840

Natalia Lesz w sowieckiej czapce. „Dlaczego Rosja musi niektórym kojarzyć się tylko z tym, co skończyło się bezpowrotnie dwie dekady temu?” Kilka dni temu „Super Express” napisał, że piosenkarka i celebrytka Natalia Lesz wrzuciła na swój facebookowy profil zdjęcie w czapce z komunistycznym symbolem. Teraz odnosi się w dosyć kuriozalny sposób do zarzutów na swoim blogu. „A może te “pamiątki” świadczą o tym, że w Rosji odradza się komunizm w swoim najgorszym wydaniu? Idąc tym tropem dojdziemy niechybnie do smoleńskiej mgły i bomby z helem”- pisze gwiazdorka. Fani piosenkarki oburzyli się na jej „żart”. Jeden z nich wytknął celebrytce nieznajomośc historii i hipokryzję. „Pikanterii dodaje fakt, że Natalia jest ambasadorką Gruzji, co zauważył jeden z jej fanów: - z symbolem komunistycznym, ambasadorka Gruzji którą niedawno Rosja najeżdżała ? nie kumam tego - napisał w komentarzu pod zdjęciem”- czytamy w SE. Lesz odniosła się do kontrowersji na swoim blogu. Trzeba przyznać, że jej tłumaczenia są również infantylne jak zdjęcie z symbolem najbrutalniejszego totalitaryzmu w XX wieku.

 „Dlaczego Rosja musi niektórym kojarzyć się tylko z tym, co skończyło się bezpowrotnie dwie dekady temu? Oczywiście, powinniśmy pamiętać o naszej historii, ale nie bądźmy przy tym śmieszni”- pisze Lesz. Piosenkarka dodaje kpiąco, że pewnie według tabloidu powinna ona przed włożeniem czapki na głowę obowiązkowo pomyśleć o rozbiorach, 17 września 1939 roku, Katyniu, Stalinie i wszystkich pierwszych sekretarzach byłego ZSRR, Smoleńsku i ruskiej mafii.

„Co mają wspólnego tandetne pamiątki z sierpem i młotem do tego jak powinniśmy chociaż starać się patrzeć dziś na współczesną Rosję?  A może te “pamiątki” świadczą o tym, że w Rosji odradza się komunizm w swoim najgorszym wydaniu? Idąc tym tropem dojdziemy niechybnie do smoleńskiej mgły i bomby z helem”- pisze Lesz, która jak wiać nie może się obyć bez wrzucania do dyskusji nad propagowaniem symboli komunistycznych kwestii Smoleńska.  Co ma wspólnego jedno z drugim?

„Nie byłam, nie jestem i pewnie nie będę miłośniczką Rosji, ale czy rzeczywiście warto dziś młodych Polaków (jak i młodych Rosjan) karmić stereotypami i niekończącą się nienawiścią o swoim jakby nie było najbliższym sąsiedzie?” pyta ambasadorka Gruzji. W tym miejscu ciśnie się wywód na temat szkodliwości noszenia Che na koszulkach i wybaczania sierpa i młota na ulicach miast, które stosunkowo niedawno były pacyfikowane przez komunistów. Nie ma sensu tego jednak robić. Nie ma również sensu odnosić się do smoleńskich wtrętów piosenkarki, które wyglądają jak zapewnienie, że autorka jest po „właściwej stronie”. Warto jednak zadać pani Lesz inne pytanie, na które nie chce jednoznacznie na blogu odpowiedzieć: czy będąc w Berlinie założyłaby czapkę z logo SS albo Wermachtu? Czy również jej zdaniem nie warto karmić młodych Polaków stereotypami? Rozumiem infantylizm pani Lesz, która nie widzi nic złego w chwaleniu się na Facebooku komunistycznymi „gadżetami” z Rosji. W końcu takie działania nie przeszkadzały niedawno czołowym publicystom jedynej słusznej gazety. Jest, z kogo brać przykład, nieprawdaż? Jednak warto pamiętać, że w Polsce wciąż żyją ludzie, którym wyrywano paznokcie za sprzeciw wobec czerwonej gwiazdy. Z szacunku dla nich warto zamilknąć czasami. Szczególnie, że pani Lesz jest w kręgach nastolatków osobą opiniotwórczą, która takimi nieodpowiedzialnymi zachowaniami wpływają na percepcje nieukształtowanych umysłów. A to już ma poważne konsekwencje... Łukasz Adamski

Schetyna wskazuje odpowiedzialnych za Amber Gold. "Kwestia wyroków Marcina P. to rok 2005, kiedy rządziło Prawo i Sprawiedliwość" Poszukiwania winnych afery Amber Gold w wydaniu Platformy Obywatelskiej powoli dobiegają końca. Najpierw prezydent Gdańska Paweł Adamowicz oświadczył, że "wszyscy jesteśmy winni", teraz wiceprzewodniczący PO Grzegorz Schetyna idzie o krok dalej. Odpowiedzialne jest PiS. Przypomnę, że kwestia wyroków, które dotyczyły Marcina P. to 2005 rok, kiedy rządziło Prawo i Sprawiedliwość i zupełnie inna koalicja, egzotyczna. Ta sprawa dotyczy państwa - oświadczył Schetyna w porannej audycji Polskiego Radia. Opozycja chce wskazać winnych tu i teraz. To jest sprawa, która dotyczy nas wszystkich - dodał, przypominając, że już kilka ostatnich rządów miało doświadczenia z parabankami, piramidami finansowymi i nie potrafiło sobie z nimi poradzić ani obronić przed nimi obywateli. Wyjaśnianie sprawy Amber Gold od A do Z, Grzegorz Schetyna uznaje jednak za sprawę ważną. To sprawdzian wiarygodności państwa, czy jest ono w stanie postawić dobrą diagnozę, nawet, jeśli jest trudna i bolesna – oświadczył, przyznając, że jest to także sprawdzian wiarygodności premiera i całego rządu. Nie widzi jednak bezpośredniej winy Platformy Obywatelskiej, ani też konieczności powołania komisji śledczej w tej sprawie. Wystarczy skoncentrować się na postępowaniu prokuratury i wnioskach przedstawionych przez Prokuratora Generalnego. Komisja śledcza i jej powołanie zawsze tworzy atmosferę wyjątkowości, ale poczekałbym na informacje. Wierzę, że będą one na tyle wyczerpujące, że wszyscy będziemy zdawali sobie sprawę, że ta komisja śledcza to hucpa i coś niepotrzebnego Zapowiada też, że rząd przewiduje na czwartek długiej i wyczerpującej debaty w Sejmie, podczas której przedstawione zostaną należne opinii publicznej informacje. Opinii publicznej należą się pełne wyjaśnienia, dlatego ta debata będzie tak długa - powiedział Schetyna. Polskie Radio

Wyjątkowo ciekawe "Uważam Rze"! "Ilu jest Polaków, a ile postpolskich mutantów" oraz "fajna Polska w stylu Amber Gold" Warto i trzeba kupić najnowszy numer tygodnika "Uważam Rze". Oprócz bowiem stałej porcji komentarzy, analiz i żartów, pismo przynosi dwa niezwykle ważne teksty publicystów, których trzeba czytać ze szczególną uwagą gdy zabierają głos w sprawach fundamentalnych. Jeden to wnikliwy opis "Fajnej Polski w stylu Amber Gold" autorstwa profesora Zdzisława Krasnodębskiego:

Praktyki  zastosowane przez Amer Gold, by wzbudzić zaufanie i zyskać ochronę są znane od początków polskiego kapitalizmu. Gdy ma się po swojej stronie syna premiera, prezydenta Gdańska, Andrzeja Wajdę, oraz pośrednio Lecha Wałęsę, media, to można liczyć na dużą wyrozumiałość ze strony organów państwa. Można przypuszczać, że byli jeszcze bardziej zakamuflowani opiekunowie. (...) To, że po rządami Tuska rozkwita na nowo system korupcji, nepotyzmu i klientelizmu wynika z faktu, że jeszcze nigdy dotąd nie nastąpiła taka koncentracja władzy przy wyłączeniu większości mechanizmów kontrolnych, które w demokratycznym państwie prawnym powinny ograniczać patologię. W 2007 Polska aferalna odetchnęła z ulgą. Rządy Donalda Tuska były i nadal są obietnicą stabilizacji i zamożności. Były i są także obietnicą zakończenia walki z lustracji, korupcją i nepotyzmem. (...) Przekonano Polaków, że korupcja, przekręty, oszustwa i bezkarność dawnych tajnych współpracowników SB są mniejszym problemem niż  rzekome budowanie państwa policyjnego przez Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobrę, w którym nawet wysoki status nie miał już gwarantować bezpieczeństwa. To był mit założycielski III RP bis Donalda Tuska. Z kolei Maciej Pawlicki stawia prowokacyjne pytanie: Ilu nas, Polaków, naprawdę jest? I stwierdza:

Ilu nas jest – bezczelne pytanie, prawda? Niby wiadomo, wciąż 38 mln, z czego jakieś 2 mln w Irlandii i Anglii, kilkaset tysięcy u Niemca i gdzieś tam jeszcze po kątach Europy i świata. No i te mityczne 8 mln Polonusów w USA, z których co żwawsi tańczą na festynach polkę, sądząc, że to kwintesencja polskości. Ale pytam serio: ilu w sierpniu roku 2012 nas jest, Polaków, którzy chcą być Polakami, których obchodzi los polskiej wspólnoty, ich własne państwo, którzy chcą żyć wedle ideałów polskiej tradycji, kultury i historii, a więc oddzielając szlachetność od podłości, solidarność od zdrady, wolność od zniewolenia? Więc ilu? Połowa? Mniej? Ilu jest Polaków, a ile postpolskich mutantów czy też prepolskich larw, tak twórczo dziś hodowanych przez medialny panświnizm? I czy można spośród owych mutantów i owych larw awansować do grona Polaków? A dalej jest jeszcze bardziej smakowicie. Te teksty naprawdę trzeba przeczytać, a fakt, że już wzbudziły wściekłe ataki mediów rządowych powinien być najlepszą rekomendacją!

Gim

Jeśli ktoś myślał, że polskie organa ścigania są jakieś ślamazarne, nieudolne, albo, jak wynika z ostatniego oświadczenia p Seremeta w sprawie Amber G. (trwa śledztwo, zatem nie możemy podać pełnej nazwy), są dotknięte chronicznym debilizmem w sensie medycznym, o co jednak trudno mieć do nich pretensję, a nawet byłoby nieelegancko się z tego nieszczęścia wyśmiewać, to najprawdopodobniej padł ofiarą wielkiej „maskirowki”. Po prostu nasi policjanci i prokuratorzy zacisnęli zęby i przez lata udawali takie nieudałoty z gilami u nosa, co to każdy ich robił w konia, jak chciał, strącał czapkę, wieszał na plecach karteczki z obelżywymi podpisami, sprzedawał tzw. „blachę” w czoło, a oni nic. Otóż nie! Wszystko to było po to, by schwytać na gorącym uczynku największą grupę przestępczą w historii Polski, przy czym nie mam tu na myśli PZPR, czy PO. Chodzi o grupę przestępczą zwaną pod roboczym kryptonimem „gracze w Totolotka”. Minister finansów Jacek Rostowski cofnął spółce Totolotek S.A. wszystkie koncesje na organizowanie zakładów wzajemnych w marcu 2012 roku. Rzeczniczka MF Sylwia Stelmachowska w rozmowie z PAP podkreśliła, że urzędy celne otrzymały natychmiast informacje o odebraniu zezwolenia Totolotkowi i wiedzą, że nie może tych zakładów organizować. Stelmachowska, odnosząc się do faktu, że Totolotek wciąż organizuje zakłady, powiedziała: prowadzi je bez zezwolenia, prowadzi je niezgodnie z prawem. Dlatego my wchodzimy z kontrolą. W 260 punktach podjęto czynności służbowe. Wszczęto 16 postępowań karno-skarbowych oraz jedno postępowanie administracyjne - podsumowała dotychczasowe działania służb celnych. Zgodnie z informacją na stronie internetowej spółka ma blisko 450 punktów w całym kraju. Pytana, dlaczego wszczęto tylko 16 postępowań po tylu miesiącach od odebrania koncesji, odpowiedziała: to wszystko trwa. No, Totolotek, to Totolotek, ale teraz nadchodzi najśmieszniejsze. Stelmachowska, pytana, dlaczego po odebraniu zezwoleń w marcu, ministerstwo nie podało decyzji do publicznej wiadomości, wyjaśniła, że jest to rozpatrywane. Zaznaczyła jednak, że firmę chronią tajemnice postępowań. Prawnie musi być wszystko sprawdzone, by nikogo nie skrzywdzić - dodała. To nie żarty- sa konkretne konsekwencje grożące klientom, którzy uczestniczą w zakładach, nie wiedząc o braku koncesji, kara grzywny zapisana w Kodeksie karnym skarbowym (sięgająca do 120 stawek dziennych, czyli od 500 zł do 2 400 000 zł - PAP) oraz kara pieniężna w wysokości 100 proc. uzyskanej wygranej, którą określa ustawa o grach hazardowych. Z kolei za organizowanie zakładów wzajemnych Kodeks karny skarbowy przewiduje karę do 5 lat więzienia i grzywnę do 720 stawek dziennych (14 400 000 zł). Natomiast według ustawy hazardowej kara jest równa 100 proc. wysokości przychodu. Gdy czytałem ta wiadomość, zamrugałem, przeczytałem ją ponownie i zajrzałem w kalendarz, czy nie widnieje tam akurat data 1 kwietnia, człowiek zabiegany, to i mógł przeoczyć. Ale nie. 28 sierpnia, nigdzie, w żadnej kulturze, ani w żadnym znanym mi kraju, a znam ich trochę, nie jest to dzień głupka, błazna, hucpiarza, ani też, jeśli brać to na poważnie, dzień klinicznego idioty. Normalny dzień. Zatem wypada przyjąć, że to prawda i że sytuacja z tym nieszczęsnym panopticum niekompetencji, który nazywamy rządem Donalda Tuska, jest poważniejsza, niż się to nam śniło. Może to numer porównywalny z wystawieniem hełmu na kiju z okopu, by ściągnąć nań ogień snajperów i wybadać, gdzie cholery siedzą, w jakich oknach i na jakich drzewach? Albo to test lojalności, by zbadać, którzy niezależni publicyści najbardziej pomysłowo będę ten pomysł usprawiedliwiać, a którzy okażą się nielojalni? Próba jest dość ciężka, powiedzmy sobie szczerze, bo surrealizm sytuacji, w której miliony ludzi nieświadomie popełniają przestępstwo, bo nie ogłoszono, że to, co robią od kilku miesięcy jest przestępstwem i to uporczywym, jest czymś, czego ani Ionesco, ani Kafka, ani Mrożek nie przewidzieli w swoich najbardziej odjechanych utworach. Przy zachowaniu odpowiednich proporcji, mam to samo, a jestem pewien, że polscy kabareciarze regularnie upijają się na ponuro wobec niemożności przeskoczenia niezamierzonego komizmu Grasia, Tuska, czy Rostowskiego. No, że już o Panu Prezydencie, oby żył wiecznie, nie wspomnę, bo to osobna kategoria wagowa. No, chociaż, w sumie jest to jakiś pomysł, od większości obywateli Polski można ściągnąć do 2 400 000 złotych, oraz skonfiskować wszystkie wygrane z kumulacją włącznie, a może i zwłaszcza. Ja bym poszedł za ciosem, jak tego nie starczy do utrzymania deficytu poniżej magicznej bariery 55%. Zdelegalizować „Olej Kujawski”, na przykład. Albo ser Edamski. Ale nikomu nic nie mówić, bo to w tym wszystkim najlepsze. I ustawić blokady na parkingach przy supermarketach, już widzę te czarne bluzy, kominiarki, karabiny z reflektorkami na lufach, bandytów i bandytki, z siatkami trefnego oleju i sera, rozpłaszczonych na ziemi, dopychanych kolanami, policja krzyczy „ gleba, k.., gleba, nie ruszać się!”, kamery, reflektory…. Kuźniar filmuje rząd butelek z olejem, jak kiedyś, w stanie wojennym Barański ulotki i dolary ułożone w wachlarzyki. A zegar długu Balcerowicza nagle zaczyna się cofać- Hosanna! Lis z Paradowską i Miecugowem robią w Tusk Vision Network meksykańską falę... Seawolf

Premier Kleiber, czyli rząd Belki-bis

I. Co musi „wiedzieć” profesor Kleiber? Weekend minął pod znakiem medialnej „wrzutki” Palikota dotyczącej konstruktywnego wotum nieufności wobec rządu Tuska i powołania „apolitycznego gabinetu fachowców” pod przewodnictwem prof. Michała Kleibera. Wprawdzie, wg „Rzeczpospolitej” sam profesor twierdzi, iż nic na ten temat „nie wie” i „nikt z nim nie rozmawiał”, ale bądźmy szczerzy – czy może stanowić to jakąkolwiek przeszkodę? Czy pan Kleiber, mimo tego iż jest profesorem, musi „wiedzieć” wszystko? Naturalnie, że nie musi. Zatem na tym etapie z pewnością uznano, że wiedza o tym, iż będzie „apolitycznym premierem” nie jest mu do niczego potrzebna. No bo po co panu profesorowi Kleiberowi „wiedzieć” zawczasu takie rzeczy? O tym, że będzie „apolitycznym premierem” pan profesor „dowie się” we właściwym momencie. I wtedy, naturalnie, ktoś kompetentny w kreowaniu „gabinetu apolitycznych fachowców” z panem profesorem „porozmawia”. Jak sądzę, uczynią to te same osoby i „czynniki”, które onegdaj zakomunikowały premierowi Tuskowi, iż jednak nie będzie kandydował na urząd prezydenta RP, tylko pozostanie na powierzonym mu odcinku politycznego zderzaka i strażnika interesów Obozu Beneficjentów i Utrwalaczy III RP oraz sprawującej nad Polską nadzór właścicielski Niewidzialnej Ręki. To znaczy, wszystko zapewne przebiegłoby w ten sposób, gdyby Palikot w pogoni za chwilą rozgłosu nie chlapnął tego, co pewnie usłyszał na jakiejś naradzie. Albo – to inna ewentualność - jego patron, generał Dukaczewski, w chwili niepojętego roztargnienia „głośno myślał” w obecności swego podopiecznego rozpatrując różne warianty awaryjne, zaś Palikot rozumiejąc powinność swej służby zaraz poleciał z tym balonem próbnym do mediów.

II. Rezerwy kadrowe Swoją drogą, to nic nowego, pamiętamy, bowiem już podobny „apolityczny gabinet” pod przewodnictwem pana profesora Belki, kiedy to po kryzysie wywołanym aferą Rywina i kompromitacji rządu Millera, „razwiedka” musiała przejść na „sterowanie ręczne”, jak opisuje tamtą sytuację redaktor Michalkiewicz. W obu tych rządach profesor Kleiber pełnił funkcję ministra zajmującego się różnymi naukowymi historiami, następnie zaś został zagospodarowany przez Kancelarię Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, tak, więc pan profesor, jako „apolityczny fachowiec” został już sprawdzony w warunkach bojowych i to na kilku frontach, naturalne, zatem iż trafił do szerokiej rezerwy kadrowej zasobów ludzkich III RP. Takie rezerwy to cenna rzecz, albowiem wiadomo, że to „kadry decydują o wszystkim”, którą to stalinowską spiżową mądrość sprawująca właścicielski nadzór Niewidzialna Ręka przyswoiła sobie gruntownie i stosuje z powodzeniem od ponad dwóch dekad. Nic, więc dziwnego, że warto mieć zawsze w zapasie jakiś „rząd apolitycznych fachowców”, który można objawić światu na stosownym etapie, na przykład, gdy polityczne zderzaki osłaniające interesy Obozu Beneficjentów i Utrwalaczy III RP strzaskają się na amen, niczym gabinet Leszka Millera, który poległ na skutek frakcyjnych utarczek polityczno-biznesowych „elit”, którą to wojenkę znamy, jako „aferę Rywina”. Obecnie zarysowują się podobne warunki na skutek sprawy Amber Gold, która dziwnym trafem, w przeciwieństwie do afery hazardowej, okazuje się być jakoś „niezamiatywalna” i tylko możemy się domyślać, jakie buldogi żrą się przy tej okazji pod dywanem. Jeśli powstanie komisja sejmowa, a nie jest to wykluczone, ba – nie jest wykluczone nawet to, że będzie miała potencjał równy tej rywinowskiej, bo akurat komuś będzie zależało, by nie stosowano w niej manewrów „na Sekułę”, to rząd Tuska może skończyć tak jak rząd Millera i stąd uaktywniona właśnie troska o to, by mieć wariant awaryjny w postaci rządu Belki-bis z premierem Kleiberem na szpicy.

III. Ryzykowny manewr Co ciekawe, sam profesor Kleiber w zasadzie nie mówi „nie”, ma jedynie zastrzeżenia, co do formy, w jakiej został „wysunięty z ramienia” przez Penisorękiego, no i zgłasza zapotrzebowanie na stabilną, sejmową większość. Tak, więc nic nie jest jeszcze przesądzone, albowiem, jeśli zajdzie paląca potrzeba, to taką większość zorganizuje się w trymiga, jakiż to problem? Wyodrębni się z PO frakcje „konserwatystów” i „liberałów”, przeprowadzi „odnowę” - co zostało z powodzeniem przetestowane w 2004 roku przy okazji „rozłamu” w SLD, na skutek, czego z Sojuszu wypączkowała SDPL - i „większość” będzie jak ta lala. Niemniej, taki manewr obciążony jest pewnym ryzykiem, pamiętamy, bowiem, iż nawet rząd Belki nie zapobiegł podwójnemu zwycięstwu wyborczemu PiS w 2005 roku, które zapoczątkowało dwulecie wspominane przez elity III RP po dziś dzień z ciarkami na plecach. Dlatego też wymyślono sprytny trick, by w poparcie dla rządu Kleibera wmanewrować właśnie Prawo i Sprawiedliwość, dzięki czemu będzie można obarczyć Jarosława Kaczyńskiego wraz z jego partią wszelkimi spodziewanymi plagami, które mają spaść na Polskę w przewidywalnej przyszłości, a część z nich już zaczyna dawać się we znaki, tylko medialny matrix chwilowo jeszcze ich nie pokazuje w myśl zasady „co z oczu, to z serca”. No, ale gdyby PiS dał się jednak w poparcie dla „konstruktywnego wotum” jednak wmanewrować, to zaczną pokazywać – wajcha zostanie przestawiona, spokojna głowa. Pozostaje nadzieja, że Jarosław Kaczyński jest za cwanym politycznym wróblem, by dał się posadzić na tak nieświeże końskie g... i PiS pozostanie jednak przy pomyśle własnego votum nieufności połączonego z jesienną „ofensywą legislacyjną”, które to inicjatywy (nie wróżę im zresztą powodzenia, ale o tym innym razem) konkurencja stara się zawczasu utrącić i zdezawuować wrzutkami pokroju „afery” z wydatkami na ochronę prezesa, czy omawianym tu „balonem próbnym” z Kleiberem właśnie.

IV. Nie ten etap No, ale coś mi mówi, że póki, co sprawa z „apolitycznym gabinetem” - przynajmniej na razie - rozejdzie się po kościach. Konkretnie, to nie „coś”, ale „ktoś” to mówi, mianowicie sama diwa salonowej publicystyki, czyli Janina Paradowska na swym blogu, który warto śledzić, jeśli chce się wiedzieć, jaka linia obowiązuje na danym etapie. Otóż, na etapie obecnym obowiązuje linia taka, iż ten cały „rząd fachowców” jest – uwaga! - propozycją „niepoważną” i „dziwacznie zakręconą”. Dziw nad dziwy, zważywszy na to, iż „rząd fachowców”, „apolitycznych” oczywiście, jest od zawsze fetyszem, nad którym intelektualnie brandzlują się salonowe elity III RP, permanentnie zbrzydzone „polskim piekłem” i „brudną polityką”. Tymczasem, okazuje się, że jednak nie, sytuacja nie dojrzała, zaś potrzebą dnia dzisiejszego jest, by Palikot zaangażował się w pomoc ujaranej babci – Korze i jej równie ujaranej suczce Ramonie. A zatem wygląda na to, że polityczny zderzak w postaci rządu Tuska nie strzaskał się jeszcze na amen i na etap kiedy to nagle „apolityczny gabinet fachowców” z „chodzącym w aureoli niespełnionego premiera” (określenie Paradowskiej) Michałem Kleiberem okaże się nagle pomysłem odpowiedzialnym, poważnym, konstruktywnym i propaństwowym, przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. Gadający Grzyb

W obronie spekulanta Demagodzy i ich naśladowcy pomstują przeciw spekulantom, zamiast traktować ich z uznaniem. Tymczasem zakaz spekulowania żywnością ma taki sam wpływ na społeczeństwo jak na wiewiórki niemożność gromadzenia orzeszków na zimę — prowadzi do klęski głodu. „Zabić spekulanta!”. Okrzyk ten słyszymy za każdym razem, gdy doświadczamy klęski głodu. Wznoszony przez demagogów, którym ochoczo wtórują masy ekonomicznych analfabetów, przekonanych, że spekulanci, podnosząc ceny żywności, sprowadzają na ludzi śmierć głodową. Ten rodzaj myślenia, albo raczej „niemyślenia”, jest winny sytuacji, w których dyktatorzy wprowadzają karę śmierci dla handlarzy podnoszących ceny żywności w czasie klęski głodu. I to wszystko bez choćby cienia sprzeciwu ze strony tych, którzy są zwykle tak bardzo zatroskani o wolność i prawa obywatelskie. Jednak, tak naprawdę to spekulanci zapobiegają klęskom głodu, a nie je wywołują. I to właśnie dyktatorzy, dalecy od troski o życie obywateli, dźwigają największy ciężar odpowiedzialności za powodowanie głodu. A zatem trudno sobie wyobrazić większą niesprawiedliwość niż ta powszechna nienawiść do spekulantów. Jest ona uderzająca, gdy uświadomimy sobie, że spekulant kupuje i sprzedaje towary w nadziei na zysk, i jak mówi stare powiedzenie, próbuje „kupić tanio i sprzedać drogo”. Jednak, co łączy kupowanie po niskich cenach, sprzedawanie po wysokich i osiąganie dużych zysków z ratowaniem ludzi przed głodem? Najlepiej wytłumaczył to Adam Smith za pomocą swojej doktryny „niewidzialnej ręki”. Głosi ona, że:

Każdy człowiek stara się ulokować swój kapitał tak, by przynosił jak największy zysk. Zasadniczo ani nie ma on zamiaru wspierać interesu publicznego, ani też nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo go wspiera. Własne bezpieczeństwo i zysk to jedyne, co ma na uwadze. Jak gdyby jakaś niewidzialna ręka prowadziła go, by wspierał cel, którego wcale wspierać nie zamierzał. Doglądając własnych interesów, często wspiera interesy społeczeństwa skuteczniej, niż gdyby naprawdę zamierzał je wspierać[1]. Tym samym skuteczny spekulant, działając samolubnie, we własnym interesie, wspiera dobro ogółu w ogóle o nim nie myśląc. Po pierwsze, spekulant łagodzi skutki głodu, ponieważ gromadzi żywność w czasach dobrobytu, kierując się własnym zyskiem. Kupuje i magazynuje żywność na wypadek, gdyby nadeszły czasy niedoboru żywności, co daje mu możliwość sprzedawania po wyższych cenach. Skutki takiego działania są dalekosiężne. Dla reszty społeczeństwa jest to sygnał, że należy pójść w jego ślady. Konsumenci rozumieją, że muszą jeść mniej i więcej oszczędzać, z kolei importerzy muszą więcej importować, rolnicy zwiększyć plony z upraw, budowniczowie wznosić więcej magazynów, a hurtownicy magazynować więcej żywności. Zatem za sprawą nastawionej na zysk działalności spekulanta, który wypełnia doktrynę „niewidzialnej ręki”, w latach dobrobytu gromadzi się więcej żywności, niż gromadziłoby się bez działalności spekulanta i tym samym łagodzi się skutki przyszłych lat chudych. I tak jednak rozlegną się głosy sprzeciwu, że owe pozytywne skutki nastąpią tylko pod warunkiem, że spekulant nie pomyli się w swojej ocenie przyszłej sytuacji. A co, jeśli się myli? Co jeśli spodziewa się lat dobrobytu — i sprzedając, zachęci pozostałych do pójścia w jego ślady — po czym nadejdą lata chude? Czy w takim wypadku poniesie odpowiedzialność za zaostrzenie głodu? Tak. Jeśli spekulant się pomyli, spadnie na niego odpowiedzialność za poważne szkody. Działają jednak potężne mechanizmy, które eliminują niekompetentnych spekulantów. Tym samym, niebezpieczeństwo, które reprezentują i szkody, które wyrządzają, mają charakter bardziej teoretyczny niż realny. Spekulant, którego przypuszczenia są błędne, poniesie dotkliwe straty finansowe. Drogi zakup i tania sprzedaż to zjawisko, które być może źle ukierunkowuje gospodarkę, ale za to na pewno sieje spustoszenie w portfelu spekulanta. Nie można oczekiwać, że spekulant będzie zawsze prognozował bezbłędnie, jednak, jeśli myli się częściej, niż ma rację, to straci swój kapitał, a tym samym i pozycję, dzięki której jego błędy mogłyby doprowadzić do zaostrzenia głodu. Te same działania, które szkodzą społeczeństwu, automatycznie szkodzą też spekulantowi, który nie będzie chciał w nie brnąć. Dlatego też nie powinno dziwić, że spekulanci, w jakichkolwiek czasach by nie działali, rzeczywiście są bardzo skuteczni, a co za tym idzie, przynoszą korzyści gospodarce. Porównajmy teraz działalność spekulantów z działalnością agencji rządowych, które przejmują od spekulantów zadanie stabilizacji rynku spożywczego. One również starają się zapobiegać sytuacji, w której gromadzi się zbyt mało lub zbyt dużo żywności. Jednak, jeśli się mylą, to nie zadziałają żadne mechanizmy eliminujące. Pensja pracownika rządowego nie wzrasta, ani nie maleje w konsekwencji jego przedsięwzięć spekulacyjnych. Ponieważ urzędnik ani nie traci, ani nie zyskuje własnych pieniędzy, troska, z jaką biurokraci przystępują do spekulacji, pozostawia wiele do życzenia. Precyzja w pracy biurokratów nie zwiększa się automatycznie i nie jest to postępujący proces jak w przypadku prywatnych spekulantów. Często słyszy się głosy sprzeciwu, że spekulanci wywołują wzrost cen żywności. Gdyby jednak dokładnie przeanalizować ich działalność, nasunie się wniosek, że głównym skutkiem ich działalności jest raczej stabilizacja cen. W latach dobrobytu, kiedy ceny żywności są niespotykanie niskie, spekulant kupuje, czyli eliminuje część żywności z rynku, co tym samym powoduje wzrost cen. W następujących latach chudych ta przechowywana żywność trafia na rynek, więc ceny spadają. Rzecz jasna, żywność w czasach głodu jest droga, a spekulant sprzedaje ją po cenie wyższej niż cena zakupu, jednak nie jest tak droga, jak miałoby to miejsce bez działalności spekulanta. (Należy pamiętać, że spekulant nie odpowiada za niedobory żywności, które zazwyczaj są rezultatem nieurodzaju czy też innych klęsk bądź naturalnych, bądź wywołanych aktywnością człowieka). Działalność spekulanta wyrównuje poziom cen żywności. W czasach dobrobytu, kiedy ceny żywności są niskie, spekulant, wykupując i gromadząc żywność, prowokuje wzrost cen. W latach chudych, kiedy ceny żywności są wysokie, spekulant wyprzedaje żywność, co powoduje spadek cen. On sam czerpie z tego zysk i bynajmniej nie jest to podłość — wręcz przeciwnie, spekulant wyświadcza społeczeństwu ważną przysługę. Jednak demagodzy i ich naśladowcy pomstują przeciw spekulantom, zamiast traktować ich z uznaniem. Tymczasem zakaz spekulowania żywnością ma taki sam wpływ na społeczeństwo jak na wiewiórki niemożność gromadzenia orzeszków na zimę — prowadzi do klęski głodu.

[1] Adam Smith, An Inquiry into the Nature and Causes of the Wealth of Nations (New York: Random House, 1973), s. 243, parafraza.

Walter Block Tłumaczenie: Luiza Bielińska

Od polskich kul zginęło przynajmniej 6 obrońców Westerplatte Obrona Westerplatte miały inny przebieg, niż to wynika z podręczników. 73 lata po tamtych wydarzeniach wciąż ukrywa się prawdę o dramatycznych wydarzeniach 7 dni bohaterskiej obrony. Weisse Flagge auf Westerplatte... warten, weisse Flagge..."(biała flaga nad Westerplatte... czekajcie, biała flaga) - taki meldunek otrzymał dowódca niemieckiej kompani szturmowej porucznik Walter Schug na Westerplatte 2 września około godziny 19.30. Chwilę później flaga oznaczająca kapitulację polskiej placówki znikła. Na Westerplatte doszło do buntu oficerów i odsunięcia od dowodzenia majora Henryka Sucharskiego; od tego momentu obroną dowodził kapitan Franciszek Dąbrowski. Później od polskich kul zginęło, co najmniej sześciu obrońców Westerplatte. Pierwszą znaną ofiarą jest starszy legionista Jan Gębura, który na rozkaz Sucharskiego wywieszał białą flagę. Kolejny żołnierz, legionista Mieczysław Krzak, został zastrzelony przez swoich przez pomyłkę. O innych ofiarach wiemy z niemieckich meldunków. 8 września 1939 r. w komunikacie niemieckiej kompanii szturmowej podano, że na Westerplatte w pobliżu polskiego bunkra i budynku elektrowni znaleziono w grobie zakrytym gałęziami ciała czterech polskich żołnierzy. Polskie relacje o tym milczą, gdyż mężczyźni zostali zastrzeleni 2 września za odmowę walki. Nikt nigdy nie chciał ustalić, ilu naprawdę było obrońców Westerplatte (według szacunków, od 214 do 230 osób). Starannie przemilczano niewygodne dla polskiego mitu niemieckie źródła. Oficjalnie polska strona przyznała się do 15 zabitych, ale równie dobrze ta liczba może być dwa razy większa.

- Heniek, nie licz na żadną pomoc, nie macie tutaj żadnej szansy. Gdańsk jest odcięty. Uważaj jutro rano, Niemcy uderzą, nie dajcie się zaskoczyć. Ty dowodzisz i ty decydujesz. Jak uznasz, że opór nie ma szans, wiesz, co robić. Nie daj się tylko zaskoczyć - poinformował 31 sierpnia majora Sucharskiego podpułkownik Wincenty Sobociński z Komisariatu Generalnego RP w Gdańsku. "Sucharski wyszedł z sinozieloną twarzą" - relacjonował kapral Mieczysław Wróbel, jeden z obrońców, mimowolny świadek rozmowy. O prawdziwym celu wizyty Sobocińskiego pozostali oficerowie z Westerplatte dowiedzieli się po wojnie. 1 września o godzinie 4.48 przebywający w porcie gdańskim z kurtuazyjną wizytą pancernik "Schleswig-Holstein" otworzył ogień w kierunku Westerplatte. W pierwszym ataku uczestniczyła elitarna kompania szturmowa marynarki niemieckiej - 225 żołnierzy. Polacy nie dali się zaskoczyć. Na prośbę porucznika Leona Pająka, dowódcy południowego odcinka obrony, użyto moździerzy. Niemcy zostali zdziesiątkowani. Na niemiecki okręt dotarły meldunki o dużych stratach i prośba o przysłanie dodatkowego personelu medycznego. O 6.20 Niemcy przerwali natarcie. O tym, jak bardzo byli zaskoczeni silnym oporem, świadczy fakt, że około godziny siódmej blisko terenu walk pojawił się prezydent Senatu Wolnego Miasta Gdańska Artur Greiser. Ubrany w galowy mundur SS chciał odbyć spacer po zdobytej składnicy. W tej sytuacji pancernik wznowił ostrzał. Ciężko ranny został por. Pająk. O godzinie 8.55 Niemcy rozpoczęli kolejny atak. Polacy opuścili placówkę Prom i wycofali się do wartowni nr 1, ale natarcie odparli. Po krwawej łaźni 1 września Niemcy uważali, że Polacy dysponują siecią bunkrów połączonych podziemnymi przejściami oraz strzelcami wyborowymi na drzewach. Westerplatte zainteresował się Hitler, więc sprawa stała się prestiżowa. Na żądanie fuehrera zdobycie Westerplatte wyznaczono na 2 września. Po wyjaśnieniach Hitler przestał jednak naciskać. 2 września o 18.30 obszar Westerplatte o powierzchni 0,3 km2 zbombardowało około 60 bombowców nurkujących Ju 87B Stuka. Kilkunastu polskich żołnierzy doznało szoku nerwowego, część próbowała uciec ze stanowisk. Myślano, że Niemcy użyli gazu. Trafiona bezpośrednio wartownia nr 5 stała się grobem załogi. Dobrze znane są relacje z wartowni nr 1, gdy w trakcie nalotu dowódca groził użyciem broni uciekającym żołnierzom. Załamany skutkami nalotu major Sucharski kazał wywiesić białą flagę, rozkazał też spalenie szyfrów i tajnej dokumentacji. Flagę rozkazał zdjąć kpt. Franciszek Dąbrowski. Major Sucharski załamał się i doznał ataku epilepsji. Został skrępowany pasami oficerskimi, z kawałkiem drewna w ustach. Po środkach uspokajających zaaplikowanych przez kapitana Mieczysława Słabego, lekarza, dochodził do siebie kilka dni. „Ojciec opowiadał mi, że pod słowem honoru zobowiązali się do zachowania tajemnicy o stanie mjr. Sucharskiego, aby nie niszczyć morale załogi” – wspominała w 2004 r. Elżbieta Hojka, córka kpt. Dąbrowskiego. Historia o kryzysie dowodzenia na Westerplatte jest znana jest od 1993 r. z publikacji Janusza Roszko, który przytoczył relacje kapitana Dąbrowskiego. W publikacji pominięto jednak szczegółowe opisanie dramatu załogi, zapewne z obawy o reakcję na zderzenie prawy z mitem. Dramat ten nie skończył się 2 września. Niemcy postanowili ściągnąć posiłki. Wieczorem 2 września samolotami Ju 52 przerzucono kompanię saperów z Rosslau-Dessau pod dowództwem ppłk. Carla Henkego. Ten po zapoznaniu się z sytuacją postulował dalsze rozpoznanie polskich stanowisk, ściągnięcie czołgów, ciężkich moździerzy, łodzi szturmowych dla rozszerzenia natarcia, a nawet pociągu pancernego. Już po kapitulacji pokazywano polskim oficerom zdjęcia lotnicze, na których zaznaczono m.in. sześć „kopuł pancernych”. Faktycznie były to kopy siana ściętego w ostatnich dniach sierpnia. Od 1 września po godz. 14.00 Westerplatte nie było już atakowane przez piechotę. Prowadzono jedynie rozpoznanie stanowisk. Szturm miał się odbyć rankiem 8 września. Major Sucharski doszedł do siebie 5 września. Na naradach dowództwa 5 i 6 września zgłosił propozycje kapitulacji. Wobec sprzeciwu kapitana Dąbrowskiego i porucznika Stefana Grodeckiego decyzji nie podjęto. 7 września "Schleswig-Holstein" przeprowadził kolejny ostrzał. Niemcom udało się zupełnie odkryć wartownię nr 2. Tym razem Sucharski nie konsultował swojej decyzji i o 9.45 Westerplatte skapitulowało. Ta decyzja uratowała wielu rannych. "Gdyby tylko dowodził major Sucharski, poddalibyśmy się za wcześnie, gdyby był tylko kapitan Dąbrowski, byłyby drugie Termopile" - powiedział porucznik Leon Pająk wiosną 1962 r. na pogrzebie swojego dowódcy, kapitana Dąbrowskiego.

Jan Piński, Rafał Przedmojski Tekst opublikowany w książce "Zakazana Historia".

