuje do dokonywania przez PiS-owską prawicę podziałów: my i oni. Oni zaprzedali się Sowietom, my dochowaliśmy wierności Niepodległej. Oni są zdrajcami, my jesteśmy patriotami. Oni zniewalali naród, my walczyliśmy o jego wolność. Aby podkreślić, że nie chodzi jedynie o historię, należy przekonać społeczeństwo, że "Polska jaruzelska" pozostaje nierozliczona, wciąż ma wielkie wpływy i zagraża wolnej Polsce. W "Towarzyszu generale" ilustruje to m.in. wypowiedź Adama Michnika: "Odpieprzcie się od generała". Już po emisji pogadanki Piotr Semka napisał w "Rzeczpospolitej": "Dla polskiego obozu liberalno-lewicowego obrona Jaruzelskiego i całkowite, bezkrytyczne rozgrzeszenie jego działalności w PRL staje się kanonem politycznej poprawności".Niestety dla rzeczników polityki historycznej obóz liberalny kojarzony z dawną Unią Wolności nie istnieje jako zorganizowana siła polityczna, lewica zaś walczy o polityczne przetrwanie. Wykorzystanie postaci Wojciecha Jaruzelskiego przez PiS do walki z Platformą Obywatelską jest kompletnie nieprzydatne. W czasie rządów PiS Platforma Obywatelska popierała wszystkie projekty rozliczeniowe, a gdy przejęła władzę, dołożyła do nich dezubekizację, w ramach której obcięto emeryturę wojskową Wojciecha Jaruzelskiego jako członka Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Już po emisji w TVP 1 "Towarzysza generała" pojawiła się informacja, że minister obrony narodowej Bogdan Klich zdecydował, by nie przedłużać umowy o wynajęcie w budynku należącym do resortu pomieszczeń na biuro dla Wojciecha Jaruzelskiego. Na ten krok nie zdecydowało się w czasie swoich rządów PiS. Trudno zatem będzie braciom Kaczyńskim zaliczyć Donalda Tuska i Platformę do "Polski jaruzelskiej".PiS jest w trudnej sytuacji. Pogadanka "Towarzysz generał" pokazała, że otwierając front historyczny, partia będzie walczyć nie z realnym przeciwnikiem, lecz z wiatrakami oraz z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, dzięki któremu rządzi telewizją. PiS nie jest zainteresowane osłabieniem SLD. Przeciwnie - w jego interesie leży umocnienie lewicy kosztem PO. Braun i Kaczmarek nie powinni się spodziewać od TVP kolejnych zamówień na pogadanki o przywódcach PRL. Krzysztof Pilawski

Wnioski z „wyborów” P. Wiktor Janukowycz wygrał wybory na Ukrainie. Szukający sensacji żurnaliści już bredzą o „zasadniczym odejściu od Pomarańczowej Rewolucji”, o zmianie kursu z pro–zachodniego na pro–rosyjski. Więc może przypomnijmy, jak wyglądała ta „Pomarańczowa Rewolucja”. Wszystko zaczęło się od wyborów, w których p. Wiktor Janukowycz pokonał p. Wiktora Juszczenkę niemal dokładnie taką samą większością, jak obecnie. Po czym zaczęła się bezprzykładna manipulacja i ingerencja zarówno WE, jak i zwłaszcza USA w wewnętrzne sprawy Ukrainy. Przecież prawie połowa Ukraińców chciała zwrotu ku Zachodowi – i najwyraźniej była w tym kierunku bardziej zdeterminowana, niż reszta. Manifestanci (otrzymujący za to żywe dolary!) okupowali majdan, agentura zachodnia działała b. sprawnie i energicznie, przekupiono skorumpowanych sędziów Trybunału Konstytucyjnego – i wreszcie ten nacisk odniósł skutek: w powtórzonych wyborach, zapewne i sfałszowanych i odbywanych pod presją, wygrał p. Juszczenko. Ale wynik tamtych wyborów był taki sam, jak obecnych. Więc nic się przez te 5 lat nie zmieniło! Warto tu zastanowić się nad sensem „wyborów d***kratycznych”. Powiedzmy, że Poronia może wybrać kurs na Zachód – i 48% Poronusów gotowych jest dać za to, by tak się stało, 10 000 talarów. Natomiast 52% powiada: „Eeee, tam, co właściwie za różnica, głosuję za zwrotem na Wschód, ale, szczerze mówiąc, nie ofiarowałbym na ten cel nawet 20 talarów; dziesięć? Dziesięć – tak!” Odbywają się te wybory, 52% opowiada się za zwrotem na Wschód… Czy to jest słuszne rozwiązanie? A przecież tak właśnie było w 2005 roku. Czy w takiej sytuacji nie uznalibyśmy za usprawiedliwione, że te 48% zrobiłoby ściepę i przekupiło, kogo trzeba, by wyniki wyborów unieważnić – i rozpętać terror psychologiczny w stosunku do zwolenników Wschodu? Proszę się zastanowić – bo to ważny argument w stosunku do tego najgłupszego systemu, jakim jest d***kracja. I w stosunku do pieniądza. Czy można się dziwić, że jeśli karmazyni mają mieć tak samo jeden głos, jak mająca średnie pojęcie o polityce hołota – używają oni swoich pieniędzy i wpływów, by jednak ich było na wierzchu? To nawet nie kwestia ich interesów. Ludzie zamożni mogą szczerze wyznawać to, co opisywał Fryderyk von Schiller w dramacie „Hetman”: „Biedak – czy zna co: Wolność? Wie, co: wybór?On musi możnym, co na niego płacą,Za chleb, za buty sumienie swe sprzedać”. Jeśli tak, to czy nie należy wrócić do idei Konstytucji 3 Maja – i odebrać hołocie (tak: i szlachcie–hołocie!) prawa wyborcze? W pierwszej chwili odpowiedź brzmi: TAK! Po drugiej chwili jednak przychodzi refleksja: jeśli zakładamy, że ludzie zamożni lepiej znają się na rzeczy, to właśnie przez przekupywanie ubogich wyborców umożliwiamy im większy wpływ na politykę!! W Polsce jednak tych ubogich wyborców nie przekupują ludzie zamożni. Przekupuje ich reżym, pragnący utrzymać obecny, skorumpowany system polityczny. To nie Janko Wielomirski, starosta pcimski, ściąga „swoje szable” na Sejmik, by głosowali, jak on, za egzekucją praw do królewszczyzn (lub przeciwko)! To rządząca „klasa polityczna” (która wcale nie jest z urodzenia zamożna, tylko już się nakradła!) przekupuje ludzi – nie ze swojej kasy, lecz z państwowej – oferując zasiłki dla bezrobotnych, dla młodych przedsiębiorców, dla wszystkich – byle nikomu nie przyszło do głowy, że ten skorumpowany ustrój trzeba zmienić. Jest to niewątpliwie najgorszy rodzaj d***kracji. Bo widzimy tu nie tylko przerażającą korupcję – ale i gigantyczne marnotrawstwo oraz demoralizację. Wyrżnięcie obecnej „klasy politycznej” przy okazji jakiegoś prawdziwego kryzysu gospodarki wydaje się jedynym sposobem na powrót do normalności…JKM

