Naprzód z Bożych, potem z ludzkich względów Może to budzić w pierwszym odruchu zdziwienie i sprzeciw, niemniej, jeśli podejdziemy do kwestii bez gniewu i uprzedzenia, to będziemy musieli się zgodzić, iż patriotyzm sam w sobie, „nieprześwietlony” niczym, co by go transcendowało – to znaczy wznosiło wyżej niż sprawy ziemskie – jest wprawdzie cnotą, ale cnotą „pogańską”. Miłość ojczyzny, całkowite oddanie sprawom publicznym własnej polis czy civitas, zdolność do poświęcenia dla niej wszystkiego, nawet życia („słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę”), to najwyższy poziom etyczności, do jakiego była w stanie wznieść się myśl i praktyka (logos i ethos) tych narodów starożytnych, które – jak Grecy i Rzymianie – też wprawdzie pogrążone były w mrokach pogaństwa i nie doznały Objawienia, lecz wybitna zdolność odczytywania nakazów prawa naturalnego w pierwszym wypadku, a surowy etos republikański w drugim wypadku, pozwoliły im tę właśnie cnotę uprawiać czynnie w sposób niedostępny dla żyjących pod jarzmem despotyzmu ludów orientalnych. Ubóstwo antycznych wyobrażeń o zaświatach (zresztą hebrajskiego Szeolu też), nawet ich zwyczajna „nieatrakcyjność” – homeryccy herosi, znający przecież jedynie militarną arete, po prostu nudzą się w Elizjum – sprawiały, że jedyną prawdziwą nagrodą za życie cnotliwe, w służbie ojczyzny, była nadal ziemska, lecz pośmiertna sława, albo jeszcze lepiej – chwała, życie w pamięci wdzięcznych rodaków i współobywateli. Nawet szczytem klasycznej filozofii politycznej (Arystoteles) jest przecież uznanie, że bycie dobrym obywatelem stanowi obiektywną miarę bycia człowiekiem dojrzałym (spoudaios), tzn. aktualizującym pełnię potencji człowieczeństwa. Z kolei patriotyzm rzymski identyfikował się wprawdzie całkowicie z „narodową” religią, był najwyższym przejawem religijnej czci i zbożności (pietas), a w swojej najbardziej wzniosłej postaci przejawiał się nawet, jako mistyczny rytuał „dewocji” (devotio), poprzez który wódz (magistratus cum imperio) rozpętywał celowo tajemnicze siły natury po to, aby z własnej woli nie wyjść żywym z bitwy, poświęcając tym samym swoje życie dla ocalenia republiki; lecz przecież wciąż była to jedynie ziemska „religia obywatelska”, theologia civilis, którą ostatecznie bardzo surowo osądził św. Augustyn, pisząc, iż nie należy się po niej spodziewać życia wiecznego (De civ. Dei, VI, 12). Chrześcijaństwo zmienia radykalnie ten sposób pojmowania rzeczy – jak zresztą wszystko inne. Nie znaczy to, iżby powinności patriotyczne i obywatelskie (i jakiekolwiek inne) należało odrzucić – tego rodzaju (błędne) wnioski wyciągali zawsze jedynie chiliastycznie nastawieni sekciarze. Jednakowoż, zmusza ono do zasadniczego przewartościowania wszystkich aspektów ludzkiej egzystencji doczesnej z punktu widzenia nadrzędnej perspektywy eschatologicznej. W świetle, zatem chrześcijańskiego eschatonu i nadziei na zbawienie wieczne, każdy doczesny cel (telos), nawet tak szlachetny i wzniosły, jak służba ojczyźnie, musi zostać w pewien sposób zrelatywizowany. Jest w tym nawet pewien tajemniczy paradoks, albowiem, jeśli realizowanie jakiegokolwiek historycznego telos, znaczy tyle, co „odraczanie końca, powstrzymywanie upadku” (Robert Spaemann, Ten, który powstrzymuje – i ostatni bój, [w:] Koniec tysiąclecia, Kraków 1999, s. 67), to należy zdać sobie sprawę, że owo odraczanie jest tylko „do czasu”. Każdy patriota pragnie – co oczywiste – „odroczyć koniec” i „powstrzymać upadek” swojej ojczyzny, jednak w perspektywie eschatologicznej żadna ojczyzna nie zdoła oprzeć się rozpadowi. Nie wiemy jednak, i nawet nie powinniśmy próbować tego dociekać, jaka przestrzeń czasu została nam podarowana, jako „odroczenie”, co właśnie jest podstawą do nieustawania w wytrwałej realizacji patriotycznego telos. Reasumując: egzystencja chrześcijanina w świecie doczesnym naznaczona jest (jak to z niezrównaną subtelnością i głębią wyjaśniał zwłaszcza św. Augustyn) pewnego rodzaju dualizmem: żyje on wprawdzie zawsze w jakiejś civitas terrrena (ojczyźnie ziemskiej), wypełniając sumiennie wszystkie obowiązki obywatelskie, ale jak pielgrzym (peregrinus), zdążający do wiecznej i niezniszczalnej ojczyzny w Niebie, do Królestwa Bożego (civitas Dei), którego przedsionkiem i przewodnikiem na ziemi jest pielgrzymujący i walczący Kościół (Ecclesia militans). Nie ma zaś innej drogi do zharmonizowania owych dwóch ojczyzn i pogodzenia patriotycznego telos z chrześcijańskim eschaton, jak przesycenie ojczyzny ziemskiej pierwiastkami duchowości, darami nadprzyrodzoności, czyli czynienie owej ojczyzny doczesnej civitas terrena spiritualisata; jedynie taka ojczyzna będzie „państwem szczęśliwym” (imperium felix). Nie jest jednak przypadkiem, że ta nowa, chrześcijańska wizja cnót naturalnych, na czele z cnotą patriotyzmu, została frontalnie i gwałtownie zaatakowana, od kiedy tylko – u progu tzw. nowożytności – ów wielki zamysł wznoszenia fundamentów Królestwa Bożego w „uduchowionych” civitates terrenas zaczął się dramatycznie kruszyć. Atak przypuścili reprezentanci tzw. neorepublikanizmu nowożytnego, najpierw – jak Niccolò Machiavelli – zamyślający o wskrzeszeniu rzymskiej „religii patriotycznej” lub czegoś ją przypominającego, później – jak Jean-Jacques Rousseau – wymyślający od podstaw nową, laicką „religię obywatelską”. Sednem antychrystianizmu „neorepublikanów” było obwinienie chrześcijaństwa o promowanie cnót (jak pokora czy miłosierdzie), co najmniej nieprzydatnych, a najczęściej wręcz szkodliwych dla republiki, a – w konsekwencji – oskarżenie chrześcijan o to, że są nieuchronnie złymi obywatelami, obojętnymi na doczesną pomyślność republiki, właśnie dlatego, że swoją prawdziwą ojczyznę mają w Niebie, a po tej ziemskiej jedynie się obojętnie „przechadzają”. Zarzuty „neorepublikanów” były oczywiście nieprawdziwe, gdyż bez trudu można je sfalsyfikować nie tylko teoretycznie, ale i na gruncie doświadczenia historycznego. Niepodobna przecież wskazać ani jednego patriotyzmu żadnego ze współczesnych narodów europejskich, który by nie uformował się już w epoce średniowiecznej Christianitas i pod dobroczynnym wpływem religii Chrystusowej: gesta Dei per Francos, pojęcie hispanidad jako rekonkwisty i misyjnej konkwisty Nowego Świata, Polska jako antemurale christianitatis – to tylko niektóre przykłady wykształcenia się patriotyzmu, i to od razu podniesionego do potęgi transcendentnej. Niestety, neopogańskie lub zupełnie już zsekularyzowane idee niezwykle egzaltowanego, lecz u podstaw zdefektowanego patriotyzmu, wsparte pierwszym – plebejskim i rewolucyjnym – nacjonalizmem, zaczęły szerzyć się jak niszczący pożar po Europie i świecie. Francuscy jakobini też przecież nazywali się patriotami, a do oskarżenia i zamordowania królowej Marii Antoniny wystarczył im ten powód, iż była ona „Austriaczką” (tak jakby wszystkie poprzednie królowe nie były też „Austriaczkami”, „Włoszkami”, „Hiszpankami”, a jedna nawet Polką, i nikomu to nie przeszkadzało). To włoscy patrioci Risorgimenta „święcili noże” przeciwko „hydrze” papiestwa, a smutną pamiątką ich patriotycznego bałwochwalstwa (idolatrii) jest koszmarny „Ołtarz Ojczyzny” (Altare della Patria) w samym sercu Rzymu. Przykro to pisać, lecz trzeba przyznać, że tego rodzaju patriotyzm – bezbożny lub próbujący zinstrumentalizować wiarę ludu, sprzymierzający się także z ogólnoeuropejską rewolucją – zdominował również polskie działania niepodległościowe w dobie rozbiorowej i porozbiorowej, aż po bliższe nam czasy. Wystarczy tu przypomnieć ateistę Edwarda Dembowskiego, który z cyniczną premedytacją urządzał procesję religijną, z krzyżami i feretronami, by porwać galicyjskich chłopów do rewolucji komunistycznej, retorycznie ozdobionej hasłami patriotycznymi, czy agitatorów PPS rozdających robotnikom święte obrazki wraz z broszurkami wywrotowymi podczas rewolucji 1905 roku, wreszcie posługiwanie się ruchem Solidarności przez tzw. lewicę laicką i nie tylko. Taki patriotyzm jest całkowitą aberracją i w rzeczywistości pomniejsza raczej i poniża Polskę, aniżeli ją wywyższa. Zapoznaje on tę kardynalną prawdę, o której w jednym ze swoich kazań mówił ks. Hieronim Kajsiewicz CR (1812-1873), iż „religia katolicka, bracia moi, była i jest podstawą całego życia umysłowego, moralnego i historycznego Polski”, jeśli zatem – jak dopowiadał inny z Ojców Zmartwychwstańców, ks. Piotr Semenenko CR (1814-1886) – nie będziemy narodem katolickim „doprawdy, a czynnie, stanowczo i wyłącznie” to „nie będziemy wcale narodem” (Wyższy pogląd na historię Polski. Myśl Boża w jej dziejach, Kraków 1892, s. 101). Sens tego pouczenia nie do końca był rozumiany nawet przez tych, którzy szczerze łączyli uczucia narodowe z religijnymi wyrażając to znaną formułą „Polak – katolik”. W rzeczywistości – jak zauważał integralny konserwatysta katolicki, Hieronim hr. Tarnowski (1884-1945) – powinno się mówić i myśleć odwrotnie, tj. „katolik – Polak”, bo dopiero ta formuła wyraża właściwy porządek rzeczy, cnót i powinności. „Niekoronowany król Polski” na wychodźstwie, Adam Jerzy ks. Czartoryski (1770-1861) mawiał, że nie katolicyzm powinien pochodzić z miłości ojczyzny, lecz patriotyzm z miłości Boga – i to jest właśnie najbardziej ścisłe i adekwatne ujęcie relacji pomiędzy religią a patriotyzmem, najlepiej uzasadnione przez św. Tomasza z Akwinu, który miłość ojczyzny wyprowadził z IV przykazania. W słynnym Kazaniu o trojakim życiu i trojakim patriotyzmie. Z powodu zdawkowego zarzutu, że katolik nie może być patriotą ks. Kajsiewicz wyróżnił trzy patriotyzmy: instynktowny, „rzewny i tęskny, choć ciemny” – znamienny dla ludów młodych (i, dodajmy: ludzi niedojrzałych); umysłowy albo rozumowy – będący miłością do historii i moralności swojego narodu, silny i namiętny, ale skrzywiony „samolubnym indywidualizmem”; wreszcie Boży – czyli miłość ojczyzny w Bogu i dla Boga: taka miłość „u szczytu swego zlewa się z czysto już duchową miłością matki naszej Kościoła, a następnie z samą miłością niebieskiego jej Oblubieńca, Głowy i Pana” (cyt. za: H. Kajsiewicz, O duchu rewolucyjnym. Wybór pism, Kraków 2009, s. 60). Dopiero zatem ten trzeci jest patriotyzmem kompletnym, patriotyzmem znajdującym usprawiedliwienie w oczach Boga. „Miłość tedy ojczyzny – wykłada w Kazaniu o duchu narodowym i duchu rewolucyjnym ten sam kaznodzieja – dobrze pojęta sprawiedliwa jest, wrodzona, od Boga wlana do serc, słowami Ducha Świętego i przykładem Zbawiciela zalecona”. Jednak w zakończeniu tego kazania padają również słowa mocne i może, w pierwszym odruchu, wzbudzające sprzeciw, ale przecież niepodobna się z nimi nie zgodzić, jeżeli myśli się po katolicku integralnie i konsekwentnie: „Mnie droga chwała tego imienia [Polski], ja kocham mój naród, wie to Bóg! Mniejsza, co ludzie powiedzą; a nie taję, że gdyby Polska miała wpaść w ręce bezbożników, gdyby miała zostać piekłem, ja nie chcę widzieć Polski” (cyt. za: tamże, s. 109, 122). Dlaczego tak bezkompromisowo jednoznaczne postawienie sprawy ma sens, wyjaśniał również w połowie XIX wieku patriarcha polskiego konserwatyzmu Ludwik Górski (1818-1908). Dostrzegł on nie tylko ewidentne pokrewieństwo pomiędzy zbrodnią rozebrania Polski przez złączone bluźnierczą „komunią” heretyckie Prusy, schizmatycką Rosję i józefińską Austrię a triumfem satanizmu w zrewolucjonizowanej Francji, lecz także tragiczne nieporozumienie, jakim było złączenie przez partię kierującą opinią publiczną w zniewolonym już narodzie sprawy narodowej z tymi (oświeceniowymi) ideami, które umożliwiły zarówno bezprzykładne w dziejach Europy zniszczenie królestwa chrześcijańskiego, jak antykatolicką i antymonarchiczną zarazem rewolucję. Tym samym, owi „ultrapatrioci” dokonywali zdrady prawdziwej polskiej tradycji, sensu dziejów Polski, który sprawił, że nawet jeszcze „nie dosyć silni, aby szatana własnemi siłami pokonać; zbyt wierni, aby się dać z drogi prawdy sprowadzić, upadliśmy, ale upadając byliśmy ciągłą przeciw duchowi XVIII wieku, to jest przeciwko duchowi rewolucji społecznej i religijnej protestacją”. „Mamyż zatem – pytał Górski – potępić przeszłość naszą, narodzenie Polski od jej upadku zaczynać, w zatrutem źródle XVIII-go wieku czerpać dla niej tradycję, jej początek i przyszłość wiązać z powstaniem i tryumfem zasad, które religia potępia i na których wynikłości każde poczciwe sumienie się oburza?” (O konserwatorstwie w Polsce. Szkic z roku 1853, Warszawa 1991, s. 13). W konkluzji tego wywodu autor przestrzegał: „Strzeż nas Boże, abyśmy kiedykolwiek religię jedynie za środek polityczny uważali i używać chcieli”. Niestety, ta przestroga była i jest nadal lekceważona, albowiem skłonność do instrumentalnego wykorzystywania uczuć i symboli religijnych, traktowania sprawy Chrystusowego Krzyża jako „substytutu” spraw niewątpliwie ważnych, lecz – jak wszystko, co doczesne – niższego rzędu, występuje w naszym życiu publicznym raz po raz, zwłaszcza w momentach traumatycznych cierpień, czego jednak nie można traktować jako usprawiedliwienia. Jeszcze zaś gorzej kiedy temu odwróceniu hierarchii rzeczy – i faktycznemu kierownictwu jego politycznych promotorów – poddają się nawet kapłani. Byli nawet – pisał ks. Kajsiewicz – księża, którzy „krucyfiksem wywijając” dowodzili, że „Chrystus był demokratą” i nie wahali się „Stwórcy wszech rzeczy i Odkupicielowi wszystkich miano namiętnego stronnictwa przypiąć, a to wszystko w imię patriotyzmu!” (List otwarty do wydawcy „Przeglądu Poznańskiego”, w: O duchu rewolucyjnym…, s. 96). W świetle powyższego nic nie traci na aktualności napisany na początku 1863 roku List otwarty do braci księży grzesznie spiskujących i do braci szlachty niemądrze umiarkowanych ks. Kajsiewicza, którym ten kapłan starał się zapobiec, niestety bezskutecznie, tragedii wybuchu powstania