Romantyczna infekcja w obozie narodowym Gdy redaktor Jan Engelgard wręczył mi ostatnio egzemplarz reprintu „Dziedzictwa politycznego trzech wieszczów” Stanisława Kozickiego (książka dostępna tutaj), to byłem przekonany, że dostałem do rąk prawdziwy „młot na polityczne wariactwo”. Wszak to monografia o Romantyzmie napisana przez jedno z czołowych piór i intelektów Narodowej Demokracji. A wszak endecja powstała w radykalnej opozycji do romantycznego myślenia o polityce. Przy takim nastawieniu do lektury mogłem tylko odczuć zawód. Książka nie jest radykalną krytyką Romantyzmu. Przeciwnie, Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Zygmunt Krasiński, a nawet Andrzej Towiański opisani są z dużą dozą sympatii. Stanisław Kozicki robi co może, aby zaoszczędzić „wieszczom” krytycznych sądów, tak na polu politycznym jak i religijnym. Każdy kto czytał „Księgi narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego” Adama Mickiewicza ma świadomość, że jest to książka na wskroś heretycka, pełna idei Felicité Lamennais’go o ewolucji dogmatów, o poddaniu prawd wiary uczuciu i osądowi większości, bluźnierczo łącząca wolę większości z wolą Boga. Romantyzm jest jedną wielką religijną herezją, zlepkiem gnozy, panteizmu, wolicjanizmu, mistycyzmu i rejudaizacji chrześcijaństwa jaką stanowi mesjanizm. „Polska Chrystusem narodów” to istota tego błędu, gdzie Zbawiciel został zastąpiony Narodem, gdzie prawdziwy Mesjasz został wygnany z Kalwarii aby w to miejsce umieścić Naród. To część oddawana jakimś „duchom narodowym” w miejsce Syna Bożego. Stanisław Kozicki omija ten temat, ucieka od niego tak, aby pokazać, że romantycy to wzorcowi katolicy i mistycy. Słowem nie wspomina, że ich idee Królestwa Bożego na ziemi – które w przyszłości zostanie wybudowane przez Polaków – to czysta millenarystyczna herezja. Słowem nie wspomina, że pod pozorem mistycyzmu romantycy dokonują radykalnej immanentyzacji wiary przekształcając ją w rodzaj narodowej doktryny, a więc w laicki pogląd na świat, gdzie Naród Polski zostaje bałwanem, któremu oddawana jest cześć w miejsce Boga. Kozicki nie pisze prawdy, ukrywa ją przed czytelnikami, gdy konkluduje, że „religijność ta (romantyczna – A.W.) wyraziła się w tradycyjnych formach ustalonych przez Kościół katolicki” (s. 262). Jeszcze bardziej dziwi, że Stanisław Kozicki próbuje bronić romantycznej koncepcji polityki narodowej. Mówiąc wprost, romantyczni pisarze i poeci, gdy tylko brali się za politykę, zachowywali się jak pacjenci przedwcześnie wypuszczeni z domu wariatów. W swoich wierszach i pismach nawoływali do powstania za powstaniem, do tego aby nie liczyć się z realnym układem sił, aby nie zważać na międzynarodowe otoczenie sprawy polskiej. Cała ich twórczość jest wezwaniem do stadnych odruchów insurekcyjnych, do wywoływania powstania gdzie się da, jak się da, przeciwko komu się da i z siłami jakie się da. Powstania polskie XIX wieku były katastrofą. W 1815 roku otrzymaliśmy małe terytorialnie, ale jednak własne polskie państwo z carem Aleksandrem jako prawowitym Królem Polski. Stopień niezależności tego państwa od Moskwy wydaje się zdecydowanie większy niż Księstwa Warszawskiego od Paryża. Był tu polski język, polskie prawo i polska administracja. Bodaj tylko dwóch urzędników nie było rodowitymi Polakami, lecz Rosjanami. Mieliśmy własną konstytucję i armię. Teoretycznie istniała nawet możliwość zerwania unii personalnej z Rosją, do czego przymierzał się książę Konstanty, marzący o koronie polskiej. Bunt garści infantylnych młodzieńców w listopadzie 1830 roku wszystko to zniszczył. „Niepodległościowcom” udało się sterroryzować moralnie – za pomocą patriotycznych frazesów – elity Kongresówki, które nie miały w sobie moralnej odwagi do stłumienia buntu młodzieńców. Elity stanęły na czele rebelii bez szans i zaprowadziły Królestwo Polskie do unicestwienia. W 1863 roku sytuacja powtórzyła się: zaprzepaszczono szansę na autonomię – mowa o reformach Wielopolskiego – i młodzi znów posłali nas do ataku kamikadze. Po tej klęsce polskość o mało nie została wytarta z map etnicznych Europy. A kolejne pokolenia cymbałów zachwycały się tymi klęskami wrzeszcząc „Gloria victis”!!! Moim największym zastrzeżeniem do książki Kozickiego jest to, że nie potrafił popłynąć pod prąd tego moralnego niepodległościowego terroru i to napisać. Kozicki dobrze wie, że w 1863 roku to Aleksander Wielopolski miał rację, iż to jego polityka gry na autonomię była słuszna i jedyna realna (s. 298-302). Mimo to nie uznaje jej za realistyczną, ponieważ szła pod prąd opinii publicznej. Ta zaś, rozemocjonowana przez insurekcyjny wariacki patriotyzm żądała powstania, rebelii, buntu narodów przeciwko tyranom. Owładnięci bezmyślnym szałem ludzie chcieli koniecznie pójść z kosami na rosyjskie armaty! Podstawowym błędem w myśleniu politycznym Stanisława Kozickiego jest endecki demokratyzm. Jego tok rozumowania jest następujący: i co z tego, że to Wielopolski miał rację, co z tego, że to pomordowani przez rebeliantów w Noc Listopadową generałowie mieli rację, skoro naród chciał powstania?! Nie ulica chciała powstania, nie grupka ekstremistów, ale ogół – Naród Polski. I choć to, czego ten Naród chciał było politycznie głupie i samobójcze, to Kozicki kłania się przed bożkiem tłumu, ponieważ nazywa go Narodem Polskim. Polityk realny winien ostatecznie zrobić to, czego chce ogół. Taką postawę Kozicki określa jako realistyczną. Dlatego realistą nie był Wielopolski, nie był Szaniawski i Rzewuski (obaj dziwnie pominięci w tej książce). Realistą był ten polityk, który szedł za nieomylnym i profetycznym głosem Narodu Polskiego. A wyrazicielami tego głosu byli tytułowi Trzej Wieszcze: Mickiewicz, Słowacki, Krasiński. Oni wyrażali ducha Narodu. Co więcej, to oni go stworzyli i nadali mu treść. Kozicki klęka i oddaje pokłony Trzem Wieszczom, choć moralnie odpowiadają za polityczną klęskę polityki narodowej, za represje popowstaniowe, za zagładę polskiej kultury i stanu posiadania na Kresach, za bezsensowną śmierć dziesiątek tysięcy naszych rodaków. Kozicki nie umie jednak wstać z kolan i powiedzieć tym obłąkańcom endeckiego NIE! Dlaczego? Dlatego, że romantycy stworzyli nowoczesne pojęcie Narodu. W imię tego nacjonalistycznego pojęcia jest zdolny wybaczyć im dosłownie wszystko: nawet to, że stworzywszy pojęcie Narodu następnie wysłali go na rzeź, na rosyjskie kartacze z kosami i widłami. Prawdę powiedziawszy byłem wstrząśnięty tą emocjonalną i polityczną podległością, wiernopoddaństwem endeckiego myśliciela wobec romantycznego patriotycznego terroru moralnego. Gdyby jeszcze Kozicki wierzył w słuszność tamtych zachowań politycznych! Ależ nie, pisze wprost, że pod koniec XIX wieku drogą słuszną okazała się „polityka realna”, antypowstańcza, pozytywistyczna, oparta na negocjacjach i politycznym rozsądku – czyli polityka Romana Dmowskiego (s. 324-25, 344 i następne). I choć endecja powstała w opozycji do insurekcyjnego wariactwa, to Kozicki brnie w błąd twierdząc, że polityka taka była słuszna na przełomie XIX i XX wieku, ale nie w połowie XIX stulecia, bowiem wtedy opinia publiczna domagała się walki. Aż prosi się zadać pytanie: jak to możliwe, że polityka realna była słuszna w sytuacji, gdy Polacy zostali w zaborze rosyjskim pozbawieni wszelkiej autonomii, a była niesłuszna wtedy, gdy posiadali niepodległe państwo w latach 1815-30? Dlaczego była niesłuszna wtedy, gdy Wielopolski proponował swój program reform? Dlaczego polityczne młokosy z listopada 1830 i stycznia 1863 miały rację, gdy – kontynuujące ich program i idee – podobne młokosy z rewolucji 1905 roku już racji nie miały? Odpowiedź jest prosta. Stanisław Kozicki był demokratą i nie umiał iść pod prąd większości, w której widział ponadludzką wielkość: Naród. Przed bożkiem Narodu kłaniał się i nie umiał mu się sprzeciwić. Nawet wtedy gdy ten bożek prowadził na rzeź tysiące rzeczywistych Polaków. Oto romantyczny ideał polskości wygrał z realnymi Polakami. W „Niedokończonym poemacie” Krasińskiego, zawarty jest opis autobiograficznej sceny poety, który przez całe życie prześladowany był przez pewną scenę ze swojego życia. Na rozkaz swojego ojca nie przyłączył się do strajku uniwersyteckiego, który wybuchł z okazji pogrzeby wojewody Piotra Bielińskiego – tego, który głosował przeciwko wyrokowi skazującemu Waleriana Łukasińskiego (i jego bandę rewolucyjnych masonów) za działalność buntowniczą. Gdy następnego dnia Krasiński przyszedł na zajęcia, to spotkał się z atakiem fizycznym ze strony „patriotów”. Krasiński tak opisuje tę scenę:

„Boże! W piersiach dziecinnych pierwszy raz wtedy piekło się urodziło Poręczy żelaznych się uchwyciłem Oni ciągną mnie na dół za ręce, za nogi, za płaszcza kraje. Byłbym może pod ich stopy runął, ale tyś się ukazał” (s. 208-09).

Scenę tę Kozicki opisuje jako największą życiową tragedię Krasińskiego. Nie umie napisać, że to ojciec poety miał rację, bowiem Łukasiński był zwykłym pospolitym przestępcą i rewolucjonistą, a działalność takich jak on spowodowała Powstanie Listopadowe i klęskę polskości, upadek własnego państwa! Obciążony psychicznie przez romantyczną tradycję, przywalony siłą demokratycznego zabobonu „większości” i nacjonalistycznego fetyszu „narodu”, Kozicki nie umie napisać: miałeś rację nie biorąc udziału w strajku, bowiem racja stanu i interes narodowy wymagały posłuchu dla prawowitego Króla Polski i Cesarza Rosji: Aleksandra. Książka „Dziedzictwo polityczne trzech wieszczów” Stanisława Kozickiego wywołała na mnie mocne wrażenie. Pozwoliła mi zrozumieć jak silna była intelektualna i psychiczna podległość endeków wobec Romantyzmu i tradycji insurekcyjnej, która mnie – konserwatyście – jest całkowicie obca. Tym bardziej widzę teraz wielkość Romana Dmowskiego, który umiał podjąć twardą decyzję polityczną: odrzucamy polityczny Romantyzm. Polska dziękuję Panu Romanowi za tę decyzję. To dzięki niej powstrzymano piłsudczykowskie szaleństwo w 1905 i 1914 roku. Uratowano morze polskiej krwi. Adam Wielomski

Trójmiasto mafii i Platformy Znajomy „Nikosia” Marius O., w którego domu według „Wprost” odbywały się narady na temat interesów Amber Gold, był w 2006 r. na imieninach Lecha Wałęsy – ustaliła „Gazeta Polska”. Były prezydent reklamował też produkowaną przez Mariusa O. wódkę Hevelius na okładce niszowego pisma trójmiejskich elit „Twój wieczór”. Jego redaktorem naczelnym jest inny znajomy „Nikosia” – Michał Antoniszyn ps. Mecenas, dawny właściciel klubu „Maxim”. 19 czerwca 2006 r. Lech Wałęsa wyprawia imieniny z udziałem licznych VIP-ów, na czele z liderem opozycji Donaldem Tuskiem. Razem z nimi bawi się Marius O., o którym głośno jest w ostatnich tygodniach przy okazji afery Amber Gold. „Wielu jego przyjaciół to znani trójmiejscy gangsterzy, jak Jan P. ksywa Tygrys i nieżyjący Nikodem S. ps. Nikoś” – napisał o nim wspomniany tygodnik. Na imieninach jest też inny bohater afery Amber Gold – prezes Portu Lotniczego im. Lecha Wałęsy Włodzimierz Machczyński, który według Marcina P. zachęcał go do zatrudnienia Michała Tuska. Wśród śmietanki politycznej III RP uwijają się hostessy w niebieskich sukienkach w odcieniu kobaltowym ze wstęgami z napisem „Hevelius Vodka”. Producentem wódki jest Marius O. Lech Wałęsa robi sobie zdjęcie z dwiema młodymi hostessami. Umieszczone zostaje ono na okładce pisma „Twój wieczór”. Według pisma, ta współpraca nie była jednorazowa. Mariusz O. „produkuje wódkę Hevelius, promowaną na wielu wybrzeżowych przyjęciach, m.in. na urodzinach i imieninach prezydenta Lecha Wałęsy” – czytamy w artykule z 8 kwietnia 2008 r. „Twój wieczór” to niszowe pismo, specjalizuje się w fotoreportażach z życia trójmiejskich elit. Jego redaktorem naczelnym jest Michał Antoniszyn. W 1990 r., dzięki interesom z czasów PRL, obaj wymienieni znajomi „Nikosia” znajdowali się na liście najbogatszych Polaków według tygodnika „Wprost”. Marius O. zajmował na niej miejsce 10., a Michał Antoniszyn 35.
„Żarłoczny rekin” zachwycony Tuskiem Przenikanie się świata polityki, biznesu, kultury i przestępczości zorganizowanej to zjawisko typowe dla III RP. Nigdzie jednak po 1989 r. lokalne elity nie robiły tego tak otwarcie jak w Trójmieście. Stąd strach Donalda Tuska przed powołaniem komisji śledczej ws. afery Amber Gold, która ujawniłaby te powiązania na oczach milionów telewidzów. Michał Antoniszyn ps. Mecenas należał do najbogatszych obywateli PRL, a jego milicyjne akta nosiły kryptonim „Żarłoczny rekin”. Milicja nie przyczepiła się jednak nigdy do jego interesów. Jego lokal „Maxim”, w którym drink kosztował tyle co miesięczna pensja przeciętnego obywatela, upodobali sobie trójmiejscy gangsterzy, w tym Sławomir M. ps. Turysta, porwany i zamordowany w 2000 r. Ochroniarzem był tu wspomniany Nikodem Skotarczak ps. Nikoś, zastrzelony w 1998 r. W ostatnich latach w gazecie Antoniszyna nie brak zachwytów nad Tuskiem i jego rządami. „Rządowi Tuska należą się za nią wielkie brawa. I tylko dziwi, że poprzedni rząd – PiS, tak odważny w reformowaniu Polski, tą sprawą się nie zajął” – czytamy w jednym ze wstępniaków, dotyczącym OFE. „Premier Donald Tusk przekazał na licytację osobiste pióro i kryształowy przycisk do papieru z mosiężnym orłem. Arcybiskup Tadeusz Gocłowski podarował płaskorzeźbę wartą kilka tysięcy złotych” – głosi relacja z balu charytatywnego w Pomorskiej Izbie Gospodarczej Restauratorów i Hotelarzy. Inny z tekstów zachwala działacza PO Michała Owczarczaka: „Mieliście go Państwo okazję poznać, jako asystenta Donalda Tuska. (...) za najciekawsze doświadczenie uważa pomoc, (mimo że niewielką) w pisaniu ostatniej książki Donalda Tuska”.
Marius O. na salonach Także Marius O. przez lata był człowiekiem, z którym nie wstydziły się pokazywać trójmiejskie elity, nie tylko na imieninach Wałęsy. Mimo że wszyscy dobrze poinformowani znali jego przeszłość. 7 lipca 2007 r. odbywa się jego ślub z Wiolettą Jażdżewską, Miss Ziemi Kościerskiej oraz Miss Wybrzeżowej Gastronomii. Ceremonia odbywa się w Pałacu Opatów w Oliwie, a wesele w sopockim Grand Hotelu. Prawdziwą sensacją jest pojawienie się na weselu niemieckiego zespołu Boney M. Poprawiny odbywają się w domu O., tym samym, w którym według „Wprost” naradzano się w sprawie Amber Gold, czemu sami zainteresowani zresztą gorąco zaprzeczają. Na weselu pojawia się m.in. znany aktor Zbigniew Buczkowski oraz Barbara Tomaszewska – właścicielka firmy „Thomas”. Są także Dobromir Kułakowski i Bartosz Głowacki, jak określa „Twój wieczór” –„młodzi biznesmeni, właściciele kilku dyskotek, restauracji i Hotelu Królewskiego na gdańskiej Ołowiance”. W 2007 r. z okazji otwarcia zmodernizowanego klubu Złoty Ul w Sopocie Marius O. urządza pokaz mody. Konferansjerkę w czasie pokazu prowadzi reżyser i aktor Mariusz Pujszo, znany ostatnio z filmu „Kac Wawa” oraz serialu „Ojciec Mateusz”. Z kolei w 2006 r. Marius O. uczestniczy w bankiecie z okazji Festiwalu Teatru Polskiego Radia i Teatru Telewizji Polskiej „Dwa Teatry”. Są na nim czołowi aktorzy, na czele z Krystyną Jandą, Janem Englertem i Krzysztofem Kolbergerem.
Płonie dyskoteka asystenta Karnowskiego Środowisko restauratorów stanowi istotną część trójmiejskiego układu – to na klubach, dyskotekach i restauracjach zarabia się w nadmorskich kurortach. Jak wyglądają owe interesy, pokazuje przykład Sopotu, którego prezydent Jacek Karnowski był niegdyś skarbnikiem pomorskiej PO, macierzystej organizacji partyjnej Donalda Tuska. Dziś zasiada on w radzie nadzorczej Portu Lotniczego im. Lecha Wałęsy, który zatrudnił jego syna. 8 lutego 2009 r. nad Sopotem unosi się potężna chmura dymu. To płonie dyskoteka Copacabana. A jej początki wyglądały obiecująco. W 2004 r. Sopot organizował konkursy na wynajem plaży. Jacek Karnowski był wówczas skarbnikiem pomorskiej PO. Wojciech Chmielecki, asystent Karnowskiego, zasiadał wtedy w komisji rozpatrującej konkursowe oferty. Na północny odcinek plaży wpłynęła tylko jedna oferta – od Fundacji Żeglarskiej. W jej władzach, jak pisała lokalna „GW”, zasiadał... Wojciech Chmielecki. Fundacja otrzymała prawo do użytkowania plaży przez cztery letnie miesiące przez trzy lata. Za półdarmo – miała płacić 10 tys. zł czynszu. Dlatego tak tanio? Chodziło o misję. Miała ona rozwijać żeglarstwo – budować pomosty, otwierać wypożyczalnie łódek. Tymczasem stanęła tam potężna dyskoteka, przy której realizacja misji znalazła się na marginesie. Obroty firm dzierżawiących teren od fundacji zaczęły sięgać milionów złotych. Tak kręciło się to aż do 2008 r., gdy nagłośnienie sprawy stało się już niebezpieczne dla władz Sopotu. 22 stycznia 2009 r. wojewoda pomorski nakazał rozebrać dyskotekę. Dwa tygodnie później Copacabana w niewyjaśnionych okolicznościach spłonęła. W czerwcu 2009 r. prokuratura umorzyła śledztwo w tej sprawie. Jak poinformowała prokurator Barbara Skibicka, z powodu niewykrycia sprawcy podpalenia. O Chmieleckim głośno było w 2006 r. za sprawą zdarzenia, do którego doszło na sopockim Monciaku. Sopocki artysta Bartek „Kali” Kalinowski śpiewał tam przy okazji miejskiej parady piosenkę o mafijnych układach rządzących miastem, w którym „żyją jak lordy ubeckie mordy”. Jak relacjonował, po jej odśpiewaniu podszedł do niego Chmielecki, podał mu telefon, mówiąc, że ktoś chce z nim rozmawiać. Jak się okazało, był to jeden z sopockich restauratorów. Powiedział artyście, by nie śpiewał piosenek o Karnowskim, bo z jego układu „my wszyscy żyjemy”. Według relacji Kalinowskiego spytał go, czy chce kopać sobie dół w lesie, pływać w worku w Motławie albo trafić do psychiatryka, gdzie dyrektorami są „znajomi”. Chmielecki wszystkiemu zaprzeczył. Prokuratura umorzyła sprawę.
Edwin Myszk i rzecznik Adamowicza Wpływową postacią w Trójmieście pozostaje biznesmen Edwin Myszk, który był wtyką SB w trójmiejskiej opozycji, a także wspólnikiem „Nikosia”. W 1988 r. Myszk i „Nikoś” zorganizowali podziemne wydawnictwo. „Tajna” oficyna wydawała zakazane książki, a nawet… Biblię, którą rozprowadziły parafie. Za postać odrażającą uznawało Myszka nawet wielu przeciwników lustracji. „Edwin obciążał nas dokładnie tak, jak życzył sobie tego oficer śledczy” – pisał w książce „Gwiezdny czas” Jacek Kuroń. Za najniebezpieczniejszego z agentów rozpracowujących opozycję uznał go Bogdan Borusewicz. Myszk na powielaczu wydał m.in. dwa fałszywe numery „Robotnika Wybrzeża”. Zaatakował w nich Borusewicza i Andrzeja Gwiazdę, twierdząc, że reprezentują linię antyrobotniczą. Można pomyśleć, że kto, jak kto, ale taka postać obłożona będzie przez elity infamią. Ale nie w Trójmieście. W III RP, gdy wyszła na jaw jego przeszłość, redaktorem naczelnym działu książkowego Tower Press Edwina Myszka był Antoni Pawlak. Dziś jest on rzecznikiem Pawła Adamowicza, prezydenta Gdańska. Piotr Lisiewicz

Byle nie sprzedać Ruski W połowie maja br. rosyjska Grupa Acron, za pośrednictwem spółki zależnej, ogłosiła wezwanie na akcje Zakładów Azotowych w Tarnowie-Mościcach po cenie 36 zł za sztukę. Spółka Acron chciała kupić 41,55 mln akcji tarnowskich Azotów, które dają 64,8 proc. głosów, by w rezultacie uzyskać własność 66 proc. akcji. W Polsce niemal wszyscy opowiedzieli się przeciwko sprzedaży akcji Rosjanom. Acron to notowany na giełdzie w Moskwie i Londynie jeden z dziesięciu największych producentów nawozów mineralnych w Europie, posiadający aktywa w Rosji, Estonii, Chinach i Kanadzie. Działająca w ponad 50 krajach i zatrudniająca ponad 13 tys. osób rosyjska Grupa Acron w 2011 roku wypracowała 2,2 mld $ przychodów oraz 692 mln $ zysku netto. Dla porównania: przychody Grupy Zakładów Azotowych Tarnów-Mościce wyniosły w 2011 roku ponad 5,3 mld zł, a zysk netto – 461,5 mln zł. – Jesteśmy przekonani, że Acron jako strategiczny inwestor zapewni Grupie Azoty Tarnów silną pozycję rynkową i dynamiczny rozwój w kolejnych latach, m.in. dzięki dostępowi do własnych surowców, a także międzynarodowej sieci dystrybucji – tłumaczy Władimir Kantor, wiceprezes Grupy Acron. Tymczasem przeciwko sprzedaży Rosjanom akcji ZA Tarnów opowiedziały się zarówno władze polskiej firmy, jak i skarb państwa, który posiada 32,05 proc. akcji tarnowskich Azotów, a także zakładowe związki zawodowe oraz niektórzy eksperci. Stało się tak, mimo że od wielu lat mówiło się, iż branży chemicznej potrzebny jest duży zagraniczny inwestor, a sam skarb państwa przez kilkanaście lat bezskutecznie próbował znaleźć kupca dla tej branży.

Budujemy wielki koncern Zarząd Zakładów Azotowych w Tarnowie-Mościcach zdecydowanie sprzeciwił się wezwaniu, „ponieważ nie odzwierciedla ono wartości godziwej spółki i nie uwzględnia jej strategii długoterminowej, koncentrując się na budowaniu trwałej pozycji jednego z trzech największych producentów nawozów na rynku europejskim”. Zarząd spółki podkreślił, że działania Grupy Acron są sprzeczne z interesami tarnowskich Azotów, gdyż „firma planuje kolejne alianse, fuzje i akwizycje w Polsce i poza granicami kraju. Realizuje też inwestycje w bazę produkcyjną w naszym kraju”. Zdaniem niektórych ekspertów, problem w tym, że kupując Grupę Tarnów, Rosjanie mogą być o krok od dominacji na polskim rynku chemicznym, gdyż w drugiej kolejności mogą próbować przejąć Zakłady Azotowe w Puławach. Pojawiły się także głosy, że sprzedając Rosjanom Grupę Tarnów, naraża się na poważne kłopoty pozostałe polskie zakłady chemiczne i PGNiG, gdyż przy produkcji zakładów chemicznych kluczową rolę odgrywa koszt gazu, który jest znacznie tańszy w Rosji niż w Polsce. Nawet jeśli polskie instalacje są wydajniejsze od rosyjskich o 25 proc., to i tak trudno rywalizować z rosyjskimi, skoro płacą one za gaz znacznie mniej. Poza tym Rosjanie mogliby też dostarczać do ZA w Tarnowie znacznie tańszy rosyjski gaz, na czym, co oczywiste, zyskałyby zakłady w Tarnowie, ale ucierpiałoby państwowe PGNiG (skarb państwa ma 72,41 proc. jego akcji). Aleksander Grad, były minister skarbu państwa z PO, uważa, że akcji spółki z Tarnowa nie należy sprzedawać rosyjskiemu inwestorowi i z uwagi na niską cenę, i z powodu „przesunięcia ośrodka, który decydowałby o funkcjonowaniu grupy, poza granice Polski, [co] mogłoby podważyć sens realizacji podjętego już z woli rządu programu łupkowego”. Grada łatwo jednak zrozumieć: spółką rządzi jego bliski współpracownik (były doradca). Gdyby prywatny inwestor kupił firmę, wymieniłby zarząd. Z kolei zdaniem działających w ZA Tarnów związków zawodowych, sprzedaż akcji spółki Grupie Acron to „wrogie przejęcie”, gdyż Rosjanie mogliby zamknąć instalację produkującą amoniak, by sprowadzać go z Rosji, a poza tym może im zależeć głównie na wejściu na rynek nawozowy Unii Europejskiej, a nie na rozwijaniu produkcji w Tarnowie (mimo że Rosjanie zapowiedzieli szeroki program inwestycyjny). Co ciekawe, za sprzedażą tarnowskich Azotów Rosjanom opowiedzieli się związkowcy z „Solidarności”, „Sierpnia 80” i „Kontry 95” z Zakładów Chemicznych Police, których większościowym udziałowcem są ZA Tarnów (mają 66 proc. akcji). Ich zdaniem, rosyjska spółka może być lepszym inwestorem niż Grupa Tarnów, gdyż Rosjanie posiadają dostęp do surowców i zdywersyfikowane rynki zbytu. W sytuacji sporego oporu wobec rosyjskiego inwestora i niewielkiego zainteresowania sprzedażą akcji ZA Tarnów, Acron podniósł cenę w wezwaniu do 45 złotych. W rezultacie Rosjanom udało się zgromadzić około 12,03 proc. wszystkich akcji spółki i stać się, na razie, inwestorem mniejszościowym. Równocześnie władze tarnowskich Azotów podjęły uchwałę o podniesieniu kapitału zakładowego spółki nawet o 75 proc., co sprawi, że stopnieje pakiet akcji, jakie Acron kupił w wezwaniu. Mimo podniesienia ceny o 25 proc. – co odebrało argumenty, że Rosjanie za mało chcą zapłacić za tarnowską spółkę – Ministerstwo Skarbu Państwa nadal stoi na stanowisku, by nie sprzedawać Acronowi akcji, i pojawił się pomysł konsolidacji ZA Tarnów z ZA Puławy, w którym to podmiocie skarb państwa miały 40 proc. akcji, w celu budowy silnego polskiego koncernu chemicznego. W efekcie ZA Tarnów ogłosiły wezwanie na akcje ZA Puławy, które stanowią 32 proc. walorów na walne zgromadzenie.

Preferowani pośrednicy? Równocześnie skarb państwa stosunkowo pozytywnie odnosi się do wezwania polskiej spółki Synthos na zakup akcji ZA Puławy, w których państwo posiada 50,67 proc. udziałów (tylko PiS chciałoby pozostawić ZA Puławy w zasobach skarbu państwa). A przecież Synthos (za kredyt z państwowego PKO BP) może kupić spółkę w Puławach tyl-ko po to, by za chwilę sprzedać ją Acronowi czy komukolwiek innemu. Tak samo ZA w Tarnowie mogłyby zostać kupione przez inwestora zachodniego (lubianego przez polskich polityków i urzędników), by ten potem sprzedał je Acronowi (nielubianemu przez polskich oficjeli). Nie da się prywatnej spółki za wszelką cenę utrzymać w rękach kapitału pochodzącego z jednego państwa tylko dlatego, że tak sobie wymyślili urzędnicy w ministerstwie. Dlatego w perspektywie dalszej prywatyzacji działania Ministerstwa Skarbu Państwa na dłuższą metę i tak są jałowe. Całkowicie niezrozumiała jest strategia skarbu państwa, tym bardziej że wydatki państwa rosną, dług publiczny narasta, a zakłady chemiczne nie są żadną branżą strategiczną. Za tarnowską spółkę skarb państwa otrzymałby prawie 925 mln zł, co zmniejszyłoby potrzeby pożyczkowe budżetu, a tym samym państwo płaciłoby mniejsze odsetki od kredytów. Jeszcze jeden pozytywny skutek sprzedaży tarnowskiej spółki Rosjanom przedstawił prof. Robert Gwiazdowski, prezydent Centrum im. Adama Smitha. Uważa on, że „w sytuacji gdy nieodpowiedzialna polityka Komisji Europejskiej dotycząca klimatu utrudnia działania firm, warto mieć sojusznika, który nowemu prawu nie będzie podlegał. Rosjanie mogliby produkować niektóre półprodukty, których wytwarzanie powoduje największe emisje. Następnie mogłyby je przerabiać polskie zakłady”. Dlaczego więc uniemożliwia się rosyjskie inwestycje w Polsce, podczas gdy z otwartymi ramionami zaprasza się firmy zachodnie, często oferując im dodatkowe ułatwienia i ulgi, które to firmy przecież nie robią tego z miłości do nas, tylko – tak jak Rosjanie – chcą na tym interesie najzwyczajniej zarobić? Zresztą podobnie niepewne działania polskie władze podejmują wobec inwestorów z Chin, choć w tym przypadku można się obawiać, że inwestorami często okazują się firmy państwowe. Zresztą podobna histeria jak w wypadku rosyjskiej spółki Acron miała miejsce kilka miesięcy temu, gdy rosyjski Sbierbank zapowiedział wejście na polski rynek poprzez inwestycję m.in. w Alior Bank. Komisja Nadzoru Finansowego, przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji w tej sprawie, odwołała się do opinii Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a jednocześnie urzędnicy Komisji… przeszli kurs kontrwywiadowczy, w którym uczulano ich na działania rosyjskich służb. Równocześnie pojawiła się nagle propozycja „udomowienia” polskiego sektora bankowego (który w niemal 70 proc. jest w posiadaniu podmiotów zewnętrznych). Zadania wykupywania od zagranicznych inwestorów działających w Polsce banków miały się podjąć na spółkę PKO BP i PZU. Po tej szumnej zapowiedzi do tej pory nic w tej sprawie więcej nie wiadomo, ale nie ma się co dziwić, bo tak właśnie bezmyślnie działają politycy i urzędnicy – najpierw wielki zapał pod publiczkę, a potem zapominają o sprawie. Jednak problem dotyczący Sbierbanku jest głębszy, gdyż jest to bank państwowy. Choć polscy politycy nie przejmowali się, gdy państwowa i posiadająca na dodatek monopol Telekomunikacja Polska była przejmowana przez francuską firmę państwową France Télécom, mimo że przecież nie była to żadna prywatyzacja. I w tym tkwi największe niebezpieczeństwo, a nie w fakcie, że chodzi o kapitał rosyjski. Podobna sytuacja ma miejsce w wypadku inwestorów chińskich. Podczas tegorocznej wizyty w Polsce chiński premier Wen Jiabao stwierdził, że oba kraje powinny pogłębiać wzajemne zaufanie polityczne i rozszerzać współpracę we wszystkich dziedzinach. „Strona chińska jest gotowa, wraz ze stroną polską, zbudować mechanizm regularnych spotkań premierów obu naszych państw, by zacieśniać kontakty na wysokim szczeblu, powołać międzyrządowy komitet ds. pracy, by umacniać centralne planowanie (…), powołać komitet sterowania współpracy przemysłowej oraz platformę wymian informacyjnych między firmami, by przyczyniać się do zrównoważonego i długotrwałego wzrostu wzajemnych inwestycji i handlu” – cytowały media szefa chińskiego rządu. Ponadto premier Wen Jiabao podkreślił, że Polska i Chiny mają długoterminowy plan pogłębiania współpracy, w ramach której utworzony zostanie między innymi komitet ds. współpracy przemysłowej.

Mniej państwa Co w tym jest nie tak? Mowa o planowaniu, o spotkaniach polityków i urzędników, o inwestycjach chińskiego państwa. Państwo nie powinno angażować się bezpośrednio w handel czy inwestycje, a tylko nie przeszkadzać w ich realizowaniu przez prywatne firmy, bo im mniej polityki w gospodarce, tym lepiej. Niestety jak widać z wypowiedzi obu premierów, oba rządy zamierzają się mieszać – i właśnie z tego mogą wyniknąć problemy, a nie z inwestycji jako takich. Wcześniej czy później wszystkie państwowe spółki powinny zostać całkowicie sprywatyzowane, także Zakłady Azotowe w Tarnowie-Mościcach. Nie może być bowiem nadal tak – jak jest aktualnie – że aż 3,5 miliona Polaków (21,6 proc.) pracuje w sektorze publicznym. Jak wyliczają eksperci Forum Obywatelskiego Rozwoju, 120 tys. osób zatrudnia sektor publiczny w górnictwie, w publicznym transporcie pracuje ponad 270 tys. osób, w publicznej energetyce – ponad 110 tys. osób, w zaopatrzeniu w wodę i gospodarce ściekami, co jest domeną samorządów – ponad 90 tys. osób, a w publicznym przetwórstwie przemysłowym – prawie 90 tys. osób. I nie ma się co obawiać rosyjskiego kapitału prywatnego. Bo czym różni się prywatny inwestor z Rosji od prywatnego inwestora z Niemiec czy USA? Nawet jeśli inwestor z Rosji jest gorszy od tego z Zachodu, to z pewnością lepiej będzie zarządzał swoją własnością niż skarb państwa, nawet jeśli – jak twierdzą niektórzy analitycy – Ministerstwo Skarbu Państwa ma kompleksowe plany wobec sektora chemicznego w Polsce, polegające na zbudowaniu silnej polskiej grupy chemicznej. Tym po prostu nie powinno zajmować się państwo, bo gdy to robi, to zawsze wynik jest gorszy, niż gdyby zajmowała się tym spółka prywatna. Sektor prywatny bowiem, w przeciwieństwie do sektora publicznego, zawsze musi kierować się rachunkiem ekonomicznym. Tomasz Cukiernik

Urlop à la russe Gabriela Silva pracuje jako przewodnik turystyczny, oprowadzając rosyjskojęzyczne wycieczki po zabytkach Kastylii, ale ostatnio coraz częściej myśli o zmianie zawodu:

– Na jednym z przystanków Rosjanin w średnim wieku, który dotąd zachowywał się bardzo spokojnie, kupił butelkę likieru i po powrocie do autobusu wypił ją duszkiem. Alkohol wnet uderzył mu do głowy – mężczyzna zaczął głośno śpiewać i wykrzykiwać. Potem zrobiło mu się niedobrze; co pięć minut wołał, aby zatrzymać autobus. Podałam mu papierową torebkę, a on nasadził mi ją na głowę. Kiedy zaczął szarpać się z kierowcą i wyrywać mu kierownicę, zdołałam z pomocą kilku pasażerów wysadzić go w szczerym polu, dość daleko od hotelu. Wrócił wieczorem na rowerze; nie wiem, skąd go wytrzasnął. Angielski inżynier, który zapoznał rosyjską kompanię w kurorcie nad Morzem Marmara, zapamiętał swój urlop na zawsze:

– Potrafię pić, ale po dwóch godzinach skapitulowałem. Ledwo dowlokłem się do hotelu. A moi współbiesiadnicy poszli jeszcze na dyskotekę…

– Moja żona dotąd wspomina tę „bajeczną” noc w tureckim hotelu – opowiada pewien mieszkaniec Monachium.

– Pijani w dym Ruscy o czwartej nad ranem zaczęli dobijać się do wszystkich pokojów. Jeśli ktoś im otwierał, oblewali go od stóp do głowy pianą z gaśnicy. W kultowym filmie Leonida Gajdaja „Brylantowa ręka”, nakręconym w 1968 roku, Andrzej Mironow, jako uczestnik sowieckiej wycieczki statkiem po Morzu Śródziemnym z godnością odmawia nagabującej go w porcie ladacznicy, tłumacząc jej obrazowo: „Russo turisto – obliko morale!” Dzisiaj taka postawa tylko bawi. Problem nadużywania alkoholu naturalnie nie zna granic, ale – zdaniem ekspertów – wielu „russo turisto” uważa za punkt honoru podtrzymywać stereotyp: „jeśli z Rosji, to tęgi pijak”. Nie zawsze zresztą mają do tego odpowiednie predyspozycje – nieraz widywałem Rosjan okrutnie cierpiących „następnego dnia”, bywało nawet, że trafiali do szpitala.

– Szczególnie swobodnie nasi ludzie poczynają sobie na wakacjach – mówi Oleg Zykow, prezes fundacji „NIE alkoholizmowi i narkomanii”. – Wówczas puszczają wszelkie zahamowania, brakuje woli, aby odmówić osuszenia butelki, jest za to chęć pokazania „tym Frycom”, jacy to z nas gieroje.

Słoma z walonek Maniery nawet trzeźwych gości ze Wschodu są niełatwe do zaakceptowania przez rdzennych Europejczyków. W hotelach Rosjanie chamsko odnoszą się do personelu, kradną jedzenie ze szwedzkiego stołu, zabierają z łazienek mydełka oraz papier toaletowy i bardzo głośno rozmawiają. Ludzi Zachodu zdumiewają ich kolektywne czy też, mówiąc dosadniej, stadne wręcz upodobania. Rosjanie uwielbiają wypoczywać w kompanii, a jeśli jadą na urlop w pojedynkę, to natychmiast starają się dołączyć do jakiejś grupy. Podczas obiadu muszą obowiązkowo zsuwać stoły, tarasując przejścia, a na plaży zajmują wszystkie leżaki w promieniu kilometra. Wszędzie pchają się pierwsi, za wszelką cenę starając się zająć najlepsze miejsca w autokarach czy też ustawić na początku kolejki do śniadania. – Na przedstawieniu w starym czeskim zamku nieprzyjemnie zaskoczyło mnie zachowanie moich rodaków – zwierza się moskwianka Tatiana.

– Najpierw grzecznie oglądali popisy akrobatów i magików, ale gdy wniesiono drobny poczęstunek, zaczęli zachłannie ściągać talerzyki prosto z tac, nie czekając, aż postawią je na stół. Od razu pojawiły się głośno wygłaszane uwagi, że „dla wszystkich nie starczy”. Był to sygnał, aby jeszcze szybciej zgarniać wszystko, co się da. Niektórzy, dławiąc się kęsami, chwytali następne porcje, zawijając je w serwetki i upychając po kieszeniach i torebkac Psycholog Dymitr Sinariow zrzuca wszystko na sowiecką przeszłość.