Na Blumsztajnie czapka gore Subotnik Ziemkiewicza Opowiem Państwu o tym, bo sprawa, choć sprzed ładnych paru dni, jest bardzo charakterystyczna. Otóż zostałem zaproszony przez krakowski IPN do dyskusji związanej z okrągłą rocznicą rozwiązania PZPR. W dyskusji tej wspomniałem o znanym fakcie, iż jednym z impulsów, które skłoniły komunistycznych generałów do ustępstw wobec opozycyjnego ośrodka skupionego wokół Wałęsy i rozmów Okrągłego Stołu (plan pierwotny zakładał porozumienie z Kościołem i dopuszczenie do pozorów władzy jakiegoś utworzonego pod egidą Episkopatu stronnictwa chadeckiego) był szyfrogram z peerelowskiej ambasady w Moskwie. W szyfrogramie tym tamtejsza rezydentura informowała generałów, iż „radzieccy” zamierzają zaprosić na zbliżający się festiwal filmowy Adama Michnika, jako osobę towarzyszącą Andrzejowi Wajdzie. Skrót dyskusji zamieszczony został w specjalnej wkładce do „Tygodnika Powszechnego”. Zareagował na to publicysta michnikowszczyzny, Seweryn Blumsztajn. Skrytykował tygodnik za zamieszczenie historycznej wkładki, wściekając się, że w niej „Rafał Ziemkiewicz sugeruje za Antonim Dudkiem, że ugodę okrągłostołową wynegocjował z Rosjanami Michnik za plecami Jaruzelskiego”. Oto dokładnie, co powiedziałem: „Nie wiemy po dwudziestu latach, czy istniały, i jakie, negocjacje na linii Kreml – polska opozycja. Dokumenty z ambasady PRL w Moskwie, które mogły to wyjaśnić, zniknęły w latach 90-tych. Zachował się jedynie ten cytowany przez Antoniego Dudka w jego książce »Reglamentowana rewolucja« szyfrogram, z którego wynika, że Jaruzelski z Kiszczakiem z dużym przerażeniem dowiedzieli się z Moskwy, że pod pozorem festiwalu filmowego, jako osobę towarzyszącą Andrzejowi Wajdzie przywódcy radzieccy chcą zaprosić do Moskwy Adama Michnika.” I jeszcze, w innym miejscu: „Nie jest tak, że Jaruzelski z Kiszczakiem prowadzili jakąś grę nie uzgodnioną z Sowietami. Raczej wierzę Urbanowi, który we wspomnieniach pisze, że kiedy krótko po wyborach referowali towarzyszom radzieckim, na jakim są etapie, strona radziecka wszystko już wiedziała i odniósł wrażenie, że »radzieccy« byli już po rozmowie z tymi, którzy władzę przejmują, że − to interpretacja samego Urbana − postawili im swoje warunki i wiedzieli, że będą one spełnione.” Jak widać − w moim tekście nie ma wcale sugestii, która pobudziła Blumsztajna do emocjonalnych komentarzy. Nie ma jej zresztą także i u Dudka. Nie przesądza on wcale, czym była informacja z Moskwy, która bez wątpienia popchnęła Kiszczaka i Jaruzelskiego do działania. Może rezydent peerelowskiego wywiadu został przez towarzyszy sowieckich zdezinformowany − może wcale nie zamierzali sowieci rozpoczynać bezpośrednich rozmów w polską opozycją, a tylko chcieli dać towarzyszowi generałowi sygnał, że mogą to zrobić, jeśli on będzie się guzdrać? Sugestię, że jakieś rozmowy jednak były, można za to faktycznie znaleźć u Urbana. Ale ponieważ wiadomo, że to przyjaciel Adama Michnika, więc Blumsztajn przezornie o jego świadectwie nie wspomina. Zamiast tego, w sposób typowy dla gazety, w której pisze, stara się wykpić imputowaną mi tezę („Michnik wynegocjował… za plecami Jaruzelskiego − ha, ha, cóż za bzdury ten Ziemkiewicz wypisuje!), wiedząc doskonale, że ten rodzaj czytelników, do których się zwraca, w 90 proc. nie czyta niczego poza “giewu” i do głowy nie przyjdzie im weryfikować jego prawdomówność. Ale trudno nie zrozumieć, dlaczego Blumsztajna nawet drobna wzmianka o tych zamierzchłych sprawach tak bardzo denerwuje. Jest tu bowiem pewien drobiazg, którego nie sposób wyjaśnić w sposób dla niego satysfakcjonujący. To właśnie, że gdy Dudek odkrył wspomniane tu ostrzeżenie, że towarzysze radzieccy zamierzają nawiązać bezpośredni kontakt z polską opozycją, pozostałe stenogramy z moskiewskiej ambasady z owych czasów zniknęły. I to w jaki sposób zniknęły! Kto zada sobie trud dotarcia do archiwum MSZ, zobaczy, że zostały one po prostu po chamsku wydarte z zabezpieczonego, zgodnie z zasadami archiwum skoroszytu. Widać nawet jeszcze strzępki stron. Tak jakby ktoś mocno spanikowany, pod wpływem nagłego impulsu, zbiegł do archiwum, złapał z półki stosowny skoroszyt i wyszarpał z niego ważne stronice, dokładnie tak samo, jak wyszarpane zostały kluczowe dokumenty z teczki TW „Bolka”. Na pewno nie zniszczyli tych papierów komuniści. Oni akurat się ich nie bali. Wszystko wskazuje, że szyfrogramy wydarto ze skoroszytu w okresie, kiedy za wspomniane archiwum odpowiadał człowiek blisko związany z kręgiem Michnika. Zapytajmy naiwnie, niczym wolterowski prostaczek: a po co by te dokumenty niszczono, gdyby niczego one nie zawierały, gdyby wszelka sugestia dotycząca jakichkolwiek kontaktów przejmującej władzę opozycji z sowieckimi nadzorcami peerelu była tak absurdalna i śmieszna, jak to sugeruje Blumsztajn? W istocie, mamy tu do czynienia z podobnym trupem w michnikowej (geremkowej? Czyjejś jeszcze innej?) szafie, jak sławna „komisja historyków”, która grasowała po archiwum SB za rządów Mazowieckiego. Nie ma na tego trupa innej rady, niż trzymać kolanem drzwi szafy i upierać się, że wszyscy, którzy czują z niej jakiś smród, to wariaci, oszołomy i żałosne indywidua. Problem pojawia się wtedy, gdy o sprawie napomina nagle ktoś dotąd w towarzystwie nie odsądzany od czci i wiary − taki „Tygodnik Powszechny” na przykład. Trudno się dziwić, że w takich chwilach na Blumsztajnie czapka gore. RAZ

Euro-armia P. Gwidon Westerwelle, minister SZ RFN, oświadczył, opierając się na wynikach badania opinii publicznej, że Niemcy chcą utworzenia euro-wojsk podległych... Euro-Parlamentowi!!! Myśl, że temu gronu odrzutów z polityki krajowej miałoby podlegać choćby tępienie szczurów - budzi przerażenie. Na szczęście taka armia byłaby czysto operetkowa - z dowódcą wybieranym przez rządy równie trafnie, jak kierownictwo "Airbus"-a: i z dwojgiem zastępców, którymi musieliby obowiązkowo być: kobieta z Luksemburga i homoś z Estonii - bo trzeba by docenić małe państwa. Wzorem zachowania takiej euro-armii byliby na pewno Holendrzy ze Srebrenicy

(tak nawiasem: za swoją haniebną działalność dostali...odznaczenia!) i szef ZZ w armii Królestwa Danii, który oświadczył, że "Na wypadek wojny pierwszym obowiązkiem żołnierza jest wywiesić białą flagę". Ale łapówki za dostawy uzbrojenia będą realne! PSA. Zapomniałem: jest jeszcze jedna armia mogąca bydź wzorem dla euro-armii:austro-węgierska, znana z licznych filmów - i z opowieści śp. Jarosława Haszka JKM

Poranny telefon do byłego doradcy ministra CBA ostrzegło Rosoła, że złoży mu wizytę Pół godziny przed pojawieniem się w mieszkaniu Marcina Rosoła, byłego doradcy Mirosława Drzewieckiego, CBA dało mu znać, że wybiera się do niego na przeszukanie. Jak twierdzi "Wprost", dwa tygodnie temu funkcjonariusze biura zadzwonili do Rosoła i zapowiedzieli swoją wizytę. Według tygodnika CBA zjawiło się u Rosoła i zażądało wydania komputerów i pendrive'ów. "Mogło dojść do ujawnienia planu czynności śledczych, objętych tajemnicą. To tak jakby wysłać świadkowi pytania przed przesłuchaniem. Jeśli coś takiego miało miejsce, to jest to dziwne" - uważa były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Andrzej Barcikowski. Jak przypomina "Wprost", dwa dni po tym zdarzeniu rzecznik CBA Jacek Dobrzyński mówił, że przeszukanie nie było konieczne, bo Rosół dobrowolnie wydał sprzęt. Tygodnik dowiedział się jednak, że około 7:00 rano były doradca ministra sportu odebrał od funkcjonariuszy telefon. Pytali, czy jest w domu, zapowiadając swoją wizytę. "Pan Marcin Rosół nie przebywał w miejscu stałego zameldowania. Dlatego też funkcjonariusze CBA telefonicznie ustalili miejsce jego pobytu. Oczywiste jest, że nie uprzedzali go o formie, a tym bardziej o celu wizyty" - twierdzi Jacek Dobrzyński. Według "Wprost" było jednak inaczej. "Przerażony Rosół spytał, czy idą go aresztować oraz czy ma szykować szczoteczkę do zębów i żegnać się z żoną i córeczką, która urodziła mu się trzy miesiące temu. Funkcjonariusz odpowiedział, że nie i że dostanie tylko postanowienie prokuratury o żądaniu wydania rzeczy. Kiedy przyjechali, Rosół odebrał postanowienie i dobrowolnie wydał dwa komputery i pendrive'y Na koniec zaparzył jeszcze funkcjonariuszom kawę" - relacjonuje tygodnik. Według informacji "Wprost", z wizytą u Marcina Rosoła byli starzy funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego, służący jeszcze od czasów Mariusza Kamińskiego. "Dziennik"