styczniowego: „I wy bracia, z powołania sól ziemi, światło świata, wy, przyrodzeni nauczyciele świeckich, jakiegokolwiek stopnia i godności, oddajecie się pod ślepe posłuszeństwo, komu? Oddajecie się świeckim, powszechnie młodym, w liczbie których są pewno i niekatolicy i niechrześcijanie, a zawsze związanym prawdopodobnie piekielnymi przysięgami pod grozą śmierci z wyższymi władzami (…)? Dla wydobycia się spod obcej wprawdzie, despotycznej i niekatolickiej władzy, dla wywalczenia wolności sobie i ojczyźnie zaczynacie od zaprzedania dusz waszych władzy pokątnej, bezimiennej, samowtrętnej, przed nikim nie odpowiedzialnej? (cyt. za: tamże, s. 264). Wszystkie wielkie duchy naszej narodowej kultury: myśliciele, kaznodzieje, poeci, uczą nas, że – przywołując tytuł i zawartość traktatu Zygmunta hr. Krasińskiego – „o stanowisku Polski” rozważać należy w pierwszym rzędzie „z Bożych”, a dopiero w drugim „z ludzkich względów”. I w tym jednak kryje się niebezpieczeństwo, któremu ci sami wieszczowie i myśliciele, acz w różnym stopniu, ulegali, a mianowicie co najmniej nieostrożnemu, a niekiedy wręcz bluźnierczemu identyfikowaniu cierpień Polski z odkupieńczą ofiarą Chrystusa. Nieuprzedzona i uważna lektura dzieł naszych wieszczów pozwala jednak przyznać, że zdolni byli oni również do autorefleksji pozwalającej odrzucić te błędy myśli i zboczenia wyobraźni. Na przykład Juliusz Słowacki, kiedy już wyzwolił się z trujących oparów towiańszczyzny, piętnując fałszywy mesjanizm „cierpiętniczy” i plagiatorski – niczym biblijny prorok wołał do wyznawców idei „Polski – Chrystusa Narodów”:
„Biada wam! Którzy sobie wmawiacie: że krzyżem podobni jesteście do Chrystusa… niepomni na to: że Chrystus niewinnie, owszem wolę swą zgodziwszy z wolą Ojca, na krzyżu cierpiał za narody. Owszem, podobni jesteście do sług! którzy rozkazu Bożego nie wykonali – kościołów, w których by świętość ducha ludzkiego mieszkać mogła… nie postawili, – pracy się wyrzekli, – oczekiwanie serc ludzkich (utęsknionych zawsze za ideałem) zawiedli, – wyższość niższym ideom przyznali…” (Do Emigracji o potrzebie idei, [w:] Dzieła wszystkie, t. VII, Wrocław 1956, s. 319). Naśladowanie obcych („francuskich”) idei – cielesnych komunizmów i purpurowych demokracji, jak pisał poeta w Liście do Księcia A. C. – zamiast odrodzenia uśpionej „brzękiem różnych opinij” naszej „wnętrznej polskiej natury” – oto, co staje na przeszkodzie spełnieniu sprawy poleconej Polsce od Boga „aby czyniła Wysokość między Wysokościami” (tamże). Odpowiedź na pytanie „po co nam Polska?” jest więc w gruncie rzeczy dość prosta. Po pierwsze – lecz w kolejności faktycznej, wynikającej z fizycznych ograniczeń ludzkiej natury, bo aby móc „filozofować”, naprzód trzeba „żyć”, a nie w porządku wartości – potrzebna jest nam ona dla naszego bezpieczeństwa, ładu i wolności. Trzeba więc – jak mówi Konrad Wyspiańskiego – ażeby Polak „siedział w swoim kącie, na swoich śmieciach i BYŁ” (Wyzwolenie, II, w. 644-644). Lecz to jest zaledwie pierwszy, choć niezbędny stopień istnienia, narodowy bios – jak by powiedział Feliks Koneczny (1862-1949) – który domaga się uzupełnienie przez polskie logos i ethos. „Polska żywa”, jako wskrzeszone Państwo, w Bożonarodzeniowej modlitwie tegoż Konrada ma być także Jezusową „Polską objawienia”, a Polacy – „strażą polską”, stojącą „u twych”, tj. Bożych, znaków (tamże, w. 1497-1501). Zawsze aktualnym przesłaniem pozostać więc winny słowa, które napisał wybitny publicysta katolicko-narodowy, zamordowany niestety w kwiecie wieku przez hitlerowców w Oświęcimiu, Karol Stefan Frycz (1910-1942): „Polska musi czuć, że służy swojej cywilizacji, swojemu Bogu, i że jej potęga i wielkość nigdy nie są celem samym w sobie” (Na polu chwały, „Myśl Narodowa”, 1937, s. 82).
Jacek Bartyzel
Dekompresja kłamstwa wg Andrzeja Gwiazdy: Pytanie czy premier dopuścił się zdrady stanu, pozostaje otwarte Anna Walentynowicz poległa na posterunku, w drodze do Katynia, dokąd leciała, by upomnieć się o prawdę i pamięć zamordowanych obrońcach naszej niepodległości. By zaprotestować przeciwko kłamstwom rozgłaszanym przez 60 lat, które miały chronić morderców. Razem z Anną poległ prezydent Polski, najwyżsi dowódcy wojskowi, biskupi i wybitni polityce. A kraj zalał potop kłamstw oraz drwin i gróźb kierowany przeciwko tym, którzy ośmielili się wątpić - pisze Andrzej Gwiazda w "Gazecie Polskiej Codziennie", analizując krok po kroku górę kłamstw, jaką usypano wokół katastrofy smoleńskiej. Wskazuje przy tym, że za sprawą Anny Walentynowicz, która zawsze wszystkimi siłami broniła prawdy, i tym razem wyszło na jaw kłamstwo o prawidłowych procedurach, jakie przeprowadzono przy sekcjach ofiar katastrofy smoleńskiej oraz składaniem ciał do trumien. Przyjaciel Anny Walentynowicz, zwraca uwagę na próbę uniknięcia odpowiedzialności przez rząd. Dowiedzieliśmy się też, że za zamianę ciał odpowiadają rosyjscy sanitariusze. W kostnicy sanitariuszami grzecznościowo nazywa się pracowników fizycznych bez specjalnych kwalifikacji. Rosyjscy robotnicy z kostnicy prawdopodobnie nie potrafili czytać łacińskich liter, jeśli więc członkowie polskiego rządu próbują zwalić na nich winę, to znaczy to, że Rosjanie pracowali bez kontroli ze strony polskiej. Dlaczego nas okłamywano, zapewniając o nienagannej współpracy i świetnej atmosferze? Czy dlatego, by nas pocieszyć, czy raczej próbowano Polaków uśpić, by nie starali się kontrolować sytuacji? Andrzej Gwiazda uważa, że należy "rozważyć wypowiedzi, które z pozoru mają charakter lapsusów, a w rzeczywistości odsłaniają stan rzeczy". Wskazuje przy tym na słowa premiera, który próbuje przenieść odpowiedzialność za działania w Smoleńsku na tych, których tam nie było, odciążając obecnych i nadzorujących działania w miejscu katastrofy. Nie jest prawdą, że do śledztwa w Smoleńsku jechał, kto chciał. Mógł pojechać tylko ktoś, kogo upoważnił do tego polski rząd. Nie proponowano udziału w śledztwie opozycji, gdyż PiS z całą pewnością by nie odmówił. A więc "kto chciał, kto nie chciał" dotyczy tylko sfery rządu PO. W autorytarnie zarządzanej partii, jaką jest Platforma Obywatelska, nie ma takiej swobody, by podwładny mógł bezkarnie odmówić wykonania polecenia. A jednak część dworu Tuska odmówiła. Powód może być jeden: delegowani otrzymywani takie instrukcje, których wykonania odmawiali ze strachu, że się wyda, iż podjęli takie działania, lub dlatego, że na ich wykonanie nie pozwalało im sumienie. Daj Boże, żeby to drugie. Teraz Tusk nie może ich represjonować, bo wyjawią, czego od nich wymagają, ale jednocześnie pozostawienie ich bez przykładnej kary powoduje upadek budowanego strachu na strachu autorytetu szefa rządu. Stąd pewnie przerażenie premiera. Andrzej Gwiazda przypomina też o faktach, do których dzisiaj prawie się nie wraca. Mówi o ponad godzinnej rozmowie telefonicznej Donalda Tuska z Władimirem Putinem. Następnie spotkali się w Smoleńsku i by wykluczyć podsłuch, rozmawiali w specjalnie w tym celu ustawionym namiocie. Do dzisiaj nie znamy treści tych rozmów ani podjętych zobowiązań i decyzji - pisze, podkreślając, że rozmowy premiera, jako urzędnika państwowego, wymagają dokumentacji takich spotkań. Pytanie czy premier dopuścił się zdrady stanu, pozostaje więc otwarte - dodaje. Wskazuje też na słowa premiera, które padły w dyskusji sejmowej: "Albo będziecie mieli prawdę bez wojny, albo wojnę bez prawdy". Zdaniem Andrzeja Gwiazdy zdanie to należy odczytać jako "jeżeli zakwestionujecie rosyjską wersję, Rosja zaatakuje nasz kraj". Premier używa tu szantażu, czyli groźby karalnej. Pogłębiając swoją analizę, Andrzej Gwiazda, stwierdza:
zamachu dokonała Rosja, lecz nie możemy tego ujawniać, bo Rosja nas zaatakuje. Taka logiczna dekompresja kłamstwa jest dla wszystkich oczywista. Mall, GPC
Racewicz: jedna z żon dostała zdjęcia z miejsca katastrofy. Trzy. Na każdym inny człowiek. Wszystkie podpisane nazwiskiem jej męża Chciałabym żyć w kraju, w którym jak jest wina, to jest i kara, jak choć jest białe, to jest białe, a jak czarne, to czarne. Jest we mnie niezgodna na kłamanie w żywe oczy - mówi Joanna Racewicz, żona śp. Pawła Janeczka, szefa ochrony prezydenta Lecha Kaczyńskiego, w tygodniku "Wprost". Odnosząc się do nieprawidłowości, jakie zobaczyła w dokumentacji medycznej na temat swojego męża wyjaśnia, że czytając akta "była w niej wściekłość, że tak można traktować drugiego człowieka". Zaznacza, że w dokumentacji dotyczącej każdej ofiary katastrofy smoleńskiej są błędy i nieprawidłowości. Wynikiem tych zaniedbań może być to, że wiele osób modli się przy grobach, które w istocie nie są pomnikami ich bliskich... - wyjaśnia Racewicz. Opisuje również sytuację jednej z rodzin ofiar tragedii z 10 kwietnia:
Jedna z żon dostała zdjęcia z miejsca katastrofy. Trzy. Na każdym inny człowiek. Wszystkie podpisane nazwiskiem jej męża. Pyta więc prokuraturę, o co chodzi i słyszy, że to jakiś urzędniczy błąd i prokuratura zapewnia, że mąż został zidentyfikowany również również dzięki badaniom DNA. W związku z tym żona pisze do rosyjskiego instytutu, czy ciało jej męża poddano badaniom genetycznym. I dostaje pisemną odpowiedź, że nie poddano.
Żona Pawła Janeczka pytana o to, dlaczego po katastrofie smoleńskiej "nikt nie protestował, nikt nie interweniował", wyjaśnia "bo wtedy w każdym, we mnie również, była jedna myśl: zabrać ich stamtąd, z tego nieludzkiego świata". Racewicz przyznaje, że była w Moskwie i widziała ciało swojego męża, jednak dziś nie ma pewności, czy to na pewno on leży w grobie na Powązkach. Pytana o to mówi:
Boże, nie wiem! Teraz nie wiem. Chcę wierzyć, że oni (Janeczek i trzech innych funkcjonariuszy BOR - red.) tam leżą. Ich rodziny też. Racewicz zaznacza, że gdyby po 10 kwietnia miała wiedzę o skali nieprawidłowości, zapewne domagałaby się, by otwarto trumnę w Polsce. Dla uczciwości. Po to, żebym mogła synkowi powiedzieć kiedyś całą prawdę. Wtedy jednak w Rosji jasno powiedziano, że trumny zostają zamknięte de facto na zawsze - zaznacza. Opisuje również zaskakującą procedurę pobierania próbek DNA. Okazuje się, że zaraz po katastrofie smoleńskiej funkcjonariusze ABW przybyli do niej i pobrali próbki DNA od jej syna oraz zabrali rzeczy osobiste Pawła Janeczka. Kiedy pytałam w Moskwie, dlaczego mnie przesłuchują jeszcze raz, przecież już to wszystko powiedziałam, i czy mają te wszystkie badania, ślady DNA, rentgeny, powiedzieli, że nie mają nic. Gdzie to się wszystko podziało? Przecież taką dokumentację zabrano każdej rodzinie - zaznacza Racewicz. Wywiad z żoną Pawła Janeczka po raz kolejny pokazuje skalę nieprawidłowości, zaniechań oraz zaskakującego bałaganu, jaki panował w Polsce oraz Rosji po katastrofie smoleńskiej. Trudno się dziwić, że coraz więcej rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej przyznaje, że nie ma już zaufania do organów państwa. KL
Oszukane pokolenie Na początku lat 80. narodziło się w Polsce pokolenie wielkiego wyżu demograficznego. Gdy w wieku 18-19 lat zdawało maturę i zaczynało studia, padło ofiarą oszustwa edukacyjnego. Teraz tyra, jeśli ma szczęście mieć pracę. Tak, to o Was. Dziś macie ok. 30 lat i należycie do oszukanego pokolenia. - To pokolenie nie umiało wybrać, a my nie umieliśmy doradzić - mówi były szef MEN Mirosław Sawicki o sobie i innych ministrach.
Mgr jak towar Uczelnie wyszły naprzeciw oczekiwaniom studentów. W nagłówkach gazet brzmiały takie informacje: edukacja religijna to nowa specjalizacja, którą zaproponuje studentom pedagogiki filia Uniwersytetu Śląskiego w Cieszynie; ośrodek zamiejscowy Uniwersytetu Adama Mickiewicza powstanie w Kościanie; siedem osób będzie walczyło o jedno miejsce na studiach z pedagogiki specjalnej; Wyższa Szkoła Humanistyczno-Ekonomiczna we Włocławku uruchamia Studium Przygotowania do Życia w Rodzinie i Wychowania Seksualnego; Uniwersytet Łódzki w wielu przypadkach zwiększa limity przyjęć - na filologii klasycznej postanowiono przyjąć 57 osób na 15 miejsc. I można by tak wyliczać dalej. Boom podsycany był przez perspektywę wejścia Polski do Unii Europejskiej, otwarcia rynków pracy Zachodu, możliwości wyjazdu, ale nie na zmywak tylko na stanowiska w korporacyjnych biurach. Liczba studentów rosła. Bezrobocie też. Ale przecież studia, to gwarancja sukcesu zawodowego - można było myśleć - tylko odroczonego o 5 lat. Bezrobocie sięgnęło 20 proc., a w prasie pojawiały się głosy studzące zapał do bycia magistrem czegokolwiek na jakiejkolwiek uczelni. "Gazeta Wwyborcza" zwracając się do maturzystów, podkreślała już na wstępie: "Najpierw ważna wiadomość: wyższe wykształcenie nie zapewnia już dziś automatycznie dobrej pracy". Turystyka i rekreacja? 13 osób na jedno miejsce Ale machina taśmowo produkująca magistrów gnała na oślep. Z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego wydobyliśmy dane o kierunkach najbardziej pożądanych przez sam czubek wyżu demograficznego.
W 2001 r. najbardziej oblegane na uczelniach publicznych były: turystyka i rekreacja (13,6 kandydata na jedno miejsce); psychologia (9,1), oceanografia (8,8); dziennikarstwo i komunikacja społeczna (5,9); administracja (5,0); finanse i bankowość (5,0); stosunki międzynarodowe (5,0); politologia (4,9).
A w 2002 r.: psychologia (11,3); dziennikarstwo i komunikacja społeczna (7,4); turystyka i rekreacja (6,4); politologia (5,5); stosunki międzynarodowe (6,0); socjologia (5,5); architektura i urbanistyka (5,3); gospodarka przestrzenna (4,9); administracja (4,8); kulturoznawstwo (4,7).
Z kolei w 2003 r.: psychologia (13,2); rzeźba (10,5); realizacja obrazu filmowego, telewizyjnego i fotografia (9,2); reżyseria (8,7); dziennikarstwo i komunikacja społeczna (7,5); turystyka i rekreacja (8,5); architektura i urbanistyka (6,7); socjologia (6,4); politologia (6,3); stosunki międzynarodowe (6,2).