– Nie jesteśmy przyzwyczajeni do pieniędzy, nie umiemy się nimi posługiwać. Wielu dorobiło się kapitału lekko i szybko, dlatego nie znają jego prawdziwej ceny. Zaniedbano u nas dobre wychowanie młodych ludzi. Ponadto gdzieś w podświadomości tkwią obawy, że czegoś może nagle zbraknąć. W czasach deficytu walczono o swoje pazurami.

Bogato jak w cerkwi Menadżer z kompleksu turystycznego pod Sztokholmem przyznaje, że słyszał wiele o osobliwych zwyczajach „nowych Rosjan”, ale nie mógł uwierzyć własnym oczom, gdy zawitała do niego grupa rosyjskich robotników z platform naftowych.

– Przez całe dwa tygodnie codziennie łowili ryby. Wynajęli w tym celu specjalnie przewodnika, a złapanych okoni i szczupaków nie wypuszczali z powrotem, jak to robią nasi turyści, ale zabierali ze sobą, żeby je zjeść! Nie chcieli, aby ryby przyrządzono w restauracyjnej kuchni, woleli sami upiec je przy ognisku. Pod Sztokholmem jednak nie wolno rozpalać ognisk. Wówczas Rosjanie za duże pieniądze wynajęli strażaków wraz z wozem, którzy asystowali im podczas smażenia ryb. Dzieci naśladują dorosłych. W pewnym holenderskim parku mali Rosjanie urządzili polowanie na pływające po stawie łabędzie. Kiedy okazało się, że złapanie ptaków nie jest takie łatwe, banda urwisów chwyciła za kamienie i kije.

– Zachowujemy się wyzywająco, od razu rzucamy się w oczy, podkreślamy na każdym kroku, co to nie my – mówi analityk Larysa Pautowa.

– Ogromna większość Rosjan tylko raz na kilka lat może pozwolić sobie na zagraniczny wypoczynek. Długo przygotowujemy się do tego wydarzenia i kiedy już ono nastąpi, pokazujemy, na co nas stać. Dla Europejczyków wypoczynek jest rzeczą elementarną; nie widzą powodów, aby zwracać wówczas na siebie czyjąś uwagę. Sztukę taką do perfekcji opanowałу Rosjanki, które przed kolacją, a nawet kąpielą w morzu lub basenie malują się tak, jakby wybierały się na przyjęcie u królowej. Po hotelach snują się w półprzezroczystych szatkach, a na plażę wkładają mnóstwo biżuterii. Wśród pracowników branży turystycznej przezywane są z tego powodu „choinkami”. Niektóre panie z Moskwy lub Sankt Petersburga (nie mówiąc już o prowincjałkach, którym udało się wyrwać w szeroki świat) pragną tym sposobem po prostu „złapać męża” z Zachodu, choćby tylko wakacyjnego, ale niewątpliwie odgrywa tu również rolę bizantyjska tradycja. Trzeba najzwyczajniej rzucać się w oczy, aby kogoś sobą zainteresować. Kwestia smaku ma tu niewiele do rzeczy – zresztą, co tu ukrywać, wielu mężczyznom taki styl się podoba.

„Tylko dla Rosjan” Choć niektórzy hotelarze z trwogą oczekują kolejnego wakacyjnego najazdu Rosjan, wielu uważa jednak tę kategorię turystów za dobrych klientów, głównie dlatego, że szczodrze płacą. Podobno w szastaniu pieniędzmi wyprzedzają ich tylko turyści ukraińscy. Żeby przybysze ze Wschodu czuli się komfortowo, tu i ówdzie pojawiły się oferty wypoczynku „tylko dla Rosjan” (z drugiej strony organizowane są także „wakacje bez Rosjan”, na których ci, którzy już kiedyś mieli okazję spędzać urlop, wsłuchując się w dźwięczną mowę słowiańską, nareszcie mogą naprawdę odpocząć). Tuż przy granicy rosyjskiej, we wschodniej Finlandii, powstały nawet specjalne „rosyjskie wioski”, w których personel zna język Puszkina, drewniane domki posiadają anteny satelitarne nastawione na odbiór moskiewskiej telewizji, a wieczorami na estradzie rozbrzmiewają wyłącznie przeboje znad Wołgi. Niektórzy jednak oburzają się na to, że rosyjskich urlopowiczów próbuje się zagnać do rezerwatów. Ich zdaniem, dyskryminacja Rosjan jest wynikiem niezadowolenia innych nacji, przede wszystkim Niemców, którzy do czasu runięcia żelaznej kurtyny rozpierali się w ekskluzywnych urortach i w ogóle gdzie popadło, a teraz zmuszeni byli „posunąć się”. Poza tym różne narodowości często nieco inaczej wyobrażają sobie dobry wypoczynek: Rosjanie lubią się napić i tańczyć do upadłego, Niemcy chcą po prostu leżeć plackiem na plaży, Włosi poszukują rozrywek dla swojej licznej rodziny. Niektóre pensjonaty i hotele zaczęły nawet wprowadzać „kwoty narodowościowe” i dbają o to, żeby w tym samym czasie wypoczywało u nich tyle samo Rosjan, co Niemców czy Anglików. Zresztą krytyczne opinie o rosyjskich turystach są oczywiście uogólnieniem, krzywdzącym licznych Bogu ducha winnych wczasowiczów ze Wschodu. W końcu przecież Polacy także nie wszędzie cieszą się powszechną sympatią, a „wakacyjne wojny” toczą ze sobą również inne nacje, szczególnie Anglicy z Niemcami. Nie tak dawno temu pewien brytyjski urlopowicz sądownie wygrał odszkodowanie za to, że podczas wypoczynku w Grecji nieustannie musiał przebywać w towarzystwie Germanów kontynentalnych… Wojciech Grzelak

Złom zamiast złota Tusk i koledzy zostawią nam w spadku kupę złomu: rozwalone pociagi, roztrzaskane samoloty, niedokończone statki, zawalone wiadukty i zdemolowane elektrownie. Nowe dostał tylko sam rząd: telewizory na Euro 2012 i limuzyny Audi A8. Rośnie góra złomu po pięciu latach rządu PO: rozwalone samoloty (TU-154M i Boeing B767), niedokończone statki (korweta Gawron), kilka roztrzaskanych pociągów, zwalone wiadukty (autostrada S7) i zdemolowane elektrownie (Turów i Dolna Odra). Już zaczyna się remontować dopiero co oddane do użytku drogi i autostrady a budowę metra w Warszawie zalewa woda. A warszawiaków zalewa krew ze złości, jako że Warszawa stała się europejską stolicą korków, wyprzedzając Marsylię i Rzym. Znów zaistnieliśmy. Duża troska o jakość widoczna jest tylko w zakupach sprzętu na użytek ministrów Tuska: dobre telewizory do gabinetów na Euro 2012 i luksusowe limuzyny Audi A8. Relatywnie mało mówi się o serii eksplozji, które zdemolowały w ostatnich latach cześć polskiego potencjału energetycznego, zarządzanego przez PGE, którym kieruje kolega Bieleckiego, Krzysztofa Kiliana. W styczniu 2010 roku coś wybuchło w elektrowni Dolna Odra, zawalił się budynek kotłowni i dwa pobliskie budynki magazynowe. Podobno wybuchł pył węglowy. Dwa lata później, 24 lipca 2012 pył węglowy wybuchł z kolei w elektrowni Turów, powodując duże szkody materialne. Po wybuchu wyłączono cztery z ośmiu bloków energetycznych. O PGE i prezesie Kilianie pisalismy już niedawno:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/69455,arena-pana-kiliana

Oczywiście wybuchy w polskich elektrowniach konwencjonalnych zarządzanych przez PGE i nominacja Aleksandra Grada jako cara atomu w PGE są tylko przypadkowym i niefortunnym zbiegiem okoliczności. Balcerak

Demon chorego umysłu O stopniu degeneracji polskiej demokracji, świadczy istnienie w świecie polityki przedziwnej menażerii. Wśród niej między innymi osobników pokroju Palikota.

- Janusz Palikot powinien znaleźć się na politycznym śmietniku. Gnieździć się z podobnymi typkami w walce o przetrwanie. Ich jęków i wycia nie powinien opisywać żaden dziennikarz, bo to tylko ich nakręca i podnosi ich koniunkturę – tego rodzaju postulat wysunąłem przed laty. Było to w czasach, kiedy Palikot wczepił się w Platformę i Donalda Tuska. Już wtedy „domorosły mędrek” z Biłgoraja (u niektórych osobników skończenie uniwersyteckiej filozofii nie znosi ich immanentnych cech), za akceptacją samego szefa swojej ówczesnej partii, stał się najbardziej brutalnym i chamskim politykiem atakującym prezydenta Lecha Kaczyńskiego i PIS. Nie będę przypominał najróżniejszych potworności, jakie wymyślał, byle tylko poniżyć prezydenta, dokuczyć mu, według swego mniemania, ośmieszyć go. Oczywiście nigdy nie brakowało tych, którym ataki Palikota sprawiały radość, ale było też wielu takich, u których jego wyczyny nie znajdowały uznania. Tolerowali je jednak milcząco, widząc w nich korzyści polityczne. Jedną z zadziwiających cech naszej cherlawej demokracji jest fakt, że taki Palikot nie tylko nie dogorywa - jako polityk - w rynsztoku, ale jak dawniej bryluje w mediach. A te bezkrytycznie eksponują jego brednie jako objawione prawdy. Jedną z takich złotych myśli wypowiedział w ostatnią niedzielę w rozmowie z popularnym portalem: - „Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że PIS wciągnąłby Breivika na listę swoich posłów, tak jak wciągnął agenta Tomka. Oni nie mogą powiedzieć tego wprost, bo nie wypada ale gdyby tylko mogli, to natychmiast wyciągnęliby Breivika z więzienia i umieścili go w PIS”. Oni nie mogą tego powiedzieć, to za nich powie to Palikot. I pierwszy zwrot jest ważny – to „nie ulega najmniejszej wątpliwości”. Słyszący to dziennikarz, nawet się nie zająknie, żeby zapytać, czy lider Ruchu naprawdę tak myśli. Nie mówiąc już o zakwestionowaniu prawdziwości ohydnego oskarżenia. Jestem ciekaw, czy równie spokojnie dziennikarz ów przyjąłby twierdzenie jakiegoś polityka PIS, który powiedziałby: „Palikot jest gotowy zamordować własną matkę, byleby tylko zostać premierem. To dla mnie nie ulega wątpliwości”. A sam przywódca Ruchu też puściłby to mimo uszu? Jestem raczej przekonany, że autorowi takich słów wytoczyłby natychmiast proces. W tej samej rozmowie Palikot błysnął też historiozoficzną wizją rozwoju Polski i Europy. Warunkiem spełnienia się jego rewolucyjnej propozycji jest wcześniejsze pozbycie się fałszywych symboli – konstytucji, godła, flagi. Dopiero bez tych zbędnych atrybutów można zbudować jedno europejskie państwo. Powszechnym językiem w takim państwie będzie angielski, zaś polski językiem lokalnym, w domyśle, bo tego ten wirtuoz intelektu nie precyzuje, zapewne na obszarze dawnej Polski. I znowu dziennikarz, niczym bezmyślne stworzenie, zapisuje skrzętnie genialne pomysły, o nic nie pytając. Niczego też nie próbował podważyć. Przyjmował wszystko jako coś bezproblemowego i bezdyskusyjnego. Jak długo jeszcze ten polityczny cynik, prący za wszelką cenę do roli przewodnika dusz bezbożników, będzie znajdował posłuch w mediach? Im dłużej to będzie trwać, tym więcej szkód narobi. Na śmietnik z nim. Na zawsze. Jerzy Jachowicz

Kownacki: Komisja utrudnia śledztwo Nie wyobrażam sobie sytuacji, w których przepisy prawa lotniczego mogłyby pozbawiać dostępu do materiałów komisji polską prokuraturę - mówi portalowi Stefczyk.info mecenas Bartosz Kownacki, poseł PiS. Stefczyk.info: Komisja Jerzego Millera przetrzymuje dokumenty, na podstawie, których wyciągała wnioski ws. katastrofy smoleńskiej. O sprawie pisze "Gazeta Polska Codziennie". Prokuratura wojskowa wniosła sprawę do sądu. Chce, by on nakazał przekazanie dokumentacji Naczelnej Prokuraturze Wojskowej. Jak Pan komentuje tę sytuację? Bartosz Kownacki: To jest sytuacja niedopuszczalna. Prokuratura powinna mieć prawo dostępu do każdego dokumentu, który pomoże jej w przeprowadzeniu prawidłowego postępowania dowodowego. Zdarzają się sytuacje, które umożliwiają odmowę dostępu śledczym do materiałów. To są jednak sytuacje zupełnie wyjątkowe, dotyczące m.in. tajemnicy spowiedzi, tajemnicy adwokackiej, czy sprawy dotyczące niektórych działań służb specjalnych. To może być podstawą do odmówienia śledczym dostępu do akt.
Co leży u podstaw decyzji komisji? Z tego, co się orientuję, w ostatnim czasie doszło do zmiany w prawie lotniczym. Obecnie przepisy umożliwiają utajnienie części materiałów. Na to powołuje się komisja. W jej ocenie ona nie musi przekazywać takich informacji, ponieważ materiały dotyczące postępowań ws. katastrof lotniczych nie podlegają upublicznieniu. Jednak to zupełnie kuriozalne stanowisko. Przecież przepisy weszły już po rozpoczęciu prac komisji, a poza tym sama komisja nie była prawidłowo umocowana prawnie. W czasie jej prac obowiązywały stare przepisy, więc nie ma prawa zasłaniać się obecnymi rozwiązaniami.
Takie przepisy mają sens? Nie, one skutkują kuriozalną sytuacją. Polska prokuratura, której celem jest wyjaśnienie przyczyn katastrofy smoleńskiej, jest obecnie pozbawiona dostępu do bardzo cennych dokumentów w tej sprawie. Warto również wskazać, że to może pozwalać maskować przestępstwo. Przecież poza śledztwem dotyczącym samych przyczyn katastrofy, mamy śledztwo dot. nieprawidłowości i przestępstw w działaniu komisji. Już to postępowanie wymaga, by komisja przekazała wszystkie swoje materiały śledczym. Prokuratura musi się zapoznać z tymi materiałami. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w których przepisy prawa lotniczego mogłyby pozbawiać dostępu do materiałów komisji polską prokuraturę. To jest możliwe jedynie w szczególnych wypadkach. Mam nadzieję, że sąd przychyli się do wniosku śledczych. Trzeba również doprowadzić do zmiany prawa. Obecne umożliwia maskowanie przestępstw.
Możemy mieć do czynienia z utrudnianiem śledztwa? W praktyce to oczywiście utrudnia śledztwo i stwarza ogromne problemy prokuraturze. Jednak nie wiem, czy ktoś w tej sprawie popełnił przestępstwo. To musi już ocenić sąd. On się wypowie, czy komisja musi wydać te dokumenty. Jeśli wtedy materiały nie trafią do śledczych, to będziemy mieli do czynienia z przestępstwem. Bez względu na ocenę sądu, nieprzekazanie dokumentów utrudnia prace śledczym. Obecnie jest za wcześnie, by oceniać, czy ktoś w tej sprawie złamał prawo.
To kolejna skandaliczna sytuacja związana z katastrofą smoleńską. Jest ich wiele. Co dzieje się w jednej z nich, w śledztwie dot. obrączki śp. Tomasza Merty? Nie udało się ostatnio jej znaleźć na terenie MSZ Byłem przekonany, że tę obrączkę znajdziemy na terenie resortu spraw zagranicznych. Jednak jej tam nie było. Obecnie będziemy prowadzić rozmowy z prokuraturą. Chcemy się dowiedzieć, co śledczy planują dalej. Na pewno będą kolejne przesłuchania, ale boję się, że one nic mogą już nie wnieść do sprawy. Wiadomo, że wina jest po stronie MSZ, jednak wszyscy umyli ręce. Nikt się nie przyznaje, ani nie poczuwa do odpowiedzialności. Pewne jest, że zgubić tę obrączkę było bardzo ciężko, ktoś musiał ją ukraść. Musieliśmy mieć do czynienia z celowym działaniem. Niewykluczone jest również, że już po wszystkim, gdy sprawa stała się głośna, ktoś przyszedł i zabrał ją z terenu MSZ. W ten sposób chciał zablokować poszukiwania w tej sprawie.
Widzi Pan jeszcze szanse na znalezienie tej obrączki? Sprawa staje się coraz trudniejsza. Można obecnie wskazać konkretną osobę, która miała styczność z tą obrączką po raz ostatni. Ona była w Moskwie, w polskiej ambasadzie. Osoba, która stamtąd zabierała obrączkę śp. Tomasza Merty, miała styczność z nią jako ostatnia. Ona nie dysponuje pokwitowaniem, świadczącym, że obrączka została oddana. Jednak mi się w głowie nie mieści, że ktoś mógł ją ukraść. Na coś takiego nie wpadłem. Jedno jest pewne, nie składamy broni w tej sprawie, będziemy dalej prowadzić nasze działania. Boję się jednak, że wszystko może się skończyć umorzeniem z racji "niewykrycia sprawcy".

Rozmawiał Nal
Tusk dopozwał Seremeta do rozbrojenia bomby Amber Gold

1. Dość niespodziewanie w porządku obrad Sejmu w tym tygodniu znalazł się punkt „Informacja premiera Donalda Tuska i prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta o działaniach instytucji państwowych w sprawie spółki Amber Gold”. Informacji premiera Tuska w tej sprawie należało się spodziewać, wszystkie kluby opozycyjne żądały bowiem jej wprowadzenia na posiedzeniu Konwentu Seniorów, natomiast dopozwanie do tego punktu obrad prokuratora Seremeta, świadczy o tym, że PR-owcy premiera czuwają i jeżeli już Sejm ma debatować o odpowiedzialności premiera to trzeba ją rozłożyć także na prokuraturę. Przy tej okazji okazało się, że prokurator Seremet nagle stracił swoją niezależność, do tej pory, bowiem regularnie odmawiał swojej obecności nawet na posiedzeniach sejmowych komisji twierdząc, że ustawa zabrania mu wypowiadania się w konkretnych sprawach prowadzonych przez prokuraturę. Teraz w jakiś sposób został przekonany przez premiera Tuska, żeby wystąpił na plenarnym posiedzeniu Sejmu i mówił o konkretnej sprawie Marcina P. i jego spółce Amber Gold.

2. PR-owcy premiera Tuska sprytnie wymyślili udział prokuratora Seremeta w przedstawieniu informacji o działaniach instytucji państwowych w sprawie Amber Gold, ponieważ sprzyjające rządowi media skupią się na „rażących błędach” prokuratury w tej sprawie, a nie na skandalicznych działaniach albo zaniechaniu działań aparatu sądowniczego, skarbowego, służb specjalnych i resortu transportu, za które odpowiedzialność ponosi szef rządu. Wprawdzie działania aparatu sądowniczego wyjaśnił i rozgrzeszył już minister sprawiedliwości Jarosław Gowin, ale tłumaczenia te są co najmniej zastanawiające. Zdaniem ministra, bowiem, powodem zarejestrowania przez człowieka wielokrotnie skazanego Marcina P. aż 10 różnych spółek z jego udziałem w zarządzie lub w radzie nadzorczej, był brak wglądu do Krajowego Rejestru Skazanych przez sędziów rejestrowych. Mimo tego, że nawet dla średnio rozgarniętego człowieka jasne jest, że 28 -letni Marcin P. , człowiek z 9 wyrokami (wszystkie w zawieszeniu między innymi za wyłudzenia w ramach spółki Multikasa, a także za wyłudzenia kredytów na podstawione osoby), nie może przez ponad 3 lat być szefem spółki, która gromadzi bez zezwolenia wkłady paru tysięcy klientów przynajmniej na sumę 120-130 mln zł (do tej pory klienci Amber Gold zgłosili takie wierzytelności), w sytuacji kiedy co najmniej klika instytucji wie o jego kryminalnej przeszłości. Tylko istnieniem jakiejś „nadzwyczajnej ochrony” można tłumaczyć także fakt, że gdańska prokuratura mimo doniesienia Krajowego Nadzoru Finansowego w 2009 roku, umarza postępowanie wobec Amber Gold, a po odwołaniu się do sądu przez KNF i uchyleniu tego umorzenia, zajmuje się ponowie sprawą dopiero po upływie ponad 2 lat.

3. Teraz dochodzi jeszcze wątek działalności służb skarbowych. Każdy, kto prowadził nawet najmniejszych rozmiarów działalność gospodarczą doskonale wie, że po złożeniu pierwszej deklaracji podatkowej, właściwy dla tej działalności urząd skarbowy już bardzo upomina się o następne, a jeżeli działalność jest większych rozmiarów to szybko się nią interesuje właściwy Urząd Kontroli Skarbowej (tzw. policja skarbowa). W przypadku Amber Gold mimo ogromnych rozmiarów działalności, obrotów przez 2,5 roku sięgających 2 mld zł i podejmowaniu kolejnych przedsięwzięć gospodarczych o ogromnym rozmachu takich jak OLT Ekspres, urząd skarbowy zainteresował się spółką dopiero po blisko 3 latach tyle tylko, że rozpoczął kontrolę tej firmy w styczniu tego roku, a dokumenty do niej zabrał ze spółki w połowie sierpnia, kiedy to jej zarząd zapowiedział jej likwidację. Premier Tusk bezpośrednio odpowiada także za służby specjalne takie jak ABW czy CBA, które przynajmniej oficjalnie w sprawie Amber Gold uaktywniły się dopiero w sierpniu tego roku, kiedy wybuchła już afera związana z tą firmą.

4. Jest jeszcze wątek ewidentnego nepotyzmu i konfliktu interesów związanych z zatrudnieniem bez konkursu syna Premiera Tuska, Michała w gdańskim porcie lotniczym będącym spółką przedsiębiorstwa państwowego Polskie Porty Lotnicze i samorządów województwa pomorskiego, Gdańska, Sopotu i Gdyni, w których Platforma samodzielnie sprawuje władzę. Tusk ani minister transportu Sławomir Nowak nie dostrzegają także konfliktu interesów, do jakiego doprowadzili syn premiera i szef, prezes gdańskiego portu lotniczego, który rekomendował go do zatrudnienia w prywatnych liniach, które korzystały z tego portu lotniczego. W porcie lotniczym, bowiem Michał Tusk zajmował się pozyskiwaniem kontrahentów, a więc właśnie kolejnych linii lotniczych, a w OLT Express doradzał jak obniżyć koszty korzystania z infrastruktury lotniskowej w portach, do których te linie latały, czyli mówiąc, wprost działał na niekorzyść swojego pierwszego pracodawcy.

5. Premier Tusk powinien się, więc tłumaczyć z działań aparatu sądowniczego i ministra Gowina, aparatu skarbowego i ministra Rostowskiego, resortu transportu i ministra Nowaka, wreszcie własnych działań i nadzoru nad działalnością służb specjalnych takich jak ABW i CBA, które do sierpnia nie zrobiły nic w sprawie działalności piramidy finansowej Amber Gold. Prokurator Seremet z kolei będzie się tłumaczył z działań (albo ich braku) dowodzonej przez siebie prokuratury, ale spodziewam się, że to on został przewidziany, jako główny „chłopiec do bicia” w przewidzianej 8 - godzinnej debacie sejmowej. Zresztą jego sprawozdanie z działalności za rok 2011 już od paru miesięcy leży u premiera Tuska i ewentualne jego odrzucenie oznaczałoby konieczność głosowania Sejmu nad przyszłością prokuratora Seremeta i jak sądzę właśnie, dlatego jest on taki spolegliwy wobec premiera. Ta debata stwarza jednak szansę, że pokazany w niej rozkład struktur państwa spowoduje, iż nawet posłowie koalicji Platforma - PSL, poprą zgłoszoną przez klub Prawa i Sprawiedliwości, już w następnym punkcie obrad, propozycję sejmowej komisji śledczej, która dogłębnie zbada ten „złoty” skandal. Kuźmiuk

Komisja Millera ukrywała dokumenty Z dokumentów, do których dotarła „Gazeta Polska Codziennie”, wynika, że komisja Jerzego Millera wciąż nie przekazała wojskowym śledczym badającym katastrofę smoleńską wszystkich materiałów prac. W związku z tym wojskowi śledczy skierowali sprawę do sądu. „Codzienna” dotarła do pisma podpisanego przez prokuratora wojskowego płk. Ireneusza Szeląga zaadresowanego do przewodniczącego Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego (KBWLLP). W dokumencie z 23 lipca 2011 r. znajduje się prośba śledczego o „spowodowanie przekazania do prokuratury (Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie – przyp. red.) wszelkich dokumentów, tj. materiałów zebranych lub wytworzonych przez komisję w trakcie prowadzonych prac nad wypadkiem nr 192/2010/11.” – czytamy w piśmie. Chodzi o materiały zgromadzone podczas prac tzw. komisji Millera, której kilkumiesięczne obrady zakończyły się 27 czerwca 2011 r. przekazaniem ostatecznego raportu premierowi Donaldowi Tuskowi, a następnie opublikowaniem go do wglądu opinii publicznej na rządowych stronach. – Komisja BWLLP nie przekazała Wojskowej Prokuraturze Okręgowej w Warszawie określonych dokumentów o charakterze roboczym ze swoich prac – przyznał wczoraj w rozmowie z „Codzienną” płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Dla wojskowych śledczych, którzy prowadzą śledztwo ws. katastrofy, istotne były nie tylko ustalenia komisji, ale zgromadzone przez nią materiały robocze, na których podstawie sformułowali swoje końcowe tezy przedstawione w raporcie. Chodziło m.in. o ekspertyzy, oświadczenia ekspertów i świadków, korespondencję, medyczne lub prywatne informacje dotyczące osób uczestniczących w katastrofie, zapisy pokładowych rejestratorów i opinie członków komisji. – Zwróciliśmy się w zakresie tych dokumentów, zgodnie z art. 134 ust. 1a ustawy Prawo lotnicze, do Wojskowego Sądu Okręgowego w Poznaniu o możliwość ich wykorzystania w toku śledztwa – powiedział nam płk Rzepa. Przypomnijmy, że w zeszłym tygodniu Prokuratura Okręgowa Warszawa Praga wszczęła postępowanie w sprawie niedopełnienia obowiązków i poświadczenia nieprawdy właśnie przez komisję Jerzego Millera badającą katastrofę smoleńską. Zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa złożył poseł PiS Antoni Macierewicz, przewodniczący zespołu parlamentarnego badającego przyczyny katastrofy. Prascy śledczy uznali, że zgromadzony materiał dowodowy jest na tyle poważny, że postanowili zająć się wiarygodnością ustaleń członków komisji.

– Zaskakujące, że śledczy nie znają jeszcze materiałów z tych prac. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, gdy się zastanawiam nad przyczyną, to obawy członków komisji. Obawy związane z tym, że byli cały czas świadomi matactwa. Ujawnienie dowodów, które zebrali, może bowiem zaprzeczyć tezom, które zamieścili w raporcie – mówi poseł Macierewicz. Katarzyna Pawlak

Duda i Lenin Przewodniczący Piotr Duda nie po raz pierwszy angażuje się w rzeczy, których rozbrojenie nie jest trudne dla rządzących Polską. To bardzo pięknie, że członkowie Komisji Krajowej NSZZ „S” z szefem związku na czele odpiłowali napis "im. Lenina" znad bramy nr 2 Stoczni Gdańskiej. Jakie ma to jednak znaczenie wobec potwornego mordu smoleńskiego, powtarzanych wciąż przez Sikorskiego deklaracji rezygnacji z suwerenności, marginalizacji Polski na forum międzynarodowym, odejścia od polityki jagiellońskiej, zadłużenia przekraczającego granicę wypłacalności (Tusk zdołał podwoić je w ciągu pierwszych trzech lat rządzenia!), podwyższania podatków jawnych i ukrytych, totalnej nieudolności we wszystkich dziedzinach, zawłaszczenia państwa, korupcji i nepotyzmu, niszczenia szkolnictwa, kultury, pamięci, rozbrojenia kraju i blokowania tarczy, sparaliżowania służb, przywracania na kluczowe stanowiska ludzi PRLu lub ich protegowanych, łamania na każdym kroku standardów demokracji, uczynienia z mediów tuby propagandowej rządzących. Pamiętamy jak w roku solidarnościowej wolności, 1981, ówczesne ruskie kukły celowo prowokowały tego typu konflikty. Zielona Góra, Radom, Bydgoszcz to tylko hasła wywoławcze akcji prowadzonej metodycznie na znacznie większą skalę. Wspólnym mianownikiem "wydarzeń", jak prowokacje władzy określała machina propagandowa kierowana przez Urbana i Rakowskiego, było to co je demaskowało: NIE uderzały w sprawy podstawowe - absurdalność ideologii i opartego na niej ustroju, legalność władzy oraz jej podporządkowanie interesom ruskim, czyli działanie na szkodę Polski. Kierowały energię społeczną w kontrolowany obszar. Wojewodę czy rektora w każdej chwili można było publicznie napiętnować, a nawet odwołać, pogrozić palcem tym co kazali pałować Rulewskiego albo odwrotnie spałować jeszcze raz i pokazywać potem w dzienniku rozwścieczony tłum z komentarzem Urbana lub innych kolegów Paradowskiej o tym do czego prowadzi solidarnościowa ekstrema. W tym czasie nie mówiono już o "Solidarności" bezprzymiotnikowo, wciskano do głów przy każdej okazji słowa ekstrema, anarchia, chaos, zagrożenia, nieodpowiedzialność, szerzenie nienawiści. Młodzi nawet nie muszą wysilać wyobraźni, gdyż podobnie media zachowują się dzisiaj w odniesieniu do Prawa i Sprawiedliwości. Kierują tym zresztą ludzie rozpoczynający pracę w mediach w połowie lat 80-tych, w czasie masowego bojkotu reżimowych mediów! Blokada posłów WYCHODZĄCYCH z Sejmu po przyjęciu skandalicznej ustawy emerytalnej była takim samym "sukcesem" jak zdjęcie Lenina. Rządzącym sen z powiek nie zwiała. W dodatku w jednym i w drugim przypadku Tusk czy Komorowski może uznać w każdej chwili gniew ludu za słuszny i wygrać propagandowo jako... obrońca uciśnionych. Jak do tej pory Duda działa zatem tak jak Wałęsa w latach 80-tych: po linii najmniejszego oporu - z rzeczy istotnych robi tylko to co musi, by nie wzbudzać podejrzeń. Tak postrzegam także deklarację przyłączenia się do manifestacji pod hasłem "Obudź się Polsko", która ma się odbyć 29 września w Warszawie. Sam niczego, co w sposób istotny mogłoby zagrozić moskiewskim kukłom, nie inicjuje. Spuszcza parę z kotła, neutralizuje, rozbraja. Co więcej, okoliczności wyboru Dudy przypominają jako żywo okoliczności wyboru Wałęsy w 1981 roku.1 Mord smoleński wyeliminował wszystkie pozostałe po wyborach z jesieni 2007 instytucjonalne przyczółki wolnej Polski poza "Solidarnością". Cała Polska zdążyła jeszcze zobaczyć, że jej przewodniczący, Janusz Śniadek stanął na wysokości największego w najnowszej historii wyzwania. Wkrótce jednak został... wymieniony na Dudę niewielką niedowagą głosów. Działo się to w krytycznej chwili, gdy podejrzenia o zamach zaczęły obrastać coraz cięższymi dowodami, gdy w mediach powrócono do kampanii nienawiści do Prawa i Sprawiedliwości, gdy rozkręcano nagonkę na wszystkich, którzy o Smoleńsku nie chcieli zapomnieć, włącznie ze staruszkami modlącymi się za dusze ofiar na Przedmieściu Krakowskim, którym zgotowano extra show z sikaniem po zniczach, obrzucaniem obelgami, profanacją wszystkiego co wiąże się z wiarą i pamięcią o zmarłych w wydaniu skrajnie antyklerykalnym. Agentura wpływu raz jeszcze przysłużyła się szczególnie. Wyniesiony na haśle "odpolitycznienia związku" pokazał wkrótce na czym to miało polegać: odciął się od partii opozycyjnej i wsparł spektakularnie tandem Tusk-Komorowski nie zauważając jakby ich wkładu w zmontowanie pułapki smoleńskiej, w zacieranie śladów zbrodni i w kłamstwo smoleńskie, nie mówiąc o tysiącu innych afer, które przyniosły ich rządy. Nie wiem czy Piotr Duda uczestniczy w tym rozbrojeniu "S" świadomie. Trudno przyjąć, że jest jeszcze jedną ofiarą propagandy "jedynie słusznych" tak, jak miliony telewidzów. Mam nadzieję, że delegaci na Zjazd "S" zdążyli już zorientować się, jak poważny błąd popełnili pozbywając się Śniadka i że będą umieli jakoś to naprawić. Wyzwania czekają nas większe niż odpiłowanie Lenina.

1"Głównym obszarem zainteresowania policji politycznej była druga tura zjazdu, związana rzecz jasna z wyborami władz związku. Priorytetową sprawą dla SB był wybór szefa związku. Jeszcze przed drugą turą bezpieka zdecydowała się poprzeć Lecha Wałęsę. Wydział Socjalno-Zawodowy PZPR miał zająć się przygotowaniem programu dla „Solidarności" w dwóch wersjach. Obie zamierzano przekazać Wałęsie drogą operacyjną. Wersję „pryncypialną" „kanałem specjalnym", natomiast „kompromisową" zamierzano udostępnić TW, typowanym do składu władz centralnych. Bezpieka postanowiła powtórzyć udany wariant wyborczy z lipcowego zjazdu regionu, w którym „umiarkowanego" Wałęsę przeciwstawiono „ekstremistom" z Gwiazdą na czele. Równocześnie SB chciała uzmysłowić byłemu elektrykowi, że jego pozycję kwestionuje wielu działaczy. Za pośrednictwem TW „Delegat" przekazano Wałęsie podobno zestaw informacji obrazujących prowadzoną przeciwko niemu działalność opozycyjną niektórych działaczy." (Paweł Zyzak, "Lech Wałesa. Idea i historia") Janko Walski

Rybiński. Polak, czarnuch, niewolnik pracujący na elity Krasnodębski „„Właściciele III RP . Przy okazji media odkryły, że PO skręciła w lewo, tak jakby nie było od dawna wiadomo, że PO przejęła znaczną część pokomunistycznego elektoratu, a byli eseldowcy tłumnie napływają do jej struktur lokalnych. Pokomunistyczna lewica była w III RP partią dawnych właścicieli PRL, tylko po części wywłaszczonych. W Gdańsku zaś zebrała się partia pretendująca do bycia wyłącznym właścicielem III RP. Dajcie im tylko jeszcze cztery lata.” …..(więcej)

Ten materiał chciałbym poświecić zjawisku niewolnictwa ekonomicznego , charakteryzującego Europe od drugiej połowy XX wieku . W tym celu , aby zrozumieć problem potrzebujemy kilku z pozoru oderwanych analiz. Krasnodębski wskazuje nam kierunek w którym mamy iść szukając współczesnych właścicieli niewolników . Zanim przejdę do Rybińskiego , jego wizji problemu współczesnych elit, które załamały stan względnej wolności osobistej i ekonomicznej jakie kwitł w Europie pod polityczna okupacją Amerykańska muszę przytoczyć jeszcze analizę Staniszkis .Dotyczącą mechanizmów skrajnej eksploatacji i wyzysku kolonialnego Polaków przez Oligarchie i ludzi Platformy jako metody akumulacji kapitału przez nowe bandycki elity II Komuny Instytut Smitha obliczył że oligarchia okrada , czy jak się to mówi w nowomowie opodatkowuje Polaków z 83 procent ich pracy. VAT. Podatek dochodowy, przymusowy haracz ZUS , akcyza, itd. itd. jest to skala która zrobiła z Polaków faktycznych niewolników. 2000 lat temu sytuacja była podobna . Słabe ośrodki polityczne , wytresowane i pozbawione woli walki społeczeństwo , pozbawianie prawie całego dochodu przez bandytów w jakich przeistoczyli się właściciele latyfundiów . Chodzi o czas upadku Rzymu. Zrozpaczeni ludzie zabijali nowo narodzone dzieci , aby nie były skazana na los rodziców . W dzisiejszej Polsce posiadanie dzieci jest dla większości ludzi wyrokiem ekonomicznym . I oni ich dzieci skazane są na życie w nędzy i biedzie. „„Polacy ubożeją. Już 3 miliony żyją w nędzy„.....”1 mln polskich dzieci żyje w rodzinach, którym nie starcza na zaspokojenie podstawowych, biologicznych potrzeb. „..(więcej)

Podziemie aborcyjne i antykoncepcja służą temu samemu co mieszkańcom upadającego Rzymu Staniszkis „Przecież jasne jest, że klasa polityczna opanowała państwo i używa wszystkich środków - tworzenia prawa, funduszy publicznych, agencji - do kolonizowania społeczeństwa. To jest substytut ekonomicznych mechanizmów tworzenia kapitału. Bardzo trudnego formowania kapitału w warunkach globalizacji, kryzysu, zależności. To jest schemat, który dochodzi już do bariery. Niżej już nie można zejść z tym obniżaniem standardów, przechwytywaniem funduszy przy zamówieniach publicznych, jak widać w np. w inwestycjach drogowych. To jest próg, na którym ekipa Tuska – także przez tych, którzy dotychczas z tego korzystali – zaczyna być oceniana negatywnie. Niestety bardziej liczę na te nieczytelne, podskórne, zdemoralizowane fundamenty władzy niż na opozycję, „.....(źródło)
Tutaj warto zwrócić uwagę na skutki rabunkowej eksploatacji Polaków przez ludzi stanowiących „zdemoralizowane fundamenty władzy” i przez „klasę polityczną , która skolonizowała społeczeństwo” . Rabunek ten przekroczył wszelkie rozsądne granice, gdyż doprowadził do biologicznego spustoszenia Polski , do nie mającej w historii depopulacji . Proszę zwrócić uwagę n a fakt że nomenklatura II Komuny zrealizowała dwa cele socjalisty Hitlera w stosunku do Polski i Polaków. Pierwszy to wyludnienie obszarów Polski . Drugi to miliony tanich polskich robotników w fabrykach całej Europy . Tekst Rybińskiego to uproszczona wizja współczesnego niewolnictwa ,pochodzenia elit i struktury władzy politycznej w Polsce i Europie , warta zaznajomienia się z nią . Rybiński myli się co do tego ,że w Europie dba się o wysokie płace . Bankierzy wola okradać całe społeczeństwa poprzez dług publiczny i obniżać place, bo wzrost podatków potrzebny do płacenia odsetek sprowadza ludzi do roli niewolników Rybiński „Zamiast batoga mamy kredyt, zamiast czarnucha mamy kredytobiorcę „...”Historia ludzkości to historia walki o władzę, która pozwala mniejszości (elitom) gnębić większość i czerpać z tego korzyści finansowe oraz przyjemność. Władca feudalny zabierał chłopom połowę zbiorów i gwałcił ich kobiety. „....”Jak szczęśliwa koincydencja, lub zaplanowane działania upadł standard złota, co zakończyło ważny etap pieniądza kruszcowego w historii ludzkości, i zapoczątkowało okres pieniądza papierowego. Wraz z tą zmianą pojawiły się nowe elity, klasa bankierów. Oczywiście wpływowi bankierzy jako jednostki istniały wcześniej, JP Morgan był wielki już za czasów Rockefellera, ale jako elitarna klasa rządząca bankierzy pojawili się dopiero  po upadku pieniądza kruszcowego. „.....”Elity finansowe mają w kieszeni polityków, którzy tworzą regulacje umożliwiające dalsze bogacenie się elit finansowych. Kiedyś bronią był muszkiet, teraz bronią jest pieniądz i paragraf. Kiedyś elity miały niewolników, teraz zadłużeni ludzie są zmuszani do niewolniczej pracy do 67 roku i dłużej, „.....”Kiedyś pan feudalny lub kacyk zapewniał miejsce w czworakach, nie padało na głowę i nie było zimno. Ci co uciekli, przymierali głodem , byli łapani i wieszani. Teraz kredyt daje szansę na własne mieszkanie i na plazmę. Ci którzy nie wezmą, nie mają gdzie mieszkać i za karę nie oglądają seriali. Ale efekt jest podobny, nieco wyższy standard życia pospólstwa w zamian za zniewolenie. „.....”Jest jedna istotna różnica między dawnym niewolnictwem i feudalizmem, a obecnym okresem panowania elity bankierów. Wtedy elity były właścicielami środków produkcji, więc zależało im na jak najniższych płacach. „.....”Teraz ta strategia nie jest dobra, bo głodowe pensje oznaczają brak zdolności kredytowej i trudniej ludzi uzależnić od kredytu. Więc bankierzy  poprzez swoje wpływy polityczne realizują strategię wyższego wzrostu płac, żeby mogli udzielać więcej kredytów, i zarabiać jeszcze więcej pieniędzy. Prowadzi do konfliktu z dawnymi elitami, czyli właścicielami fabryk, którzy chcą jak najniższych płac. „....”Teraz konflikty między starymi i nowymi elitami rozwiązuje się za pomocą „kupowania „ poparcia polityków dla zmian w prawie. A ponieważ nowe elity mają więcej pieniędzy, bo sami ten pieniądz drukują  za pomocą kontrolowanych przez siebie banków centralnych, więc wygrywają. W ten sposób odejście od standardu złota umożliwiło wymianę elit. „.....”W tej rozgrywce między nowymi i starymi elitami pojawia się nowy gracz, który był mało istotny do XIX wieku włącznie. To administracja publiczna. Ponieważ udział podatków w PKB w wielu krajów przekroczył 40%, a wydatków zbliżył się do 50%, to oznacza że administracja publiczna decyduje o prawie połowie wydawanych pieniędzy. Nic więc dziwnego, że w minionych 40 latach dramatycznie wzrosła liczba urzędników, których celem jest maksymalizacja relacji podatków do PKB, bo im większa ta relacja tym większy strumień pieniędzy o którym decydują, tym większa władza i tym większe możliwości bogacenia się. Urzędnicy w naturalny sposób tworzą koalicję z nowymi elitami, z bankierami, ponieważ łatwiej jest ściągać podatki od większości (podatek VAT czy PIT) niż od starych elit, które od wieków albo były zwalniane z płacenia podatków, albo wypracowały metody jak unikać ich płacenia. W związku z tym klasa urzędników woli realizować strategię wyższych płac, zgodną z interesami bankierów, bo to zapewnia wyższy strumień podatków i prowadzi do dalszego umacniania wpływów klasy urzędników. „....”Nam maluczkim zjadaczom chleba z mrożonego ciasta pozostaje tylko usiąść i z wypiekami na twarzy obserwować starcie gigantów. Każdy może wytypować swojego kandydata na zwycięzcę. Osoby z długimi pozycjami na giełdach trzymają z banksterami, ja stawiam na niemieckich przemysłowców. „....(źródło)
Na koniec przypomnę tylko wypowiedź Gilowskiej Gilowska”Dla części ludzi, szczególnie tych, którzy właśnie kończą studia, praca w administracji rządowej, czy samorządowej to jest bardzo dobre miejsce. Tyle, że to jest armia ludzi –z członkami rodzin ponad 3 mln osób–w zasadzie na cudzym utrzymaniu„... (więcej)