"UPOKORZENI". WSI - REAKTYWACJA. Powołanie stowarzyszenia byłych żołnierzy i pracowników Wojskowych Służb Informacyjnych, zdaje się być inicjatywą zmierzającą do pełnej rehabilitacji służby rozwiązanej w roku 2006 roku. Tego celu nie ukrywa już Marek Dukaczewski, zapowiadając, iż „stowarzyszenie ma zintegrować środowisko i przywrócić dobre imię WSI”. W tym ostatnim postulacie zawiera się również chęć odwetu za likwidację służby. Już w roku 2007 Dukaczewski nawoływał, by „w nowym parlamencie powstała komisja śledcza do spraw likwidacji WSI”. To żądanie było wielokrotnie ponawiane, a w ostatnim czasie pojawiły się zapowiedzi składania zawiadomień do prokuratury, związanych z rzekomymi nieprawidłowościami przy likwidacji służby. Do tej chwili, nie istniała jednak formalna reprezentacja środowiska związanego ze zlikwidowaną formacją. Utworzenie SOWY ma zatem stanowić przełom w dotychczasowej działalności oficerów WSW/WSI i oznacza, że środowiska te pragną jak najszybciej odzyskać pełnię wpływów. Zbieżność rejestracji stowarzyszenia z akcją forsowania kandydatury Komorowskiego, nie jest oczywiście przypadkowa. Świadczy, że ludzie „wojskówki” otwarcie włączają się do życia publicznego, mając świadomość sprzyjających okoliczności i oczekując wsparcia starań ze strony rządzących. Niewątpliwie - w prezydenturze Komorowskiego mają prawo upatrywać szansę na utrwalenie układu zarządzającego III RP. Warto przyjrzeć się grupie założycieli stowarzyszenia– tym bardziej, że skład zarządu może nam wiele powiedzieć o prawdopodobnych intencjach tych ludzi. Na czele stowarzyszenia stoi gen bryg. Marek Dukaczewski – w latach 2001-2005 szef WSI, wcześniej oficer Zarządu II Sztabu Generalnego LWP, szkolony przez GRU w roku 1989. Na świadectwie ukończenia kursu sowieckie służby umieściły informację, że uprawnia ono do wykonywania “czynności, w zakresie których był szkolony” na terenie ZSRR. W latach 80 -tych Dukaczewski był oficerem prowadzącym agentów działających w krajach arabskich. Nadzorował m.in. opisanego w raporcie o WSI “Wirakoczego” zajmującego się handlem bronią. W latach 1984 – 1988 został rezydentem polskiego wywiadu wojskowego w Waszyngtonie, a na początku lat 90- tych w Oslo. W drugiej połowie lat 90. Dukaczewski -czynny oficer WSI, został wiceszefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego w Kancelarii Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Ściągnął go tam szef prezydenckiego gabinetu mjr Marek Ungier. Po czterech latach, jesienią 2001 r., Dukaczewski został szefem WSI. Jedną z jego pierwszych decyzji, po objęciu kierownictwa służby było zakończenie operacji o kryptonimie „Gwiazda”. Celem operacji – wszczętej za czasów gen. Tadeusza Rusaka było ujawnienie związków oficerów WSI z wywiadem Rosji. W latach 90 –tych – a nawet po 2000 r. – WSI nie miały żadnych sukcesów na tzw. odcinku wschodnim, ponieważ Rosjanie doskonale znali nasze aktywa operacyjne, w tym agentów oraz ich oficerów prowadzących. Dopiero po przyjęciu Polski do NATO i aresztowaniu trzech oficerów kontrwywiadu WSI za szpiegostwo na rzecz Rosji (znaleźli ich nie wojskowi, lecz cywilny UOP), Biuro Bezpieczeństwa Wewnętrznego WSI rozpoczęło tajną operację o kryptonimie „Gwiazda”. Oficerów pytano m.in. o udział w kursach GRU, KGB. Zrozumiałe zatem, że człowiek, który sam uczestniczył w takich kursach podjął natychmiast decyzję o zakończeniu operacji. Nazwisko Dukaczewskiego pojawia się również w archiwach Stasi, do których dotarł brytyjski wywiad MI-6. Obok gen. Bolesława Izydorczyka i Konstantego Malejczyka, Dukaczewski figuruje jako jeden z szefów WSI, „bezpośrednio zaangażowanych w działalność wywiadowczą przeciwko Wielkiej Brytanii i Stanom Zjednoczonym już po upadku komunizmu w Polsce”. O rzeczywistej, obecnej roli Dukaczewskiego świadczą fakty ujawnione przez Witolda Waszczykowskiego - negocjatora w sprawie tarczy antyrakietowej. Twierdził on, że były szef WSI bywa częstym gościem w gabinecie ministra Radosława Sikorskiego wieczorami i nocami. Waszczykowski miał wrażenie, że Sikorski konsultuje z nim wiele decyzji personalnych. W ostatnich dwóch latach Dukaczewski zasłynął publicznym głoszeniem licznych kłamstw na temat skutków Raportu z Weryfikacji WSI. W lutym 2007 roku twierdził np., jakoby „za granicą zatrzymano kilku znajomych jednej z osób wymienionych w raporcie z weryfikacji WSI”, rok później oburzał się na „nielegalne kopiowanie i wynoszenie materiałów kontrwywiadu przez ludzi Macierewicza” i postulował – „SKW trzeba „wygasić”, bo straciła kontrolę nad listą współpracowników”. W czerwcu 2008 r alarmował, jakoby „- polski wywiad stracił kontakt z kilkoma agentami w Rosji, na Ukrainie, na Białorusi oraz w Azji Środkowej i na Bliskim Wschodzie, a ich życie może być zagrożone”,a we wrześniu ubiegłego roku wieścił, iż „wojskowy wywiad dziś już praktycznie nie istnieje”. Wszystkie rewelacje Dukaczewskiego okazywały się fałszem, bowiem nie potwierdzono przypadków, o których grzmiał były szef WSI. Nie trzeba dodawać, że oficer nigdy nie przyznał się do „pomyłek” i nadal jest medialnym „fachowcem” od spraw służb wojskowych. Wiceprezesem stowarzyszenia SOWA został płk Jan Oczkowski,wywodzący się z elitarnego oddziału „Y” – szef Biura Bezpieczeństwa WSI za czasów kierowania tą służbą przez Dukaczewskiego. Oczkowski wkupił się w łaski szefa, stając na czele kilkudziesięcioosobowej komisji, która szukała haków na poprzednie kierownictwa WSI (z gen. Tadeuszem Rusakiem), nakłaniając oficerów do składania fałszywych zeznań obciążających Rusaka i jego współpracowników. W składzie tej komisji znaleźli się m.in. Marek K. oraz płk Janusz A. Rok później Marek K. został skazany za próbę skompromitowania prokuratora wojskowego, zaś Januszowi A. prokuratura postawiła osiem zarzutów, głównie za przewinienia służbowe. Gdy Oczkowski stanął na czele Biura Bezpieczeństwa WSI, zaniechano prowadzenia operacji o kryptonimie „Gwiazda”. Płk Twierdzi się również, że pułkownik wykorzystywał swoje służbowe uprawnienia do zwalczania kolegów ze służb, z którymi pokłócił się o pieniądze z prywatnej wyższej szkoły biznesu w Brzegu, założonej przez oficerów WSI, zlecając swoim podwładnym operacyjne rozpoznanie konkurencji. Na uwagę zasługuje pozycja, jaką ten oficer zajmował w WSI. Po raz pierwszy Oczkowski został zwolniony za służby przez kontradmirała Głowackiego. Gen. Tadeusz Rusak, następca Głowackiego, przywrócił Oczkowskiego do służby. I po kilku latach usunął, jak twierdzi – „za wynoszenie dokumentów na zewnątrz”. W wywiadzie z 2003 roku w krakowskim "Dzienniku Polskim" Rusak pytał – „chciałbym wiedzieć, co takiego ma (Oczkowski) w zanadrzu, że kolejni szefowie przyjmują go do pracy". Zdaniem tygodnika „Wprost” płk Oczkowski dysponuje niezwykle cennym dla Dukaczewskiego atutem – listą oficerów WSI na niejawnych etatach. Chodzi o grupę kilkudziesięciu osób, które pracują w biznesie, nauce, ministerstwach. WSI odziedziczyły ich w większości po swych komunistycznych poprzednikach. O istnieniu niektórych oficerów „N” mogli nie wiedzieć nawet kolejni szefowie wojskowych służb. Prof. Andrzej Zybertowicz twierdził, że Oczkowski „ma wiedzę o hakach na umoczonych, dlatego „warto zastanowić się: jak wysoko w strukturach polskiego państwa umoczeni są ulokowani? umieszczenie agentów w oficjalnej ewidencji mogło służyć omijaniu zakazu werbunku osób pełniących niektóre funkcje publiczne. Na dokumenty wskazujące, że najcenniejsza agentura była przez ostatnie lata wyprowadzana poza WSI i może być teraz kontrolowana w zupełnie innym środowisku natrafili członkowie Komisji Likwidacyjnej WSI. Niewykluczone zatem, że wiedza płk Oczkowskiego obejmuje również agenturę nierejestrowaną.  Wiadomo także, że w WSI istniała praktyka prowadzenia nierejestrowanych źródeł osobowych, których nie ujmowano w oficjalnej ewidencji. Nie Wydaje się, że ten atut ma również decydujące znaczenie w pozycji, jaką Oczkowski zajmuje w Stowarzyszeniu SOWA. Sekretarzem generalnym stowarzyszenia został płk Zbigniew Chąciak – absolwent Wyższej Oficerskiej Szkoły Radiotechnicznej z roku 1975. Członkami stowarzyszenia są : Sławomir Michalski, ppłk Jan Bielak, mjr Tadeusz Korablin, mjr Andrzej Milczarek, płk Zbigniew Kumoś, płk Roman Oziębała, płk Ryszard Palczak, płk Zbigniew Woś, płk Józef Krześniak – (skarbnik), kpt Jacek Chymkowski, Małgorzata Mazurek. Nazwiska niektórych osób znajdziemy w Raporcie z Weryfikacji WSI. Szczególną uwagę warto poświęcić trzem oficerom – płk. Józefowi Krześniakowi, płk. Romanowi Oziębale i płk Zbigniewowi Kumosiowi. Ten pierwszy, jest byłym oficerem oddziału finansów Zarządu II SG WP, a potem WSI. Nazwisko płk. Krześniaka pojawia się w związku z odkryciem przez Komisję Likwidacyjną skarbu, ukrytego w tajnym sejfie centrali WSI . Chodzi prawdopodobnie o zaginioną część przedwojennego Funduszu Obrony Narodowej, który komunistom udało się wydobyć podstępem od przebywających na emigracji oficerów Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Wśród kosztowności znalezionych w sejfie WSI oprócz pozostałości z zaginionej części FON znajdują się także precjoza pochodzące z afery "Żelazo". W pancernym sejfie centrali ukryto stosy złotych sztab, pióra z cennego kruszcu i biżuteria z brylantami. Jak informował w roku 2006 „Wprost” – „Jeszcze kilka lat temu była tam także pokaźna kolekcja południowoafrykańskich złotych krugerrandów, wenezuelskich boliwarów, amerykańskich dolarów i znaczne ilości indyjskich rupii w banknotach.” Jak i kiedy ten skarb trafił w ręce tajnych służb wojskowych? Odpowiedź spodziewano się uzyskać przesłuchując m.in. płk.Józefa Krześniaka - byłego zastępcę szefa służby finansowej WSI. Powierzenie Krześniakowi funkcji skarbnika stowarzyszenia jest zatem oczywistą kontynuacją roli, jaką ten oficer spełniał w Zarządzie II SG, a następnie w WSI. Drugą postacią jest płk Roman Oziębała– zastępca szefa WSI Marka Dukaczewskiego. W artykule „Strażnicy okrągłego stołu” z 2004 roku tygodnik „Wprost” tak opisywał tę postać – „Drugi zastępca gen. Dukaczewskiego, płk. Roman Oziębała, po południu praktycznie nie urzęduje, bo nie jest w stanie.” W tym samym – 2004 roku Dukaczewski (bez podania przyczyn) zwolnił dwóch swoich zastępców – płk Cezarego Liperta oraz płk. Oziębałę. Zdaniem Zbigniewa Wassermanna, ówczesne zmiany kadrowe były pokłosiem licznych wpadek WSI, którymi od kilku miesięcy zajmowała się Komisja ds. Służb Specjalnych. Jeden z członków komisji stwierdził wówczas, - „Nie przeceniałbym znaczenia tych roszad. Po prostu stary garnitur ewakuuje się na z góry upatrzone pozycje w zagranicznych attachatach”. Przypuszczenia te okazały się zasadne, bowiem płk. Lipert (kursant GRU z roku 1985).„wylądował” jako attaché wojskowy w Pradze, a płk. Roman Oziębała został attaché wojskowym w Rzymie. Ważną postacią stowarzyszenia wydaje się płk. Zbigniew Kumoś. Z kilku powodów. Jego obecność może świadczyć, że inicjatywa powołania SOWY ma przyzwolenie starej kadry komunistycznej policji politycznej i osobiste „błogosławieństwo” Jaruzelskiego i Kiszczaka. Jest także bezpośrednim potwierdzeniem związków stowarzyszenia z Pro Milito – organizacją oficerów ludowego wojska, założoną tuż przed wyborami 2007 roku. Jednym z jej założycieli był również gen. Dukaczewski. Płk Kumoś jest politologiem i tzw. historykiem wojskowości, wykładowcą Akademii Humanistycznej w Pułtusku, prezesem fundacji „Fundusz Pomocy Sybirakom", prezesem „Instytutu Badań Naukowych, wice prezesem Stowarzyszenia Tradycji Polskiego Oręża im. Marszałka Piłsudskiego, członkiem Rady Wydawniczej Biuletynu Stowarzyszenia Pro Milito. Z publikacji pana pułkownika warto wymienić: „Nauka i doktryna wojenna” Warszawa 1980, „Związek Patriotów Polskich: założenia programowo-ideowe”, Warszawa 1983., „O wolną i demokratyczną Polskę: myśl polityczno-wojskowa lewicy polskiej w ZSRR 1940-1944”, Warszawa 1985., „Geneza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej”, Warszawa 1988., „U źródeł Polski Ludowej: Geneza Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego”, Warszawa 1989. Kumoś był wieloletnim szefem Wydawnictw Wojskowych, którym podlegała m.in. „Bellona”. Obecnie szefuje oficynie wydawniczej Comandor, która wydała m.in. „Pod prąd. Refleksje rocznicowe” gen. Wojciecha Jaruzelskiego, oraz szczególnie nikczemną książkę zatytułowaną „Nikt, czyli Kukliński. Rzecz o zdradzie”, Warszawa 2002. Comandor miał być także wydawcą książki agenta sowieckich służb Mariana Zacharskiego. O roli, jaką historyk Kumoś spełniał w PRL możemy się dowiedzieć m.in. z opracowania Piotra Łysakowskiego – „Kłamstwo katyńskie”, opublikowanego w nr. 5/6/2005 Biuletynu IPN.  Opisując komunistyczne kłamstwa na temat mordu w Katyniu, Łysakowski przywołuje pracę Kumosia „O wolną i demokratyczną Polskę: myśl polityczno-wojskowa lewicy polskiej w ZSRR 1940-1944”, w której autor twierdził, że „kosztem interesu narodowego” wykorzystano niemiecką prowokację do ataków na ZSRS, a „[...] rozpoczęta kampania przekroczyła normy przyzwoitości nie tylko dyplomatycznej [...]”W „Trybunie” z października 2004 roku zamieszczony zastał „list otwarty dr Zbigniewa Kumosia” do prezesa IPN prof. Leona Kieresa. Mogliśmy przeczytać m.in.: „W związku ze zbliżająca się 23 rocznicą stanu wojennego Instytut Badań Naukowych przypomina by wydarzenia z przeszłości, szczególnie te kontrowersyjne można było dyskutować na szerokiej płaszczyźnie różnych ustaleń, poglądów i ocen. Dotychczas obraz ten był jednostronny.” W liście Kumoś przypominał o niektórych „białych plamach”, jak np. „Spotkanie Trzech” (prymas, I sekretarz i przewodniczący „S”) z 4.11.1984 r i zwracał się do prezesa IPN o zaproponowanie uczestnikom tego spotkania ponownego kontaktu, najlepiej w IPN z udziałem szerokiego grona historyków. Dokonania naukowe Kumosia docenia sam gen. Jaruzelski, wielokrotnie powołując się na jego opracowania, a nawet korzystając z nich podczas wyjaśnień składanych przed Sądem Okręgowym w Warszawie w październiku 2008 r. Jaki jest związek pułkownika z WSI? Jego nazwisko pojawia się w artykule „Dziennika” „Ludzie WSI chcą skompromitować PiS” z lipca 2007 roku, w którym zawarto informację, iż grupa oficerów zlikwidowanych WSI przygotowuje tzw. kontrraport oparty na wiedzy zdobytej podczas służby w wywiadzie wojskowym, a być może nawet na wyniesionych z WSI dokumentach. Raport miał być wymierzony w braci Kaczyńskich oraz innych polityków dawnego Porozumienia Centrum. Dokument miał zostać ukończony do końca 2007 roku. Aby uniknąć konsekwencji prawnych, miał zostać wydany za granicą - mówiło się o Ukrainie i Węgrzech. „Dziennik” donosił: „Nie wiadomo jeszcze, kto zajmie się redakcją tych materiałów. Nasi informatorzy wskazują, że jednym z głównych kandydatów jest dr Zbigniew Kumoś, prezes Instytutu im. gen. Edwina Rozłubirskiego, cieszący się bardzo dużym zaufaniem gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Architekt stanu wojennego tak bardzo go ceni, że udzielił mu wywiadu o swoim życiu. Zastrzegł jednak, że ukazać może się dopiero po jego śmierci. Sam Kumoś w rozmowie z Dziennikiem twierdzi jednak, że jak na razie nie dostał propozycji tworzenia kontrraportu. "Gdybym dostał, to pewnie bym się zgodził" – przyznaje”. Niewykluczone zatem, że obecność we władzach stowarzyszenia SOWA historyka Kumosia oznacza powrót do koncepcji „kontrraportu” skompilowanego z materiałów pochodzących ze „zbiorów prywatnych” ludzi WSW/WSI lub przygotowania innych publikacji opartych na „komprmateriałach”. Być może, obecność Kumosia ma stanowić zalążek owego „zespołu analityków składający się ze specjalistów z różnych dziedzin, którzy będą wykonywali komercyjne ekspertyzy i raporty” – jak zapowiada Dukaczewski. Bliskie związki Kumosia z Jaruzelskim zdają się potwierdzać, że obecna inicjatywa żołnierzy „wojskówki” może liczyć na poparcie kadry bezpieczniaków, wywodzących się z sowieckiego Głównego Zarządu Informacji Wojskowej – czyli również ludzi związanych z gen. Kiszczakiem. Koncepcja, według jakiej zbudowano strukturę stowarzyszenia jest czytelna w dwóch obszarach. Po pierwsze – skład zarządu stanowi odbicie schematu podległości służbowej, obowiązującej w WSI za czasów szefostwa Dukaczewskiego. Obecność płk.płk Oczkowskiego i Oziębały świadczy o wsparciu projektu na „starych”, sprawdzonych „towarzyszach broni” oraz zdaje się sugerować, że wiedza szefostwa WSW/WSI o tajnej agenturze nadal może być wykorzystana. Po wtóre – wydaje się, iż decydowała przydatność dla organizacji poszczególnych członków – oficerów. Obecność ludzi takich, jak mjr Tadeusz Korablin,–specjalista ds. ochrony informacji niejawnych, czy płk Józef Krześniak wskazuje na zapowiadany przez Dukaczewskiego plan organizowania odpłatnych szkoleń z zakresu ochrony informacji niejawnych oraz gwarantuje zaplecze dla finansowej strony przedsięwzięcia Wsparcie „intelektualne i naukowe” stowarzyszenie zamierza czerpać z potencjału płk. Kumosia i podobnych mu historyków. O sprawy socjalne i emerytalne zadba zapewne płk Zbigniew Woś – były dyrektor kieleckiego Wojskowego Biura Emerytalnego, będącego rodzajem "ZUS-u" dla emerytowanych żołnierzy, ich małżonek i wdów. „Przekazem medialnym” i oprawą propagandową stowarzyszenia może zająć się kpt Jacek Chymkowski, którego rolę w WSI możemy ocenić na podstawie Raportu z Weryfikacji. Na str. 92, w rozdziale 6, zatytułowanym – „Wpływ WSI na kształtowanie opinii publicznej” - czytamy: „W dokumentach zachowały się materiały konsultacyjne, związane z przygotowywaniem wspomnianych artykułów. Są tam „Tezy do artykułu nt. WSI”, opracowane przez kapitana Chymkowskiego 2 października 1992 r., sugestie odnośnie sposobu przedstawienia „historii służb wywiadowczych” oraz informacje o strukturze WSI, opracowane przez kontradmirała rezerwy Cz. Wawrzyniaka”. Jak wynika z powyższego przeglądu – ludzie Wojskowych Służb Informacyjnych solidnie przygotowali się do zadania integracji środowiska i „ przywrócenia dobrego imienia WSI”.Warto zatem obserwować działania, jakie w tym kierunku będą wkrótce podejmowane. Aleksander Ścios