W tym czasie wybuchło prywatne szkolnictwo wyższe. W 1995 r., gdy początek wyżu zaczął wchodzić w dorosłe życie, uczelni prywatnych było w Polsce 80. 10 lat później (w 2005 r.), gdy wyż kandydatów na studentów się kończył, aż 315. Widać przełożenie na liczbę studenckich "głów". W 2000 r. przybyło ponad 50 tys. studentów uczelni prywatnych - do 472 tys. Potem z każdym rokiem przybywało ich od 17 do 39 tys. Rekord padł w 2007 r. - uczelnie prywatne miały wtedy 660 tys. żaków. Uczelnie publiczne też kształciły w - popularnych na prywatnych - trybach niestacjonarnych. W 1999 r. studiowało tak na "państwowym" 404 tys. osób. A w kolejnych latach: 452 tys., 485 tys. 491 tys. 493 tys. Tymczasem w 2011 r. było to 360 tys.
Zarządzanie i marketing? 250 tys. studentów! Informacja, że o miejsce na kierunku realizacja obrazu filmowego ubiegało się 10 osób jest myląca. Dlaczego? Bo tego kierunku nie ma wśród najczęściej studiowanych. Dopiero statystyki najczęściej studiowanych kierunków szokują.
W 2002 r. najpopularniejsze były: zarządzanie i marketing (aż 252 tys. studentów!). - To jakaś horrendalna liczba. Wiadomo było, że dla dużej części z tych osób nie będzie pracy w zawodzie - mówi Onetowi Mirosław Sawicki, minister edukacji z lat 2004-05. Dalej były pedagogika (146 tys.), potem ekonomia (124 tys.), administracja (92 tys.), informatyka (62 tys.), prawo (59 tys.), finanse i bankowość (56 tys.), politologia i nauki społeczne (53 tys.), filologia obca (49 tys.), mechanika i budowa maszyn (46 tys.), budownictwo (35 tys.), filologia polska (33 tys.). Trzynastkę zamykała socjologia (29 tys.). Wniosek: w 2002 r. co siódmy student studiował zarządzanie i marketing! A co dziesiąty pedagogikę!
W kolejnym roku (2003) było podobnie: zarządzanie i marketing - 218 tys. studentów, a pedagogika - 151 tys.
Ale są i statystyki bardziej szokujące - z dwoma słowami-kluczami: zarządzanie i marketing. W roku akademickim 2002/03 nawet na uczelniach rolniczych aż 9 proc. studentów było na zarządzaniu i marketingu! A na studiach wieczorowych i zaocznych uczelni publicznych co piąty studiował zarządzanie! A na uczelniach zawodowych? Aż 13 proc. na, to oczywiste... zarządzaniu. Na uczelniach morskich: 22,7 proc. na zarządzaniu. A na uczelniach niepublicznych? Dominowało zarządzanie i marketing - aż 28 proc.
- W 2002 r. krzyczałam, że specjalistów od zarządzania mamy na 20 lat - mówi dziś Onetowi była minister edukacji Krystyna Łybacka. Na próżno. Za cicho? A efekt? Dziś wielu magistrów zarządzania i marketingu zarządzać może jedynie kolejką w urzędzie pracy. Z kolei pedagodzy, choć pracują (przy tablicy) na tle Europy najmniej, a jest ich aż 660 tys., już są masowo zwalniani - od września nie ma pracy dla 7 tys. z nich. Świeżo upieczeni muszą szukać pracy poza zawodem. Statystyki są bezlitosne. Aktualnie w Polsce mamy najwięcej w historii bezrobotnych osób z wyższym wykształceniem. Ile dokładnie? 216 tys. Co dziesiąty Polak bez pracy ma dyplom w kieszeni. A w Warszawie - nawet co czwarty! Jak informuje Onet Bartłomiej Banaszak, Rzecznik Praw Absolwenta, istotna jest informacja, że bezrobocie wśród absolwentów z ostatnich 5 lat wynosi 14 proc. Jacek Gądek
Piotr Gliński, jako kandydat na premiera to ukłon w stronę lewicy i inteligencji Ruch Jarosława Kaczyńskiego z prof. Piotrem Glińskim będzie atakowany, dezawuowany i ośmieszany, ale kandydat odwołujący się bardziej do lewicy oraz do środowisk inteligenckich, uniwersyteckich (w latach 2005-2011 był szefem Polskiego Towarzystwa Socjologicznego) i umiarkowanych jest politycznym strzałem w dziesiątkę. Jarosław Kaczyński w ten sposób mówi lewicy, nie tylko tej sejmowej, że jest otwarty na różne środowiska, czyli jest politycznym pragmatykiem. Dawał zresztą tego dowody już w kampanii prezydenckiej 2010 r., a wcześniej podczas trwania egzotycznej, choć jedynej wtedy możliwej koalicji PiS-LPR-Samoobrona. Donald Tusk praktycznie zaniechał ostatnio uprawiania polityki, więc całe pole zagospodarowuje Jarosław Kaczyński. 29 września przemówił bardzo gromkim głosem do środowisk prawicowych. 1 października zagrał pod adresem lewicy. Bo 58-letni prof. Piotr Gliński, ponadpartyjny i niepolityczny kandydat na premiera rządu technicznego, to ewidentny ukłon w lewą stronę, także w parlamencie. Prof. Gliński nie tylko napisał habilitację o polskich zielonych, ale jest w tych środowiskach poważany i szanowany. W latach 90 działał w Wyborczej Koalicji Liderów Ekologicznych. Prof. Gliński cieszy się uznaniem niemal całej lewicy, ale także wielu środowisk Platformy, szczególnie tych wywodzących się z Unii Wolności. Bo z listy tej partii kandydował do parlamentu w 1997 r.
Ruch Jarosława Kaczyńskiego z prof. Glińskim będzie oczywiście atakowany, dezawuowany i ośmieszany, ale kandydat odwołujący się bardziej do lewicy oraz do środowisk inteligenckich, uniwersyteckich (w latach 2005-2011 był szefem Polskiego Towarzystwa Socjologicznego) i umiarkowanych jest politycznym strzałem w dziesiątkę. Choć ta kandydatura jest przedstawiana, jako niepolityczna. Jarosław Kaczyński w ten sposób mówi lewicy, nie tylko tej sejmowej, że jest otwarty na różne środowiska, czyli jest politycznym pragmatykiem. Dawał zresztą tego dowody już w kampanii prezydenckiej 2010 r., a wcześniej podczas trwania egzotycznej, choć jedynej wtedy możliwej koalicji PiS-LPR-Samoobrona. Warszawska manifestacja 29 września była największym tego typu politycznym zgromadzeniem po 1989 r. Ściągnięcie takiej liczby zwolenników nie udało się w III RP żadnemu politykowi poza Jarosławem Kaczyńskim, co świadczy i o sile przyciągania lidera prawicy, i o sprawności organizacyjnej i o potencjale jego zwolenników. Kaczyński zrobił coś, czego wielu przed nim próbowało, a nikomu się nie udało, bo kryterium uliczne jest wbrew pozorom, bardzo trudne. I łatwiej na nim przegrać niż wygrać. Kaczyński wygrał. I nie minęły dwie doby jak uderza z drugiej strony politycznej sceny i kompletnie odmiennymi narzędziami. Bo prof. Gliński, jako kandydat na premiera to zagranie typowe dla działań parlamentarno-dyplomatycznych. Z jednej strony mamy, więc akcję masową, nastwioną na policzenie się, odczucie siły prawicy i dodanie sobie otuchy, z drugiej – działanie oparte na negocjacjach i szukaniu konsensusu. Jarosław Kaczyński wysyła, więc komunikat do wyborców i władzy, że jest silny masowym poparciem, a jednocześnie do elit, że absolutnie nie mają się czego bać, a wręcz przeciwnie – mają szansę wyjścia z marazmu, jaki od dłuższego czasu te kręgi dotyka. Stanisław Janecki