„Odpowiedź zawiera się w liczbach. Na koniec 2007 r. poziom wydatków ogółem całego sektora finansów publicznych wyniósł niecałe pół biliona, 496,5 mld zł. A na koniec 2010 r. – przekroczył 640 mld zł. To znaczy, że poziom rocznych wydatków przez trzy lata – 2008, 2009 i 2010 – podniósł się o 140 mld zł. To jest, panowie, 10 proc. PKB! Wzrost poziomu wydatków publicznych o 30 proc. w trzy lata to rekord. „   Gilowska „ Na różne różności. Na przykład na urzędników. Pomiędzy końcem 2007 r. a końcem roku 2010 liczba urzędników wzrosła o 75 tys. Gilowska „ Zgadzam się całkowicie z tymi, którzy mówią, że mamy w Polsce miękki totalitaryzm. Tak. Tak właśnie należy nazwać system, który zbudowała PO w ostatnich latach. Ze wszystkimi konsekwencjami. „...(więcej) Marek Mojsiewicz

Trójmiejska sitwa Platformy Działacze Platformy Obywatelskiej, którzy dzięki partii zajmują finansowane z budżetu państwa stanowiska, są jednocześnie hojnymi darczyńcami PO. Widać to zwłaszcza w pomorskiej PO, mateczniku premiera Donalda Tuska. Nazwiska radnych i działaczy, którzy są jednocześnie darczyńcami Platformy Obywatelskiej, można bez trudu znaleźć w oficjalnych rejestrach. Trójmiejską listę PO otwiera prezydent Paweł Adamowicz, który to stanowisko piastuje nieprzerwanie od 1998 r. Jak lukratywną synekurą jest zajmowanie samorządowego stanowiska z partyjnego nadania, można się przekonać, czytając jego oświadczenia majątkowe. Paweł Adamowicz, darczyńca Platformy Obywatelskiej, posiada m.in. 7 mieszkań, dwie działki i papiery wartościowe o wartości ponad 500 tys. zł. Stanowisko prezydenta nie jest dla Pawła Adamowicza jedynym źródłem utrzymania – zasiada on także w radach nadzorczych Zarządu Morskiego Portu Gdańsk SA oraz Gdańskiego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej, za co w sumie otrzymał ponad 117 tys. zł, a jego wynagrodzenie z tytułu stanowiska prezydenta Gdańska wyniosło w ubiegłym roku ponad 176 tys. zł. Wśród pomorskich radnych PO, którzy zajmują stanowiska w spółkach będących własnością skarbu państwa lub samorządów i które finansują PO, są m.in. Małgorzata Chmiel, Tomasz Skłodowski, Piotr Skiba czy Mirosław Zdanowicz. Radna Małgorzata Chmiel, która zasłynęła jazdą samochodem pod wpływem alkoholu (sąd warunkowo umorzył postepowanie w tej sprawie), pracuje w gdańskiej pracowni architektonicznej Teatr, która opracowała koncepcje rozbudowy Teatru Muzycznego w Gdyni (jego właścicielem jest samorząd). Z kolei Piotr Skiba, dyrektor biura zarządu regionu pomorskiego PO, członek rady programowej Radia Gdańsk oraz członek rady nadzorczej Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej w Słupsku, tylko w ubiegłym roku z tytułu zajmowanych stanowisk zarobił w sumie ponad 100 tys. zł. Piotr Skiba zasłynął m.in. z nielegalnej agitacji wyborczej. W czerwcu 2010 r. w czasie kampanii wyborczej podczas sesji Rady Miasta założył koszulkę z napisem „Głosuję na Bronka”. Nielegalna agitacja nie zaszkodziła radnemu Skibie, o czym świadczą jego dochody. Darczyńcą PO jest także prawnik Szymon Moś, radny Gdańska, b. dyrektor biura posła Sławomira Nowaka i doradca Ewy Kopacz. Według nieoficjalnych informacji obecnie Moś jest współpracownikiem Sławomira Nowaka w Ministerstwie Transportu.

– W Platformie Obywatelskiej obowiązuje nieformalna zasada: dostajesz stanowisko w spółce samorządowej albo skarbu państwa, to płacisz na partię i w ten sposób PO jest finansowana z państwowych pieniędzy. To ewidentne łamanie prawa, tylko nikt się nie chce tym zająć – mówią nasi rozmówcy z PO. Dorota Kania

Święci królowie, czyli o sojuszu tronu ze świętością W sierpniu przypada liturgiczne wspomnienie dwóch świętych królów: św. Stefana I Wielkiego, króla Węgier (16 sierpnia) oraz św. Ludwika IX, króla Francji (25 sierpnia). Dwaj wielcy władcy, których panowanie – odpowiednio na Węgrzech i we Francji – oznaczało okres wielkiej pomyślności tych państw. Panowanie św. Stefana, współczesnego naszemu Bolesławowi Chrobremu, było czasem ugruntowania suwerenności monarchii Arpadów w oparciu o ścisły związek ze Stolicą Apostolską, od której Stefan otrzymał zezwolenie na królewską koronację w Ostrzyhomiu, co było potwierdzeniem sukcesu jego politycznej strategii. Fundamenty położone przez świętego Stefana okazały się na tyle trwałe, że Węgry, które (podobnie jak Polska po śmierci Chrobrego) po odejściu świętego króla popadły w zamęt wewnętrzny, szybko odrodziły się jako w pełni suwerenne królestwo. Kierunek wyznaczony przez świętego Stefana był podtrzymany przez jego następców (wśród których byli także inni święci władcy – jak np. panujący na przełomie XI i XII wieku św. Władysław), noszących za zgodą Rzymu zaszczytny tytuł „Królów Apostolskich”. Do dzisiaj narodową relikwią Węgrów jest korona świętego Stefana – symbol suwerenności i niepodzielności państwa węgierskiego. Panowanie świętego Ludwika IX we Francji to apogeum potęgi królestwa Kapetyngów. Władca kończy długoletnią wojnę z Anglią Plantagenetów, konsoliduje struktury administracyjne państwo. Wszystko to jednak służy celowi dla niego najważniejszemu: „wzięciu krzyża” czyli uczestnictwie w krucjatach, które miały wyzwolić Ziemię Świętą spod władzy muzułmańskiej. Bez narażenia się na przesadę można powiedzieć, że ziemską ojczyznę Chrystusa święty Ludwik pokochał niemal jak własną. Tylko przez ten pryzmat można właściwie ocenić zaangażowanie Kapetynga w dwie krucjaty oraz jego długi pobyt w Ziemi Świętej po zakończeniu pierwszej z nich. Świętość to miłość Chrystusa. W przypadku świętego Ludwika objawiała się ona przede wszystkim w jego życiu pełnym cnót chrześcijańskich, ale także w umiłowaniu wszystkiego, co należało do Chrystusa. Nie tylko Ziemi Świętej, ale również relikwii Męki Pańskiej. Dla Korony Cierniowej Chrystusa, którą święty Ludwik wykupił od łacińskiego cesarza Bizancjum za niemałą fortunę, polecił wybudować największy i najwspanialszy relikwiarz – kaplicę Saint-Chapelle w Paryżu, do dziś istniejącą perełkę architektury gotyckiej. Świętość wzrasta w rodzinie i rodziny uświęca. Nie inaczej było w przypadku tych władców. Przedwcześnie zmarły syn świętego Stefana – Emeryk (Imre) także został wyniesiony przez Kościół do chwały ołtarzy. Panujący za Pirenejami kuzyn św. Ludwika, Ferdynand król Kastylii również doczekał się kanonizacji. W epoce europejskiej christianitas świętość władcy oznaczała potęgę, niejako dodatkową legitymizację dla chrześcijańskiej monarchii. Szczególnym potwierdzeniem takiego pojmowania znaczenia związku tronu ze świętością były podejmowane w XII wieku przez najpotężniejszego ówczesnego władcę łacińskiej Europy, cesarza rzymskiego i króla niemieckiego Fryderyka I Barbarossę starania, by doprowadzić do kanonizacji Karola Wielkiego. Barbarossa postrzegał siebie jako kontynuatora dzieła odnowiciela instytucji cesarstwa na Zachodzie. Karol określał siebie jako indignus advocatus Sanctae Romanae Ecclesiae (niegodny obrońca Świętego Kościoła Rzymskiego), Hohenstauf także widział siebie jako „obrońca Kościoła”, ale szczególnego rodzaju. Przez większą część swego panowania wiódł spór z kolejnymi papieżami. Jeden z osadzonych przez niego w Rzymie antypapieży, na wyraźne żądania niemieckiego władcy ogłosił Karola Wielkiego świętym. Rzecz jasna, czyn ten dokonany przez uzurpatora na tronie papieskim nie został przez Kościół uznany, ale cała kontrowersja świadczy o tym, jak dużą rolę przypisywano wówczas świętości władców. Aby ją osiągać, obalano nawet papieży. W propagandzie rewolucyjnej utrzymywano, że fatalnym znamieniem ancien regime’u był sojusz tronu i ołtarza. Można powiedzieć, że pochód rewolucji – najpierw przez salony, loże, a następnie przez ulice – stał się możliwy w momencie, kiedy zabrakło tego pragnienia świętości władcy; tego najtrwalszego spoiwa wspomnianego sojuszu tronu i ołtarza, a jednocześnie gwaranta harmonii między dwiema władzami królestwa: świecką i duchowną. Żaden ze świętych władców nie okazał się nieudacznikiem w dziedzinie stricte politycznej, każdy strzegł autonomii Kościoła i autonomii państwa. Gdy zabrakło świętych królów, proces sekularyzacji godności królewskiej, dokonujący się od szesnastego wieku, tym szybciej i łatwiej postępował. Król Anglii Henryk VIII podpisał własnym imieniem traktat w obronie siedmiu sakramentów, atakujący herezję luterańską, co nie przeszkodziło mu kilkanaście lat później – z powodu mocno przyziemnego – zerwać z Kościołem powszechnym. „Obrońca Wiary” bez osobistej świętości stał się żałosną „głową kościoła w Anglii”, udzielającą sama sobie rozwodów. W tym samym czasie jeden z następców świętego Ludwika na tronie francuskim (Franciszek I) zawarł sojusz polityczny z Turcją Otomańską. „Król Arcychrześcijański” z pomocą muzułmanów chciał podkopać pozycję polityczną Habsburgów. A przecież każdego króla Francji nazywano „synem świętego Ludwika”. Epoka oświecenia przyniosła ugruntowanie trendów sekularyzacyjnych w spojrzeniu na monarchię i istotę rządów królewskich. Mijają czasy chrześcijańskich monarchii, a tym bardziej świętych królów. W średniowieczu nie szczędzono wysiłków, by doprowadzić do kanonizacji zmarłego władcy (vide przykład Karola Wielkiego), w osiemnastym wieku modelem do naśladowania jest „król-filozof”, przy czym ten drugi rzeczownik rozumiano w duchu typowo oświeceniowym jako synonimiczny z ateistą. Dla francuskich elit oświeceniowych obiektem fascynacji był pruski król Fryderyk II, niekryjący swojej pogardy dla „świętych olejów i tego typu bzdur”, a nie święty Ludwik, Król-krzyżowiec, który nakazywał wypalać heretykom wargi gorącym żelazem. W ogóle Hohenzollernowie, wznoszący się wówczas na szczyty potęgi, to jest dynastia nowego typu, która – jak mało która w Europie – odznaczała się daleko idącą wstrzemięźliwością w swym odnoszeniu się do obrzędu koronacji. Między 1701 (początek „królestwa w Prusach”) a 1918 rokiem (abdykacja Wilhelma II, ostatniego Hohenzollerna na tronie pruskim) odbyły się tylko dwie królewskie koronacje władców tego państwa (w 1701 i w 1861 roku). Świętością władcy pogardzano, ale równocześnie jej się obawiano. 21 stycznia 1793 roku król Ludwik XVI wstępował na szafot przy okrzyku swojego spowiednika: „Synu świętego Ludwika wstępuj do nieba!”, który zaraz został zagłuszony dźwiękiem wojskowych werbli. Rewolucja nienawidzi chrześcijańskich władców, zwłaszcza zaś władców świętych. Gdy po egzekucji Ludwika XVI rewolucyjny motłoch rozpoczął bezczeszczenie nekropolii francuskich władców w Saint-Denis, dokładano wszelkich starań, by odnaleźć sarkofag z relikwiami świętego Ludwika. Wyrzucono do wspólnego dołu szczątki wszystkich władców Francji. Relikwii króla – krzyżowca jednak nie odnaleziono. Mszczono się więc w inny sposób. Ufundowaną przez świętego Ludwika Saint-Chapelle zamieniono na magazyn zbożowy. Jedną z wielkich zasług pontyfikatu bł. Jana Pawła II było przypomnienie przez tego papieża znaczenia sojuszu tronu i świętości. To właśnie wówczas, po raz pierwszy od kilkuset lat, wyniesiono do chwały ołtarzy dwóch królów: króla Węgier i ostatniego cesarza Austrii Karola I (IV) oraz króla Polski – Jadwigę I Andegaweńską.

W czerwcu tego roku minęło piętnaście lat od kanonizacji przez Jana Pawła II w Krakowie jedynego jak na razie polskiego władcy (16 października 1384 roku Jadwiga została koronowana w wawelskiej katedrze jako pełnoprawny król – nie królowa – Polski). Trudno nie pozbyć się wrażenia, że to epokowe wydarzenie zostało jakoś zepchnięte na dalszy plan w zbiorowej pamięci Polaków karmionych „kremówkową” interpretacją pontyfikatu papieża –Polaka. A przecież domaganie się kanonizacji tego króla Polski rozpoczęło się już krótko po jej śmierci w 1399 roku. Na spełnienie tego żądania trzeba było czekać niemal sześćset lat. Mało kto dziś pamięta, że w okresie II Rzeczypospolitej konserwatywny Związek Polskiej Myśli Państwowej (kierowany przez Jana Bobrzyńskiego) jako istotny punkt swojego programu politycznego uznawał propagowanie w społeczeństwie polskim kultu Jadwigi i ożywianie postulatu jej kanonizacji.

Konserwatyści Jana Bobrzyńskiego na łamach wydawanej przez siebie „Naszej Przyszłości” wskazywali, że osobista świętość Jadwigi, polskiego króla, legła u podstaw świetności monarchii jagiellońskiej. Bez ofiarności Jadwigi nie byłoby jej małżeństwa z Jagiełłą, a tym samym unii z Litwą i jej chrystianizacji. Świętość to także umiłowanie mądrości, w przypadku Jadwigi oznaczało to jej inicjatywę (po jej śmierci kontynuowaną przez królewskiego małżonka) odnowienia krakowskiego uniwersytetu. Świętość tego króla szła w parze z twardą obroną polskiej racji stanu, widoczną chociażby w 1387 roku, gdy wyprawa pod wodzą Jadwigi przywróciła Koronie władzę nad Rusią Halicką, odebraną Węgrom.

Te zasługi świętego króla Polski akcentował w 1997 roku podczas homilii kanonizacyjnej Jan Paweł II. Papież podkreślił również cechę, która charakteryzowała wszystkich świętych władców – umiejętność łączenia vita activa z vita contemplativa. Jak pisał Jan Długosz: „wzgardziwszy próżnością i wszelakimi marnościami świata, wszystek umysł swój zajmowała modlitwą i czytaniem ksiąg świętych”, wiele z tych ostatnich – jak podkreślał kronikarz – na żądanie Jadwigi zostało przetłumaczonych z łaciny na język polski. Święci królowie – Stefan, Ludwik, Jadwiga doskonale wypełnili swoje koronacyjne przysięgi. Dla ich królestw oznaczało to okres potęgi, dla nich samych – życie wieczne i chwałę ołtarzy. Grzegorz Kucharczyk

Pod dyktando polityki Gdy niedawno abp Michalik i patriarcha Cyryl podpisywali wspólne przesłanie Cerkwi i Kościoła, porównywano je w polskich mediach, zwłaszcza tych „zaprzyjaźnionych”, do listu biskupów polskich do biskupów niemieckich z 1965 r. Porównanie to jednak jest nietrafne. Oczywiście tworzenie wspomnianej analogii odbywało się na zasadzie prostego bezrefleksyjnego warunkowego odruchu, uruchomionego natarczywym dzwonkiem polityków. Warto jednak dokonać porównania, by uświadomić sobie istotne różnice.

Inny ciąg zdarzeń Otóż kontekst tamtego listu był zupełnie inny, inna była hierarchia znaczeń duchowych i ściśle politycznych. Pomińmy takie drobnostki, jak ta, że prezydentem lub kanclerzem Niemiec nie był wtedy np. były oficer SS lub funkcjonariusz gestapo. Albo to, że choć w Republice Federalnej kwestionowano granice zachodnie Polski, żaden z przywódców RFN nie twierdził, że upadek III Rzeszy był największą tragedią geopolityczną. Albo fakt, że choć także Niemcy nie byli skłonni do zadośćuczynienia polskim ofiarom okupacji (jak wiadomo spadkobiercy rozstrzeliwanych w czasie akcji pacyfikacyjnych nigdy nie dostali żadnego, choćby nawet symbolicznego odszkodowania, a sprawcy nigdy nie zostali ukarani), to jednak uznali politykę III Rzeszy za zbrodniczą. I choć Niemcy wymordowali w czasie II wojny polską elitę, to nie byli nam winni wyjaśnienia w sprawie śmierci prezydenta, wszystkich dowódców wojsk, ministrów itd., w podejrzanej katastrofie, która dopiero co się wydarzyła. Różnica polega na tym, że list do biskupów niemieckich był wówczas aktem wielkiej odwagi. Został wysłany wbrew stanowisku władz PRL, które rozpętały z jego powodu akcję antykościelną. W wypadku obecnego przesłania mamy do czynienia z zupełnie odwrotnym ciągiem zdarzeń. Zaczęło się od polityki.

Intencje szlachetne, okoliczności podejrzane „Pojednanie” rozpoczął Donald Tusk, składając wizytę na Kremlu, a potem zapraszając Władimira Putina do Polski na obchody 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej. Pamiętamy list Władimira Putina opublikowany w „Gazecie Wyborczej” i odpowiedź, jakiej w imieniu narodu polskiego udzielił mu Adam Michnik. Nie można zapominać o rozmowach, jakie toczyły się w komisji do spraw trudnych, a także o kontaktach Leszka Millera, Adama Michnika oraz Andrzeja Rozenka z Władimirem Putinem w ramach Klubu Wałdajskiego. Potem jeszcze były tajemnicze negocjacje Tomasza Arabskiego w sprawie obchodów w Katyniu i wspólna organizacja tych udanych uroczystości. Najbardziej gorąca faza pojednania rozpoczęła się od słynnego objęcia Tuska z Putinem w Smoleńsku obok zmasakrowanego ciała polskiego prezydenta. Prorosyjskim uczuciom po Smoleńsku dawały upust autorytety takie jak Andrzej Wajda czy Daniel Olbrychski. Wspólnie pracowali polscy i rosyjscy patomorfolodzy. A gdy już pochowano ofiary i obsadzono na nowo stanowiska, odbyła się niezwykle udana wizyta, pieczołowicie strzeżonego Michaiła Miedwiediewa w Warszawie oraz liczne przyjacielskie spotkania Sikorski–Ławrow. Także raport MAK nie zakłócił pojednania się politycznych elit. I tylko społeczeństwo pozostało sceptyczne, mimo że nawet Jarosław Kaczyński, pod wypływem genialnych strategów, teraz członków PJN, w czasie kampanii prezydenckiej ciepło zwracał się do Rosjan. Tak więc tym razem biskupi polscy poszli drogą już całkowicie przetartą przez polityków i z ich wyraźną zachętą. Zatem – jeśli już szukać porównań historycznych – odbywało się to tak, jakby w 1965 r. biskupi wzywali do pojednania z NRD. Intencje były zapewne jak najbardziej szlachetne, pojednanie prawosławia i Kościoła katolickiego to zadanie o wadze dziejowej i ponaddziejowej. Jest jednak rzeczą oczywistą, że choć treść przesłania ma charakter duchowy, okoliczności i sam akt podpisania były czysto polityczne. Adam D. Rotfeld dawał nawet do zrozumienia, że w przygotowaniu brała udział także polska dyplomacja i tak stanowczo wzywał do wcielenia przesłania w życie przez wiernych obu Kościołów, jakby miał w tym względzie jakieś kompetencje.

Potrzeba prawdziwego pojednania Sama treść także nasuwa pewne wątpliwości. List napisany przez arcybiskupa Kominka poruszał sprawy trudne w historii obu narodów. Przesłanie Cerkwi i Kościoła pomija je milczeniem. Zamiast tego proponuje spotkanie na gruncie wspólnego cierpienia z powodu komunizmu oraz walki ze wspólnym przeciwnikiem – permisywnym liberalizmem. Niestety to nie komuniści dokonali rozbiorów Polski, nie komuniści dokonali rzezi Pragi i nie komuniści powiesili Romualda Traugutta itd. A po rosyjskie doświadczenia walki ze zgnilizną Zachodu również nie warto – mimo wszystko – sięgać. Nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, że po stronie rosyjskiej ingerencja państwa w przygotowanie przesłania musiała być jeszcze bardziej bezpośrednia. Widocznie Władimir Putin uznał, że dotychczasowe „pojednanie”, mimo wysiłków wspomnianych polityków i autorytetów moralnych, nie przyniosło odpowiednich skutków i trzeba je pogłębić. To pogłębienie ma zgodnie z zasadą divide et impera służyć oddzieleniu Kościoła od narodu niechętnego brataniu się z Moskalami, bez ich skruchy i bez kary, bez wyjaśnienia tragedii smoleńskiej. Nie sądzę, by się to udało. I trzeba mieć nadzieję, że kiedyś będzie możliwe autentyczne zbliżenie Polaków i narodu rosyjskiego, bez Władimira Putina i bez Donalda Tuska. Zdzisław Krasnodębski

ŻEBRACY Na ulicach miast często spotykacie Państwo żebraków. To bardzo intratny zawód – podobnie jak np. prostytutki. I, podobnie jak z prostytutkami, żebracy mają swoich „alfonsów”, którzy wykupują im miejsca na ulicy (a, tak: Państwo myślicie, że każdy biedak tak może sobie przyjść, stanąć i żebrać? Zaraz dostanie ostrzeżenie – a jak nie zejdzie, to zostanie pobity!), odwożą ich i przywożą. Żebranina to ciężka praca – więc i dobrze płatna. I taki żebrak powinien być potem odwieziony do domu, gdzie sobie kulturalnie odpocznie po całym dniu harówki. Oczywiście istnieje żebraczy plebs, który żebrze na ulicach, na których nie ma utargu – i potulnie kuśtyka do swoich nor. Jedni nie dają żebrakom nic, twierdząc, że to wydrwigrosze – inni jednak dają. Dzięki temu i ten plebs jakoś wegetuje, i rosną fortuny zawodowych żebraków. I nikomu to nie przeszkadza. Ludzie dają własne pieniądze i dzięki temu czują się lepsi, że pomogli bliźniemu w potrzebie – a ci żebracy pełnią ważną rolę społeczną: pokazują dzieciom i młodzieży, jak nędznie żyją ci, co nie pracują, co nie odłożyli nic na stare lata... To bardzo pożyteczni ludzie. Co byśmy jednak powiedzieli na ustawę mówiącą: „Każdy powinien zapłacić miesięcznie 50 zł. Powstanie specjalny urząd, który te pieniądze będzie rozdawał żebrakom. Natomiast indywidualne dawanie komuś pieniędzy jest zakazane (albo: karane podatkiem od darowizny)”. Podniósłby się wrzask – i słusznie. Czemu ci, którzy nie chcą dawać żebrakom, mają płacić? Czemu ma powstać kolejny Urząd – w którym rozmaite pasibrzuchy będą żyły całkiem nieźle z tych 50 złotych? Co bardziej przenikliwi dodadzą: zawodowi żebracy zamiast stać na ulicach dadzą urzędnikom w łapęi dostaną pieniądze bez „pracy”

– a urzędnicy będą dwoić się i troić, by żebraków było jak najwięcej – bo wtedy mają zagwarantowane dobrze płatne miejsce pracy... Dlaczego nie ma takiej ustawy i takiego Urzędu? Bo ludzie jakoś nie obawiają się, że zostaną żebrakami – więc nie mają w tym własnego interesu. Natomiast istnieje inny Urząd: Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej. I pod przymusem płacimy znacznie więcej niż 50 zł – i MPiPS wręcza pieniądze nierobom zwanym „bezrobotnymi”. I, oczywiście: urzędnicy żyją sobie z tych pieniędzy znakomicie, cwaniacy dają łapówki i zarabiają na tym krocie, a plebs bierze z tego te zasiłki, dzięki czemu znacznie zmniejsza im się chęć, by uczciwie pracować. Dlaczego ten – tak samo absurdalny – system istnieje? Dlatego, że wmówiono ludziom, że przecież i ty możesz być bezrobotny... No, to w takim razie rozwiązaniem jest uruchomienie przez różne firmy ubezpieczenia od bezrobocia. Ten, kto chciałby, płaciłby składkę – a w momencie znalezienia się na bruku otrzymywałby umówione pieniądze. W jakiej wysokości i na jak długo? A, to by zależało od tego, jaką umowę by zawarł i z jaką firmą. A państwo? Państwo tylko by pilnowało, by umowy były dotrzymywane. Jak wszystkie umowy. Czy ktoś z Państwa by się tak ubezpieczył? Sądzę, że bardzo niewielu by to zrobiło... I sądzę, że bardzo niewiele firm by uruchomiło takie ubezpieczenia – w obawie, że ludzie będą ich naciągać: zapłaciłaś kilka składek, potem jakiś pracodawca (może firma-krzak?) ich zwolni – i trzeba płacić i płacić. To skoro to jest instytucja dość absurdalna, to, dlaczego godzimy się na to, by została wszystkim pod przymusem narzucona? Odpowiedzcie sobie Państwo na to pytanie.. JKM

Kompetentny Michał Tusk Rozmowa z TOMASZEM KLOSKOWSKIM, prezesem portu lotniczego w Gdańsku – Pan na urlopie, a PR lotniska i chyba trochę też pański PR pada na łeb na szyję w ostatnich tygodniach. – A dlaczego?

– Przez aferę Amber Gold, OLT Express i zatrudnienie Michała Tuska w pańskiej firmie oraz usługi, jakie świadczył dla OLT Express. – Porozmawiajmy o tym merytorycznie, bez emocji.

– Polecił pan Michała Tuska panu – muszę już tak mówić – Marcinowi P. lub innej osobie związanej z OLT Express, żeby robił im PR? – Na początku powstania projektu OLT Express, kiedy linia jeszcze się tworzyła, OLT potrzebowało ludzi i wadą tego projektu było to, że PR nie było żadnego. Ja wielokrotnie występowałem w różnych mediach, między innymi tutaj. Dziennikarze ekonomiczni zapraszali mnie, bo pojawia się na rynku jakiś przewoźnik, który oferuje latanie po kraju, za złotówkę, ale nie ma z nim kontaktu. I wielokrotnie podkreślałem to dyrektorowi Frankowskiemu, dyrektorowi OLT, że to jest błąd tego projektu. Nie da się dzisiaj robić porządnych projektów lotniczych bez dobrego PR.

– I co, znalazł pan im syna premiera do pracy? – Nie, absolutnie. Pan Jarosław Frankowski poprosił mnie o pomoc. Żebym znalazł osobę, jeżeli mam taką, która jest kompetentna i sprosta temu zadaniu. No i po szybkiej analizie: mamy w województwie pomorskim trzech dziennikarzy, którzy zajmują się transportem lotniczym. Jeżeli chodzi o PR w transporcie lotniczym, to trzeba znać kogoś, kto zna się na PR, czyli dziennikarz, a z drugiej strony musi być to ktoś, kto zna się na transporcie lotniczym. Uważam, że z tych trzech osób najbardziej kompetentny jest pan Michał Tusk.

– I pozwolił pan Michałowi Tuskowi, który pracował u pana na umowę o pracę, aby zaczął równocześnie pracować dla OLT? – W momencie, kiedy polecałem pana Michała Tuska dyrektorowi Frankowskiemu, pan Michał Tusk nie pracował w porcie lotniczym.

– Ale po jakimś czasie zaczął tam pracować. – Po jakimś czasie zaczął, natomiast pamiętajmy znowu o jednym: cały czas wszyscy podkreślają konflikt interesów. I tutaj musimy zanieść podstawowy kaganek oświaty, bo teraz wszyscy popełniają błąd logiczny, nie konsultując tego z nikim z branży lotniczej. Porty lotnicze nie konkurują z liniami lotniczymi. Porty lotnicze konkurują z portami lotniczymi, a linie lotniczekonkurują z liniami lotniczymi. Obowiązkiem każdego portu lotniczego jest wspierać linie lotnicze, jako swoich kontrahentów dopieszczać, pomagać im rozwiązywać problemy.

– Czy to znaczy, że ci sami pracownicy mają pracować i dla pana, i dla tych linii? Ilu takich pracowników w pańskim porcie pracuje równocześnie dla innych linii i dla portu lotniczego? – Ale na rynku wiele osób pracuje dla portów lotniczych i dla linii lotniczych równocześnie.

– A dużo jest takich osób, które pan polecał innym firmom, które pracują u pana? – Ja zawsze polecam tylko te osoby, o których wiem, że są kompetentne i że są fachowcami.

– U pana pracują tylko kompetentne osoby, a nie niekompetentne. – Oczywiście, że pracują kompetentne osoby, natomiast cały czas staramy się uprościć tę sytuację. Pamiętajmy, że OLT Express to miał być przewoźnik, który pojawił się tutaj w Gdańsku i miał otworzyć hub. Ja podejrzewam, że taki przewoźnik nigdy się już tu nie pojawi. Port lotniczy w Gdańsku...

– Hub, czyli...? – ...zawsze był portem docelowym. Czyli jak ktoś przyleciał, to po prostu wysiadł sobie z samolotu i był. OLT to był przewoźnik, który chciał robić tutaj port przesiadkowy: ludzie z całej Polski lub Europy przesiadają się tutaj w Gdańsku, lecą dalej. I jeszcze chcę powiedzieć, że tak samo jak port lotniczy w Warszawie współpracuje z Polskimi Liniami Lotniczymi LOT, tak jak Lufthansa współpracuje z portem lotniczym we Frankfurcie, tak jak British Airways z Londynem, tak obowiązkiem portu lotniczego w Gdańsku było współpracować z OLT Express.

– Ale nie widzi pan tego drobnego niuansu i tego, jaka tu teraz narosła afera, że to jednak syn premiera, którego pan poleca, któremu pan pomaga w jakimś sensie zarobić? Nie widzi pan tutaj tego problemu? – Ale to jest właśnie... tu pani dotknęła sedna problemu. Syn premiera. A ja cały czas dążę do tego, żebyśmy oceniali ludzi nie po nazwisku, ale po kompetencjach, jakie posiadają.

– No dobrze... A co do kompetencji: pan Marcin P., czyli prezes Amber Gold, twierdzi, że Michał Tusk zdradzał mu tajemnice handlowe portu lotniczego. Że przyniósł informacje o tym, ile port bierze od linii

Wizzair. – To jest kolejna bzdura, którą trzeba zdementować i jasno powiedzieć. Pan Marcin P. nie zna się na biznesie lotniczym. Pan Marcin P., gdyby znał się na...

– ...i pan to teraz odkrył, że się nie zna? – Jest ekspertem w tym zakresie. Taryfy otniskowe. W Polsce obowiązuje system taryf lotniskowych. Są one zatwierdzane przez regulatora, czyli przez Urząd Lotnictwa Cywilnego i te taryfy są opublikowane. Można wziąć sobie zbiór informacji lotniskowych AIP i przeczytać tam dokładnie informacje, jakie taryfy, opłaty ponosi z tytułu korzystania za odprawionego pasażera i za samolot każdy przewoźnik. Bo te taryfy są jednakowe dla wszystkich przewoźników.

– Czyli chce mi pan powiedzieć, że Michał Tusk nie wynosił OLT żadnych informacji z portu lotniczego?

– Absolutnie nie wynosił informacji, które nie mogły być wyniesione. Żadnych poufnych, żadnych tajnych.

– Dobrze, ale sytuację mamy teraz taką, że wbrew temu, co pan mówi, jest konflikt interesów i nie powinien pan zajmować się szukaniem pracy? – Ale właśnie, jaki konflikt interesów?

– No dobrze, to nie ja jestem w stanie to rozstrzygnąć. – Student na pierwszym roku transportu lotniczego dostaje podmioty operujące na rynku.

– Radni PiS i SLD są słabi w tych kwestiach. Domagają się pańskiego odwołania i wysłania też do pana audytu. Ktoś z pańskich szefów... Nie, to byłoby źle powiedziane. Z udziałowców, akcjonariuszy kontaktował się? Były jakieś wyjaśnienia, próba wyjaśnień? – Byłem za granicą przez dwa i pół tygodnia, a dzisiaj jestem pierwszy dzień w pracy. Jeszcze nie zdążyłem dojść do tej pracy. Za jakieś pół godziny dojdę i domyślam się, że nastąpią takie spotkania.

– A pan zamierza podawać się do dymisji, jakby tego niektórzy oczekiwali? – Ależ oczywiście, że nie! Mam zasłużyć na dymisję za to, że wspierałem przewoźników, którzy operują do Gdańska? Za to, że port lotniczy w Gdańsku jest piątym pod względemrentowności przedsiębiorstwem w województwie?

– Wie pan, że nie za to. Bo nie no tym dzisiaj rozmawialiśmy... – Ale za co?

– Za to, o czym dzisiaj rozmawialiśmy. – Ale to jest moja działalność! To są jej efekty. Ja chcę powiedzieć, że pracuję na lotnisku od 18 lat. Zostałem zatrudniony dokładnie na takim samym stanowisku jak pan Michał Tusk, referent do spraw marketingu. Przechodziłem wszystkie ścieżki kariery zawodowej i jedyne, co mnie broni, to moja praca, nic więcej.

– Dobrze. Michał Tusk zostanie pracownikiem lotniska? – Michał Tusk jest pracownikiem lotniska. Wykonuje doskonale swoje obowiązki, jest bardzo kompetentny, posiada unikalne zdolności, których nie ma nikt inny w moim dziale. Michał Tusk wzmacnia dział marketingu portu lotniczego. Nie wyobrażam sobie, żeby kompetentni pracownicy nie pracowali u nas w porcie.

– Dobrze, panie prezesie. Jakieś długi OLT ma wobec lotniska? To są duże długi? Bo jak wiemy, słyszymy wokół – mało, kto odzyskuje pieniądze od OLT? – OLT Express ma długi wobec wielu podmiotów na rynku. Tych, które leasingowałysamoloty, wobec personelu, agentów, wobec portów lotniczych również. Te długi w stosunku do portu lotniczego w Gdańsku są tajemnicą handlową. Natomiast nie są to kwoty, które wywracają przedsiębiorstwo.

Najważniejsze jest, że mamy również zabezpieczenia. Nikt tego nie wie, to może powiem, że jako jedyny port lotniczy zaaresztowaliśmy samolot OLT Express. Mamy zaaresztowany samolot!

– I gdzie on stoi? Tutaj w Gdańsku? – A stoi na lotnisku.

– Ale to jest ich samolot? – To było sztuką, ale również świadczy o kompetencjach załogi portu lotniczego w Gdańsku, wszystkich 250 pracowników, że potrafiliśmy wyłuskać jedyny samolot, który jest własnością OLT Express.

– To ten pierwszy, o którym pisze „Wprost”? Że to podobno jakieś pieniądze do Niemiec miały latać... Tym samolotem? – Nie, ja nie chcę komentować dziennikarskich...

– Mogą tak latać sobie pieniądze samolotem? Podobno ABW sprawdza taki wątek... – Właśnie to słynne słowo „może” jest tutaj istotne. Tu wszyscy na wszystko mówią: „może”...

– Jak nie wiedzą do końca, no to „może”. Mógł latać czy nie? Latał taki samolot do Niemiec z pieniędzmi? – Nie wiem! Nie mam zielonego pojęcia. Samoloty latają. Dzisiaj leci około stu samolotów. Skąd mam wiedzieć, co jest na ich pokładzie?

– Nie wiem, ale na pewno są tacy, którzy wiedzą. Mam nadzieję, że wiedzą. – Po to są służby powołane. Niech rozwikłają tę sytuację i niech sprawdzą.

– Dobrze. Czy to już jest koniec naszego marzenia i tęsknoty do tego, żeby móc tanio latać chociażby po Polsce? – Mam nadzieję, że nie.

– Ale kto? – Mam nadzieję, że projekt OLT Express pokazał, jaki jest potencjał ruchu krajowego. Przypomnę tylko, że myśmy odprawili tutaj w Gdańsku 220 tysięcy pasażerów. 13 procent naszego ruchu stanowił ruch OLT Express. To też pokazuje, jak ważny był to przewoźnik. I dalej: ten potencjał zostaje zagospodarowany w chwili obecnej przez Eurolot. Eurolot zwiększył połączenia na Krakowie, daje Katowice i zwiększa na Wrocławiu.