Fakty są tendencyjne “Taki historii pierwszy elementarz: bardziej od faktów liczy się komentarz” – pisał przed laty satyryk. Po ustrojowej zmianie, przez niektórych czczonej jako “największy, bezkrwawy sukces Polaków w ich historii”, twierdzenie to nie straciło bynajmniej na aktualności. Sukces sukcesem, a znów się okazało, że wiele trzeba zmienić, żeby nic się nie zmieniło. Histeria po emisji filmu “Towarzysz generał” nie jest pierwszym tego dowodem, ale skoro jest najnowszym, proszę, zwróćmy na to uwagę. Żaden z krytyków filmu, sypiąc najmocniejszymi inwektywami, orzekając gołosłownie, iż film jest “propagandowym gniotem” czy nawet stawiając przewrotne oskarżenia, że “w gruncie rzeczy przysporzył sympatii generałowi”, nie jest w stanie, nie próbuje nawet podważyć pokazanych w filmie faktów. Nie próbuje tego nawet sam Jaruzelski, choć jemu, korzystającemu ze swoistego przywileju oskarżonego pozwalającego bronić się wszelkimi metodami, byłoby łatwiej. Nie, fakty zostawmy na boku – wściekłość wywołuje to, że te fakty nie zostały odpowiednio skomentowane. Że ich nie “zrównoważono” opisaniem kontekstu i innych okoliczności łagodzących. Tak samo przecież było z książkami Cenckiewicza i Gontarczyka oraz Zyzaka. Nikt nie przeczył faktom ani tym z czasów “Bolka”, ani bardziej kompromitującym, z czasów prezydentury – oprócz Wałęsy, który wszakże szybko zaplątał się w sprzecznych wyjaśnieniach. Ale gromko żądano “zrównoważenia” faktów innymi, bardziej korzystnymi. Albo histeria oburzenia po publikacji zapisów rozmów Kuronia z pułkownikiem Lesiakiem… III RP nie jest jedynym państwem na szerokim świecie, w którym fakty historyczne są niecenzuralne i nie mogą być publicznie przywoływane bez odpowiedniej egzegezy. Ale w Unii Europejskiej – tak. RAZ