PROSTE PRAWDY Kiedyś nauką zajmowali się uczeni; dziś robią to „naukowcy” – czyli ludzie, którzy nauczyli się na pamięć kilku tysięcy formułek i znają ich tak dużo, że nie muszą już myśleć. Nie za to w końcu im płacą. Naukowcy wypisują setki tysięcy „prac magisterskich”, „doktorskich” i „habilitacyjnych”, zrzynając zresztą jeden od drugiego – co i tak nie ma znaczenia, bo są to na ogół brednie bez żadnej wartości; pisane nie dlatego, że facet coś odkrył i chce o tym poinformować świat, lecz po to, by być mgr, dr czy dr hab-chap-chap... Naukowcy piszą długie, niezrozumiałe rozprawy – uczeni potrafią to wyjaśnić prosto. Np. naukowcy od pół wieku straszą, że „wszystkiego” zabraknie – np. stali. Wypisują setki tysięcy stron pokazujących „wzrost z’użycia stali”, „krzywą wydobycia” i „oceny dostępnych zasobów”. Uczony wzrusza ramionami: żelazo przecież w Kosmos nie ulatuje? No, to będzie go coraz więcej, bo jest wydobywane z ziemi. Ekonomista doda: czy dziś trzeba zapłacić, by pozbyć się wraku samochodu – czy huty biją się, by go kupić? Nie biją się – więc stali na pewno nie brakuje! Koniec dyskusji. Gdyby jednak skończyć dyskusję, z czego by żyli ci „naukowcy”? Inni naukowcy twierdzą, że zabraknie energii. Uczeni wzruszają ramionami: codziennie dopływa ze Słońca. Im cieplej i jaśniej, tym więcej roślinek zamienia ją, wodę i dwutlenek węgla w swoją masę – a my ją potem,
w razie potrzeby, spalimy. Pseudo-ekonomiści, czyli pieski łańcuchowe obecnych reżymów, wypisują sążniste rozprawy dowodzące, że trzeba wprowadzić wysoki podatek od alkoholu czy od papierosów („akcyza”) – po to, by ludzie przestali pić i palić, co im szkodzi. Uczony wzrusza ramionami: gdyby alkohol i nikotyna szkodziły, to wielcy wynalazcy, pisarze, kompozytorzy nie piliby i nie palili, a na świecie rządziłyby narody abstynenckie. Gdyby akcyza powstrzymywała ludzi od picia, to Rosjanie byliby najtrzeźwiejszym narodem na świecie – bo to w Rosji po raz pierwszy wprowadzono akcyzę. A na moim blogu {luxek} pyta: „Podatek od papierosów ma odstraszać od palenia; podatek od alkoholu ma odstraszać od picia; to znaczy, że podatek dochodowy ma odstraszać od pracy?” I rzeczywiście: odstrasza! To podatek dochodowy jest główną przyczyną bezrobocia. Tyle że ONI nakładają te podatki nie po to, byśmy nie pili, nie jedli i nie pracowali – tylko po to, by nas obrabować. Cała gadanina, że to dla naszego dobra, to bujda na resorach: IM chodzi tylko o to, by zedrzeć z nas pieniądze, i wydawać je po swojemu – to znaczy połowę może i sensownie, 40% zmarnować, 10% ukraść. Jesteśmy o miesiące, a raczej o tygodnie przed wybuchem kryzysu. Unia Europejska wzywa wszystkich do oszczędności. Europejski Bank Centralny grozi euro-stanom, które nie będą oszczędzać, strasznymi sankcjami... a jednocześnie buduje sobie nową siedzibę. Stara mu już nie wystarcza. Za ile buduje? Gdy Rotszyld miał sieć banków na cały świat, rządził nimi z budynku wartego dziś może 5 milionów €uro. A nie miał komputerów! Rozumiem: dziś na taki budynek potrzeba na pewno, co najmniej 10 milionów €uro – pewno raczej 20 lub 30... Nie, proszę Państwa: ponad miliard €uro!! W Polsce za 30% tej sumy wybudowano Stadion Narodowy na 55 tysięcy ludzi – i jeszcze 3/4 tych pieniędzy ukradziono i zmarnowano... Unia daje Właścicielom III Rzeczypospolitej przykład: jak kraść i wyrzucać w błoto pieniądze. To ONI. A my? My mamy oszczędzać... JKM
Coś o kulturze, ortografii i ciemnocie Jak Państwo zapewne zauważyli, choć jestem „Mistrzem Ortografii” (a nawet byłem jurorem konkursów ortograficznych – co oznacza, że oficjalną ortografię znam...) to u siebie – oraz tam, gdzie jacyś redaktorzy mnie nie „poprawią” - stosuję inną ortografię. Po pierwsze: tradycyjną, sprzed reformy (jeśli postanowienie „reformy” było kretyńskie) – po drugie (rzadko): własne wynalazki, jeśli uważam je za słuszne (np. zastępowanie wyrzucanego „e” apostrofem; najchętniej pisałbym” „Słucham Czesława „Niem'na” - gdyby nie wymagało to dodatkowego kliknięcia w klawisz; ale już „Conan-Doyl'a” oszczędza jeden klik!) . Reguły ortografii są po to, byśmy się wzajemnie sprawnie rozumieli. Nie można jednak wymagać, by wszyscy pisali dokładnie wedle tych reguł – bo wtedy nie byłoby postępu. Wbrew pozorom nasz język w ogóle , a jego zapis w szczególe, nie zostawał stworzony przez jakiegoś prezydenta, ani nawet cesarza albo i rząd in corpore – tylko jest (podobnie jak wolny rynek, czy moralność) wytworem naturalnym. Tworzył się w wyniku ewolucji. I tak samo, jak gatunek rozwija się dzięki drobnym mutacjom, tak samo język (i jego grafia) rozwijają się dzięki takim właśnie innowacjom. Ludzie piszą raz tak, a raz tak – i z czasem wygodniejsza forma zwycięża. Skąd wiemy, że zwyciężyła wygodniejsza? Stąd, że zwyciężyła... Oczywiście: chodzi o czasy, gdy pisac uczono wyłącznie tych, którym to było potrzebne. Dziś mozolnie uczy się pisania kretynów – a ponieważ kretynów jest więcej, to z ortografią mogłoby dziać się różnie. Co jednak ciekawe: w odróżnieniu od polityki, ludzie mniej wykształceni chętnie idą tu za przykładem ludzi wykształconych i kulturalnych! Po prostu: z lenistwa.
Dopiero w Epoce Etatyzmu (ta Ciemnota opanowała wszystkie państwa Cywilizacji Białego Człowieka po I wojnie światowej) rządy zaczęły uważać, że są władne dekretować również sposób mówienia i pisania. Rządy powoływały jakieś komisje ortograficzne, które zaczęły odsadzać od czci i honoru wszystkich, którzy nie stosują się do ich (wymyślonych w najlepszej wierze) przepisów. Z dnia na dzień to, co wczoraj było poprawne stawało się niepoprawne. Ponieważ zaś rządy zaczęły pod przymusem „kształcić” wszystkie dzieci w reżymowych szkołach – uzyskały totalny wpływ na ortografię. A ja mam to w rzyci. Tu obszerna dygresja. Nawet nie wiedziałem, że zaczęło się to jeszcze przed ogłoszeniem niepodległości Królestwa Polskiego. Zajrzałem tu: http://pl.wikipedia.org/wiki/Historia_ortografii_polskiej
– i przeczytałem: „W 1916 r. Tymczasowa Rada Stanu, uznawszy sprawę ustalenia pisowni polskiej za bardzo pilną, poprosiła Akademię o jej uregulowanie. Z powodu pośpiechu nie można było wysłuchać opinii wszystkich zainteresowanych i 17 lutego 1917 r. uchwalono "Zasady". Niemal natychmiast Towarzystwo dla Popierania Nauki Polskiej we Lwowie zorganizowało opozycję, opracowało własne zasady i wystąpiło z nimi przeciw nowym uchwałom Akademii. Wobec tego Walne Zebranie członków Akademii w maju 1917 r. zawiesiło lutowe ustawy i oddało sprawę ortografii Wydziałowi Filologicznemu, który miał wezwać do współpracy wszystkie towarzystwa naukowe..” – itd. Szczególnie wzruszył mnie passus:
„Niestety ta próba złagodzenia zła wywołała skutek wręcz przeciwny: posypały się zarzuty, skargi, narzekania na innowacje, na stan ciągłej płynności pisowni itd. Taki stan rzeczy był naprawdę nie do zniesienia i Akademia zwróciła się w 1934 r. do Ministerstwa z wnioskiem zwołania konferencji, która by mogła dokonać rewizji zasad z 1918 r. Ministerstwo zgodziło się na to, żądając uporządkowania i uproszczenia pisowni”. Otóż te zarzuty, skargi i narzekania na innowacje zaistniały tylko dlatego, że w 1916 zaczęto pisownię na siłę ujednolicać! Stan, w którym istnieją oboczności ortografii, jest stanem normalnym. To ujednolicenie wszystkiego na socjalistycznej zasadzie „Ein Volk, ein Reich, ein Schrift” jest nienaturalne i chorobliwe. Widać jednak, że w tamtej epoce totalniackie ujednolicanie było powszechnie uznawane za potrzebne, a nawet „konieczne”. Warto zauważyć, że angielszczyzna takiego ciała nie posiada – a „mimo to” (czyli: dzięki temu) język angielski, bardzo giętki, opanował cały świat. Francuski miał taką szansę – ale niestety: śp.ks.Armand Jan du Plessis, kard. de Richelieu i de Fronsac, powołał„Akademię Francuską”, a ta „Komitet Ortograficzny”. Gdyby coś takiego powołano w Londynie, to np. usiłowano by uczyć „poprawnej angielszczyzny” mieszkańców Indyj – co zmusiłoby ich do przejścia na hindi albo na volapük... Najbardziej znamienna była „pijana reforma” dokonana 1936 przez ówczesny sanacyjny reżym. Co ciekawe: o ile „reforma jędrzejewiczowska” szkolnictwa z 1932 roku budziła zdecydowany opór nauczycieli, o tyle reformę ortografii uznano za potrzebną. Jedynie takie dziwaki, jak np. śp.Julian Tuwim czy ja, nie tylko się do niej nie stosowały, ale twardo mówiły, że mają ją w rzyci. Tę reformę robił reżymowy „Komitet Ortograficzny” (oczywiście: oficjalnie „powołany”), który – co było w ówczesnej Polsce głośne, jak opowiadał mi Ojciec – po pijanemu „ustalał” Jedynie Słuszne Rozwiązania. Świetnie się przy tym bawili. Np. wbrew wszelkiej logice kazali pisać „puhar” przez „ch”(!!) , a „pasorzyt” (czyli ten, kto „pasie swoją rzyć” cudzym kosztem) - przez „ż”!! Ot, tak sobie! Klasyczny woluntaryzm. Najzabawniejsze, że dziś ludzie zajmujący się uczeniem innych poprawnej ortografii nic o tym nie wiedzą:
http://www.jezykowedylematy.pl/2011/03/zuraw-oraz-zoraw-i-inne-dylematy-z-historii-jezyka/
„Napisała Pani, że w żadnym słowniku nie może Pani znaleźć tego rozróżnienia. Z całą pewnością wedle obecnie obowiązującej normy zarówno ptak, jak i narzędzie służące do czerpania wody ze studni to żuraw – tak właśnie zapisywany. Pytała jednak Pani o użycie w końcu lat sześćdziesiątych. Otóż sięgnąłem do literatury, a konkretnie do wydania z roku, 1971 (czyli mniej więcej okres, o który nam chodzi) Wiernej rzeki Stefana Żeromskiego. I znalazłem w nim takie oto zdanie:
»Widział znowu we mgle tę wieś — błoto, drogi, chałupy, powyginane pleciaki, obdarte i zgarbione drzewa — słyszał znowu, jak tam psy szczekają, ludzie się swarzą, jak skrzypi żuraw studni w tym miejscu, gdzie przy gościńcu bajoro najgłębsze«. (Podkreślenie moje – PP). Czyli zapis jest identyczny, jak dzisiaj. Nie mam pojęcia, dlaczego uczono Panią inaczej”. Rację ma pytająca Anna - natomiast ekspert, p.Paweł Pomianek, rozczula swoją ignorancją. Uczono ją tak dlatego, że w 1936 roku ptaka żurawia ciupasem „ujednolicono” z żórawiem przy studni. Czego nauczyciele Anny jeszcze w końcówce lat 60.tych słusznie nie chcieli uznawać. I jeszcze co do ortografii: francuska jest bardzo trudna, ale, jak słusznie zauważył sto lat temu prezes francuskiej Akademii: „Powinna być trudna – bo wtedy widząc podanie o prace od razu wiem, czy mam do czynienia z człowiekiem na poziomie”. W czasach d***kracji upraszcza się ją. Np. Włosi dokonali asymilacji: „actore” na „attore” a Portugalczycy reduplikacji na „ator”. Rekord uproszczenia pobili bolszewicy: ponieważ zarówno th jak i f występowały rzadko, „ujednolicono” je jako „ф”! W wyniku tego „Theodor” został „Fiodorem” a „Tomasz Ateńczyk” to teraz „Afińskij Foma”!! (Co ciekawe: stare litery, we tym Θ („theta”), zachowały się do lat 50.tych jako nazwy typów lokomotyw!!) Było to usprawiedliwione rozrostem biurokracji, która potrzebowała maszyn do pisania (rząd krwawego Béli Kohna (vel „Kuna”) w Budapeszcie w pierwszych dwóch tygodniach zatrudnił 6000 nowych maszynistek!!!) - a liczba klawiszy w maszynach była ograniczona. Tak nawiasem: uproszczenie „Θ” na „t”, usprawiedliwione oszczędnością na literze, jest równie anty-kulturalne. W końcu „Bóg” po grecku to „Theos”, a nie „Teos”. Obecnie w dobie komputerów moglibyśmy wrócić do pisania Θeodor. I uprościc do jednej litery (np. đ , ġ , ģ) dz – dż - dź – dzięki czemu zniknąłby argument, że trzeba pisać np. zamiast „biedz” - „biec” (choć jest „biegać”) - by oszczędzić jedną literę. Ale naprawdę mamy poważniejsze problemy... JKM
Prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa w sprawie Palikota 26 sierpnia WCzc. Janusz Palikot (RP, Biłgoraj) ogłosił w wywiadzie udzielonym p. Jackowi Nizienkiewiczowi, że chce likwidacji III Rzeczypospolitej:
„– (…) będąc za likwidacją wszystkich państw europejskich, jest pan również za likwidacją państwa polskiego?
– No tak. Tylko ten proces należy rozłożyć na etapy. Ruch Palikota jest za powstaniem jednego państwa europejskiego, bez Polski, Włoch, Francji i innych państw.
– Nie nawołuje pan do pozbawienia polski niepodległości?
– Nie, ponieważ Polska będzie miała prawdziwą niepodległość, kiedy będzie w jednym państwie europejskim. Jeśli będzie tak jak dzisiaj, że Polska ma słaby rząd i znajdzie się poza europejskim centrum, to kto da nam gwarancję, że Polska, leżąca między Niemcami a Rosją, za kilkadziesiąt lat nie przestanie istnieć? Tylko w zjednoczonej Europie Polska mogłaby się czuć bezpiecznie. (…)
– Czyli wg pana konstytucja RP, flaga i godło są Polsce niepotrzebne?
– To są symbole nacjonalizmu, które często prowadzą do antagonizmów, a w konsekwencji do wojen. Konstytucja, godło i flaga nie są potrzebne ani Polsce, ani Włochom, Francuzom i innym państwom Europy. Więcej zyskamy, jeśli pozbędziemy się tych fałszywych symboli”. Przy tym nie chodziło mu o zamianę III RP na jakieś inne państwo polskie – bo to postulat rozsądny – tylko w ogóle o likwidację polskiej państwowości. Nawet obecnej autonomii w ramach UE. „Po co nam dwudziestu kilku prezydentów w Europie?”! No, niby fakt. Jednak w USA poszczególne stany mają flagi, herby, hymny, gubernatorów… Nie – p. Palikot chce widzieć Unię jako ein Reich, ein Volk, ein Rompuy. Złożyłem nań donos do prokuratury – bo czynienie przygotowań do likwidacji państwa to co najmniej trzy lata więzienia. Art. 127 kk powiada bowiem:
„§ 1. Kto, mając na celu pozbawienie niepodległości, oderwanie części obszaru lub zmianę przemocą konstytucyjnego ustroju Rzeczypospolitej Polskiej, podejmuje w porozumieniu z innymi osobami działalność zmierzającą bezpośrednio do urzeczywistnienia tego celu, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 10, karze 25 lat pozbawienia wolności albo karze dożywotniego pozbawienia wolności. § 2. Kto czyni przygotowania do popełnienia przestępstwa określonego w § 1, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 3”.
Odpowiedź otrzymałem niemal natychmiast. Prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa. I tego się spodziewałem. Nie spodziewałem się jednak takiego uzasadnienia! Pan prokurator Przemysław Baranowski napisał bowiem:
„Brak jest przesłanek do uznania, iż objęte zamiarem Janusza Palikota było pozbawienie Polski niepodległości ze szkodą dla niej”.