– Znaczy zrozumiał, że to się może opłacać, a wcześniej tego nie wiedział? Musiał przyjść pan Frankowski z panem P., żeby to pokazać? – No ale, pani redaktor... My upraszczamy ten cały biznes lotniczy. Upraszczamy...

– To prawda. – Wielokrotnie jest tak, że żadne badania marketingowe nie pokażą właściwego potencjału. Ten potencjał można pokazać tylko wtedy, gdy się podstawi samolot, jeżeli zaoferuje się jakiś kierunek i się okaże... Nagle się okazało, że na linii Gdańsk – Warszawa można latać z setkami tysięcy pasażerów.

– Eurolot to jedno. Wiem, że był pan na urlopie, ale czy jest szansa? Może się już ktoś zgłasza, interesuje? Czy jakieś inne linie mogą wejść w ten rynek wewnętrzny? – Zrobimy wszystko, żeby zachęcić inne linie lotnicze. I nie ukrywam, że już od momentu upadku OLT Express działamy na wszystkich frontach, na wszystkich liniach lotniczych, oferując im pierwszy raz wiarygodne dane, jaki jest potencjał na poszczególnych kierunkach. Mam nadzieję, że z tych wiarygodnych danych wynikną też nowe połączenia.

– A będzie pan jakoś bardziej wnikliwie sprawdzał firmy, które będą przychodzić? – Ale, pani redaktor... Proszę mi powiedzieć: wnikliwie sprawdzać firmę...

– No nie wiem, bo ta firma okazała się niezbyt poważna. – ...ale wróćmy jeszcze... To jest projekt jesienny. W zeszłym roku na jesieni pierwsze spotkanie mieliśmy z przedstawicielami Jet Air jeszcze wtedy i właśnie z inwestorem, który te linie kupował. Nikt w Polsce nie wiedział niczego o Amber Gold. Kwestia Amber Gold rozpoczęła się w kwietniu tego roku, w momencie, kiedy media zainteresowały się projektem linii OLT Express. Bo nagle OLT Express, fantastyczna linia lotnicza, przewozi wielu pasażerów. Ale kto za tym stoi? Dopiero śledztwa dziennikarskie od kwietnia tego roku spowodowały, że wszyscy dzisiaj wiemy, co to jest Amber Gold.

– No tak... Gdyby nie OLT Express, nie byłoby może afery Amber Gold? Może pan Marcin P. się wystawił na widok publiczny... – Możliwe. Proszę pamiętać o jednym: podam taki przykład, bo on jest bardzo znaczący. W 2003 roku weszło do mnie do gabinetu pięć osób, które nie miały nic. Nie mieli pieniędzy, nie mieli samolotów, nie mieli personelu. I powiedzieli, że chcą stworzyć linię lotniczą, największą w środkowej Europie. Gdybym właśnie w taki sposób ich potraktował, kazał wyjść za drzwi, powiedział: proszę nie zawracać głowy... Myśmy zawarli z nimi kontrakt lotniskowy. Okazało się, że to są przedstawiciele linii Wizzair i prezes Varadi. Dzisiaj linia lotnicza Wizzair lata na wszystkich lotniskach w środkowej Europie i jest największym przewoźnikiem. Po naszym kontrakcie poszli, załatwili pieniądze, personel, również kontrakty lotniskowe i zaczęli latać. Tak też zaczynają biznesy. Tak zaczynają linie lotnicze.

– Rozumiem: jeden – jeden. Wizzair się udało, OLT się nie udało... – Też to tak traktuję: jeden – jeden.

– Ale pan w tej sprawie nie ma sobie nic do zarzucenia. – Absolutnie nie. Zawsze wykonuję rzetelnie swoje obowiązki dla dobra firmy. Tak jak wszystkich moich 240 pracowników.

– I Michał Tusk w tym... – Michał Tusk jest jednym z 240 pracowników, odczepmy się od nazwiska.

Rozmawiała: AGNIESZKA MICHAJŁOW

Warunek niepodległego bytu Zanim zaczniemy się nad tym zastanawiać, trzeba ustalić, co oznacza: „niepodległy”. Słowo „niepodległość” miałoby oznaczać, że ktoś „nie jest podległy”. Zaraz: czy może istnieć naród, który nikomu i niczemu nie jest podległy? Jest to oczywisty nonsens. Słowo „niepodległość” zostało wymyślone przez „d***kratów”, gdyż trzeba było czymś zastąpić słowo „suwerenność”. Królestwo (nie „państwo” i nie „naród”!) było suwerenne, gdy król podejmował decyzje formalnie samodzielnie. Mogły na niego być wywierane – i były wywierane – naciski, nie zmieniało to jednak faktu, że to on, suweren, ponosił odpowiedzialność przed Bogiem i Historią. Mógł wydać dowolne polecenie, również katastrofalne w skutkach – i on za to odpowiadał. Jak widać, rzeczą absolutnie nieodłączną od pojęcia suwerenności jest odpowiedzialność suwerena. Tymczasem – i to właśnie różni „niepodległość” od „suwerenności” – w państwie „niepodległym” nie ma nikogo, kto ponosiłby za nie odpowiedzialność! Od czasów Napoleona uważa się, że odpowiedzialności tej nie ponoszą parlamentarzyści. Nie jest to niby nigdzie napisane, ale gdy stwierdzam, że po ewentualnym dojściu do władzy wsadzę do kryminału każdego Senatora i Posła, który nie głosował za zniesieniem przymusu ubezpieczeń – ludzie uśmiechają się, jakbym powiedział dobry dowcip. A przecież kodeks karny wyraźnie stanowi: „Kto przemocą lub podstępem skłania inną osobę do niekorzystnego rozporządzenia się własnym lub cudzym mieniem, podlega karze do 5 lat” – i nie dodaje: „nie dotyczy to działań Posłów na Sejm III RP”! Po prostu jakoś się przyjęło, że nasz Suweren, czyli Parlament, jest absolutnie bezkarny. Król też nie był karany – ale błędne decyzje powodowały, że tracił pieniądze, wpływy, władzę, a czasem i życie. Śmiertelność wśród królów – wbrew głupiej pisaninie socjalistycznych pisarzy typu Marii Konopnickiej – była zdecydowanie większa niż wśród ich żołnierzy. By nie wspomnieć o cesarzach Rzymu, spośród których niewielu umarło śmiercią naturalną. Natomiast dieta Pana Senatora lub Pana Posła nie zależy od podjętych decyzyj – tym bardziej, że ich fatalne skutki wyjdą zapewne na jaw dopiero wtedy, gdy dawno już parlamentarzystą nie będzie. Co więc go to obchodzi – zwłaszcza, jeśli nie posiada w Polsce jakichś wielkich nieruchomości? Jeśli podejmie katastrofalną decyzję, to najwyżej zabierze swoje szmatki i gałganki i spokojnie wyjedzie. Król wraz z Koroną traci prawie wszystko – on może sobie żyć nawet lepiej niż w kraju… Zaleszczyki wprawdzie są za granicą, ale tyle jest innych przejść… Pojęcie „niepodległość” służy, więc bandzie drapichrustów gospodarzących w Polsce pod nieobecność monarchy do skłaniania naiwnych patriotów, by na nich głosowali. Tymczasem wystarczy tylko wspomnieć sobie kolonię pod nazwą Hongkong i niepodległe Chiny za Ze-Donga Mao – i setki tysięcy Chińczyków uciekających z tej niepodległości pod „okrutne jarzmo brytyjskich kolonizatorów” – by uświadomić sobie, że „niepodległość” nie jest żadną wartością. Suwerenność – była! Dlatego ludzie gotowi byli oddać życie nawet za złego Króla. Dlatego wybory na prezydenta – choć ma on dziś w Polsce władzę co najmniej sześć razy mniejszą niż parlament – cieszą się o wiele wyższą frekwencją. Dlatego gdyby dziś wkroczyły do Polski wojska amerykańskie, brytyjskie lub francuskie, by wyzwolić nas spod okupacji SLD z PSL, POPiS-u, SLD z PO, PO z PSL, PiS z SLD lub PiS z PSL lub…), zostałyby raczej powitane kwiatami – nie wyobrażam sobie kogokolwiek, kto bohaterskorzuciłby się przed gąsienice takiego shermana, wołając: „Po moim trupie!”. D***kracja to nieuchronny zanik wszelkich wyższych uczuć. Początkowo konstruowano nie „d***krację”, lecz „republikę”, jako posłuszeństwo „Prawu” – zwłaszcza Boskiemu. I rzeczywiście: państwa posłuszne Prawu potrafiły przez dłuższy czas trwać, bo Prawo było ucieleśnieniem woli Monarchy – choćby dawno zmarłego. Z chwilą, gdy Lud uzyskał prawo zmiany Prawa – ten czar znikł. Kto będzie przestrzegał prawa, które jest ustanowione przez niego samego (lub przez trzech meneli spod budki z piwem)? Tak więc warunkiem „niepodległości” jest to, że istnieje bądź osoba Monarchy, bądź (w republikach) system Praw NIEZALEŻNYCH od obecnego „przypadkowego społeczeństwa”. Takich systemów można oczywiście tworzyć dużo. Półki wszelkich bibliotek są takimi projektami zapchane. Niektóre wprowadzano w życie – z reguły z fatalnym skutkiem. Tym, co różni systemy praw zapewniające namiastkę suwerenności, jest ich niezmienialność. Ludzie kochają króla, dopóki jest on Pomazańcem Bożym, dziedzicznym i nieusuwalnym. Natomiast „królowie elekcyjni” cieszą się takim samym szacunkiem co prezydenci – czyli niewielkim. I Prawo stare, ustanowione dawno temu, a obecnie niezmienialne, stanowi coś, za co ludzie gotowi są oddać życie. Bo to są ICH Prawa, Ludzie do nich przywykli. Nikt zaś nie chce ginąc za prawo właśnie ustanowione. Gdy Monarchy brak, gdy prawa są, co chwila zmieniane – ludzie tracą wszelka chęć do obrony państwa. A jeśli nie ma ludzi gotowych za państwo umrzeć – to państwo musi się rozlecieć przy pierwszym uderzeniu.

Umrzeć za Króla – wiadomo, co to oznacza. Umrzeć w obronie Starych Praw – też wiadomo. Można też było umrzeć, by pozbyć się z Ameryki Anglików (nie za „państwo” – bo USA wtedy nie istniały; nie za „Konstytucję” – bo jej wtedy jeszcze nie było!). Ale umrzeć za „państwo”, które tych atrybutów nie posiada? To znaczy: umrzeć – ZA CO???!!! Za nic. Dlatego każda nowa ustawa uchwalana na ulicy Wiejskiej to kolejny gwóźdź do trumny Rzeczypospolitej. Każda kolejna „poprawka” (zazwyczaj popsujka) do Konstytucji Stanów Zjednoczonych oznaczała osłabienie fundamentów tego państwa. Z tym, że były to poprawki do jednej Konstytucji. U nas jest inaczej. Za Republikę Francuską z 1789 roku po paru latach nikt nie chciał umrzeć. A za Królestwo Anglii – jak najbardziej. Choć nie posiadało ono w ogóle żadnej konstytucji! JKM

Symultana ruskich szachistów Czego, jak czego, ale elastyczności i umiejętności symultanicznej gry ruskim szachistom odmówić niepodobna - i to od cara Iwana Groźnego, który zresztą podobno umarł podczas rozgrywania partii szachów. Któż nie pamięta obrazu „Batory pod Pskowem”, na którym widnieje postać ojca Possevino, jezuity wysłanego przez Stolicę Apostolską do mediacji między Iwanem, a królem polskim Stefanem Batorym. Dlaczego mediacji między zwycięskim królem katolickiej Rzeczypospolitej, a prawosławnym carem Moskwy podjęła się w osobie ojca Possevino Stolica Apostolska? A dlatego, że przyciśnięty do ściany Iwan zaczął rozsnuwać mgliste obietnice, że jeśli tylko polski nacisk by zelżał, to on rozważy przejście na katolicyzm i wesprze Stolicę Apostolską w walce z reformacją. Stąd właśnie pośrednictwo ojca Possevino przy zawarciu rozejmu w Jamie Zapolskim. Oczywiście po ustaniu polskiego naporu o żadnej konwersji chytry Iwan już nie wspominał. Zresztą, co tam sięgać aż do Iwana, chociaż i ta historia jest pouczająca, kiedy wystarczy przypomnieć, z jakiego klucza beknął do swoich poddanych Ojciec Narodów, kiedy poczuł niemiecki nóż na gardle: „Bracia i Siostry!” - tak zaczął swoje pierwsze przemówienie po ochłonięciu z paniki. Powiadają, że historia się powtarza - i rzeczywiście. Czyż pozoru moralnego uzasadnienia podpisanego przez patriarchę Moskwy i Całej Rusi Cyryla i JE abpa Józefa Michalika „Przesłania do narodów polskiego i rosyjskiego” nie dostarcza zapowiedź wspólnej walki z płynącą z Zachodu zgnilizną? Warto tedy przyjrzeć się bliżej tej „zgniliźnie” a zwłaszcza - jakie to drobnoustroje tę zgniliznę powodują. Wydaje się, że cały czas te same: nienawidzący cywilizacji łacińskiej Żydzi i podobnie nienawidzący jej socjaliści. Ci pierwsi dążą do zniszczenia cywilizacji łacińskiej zwłaszcza poprzez destrukcje jednego z istotnych jej składników - chrześcijaństwa. Już na samym początku dostrzegli płynące stąd zagrożenie, stawiając św. Pawłowi pozornie dziwaczny zarzut, że głosząc chrześcijaństwo działa „przeciwko narodowi”, oczywiście żydowskiemu. Zarzut pozornie dziwaczny, z pewnego punktu widzenia był słuszny, ponieważ chrześcijański uniwersalizm rzeczywiście podważa żydowskie trybalistyczne uroszczenia do wyjątkowości. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Przeciwnie - antagonizm nawet się zaostrzył z uwagi na konieczność narzucenia całemu światu przekonania o bezprecedensowym charakterze holokaustu, co z kolei jest warunkiem sine qua non powodzenia tej nowej, świeckiej religii. Socjaliści natomiast przyjęli obecnie rewolucyjną strategię Antoniego Gramsciego, który zalecał przeprowadzenie ofensywy przede wszystkim w sferze kultury, poprzez podsunięcie dotychczasowym kategoriom kulturowym komunistycznej treści. Jednym z komicznych objawów tej strategii jest wszechświatowa akcja w obronie „Zbuntowanych Cip” - bo taką właśnie nazwę przyjęły trzy panienki właśnie skazane na dwa lata łagru za figlowanie w moskiewskiej cerkwi Chrystusa Zbawiciela - ale inne przedsięwzięcia już żadnego komicznego aspektu nie mają. Tymczasem do akcji w obronie „Zbuntowanych Cip” włączył się nawet rzecznik Konferencji Episkopatu Polski, reverendissimus Józef Kloch - co pokazuje, że aggiornamento zaszło znacznie dalej, niż komukolwiek by się zdawało. Podobnie tak zwany „dialog z judaizmem” ma znamiona jakiegoś instynktu samobójczego wśród chrześcijan - bo samo podjęcie „dialogu”, już z samej uprzejmości wymusza przynajmniej udawanie, że błąd traktuje się, jako uprawnioną, równorzędną rację - a to oznacza kapitulację już na samym wstępie. Wygląda, zatem na to, że Kościół katolicki sam się rozbroił, a w każdym razie - rozbraja - podobnie jak nasz nieszczęśliwy kraj. W tej sytuacji rachuby, że alians z Cerkwią Prawosławną, a nawet wojującym islamem zapewni mu jeśli nawet nie zwycięstwo, to przynajmniej przetrwanie, przypominają trochę doktrynę obronną naszego nieszczęśliwego kraju, zakładającą, że polskich interesów państwowych do ostatniej kropli krwi będzie broniła Bundeswehra. Ale to nie jest jedyna szachownica, na której ruscy szachiści rozgrywają swoja symultanę. „Przesłanie” ma zapoczątkować „pojednanie” między narodami polskim i rosyjskim. Jak dotąd, nikt nie objawił ani jednemu, ani drugiemu narodowi, na czym konkretnie to „pojednanie” ma polegać, to znaczy - co konkretnie ma zrobić na przykład naród polski. Bardzo możliwe, że nasi Umiłowani Przywódcy sami dokładnie tego nie wiedzą, bo z natury rzeczy pojednanie ma charakter dwustronny. Polacy mogą pojednać się z Rosjanami, pod warunkiem, że Rosjanie zechcą pojednać się z Polakami. Nie trzeba nawet specjalnie znać Rosjan żeby wiedzieć, że mogą się, owszem, pojednać - ale na własnych warunkach. W przeciwnym razie nie tylko nic z pojednania nie wyjdzie, ale samo objawienie takiej intencji może stać się - a jak może, to z pewnością się stanie - dodatkowym instrumentem dyscyplinowania naszego mniej wartościowego narodu tubylczego - choćby poprzez oskarżanie go o „rusofobię”. Wprawdzie takie oskarżenia nikogo nie powinny konfundować, bo przecież sami Rosjanie lubią, kiedy cały świat się ich boi, odreagowując w ten sposób rozmaite kompleksy - ale co z tego, że „nie powinny”, skoro konfundują? Jakże bowiem na przykład mielibyśmy zatrzymać i odwrócić proces rozbrajania państwa, kiedy wszelkie wzmocnienie militarnej siły Polski mogłoby zostać - i z pewnością zostałoby uznane za podstępne odstępstwo od idei „pojednania”? W tej sytuacji „pojednanie” to po prostu inna nazwa „finlandyzacji”, a może nawet czegoś jeszcze gorszego? Gorszego - bo podpisanie „Przesłania” a nawet nie tyle samo podpisanie, co sposób jego obrony, również przez wrogów chrześcijaństwa i Kościoła, stwarza wrażenie opatrzenia „pojednania” pozorem sankcji nadprzyrodzonej.

SM

Były prezes Totalizatora Sportowego: to może być sprawa bardziej kompromitująca niż Amber Gold

- Jeden minister odebrał Totolotkowi licencję na prowadzenie zakładów bukmacherskich, a instytucje podległe drugiemu mianowały go (tę prywatną firmę – przyp. red.) w tym samym czasie swoim partnerem biznesowym – stwierdził w rozmowie z Wprost.pl były prezes Totalizatora Sportowego dr Mirosław Roguski. Jak zaznaczył, chodzi o prowadzenie przez Totolotka gier liczbowych, które są objęte monopolem państwa.

- Z punktu widzenia realizacji prawa, to może być tak samo albo jeszcze bardziej kompromitująca sprawa, jak Amber Gold - dodaje. Firma Totolotek S.A. już od marca nie posiada licencji na prowadzenie zakładów bukmacherskich. Cofnął ją minister finansów Jacek Rostowski. Mimo to firma nadal przyjmuje zakłady.

– Oni stosują pewną sztuczkę prawną. Zaskarżyli decyzję w tej sprawie, bo to jest decyzja administracyjna, do sądu i czekają na rozprawę. A do rozprawy może dojść bardzo późno. Ten okres, kiedy nie ma prawomocnego wyroku, wykorzystują na kontynuowanie zakładów – stwierdził Roguski. Byłego prezesa Totalizatora Sportowego dziwi opieszałość urzędników państwowych.

– Minister od marca nie podjął żadnych działań kontrolnych. Przecież to jest pół roku! Z jednej strony opowiada o tym, jak to będzie walczył z parabankami, a z drugiej, dopiero po sześciu miesiącach sprawdza, czy spółka zastosowała się do jego decyzji - zaznaczył. Rozmówca Wprost.pl zwrócił uwagę na pewne rozdwojenie jaźni organów państwa. – W międzyczasie spółka, która realizuje monopolu Skarbu Państwa – czyli Totalizator Sportowy Sp. z o.o. – tejże spółce Totolotek S.A. zleciła prowadzenie gier liczbowych, które są objęte monopolem państwa. Minister finansów powinien odpowiedzieć na pytanie, czy w takiej sytuacji, jeżeli dany podmiot jest pozbawiony prawa prowadzenia działalności hazardowej, bo jak pozbawia się go licencji, to pozbawia się automatycznie w ogóle tego prawa, może realizować monopol państwa w jakimś stopniu? – powiedział Roguski. Jak zaznaczył, "z punktu widzenia realizacji prawa, to może być tak samo albo jeszcze bardziej kompromitująca sprawa, jak Amber Gold". To już koniec Totolotka? "Od marca działa bezprawnie" Wczoraj światło dzienne ujrzała informacja o kontroli resortu finansów w firmie Totolotek S.A., która od marca bezprawnie prowadzi zakłady bukmacherskie.

– Prowadzi je bez zezwolenia, prowadzi je niezgodnie z prawem. Dlatego my wchodzimy z kontrolą – poinformowała rzeczniczka ministerstwa finansów Sylwia Stelmachowska. Zapytana przez dziennikarzy o to, dlaczego decyzję o kontroli podjęto dopiero po kilku miesiącach od odebrania koncesji, odpowiedziała: "to wszystko trwa". Według niej całą sprawę można porównać do sytuacji, gdy policja odbiera prawo jazdy za wykroczenia. – Jeśli potem ten człowiek siądzie za kierownicę, to robi to na własną odpowiedzialność. (…) Nadzorujemy, pilnujemy, monitorujemy, ale nie jesteśmy w stanie postawić przy każdym punkcie celnika i policjanta – stwierdziła. Totolotek odwołał się od marcowej decyzji szefa resortu finansów i nadal prowadzi zakłady wzajemne. Członek zarządu spółki Łukasz Seweryniak potwierdził, że "punkty Totolotek S.A. nadal pozostaną otwarte". Totolotek S.A. jest organizatorem zakładów wzajemnych w Polsce od 1992 roku. Działalność prowadzi w oparciu o ustawę o grach hazardowych na podstawie koncesji i regulaminów gry przyznawanych przez Ministerstwo Finansów. Zgodnie z informacją podaną na stronie internetowej spółki, Totolotek dysponuje największą siecią przyjmowania zakładów wzajemnych w Polsce, liczącą blisko 450 punktów. Większościowym udziałowcem Totolotka jest Intralot, grecki potentat branży hazardowej. Wprost

30 sierpnia 2012 "Saper czuje się niewypalony"- powiedział jeden z saperów usuwających kilkuset kilogramową bombę, którą znaleziono na Placu Powstańców Warszawy niedawno. Saper niewypalony..(???) A co dopiero ziemia, która została niewypalona, tylko, dlatego, że bomba nie wybuchła.. I saper ma tylko jeden dylemat: może się pomylić tylko raz. Co innego rząd- ten może się mylić wielokrotnie, nawet zawsze- i jakoś rządzi. Dzięki propagandzie, która utrzymuje masy głosujące w stanie emocjonalnym w nienawiści do pozorowanego przeciwnika.. Bo jak nie MY - to ONI! Straszenie mas to jeden z elementów propagandy.. W PRL-u sekretarzy PZPR nazywano zegarmistrzami, bo jeździli po wskazówki do Moskwy.. Dzisiaj nie muszą tak często jeździć do Brukseli po wskazówki.. Wystarczą dyrektywy i rozporządzenia. No i własna intuicja, żeby się podlizać czerwonym komisarzom brukselskim, którzy swoimi rządami doprowadzili Europę do zawału.. I nie jest to jakiś: „kryzys”, który się do nas zbliża.. To rezultat tych idiotycznych rządów- jakby powiedział Kisiel, gdyby oczywiście żył.. Tak jak powiedział swojego czasu o panie Adamie Michniku: „Wódki z Michnikiem pić już nie będę, bo się nim brzydzę”.. Pan Adam, jako lewica laicka - jest głównym architektem- wraz z profesorem Geremkiem- modelu gospodarczo- społeczno-politycznego, w którym żyjemy.. Mówiąc wprost- eurosocjalizmu.. I jak zwykle w naszej historii- nikt się do niczego - co złe- nie poczuwa. Przyłączenie Polski do Związku Socjalistycznych Republik Europejskich nie wychodzi nam na dobre.. Rosną koszty, rosną podatki rozrasta się biurokracja, unifikacja i rozdawnictwo, walka z cywilizacją łacińską trwa.. Nic dobrego przed nami.. To nie kryzys- to rezultat ustroju.. I codziennie nowe cegiełki w budowie gmachu eurosocjalizmu, przeciw człowiekowi, który chciałby normalnie żyć i pracować. Ale jak tu żyć i pracować, podczas trwającej rewolucji kulturalnej i gospodarczej? Podczas przeróbki ludzi w masę.. Trockiści przerabiają całą Europę w obrządku socjalistycznym pod dyktatem biurokracji.. Dyktatura biurokracji! Wkrótce będziemy mieli najwięcej rzeczników biurokratycznych w całej biurokratyczno- socjalistycznej Europie.. Rzecznik od tego, rzecznik od tamtego. Zamiast sprawnych sądów- urzędnicy rzecznikujący i posiłkujący się naszymi pieniędzmi.. Wszędzie już pełno rzeczników, którzy opowiadają rozdziawionej gawiedzi jakieś głodne kawałki.. Żeby zamulić rzeczywistość opowiadają składnie i z dezynwolturą.. Rzecznikują pacjentom, prawom obywatelskim, dzieciom, zwierzętom, uczniom, konsumentom, niepełnosprawnym… Wkrótce Platforma Obywatelska powoła nowego rzecznika, którym się już wspomina w kuluarach Sejmu - a jakże demokratycznego.. Będzie nowa biurokracja! Będą nowe posady dla znajomych królika i Platformy Obywatelskiej, będzie więcej wesołych miejsc pracy, będzie mniej miejsc pracy w sektorze prywatnym, obciążonym dodatkowymi podatkami.. No, nie mogą Państwo wytrzymać, co to za nowy rzecznik? Będzie to - Rzecznik do spraw Dyskryminacji (???). Normalnie od wzniosłości do śmieszności jest tylko jeden krok.. W socjalizmie biurokratycznym nie ma wzniosłości- jest tylko śmieszność. I wszystkie kroki prowadzą do katastrofy.. Ale ile można się śmiać? W końcu człowiek może pęknąć ze śmiechu.. Poza tym nie można być w ciągłym nastroju do śmiechu.. tym bardziej, że nie jest już milionom Polaków do śmiechu.. Jak powiedział swojego czasu socjalista, obrządku trockistowskiego - Jacek Kuroń: „Buduję kapitalizm, by być w nim socjaldemokratą”.. Po co kapitalistom socjaldemokraci? Czy będzie zajmował się rzecznik ds. dyskryminacji? Jak sama nazwa wskazuje – dyskryminacją. A dyskryminacji jest wszędzie dookoła pełno- nie ma równości, tylko dyskryminacja. Roboty rzecznik będzie miał w bród.. Bo co nie jest wyrównane, jest dyskryminowane.. Trzeba wszystko wyrównać, żeby skończyć z dyskryminacją. Kobieta jest dyskryminowana, zwierzęta są dyskryminowane, niepełnosprawni są dyskryminowani, chorzy na AIDS są dyskryminowani, Murzyni są dyskryminowani,. Muzułmanie są dyskryminowani, dzieci są dyskryminowane przez rodziców, a także przez rówieśników. Wśród nich jest dyskryminacja ze względu na płeć. Wszędzie dyskryminacja i niesprawiedliwość.. Tylko patrzeć jak rzecznik do spraw dyskryminacji wprowadzi nowe porządki, żeby nie było dyskryminacji.. Adwokat garbatego musi być garbaty, rybaka w sklepie- musi obsługiwać, chociaż wędkarz, cukiernik musi sobie wziąć za żonę cukierniczkę, górnik przodowy powinien zawsze chodzić przodem, na każdym osiedlu równa liczba kobiet, taka sama - jak mężczyzn, tyle samo miejsc parkingowych dla kobiet, ile dla mężczyzn, tyle samo również dla niepełnosprawnych, chorych na AIDS, bezrobotnych, przejścia dla rowerzystów odrębne od już istniejących, ścieżki rowerowe obowiązkowo po obu stronach jezdni, taka sama liczba kobiet i mężczyzn w autobusach miejskich, wszędzie parytety- w kolejkach po zasiłki, w kolejkach do rejestracji w państwowych szpitalach, przy zgonach- jednocześnie powinien umierać mężczyzna z kobietą- niekoniecznie swoją kobietą Państwo powinno deptać wszystkich równo, tyle samo świń przy korycie - męskich damskich. Koryta powinny być obowiązkowo dwa: i męskie i damskie.. I jednakowe szkolenia dla świń tresowanych do szukania trufli. Kobiety na księży: w każdej parafii jedna kobieta – jeden mężczyzna. To samo w armii i policji. Na każdym stanowisku jeden mężczyzna, jedna kobieta, jeden homoseksualista i jedna lesbijka. Jeden wegetarianin i jeden obrońca zwierząt- myśliwi precz! Nawet ci, co myślą i nie zgadzają się na nowe porządki.. Całe nasze życie oparte o parytety, przeciwne dyskryminacji.. Na cmentarzach też nie może być więcej kobiet niż mężczyzn.. To da się zrobić! Wystarczy przeprowadzić prawidłową reformę cmentarzy, poprzekładać ciała: męskie osobno, a żeńskie- osobno.. Dzieci- w dziecinnym! Obok dzieci cmentarz dla zwierząt z chrześcijańskim krzyżami.. W ogóle zwierzęta chować z ludźmi.. W końcu też mają duszę.. Na tych samych cmentarzach.. Zmusić proboszczów przy pomocy kar, żeby chowali zwierzęta, tak jak ludzi.. Msza żałobna, kondukt żałobny, ksiądz odprawiający Mszę Świętą za dusze „zmarłych” zwierząt.. W kondukcie pogrzebowym będą maszerowali i ludzie i zwierzęta. W końcu to jedno bydło. Co nie widać? To proszę zajrzeć do Talmudu.. Państwo myślą, że ja żartuję? To wszystko przed nami, nich tylko całość tego bałaganu się rozwinie w imię braku równości i dyskryminacji.. Dzieci Jacka Kuronia- już o to zadbają. Taki mamy kierunek naszej antycywilizacji, który obecnie realizuje Platforma Obywatelska Unii Europejskiej.. Będzie wielki nieporządek przykrywany skrzętnie przez propagandę.. Żeby go nie było widać. Lud się długo nie zorientuje.. A jak się zorientuje- będzie za późno.. Już jest bardzo późno.. A będzie jeszcze później.. Wszyscy skończymy w antykwariacie.. Na najniższych półkach.. Przykurzeni, zapomniani, ciemnogrodzcy.. „Saper czuje się niewypalony..”… Ale rządzący buchają coraz to nowym pomysłów płomieniem, który nas ogrania i podpala.. Rzecznik do spraw dyskryminacji - jeszcze bardziej ten ogień rozpali.. Aż wybuchnie wielki pożar.. I ogranie cały kraj.. Przez ogień przyroda się odnawia.. Czy ludzkość, taktowana jak bydło też się przy tej okazji odnowi? …czuć swąd demokracji w Świątyni Pańskiej… WJR

Tajemniczy człowiek z Trójmiasta W sprawie AmberGold pojawiło się wczoraj nowe nazwisko. To Mariusz O. - trójmiejski biznesmen, który utrzymywał kontakty z najważniejszymi polskimi gangsterami. Był też sponsorem Platformy Obywatelskiej. Ze śledztwa prowadzonego w sprawie Amber Gold przez prokuraturę i Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego wynika, że jedna z osób zaangazowanych w działanie piramidy finansowej był Mariusz O. To on miał stać za Marcinem P. - szefem spółki. Według jednej z hipotez, pieniądze AG były wywożone samolotem OLT Ekspress do Niemiec, do Hamburga, gdzie, na co dzień rezyduje Mariusz O. Nazwisko Mariusza O. przewijało się w aktach śledztwa Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie dotyczącego zabójstwa generała Marka Papały. Mariusz O. był, bowiem w latach 90 bardzo silnie związany z Nikodemem Skotarczakiem ps. "Nikoś" - liderem podziemia przestępczego w Trójmieście. Obaj poznali się dekadę wcześniej. Wówczas "Nikoś" i jego ludzie wyjeżdżali do Hamburga i kradli luksusowe samochody. Mariusz O. współpracował z tą grupą. W Hamburgu mieszka do dziś. Z akt IPN wynika, że "Nikoś" był już wtedy współpracownikiem służb specjalnych PRL. Akta dotyczące Mariusza O. spoczywają w zbiorze zastrzeżonym IPN. Po transformacji ustrojowej, Mariusz O. otworzył w Polsce sieć kantorów. "Nikoś" awansował na szefa całej mafii działającej na Pomorzu. O. przyjaźnił się zresztą nie tylko z "Nikosiem". Znał również "Zachara" i kilku gansgterów z Pruszkowa. Był również znajomym Riccardo Franchiniego - jednego z najgroźniejszych europejskich mafiosów. Angazował się również w politykę. Po 2001 roku sponsorował kampanię Platformy Obywatelskiej. Działaczem PO jest zresztą jeden z jego dalszych krewnych. W śledztwie w sprawie Papały nazwisko Mariusza O. pojawiło się w kontekście grupy "Nikosia". O. nie usłyszał zarzutów. Prokuratorzy ustalili, że nie ma żadnych tropów wiążacych go z zabójstwem byłego szefa policji. W tym kontekście bardzo ciekawa jest pewna zbieżność okoliczności. W 2009 roku, gdy KNF alarmowała na temat AmberGold, śledztwo w sprawie Papały prowadziła warszawska prokuratura. Potem sprawę przekazano do Łodzi. Pod koniec kwietnia tego roku, łódzcy prokuratorzy oficjalnie ogłosili, że Papała został zamordowany przez zlodziei samochodowych. Tym samym legła w gruzach wersja prokuratury warszawskiej (mowiąca o zleceniu zabójstwa). I dokładnie tydzień później, 6 maja 2012, BGŻ poinformował ABW, że w AmberGold może dochodzić do prania pieniędzy. Czyli w tydzień potem jak upadła wersja wiążąca z zabójstwem generała ludzi związanych z Mariuszem O. pojawił się donos na związana z nim spółkę, co doprowadziło do zakrojonej na szeroką skalę akcji służb, śledztwa i wielkiej afery. Byc może to tylko przypadek, ale trudno nie dostrzegać związku między tymi wydarzeniami.

FOZZ, czyli fundusz uwłaszczeniowy bezpieki FOZZ powstał nie po to, aby spłacać polskie długi tylko po to, aby dostarczyć aparatczykom PRLowskim pieniądze na przejęcie (czytaj: kradzież) państwowego majątku. W tym tygodniu opublikowaliśmy na stronie polandleaks.org kilkaset stron dokumentów zabezpieczonych przez Michała Falzmanna - kontrolera NIK, który badał aferę FOZZ. Przypomnijmy, że Michał Falzmann zmarł na tajemniczy zawał serca w wieku 33 lat, choć wcześniej cieszył się znakomitym zdrowiem i nigdy nie miał problemów z sercem. Zabezpieczone przez niego dokumenty przez ponad 20 lat znajdowały się w ukryciu. Gdy opublikowaliśmy je, na naszą skrzynkę polandleaks@nz11.com dostaliśmy kilkaset maili z podziękowaniami, oraz z pytaniami od internautów. Nasi goście wyrażali swoje opinie na temat ujawnionych przez nas dokumentów, oraz dzielili się swoimi przemyśleniami. Nie zabrakło oburzenia z powodu faktu, że choć od afery mija już przeszło 20 lat, część dokumentów wciąż jest utajniona. Naszym zdaniem, nie bez powodu. Tymczasem FOZZ to jedna ze spraw, bez których nie sposób zrozumieć całego mechanizmu transformacji ustrojowej. Jego historia zaczyna się nie w roku 1989 tylko w 1985. Ujawnił to w 2009 roku w rozmowie z tygodnikiem Angora były szef wywiadu generał Henryk Jasik. Jasik napisał wówczas do generała Kiszczaka tajny meldunek, z którego wynikało, że Brazylia, poprzez stworzoną sztucznie instytucję (odpowiednik FOZZ), rozpoczęła niejawny skup swoich długów zagranicznych po zaniżonych cenach. Jasik zaproponował, aby ten sam mechanizm powtórzyć w Polsce do skupu polskich długów za granicą. W takich okolicznościach, w 1989 roku powstał pierwszy FOZZ, o którym nie wiadomo dziś nic poza tym tylko, że istniał. Nawet Michał Falzmann, badający w 1990 i 1991 roku tą wielką aferę nie był w stanie odkryć żadnych dokumentów związanych z pierwszym FOZZ-em. Jeśli więc w najbliższym czasie nie zostaną odtajnione jakieś dokumenty Ministerstwa Finansów, pierwszy FOZZ może stać się jedną z białych plam w najnowszej historii Polski. 15 lutego 1989 roku Sejm uchwalił ustawę o FOZZ. Fundusz miał zająć się skupowaniem po zaniżonych cenach (i poprzez podstawione spółki) polskich długów zagranicznych. Na ten cel przeznaczono, jak wynika z aktu oskarżenia w sprawie, 9,9 biliona złotych, czyli około 1,7 miliarda dolarów. Ta kwota miała zostać wykorzystana do skupienia 7,6 miliarda dolarów polskiego zadłużenia (według kursu 22 centów za dolara długu). Jednak na spłatę zadłużenia, czyli na wykupywanie zadłużenia przeznaczono jedynie około 69 milionów dolarów, skupując dług wartości 272 milionów dolarów. Co stało się z resztą pieniędzy? Z dokumentów zgromadzonych przez Michała Falzmanna wynika, że pieniądze zostały wytransferowane do spółek w zachodniej Europie (Bank Handlowy w Luksemburgu), rajach podatkowych i w USA. Na kontach bankowych lokowali je ludzie powiązani z polskimi służbami specjalnymi. Potem pieniądze te trafiały na inne konta należące do spółek zakładanych przez działaczy polonijnych lub ludzi służb udających działaczy polonijnych. Następnie, ludzie ci przyjeżdżali do Polski, jako polonijni biznesmeni i lokowali tutaj te pieniądze ponownie, przejmując "prywatyzowane" przedsiębiorstwa państwowe. W 1990 roku, gdy zmieniła się rzeczywistość gospodarcza, rząd Tadeusza Mazowieckiego zaczął powoli prywatyzować państwowy majątek. Prywatyzacja przebiegała jednak w sposób daleki od pożądanego (sprzedaż z licytacji). Niejasne reguły przetargowe sprzyjały hochsztaplerom i cwaniakom, którzy zjawili się z pieniędzmi niewiadomego pochodzenia. Czytaj: pochodzących z FOZZ. Najlepszym przykładem pokazującym jak działał mechanizm FOZZ jest powstanie ITI - dziś głównego właściciela telewizji TVN. Sprawę tą opisał na swoim blogu Stanislas Balcerac, zwracając uwagę, iż najwięcej pieniędzy trafiło do panamskiej spółki - protoplasty ITI - w latach 1990 - 1991, kiedy FOZZ-em kierował Grzegorz Żemek. Jest jednak jeszcze przykład ciekawszy. To łódzka spółka przetwórstwa spożywczego, która na początku lat 90. została w niejasny sposób sprzedana i zmieniła nazwę na BaKoMa. Jej nabywcami byli Jeremiasz Barański ps. "Baranina" - osławiony gansgter powiązany z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi, Zbigniew Komorowski - polityk z Pomorza kojarzony z "mafią paliwową", oraz Edward Mazur - polonijny biznesmen podejrzewany przez wiele lat przez polską policję i prokuraturę o zlecenie zabójstwa generała Marka Papały. Mazur pod koniec lat 80 współpracował z wojskowymi służbami specjalnymi PRL, biorąc aktywny udział w lokowaniu pieniędzy z FOZZ. Przejęta przez nich spółka BaKoMa wzięła swoją nazwę właśnie od nazwisk trzech wspólników.Takich przypadków były setki w całej Polsce. Upadające państwowe fabryki i mniejsze zakłady pracy wystawiano na sprzedaż, a potem sprzedawano byłym funkcjonariuszom SB udającym biznesmenów. Pieniądze z FOZZ wracały, więc do Polski. Tyle tylko, że wracały nie, jako majątek narodowy (w takim charakterze opuszczały nasz kraj), a jako środki zrabowane przez ubeków mające posłużyć do kolejnego rabunku: rabunku państwowych zakładów pracy. Miały one stać się nowym miejscem pracy i dochodów funkcjonariuszy komunistycznej bezpieki. Przypomnijmy, że w 1990 roku odbyła się weryfikacja kad Służby Bezpieczeństwa i tysiące byłych funkcjonariuszy musiało odejść ze służby. Odchodząc, zachiwali jednak wiedzę o wielu przestępstwach bezpieki, o najpoważniejszych aferach, zbrodniach i skandalach. Mieli również wiedzę o agenturze w tej części "Solidarności", która po 1989 roku przejęła władzę. Władza musiała się z nimi liczyć. Pozwoliła im, więc przejąć państwowy majątek, który od tego czasu miał przynosić im dochody zapewniające godziwe życie. Tak powstała klasa polskich "rekinów kapitalizmu" z okresu przełomu transformacji ustrojowej. Taki był faktyczny cel stworzenia FOZZ. Jednym z elementów działania FOZZ było przekazywanie pieniędzy partiom politycznym. Wynikało to z dwóch przesłanek. Po pierwsze: pozwoliło podzielić polską scenę polityczną pomiędzy frakcje kontrolowane przez bezpiekę. Po drugie: dawało materiały obciążające polskich polityków. Chcąc wywierać wpływ na określonych polityków, zawsze, bowiem można było sięgnąć po dokumenty wiążące ich partie z FOZZ. O tym następnym razem.