WYBÓR KACZYŃSKICH Polsce nie wystarczy światły król, który będzie urządzał obiady czwartkowe. Polska potrzebuje silnego, dynamicznego, patriotycznego rządu, więc jeżeli Kaczyńscy nie wybierają się jeszcze na emeryturę, a PiS nie chce skończyć jak AWS, to trzeba wygrać wybory do Sejmu i taki rząd utworzyć. Domagałem się od Jarosława Kaczyńskiego, by przesłuchanie przed komisją hazardową wykorzystał do wygłoszenia przemówienia o stanie Rzeczypospolitej. Liczyłem, że w tzw. swobodnym słowie bez ogródek przedstawi prawdę nie tylko o tuszowaniu afery hazardowej przez Tuska i sposobie rządzenia przez PO, jako toczącej Polskę gangreny, ale dokonana gruntownej analizy zdominowanego przez Układ polskiego systemu politycznego, gospodarczego i medialnego. Prezes PiS odrzucił jednak tę możliwość i zadowolił się użyciem słowa „gangrena” na sejmowym korytarzu w przerwie transmisji. Dlaczego ten świetny mówca nie uznał za stosowne przemówić do wielomilionowej widowni, której nieograniczany niczym mógł nawet przez kilka godzin przedstawiać tragiczny stan rządzonego przez Platfomę państwa? Dlaczego choćby nie pomógł Beacie Kempie i Zbigniewowi Wassermannowi w publicznym ujawnieniu, że wyreżyserowana przez Donalda Tuska komisja bezprawnie uniemożliwia im skuteczne prowadzenie badań po to, żeby zagwarantować Tuskowi, że rządowy system korupcyjny pozostanie nieujawniony i nieukarany? Cóż, nie jest to miejsce na szerszą analizę, a tym bardziej na ujawnianie wszystkich powodów, ale nie można dłużej ukrywać, że przeżywamy obecnie bezsensowną powtórkę sytuacji sprzed wyborów w 2005 r., gdy prezes PiS, wiedząc, że Polacy nie chcą dwóch Kaczyńskich naraz, zapewnił wyborców, że po wyborze Lecha na prezydenta on sam premierem nie zostanie. Słowa chciał dotrzymać, ale nastąpiła okropna wpadka z Kaziem M., więc premierem zostać musiał, a w efekcie następne wybory z kretesem przegrał. Teraz jest jeszcze gorzej. Obrona prezydentury dla Lecha Kaczyńskiego stała się celem nadrzędnym. Osiągnięciu tej personalnej ambicji podporządkowano wszystko. PiS nie zachowuje się jak walcząca o władzę partia polityczna, lecz jak komitet wyborczy. Prezes największej partii opozycyjnej usiłuje zniknąć z pola widzenia, a skoro jest to nie całkiem możliwe, usilnie stara się przekonać publiczność, że jest tylko wesołkowatym dziaduniem, którego nie tylko nie należy się bać, ale którym w ogóle nie należy się przejmować. PiS powinno skupić się raczej na walce o zwycięstwo w wyborach do Sejmu, a na prezydenta wysunąć np. kandydaturę Macieja Płażyńskiego, który nawet w obecnej sytuacji ma największe szanse na wygranie wyborów. Ale wszystko jest jeszcze do uratowania. Ponieważ prezydent nie podjął oficjalnej decyzji o kandydowaniu, PiS może porozumieć się z Płażyńskim w kwestiach programowych, co nie powinno nastręczać większych trudności, bo przecież Kaczyńscy nie są tak mściwi, żeby żądać od niego deklaracji, że nie ułaskawi Donalda Tuska, gdy ten procesowo zostanie uznany winnym dokonania przecieku. Najbliższe tygodnie mogą zdecydować o dalszym losie Polski. Jeżeli Kaczyńscy będą obstawali przy łapaniu dwóch srok za ogon, to mogą przegrać nie tylko prezydenturę, ale po zwinięciu partyjnych sztandarów będą musieli je w ogóle wyprowadzić. Będzie to oznaczało początek nowej epoki, w której na starcie największe szanse będą mieli, zapewne przebrani w nowe szaty, gracze starego Układu. Jeżeli natomiast stać ich będzie na otwarte, frontalne i bezkompromisowe podjęcie walki o utworzenie IV Rzeczypospolitej, okażą się mężami stanu godnymi zadania ratowania Polski. Moment do ataku na pozycje Układu jest doskonały. Aferałowie sami wprowadzili się w sytuację praktycznie bez wyjścia. Nikt i nic nie może ich od konsekwencji afery hazardowej uratować, poza zaniechaniem destrukcji Platformy przez prezydenta i prezesa Kaczyńskich. Opublikowanie przez prezydenta drugiej części raportu o III RP jako kreatury WSI, czyli stwórczej roli sowieckiej agentury w budowie polskiego systemu partyjnego, przeprowadzona z rozmachem przez PiS kampania antykorupcyjna i antymafijna, zmiażdżyłyby pusty platformerski pijar. Informacje o Tusku jako „człowieku z kasyna” i wiadomości o KLD i PO jako dziełach ludzi komunistycznej policji politycznej unicestwiłyby nie tylko „projekt PO”, ale uchroniłyby Polskę od staczania się w powtórkę końca XVIII wieku. Gdy Tusk od Niemców dostaje order, a Rosjanie wykorzystują go do poniżenia Polski w Katyniu, nie czas na zadowalanie się pałacem z żyrandolami, bo Polsce nie wystarczy światły król, który będzie urządzał obiady czwartkowe. Polska potrzebuje silnego, dynamicznego, patriotycznego rządu, więc jeżeli Kaczyńscy nie wybierają się jeszcze na emeryturę, a PiS nie chce skończyć jak AWS, to trzeba wygrać wybory do Sejmu i taki rząd utworzyć. Krzysztof Wyszkowski

"Nigdy nie grałem w totka" W piątek przed komisją stanął Przemysław Gosiewski. Wicepremier nie zrezygnował ze swobodnej wypowiedzi, ale tylko dlatego, że chciał poinformować komisję i opinię publiczną, że w grudniu pozwał posła Neumanna. Jak mówił za rozpowszechnianie informacji nieprawdziwych, krzywdzących, naruszających jego dobre imię. Sugerował przy tym, że poseł Neumann ukrywa się za immunitetem (mówił też, że miał nadzieję, że poseł sam się z tego przesłuchania wyłączy), co było o tyle nieuczciwe, że Neumann o pozwie nie wiedział. Zapewnił, że zrzeknie się immunitetu. I chętnie spotka się w sądzie. A Gosiewski tłumaczył potem dziennikarzom, że chodzi o wypowiedź posła Neumanna, jakoby biegał po Sejmie z projektem ustawy hazardowej. Szczerze mówiąc, słyszałam innych polityków Platformy mówiących o Przemysławie Gosiewskim – w kontekście afery hazardowej – znacznie gorsze rzeczy. Ale my nie o tym. Może ich też pozwał. Dla porządku, 3 grudnia 2009 Gosiewski złożył w Gdańsku pozew o ochronę dóbr osobistych, a w Warszawie prywatny akt oskarżenia. Wygląda więc na to, że świadek Gosiewski i śledczy Neumann spotkają się w sądzie. Jeśli Grzegorz maj zrealizuje zapowiedź pozwania posła Urbaniaka, to będzie to drugi taki sądowy pojedynek w historii tej komisji.
NIE BIEGAŁ, NIE GRAŁ W TOTKA Przemysław Gosiewski zeznał, że nie tylko z ustawą hazardową po Sejmie nie biegał, ale - jako wicepremier - ustawą hazardową się nie zajmował. Co więcej, na hazardzie się nie zna. Nawet nie grał w totka, co może być – jak mówił – różnie odebrane. Swoją drogą, ciekawe dlaczego? Przecież nie wszyscy grają w totka. Nie byłem nawet w kolekturze, nigdy nie byłem w kasynie czy miejscu, gdzie są gry o niskich wygranych. Nic nowego. Niemal każdy świadek, który pojawia się przed komisją tak mówi. Nie twierdzę, że nie mówi prawdy. To zabawna momentami próba podkreślenia, że ze sprawą nie ma się nic wspólnego. Nie dowiedzieliśmy się tylko, czy Przemysław Gosiewski gra w golfa i czy to też może być – jego zdaniem - różnie odebrane. Kiedy usłyszałam, że na zamkniętym posiedzeniu Ryszard Sobiesiak mówił, że na ustawie hazardowej też właściwie się nie zna, pomyślałam, że komisja jest jednak bez szans. Nikt na hazardzie się nie zna. Niczego nie wie. Nikt nikogo do niczego nie przekonywał. Aż tak Mariusz Kamiński stenogramów zmanipulować nie mógł. Jeśli zmanipulował. Ale to na marginesie.
SPOTKANIE 26 LIPCA 2006 Chodzi o spotkanie opisane w notatce z 2 sierpnia 2006: W spotkaniu wzięli udział: Przemysław Gosiewski, Krzysztof Jurgiel i Anna Cendrowska. O spotkanie miał poprosić Gosiewskiego Jurgiel. Cendrowska miała na nim zastępować wiceministra finansów – Mariana Banasia, który był nieobecny. Zastanawia mnie jedno. Cendrowska zeznała przed komisją w grudniu, że została wezwana na to spotkanie telefonem z Kancelarii Premiera: Z tego, co ja pamiętam, projekt ten został przekazany ministrowi Krzysztofowi Jurgielowi przez ministra Banasia, który zlecił przygotowanie tego projektu. To było wcześniej. I dlatego potem zostałam telefonicznie wezwana do kancelarii premiera, bo pan minister Gosiewski chciał uzyskać jakieś informacje odnośnie rynku gier i mi się te spotkania dwa zlały w jedno spotkanie. Natomiast, po, praktycznie konsultacjach z pracownikami, którzy pamiętają to telefoniczne wezwanie, bo wtedy były moje imieniny i siedzieliśmy przy ciastkach, wynika z tego, że były dwa spotkania. Najpierw moje z panem ministrem Banasiem, gdzie towarzyszyłam mu na spotkaniu z panem posłem Jurgielem, i potem to drugie spotkanie w kancelarii premiera Rady Ministrów. Ani w notatce ani w zeznaniach Przemysława Gosiewskiego nie było o tym ani słowa. Nikt też nie pytał. Sama Cendrowska szczegółów też nie pamiętała. Ale to ciekawe, przyznam. Bo to znaczy, że Jurgiel miał projekt od Banasia (Banaś miał go od prezesa Totalizatora), a Cendrowską (która zastępowała Banasia) na spotkanie zaprosił Przemysław Gosiewski, żeby uzyskać jakieś informacje odnośnie rynku gier. Dziwne. Przecież spotkanie miało dotyczyć konkretnego projektu. Po co ta konspiracja? Cendrowska zeznała, że została wezwana do Kancelarii Premiera w trybie pilnym. Dlaczego tak? O to posłowie z komisji Przemysława Gosiewskiego nie zapytali. Szkoda.