FOZZ, czyli fundusz korumpowania polityków FOZZ powołano nie tylko po to, aby stworzyć klasę rekinów biznesu wywodzących się ze struktur Służby Bezpieczeństwa, ale także po to, aby opłacać polityków wywodzących się z "Okrągłego Stołu". W archiwum Sądu Okręgowego w Warszawie, w aktach sprawy o ochronę dóbr osobistych w związku z publikacją na temat FOZZ w latach 90., znajduje się protokół przesłuchania byłego księgowego Unii Demokratycznej. Po zaprzysiężeniu zeznał on, że partia ta w latach 1991 - 1993 otrzymywała pieniądze pochodzące od Dariusza Tytusa Przywieczerskiego - jednego z głównych organizatorów FOZZ. Świadek ten zeznał, że pieniądze z tego źródła partia wydawała na kampanie wyborcze swoich prominentnych działaczy. Dociskany przez sędziego i jednego z adwokatów, wymienił nazwiska Donalda Tuska i Jana Krzystzofa Bieleckiego - dwóch polityków, na których kampanie wyborcze pieniądze od Przywieczerskiego szły w pierwszej kolejności. Z zeznań opisywanego świadka wynika, że politycy UD i KLD doskonale wiedzieli, z jakiego źródła pochodzą te pieniądze, ale nie przeszkadzało im to w ich przyjęciu. Znamienna jest zresztą w tym wszystkim rola Jana Krzysztofa Bieleckiego. Były premier był jedną z osób, która najbardziej aktywnie utrudniała Michałowi Falzmannowi dochodzenie w sprawie FOZZ. Tak wynika zresztą z zapisków Falzmanna w jego kalendarzu. Kalendarz opublikujemy niebawem na PolandLeaks.org Pieniądze z FOZZ zostały również przekazane dla spółki Telegraf związanej z braćmi Kaczyńskimi. Według jednej z wersji, zostały wykorzystane do przejęcia wiele wartych nieruchomości w centrum Warszawy. Dziś nierchomości te należą do spółek związanych z Prawem i Sprawiedliwością. Tym samym obóz polityczny braci Kaczyńskich dołączył do grona ugrupowań politycznych zainteresowanych tym, aby sprawa FOZZ nie została wyjaśniona do końca. W 2005 roku przed warszawskim sądem zakończył się proces w sprawie afery FOZZ. Prowadził go sędzia Andrzej Kryże - syn osławionego Romana Kryże, który zasłynął jako kat patriotów w czasach PRL. Podczas procesu prowadzonego przez sędziego Kryże (byłego aparatczyka PZPR, zaangażowanego w zwalczanie opozycji demokratycznej w PRL) nie wyszły na jaw żadne fakty obciążające polityków PC. W krótki czas później sędzia Andrzej Kryże został wiceministrem sprawiedliwości odpowiedzialnym m.in. za tworzenie nowego prawa. W trakcie śledztwa w sprawie afery FOZZ wyszło na jaw, że pieniądze z tej instytucji zasiliły kampanie wyborczą Lecha Wałęsy. A samą aferę tuszowali m.in. Dariusz Rosati - późniejszy minister spraw zagranicznych, Leszek Balcerowicz - późniejszy minister finasnów. FOZZ to afera, w którą umoczone są wszystkie liczące się ugrupowania polityczne z początku lat 90, wielu ludzi, którzy od tamtego czasu są liczącymi się graczami na polskiej scenie politycznej. Tym samym każdy z nich we własnym interesie zabiegał o to, aby prawda o FOZZ nie wyszła na światło dzienne. Organizatorom FOZZ było to bardzo na rękę. Mogli wykorzystywać ukradzione pieniądze do przejmowania polskiego majątku narodowego. A każdego, kto chciałby im w tym przeszkodzić, mogli szantażować, iż w razie czego ujawnią inne, nieprzyjemne szczegóły afery. FOZZ słusznie uznawany jest za "aferę - matkę" wszystkich afer III RP. Jednak trudno nie zauważyć, że jego organizatorzy w mistrzowski sposób zniechęcili polityków do wyjaśniania tej afery.

Co łączy AmberGold z zabójstwem Papały i FOZZ? Zastanawiająca jest zbieżność miejsc, dat i osób w obu sprawac Osobą łączącą aferę AmberGold ze sprawą zabójstwa generała Papały jest na pewno trójmiejski biznesmen Mariusz O. Jak ujawniły niedawno media, to właśnie do Mariusza O. trafiały pieniądze z Amber Gold. Trafiały w bardzo prosty sposób. Kosztowności (pieniądze i złoto) pakowano na pokład samolotu OLT, który startował z Gdańska i leciał do Hamburga. Tam kontrolę nad precjozami przejmował już Mariusz O.Mariusz O. to człowiek powiązany z "Nikosiem" czyli Nikodemem Skotarczakiem - szefem jednego z gangów w Trójmieście. W latach 80. "Nikoś" wyrósł na lidera gangu złodziei samochodowych, który na terenie Niemiec kradł luksusowe auta, a potem przemycał je do Polski. Tutaj trafiały do partyjnych dygnitarzy i esbekcih notabli. W zamian, złodzieje "Nikosia" mogli liczyć na nieformalną ochronę przed celnikami i pogranicznikami. W ten sposób, do Gdańska pod koniec lat 80 trafiło kilkaset luksusowych samochodów, wieszcząc nowe czasy w polskiej motoryzacji. W tamtym czasie Mariusz O. był jedną z osób pomagających "Nikosiowi" w przestępczej działalności. Transformacja ustrojowa otworzyła przed nimi obydwoma nowe możliwości. "Nikoś" został liderem trójmiejskiego podziemia przestępczego. Mariusz O. poszedł w wielki biznes. Otworzył sieć kantorów, potem spółkę finansową. Nie stronił jednak od znajomości z najważniejszymi postaciami w półświatku. Do grona znajomych Mariusza O. należeli m.in. Riccardo Franchini, "Zachar" (najbliższy współpracownik "Nikosia") oraz część ludzi z gangu pruszkowskiego. W śledztwie w sprawie Papały nazwisko Mariusza O. pojawiło się w kontekście grupy "Nikosia". O. nie usłyszał zarzutów. Prokuratorzy ustalili, że nie ma żadnych tropów wiążacych go z zabójstwem byłego szefa policji. W 2009 roku, gdy KNF alarmowała na temat AmberGold, śledztwo w sprawie Papały prowadziła warszawska prokuratura. Potem sprawę przekazano do Łodzi. Pod koniec kwietnia tego roku, łódzcy prokuratorzy oficjalnie ogłosili, że Papała został zamordowany przez zlodziei samochodowych. Tym samym legła w gruzach wersja prokuratury warszawskiej (mowiąca o zleceniu zabójstwa). I dokładnie tydzień później, 6 maja 2012, BGŻ poinformował ABW, że w AmberGold może dochodzić do prania pieniędzy. Czyli w tydzień potem jak upadła wersja wiążąca z zabójstwem generała ludzi związanych z Mariuszem O. pojawił się donos na związana z nim spółkę, co doprowadziło do zakrojonej na szeroką skalę akcji służb, śledztwa i wielkiej afery. Druga zbieżność to dziwne losy pieniędzy. Jak ujawniliśmy kilka dni temu, do AG trafiły pieniądze z funduszu jednej ze służb specjalnych. Z kolei w sprawie Papały wątek pieniędzy występuje w kontekście FOZZ, a więc wielkiej afery ludzi służb specjalnych. Jeden z ludzi zaangażowanych w FOZZ (Edward M. - polonijny biznesmen) miał być, według ustaleń śledztwa warszawskiej prokuratury, osobą, która pieniądze lokowała później w Polsce. Ten sam mechanizm miał być stosowany przy Amber Gold. Pieniądze miały wyjechać z Polski, potem do niej wrócić i zostać wykorzystane do inwestycji na rzecz "wpływowej" grupy ludzi. Warto zauważyć, że podobnie jak przy FOZZ, także przy AmberGold mamy do czynienia ze "słupem" czyli osobą odpowiedzialną prawnie za cały proceder, sterowaną zza kulis przez prawdziwych mocodawców. W aferze FOZZ takim słupem był Grzegorz Żemek, w AG słupem jest Marcin P. Obaj rolę słupów odgrywają dobrze. Mocodawcy w ani jednym ani drugim przypadku nie zostali ujawnieni. Tak samo jak nie zostali ujawnieni mocodawcy zabójstwa Papały. Zapewne rozwój najbliższych wydarzeń dostarczy kolejnych analogii.

PolandLeaks

Gdańsk: Mariusz Olech. Biznesmen wiązany z Amber Gold: Moje życie jest zagrożone Gdański biznesmen, który według ABW ma związek z aferą Amber Gold, składa zawiadomienie do prokuratury w sprawie zagrożenia życia, jego i jego rodziny. W specjalnym wywiadzie dla RMF FM Mariusz Olech twierdzi, że choć nie ma nic wspólnego z Marcinem P., to od wybuchu afery otrzymuje telefony z pogróżkami.

"Gdański biznesmen, który według ABW ma związek z aferą Amber Gold, składa zawiadomienie do prokuratury w sprawie zagrożenia życia, jego i jego rodziny. W specjalnym wywiadzie dla RMF FM Mariusz Olech twierdzi, że choć nie ma nic wspólnego z Marcinem P., to od wybuchu afery otrzymuje telefony z pogróżkami. Mariusz Olech, według relacji mediów powołujących się na źródła w ABW miał stać za biznesem Amber Gold i pomagać Marcinowi P. - szefowi spółki - w wywożeniu złota do Niemiec.

Roman Osica: Czy pomagał pan Marcinowi P. sterować działalnością spółki oferującej lokaty w złocie? Mariusz Olech: Marcina P. nigdy w życiu nie widziałem, nigdy w życiu nie miałem żadnych stosunków handlowych. Nigdy w życiu nie zamieniłem z nim ani jednej rozmowy telefonicznej, nie wysłałem żadnego smsa, więc nie wiem, skąd bierze się to pomówienie.

Skąd w takim razie w ABW takie przekonanie, że byliście panowie partnerami w interesach? O to należy zapytać Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Ja nie mam zielonego pojęcia, skąd to się wzięło, nie miałem nigdy w życiu do czynienia ani z firmą Amber Gold, ani z panem Marcinem P.

Zamierza pan pójść do prokuratury. Idzie pan złożyć zeznania. Dlaczego? Zamierzam w poniedziałek złożyć te zeznania, ponieważ nie mogę pogodzić się z tym, że ktoś zarzuca mi nieprawdę, z którą nie mam kompletnie nic wspólnego.

A co pan chce uzyskać w tej prokuraturze w takim razie? Nie ukrywam, że poprzez sytuację, która się wytworzyła, czyli poprzez materiały, które zostały stworzone, otrzymałem parę telefonów zewnętrznych grożących mnie i mojej rodzinie. Nie ukrywam, że zamierzam złożyć doniesienie do prokuratury na zagrożenie mojego życia i mojej rodziny.

A kto dzwonił? Dzwonią jacyś ludzie podstawieni, którzy się nie przedstawiają, składają terminy, żeby zwrócić pieniądze do Amber Gold, a jeżeli ich nie zwrócę, to będę miał olbrzymie problemy lub też narażą życie moje i mojej rodziny.

Co pan zamierza powiedzieć w prokuraturze? Dokładnie to, co mi teraz, czyli, że nie miał pan żadnych stosunków finansowych czy też interesów właśnie z Marcinem P.? Nigdy w życiu pana Marcina P. nie widziałem, nie wiem, kto to jest. Znam go tylko z relacji prasowych, a wszelkie materiały przeciwko mnie są wyuzdane, nie mam zielonego pojęcia skąd i dlaczego.

I to jest pana inicjatywa? Tak, ja sam osobiście chcę się zgłosić do prokuratury i żądam przesłuchania, ponieważ jest to dla mnie i dla mojej rodziny zagrożenie życia. To, co się wydarzyło.

Czyli nikt z prokuratury wcześniej się z panem nie kontaktował, żeby pan złożył takie zeznania? Nikt się ze mną nie kontaktował, ani nikt nie zapytał się mnie o zdanie, czy ja miałem cokolwiek wspólnego z tą sprawą.

A czy zastanawiał się pan, dlaczego akurat pana połączono z Marcinem P.? O co tutaj może chodzić? Rozmawiałem z dwoma lub trzema kancelariami prawnymi na ten temat. Są takie domniemania, że ktoś chciał odwrócić uwagę w stosunku do całej sytuacji, od pana Marcina P., wskazując być może moją osobę.

Bo pan mieszkał w Hamburgu? Ja mieszkałem w Hamburgu. Nie ukrywam, że jestem ze środowiska lotniczego, gdyż jestem pilotem samolotowym, obecnie robię licencje na śmigłowce. Być może ktoś to skojarzył, że to mogę być ja.

Pojawiła się informacja, dosyć szeroko komentowana później w mediach, o tym, że to złoto Amber Goldu miało być wożone pierwszym samolotem właśnie do Hamburga. Czy na ten temat może pan coś powiedzieć? Czy jest to sytuacja panu wiadoma? Dla mnie to jest sytuacja patowa, bo ja w ogóle nie mam pojęcia, czy to mogło być wożone do Hamburga czy nie. Ja mogę tylko jednoznacznie stwierdzić, że od 5 lat nie byłem w Hamburgu, także to jest dla mnie wyznacznik tego wszystkiego, a reszta - to już należy się domyślać."

Każdego inną miarą Jakie argumenty podnosi Fundacja Lux Veritatis w skardze kasacyjnej do Naczelnego Sądu Administracyjnego w sprawie nieprawidłowości w procesie koncesyjnym? Według strony skarżącej, Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie nie dostrzegł rażącego naruszenia procedury i prawa materialnego przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji w procesie koncesyjnym, przez co sam mógł złamać prawo. Chodzi o koncesję dla Telewizji Trwam. Krajowa Rada przyznawała koncesje w sposób tak nieprzejrzysty i dowolny, że praktycznie sądy nie są w stanie jej decyzji skontrolować pod kątem legalności i konstytucyjnej zasady równego traktowania stron, po prostu brakuje kryteriów kontroli - twierdzi Fundacja Lux Veritatis w skardze kasacyjnej do NSA. - Decyzji administracyjnej wydanej na zasadach całkowitej dowolności żaden sąd nie może uznać za zgodną z prawem - przekonuje. Jak informował "Nasz Dziennik", Fundacja przesłała w piątek skargę kasacyjną od wyroku WSA w sprawie decyzji KRRiT o przydziale koncesji na multipleksie 1.

Uchylić w całości Fundacja Lux Veritatis wnosi o uchylenie wyroku WSA w całości, wstrzymanie przez NSA wykonania decyzji Krajowej Rady o przydziale koncesji na MUX-1 do czasu rozpatrzenia skargi kasacyjnej z uwagi na jej trudne do odwrócenia skutki oraz o szybkie rozpoznanie sprawy z racji na jej szeroki oddźwięk społeczny i potrzebę utrzymania zaufania społeczeństwa do władzy publicznej. Pełnomocnikiem Fundacji w postępowaniu kasacyjnym jest mec. Benedykt Fiutowski z krakowskiej kancelarii Budzowska, Fiutowski i Partnerzy. Przypomnijmy, że 25 maja br. WSA w Warszawie w składzie trzech sędziów wydał niejednomyślny wyrok, w którym nie dopatrzył się w postępowaniu koncesyjnym przeprowadzonym przez Krajową Radę rażących uchybień skutkujących nieważnością decyzji o przydziale koncesji. Do tego wyroku sędzia Andrzej Wieczorek złożył zdanie odrębne, w którym podzielił większość zarzutów strony skarżącej, a następnie przedstawił co najmniej 22 powody, dla których decyzja koncesyjna KRRiT została wydana z rażącym naruszeniem prawa. Zgłaszanie zdania odrębnego do wyroków sądów administracyjnych zdarza się niezmiernie rzadko, zwłaszcza gdy sąd obraduje w wąskim składzie trzech sędziów.

"W wydaniu zdania odrębnego od wyroku nie byłoby może nic nadzwyczajnego, gdyby różnica sprowadzała się do odmiennej wykładni prawa. Tymczasem w tym wypadku podstawowe różnice odnoszą się do kwestii oceny przez KRRiT stanu faktycznego" - zwraca uwagę skarżący w skardze kasacyjnej. Fundacji zależy na sprawdzeniu, czy sąd wyciągał logiczne wnioski z dokumentów, którymi dysponował. Skarżący argumentuje, że autor zdania odrębnego gruntownie przeanalizował przebieg postępowania koncesyjnego przed KRRiT i sprawdził poprawność procesu oceny przez Krajową Radę poszczególnych dokumentów i wniosków. Dodaje, że wnioski trzech spośród czterech spółek, które potem otrzymały koncesję na MUX-1, były niekompletne i jako takie nie mogły być rozpatrywane.

Łamanie procedur Postępowanie dotyczyło rozszerzenia koncesji satelitarnej przez przyznanie prawa do nadawania na multipleksie 1, mogli, więc w nim startować tylko wnioskodawcy mający ważną koncesję satelitarną. Tymczasem trzej przyszli beneficjenci tego postępowania nie posiadali prawomocnej decyzji o przyznaniu koncesji satelitarnej w chwili, gdy upłynął ostateczny termin złożenia wniosku koncesyjnego (decyzja uprawomocniła się tydzień później). Nie byli, więc nadawcami w chwili złożenia wniosku. Tymczasem KRRiT, która konsekwentnie głosi, że w sprawie nie ma sobie nic do zarzucenia, uznała, iż te podmioty mogą wystąpić o "rozszerzenie" koncesji - czyli rozszerzenie czegoś, czego jeszcze prawomocnie nie posiadają. Czy było to logiczne wnioskowanie z faktów? WSA, jak twierdzi Lux Veritatis w skardze, nie odniósł się do tej sprawy w uzasadnieniu. Analogicznie zachowała się KRRiT, gdy chodzi o załączenie do wniosków koncesyjnych gwarancji finansowych niezbędnych do aplikowania o koncesję - pozwoliła wybranym wnioskodawcom dość swobodnie uzupełniać dokumenty nawet miesiąc po terminie, co było niedopuszczalne z punktu widzenia procedury, a miało decydujący wpływ na wynik postępowania. Gdy o jedną koncesję stara się więcej wnioskodawców, wniosek koncesyjny niekompletny w momencie upływu terminu ma być pozostawiony bez rozpatrzenia - stanowi rozporządzenie KRRiT z 2007 roku. Wątpliwości ekspertów budzi też dokonana przez KRRiT formalnoprawna ocena dokumentów finansowych przedstawionych przez poszczególne spółki, np. WSA przeszedł do porządku dziennego nad tym, że jeden z uczestników postępowania zamiast dokumentu przedstawił luźną ofertę banku przez nikogo niepodpisaną. - Tej oferty nie można uznać za dokument, lecz najwyżej reklamówkę banku - uważa Fundacja. Podobnie zresztą ocenił to sędzia Wieczorek w zdaniu odrębnym. Wniosek Fundacji o wyjaśnienie charakteru prawnego tego "papierka" trafił już do Komisji Nadzoru Finansowego.

Po co komu dowód? Fundacja wytyka też sądowi, że nie dopuścił na rozprawę zgłoszonego przez nią dowodu w postaci analizy kryteriów, którymi posłużyła się KRRiT przy ocenie poszczególnych spółek-wnioskodawców. A był to dowód istotny dla rozstrzygnięcia sprawy, ponieważ wskazywał na wadliwość procesu oceny wniosków koncesyjnych prowadzonego przez KRRiT i przekroczenie przez nią granic uznania administracyjnego, w wyniku, czego doszło do naruszenia konstytucyjnej zasady równości wobec prawa. Otóż z tego dowodu wynikało, że KRRiT posłużyła się do oceny spółek arsenałem aż 99 różnych parametrów i wskaźników ekonomicznych, które stosowała wybiórczo do poszczególnych podmiotów. Innymi słowy - każdą spółkę oceniała według innego, wybranego przez siebie klucza.

Doprowadziło to do absurdalnych wyników, np. KRRiT odmówiła rozszerzenia koncesji spółce ASTRO, argumentując to niespełnieniem kryterium różnorodności programowej (wnioskodawca ten nadawał "program o charakterze uniwersalnym", a taki program nadaje już pięć stacji na MUX-2), a jednocześnie rozszerzyła koncesję spółce ATM, która w ogóle nie rozpoczęła nadawania. Z kolei TVN Meteo, należący do TVN, nie dostał koncesji na MUX-1 ze względu na zasadę pluralizmu mediów, (bo inne spółki z grupy - TVN i TVN7 - są obecne na MUX-2), a jednocześnie Krajowa Rada nie dostrzegła, że dwie stacje, którym przyznała koncesje na MUX-1 - ESKA TV i Lemon Records - należą do tej samej grupy kapitałowej - ZPR SA. Mało tego, obydwie będą nadawać program muzyczny, a więc mają ten sam profil. Czy więc kryterium różnorodności programowej oraz pluralizmu mediów w tym wypadku znalazło zastosowanie? Jeszcze inna przygoda spotkała TV POINT Group. Otóż spółka ta odpadła, bo nie skalkulowała w programie inwestycyjnym wartości opłaty koncesyjnej. Jednocześnie KRRiT uwzględniła wnioski czterech innych nadawców, którzy dokonali kalkulacji wydatków już na wstępie, założywszy, że wielomilionową opłatę koncesyjną Krajowa Rada rozłoży im na raty. Dlaczego spółka POINT Group na to nie wpadła? Pewnie, dlatego, że KRRiT wyraźnie zapowiadała i potwierdziła to w pierwszej nieprawomocnej decyzji koncesyjnej, że opłata ma być wniesiona jednorazowo. Na jakiej zatem podstawie czterej koncesjonariusze założyli z góry w planie finansowym, że opłata zostanie rozłożona na raty?

Odwrócona kolejność Już na pierwszy rzut oka widać, że wszystko w tym procesie koncesyjnym odbywało się jakby w odwrotnej kolejności, to znaczy KRRiT nadganiała i sankcjonowała późniejszymi decyzjami niedostatki i wady wcześniejszych. Wyrosła w ten sposób prawdziwa piramida błędów proceduralnych i prawnomaterialnych, która wywindowała na MUX-1 cztery spółki: STAVKA, ATM Group, Lemon Records i ESKA TV. Gdyby sąd wziął pod uwagę ów dowód przedstawiony przez Fundację, z którego wynikało wybiórcze stosowanie kryteriów przez KRRiT, musiałby odpowiedzieć na zasadnicze pytanie: Czy "swobodne podejmowanie decyzji" przez organ administracji nie było w istocie "dowolnym podejmowaniem decyzji"? W skardze kasacyjnej wskazano, że poprzez takie decyzje KRRiT dopuściła się naruszenia w postaci nierównego traktowania stron w postępowaniu administracyjnym. Dotyczy to zwłaszcza Fundacji Lux Veritatis. Tylko wobec niej Krajowa Rada zastosowała miernik w postaci wskaźnika zadłużenia długoterminowego, sztucznie zaniżając w ten sposób jej zdolność finansową. Gdyby zastosowała ten sam wskaźnik do spółek, które otrzymały koncesję, ich zdolność finansowa byłaby zdecydowanie niższa niż Fundacji. Mało tego. O ile zastosowanie tego wskaźnika do spółek STAVKA, ESKA TV, Lemon Records czy ATM Group, które starały się o 10-letnią koncesję, byłoby w pełni uzasadnione, o tyle wykorzystanie go w sprawie Lux Veritatis było, zdaniem strony skarżącej, niedopuszczalne, ponieważ Fundacja starała się o rozszerzenie koncesji satelitarnej przez umożliwienie nadawania naziemnego z MUX-1 tylko na dwa lata, do 12 marca 2013 r., tj. do czasu, gdy kończy się jej koncesja satelitarna. Pierwsze spłaty zaciągniętej przez Fundację pożyczki przypadają dopiero od roku 2015. - Oczywiście wystąpilibyśmy przed upływem terminu o przedłużenie koncesji na kolejne lata, ale byłoby to już całkiem nowe, odrębne postępowanie, w którym Krajowa Rada mogłaby oceniać naszą zdolność finansową w dalszym przedziale czasowym - zwraca uwagę Lidia Kochanowicz, dyrektor finansowy Fundacji Lux Veritatis. Skądinąd bezzasadne jest, zdaniem Fundacji, twierdzenie KRRiT, że dochody Fundacji z darowizn i zapisów są mniej pewnym i przewidywalnym źródłem dochodu niż dochody nadawców komercyjnych z reklam, zwłaszcza, że rynek reklamowy z powodu kryzysu kurczy się w zastraszającym tempie, co potwierdziła sama Krajowa Rada. Wymienione przykłady naruszeń dokonanych przez KRRiT, których sąd administracyjny nie zauważył lub potraktował, jako nieistotne, to tylko wierzchołek góry lodowej. Skarga kasacyjna liczy blisko 50 stron zarzutów pod adresem WSA. Fundacja obwinia sąd administracyjny w Warszawie, że wielokrotnie rażąco naruszył przepisy procedury, co miało istotny wpływ na wynik postępowania, oraz dopuścił się obrazy prawa materialnego. Wymieniona w skardze kasacyjnej lista aktów prawnych, które WSA złamał swoim wyrokiem, sięga od Konstytucji przez kodeks postępowania administracyjnego i Prawo o ustroju sądów administracyjnych, po Ordynację wyborczą, Ustawę o radiofonii i telewizji, Ustawę o cyfryzacji, Ustawę o swobodzie działalności gospodarczej, aż po rozporządzenie proceduralne KRRiT. Fundacja zarzuca sądowi administracyjnemu w Warszawie, że naruszył przepisy procedury w stopniu mającym istotny wpływ na wynik postępowania poprzez to, że nie stosował się do przepisów kodeksu postępowania administracyjnego, np. nie dostrzegł w ogóle rażących naruszeń prawa po stronie KRRiT, które skutkowały nieważnością postępowania koncesyjnego. "Obowiązkiem sądu administracyjnego jest nie tylko przytoczenie ustaleń dokonanych przez organ administracji publicznej, ale także ich ocena pod względem zgodności z prawem. Przyjęcie przez sąd administracyjny stanu faktycznego ustalonego przez organ administracji bez wyczerpującego rozpatrzenia materiału dowodowego i jego właściwej oceny pod tym kątem stanowi samo w sobie naruszenie prawa. Zgodnie z wyrokiem Naczelnego Sądu Administracyjnego z 12 maja 2005 r. nie chodzi, bowiem o przedstawienie jakiegokolwiek stanu faktycznego, lecz stanu rzeczywistego, ustalonego zgodnie z prawem. Tego zaś WSA nie uczynił" - podnosi Fundacja Lux Veritatis w skardze kasacyjnej. Skarżący argumentuje, że postępowanie przeprowadzone przez KRRiT nie mieści się w granicach państwa prawa. Małgorzata Goss

Determinacja uległego Andrzeja Seremeta Prokurator generalny Andrzej Seremet, który powinien odznaczać się całkowitą niezależnością, jest tylko uległym narzędziem w rękach obecnej władzy. Dobitnym tego dowodem jest jego poniedziałkowa konferencja prasowa, podczas której zaprezentował miałką i pełną luk wersję podjęcia przez prokuraturę walki z aferą Amber Gold. Jednak negatywny dorobek Andrzeja Seremeta jest o wiele bogatszy niż tylko nieudolne, powierzchowne kroki podejmowane w sprawie przestępczych działań Marcina P. Decyzje Seremeta w sprawie Amber Gold, podobnie jak to jest w zwyczaju premiera Donalda Tuska i jego ekipy, są podjęte na kolanie, mają charakter doraźnych działań na pokaz. Jacy to my jesteśmy sprawni, odważni i bezkompromisowi – chce przekazać obywatelom premier. Wiernym naśladowcą tego sposobu postępowania okazuje się Seremet, odwołując szefa Prokuratury Rejonowej Gdańsk-Wrzeszcz.

Ignorancja Seremeta Według oceny Seremeta prokuratura ta zlekceważyła śledztwo w sprawie Marcina P. prowadzone latem 2010 r. Następnie drobiazgowo wylicza grzechy popełnione w tym śledztwie. Nie sporządzono planu dochodzenia i zaniechano osobistego udziału prokuratora w tym dochodzeniu. Zdaniem Seremeta udział ten był konieczny. Wbrew temu dochodzenie powierzono policji, zdając się tylko na wyniki przez nią uzyskane. Ta ocena prokuratora generalnego jest w stanie przekonać jedynie ludzi, którzy nie znają kuchni pracy prokuratur niższego szczebla, a do takich należy prokuratura rejonowa. Większość śledztw powierza się w nich policji, ponieważ jest to często tzw. miał, w rodzaju kradzieży roweru czy włamania do piwnicy, podczas którego złodzieje skradli zepsuty wzmacniacz i stare kolumny głośnikowe. Prokurator krajowy, który najwyraźniej nie poznał jeszcze specyfiki pracy prokuratur, z dokładnością buchaltera wyliczał dalsze braki śledztwa. – Nie przesłuchano żadnego z klientów spółki, nie sprawdzono kont bankowych i wkładów spółki w firmach ubezpieczeniowych. Te braki nie przeszkodziły umorzyć dochodzenia – uzasadniał surowość swojej postawy Seremet. Zapomniał pewnie w ostatnim zdaniu dodać słów: „zgodnie z sugestiami policji”. Następnie Seremet pomnożył listę pretensji o kolejne braki. Prokurator nie uczestniczył w posiedzeniach sądu rozpatrującego zażalenie Komisji Nadzoru Finansowego na decyzję o umorzeniu. I tu znowu – albo Seremet nie wie, albo udaje, że nie wie, iż prokuratorzy nagminnie nie pojawiają się na tego rodzaju rozprawach. Gdyby pan Seremet trochę pomyślał, to pewnie wpadłby na to, że gdyby prokurator pofatygował się na tę rozprawę, to tylko po to, aby walczyć o podtrzymanie decyzji o umorzeniu. Ale wtedy – biorąc pod uwagę dynamiczny rozwój interesów Marcina P. – owego prokuratora można by uznać za współwinnego w aferze Amber Gold. Mówiąc przekornie, można stwierdzić: miał chłop szczęście, że nie było go w sądzie.

Wybiórczy prokurator generalny Pośród wielu innych zarzutów wyliczonych przez Seremeta wspomnę jedynie o innym, równie kuriozalnym, co poprzednie:

– Prokurator prowadzący śledztwo „bez determinacji niezbędnej w tej sprawie gromadził dokumenty spółki Amber Gold”. Panie prokuratorze generalny, to wcale mi się nie podoba. Chciałby pan, aby w niektórych tylko sprawach prokuratorzy gromadzili dokumenty z determinacją? A w innych już bez determinacji? Oj, zbyt pobłaża pan swoim podwładnym. Przeciwko prokuratorowi, który „gromadził bez determinacji”, wszczęto postępowanie dyscyplinarne. Jest to o tyle dziwne, że trzy dni wcześniej minister sprawiedliwości Jarosław Gowin twierdził, iż nie ma podstaw, aby jakikolwiek prokurator miał ponieść dyscyplinarne konsekwencje. Seremet podjął też śmiałe kroki w celu nadania odpowiedniej rangi obecnemu śledztwu w sprawie Amber Gold. Na jego osobiste polecenie śledztwo to będzie nadzorował, aż gdański prokurator okręgowy, a z kolei prokurator apelacyjny, co miesiąc będzie informował Seremeta o wynikach dochodzenia. W swoim wystąpieniu Seremet próbuje całą winę za aferę Amber Gold zrzucić na kilku prokuratorów z prokuratury rejonowej w Gdańsku-Wrzeszczu. Wyrażają to m.in. słowa Seremeta: „Zawinili ludzie, co nie znaczy, że źle działa cała prokuratura”. Z ust Seremeta nie padło ani jedno słowo o związkach Michała Tuska z Amber Gold. Nie dowiedzieliśmy się też nic o aktualnym stanie śledztwa.

Odpowiedzialność państwa Seremet sprytnie ominął również temat odpowiedzialności państwa. Co więcej, w aferze Amber Gold, jego zdaniem, nie może być brana pod uwagę odpowiedzialność całej prokuratury. Zawiniło zaledwie kilku ludzi. I to wszystko. Nie można, więc mówić o słabości systemu, o braku profesjonalizmu prokuratorów i ich politycznym zaangażowaniu (zwykle po stronie władzy, jakakolwiek by ona była), o zaniedbaniach czy demoralizacji.

A przecież już za kierownictwa Andrzeja Seremeta prokuratura stała się w pełni służebna wobec rządzącej partii, co jest najjaskrawiej widoczne w sprawie tragedii smoleńskiej. Prokurator generalny, poza kilkoma niewiele wnoszącymi gestami, ani przez chwilę nie znalazł się w pierwszym szeregu ludzi, którym zależy na dotarciu do prawdy i wyjaśnieniu sprawy Smoleńska. Odwrotnie, milczał albo pozostawał na końcu, jak posłuszny wobec rządu asekurant. Był jednym z tych, którzy utrwalali fałszywe przekonanie o dobrej współpracy śledczych rosyjskich z naszymi, którzy badają katastrofę Tu-154. To upokarzające, jeśli po kilku wizytach w Moskwie, w czerwcu tego roku, dwa lata po katastrofie, słyszymy z ust polskiego prokuratora generalnego zdanie: „Jest nadzieja, że wrak Tu-154 wróci do Polski późną jesienią”. Seremet ma też zasługi w umorzeniu afery hazardowej. Przypomnę, że odmówił przyjścia na posiedzenie sejmowej komisji sprawiedliwości poświęconej tej sprawie. Prokuratura pod wodzą Seremeta rozpoczęła nękanie Zbigniewa Ziobry o rzekome ujawnienia tajemnicy państwowej. Oskarżyła też byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego i jego zastępcę Macieja Wąsika o przekroczenie uprawnień w tzw. aferze hazardowej. Sąd oskarżenie uznał za bezzasadne i umorzył sprawę. W sprawie hazardowej, więc Seremet wykazał się iście żelazną determinacją. Prokuratura złożyła zażalenie na umorzenie. Już w czasie konferencji dziennikarze pytali Seremeta, czy w sprawie Amber Gold nie czuje się, choć nieco współwinny. Odparł, że nie ma sobie nic do zarzucenia. Jeszcze dalej niż dziennikarze poszedł w sugestiach Roman Giertych. W rozmowie z jedną z telewizji „korespondencyjnie” zapytał prokuratora generalnego, czy to prawda, że już pod koniec 2011 r. na jego biurku pojawiła się informacja o podejrzanych interesach Amber Gold? Czy otrzymamy na to pytanie odpowiedź? Jerzy Jachowicz

Kto utonie w pralni Amber Gold Afera Amber Gold zatacza coraz szersze kręgi. Od momentu wybuchu skandalu Marcin P., prezes AG, zdążył już skompromitować syna premiera, prezydenta Gdańska, ośmieszyć Andrzeja Wajdę, twórcę filmu o Lechu Wałęsie, i media, w których zamieszczał reklamy swojej firmy. A to dopiero początek, bo z każdym dniem przybywa nowych faktów i nazwisk. Z OLT Express, firmą Marcina P., współpracował Michał Tusk, syn premiera. Z kolei z Amber Gold współpracował m.in. znany warszawski adwokat mec. Paweł Kunachowicz. W Amber Gold dyrektorem Biura Szkoleń był dr Mirosław Ciesielski, wieloletni pracownik GE Money Banku, współpracownik Jana Krzysztofa Bieleckiego w firmie konsultingowej „Doradca”. Patrząc na karierę Marcina P., wielokrotnie skazanego prawomocnymi wyrokami sądów, m.in. za oszustwa, pozostaje otwarte pytanie: kto chronił prezesa Amber Gold? Służby specjalne? Politycy? Wszechwładni gdańscy biznesmeni? Gangsterzy? Jedno jest pewne – bez potężnego układu, w którym byli także ludzie służb specjalnych, Marcin P. ze swoim życiorysem nie byłby w stanie funkcjonować nie tylko jako prezes potężnej firmy, jaką była Amber Gold, ale nawet jako zwykły przedsiębiorca. Nie mógłby także przez blisko trzy lata nielegalnie obracać złotem – okazało się, że nie miał zezwolenia Narodowego Banku Polskiego.

Ludzie Amber Gold Już po wybuchu afery ze strony internetowej Amber Gold zniknęły nazwiska osób, które zasiadały we władzach spółki, oraz pracowników AG. Wcześniej jednak te dane zostały skopiowane i można je bez trudu odnaleźć w internecie. W kontekście Amber Gold pojawiają się nazwiska osób związanych z Janem Krzysztofem Bieleckim, szefem Rady Gospodarczej przy premierze. Bielecki należy do najbliższych i najbardziej zaufanych ludzi Donalda Tuska. Ich przyjaźń sięga lat 80., później razem tworzyli Kongres Liberalno-Demokratyczny. W Amber Gold pracował dr Mirosław Ciesielski, były pracownik spółdzielni „Doradca” – firmy konsultingowej założonej w latach 80. przez Jana Krzysztofa Bieleckiego. Dr Mirosław Ciesielski jest wykładowcą Wyższej Szkoły Bankowości w Gdańsku, przez wiele lat był też pracownikiem banku GE Money, zasiada także w Gdańskiej Fundacji Kształcenia Menadżerów – szefem jej rady programowej jest prof. Dariusz Filar, członek Rady Gospodarczej przy premierze. Z kolei Mirosław Bieliński, także bliski znajomy Bieleckiego i członek Gdańskiej Fundacji Kształcenia Menadżerów, jako prezes spółki skarbu państwa Energa podjął decyzję o sponsorowaniu filmu Andrzeja Wajdy o Lechu Wałęsie. Co ciekawe, drugim sponsorem była spółka Amber Gold.

– Wiem, Jan Krzysztof Bielecki chciał się ze mną spotkać, ale zrezygnował. Miał powiedzieć, że jestem jak wrzód, który trzeba wyciąć – powiedział nam Marcin P. Wysłaliśmy pytania do Jana Krzysztofa Bieleckiego i dr. Mirosława Ciesielskiego, ale do momentu oddania gazety do druku nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Z firmą Marcina P. byli związani znani warszawscy prawnicy – Paweł Kunachowicz i Emil Marat, wieloletni wiceprezes Radia PiN, stacji związanej kapitałowo z Polsatem. Zapytaliśmy ich, w jaki sposób trafili do AG, ale zamiast odpowiedzi na szczegółowe pytania otrzymaliśmy oświadczenie.