JAKI TOTALIZATOR? Gosiewski zeznał przed komisją, że nie wiedział, iż projekt, z którym przyszli do niego Jurgiel i Cendrowska (w zastępstwie za Banasia) został napisany w Totalizatorze. Przypomnę, że tak zeznał przed komisją były wiceminister finansów Marian Banaś. Gosiewski mówił tak: Ja wiedzy, skąd pozyskał projekt minister Banaś, nie miałem. Czy dzisiaj mam? Tak, z doniesień medialnych. I tłumaczył: Nie miałem takiej wiedzy, kto jest autorem tej nowelizacji, byłem przekonany, że skoro pan minister Banaś przekazuje ten projekt, że jest to projekt, którym dysponowało Ministerstwo Finansów. Ciekawe, że Anna Cendrowska, która wiedziała, że projekt pochodził z Totalizatora, nie powiedziała tego podczas spotkania z szefem Komitetu Stałego. Ona sama nie była o to pytana. Gosiewski też nie. Zeznał, że o tym, iż propozycję przygotował Totalizator Sportowy, dowiedział się dopiero dwa tygodnie temu. A to z kolei o tyle ciekawe, że takie stwierdzenie pojawia się w analizie CBA. A o tej analizie i o tym stwierdzeniu było głośno przynajmniej od początku grudnia. Już 2 grudnia sam Gosiewski w Sejmie wygłosił krótkie oświadczenie o tym, że zawsze kierował się interesem budżetu i Skarbu Państwa, a nie interesami właścicieli kasyn. Obiecał też, że na wszystkie pytania odpowie przed komisją.
„NIESTANDARDOWA” PROŚBA Z rozmowy z Jurgielem i Cendrowską Gosiewski sporządził notatkę, która powyżej, a z której wynika, że Banaś chce zgłoszenia tego projektu jako klubowego, bo departament zajmujący się grami losowymi w ministerstwie finansów jest "uwikłany”, co uniemożliwia procedowanie drogą rządową. Gosiewski zeznał, że Jurgiel mu powiedział, iż zgłosił się do niego wiceszef resortu finansów i złożył mu ofertę, by projekt poszedł drogą klubową. Gosiewski przyznał, że prośba była niestandardowa. To, że wszystkie projekty przygotowane przez klub nie były konsultowane z rządem nie było niczym nienormalnym. Takie było porozumienie. I taka praktyka. W rządzie odpowiadał ze to Gosiewski, w Sejmie – Jurgiel. Ale propozycja, by bieg rzeczy odwrócić musiała zaskakiwać: Nie była to standardowa sytuacja w rządzie, aby wiceminister w rządzie starał się wnieść projekt klubowy. Zostałem poinformowany, że następuje reorganizacja w Ministerstwie Finansów i że były jakieś obawy wobec pracowników departamentu, który tą tematyką się zajmował, odnośnie bezstronności; obawiano się jakichś wpływów. Gosiewski miał powiedzieć, że nie może zająć w tej sprawie żadnego stanowiska, dopóki nie wypowiedzą się odpowiedzialni ministrowie: finansów i skarbu. Jak zeznał, wydał polecenie swojemu pracownikowi - Pawłowi Szrotowi - by przesłał te projekty do resortów. I na tym spotkanie się zakończyło. We wrześniu 2006 roku, kiedy wrócił w urlopu, po powrocie z urlopu, miał dostać od ministrów odpowiedź (Stanisława Kluzy i Wojciecha Jasińskiego), że rząd nie jest zainteresowany pracą nad tym projektem. Zeznał, że taką informacje przekazał Krzysztofowi Jurgielowi i sprawę uznał za zamkniętą.
PREMIER WIEDZIAŁ Przemysław Gosiewski zeznał, że sporządził notatkę z tego spotkania, bo zaniepokoiły go informacje o próbach jakiegoś wpływu na pracowników resortu finansów, gdyby ruszyły prace nad nowelą. Powstała dopiero 2 sierpnia, bo miał mnóstwo pracy w rządzie, a potem był weekend i poselski poniedziałek. 1 sierpnia – jak zeznał – widział się z ministrem Kluzą. I nie wyklucza, że coś mu na ten temat powiedział, ale pewności nie ma. Ma za to pewność, że 2 sierpnia widział się z ówczesnym Premierem Jarosławem Kaczyńskim. Przekazał mu notatkę i w dwóch słowach streścił, o co chodzi. Tłumaczył, że w Kancelarii był taki zwyczaj,  że wieczorem, po formalnych spotkaniach, zdawał Premierowi relację z tego, co się działo w ciągu dnia. Korzystając z tej okazji, opowiedział o spotkaniu z Jurgielem i Cendrowską. Jarosław Kaczyński miał - w jego obecności – dopisać na niej adnotację, żeby skierować do CBA. Tym dziwniejsze, że notatka poszła do CBA dopiero 29 sierpnia, czyli 27 dni później. Jarosław Kaczyński mówił, że pytał potem Mariusza Kamińskiego o tę sprawę i usłyszał, że nie ma podstaw do wszczęcia działań operacyjnych. Do zeznań Kaczyńskiego wrócę wkrótce.
„UWIKŁANY” DEPARTAMENT? Ciągle w temacie tego samego spotkania i tej samej notatki. Gosiewski był pytany o to, co stało za stwierdzeniem o „uwikłanym” departamencie, które miało paść z ust Anny Cendrowskiej. Cendrowska zeznała, że nic takiego nie mówiła. Przemysław Gosiewski odpowiadał tak: Szczegółów tej rozmowy nie pamiętam. Ale mogę przypuszczać, że zostało mi to przedstawione w taki sposób, że w ministerstwie finansów istniał departament, w którym po prostu pracownicy mogli być lobbowani, czy można było wpływać na ich działania. Gosiewski zeznał, że tak sugerowała mu Cendrowska, a Jurgiel relacjonował, że tak mówił mu także Banaś. Dopytywany o to, dlaczego więc Cendrowska nie pamięta, by tak mówiła, tłumaczył, że dziś nie jest w stanie przesądzić, ze użyto  słowa „uwikłany”, czy innego. Ale domyśla się, że notatka była wiarygodna w stosunku do tego, co pamiętał z tego spotkania. Przypomniał też, że to nie on osobiście tą notatkę sporządził. Warto przypomnieć, że departament, który miał być „uwikłany” w momencie spotkania już nie istniał.
COŚ JEDNAK WIEDZIAŁ? Kiedy Przemysław Gosiewski powtarzał, że nie wiedział o tym, że projekt, z którym przyszedł do niego Krzysztof Jurgiel powstał w Totalizatorze Sportowym, poseł Urbaniak dopytywał, kiedy dowiedział się, że za propozycjami obniżenia podatku od wideoloterii i zniesienia dopłat do wideoloterii stoi właśnie Totalizator. Odpowiedź brzmiała: Ze dwa tygodnie temu. Innymi słowy, z doniesień medialnych. I to musiało brzmieć niewiarygodnie. Już pomijam medialną burzę wokół tego tematu właściwie od listopada i analizę CBA, o której już wspominałam. Ale sam Gosiewski na tym samym posiedzeniu komisji skarżył się na publikacje „Pulsu Biznesu” sprzed trzech lat, który to „Puls Biznesu” szczegółowo tą kwestię opisywał. Zresztą, były wicepremier mówił nawet, że jeden z artykułów uznał za próbę nacisku na rząd tuż przed decyzjami w sprawie ustawy na posiedzeniu Komitetu Stałego Rady Ministrów. Oto ten artykuł: Supernadzorca z rządowej ławy 2007-04-10 Dawid Tokarz Minister Gosiewski to jeden z głównych promotorów nowych przepisów o hazardzie Zaostrza się walka o kształt ustawy hazardowej i rynku wartego 8 mld zł. Nad wszystkim czuwa Przemysław Gosiewski. Narastają kontrowersje wokół nowelizacji ustawy o grach i zakładach wzajemnych, nad którą pracuje… No, właśnie, kto? Oficjalnie: specjalny zespół, powołany w listopadzie 2006 r. przez wicepremier Zytę Gilowską, a złożony z przedstawicieli resortów finansów, skarbu państwa i sportu. A faktycznie? Decydujący wpływ na kształt projektu ma jedna z firm operujących na rynku wartym 8 mld zł: Totalizator Sportowy (TS) oraz szef komitetu stałego Rady Ministrów Przemysław Gosiewski. Choć to się ostatnio zmienia…
Spotkanie na szczycie Jak ujawniliśmy tydzień temu, w najnowszej wersji noweli pojawił się pomysł nałożenia na cały prywatny hazard specjalnych 10-procentowych dopłat. Dzięki temu właściciele kasyn, salonów gier, automatów o niskich wygranych i zakładów bukmacherskich mieliby wspomóc budowę w miejscu warszawskiego Stadionu Dziesięciolecia Narodowego Centrum Sportu, obiecanego przez premiera Kaczyńskiego w trakcie kampanii samorządowej. Tyle że eksperci, przepytani przez „PB”, nie mieli wątpliwości: pomysł z dopłatami jest absurdalny i mogą one zabić prywatny hazard. — Rentowność salonów gier wynosi 4,5 proc., kasyn 1,2 proc., a zakładów bukmacherskich 0,9 proc. Gdzie tu miejsce na 10-procentowe dopłaty? Jak taki zapis mógł powstać w resorcie finansów? — zżyma się Jan Kosek, wiceprezes Związku Pracodawców Prowadzących Gry Losowe i Zakłady Wzajemne. Otóż nie powstał tam. Udało nam się dowiedzieć, że autorem pomysłu jest Totalizator Sportowy! — Już na początku prac nad nowelą u premiera odbyło się spotkanie, na którym Jarosław Kaczyński, w towarzystwie przedstawiciela TS, instruował Mariana Banasia, wiceministra finansów, żeby zapisy projektu były zgodne z życzeniami TS. Pilnować tego miał też obecny tam Przemysław Gosiewski — przekonuje nasz informator.
Rezygnacja komisarza Gosiewski to znajomy Grzegorza Maja, doradcy zarządu TS ds. nowelizacji, który w ostatnich wyborach kandydował do Sejmu z list PiS (obaj współpracowali przy tworzeniu ustawy o wolnym dostępie do zawodów prawniczych). W TS Grzegorz Maj pojawił się wraz z prezesem Jackiem Kalidą jako „komisarz polityczny” („Newsweek” nazwał tak osoby, które premier Kaczyński wysłał do największych państwowych spółek w poszukiwaniu nieprawidłowości w działaniach poprzednich władz, pochodzących z nadania SLD). To Grzegorz Maj przeforsował obniżkę podatku od wideoloterii, na które TS zamierza wydać aż 3,5 mld zł w ciągu pięciu lat, oraz 10-procentowe dopłaty dla prywatnego hazardu. Tuż przed świętami zrezygnował jednak z pracy! Dlaczego? On sam nie chciał z nami rozmawiać. — To była osobista decyzja pana Maja — tyle z kolei usłyszeliśmy od Jacka Kalidy, szefa TS, w odpowiedzi na pytanie, czy ta rezygnacja ma związek z pracami nad nowelizacją. — Ministerstwo Finansów od początku nie chciało akceptować pomysłów TS in blanco. Dotychczas musiało, bo Grzegorz Maj podpierał się autorytetem ministra Gosiewskiego. Ostatnio jednak pojawiły się problemy i konflikt na linii Gosiewski–Banaś — wyjawia jeden z naszych rozmówców. Sam minister Banaś nie odniósł się do tych informacji, zasłaniając się zbyt wczesnym etapem prac nad nowelizacją.
Całkowity zakaz Tymczasem całe to zamieszanie wykorzystują prywatne firmy, głównie operatorzy automatów (tzw. jednorękich bandytów) i internetowi bukmacherzy, którzy uaktywnili lobbystów. — Jedno jest pewne: będzie pan miał o czym pisać. Już na etapie rządowym projekt zmieniany jest w dziwnych okolicznościach — twierdzi jeden z uczestników prac nad nowelizacją. Ostatnie zmiany są korzystne dla prywatnego hazardu. Chodzi m.in. o to, że — wbrew zapowiedziom — TS nie dostanie monopolu na hazard w internecie! Ten ma być całkowicie zakazany. Eksperci nie mają wątpliwości. — Taki zapis, jako bardzo trudny do wyegzekwowania, idzie na rękę e-bukmacherom działającym w Polsce, a zarejestrowanym w rajach podatkowych — twierdzą eksperci. Autor pisze o postulatach TS (forsowanych przez Grzegorza Maja). Ale jest coś jeszcze. Jest notatka ze spotkania w Kancelarii Premiera 9 marca 2007 roku, o którą to notatkę dopytywał poseł Urbaniak: W spotkaniu wzięli udział: obok Premierwa Jarosława Kaczyńskiego, wiceminister finansów Marian Banaś, wiceminister skarbu Paweł Szałamacha i szef Komitetu Stałego Przemysław Gosiewski. Rozmawiano o propozycjach Totalizatora Sportowego. Notatka kończy się konkluzją, że polecenie Premiera jest takie, żeby postulaty TS w pracach nad ustawą uwzględnić (czyli obniżkę podatku od wideoloterii oraz likwidację dopłat dla wideoloterii).  Minister Banaś tej notatki nie pamiętał. Minister Szałamacha też nie mógł sobie go przypomnieć. Choć przyznał, że skoro jest notatka, to pewnie brał w nim udział. Jarosław Kaczyński przyznał, że popełnił wtedy błąd. I że pod wpływem Zyty Gilowskiej zmienił zdanie. O czym - szczegółowo – wkrótce. Przemysław Gosiewski spotkania najwyraźniej nie pamiętał. Poprosił o pokazanie mu notatki. Przeczytał i powiedział, że podmiotem w uzgodnieniach resortowych było ministerstwo: Resort zgłasza w tym zakresie stanowisko. Czy to stanowisko jest wypracowywane bezpośrednio przez departament legislacyjny, czy on współpracuje ze spółką skarbu państwa, to jest sprawa już decyzji ministra skarbu państwa. Problem polega na tym, że w notatce kilka razy jest mowa o Totalizatorze. To mocny argument za tym, że Przemysław Gosiewski nie powiedział komisji prawdy, kiedy przekonywał, że o tym, iż za postulatami dotyczącymi obniżki podatków od wideoloterii stoi Totalizator Sportowy dowiedział się dwa tygodnie temu. Gosiewski zeznał też, że nie miał wiedzy o umowie między TS a amerykańską firmą Gtech. Że posiadł ją dopiero po wybuchu afery, z publikacji prasowych. Przekręcał nawet nazwę firmy.