„Ze spółką Amber Gold współpracowaliśmy w lipcu br. W tym czasie przygotowaliśmy strategię wprowadzania ładu korporacyjnego oraz strategię komunikacyjną spółki. Za podstawę naszych działań, przy akceptacji zarządu, przyjęliśmy otwarcie spółki na media oraz przede wszystkim upublicznienie jej pełnego bilansu wraz z opinią biegłego rewidenta. Prezes zapewniał nas, że audyt bilansu będzie zakończony lada tydzień. Gdy dowiedzieliśmy się od audytorów, że ich firma – Global Audyt Partner – jednak nie pracuje nad bilansem, a nawet nie ma umowy na badanie finansów Amber Gold za rok 2011, dnia 2 sierpnia 2012 r. zakończyliśmy współpracę z Amber Gold. Ani wcześniej, ani później nie mieliśmy żadnych związków z Amber Gold (…)” – czytamy w przesłanym do nas oświadczeniu. Jednocześnie prawnicy podkreślili, że nie mogą udzielać szczegółowych informacji, ponieważ wiąże ich tajemnica zawodowa.

Beneficjenci afery – Ministerstwo Gospodarki wiedziało, że Marcin P., mimo skazujących wyroków, zasiadał w zarządzie spółki Amber Gold. Złożyło zawiadomienie do prokuratury i KNF w tej sprawie, ale postępowanie umorzono. Administracja zadziałała prawidłowo – stwierdził Waldemar Pawlak, pytany przez „Gazetę Polską Codziennie” o sprawę Amber Gold. O przeszłości prezesa Amber Gold Pawlak wiedział już w 2009 r., gdy Ministerstwo Gospodarki, którym kieruje, zbadało przeszłość prezesa Marcina P. w Krajowym Rejestrze Karnym. Gdy okazało się, że był on wielokrotnie karany za przestępstwa gospodarcze i w związku z tym nie może prowadzić składu towarowego (podobnie jak nie może w ogóle kierować żadną spółką), w czerwcu 2010 r. Ministerstwo Gospodarki zakazało Amber Gold prowadzenia składu towarowego i wykreśliło spółkę z rejestru. Trzy lata później, w maju 2012 r., związany z PSL Bank Gospodarki Żywnościowej zawiadomił ABW o podejrzeniu prania brudnych pieniędzy przez Amber Gold. Wybuch afery umocnił pozycję Waldemara Pawlaka, osłabionego wcześniej „taśmami PSL” (sprawa dotyczyła nepotyzmu w PSL).

– Daję Platformie dwa tygodnie na przedstawienie raportu z podjętych działań ws. Amber Gold. Jeżeli będą niezadowalające, niewykluczone, że PSL poprze wniosek o powołanie komisji śledczej – stwierdził wicepremier Waldemar Pawlak. Na wybuchu afery zyskała nie tylko opozycja, ale także politycy PO pozostający w kontrze wobec premiera, m.in. Grzegorz Schetyna.

Od zera do milionera W historii Amber Gold jest wszystko, co potrzeba do napisania scenariusza filmowego. Szczyty politycznych salonów, cenny kruszec, zrujnowany dwór z olbrzymim parkiem i oni, Katarzyna i Marcin P. Jak to możliwe, że chłopak z gdańskiego blokowiska i dziewczyna z przypominającego szopę domu na obrzeżach Trójmiasta w ciągu trzech lat stworzyli imperium obracające złotem i platyną, wzbili w powietrze dziesiątki samolotów i zaszli za skórę premierowi blisko 40-milionowego kraju w centrum Europy? – Zarobiliśmy – mówią skromnie. Marcin P. (nosił wówczas nazwisko Stefański) w 2003 r., mając 19 lat, był członkiem zarządu i udziałowcem Grupy Finansowo-Handlowej „Nova” w Gdańsku. Firma miała sieć pod nazwą „Multikasy”, w których przyjmowano opłaty m.in. za telefon, energię elektryczną i gaz, pobierając przy tym niższą prowizję niż na poczcie. Interes się rozkręcał, ale okazało się, że pieniądze klientów nie trafiły do miejsca przeznaczenia.

„Multikasy” upadły, a Marcin Stefański rok później, w 2004 r., wspólnie z matką założył Spółdzielnię Pracy „Sampi” i samodzielnie firmę pod nazwą Helios Grupa Inwestycyjna. Firmy zalegały z czynszem i płatnościami, ostatecznie postawiono je w stan likwidacji. W 2006 r. Marcin Stefański założył działalność gospodarczą pod nazwą Gdańska Kampania Handlowa. Z wpisu do rejestru (PKD) wynika, że działalność dotyczyła „usług kurierskich poza pocztą państwową”. Według dokumentów działalność nie przynosiła dochodów – przynajmniej nie wykazywał ich Marcin Stefański.

Kolejny etap kariery biznesowej Marcina Stefańskiego zaczął się po zmianie nazwiska. Po ślubie z Katarzyną Plichtą w 2008 r. przyjmuje nazwisko żony i od tego czasu nazywa się Marcin P. W styczniu 2009 r. powstaje Grupa Inwestycyjna Ex, która uruchamia sieć punktów o nazwie Salony Finansowe Ex pośredniczące w kredytach udzielanych przez banki. W czerwcu 2009 r. Grupa Inwestycyjna Ex zmienia nazwę na Amber Gold – rok później funkcjonują już spółki córki AG, a działalność przynosi niebotyczne zyski. Tak przynajmniej twierdzi Marcin P., który wykazuje gigantyczne dochody. W kwietniu 2011 r. rusza kolejne przedsięwzięcie Marcina P. – tanie linie lotnicze OLT Express, z którymi współpracuje syn premiera Michał Tusk. Marcin P. hojnie wydaje pieniądze na reklamę, jest także darczyńcą oliwskiego zoo i sponsorem filmu o Lechu Wałęsie. Jak pisała „Gazeta Polska Codziennie”, prezydent Gdańska Paweł Adamowicz osobiście prosił prezesa Amber Gold o darowiznę w imieniu reżysera Andrzeja Wajdy. W czerwcu tego roku Katarzyna Plichta i Marcin P. za 1,6 mln zł kupują kompletnie zrujnowany, zabytkowy pałac w 12-hektarowym parku. Posiadłość znajduje się tuż za Gdańskiem w Rusocinie – po wyremontowaniu i przeznaczeniu np. na hotel może przynieść krociowe zyski.

Bezkarny recydywista Po wybuchu afery media skrupulatnie policzyły, że Marcin P. ma na swoim koncie dziewięć wyroków, z czego pięć jest już zatartych. Pierwszy raz Marcin P. jako Stefański został skazany w 2005 r. na rok w zawieszeniu na trzy lata. Później w kolejnych latach były wyroki za oszustwa i przywłaszczenie pieniędzy z „Multikasy” – wszystkie w zawieszeniu na kilka lat. Marcin P. ma też na swoim koncie wyroki za wyłudzenie kredytów – ostatni wyrok zapadł w 2010 r. Sprawa jest o tyle ciekawa, że ani bank, ani sąd nie nakazały zwrócić Marcinowi P. wyłudzonych pieniędzy. A kwota była niebagatelna – ponad pół miliona złotych. Śledczy ustalili, że przy pomocy tzw. słupów (ludzi, którzy za drobną opłatą brali kredyty na swoje nazwisko, bez zamiaru oddania) Marcin P. wyłudził z GE Money Banku 57 kredytów. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że w Amber Gold do momentu likwidacji pracowali ludzie, którzy wcześniej przez wiele lat byli zatrudnieni w GE Money Banku.Mimo wcześniejszych wyroków za popełnienie przestępstwa z tego samego artykułu kodeksu karnego Marcin P. nigdy nie otrzymał wyroku bezwzględnego więzienia – zawsze był to wyrok w zawieszeniu. Przez lata komornicy, którzy starali się od Marcina P. ściągnąć należności, odchodzili z kwitkiem. Powodem był brak majątku i dochodów. Należności Marcin P. zaczął spłacać w 2010 r., kiedy klienci Amber Gold zwabieni zyskami, zaczęli inwestować swoje pieniądze w złoto.

Zyski z „kapelusza” Przychód Amber Gold ze sprzedaży od początku działalności do końca ub.r. wyniósł 280 mln zł. Zysk netto przez te trzy lata to 96 mln zł, co oznacza, że stanowił ponad 34 proc. przychodów. Zdaniem ekspertów osiągnięcie takich zysków w normalnym biznesie jest praktycznie niemożliwe. Tomasz Teluk z Instytutu Globalizacji uważa, że osiągnięcie takiego wyniku finansowego w sytuacji, gdy od pięciu lat rynek jest w kryzysie, możliwe byłoby co najwyżej na bardzo ryzykownym rynku papierów terminowych. – Najlepsze wyniki zarządzających funduszami inwestycyjnymi oscylują wokół 10 proc. zysku, a przy bezpieczniejszych lokatach bankowych czy w obligacje jest to ok. 5 proc. Nie znam przypadku, aby ktoś w ostatnich latach osiągnął takie wyniki, jakie podaje Amber Gold, więc wydają mi się one nierealne – stwierdził Tomasz Teluk. Według Ireneusza Jabłońskiego z Centrum im. Adama Smitha w biznesie materialnym, gdzie oferuje się realne produkty lub usługi, osiągnięcie takich zysków jest nieprawdopodobne. – Nigdy nie spotkałem się z takimi zyskami w dłuższej perspektywie czasu. Byłyby one możliwe najwyżej w sektorze informatycznym lub przy bardzo agresywnej spekulacji. Jednak ta ostatnia wiąże się z ogromnym ryzykiem i zyski na tym poziomie możliwe są do osiągnięcia w skali miesięcy czy najwyżej jednego, dwóch kwartałów, na pewno nie lat – wyjaśnił nam Jabłoński. Prof. Krzysztof Rybiński, były wiceprezes Narodowego Banku Polskiego, powiedział „Codziennej”:

– Przechowywanie złota klientów na pewno nie pozwala osiągać takich zysków. Lokaty w złoto są oprocentowane na poziomie ok. 1 proc. Dla mnie Amber Gold od początku była piramidą finansową albo działalnością czysto spekulacyjną. Poseł PiS Przemysław Wipler uważa, że tylko sejmowa komisja śledcza może wyjaśnić, jak Marcin P. mógł prowadzić swój biznes mimo wielkokrotnych wyroków.

– Marcin P. był jedynie „słupem”, który uzyskał ogromne wsparcie, co umożliwiło mu rozwijanie swojego biznesu – stwierdził poseł Wipler.

Spektakularny upadek Rok temu szef Amber Gold zaczął nagle inwestować w linie lotnicze, choć wcześniej nie miał nic wspólnego z lotnictwem i nie miał pojęcia o tej branży. Kwotą 15 mln zł Amber Gold dokapitalizował najpierw niewielkie linie lotnicze JetAir, których właścicielem był Krzysztof Wicherek.

„Inwestycje w lotnictwo Marcin P […] rozpoczął w czerwcu 2011 r., przejmując od zawodowego pilota Krzysztofa Wicherka małe, podupadłe linie Jet Air. Jego żona Tomira Wicherek, współwłaścicielka spółki, twierdzi, że P […] „pojawił się znikąd”. Z kolei sam Wicherek mówi, że nie wnikał w szczegóły, gdy przyszedł do niego człowiek z gotówką” – pisał w lipcu „Forbes”. Linie Wicherka od jesieni 2010 r. współpracowały z regionalnymi niemieckimi liniami OLT, założonymi w 1958 r. Niemiecki przewoźnik stał się więc kolejnym celem złotego chłopaka, który nagle postanowił stać się magnatem lotniczym. Nowy inwestor bez doświadczenia w branży został przyjęty w Niemczech z rezerwą. Polska firma pojawiła się jednak w momencie, gdy OLT ogłosiła już, że zamierza zakończyć działalność i zwolnić setkę pracowników. Linie OLT oferowały bezpośrednie połączenia z Bremy do Bristolu, Kopenhagi, Tuluzy i Zurychu. Firma prowadziła także loty do nadmorskich kurortów na wybrzeżu Morza Północnego i czarterowe. Amber Gold wykupiła wszystkie udziały w OLT i zapowiedziała, że utrzyma dotychczasowe połączenia i nie zredukuje zatrudnienia. Marcin P. kupił także drugie polskie linie Yes Airways i połączył je pod szyldem OLT Express. Pojawienie się Amber Gold w branży lotniczej było sporym zaskoczeniem. Na przełomie lipca i sierpnia OLT Express ogłosiły upadłość – był to początek końca Amber Gold i od tego momentu wypadki potoczyły się błyskawicznie. Okazało się, że od czerwca śledztwo w sprawie podejrzenia o pranie brudnych pieniędzy przez Amber Gold prowadzi Prokuratura Okręgowa w Gdańsku, którą zawiadomiła ABW. Kilka dni temu we wszystkich spółkach Amber Gold (także w OTL Express) na zlecenie prokuratury funkcjonariusze ABW przeprowadzili przeszukania. Zabezpieczyli dokumenty, sprzęt komputerowy, 57 kg złota, milion zł w gotówce oraz małe ilości srebra i platyny.

Przelew na 50 mln Ulica Cebertowicza w Gdańsku wygląda jak tysiące podobnych miejsc na wschód od linii muru berlińskiego. Ocieplone styropianem czteropiętrowe bloki, dużo zieleni. Raczej spokojnie. To tutaj do niedawna mieszkał Marcin P. To stąd, już po jego wyprowadzce, wyszedł przelew na 30 mln zł. Za taką kwotę można by kupić cały blok i jeszcze zostałoby na pobliskie jeziorko. Kolejne 20 mln zł opuściło mieszkanie Katarzyny Plichty, zrujnowany dom przy wylotówce Trójmiasta. – Jesteście piąta ekipą, która szuka dwudziestu baniek na moim podwórku – tu ich nie ma! – mówi „Gazecie Polskiej” wyraźnie znudzony mieszkaniec posesji przy trakcie św. Wojciecha. – Pani Plichty też od dawna tu nie ma – idźcie sobie – rzuca na odchodnym. 50 mln zł wysłane z obu adresów miało dokapitalizować Amber Gold SA. Miało, ponieważ bank, do którego miało trafić, twierdzi, że nic takiego nie miało miejsca. Barbara Szołomicka, dyrektor Departamentu Marketingu i PR Alior Banku, stwierdziła, że „osoby działające w imieniu firmy Amber Gold złożyły w sądzie rejestrowym sfałszowane dokumenty, które imitowały potwierdzenia przelewów generowane przez system bankowości internetowej Alior Banku. Dokumenty te miały poświadczać wykonanie operacji przelewów, które nigdy nie miały miejsca. Działania takie stanowią co najmniej dwa przestępstwa i Alior Bank złożył już w tej sprawie doniesienie do prokuratury. Natomiast z całą pewnością można wykluczyć jakikolwiek udział pracowników Alior Banku w tej sprawie”.

Poszlaki W sprawie Amber Gold pojawiają się nazwiska najbogatszych Polaków z Pomorza, m.in. Mariusa O., o czym pisał tygodnik „Wprost”. To w jego domu miało dojść do rozmów z Krzysztofem Wicherkiem na temat kupna jego linii lotniczych JetAir. Marius O. zaprzeczył, by kiedykolwiek kontaktował się z Marcinem P. i miał do czynienia z Amber Gold, jednak śledczy nadal badają związki pomiędzy jego firmami w Niemczech a spółkami, których właścicielem była firma Amber Gold. Śledczy przyznają, że poruszają się po omacku – dopiero solidna analiza dokumentów może ich naprowadzić na właściwy trop. Bo dziś do współpracy z Marcinem P. nikt nie chce się przyznać.

Wojciech Mucha, Tadeusz Święchowicz, Dorota Kania

Pralnia Amber Gold. Kto na to pozwolił Amber Gold i Finroyal mogły przez lata działać, jako pralnie pieniędzy, ponieważ resort finansów już od dwóch lat nie potrafi wydać stosownego rozporządzenia. Z informacji „Dziennika Gazety Prawnej” wynika, że Ministerstwo Finansów od dwóch lat nie wydało rozporządzenia do ustawy o przeciwdziałaniu praniu brudnych pieniędzy, choć taką konieczność wskazywał na początku roku raport NIK. Mimo wszystko regulacja nadal nie jest gotowa, a resort finansów zajął się przygotowywaniem nowej wersji rozporządzenia, które ma uwzględniać „wiele zgłoszonych uwag”. Trwającą dwa lata zwłokę Ministerstwo Finansów tłumaczy „poziomem skomplikowania problemu”. Co ciekawe okazuje się, że zarówno Amber Gold, jak i Finroyal były poza kontrolą generalnego inspektora informacji finansowej, którego funkcję pełni wiceszef Ministerstwa Finansów Andrzej Parafianowicz. Zgodnie z obowiązującym prawem najpóźniej do 8 października 2010 r. był on zobowiązany stworzyć i podpisać w porozumieniu z szefem MSW rozporządzenie, jednak tego nie zrobił. Niezależna

BURSZTYN, ZŁOTO I ZIELEŃ MUNDURÓW Gdy Polską rządzi partia powołana przy udziale ludzi Departamentu I SB MSW, a większość procesów życia publicznego rozgrywa się według reguł kombinacji operacyjnych – wiodącą rolę w kreowaniu naszej rzeczywistości muszą odgrywać ludzie służb specjalnych. Nie tylko tych powołanych w III RP, nad którymi nikt nie sprawuje realnej kontroli, ale przede wszystkim ludzie policji politycznej PRL, przez lata służący sowieckiemu okupantowi. To oni zwykle reżyserują wydarzenia, które w odbiorze społecznym oceniamy, jako afery czy decyzje polityczne i gospodarcze. Od czasu przejęcia władzy przez układ PO-PSL, państwo polskie stało się areną, na której rozmaite grupy interesów, tworzące triumwirat służb, polityki i biznesu toczą walkę o wpływy i zyski. Jednym z elementów tej walki są akcje dezinformacyjne i medialne gry operacyjne, podczas których zasila się konkurujących ze sobą polityków w kompromitujące materiały - prawdziwe bądź spreparowane oraz stosuje kontrolowane przecieki i „wrzutki”. Rolę wykonawców powierza się ośrodkom propagandy oraz dziennikarzom spełniającym mniej lub bardziej świadomie funkcję przekaźników i „pudeł rezonansowych”. Nie warto wierzyć, że po roku 2008 ujawnienie jakiejś afery lub zdemaskowanie wycinka mechanizmów III RP to efekt dziennikarskiej dociekliwości lub dowód na sprawność instytucji państwowych. Główne media, wymiar sprawiedliwości oraz państwowe organy nadzoru stanowią integralną część obecnego aparatu władzy i w miejsce roli rzeczników społeczeństwa wykonują zadania zlecone przez triumwirat. W takim układzie, o tematach poruszanych przez media lub podejmowanych przez instytucje, decydują zwykle kreatorzy ze środowisk związanych ze służbami, to zaś co otrzymujemy jako informację jest spreparowanym i kontrolowanym przekazem. Modelowym przykładem takiej sprawy jest afera z firmą Amber Gold, działającą na styku biznesu, polityki i służb specjalnych. Trafne są oceny, w których zwraca się uwagę na charakter powiązań istniejących przy tego rodzaju działalności.

„Mamy tu do czynienia z układem mafijnym lub paramafijnym. Myślę, że na tym gdańskim przykładzie można by było pokazać jak w ogóle działa Polska pod rządami Platformy Obywatelskiej” – uznał niedawno prof. Zdzisław Krasnodębski. Tę celną uwagę należałoby rozwinąć i dodać, że na przykładzie obecnej afery możemy również dostrzec elementy rozgrywki służb specjalnych. Świadczy o niej nie tylko metoda prowadzenia „narracji” oraz udział dziennikarzy znanych ze sprawnego posługiwania się wiedzą operacyjną i informacyjnymi „wrzutkami”. Media, które dziś szeroko rozpisują się o Amber Gold, przez ostatnie lata przemilczały dziesiątki spraw znacznie większego kalibru, zaś ich pracowników trudno posądzać o niechęć do władzy lub kierowanie się interesem społecznym. W tej operacji, cześć z nich spełnia rolę osłonową, próbując przekierować uwagę odbiorców na wątki i postaci drugorzędne. Inni jednak akcentują udział syna Donalda Tuska lub dążą do ujawnienia powiązań ludzi z partii rządzącej. Musi się, zatem pojawić pytanie: czy w przypadku głównych mediów mamy do czynienia z nagłym odrodzeniem dziennikarstwa śledczego i rzetelną próbą opisania układu rządzącego, czy może z kolejną odsłoną spektaklu, w którym ścierają się interesy grup wpływów, a Polacy otrzymują erzac jawności życia publicznego? Na jedną z konsekwencji tej sprawy zwracają już uwagę niektórzy komentatorzy, podkreślając, że nagła troska władzy o klientów tzw. parabanków oraz sygnalizowana zapowiedź „rozwiązań systemowych” mających chronić Polaków przed oszustwami na rynku finansowym może stanowić preludium do działań wymierzonych w Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Kredytowe, a pośrednio – w partię opozycyjną. Jeśli tak się stanie, znaleźlibyśmy częściowe wyjaśnienie motywu obecnej kampanii. Nie on jednak wydaje się najważniejszy. W przypadku Amber Gold wzięto przecież na celownik samego Donalda Tuska oraz ludzi, którzy przez lata tworzyli tzw. układ trójmiejski, będący finansowym zapleczem Kongresu Liberalno-Demokratycznego, a później PO. Jeśli media służące dotąd interesom władzy nagle wskazują na syna premiera, zaczynają kojarzyć z aferą polityków PO, a nawet piszą o zaniedbaniach prokuratury i ABW – w tle muszą działać postaci znacznie silniejsze niż polityczna reprezentacja triumwiratu,. Wówczas rozgrywanie afery może być elementem bardziej złożonej strategii. Ten, kto zdecydował o nagłośnieniu sprawy Amber Gold wiedział, że można uczynić z niej widowiskową „bombę medialną” i przez długi czas epatować opinię publiczną kolejnymi odsłonami. O firmie i przeszłości jej właściciela, pisano już w 2010 roku. W następnych latach pojawiały się informacje o zastrzeżeniach ze strony Komisji Nadzoru Finansowego (KNF) oraz pytania o źródła finansowania działalności AG.. Rozgłos sprawie nadano jednak dopiero w czerwcu i lipcu br. Najpierw ukazano bulwersujący „aspekt społeczny” działalności piramidy finansowej, następnie związki ze sprawą ludzi PO, w tym syna premiera, a ostatnim akordem może być ujawnienie mafijnych powiązań i sposobów finansowania gdańskiej firmy. Warto zwrócić uwagę, że w reakcji na doniesienia medialne, przedstawiciele firmy oskarżyli KNF i ABW o „nękanie i próbę uniemożliwienia prowadzenia rzetelnego biznesu”, zaś bankructwo OLT Express i kłopoty Amber Gold z dostępem do kont bankowych przypisali akcji „Ikar” prowadzonej przez ABW na zlecenie Komisji. Wkrótce Mariusz P. poinformował media o zawiadomieniu prokuratury o „możliwości popełnienia przestępstwa przez pracowników Komisji Nadzoru Finansowego, Przewodniczącego Komisji Nadzoru Finansowego, pracowników Ministerstwa Skarbu Państwa oraz Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego”. W oświadczeniu skierowanym do mediów właściciel AG napisał zaś: „Proszę Państwa o jak najszybsze upublicznienie tej sprawy ze względu na jej bardzo poważny charakter mający znamiona dużej afery, w którą są zamieszani wysoko postawieni urzędnicy państwowi.” Przyjęta przez Mariusza P. linia obrony wygląda na mocno ograną próbę ukazania firmy, jako ofiary spisku instytucji państwowych, ale może też sugerować, że właściciel AG nadal ma poczucie bezkarności i wysyła sygnał do tych, którzy mogą pomóc w zatuszowaniu afery. Fakt, że wobec człowieka obwinianego o poważne przestępstwa finansowe nie zastosowano aresztu, a śledztwo znajduje się dopiero na etapie planowania, zdaje się potwierdzać, że organy ścigania nie zamierzają nadto „przyciskać” szefa AG, a być może oczekują na polityczne dyspozycje. W przypadku działalności piramidy finansowej, ostrożność prokuratury może wynikać z obawy przed ujawnieniem faktycznych dysponentów projektu. Przypomnę, że również w Rosji doskonale funkcjonują piramidy, podobne do Amber Gold, przy czym oficjalni właściciele tych przedsięwzięć są „słupami” kierowanymi przez silnych mocodawców. Największe zyski czerpią ludzie FSB, zapewniając „słupom” bezkarność i dbając, by nieudany projekt został natychmiast zastąpiony drugim. Przykładem może być działalność Siergieja Mawrodiego, najbardziej znanego w Rosji oszusta finansowego, który ponownie naciąga Rosjan na inwestycję w złoto. Jego wcześniejszy projekt w nazwie MMM-2011, w który zainwestowało 36 mln osób w czerwcu br. ogłosił niewypłacalność. Obecnie przedsiębiorczy Rosjanin ogłosił kolejną edycję - MMM-2012 i może liczyć na ogromne zyski. Po ujawnieniu informacji, że Prokuratura Okręgowa w Gdańsku prowadzi śledztwo w sprawie oszustwa i prania brudnych pieniędzy, w przekazach medialnych natychmiast pojawiły się przecieki i wymieniono nazwisko Mariusa O.- człowieka, który karierę zaczynał, jako kurier Nikodema Skotarczaka, trójmiejskiego bandyty o ps. Nikoś. Na początku lat 90. Marius O. figurował już na liście najbogatszych Polaków, zarządzał firmą spedycyjną i ochroniarską oraz udziałami w banku. Dziś jest właścicielem kilkudziesięciu gdańskich spółek oraz posiadaczem wielu nieruchomości. Według śledczych, to w jego domu, w roku 2011 miały odbywać się narady na temat planowanych przez właściciela Amber Gold Marcina P. interesów, a O. miał zainwestować kilkanaście milionów złotych w jedną z istniejących spółek lotniczych. Odnoszę wrażenie, że ta informacja oraz wiedza o źródłach finansowania Amber Gold i postaciach pozostających w cieniu takich przedsięwzięć, należy do najważniejszych wątków afery. Jeśli zostanie zdetonowana – nie tylko cały układ trójmiejski, ale również partia rządząca znajdzie się w poważnych opałach. W tym przypadku, zwrócono, bowiem uwagę na środowisko zwane „polską mafią”, w którym wiodącą rolę pełnią ludzie komunistycznej bezpieki. Patron kariery Mariusa O., Nikodem Skotarczak, podobnie jak inni, najgroźniejsi wówczas przestępcy: Jeremiasz Barański, Andrzej Kolikowski czy Leszek Danielak, byli tajnymi współpracownikami SB i przez lata prowadzili działalność pod opieką swoich esbeckich patronów. To co nazywamy dziś „polską mafią” powstawało jako organizacja przestępcza złożona z ludzi partyjnej nomenklatury, pospolitych oprychów, funkcjonariuszy bezpieki i ich tajnych współpracowników. Cechą, która zasadniczo odróżniała "klasyczną" mafię - jako tajną społeczność sprzeciwiająca się władzy - od jej polskiej hybrydy, był fakt, że "naszą" mafię zorganizowało państwo komunistyczne, a formy jej działalności udoskonaliła III RP. To zaś, że w latach 80 przestępcy, znani później, jako ojcowie chrzestni mafijnych grup,. bez problemów wyjeżdżali na wielomiesięczne pobyty do RFN, doskonale ilustruje zakres tej opieki. Hamburg i inne niemieckie miasta nadmorskie stały się wówczas mekką polskich złodziei, którzy po okiem „polskiego wywiadu” – czyli esbeków z Departamentu I MSW zarabiali pieniądze dla swoich mocodawców. To tam rozpoczynali kariery, "Pershing", "Nikoś", "Wariat" czy "Oczko". Tam również, pod kierunkiem „Nikosia” zaczynał działalność Marius O., do dziś mieszkający w Hamburgu. Relacje powstałe w latach PRL-u, bez problemów przeniesiono w czasy III RP, nadając im często pozory działań legalnych. Gangsterów – zajmujących najniższe miejsce w tej hierarchii, zastąpiono wkrótce „ambitnymi biznesmenami” lub „dyzmami”, jak nazywano byłych TW, wykreowanych przez swoich oficerów prowadzących. To oni robili błyskotliwe kariery, zostawali szefami ZUS-u, PZU, dyrektorami w Orlenie lub posłami i ministrami. Sprawność tego układu poznaliśmy w trakcie obrad komisji orlenowskiej, sprawy Krzysztofa Olewnika czy podczas odsłon niektórych afer za rządów PO-PSL. Obecny triumwirat - służb, biznesu i polityki, opiera się na relacjach powstałych w okresie „transformacji ustrojowej”, a najwyższe miejsca w nim zajmują byli funkcjonariusze „polskiego wywiadu”, rywalizujący o wpływy jedynie z ludźmi wojskowej bezpieki. Od kilku lat, to ci ostatni zdobywają kolejne obszary wpływu, korzystając z błogosławieństwa Kremla oraz przychylności najwyższych przedstawicieli państwa. Jeśli kontrolowane przecieki ze śledztwa lub „podpowiedzi” byłych esbeków spowodują rozwinięcie wątku finansowania Amber Gold, a za nazwiskiem Mariusa O. pojawią się dalsze informacje – będziemy świadkami ważnej odsłony w walce o kawałek „polskiego sukna”. Wydaje się, że od reakcji Tuska i zachowań obecnej ekipy może zależeć, jak dalece reżyserzy tego spektaklu posuną się w odkrywaniu prawdy o mafijnym układzie. Nie można, bowiem wykluczyć, że obszar walki dotyczy zmian na scenie politycznej, a nawet zamysłu wykreowania ekipy zastępczej, która mogłaby podmienić skompromitowaną grupę Tuska i zapewnić triumwiratowi kolejne lata prosperity. Patronem tych pozorowanych działań sanacyjnych byłby polityk cieszący się (jak wykazują sondaże) największym zaufaniem Polaków, nad którym media i środowiska opiniotwórcze roztaczają szczelny parasol ochronny. Dlatego medialnej narracji w sprawie Amber Gold nie sposób oddzielić od nagłej aktywności Janusza Palikota. Występując z pozycji „obiektywnego obserwatora” ten przyjaciel i alter ego Bronisława Komorowskiego, ostro atakuje ekipę Tuska. Przed kilkoma dniami nie zawahał się nawet wskazać polityków PO uwikłanych w aferę Amber Gold. „Wysłano go na misję do Gdańska, by ukręcił sprawie łeb” – ocenił działania ministra Gowina. I dodał – „Jego zadaniem jest ukrycie związków polityków PO z Wybrzeża: Tomasza Arabskiego, Sławomira Nowaka, Agnieszki Pomaskiej z ludźmi z Amber Gold”.Ponieważ partia Palikota i związane z nią środowisko można określić mianem „partii prezydenckiej” - to, co robi przyjaciel Komorowskiego należy odczytywać w perspektywie planów Pałacu Prezydenckiego. W ten scenariusz wpisuje się informacja podana niedawno przez gazetę szczególnie zaangażowaną w rozgrywanie afery Amber Gold. Dotyczy ona wniosku o dymisję premiera i propozycji zastąpienia grupy PO-PSL „rządem fachowców”, na którego czele miałby stanąć prof. Michał Kleiber. Taki projekt mają negocjować partie: Ruch Palikota, PiS, SLD i Solidarna Polska. Z inicjatywą miał wyjść Janusz Palikot, proponując osobę Kleibera, jako kandydata opozycji na szefa rządu. Jeśli nawet tego typu wiadomość stanowi „balon próbny” i ma na celu wysondowanie reakcji społecznych, nie można wykluczyć, że projekt ekipy zastępczej jest poważnie rozważany, a jego realizacja będzie zależeć od reakcji Tuska. Afera Amber Gold może być dla premiera gwoździem do politycznej trumny lub rodzajem propozycji „nie do odrzucenia”, przy pomocy, której jedna grupa uzyska dominację nad drugą i zapewni sobie wpływ na decyzje gospodarcze i polityczne. Rozgłos nadany aferze posłuży do wykreowania nowego rozdania, a sprawa - podobnie jak dziesiątki innych, w których napotykamy na grę ludzi służb - nie zostanie rzetelnie wyjaśniona. Polakom pozostanie rola widzów w ponurym teatrze cieni.

Aleksander Ścios

Sikorski podpala Reichstag Kolejny hołd berliński wywołuje nie tylko, cytując posła Krzysztofa Szczerskiego, upiorne uczucie déjà vu. Tym razem Radosław Sikorski poszedł o krok dalej. Zaproponował, aby znowu podpalić Reichstag.

Radosław Sikorski, po raz kolejny występując przed szereg, aby zadowolić Angelę Merkel, przebił sam siebie. Tym razem oberwało się także tym niemieckim politykom (w tym z tej samej partii, co Merkel), którzy ośmielili się badać zgodność kolejnych inicjatyw pani kanclerz z zasadami kształtującymi działalność niemieckich instytucji. Tego typu próby tylko przeszkadzają dalszemu rozwojowi Unii, w opinii Sikorskiego. Wypowiedzi naszego ministra krytykującego sam fakt dyskusji w Niemczech nad zgodnością paneuropejskich inicjatyw rządu Merkel z niemiecką konstytucją to nie tylko gafa polityka peryferyjnej pseudodemokracji, która nie jest w stanie pojąć mechanizmów działania normalnej republiki. Sikorski w Berlinie de facto zaproponował, aby Niemcy wróciły do stanu znanego z końcówki Republiki Weimarskiej.

Upadek Republiki Jedną z najbardziej uderzających różnic między debatą nad przyszłym kształtem Unii Europejskiej w Niemczech i w Polsce jest po prostu fakt jej istnienia. Korzystając ze słabości polskich instytucji (bądź intensywnie się do niej przyczyniając), rząd polski wszelkie najważniejsze decyzje usiłuje zachować w tajemnicy. Najważniejsze dla dalszych lat istnienia naszego kraju dyskusje odbywają się w kuluarach europejskich salonów – nie tylko bez żadnej wiedzy obywateli – ale i bez żadnej ingerencji instytucji, które powinny być odpowiedzialne za nadzór nad tego typu debatą. Prowadzi to do skrajnie patologicznej sytuacji. Pozbawiony jakiejkolwiek kontroli rząd, niemający też w związku z tym żadnej konkretnej aksjologii i spójnej wizji politycznej, dzięki której mógłby wyznaczać samemu sobie długoterminowe cele (te są właśnie stwarzane poprzez siłę i spójność instytucji państwowych) zamienia się w grupkę towarzyską. Ta zbieranina zaś dla swoich doraźnych profitów i władzy dowolnie może grać najważniejszymi sprawami całego państwa. Idealnym egzemplum wspomnianego procesu była awantura wokół paktu fiskalnego oraz wejścia do strefy euro – nadal praktycznie nie mamy żadnej wiedzy o tym, jaka będzie polska rola w tym projekcie i kiedy nasz kraj ma zmienić walutę. Tymczasem to te decyzje zdeterminują kształt Polski na następne kilkanaście lat. Jak stwierdził w niedawnej rozmowie z „Gazetą Polską Codziennie" poseł Przemysław Wipler, jedną z najgroźniejszych konsekwencji rządów Platformy jest to, że za jej kadencji nasze instytucje tracą w sposób bezprecedensowy swoją podmiotowość i możliwość działania oraz wywierania wpływu na debatę wewnątrz UE. W tej sytuacji rzeczywiście polityka zostaje sprowadzona tylko do teatrzyku gestów rządowego towarzystwa, samo zaś państwo pozostanie skrajnie bezwolne. Powinniśmy wystrzegać się zbyt odległych porównań historycznych, ale sytuacja ta uderza swoim podobieństwem do lat poprzedzających upadek republiki rzymskiej. To nie przewrót Cezara doprowadził do jej upadku – on był tylko jego finalizacją. Upadek republiki, jak wskazuje np. jej najwspanialszy obrońca, filozof Cyceron (zresztą zamordowany potem przez dyktatora Marka Antoniusza), dokona się, gdy instytucje Rzymu utracą swoją moc, a polityka zostanie sprowadzona do zakulisowych gierek. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Już pierwszy triumwirat (20 lat przed przewrotem Cezara) był przecież formą utajonej dyktatury.

Silne instytucje, silne państwoTymczasem w Niem­czech sytuacja jest skrajnie odmienna. Dyskusja nie dość, że się toczy – nie dość, że instytucje podstawowe dla sprawnego działania państwa, dla równowagi jego wzajemnych podmiotów istnieją i partycypują w tworzeniu się prawa i jego regulowaniu, nie dość, że opozycja ma możliwość reagować, to dodatkowo – rzecz w Polsce zupełnie niezrozumiała i niespotykana – dyskusja toczy się w łonie samej partii. Tylko jeden przykład: przewodniczący parlamentarnej komisji spraw wewnętrznych Wolfgang Bosbach jest w stanie sprzeciwić się projektowi Europejskiego Funduszu Stabilizacji Finansowej uzgodnionemu przez Merkel. Obaj ci politycy są z tej samej partii. Ta sytuacja tylko pokazuje siłę instytucji niemieckich – nawet członek tej samej partii jest w stanie reprezentować interesy nie głównego gracza swojego ugrupowania politycznego, ale autonomię instytucji. Tenże Bosbach wraz z sędziami Trybunału Konstytucyjnego, np. Hansem-Joachimem Jentschem, nieraz był w stanie reagować i wskazywać zagrożenia związane ze zbytnią próbą ograniczenia autonomii niemieckich instytucji w imię potrzeb rządu niemieckiego.

Płonący Reichstag Jednakże pluralizm niemieckich instytucji, ich wzajemna kontrola i autonomia ma jeszcze jedną konsekwencję i przyczynę, która zresztą tkwi u źródła powstania Unii Europejskiej. Nie zapominajmy o tym, że UE jest także projektem zmierzającym do takiego powiązania Niemiec z resztą Europy, aby nie powtórzył się koszmar przez to państwo raz już sprowokowany. Same instytucje niemieckie zaś zostały stworzone po II wojnie światowej w taki sposób, aby możliwie jak najsilniej ograniczyć ponowne popadnięcie Niemiec drogą quasi-demokratyczną w dyktaturę. Zawsze warto przy takiej okazji przypominać wstrząsającą anegdotkę, której jednym z głównych bohaterów jest Carl Schmitt. Gdy wspomniany filozof wraz z innymi jurystami jechał na spotkanie z Hitlerem, Mussolini, z którym był obecny na peronie, miał do niego zakrzyknąć: „Chroń pan państwo przed partią!". Ten okrzyk zresztą dobrze komponował się z intuicją samego Carla Schmitta, który z przerażeniem obserwował, jak świat polityki wokół niego niszczy wszelką trwałość instytucji opartych na tradycji i mających trwałe cele. Owo pasożytnictwo partii na najbardziej wrażliwej i najistotniejszej tkance instytucjonalnej państwa przerażało Schmitta (wbrew ciągle przyprawianej mu post factum łatki późniejszego zwolennika NSDAP). Zresztą Schmitt w końcu sam widział, czym to się skończyło. Widział płonący Reichstag. Sikorski w swoim wystąpieniu w Berlinie nie tylko więc pokazał typową polską zaściankowość i niezrozumienie normalnych procedur w republice prawa. Nasz minister spraw zagranicznych dodatkowo zaprzeczył jednemu z głównych celów Unii Europejskiej, zaapelował, aby Niemcy wróciły do swojej mrocznej przeszłości. Sikorski chciałby, aby Reichstag znów zapłonął. Dawid Wildstein

Kto leży w grobie Anny Walentynowicz? Zdjęcia, które nie przedstawiają Anny Walentynowicz. Opis narządów, których nie było, bo usunięto je wcześniej podczas operacji. Szczegółowy opis odzieży zupełnie niezgodny ze stanem faktycznym – to zaledwie część błędów i przekłamań, które znalazły się w dokumentacji medycznej przekazanej niedawno polskiej prokuraturze przez Rosjan. Błędy i przekłamania nie dotyczą wyłącznie śp. Anny Walentynowicz. Jak ustaliła „Gazeta Polska Codziennie”, w co najmniej kilkunastu wypadkach rosyjska dokumentacja medyczna dotycząca ofiar smoleńskiej katastrofy jest kompletnie niezgodna ze stanem faktycznym.