O MAJU I na koniec Grzegorz Maj, były prawnik TS, który pracował nad ustawą hazardową. Gosiewski zeznał, że zna go od 2002 lub 2003 roku z jego walki o otwarcie zawodów prawniczych. Potem, gdy PiS przejął władzę, ich kontakt miał się ograniczyć, bo Maj współpracował z resortem sprawiedliwości. Gosiewski, o którym prasa pisała, że miał być rządowym gwarantem tego, o co w imieniu Totalizatora Sportowego walczył Grzegorz Maj, przekonywał, że jako wicepremier spotkał się z Majem dwa razy. Raz w kwietniu 2007 roku, po ukazaniu się artykułu, w którym ich nazwiska zostały połączone w kontekście zainteresowania prawem hazardowym. Chodzi o artykuł „Pulsu Biznesu”, który przywołałam wyżej. Gosiewski mówił, że chciał napisać sprostowanie. I w tej sprawie z Majem się spotkał. Wtedy też – jak zeznał – miał się dopiero dowiedzieć, że Grzegorz Maj pracował w Totalizatorze Sportowym. Wcześniej – jak zeznał – nie wiedział. Po raz drugi spotkali się we wrześniu 2007. I to było spotkanie w związku z pracami międzyresortowego zespołu, który pracował nad zmianami ułatwiającymi prowadzenie działalności gospodarczej. Maj był sekretarzem tego gremium. I przyszedł do Gosiewskiego, żeby mu opowiedzieć, jak się mają prace. Zaprzecza sugestiom, jakoby razem z Grzegorzem Majem lobbował za Totalizatorem Sportowym. Choć powtarza, co mówią wszyscy PiS-u, czyli: lepiej lobbować za spółką skarbu państwa niż za prywatnym hazardem kosztem skarbu państwa. Jasne. Nie usprawiedliwia to jednak na pewno projektu, który powstał w spółce skarbu państwa. Ciągle nie wiemy, kto go napisał. Cała nadzieja w byłym prezesie TS – Jacku Kalidzie, który przed komisją stanie. Pytane, czy będzie się chciał swoją wiedzą z komisją podzielić. Gosiewski mówił także o analizie CBA. Zeznał, że nie widział jej zanim nie zrobiło się o niej głośno. Zaprzeczył też wszystkiemu, co w analizie dotyka niego samego. Powtórzył też, dlaczego rząd PiS zmienił kurs i postawił na dopłaty. Zamiast wideoloterii Totalizatora. Zyta Gilowska miała wizję finansów publicznych, do których stary plan nie pasował. Dopłaty wygrały, ale tylko na chwilę, bo wkrótce potem przyszły wybory. I – jak zeznała Gilowska – rząd stracił zapał.