– W przypadku legendy Solidarności nic się nie zgadza poza stwierdzeniem płci żeńskiej – mówi nam osoba związana ze śledztwem ws. katastrofy smoleńskiej prowadzonym przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie. Rosjanie opisali osobę, która ma wszystkie narządy wewnętrzne, tymczasem Anna Walentynowicz wiele lat wcześniej przeszła bardzo poważną operację, podczas której usunięto część organów. Podczas identyfikacji ciała śp. Anny Walentynowicz w Moskwie rodzina od razu ją rozpoznała – nie miała żadnych widocznych ran, miała natomiast znaki charakterystyczne związane z chorobą stawów. W przysłanej z Rosji dokumentacji medycznej dotyczącej Anny Walentynowicz wyszczególnionych jest wiele poważnych obrażeń, m.in. złamanie otwarte, nie ma natomiast opisanych zwyrodnień stawowych. Nie zgadza się także opis odzieży, którą miała na sobie w sobotni poranek 10 kwietnia 2010 r. Anna Walentynowicz, wsiadając na podkład Tu-154M była ubrana m.in. w długą spódnicę, buty bez żadnych ozdób, białą bluzkę. W rosyjskiej dokumentacji wystawionej na nazwisko legendy Solidarności wyszczególniona jest krótka spódnica i wysokie buty z ozdobnymi elementami.

– Prokuratura w jednoznaczny sposób nie wykluczyła możliwości przeprowadzenia kolejnych ekshumacji. Natomiast, jeżeli zapadnie w tej sprawie jakakolwiek decyzja procesowa, w pierwszej kolejności dowiedzą się o niej pokrzywdzeni oraz ich pełnomocnicy, a nie środki masowego przekazu – stwierdził kpt. Marcin Maksjan z zespołu prasowego Naczelnej Prokuratury Wojskowej pytany przez „Codzienną” o decyzję ws. ekshumacji Anny Walentynowicz.

Chcemy dowiedzieć się prawdy Z mec. Stefan Hamburą, pełnomocnikiem Janusza Walentynowicza, syna Anny Walentynowicz, rozmawia Dorota Kania Dlaczego zdecydowaliście się na złożenie wniosku o ekshumację? Jest to reakcja na informacje znajdujące się w aktach sprawy.

Czy jest prawdą, że w tych dokumentach jest m.in. opis narządów, których nie miała śp. Anna Walentynowicz, bo usunięto je wiele lat temu? Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ obowiązuje mnie tajemnica śledztwa.

Jakie informacje znajdują się w rosyjskiej dokumentacji medycznej? Poza tym, że przekazano ją do Polski, nie mogę ujawnić szczegółów. Powiem tylko, że byliśmy bardzo nią wzburzeni i dlatego zrobimy wszystko, by dowiedzieć się prawdy. Dorota Kania

Śledczy chcą poznać informatora "GPC" Prokuratura Okręgowa w Warszawie chce się dowiedzieć, kto udziela informacji „Gazecie Polskiej Codziennie”. Wszczęła już dochodzenie w tej sprawie i rozpoczęła wzywanie świadków.

Prokuratura Okręgowa w Warszawie wszczęła dochodzenie ws. publikacji naszego artykułu „Kto leży w grobie Anny Walentynowicz”. Ujawniliśmy w nim, że dokumentacja medyczna, którą rodzina działaczki Solidarności otrzymała z Rosji, dotyczy zupełnie innej osoby. Zdaniem śledczych z prokuratury: „W artykule zawarte zostały informacje pochodzące z uzyskanej w toku śledztwa dokumentacji, zanim zostały one ujawnione w postępowaniu sądowym”. W sprawie został powołany na świadka m.in. pełnomocnik rodziny Anny Walentynowicz mec. Stefan Hambura. „Wzywa się Pana do osobistego stawiennictwa w dniu 10 września 2012 r. o godzinie 12.00 do Prokuratury Okręgowej w Warszawie celem przesłuchania w charakterze świadka” – napisał w zawiadomieniu prokurator Marcin Górski.

– Wzywanie mnie na świadka jest niewątpliwie utrudnianiem mi pracy, jako pełnomocnikowi rodziny śp. Anny Walentynowicz. Być może komuś zależy na przystopowaniu moich działań, jako adwokata w tej sprawie. Może mi to znacznie utrudnić dostęp do dokumentów związanych z katastrofą smoleńską – mówi nam mec. Stefan Hambura. Nie ukrywa, że ma żal do prokuratury za wybranie terminu przesłuchania, prawnik pracuje, bowiem, na co dzień w Berlinie. W wezwaniu śledczy wskazali termin 10 września, natomiast ekshumacja, w której będzie uczestniczył mec. Hambura, odbędzie się 17 września. Przede wszystkim jednak mecenas jest oburzony tym, że śledczy zajmują się teraz mało istotną sprawą, jak szukanie źródła przecieku prasowego. – Prokuratura wojskowa, która prowadzi śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej, już od ponad roku nie może m.in. uzyskać dokumentów zgromadzonych w ramach prac komisji Millera. Tymczasem wystarczył miesiąc, by wojskowa prokuratura przekazała prokuraturze okręgowej materiały do wszczęcia odrębnego postępowania w tak błahej kwestii – dodaje mecenas. Zdaniem posła Antoniego Macierewicza, przewodniczącego zespołu parlamentarnego ds. zbadania katastrofy smoleńskiej, nie jest wykluczone, że status świadka utrudni mecenasowi pracę, gdyż może obowiązywać go tajemnica śledztwa.

– Jestem szczerze zaskoczony, że prokuratura zajmuje się tropieniem przecieków do prasy. Mamy do czynienia ze sprawą szalenie ważną dla opinii publicznej, jaką jest ekshumacja ciała Anny Walentynowicz, legendarnej i bohaterskiej postaci współczesnej historii. Ściganie przez prokuraturę osób, które podały do publicznej wiadomości tak ważną informację, jest kuriozalne. Prokuratorzy nie dopełnili obowiązków i nie przeprowadzili sekcji zwłok ofiar katastrofy. To nikomu nie przeszkadzało. Tymczasem teraz śledczy w błyskawicznym tempie wszczynają śledztwo w sprawie dziennikarskiej publikacji – mówi poseł Macierewicz. Katarzyna Pawlak

TW profesjonalista 131 byłych tajnych współpracowników służb PRL zatrudnia Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Resort twierdzi, że są to… profesjonaliści Na czele siedmiu placówek dyplomatycznych stoją byli współpracownicy służb specjalnych PRL, a dodatkowo w Ministerstwie Spraw Zagranicznych pracuje ich nadal 124, na mniej czy bardziej eksponowanych stanowiskach.

- W odpowiedzi na stawiane zarzuty mogę jednoznacznie stwierdzić, że MSZ nie prowadzi polityki personalnej, w wyniku, której są zatrudniani byli współpracownicy służb – przekonywała wczoraj posłów opozycji wiceminister spraw zagranicznych Grażyna Bernatowicz.

– Polityka personalna jest realizowana zgodnie z przepisami prawa oraz z zasadami zarządzania zasobami ludzkimi. Najważniejszym kryterium jest posiadanie właściwych kompetencji merytorycznych, dających rękojmię prawidłowego wykonywania zadań – podkreśliła wiceminister. Według jej informacji, w 2006 r. na mocy przepisów ustawy lustracyjnej spośród blisko 3 tys. zatrudnionych w służbie zagranicznej około 1550 pracowników było zobowiązanych do złożenia oświadczenia lustracyjnego. Na jego złożenie nie zdecydowało się 98 osób, które odeszły z resortu. Natomiast 131 osób, które przyznały się do współpracy ze służbami specjalnymi w okresie PRL, nadal pracuje w ministerstwie. Bernantowicz na posiedzeniu sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych broniła takiego rozwiązania, twierdząc, że są to prawdziwi profesjonaliści i wartościowi pracownicy.

– To są bardzo dobrzy profesjonaliści, przez długi okres swojego życia poświadczyli oddanie temu krajowi, temu państwu – oceniła.

– Nie ma przyczyn, z punktu widzenia profesjonalizmu, żeby ich dyskryminować. Niektóre z tych osób cieszyły się zaufaniem prezydenta Lecha Kaczyńskiego – wskazała wiceminister. Wiceminister dodała ponadto, że trudne jest usunięcie pracownika, który przyznał się do współpracy, a poza tym przepisy nie stawiają takich wymogów. Była szefowa MSZ Anna Fotyga (PiS) stwierdziła jednak, że czym innym jest wysuwanie takich osób na wysokie stanowiska. Przypomniała przykład pozytywnej rekomendacji byłego współpracownika na ambasadora w Albanii.

– Wydaje mi się, że po 20 latach wolnej Polski stać nas na to, żeby nie mieć siedmiu ambasadorów, którzy wypełnili oświadczenie lustracyjne mówiące o współpracy ze służbami, i dopuszczać ich do pełnego zakresu informacji niejawnych dotyczących RP – ocenił z kolei poseł Krzysztof Szczerski (PiS). Były wiceminister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski (PiS) powiedział, że nie rozumie takiej polityki wobec byłych TW, ponieważ on sam, mimo iż skończył studia w Polsce, Szwajcarii i USA oraz przeszedł szczeble kariery zawodowej w MSZ, i tak został w błyskawicznym trybie z resortu zwolniony.

– Tej pani, która siedzi obok pani minister, wystarczyło 45 sekund, żeby mnie wyrzucić z MSZ – powiedział Waszczykowski.

- Dla której strony są większymi profesjonalistami? Za PRL byli i teraz są – dziwiła się poseł Dorota Arciszewska-Mielewczyk (PiS).

– Według mnie nie jest to dobry sygnał dla młodego pokolenia dyplomatów – zaznaczyła. Dodała, że na podstawie informacji, które do niej docierają, odnosi wrażenie, że “niektóre osoby są bardziej ambasadorami cudzego interesu niż polskiego”.

– Ta dzisiejsza debata nie jest satysfakcjonująca – uznała poseł Fotyga, zaznaczając, że wiceminister nie specjalizuje się w polityce personalnej MSZ.

– Chętnie porozmawialibyśmy z ministrem spraw zagranicznych, jaką politykę zamierza prowadzić – dodała Fotyga. Posłowie Prawa i Sprawiedliwości złożyli wczoraj wniosek o zamknięte posiedzenie w tej sprawie. Chcą uzyskać informacje o liczbie pracujących obecnie w dyplomacji byłych i obecnych współpracowników służb specjalnych. Ma się do niego odnieść prezydium komisji. Zenon Baranowski

Dlaczego w Polsce nie da się legalnie produkować wina? Polska nie jest i pewnie nigdy nie będzie potentatem w produkcji win, zapewne daleko nam do takich winiarskich potęg jak Francja, Włochy czy Hiszpania. Jednak i u nas są takie regiony, gdzie są całkiem niezłe warunki do uprawy winorośli np. województwo dolnośląskie, małopolskie, lubelskie, lubuskie czy podkarpackie. Mimo to wciąż trudno spotkać w sklepach polskie wina. Nic jednak w tym dziwnego. Polskie prawo jest tak restrykcyjne, że niemalże uniemożliwia prowadzenie legalnej działalności w tej branży.

Polski Instytut Winorośli i Wina szacuje, że w naszym kraju jest nawet 100 tys. hektarów ziemi, na których można by założyć winnicę a co za tym idzie dać zatrudnienie tysiącom osób. Mimo że w Polsce funkcjonuje aż 500 winnic, to tych sprzedających legalnie wino jest zaledwie garstka. Pozostałe produkują trunek na własne potrzeby lub zasilają szarą strefę. Według Marka Jarosza z PIWW obecnie obowiązujące przepisy sprzyjają wielkim koncernom, natomiast małe winnice praktycznie nie mają możliwości produkowania wina na sprzedaż. Przyczyną jednak nie jest wysokość akcyzy (1zł. za butelkę), a skomplikowane procedury administracyjne. Ministerstwo Finansów twierdzi tymczasem, że pewne ustępstwa zostały już poczynione. W ustawie o podatku akcyzowym, która weszła w życie 12 maja 2011 roku, w artykule dotyczącym wyrobu i rozlewu wyrobów winiarskich, obrocie tymi wyrobami i organizacji rynku wina jest zapis, który mówi, że ci, którzy rocznie produkują mniej niż 1000 hektolitrów wina z własnych upraw nie są zobowiązani prowadzić działalności w składzie podatkowym. Winiarze twierdzą, że to ustępstwo nic tak naprawdę nie zmienia, ponieważ podlegają szczególnemu nadzorowi podatkowemu zwanemu kontrolą akcyzową. W ramach tego nadzoru służby celne posiadają bardzo szerokie uprawnienia pozwalające im ingerować w działalność przedsiębiorców, np. mogą robić niezapowiedziane kontrole, mają wgląd we wszystkie operacje a nawet mogą nakazać wstrzymanie czynności. Ministerstwo Finansów jest niechętne wszelkiej liberalizacji przepisów zwłaszcza dla branży alkoholowej. Jak to wygląda w praktyce? Przykładowo, chcę zebrać winogrona, więc trzy dni wcześniej powiadamiam o tym urząd celny. O wyznaczonym czasie w moim gospodarstwie zjawia się funkcjonariusz celny, żeby nadzorować zbiór. Jednak tego dnia zaczyna padać deszcz, który uniemożliwia zbiór. Następnego dnia, choćby świeciło słońce, nie mogę rozpocząć prac, ponieważ muszę ponownie zawiadomić o tym urząd celny z trzydniowym wyprzedzeniem – opisuje Marek Jarosz. Co więcej okazuje się, że nawet sposób przenoszenia pojemników z winem z jednego pomieszczenia do drugiego również interesuje służby celne i należy je o tym informować. Produkowanie podobnych przepisów zakrawa już na nękanie uczciwych ludzi. Obecna władza najwyraźniej się w tym specjalizuje. Polska jak widać nie jest krajem dla przedsiębiorców. Iwona Sztąberek

Karuzela z Seremetem Może się ostatecznie okazać, że najbardziej winnym bursztynowo-złotej afery nie będzie wcale dwojga nazwisk Józef Bąk, lecz Prokurator Generalny RP, Andrzej Seremet. Choć mogłoby to bez wątpienia świadczyć, że państwo ma poważne problemy ze zdaniem tego jakże wymagającego egzaminu, dla obecnej władzy wykonawczej taki obrót spraw byłby wręcz komfortowy. I nie chodzi tylko o to, że pewnie nikt już nie wypominałby ojcu Józefa Bąka wychowawczej porażki ani Prezesowi Rady Ministrów bezczynności czy też raczej oczywistej niedoczynności polegającej na tym, że z wszystkich obywateli i instytucji, jakie „ma pod sobą” o wątpliwościach dotyczących bursztynowo-złotego przedsiębiorcy raczył poinformować jedynie obywatela Józefa Bąka. Oczywiście to też, bo afera, choć jeszcze nie zaszkodziła partii rządzącej*, przy dłuższym miętoleniu w prasie, radiu i telewizji w końcu jakąś szkodę może przynieść, ale w tle jest coś równie ciekawego. Myślę, że uwikłanie Seremeta w sprawę Amber Gold pozwoli załatwić Premierowi jeszcze dwie rzeczy. Jedna kłopotliwą a drugą związaną z komfortem rządzenia. Ale jeszcze coś przy okazji. Mało, kto, w tym i ja, pamiętał zapewne niezałatwioną przez Tuska do dziś, (choć przyznam, że ja akurat poniechałem śledzenia jej sądząc, że załatwił) sprawę sprawozdania Prokuratora Generalnego za rok 2011. W myśl ustawy o prokuraturze sprawozdanie to leży u Premiera, co najmniej od końca marca zaś zastanawiać powinno to, co w tej sprawie robi Donald Tusk. Ustawa, w Art. 10e ust. 5 przewiduje, że Prezes Rady Ministrów przyjmuje lub odrzuca sprawozdanie najwyższego prokuratora. W tym drugim przypadku może wystąpić do Sejmu o odwołanie Prokuratora Generalnego ze stanowiska przed upływem kadencji. Skoro dotąd jednak nie skorzystał Premier z tej możliwości, sądzić można, że nie było jakichś dramatycznych powodów, które stały za naprawdę dziwną, ocierająca się o urzędnicze zaniedbanie opieszałością. Z czego ona wynikała zgadywać nie mam zamiaru. Choć mam zarwano swoją teorię na ten temat jak i świadomość, że w tej kwestii, co człowiek to osobna teoria. I głowę dam, że niewiele wśród nich jest takich, których racjonalność nie koliduje z interesem państwa. Na przykład taka, że nie ma, co czekać na decyzję Premiera zanim nie skończą się wszystkie wątki i odpryski śledztw prowadzonych przez podległych Seremetowi prokuratorów w związku z tragedią smoleńską. Bo wygodniej mu, gdy „trzyma Kozak Tatarzyna”. Może tak, może nie, sam pan Premier zafundował nam nieograniczone pole do gdybania. Które to pole bez wątpienia można ochrzcić imieniem „świętej pamięci niezależnej prokuratury”. Jaki by nie był powód postępowania Premiera, mniej czy bardzie wiarygodny czy dęty, jedno jest niewątpliwe. Najpewniej owa przyczyna była taka, że było zwyczajnie na rękę panu Premierowi tworzyć absolutnie z punktu widzenia państwa irracjonalny i idiotyczny stan zawieszenia, trwający kilka miesięcy. Idiotyczny, bo albo Prokurator jest OK, więc powinien być bez zbędnej zwłoki skwitowany albo też nie jest a wtedy już nie miesiące a każdy dzień jego urzędowania to szkoda i zagrożenie dla obywateli. W tym drugim przypadku szkodę i zagrożenie na obywateli sprowadza nie, kto inny tylko Prezes Rady Ministrów Donald Tusk. Jeśli miał podstawy sądzić, że działalność Prokuratora czy nadzorowanej przez niego prokuratury jest niewłaściwa, budząca wątpliwości czy może nawet szkodliwa to milczenie Premiera w tej sprawie powinno budzić wątpliwości. I oto nagle dostaje Premier, co prawda w pakiecie z Józefem Bąkiem, prezent od losu w postaci durnej czy też w inny sposób znieczulonej pani prokurator z Gdańska, dzięki której nikt już go nie zapyta „no, co z tym Seremetem”. Ba! Myślę, że jeśli ktoś w ogóle zainteresuje się sprawą przetrzymywanego przez Tuska sprawozdania to na zasadzie wyrazów uznania dla dalekowzroczności Premiera. Cóż, taki już los nas, obywateli, że większość przedstawicieli „czwartej władzy”, którzy stanowić powinni bezpiecznik wyskakujący za każdym razem, gdy władza wywołuje choćby najmniejsze spięcie, jest zbyt leniwa lub głupia by w takiej sytuacji nie tylko zadać, ale choćby wymyślić oczywiste pytanie. takie choćby jak to: „Panie Premierze. Czy fakt braku akceptacji sprawozdania Prokuratora Generalnego za poprzedni rok może świadczyć, iż co najmniej do końca marca miał Pan jakieś informacje stawiające pod znakiem zapytania funkcjonowanie prokuratury?” Oczywiście Premier mógłby odpowiedzieć, że owszem. I uśmiechnąć się promiennie tak, jak on umie najpiękniej. Ale zaraz powinny paść pytania następne. „Czy posiadane informacje dotyczyły roku 2011?”. Jeśli tak, czemu zwlekał, jeśli nie mógł Prokuratora skwitować, bo w ustawie, w przywołanym przez mnie artykule jest jeszcze ustęp 3, który pozwala Premierowi zasięgać informacji w każdym uzasadnionym przypadku. Zatem gra sprawozdaniem w kontekście Amber Gold tak naprawdę się nie broni. Tym bardziej, że jest jeszcze jedno pytanie, które paśc powinno gdyby Premier przyjął taka linie, jaka przed chwilą zasugerowałem. „Skoro miał Pan Premier wątpliwości, czemu wystąpił do Prokuratora Generalnego dopiero, gdy o sprawie zrobiło się głośno a nie wówczas, gdy te wątpliwości się pojawiły? Czy sądził Pan, że może nie być takiej potrzeby?” I tu dochodzimy do ostatniego elementu niezwykłego farta, jakim może pochwalić się pan Premier Tusk. Oto nagle, miast kajania się z powodu głupoty niejakiego Józefa Baka może przejść do ofensywy na ostatni przyczółek, o którym on i jego ekipa jeszcze nie może powiedzieć, że „jest nasz”. Myślę, że gdyby teraz zechciał skorzystać z zapisów Art. 10e ust. 6 ustawy o prokuraturze, który brzmi „W przypadku odrzucenia sprawozdania Prokuratora Generalnego, Prezes Rady Ministrów może wystąpić do Sejmu z wnioskiem o odwołanie Prokuratora Generalnego przed upływem kadencji. Sejm odwołuje Prokuratora Generalnego uchwałą podjętą większością dwóch trzecich głosów, w obecności, co najmniej połowy ustawowej liczby posłów.”** trudno byłoby nawet jego najbardziej przysięgłym parlamentarnym oponentom stanąć w obronie Seremeta. Bo ktoś mógłby i śmiem sądzić, że z tej możliwości skorzystałby ochoczo, takie działanie przedstawić, jako obronę „układu stojącego za sprawą Amber Gold”. Układu, w którym już nie byłoby Józefa Bąka, ale byłby obecny Prokurator Generalny. W efekcie potrzebny byłby nowy Prokurator Generalny. I to byłby ewidentny „plus dodatni” tej sprawy. Oczywiście z perspektywy obecnych kręgów partyjno- rządowych. Rosemann

Kora Skłodowska – Curie Kora Skłodowska – Curie, a właściwie, jeśli chcemy się trzymać ściśle faktów, Ramonka Skłodowska – Curie. Wyjaśnienie jest oczywiste, ta cała marycha, sprowadzana przez sunię Ramonkę, to dla celów badawczych. Sprowadzoną w ilościach podpadających pod paragraf pod każdą szerokością geograficzną, łącznie z arcyliberalną Holandią, o czym obrońcy Kory zdaja się zapominać, a jeśli pamiętają, to nie afiszują się z tą wiedzą. Poważnie, tak oświadczył Kamil Curie, to znaczy, tfu, Sipowicz. Oświadczył, że, owszem, posiada i sprowadza te narkotyki, ale dla celów naukowych, robi im zdjęcia z różnych kątów, w różnym oświetleniu, bada ich zachowanie i pisze o nich książkę. Dla nauki się poświęcali. Co więcej, taka będzie też jego oficjalna wersja przedstawiona przed sądem. No, każdy się broni, jak może, jego prawo, sprawą sądu będzie, czy przyjąć te historyjki, co najwyżej trzęsąc się od wewnętrznego, tłumionego chichotu. No, ale nie takie historyjki sądy słyszały i nie takie jeszcze usłyszą. Trzeba przyznać, a nie mówimy tu o tych tam marnych 3 gramach, które wydała Kora przy rewizji, ale tych 60 gramach w paczce, które wykrył pies- celnik, (co za przykry akt nielojalności wobec Ramonki, swoją drogą) wyrok może być bardzo wysoki, bo, za udostępnienie dużej ilości narkotyku, grozi, jeśli mnie pamięć nie myli, do 10 lat. No, chyba, że sunia Ramonka udowodni, że to na własne potrzeby I nikomu nie miała zamiaru udostępnić. Nawet bym jej uwierzył, bo obcowanie z kimś takim, jak Kora i Kamil Sipowicz, na co dzień, 24/7, bez nadziei ( nadzieji?) na poprawę losu naprawdę zasługuje na zrozumienie i nadzwyczajne złagodzenie kary. Przecież nawet ją, biednego zwierzaczka zapisali do komitetu poparcia Bronisława Komorowskiego! Taki obciach! Los gorszy od wizyty u rakarza. Sztachnięcie się musi być potraktowane, jako stan wyższej konieczności, ostania obronę przed depresją, albo i próba samobójczą, samozadławieniem się smyczką, albo rozbiciem z rozpędu o drzwi od łazienki. A tak przy okazji, te teoretyczne 10 lat Ramonki przy 22 latach Breivika, wydaje się jednak nieco przesadzone. Wyszło, że ta marycha jest ekwiwalentem zabicia 32 Norwegów. No, może 30. Jak pływałem w ekspedycjach na Spitsbergen ( odsyłam do swoich kilkudziesięciu podróżniczych felietonów, linki poniżej), to mówili nam tak zwani Bear Guards, czyli strażnicy pilnujący z Mauserami z kulami dum- dum, żeby nam polarne misie nie zeżarły pasażerów w ramach urozmaicenia jadłospisu, że w Norwegii naprawdę już lepiej zabić z dziesięciu ludzi, niż zastrzelić takiego misia. Łatwiej się wykręcić od odpowiedzialności. Z drugiej strony, to raczej problem Norwegów, że tak nisko cenią życie swych obywateli. No, ale niech się sami martwią, mam wrażenie, że nasz system ścigania i sprawiedliwości jest trawiony znacznie poważniejszymi chorobami, niż owa norweska nadłaskawość. Powiedziałbym, że chciałbym mieć tylko takie problemy, jak oni. Jak już jesteśmy przy karach za granicą, to, oczywiście łatwo w Polsce wydrwić się z zarzutu sprowadzenia paczki narkotyków, bo co możemy poradzić, że ktoś nam robi głupi kawał, na przykład. Ale zawiadomienie o sprawie strony amerykańskiej spowoduje, że radosny, drwiący uśmiech może zniknąć z twarzy. Bo FBI dokładnie sprawdzi po swojej stronie, kto paczkę nadał i kto za nią zapłacił. Kartą, czy przelewem. No i żarty się skończą, bo i wyroki w USA są raczej mało wesołe, wielocyfrowe, takie trochę przeciwieństwo norweskich. I oni raczej nie podzielają kabotyńskiego poglądu, że „Przecież artystom więcej wolno”, jak, kiedyś powiedział jeden z najgłupszych znanych mi piosenkarzy, Maleńczuk. I żarliwe popieranie PO, Prezydenta i Premiera, co Sipowicz uczynił jednym z argumentów swej obrony, też ich niespecjalnie wzruszy. Dziwni jacyś. Jak widać każdy kraj ma swoja egzotykę. Seawolf

Prokurator Seremet „chłopcem do bicia” w sprawie Amber Gold

1. Prokurat Generalny Andrzej Seremet dopiero wczoraj zorientował się, że rządzący chcą go poświecić w sprawie afery Amber Gold. Zdecydował, więc o przyśpieszeniu postępowania w sprawie samego Marcina P., któremu wczoraj prokuratura gdańska przedstawiła dodatkowe zarzuty skutkujące zagrożeniem karą więzienia do 15 lat, a następnie zwróciła się do sądu z wnioskiem o jego aresztowanie na 3 miesiące. Prawdopodobnie Sąd Okręgowy w Gdańsku podczas trwającej dzisiaj sejmowej debaty zaakceptuje ten wniosek i w związku z tym premier Tusk będzie mógł w jej trakcie, pochwalić się sukcesem polegającym na aresztowaniu Marcina P. To, czego nie udało się zrobić przez ostatnie 2 tygodnie od wybuchu afery Amber Gold, zostanie zrealizowane w ciągu 2 dni, ale prokurator Seremet będzie chyba musiał zapłacić stanowiskiem za wcześniejsze bagatelizowanie tej sprawy przez jego podwładnych. Zresztą wczoraj pojawił się zarzut i w stosunku do jego osoby. W zaprzyjaźnionych mediach elektronicznych pokazano pismo z listopada 2011 roku, w którym przewodniczący KNF zwraca się do prokuratora Seremeta ze skargą na działalność prokuratury rejonowej i okręgowej w Gdańsku w sprawie Amber Gold, które to pismo nie dociera do szefa Prokuratury Generalnej i jest odesłane przez jego dyrektora gabinetu do prokuratury gdańskiej z prośbą o przedstawienie wyjaśnień. Wygląda, więc na to, że PR-owcy Tuska przy wsparciu zaprzyjaźnionych mediów wykreowali już głównego winnego afery Amber Gold w instytucjach państwowych i będzie nim prokurator Seremet i jego podwładni w prokuraturze rejonowej i okręgowej w Gdańsku.

2. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że prokuratura gdańska a w konsekwencji i Prokurator Generalny mają „duże zasługi” w wyhodowaniu afery Amber Gold i spółek z nią związanych, ale nie są przecież jedynymi winnymi. Pisałem już o tym, ale jeszcze raz powtórzę równie „duże zasługi” ma aparat sądowniczy i jego zwierzchnik minister Gowin, aparat skarbowy i jego zwierzchnik minister Rostowski, resort transportu i jego zwierzchnik minister Nowak wreszcie służby specjalne ABW i CBA i bezpośrednio je nadzorujący premier Donald Tusk. Zdaniem ministra Gowina, bowiem, powodem zarejestrowania przez człowieka wielokrotnie skazanego Marcina P. aż 10 różnych spółek z jego udziałem w zarządzie lub w radzie nadzorczej, był tylko brak wglądu do Krajowego Rejestru Skazanych przez sędziów rejestrowych.

Mimo tego, że nawet dla średnio rozgarniętego człowieka jasne jest, że 28 -letni Marcin P. , człowiek z 9 wyrokami (wszystkie w zawieszeniu między innymi za wyłudzenia w ramach spółki Multikasa, a także za wyłudzenia kredytów na podstawione osoby), nie może przez ponad 3 lat być szefem spółki, która gromadzi bez zezwolenia wkłady paru tysięcy klientów przynajmniej na sumę około 180 mln zł (do tej pory klienci Amber Gold zgłosili takie wierzytelności),w sytuacji kiedy co najmniej klika instytucji wie o jego kryminalnej przeszłości.

3. Kolejny wątek to działalność służb skarbowych. Każdy, kto prowadził nawet najmniejszych rozmiarów działalność gospodarczą doskonale wie, że po złożeniu pierwszej deklaracji podatkowej, właściwy dla tej działalności urząd skarbowy już bardzo upomina się o następne, a jeżeli działalność jest większych rozmiarów to szybko się nią interesuje właściwy Urząd Kontroli Skarbowej (tzw. policja skarbowa). W przypadku Amber Gold mimo ogromnych rozmiarów działalności, obrotów przez 2,5 roku sięgających 2 mld zł i podejmowaniu kolejnych przedsięwzięć gospodarczych o ogromnym rozmachu takich jak OLT Ekspres, urząd skarbowy zainteresował się spółką dopiero po blisko 3 latach tyle tylko, że rozpoczął kontrolę tej firmy w styczniu tego roku, a dokumenty do niej zabrał ze spółki w połowie sierpnia, kiedy to jej zarząd zapowiedział jej likwidację. Jest jeszcze sprawa ewidentnego nepotyzmu i konfliktu interesów związanych z zatrudnieniem bez konkursu syna Premiera Tuska, Michała w gdańskim porcie lotniczym będącym spółką przedsiębiorstwa państwowego Polskie Porty Lotnicze i samorządów województwa pomorskiego, Gdańska, Sopotu i Gdyni, w których Platforma samodzielnie sprawuje władzę.Tusk ani minister transportu Sławomir Nowak nie dostrzegają także konfliktu interesów, do jakiego doprowadzili syn premiera i prezes gdańskiego portu lotniczego, który rekomendował go do zatrudnienia w prywatnych liniach, które korzystały z tego portu lotniczego. W porcie lotniczym, bowiem Michał Tusk zajmował się pozyskiwaniem kontrahentów, a więc właśnie kolejnych linii lotniczych, a w OLT Express doradzał jak obniżyć koszty korzystania z infrastruktury lotniskowej w portach, do których te linie latały, czyli mówiąc, wprost działał na niekorzyść swojego pierwszego pracodawcy. No i na koniec sam premier Tusk bezpośrednio odpowiada za służby specjalne takie jak ABW czy CBA, które przynajmniej oficjalnie w sprawie Amber Gold uaktywniły się dopiero w sierpniu tego roku, kiedy wybuchła już afera związana z tą firmą.

4. Ale od kilku dni trwa medialny ostrzał skierowany tylko na prokuraturę, a od wczoraj na samego prokuratora Seremeta. Wygląda na to, że pod osłoną tego ostrzału z odpowiedzialności za aferę Amber Gold mają być uwolnieni ministrowie Gowin, Rostowski, Nowak i sam premier Tusk. Co więcej sprawozdanie z działalności za rok 2011 prokuratora Seremeta już od paru miesięcy leży u premiera Tuska i jego ewentualne przez szefa rządu spowoduje konieczność głosowania w Sejmie nad odwołania Prokuratora Generalnego. I to pewnie będzie jedyna ważna „głowa”, która spadnie w wyniku afery Amber Gold. Zbigniew Kuźmiuk

Amber Gold aferą Platformy Pieniądze Amber Gold na finansowanie imprezy organizowanej przez polityka PO. Bliskie kontakty Marcina P. ze znajomymi premiera i współpracownikami Jana Krzysztofa Bieleckiego, szefa Rady Gospodarczej przy premierze. Te przykłady wskazują, że afera AG nie mogła się rozwinąć bez przyzwolenia polityków i działaczy PO. Do niedawna Marcin P., mimo ciążących na nim prawomocnych wyroków za oszustwo, brylował w polityczno-biznesowym układzie Trójmiasta. Miał doskonałe kontakty z Tomaszem Kloskowskim, dyrektorem Portu Lotniczego im. Lecha Wałęsy w Gdańsku, bliskim znajomym Donalda Tuska i prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. To właśnie Kloskowski zabiegał u Marcina P. o pracę dla Michała Tuska w liniach lotniczych OLT Express, których właścicielem był Amber Gold. Kontakty Marcina P. i Tomasza Kloskowskiego zaowocowały projektem rozbudowy lotniska, o którym pisała trójmiejska „Gazeta Wyborcza”. 31 marca Kloskowski był gospodarzem imprezy inauguracyjnej nowoczesnego terminalu gdańskiego lotniska. Wspólnie bawili się na niej przedstawiciele Amber Gold, OLT Express oraz politycy PO, m.in. prezydent Gdańska Paweł Adamowicz, marszałek Senatu Bogdan Borusewicz, marszałek województwa pomorskiego Mieczysław Struk. Na inauguracji był także minister transportu Sławomir Nowak. Kilka miesięcy wcześniej firma Marcina P. była sponsorem tytularnym Trójmiejskich Targów Motoryzacyjnych Amber Gold 2011. Oprócz AG partnerami imprezy były m.in. urzędy miasta w Gdańsku i Sopocie. Co ciekawe, organizatorem „Amber Gold 2011” była firma reklamowa należąca do Wojciecha Stybora, członka lokalnych struktur Platformy Obywatelskiej. Partnerami zaś były zarządzane przez PO Gdańsk i Sopot (prezydentem Gdyni jest bezpartyjny Wojciech Szczurek). – Nigdy nie łączę działalności politycznej z zawodową – mówi „Gazecie Polskiej Codziennie” Wojciech Stybor. Lokalny polityk nie chce jednak zdradzić, jaką kwotą Amber Gold wsparł organizację targów. – Kwota nie była znaczna – ucina. Na terenie targów zarówno Amber Gold, jak i uruchamiane wówczas OLT Express miały swoje stoiska. Były również sponsorami nagród w organizowanych podczas imprezy wyborach miss. Najpiękniejsza z uczestniczek otrzymała 1000 zł na 10-procentowej lokacie w złocie. Premier Donald Tusk, tłumacząc współpracę swojego syna z Marcinem P., przekonywał, że bez mała wszyscy na Pomorzu wiedzieli, kim jest szef Amber Gold. – O prezesie Amber Gold, właścicielu OLT Express, głośno było w mediach. Pojawiały się w nich informacje o niejasnej przeszłości pana P. – przekonywał Tusk podczas konferencji prasowej po ujawnieniu, że jego syn brał pieniądze za współpracę z OLT. Chcieliśmy zapytać Tomasza Kloskowskiego, szefa gdańskiego lotniska, o związki z Marcinem P., ale nie odbierał od nas telefonu.

Wśród współpracowników i znajomych Marcina P. pojawiają się ludzie z otoczenia Jana Krzysztofa Bieleckiego, który uchodzi za szarą eminencję Platformy Obywatelskiej. Osoby, o których mowa, pracowały razem z Bieleckim w jego firmie konsultingowej „Doradca”. Kilkanaście dni temu podczas rozmowy z Marcinem P. zapytaliśmy, czy miał kontakty z najważniejszymi politykami. – Chciał się ze mną spotkać Jan Krzysztof Bielecki, ale do spotkania nie doszło – mówił nam Marcin W AG byli zatrudnieni bliscy współpracownicy Jana Krzysztofa Bieleckiego, o czym już pisaliśmy w „Gazecie Polskiej Codziennie”. Dyrektorem Biura Szkoleń w AG był dr Mirosław Ciesielski, wieloletni pracownik GE Money Banku. Przez wiele lat współpracował z Bieleckim w jego firmie konsultingowej „Doradca”. Z kolei Mirosław Bieliński, także bliski człowiek Bieleckiego i członek Gdańskiej Fundacji Kształcenia Menedżerów, jako prezes spółki skarbu państwa Energa podjął decyzję o sponsorowaniu filmu Andrzeja Wajdy „Wałęsa”. Drugim sponsorem była spółka Amber Gold. Dorota Kania, Wojciech Mucha

Ujawniamy nowe dokumenty ws. Amber Gold Bank BGŻ już 15 maja informował Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego, że Amber Gold to przedsięwzięcie przestępcze. Według informacji reporterów "Gazety Polskiej Codziennie", po wpłynięciu pisma BGŻ do ABW odbyło się w tej sprawie spotkanie z premierem Tuskiem. Ten jednak kazał nie nagłaśniać sprawy ze względu na zbliżające się Euro 2012. Poniżej publikujemy skany pisma Banku BGŻ do ABW. Jest to pochodzące z 15 maja 2012 r. zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Według zdobytych przez dziennikarzy "GPC" informacji, premier Tusk dowiedział się o nim wkrótce potem. Nic jednak nie zrobił, bo nie chciał nagłaśniać sprawy przed zbliżającymi się Mistrzostwami Europy w piłce nożnej. ABW dopiero 28 czerwca zawiadomiła prokuraturę, a więc półtora miesiąca później, (choć np. w przypadku tzw. afery marszałkowej, gdzie rzekomo oferowano sprzedaży aneks z weryfikacji WSI śledztwo wszczęte zostało od razu po informacji od służb). Gdańska prokuratura czynności w śledztwie w sprawie Amber Gold zleciła ABW 2 lipca, a więc już po zakonczeniu Euro 2012.

"ABW od połowy maja wiedziało o podejrzeniu popełnieniu przestępstwa. Albo premier wiedział i nic nie zrobił, i wtedy mamy do czynienia ze złamaniem prawa, a jeśli nie wiedział, to znaczy, że nie kontroluje państwa. W obu przypadkach potrzebna jest komisja śledcza" - komentuje Adam Hofman z PiS.

"Pan P. powinien być zatrzymany już w połowie maja, ponieważ już wtedy ABW miała informację, że skrytki są puste, a ludzie wprowadzani w błąd, oszukiwani na dużą skalę. Premier od dawna wiedział, że Marcin P. jest osobą, która powinna zostać zatrzymana. Zatrzymanie P. i zamknięcie interesu pod nazwą Amber Gold w połowie maja uchroniłoby kolejne tysiące osób. ABW jest w tym momencie absolutnie niewiarygodne, dlatego chcemy powołania komisji śledczej, podczas której m.in. będziemy badali działania samej służby i poszczególnych funkcjonariuszy oraz mechanizm, w ramach którego obok sądu, prokuratur, urzędników aparatu skarbowego, urzędników odpowiedzialnych w Ministerstwie Finansów odpowiedzialnych za przeciwdziałanie praniu brudnych pieniędzy, kuratorów sądowych, zawiodła również ABW" - dodaje inny poseł opozycji, Przemysław Wipler. Gazeta Polska


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
840
840
Brother MFC 830, 840 Parts Manual
Dz U 2007 nr 121 poz 840
840 841
840
Instrukcja startowa Pico 840
840
Apokryfy Biblijne, Papirus Oxyrhynchos 840, Papirus Oxyrhynchos 840
DzU02 94 840
Okidata OL 840 Service Manual
Transkrypcja rozmów telefonicznych na SKP (startowym punkcie dowodzenia) lotniska Smoleńsk (Północny

więcej podobnych podstron