W cieniu Sobiesiaka Zanim poznamy stenogramy z przesłuchania Ryszarda Sobiesiaka i będziemy mogli pochylić się nad całością jego zeznań, spróbuję nadrobić zaległości, których mam już niestety całkiem sporo. By nie było ich jeszcze więcej – kilka słów o zeznaniach Tomasza Arabskiego, który zeznawał pod osłoną nocy i oczywiście w cieniu Ryszarda Sobiesiaka. Dużo do powiedzenia w temacie ustawy hazardowej szef Kancelarii Premiera nie miał. Zaznaczył, że nad ustawą nie pracował. Taki jest podział obowiązków, że w Kancelarii co innego ma na głowie. Zrozumiałe. Premier nie mówił mu o spotkaniu z Mariuszem Kamińskim. 14 sierpnia 2009 był pierwszym dniem jego urlopu. O akcji CBA – jak zeznał – dowiedział się z mediów.
KALENDARIUM BEZ SCHETYNY W kalendarium przy spotkaniu z Mirosławem Drzewieckim 19 sierpnia 2009 nie było Grzegorza Schetyny. Autor – Jacek Cichocki tłumaczył komisji, że kiedy to kalendarium tworzył, taką miał o tym spotkaniu wiedzę. Pytał o daty spotkań i dostał precyzyjne informacje. Nie pytał o udział Grzegorza Schetyny. Nikt z pytanych mu o nim nie powiedział. Pytał także ministra Arabskiego. Minister Arabski przyznał, że Jacek Cichocki konsultował z nim datę sierpniowego spotkania Premiera z ministrem Drzewieckim. I że najprawdopodobniej nie powiedział Cichockiemu, że uczestniczył w nim także wicepremier Schetyna. Zapytał mnie, kiedy był minister Drzewiecki u premiera, odpowiedziałem (…) w ogóle nie przywiązywałem szczególnej wagi do tego, czy wicepremier Schetyna był na tym spotkaniu, czy nie. Nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, czy kiedy rozmawiał z Cichockim, miał świadomość, że w spotkaniu uczestniczył Schetyna: Do tej pory jestem zaskoczony, że powiedziałem, odpowiadając na jego pytanie, że był minister Drzewiecki i nawet nie wspomniałem, że był minister Schetyna. To sytuacja dość zabawna, ale prawdziwa. Zabawna o tyle, że Grzegorz Schetyna bez chwili namysłu kilka dni po tym, jak kalendarium pojawiło się na stronach Kancelarii Premiera, wyznał Monice Olejnik w Radiu Zet, że na spotkaniu był. I tym z Drzewieckim i tym z Chlebowskim. Arabski zapewnia, że nie ma mowy o żadnym zatajaniu faktów. Bo też jaki cel miałoby mieć takie zatajenie? Chyba żadnego. Tym bardziej, że Schetyna sam o tym opowiedział chwilę później. Premier tłumaczył przed komisją, że kalendarium obejmuje spotkania, które miały bezpośredni związek z pracami nad ustawą hazardową. I że nie powiedział Cichockiemu o udziale Schetyny w spotkaniu z Drzewieckim, bo w drugiej części spotkania (w której brał udział Schetyna) nie było mowy o ustawie hazardowej. Była o finansowaniu Stadionu Narodowego.
NOWA USTAWA Tomasz Arabski podkreślał, że nie pracował nad ustawą hazardową. Słyszał o historii dopłat, czy podwyższeniu podatków. Przyznał przy tym, że brał udział w dyskusji o nowej ustawie. 29 września 2009 roku. Jego stanowisko było jasne: wszystko jedno, jak się obciąży automaty (dopłaty, czy ryczałt), ważne, żeby obciążenie podatkowe było znaczące.
PISMA ROLNIK I WOSIKA Chodzi o dwa pisma z 6 października, które przyszły do Kancelarii Premiera, a które przed komisją zaprezentował były minister sportu. Komisja wcześniej ich nie miała. Pisałam o nich kilka dni temu: Minister Arabski zapewniał, że tych pism nie oczekiwał, innymi słowy, że od dyrektorów ministerstwa sportu wyjaśnień nie żądał. Wcześniej do Kancelarii wpłynęło pismo z wyjaśnieniami samego ministra. Premier pism nie widział, ale o nich wiedział. I przyjął to do akceptującej wiadomości. Dlaczego Kancelaria Premiera nie przekazała pism Moniki Rolnik i Rafała Wosika komisji? Minister Drzewiecki był zaskoczony. Przed komisją zeznał: Panie pośle, ponieważ to jest notatka, która później poszła do pana ministra Arabskiego, ale wcześniej, i pani dyrektor Rolnik, i pan dyrektor Wosik również sporządzili notatki na moją prośbę, ona jest tylko poszerzona. I dlatego ja byłem przekonany, że państwo te notatki oczywiście macie z kancelarii. Niestety posłowie nie zapytali ministra Arabskiego, dlaczego nie przekazał tych dokumentów komisji. Dlaczego – nie po raz pierwszy – o ważnych dokumentach komisja dowiaduje się od… świadka. Posłom śledczym trudno się jednak dziwić. Minister Arabski był przesłuchiwany po 21:00, po prawie dziesięciu godzinach trudnej, choć momentami zabawnej rozmowy z Ryszardem Sobiesiakiem. Mimo wszystko szkoda. Pytanie to ważne. Jak same dokumenty.
SPOTKANIE Z MARKIEM PRZYBYŁOWICZEM Franciszek Stefaniuk pytał o Marka Przybyłowicza, byłego szefa Spółki Służewiec Tory Wyścigów Konnych. O jego pismach - nie tylko do Premiera - już pisałam: 12 października 2009 „Dziennik” pisał, że Przybyłowicz był w Kancelarii Premiera na zaproszenie ministra Arabskiego i że minister Arabski nagrywał z nim rozmowę. Arabski potwierdził, co „Dziennik” napisał kilka miesięcy temu. Zeznał, że spotkał się z Przybyłowiczem 9 albo 8 października. Jeden z pracowników sekretariatu miał mu przekazać, że Przybyłowicz dzwoni i stanowczym tonem domaga się rozmowy z Premierem. Mówi przy tym, że ma bardzo ważne informacje związane z aferą hazardową, które musi szefowi rządu przekazać. Arabski uznał telefon za dziwny, ale biorąc pod uwagę sytuację, spotkał się z Przybyłowiczem. Spotkanie było nagrywane: Rozmawialiśmy długo, pan Marek mówił o wielu nieprawidłowościach, jeśli chodzi o kwestie hazardu w Polsce. Mówił bardzo szeroko od informacji o tym, że niektórzy politycy są na pewno zaangażowani w nielegalne działania związane z hazardem. Dużo mówił o Totalizatorze Sportowym, o torze na Służewcu. Arabski zeznał, że zapytał Przybyłowicza, czy o tym, co mówi jemu, mówił też służbom: ABW albo CBA. Przybyłowicz miał odpowiedzieć, że był z tymi służbami w kontakcie. Dopytywany przez posła Stefaniuka, powiedział, że polecił, by materiał z tej rozmowy został przekazany do Prokuratury Krajowej.
PISMO Z 14 LIPCA 2009 Pytanie jednak, co stało się z pismem z 14 lipca 2009 (w przywołanym powyżej wpisie), pierwszym prawdopodobnie sygnałem o tym, że minister Drzewiecki zrezygnował z dopłat, który to sygnał dotarł do Kancelarii Premiera. W czwartek byliśmy już wszyscy zmęczeni i mogę się mylić, ale moim zdaniem komisja ministra Arabskiego o to pismo nie zapytała. Czy je wtedy – w lipcu – widział? A jeśli tak, to co z nim zrobił? Jeśli nie, to dlaczego? I gdzie pismo się zatrzymało? Premier zeznał przed komisją, że o tym, iż Drzewiecki zrezygnował z dopłat dowiedział się od Mariusza Kamińskiego, a to oznacza, że pisma Przybyłowicza nie widział. Gdyby ktoś wtedy potraktował to pismo poważnie i sprawą się w Kancelarii zainteresował, to może cała historia potoczyłaby się zupełnie inaczej… Nie wiem. Zastanawiam się. Brygida Grysiak

Odzyskane CBA: pełna elegancja Tydzień temu pisałem o tym, że z jakichś tajemniczych powodów funkcjonariusze CBA, wysłani do Marcina Rosoła, odstąpili od przeszukania jego mieszkania, zadowalając się komputerami i pen drive’ami, które sam im dał. Pojawiło się wówczas wiele komentarzy osób przekonanych, że cała afera jest dęta i nic się nie stało, a wszystko to wymysł Kamińskiego, które to osoby usiłowały mi udowodnić, że nic nie rozumiem z przepisów kpk (konkretnie rozdz. 25.), a skoro Rosół wydał rzeczy, to widocznie jest uczciwy. (Pierwotnym źródłem tych opinii nie było oczywiście, jak to niestety zwykle bywa, przemyślenie tej konkretnej sprawy, ale określone polityczne antypatie.) Sprawy oczywiście nie tak się mają. O ile można jeszcze założyć, że funkcjonariusze mieli odszukać (a więc najpierw zażądać wydania) konkretnych komputerów, które muszą być wówczas w nakazie oznaczone swoimi numerami, o tyle trudno sobie wyobrazić, żeby w dokumencie wymienione były konkretne pen drive’y i inne nośniki, takie jak dyski CD czy DVD albo karty pamięci. Mowa była zapewne ogólnie właśnie o „nośnikach pamięci” lub „nośnikach danych”. Innymi słowy, jeżeli zadaniem funkcjonariuszy było zabezpieczenie wszelkich przedmiotów w takiej postaci, mogących stanowić dowód w prowadzonym postępowaniu, to choćby Rosół wydał im 125 pen drive’ów, powinni założyć, że na pawlaczu ma schowany 126. pen drive, być może ten kluczowy, a w szufladzie jeszcze cztery karty pamięci. W przypadku przedmiotów tak trudnych do identyfikacji jak nośniki pamięci różnego rodzaju, odstąpienie od przeszukania było niezrozumiałe. Art. 219 mówi, że przeszukania można dokonać, jeżeli istnieją uzasadnione podstawy do przypuszczenia, że osoba podejrzana lub wymienione rzeczy znajdują się w danym miejscu. W tym wypadku takie podstawy oczywiście były.Teraz okazuje się, że CBA faktycznie potraktowało pana Rosoła z pełną rewerencją, uprzedzając go o planowanym nalocie ze stosownym wyprzedzeniem. W tej sytuacji odstąpienie od przeszukania wydaje się nawet logiczne. Skoro Rosół miał pół godziny luzu, jakichkolwiek istotnych przedmiotów już u niego na pewno nie było, nie było zatem sensu się męczyć.

Oto jak elegancko działa odzyskane przez niezależnego i apolitycznego policjanta Wojtunika CBA: nie tylko odstępuje od przeszukania, jak tylko właściciel lokalu wyda, jak twierdzi, wszystko, co miał wydać, ale jeszcze uprzedza o nalocie. I jak tu nie uznać, że czasy strachu i dobijania się do drzwi o szóstej nad ranem odeszły w niebyt? WARZYCHA


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
145 172
144 145
12 2005 144 145
141 145
4 144 145
143 145
Niechaj Cię, Panie (Ps 145), Psalm 145 violin I
145
145 152
EASA WORKSHOP PART 145 PART M
Niechaj Cię, Panie (Ps 145), Psalm 145 horn in F
145
145, Nieruchomości, Nieruchomości - pośrednik
145 Wplyw temperatury na organizm drogi oddawania ciepla
145 ROZ prowadzenie prac kon Nieznany (2)
Zestaw Nr 145
137 145
Niechaj Cię, Panie (Ps 145) Psalm 145, viola
Niechaj Cię, Panie (Ps 145) Psalm 145, flute

więcej podobnych podstron