Pan prokurator zastosował tu słynną, znaną od dawien dawna metodę: do zasady „Zwierzęta nie mogą spać w łóżkach” dopisuje się: „pod kołdrami” – a ponieważ świnie nie spały pod kołdrami, zasady nie złamały. Art.127 kk przewiduje jednak karę za „działania mające na celu pozbawienie Polski niepodległości” – a nie za „działania mające na celu pozbawienie Polski niepodległości ze szkodą dla niej”! Tego brakowało, by prokuratura rejonowa rozstrzygała, co jest ze szkodą, a co bez szkody dla Polski! Jeśli okradnę wdowę z 10 tys. złotych, to czy prokurator może odstąpić od ścigania, gdyż „jest to alkoholiczka i nie poniosła przez to szkody, bo gdyby miała te pieniądze, rozpiłaby się ze szczętem”? Pan prokurator pisze dalej:
„Zresztą sam Janusz Palikot stwierdza w udzielonym wywiadzie, iż nie chce on pozbawienia polski niepodległości, bo w jego ocenie prawdziwą niepodległość Polska będzie miała, będąc członkiem paneuropejskiego państwa” (!).
Tego naprawdę nie da się komentować. Mamy już wolność i „prawdziwą wolność”, mamy Polaków i „prawdziwych Polaków” – teraz mamy i „prawdziwą niepodległość”, polegającą na tym, że trzeba niepodległość zlikwidować. A na koniec pan prokurator dodaje:
„Oceniając wypowiedzi Janusza Palikota zacytowane w niniejszej sprawie, należy brać pod uwagę nie tylko okoliczności, w jakich zostały one wygłoszone, ale też fakt, iż jest on czynnym politykiem, Posłem na Sejm RP. W stosunku do polityka granice jego wypowiedzi nie mogą być w sposób nieprawidłowy ograniczone”. Czyli: ważne jest nie to, co zostało powiedziane, tylko „kto powiedział i w jakich okolicznościach”. Poseł na falach Radia Zet może sobie bezkarnie propagować zbrodnię stanu! Może tak i być powinno – ale w takim razie zmieńmy odpowiednio konstytucję i kodeks karny! A ciekawy przy tym jest fakt, że naiwni członkowie Ruchu Palikota składali 1 września w wielu miastach wieńce pod pomnikami żołnierzy, którzy polegli w obronie niepodległości Polski! Z czego by wynikało, że suwerenność II RP warta była ofiary życia, a suwerenność III RP – nie. I rzeczywiście, coś w tym jest! Ale prawdą też jest, że p. Przemysław Baranowski ośmieszył prokuraturę doszczętnie. Nie bardzo wiem, co z tym fantem dalej robić… JKM
Wolontariuszka doktor Ewa. Rządu nikt nie reprezentował... I czego chcieć od Ewy Kopacz? W Moskwie nie była jako minister, lecz prywatnie jako lekarz.
1. Dzięki Tomaszowi Nałęczowi i Jackowi Protasiewiczowi, wczoraj u Miniki Olejnik usłyszeliśmy wreszcie, że Pani Minister Kopacz była w Moskwie wcale nie jako najwyższy ranga przedstawiciel rządu RP, tylko jako wolontariuszka doktor Ewa, która z własnej dobrej woli pojechała tam, żeby strapionych pocieszyć i ewentualnie dopomóc w identyfikacji zwłok. Na dociekliwe (bez ironii) pytanie Pani Redaktor – to kto w takim razie reprezentował w Moskwie polski rząd po katastrofie? – w Radiu Zet zaległa nieznośna, długa cisza... Wygląda na to, że w Moskwie po katastrofie polskiego rządu nikt nie reprezentował...
2. I co z tego, że nikt nie reprezentował? Spadł samolot, zginął Prezydent Rzeczypospolitej, ale to przecież nie powód, żeby premier i rząd wszystko rzucał i do Moskwy gnał – no bo i po co? Rosjanie już prowadzą śledztwo, już identyfikują zwłoki i do trumien wkładają, już wstępnie ustalili błąd pilotów i brzozę jako przyczynę katastrofy, już zaopiekowali się czarnymi skrzynkami, już wrak kilofami sprzątają, już generalissa Anodina działa... Sprawy są w dobrych rękach, pod dobra kontrolą, Rosjanie nieba gotowi są przychylić - więc ani premier, ani żaden minister do Moskwy jechać nie potrzebuje. Po co nadzorować czynności, które przebiegają w najlepszym porządku. Wystarczy, że że była tam prywatnie, z dobroci serca, pani doktor Ewa Kopacz, którą zreszta na prwytnej audiencji przyjął sam premier Putin. Ponadto był tam jeszcze kurtuazyjnie pan minister Arabski.
3. Trzeba też przypomnieć, że pan premier Tusk w Moskwie co prawda nie był, ale był w Smoleńsku na zgliszczach i tam osobiście pocieszył strapionego Putina i sam został przez niego wzruszająco pocieszony. Cóż wobec tak pięknego gestu znaczy zamiana kilku ciał czy kilku trumien... Janusz Wojciechowski
Prokuratura zajmie się doniesieniem Kaczyńskiego Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Poznaniu będzie się zajmować doniesieniem pełnomocnika Jarosława Kaczyńskiego ws. nieuczestniczenia polskich prokuratorów w sekcjach zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej. W związku z tym, że zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa zostało skierowane do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, która prowadzi główne śledztwo ws. katastrofy smoleńskiej, zapadła decyzja, aby doniesieniem pełnomocnika Jarosława Kaczyńskiego zajęła się Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Poznaniu. Rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Zbigniew Rzepa przyznał, że aby uniknąć zarzutów o brak obiektywizmy wystąpiono także do Prokuratora Generalnego, aby oddelegował do prowadzenia sprawy prokuratora z prokuratury powszechnej, a nie wojskowej. Przypomnijmy, że 20 września szef zespołu parlamentarnego ws. katastrofy Antoni Macierewicz poinformował, że we wniosku do WPO w Warszawie pełnomocnik Kaczyńskiego, mec. Piotr Pszczółkowski zarzucił prokuratorom, że m.in. nie wnioskowali o dopuszczenie do udziału i nie uczestniczyli w sekcjach zwłok 95 ofiar, prowadzonych w Rosji. Według pełnomocnika Jarosława Kaczyńskiego, „na podstawie porozumienia zawartego pomiędzy polskimi i rosyjskimi prokuratorami w nocy z 10 na 11 kwietnia 2010 r. polscy prokuratorzy posiadali zgodę strony rosyjskiej na wnioskowanie o przeprowadzenie i udział w czynnościach”. Mecenas Piotr Pszczółkowski zarzucił prokuraturze, że „w wyniku podjętych decyzji, na terenie Polski nie wykonano oględzin zwłok ani badań sekcyjnych”. Niezależna
Prokuratura nie będzie ścigać bp. Dydycza Częstochowska prokuratura okręgowa odmówiła wszczęcia śledztwa przeciwko biskupowi drohiczyńskiemu Antoniemu Dydyczowi. Z ustaleń portalu Niezalezna.pl wynika, że prokuratura nie będzie ścigać biskupa Dydycza za wypowiedzi z jego homilii wygłoszonej 16 września na Jasnej Górze w trakcie 30. Pielgrzymki Ludzi Pracy.
- Poseł w zawiadomieniu zwracał uwagę, że w tej sprawie znieważono nie tylko Sejm jako organ ale i posłów, jako funkcjonariuszy publicznych. Jako dowód przytaczał słowa bp. Dydycza:
„Kiedy siedzicie w sejmowych ławach, stać was tylko na cyniczne uśmiechy i gromy rzucane na posłów usiłujących pełnić swoją rolę i was kontrolować. Traktujecie ich jak chłystków, z obrzydliwą wyższością”. Gdy prokurator zapoznał się z treścią homilii biskupa drohiczyńskiego okazało się, że mówił on trochę inaczej. Zamiast sformułowania „ławy sejmowe” użył słów „ławy rządowe”. Oznacza to, że wypowiedź nie dotyczy posłów, lecz członków rady ministrów. W uzasadnieniu prokurator podkreślił, że obywatelom przysługuje prawdo do wypowiadania krytycznych opinii, a jego zdaniem dokonując analizy wypowiedzi biskupa Dydycza należy uznać, że jego zamiarem nie było znieważenie, lecz wyrażenie opinii na temat funkcjonowania danego organu. Ponadto prokurator stwierdził, że nie znalazł żadnych dowodów dotyczących podejrzenia przestępstwa czynienia przygotowań do usunięcia Sejmu – tłumaczy w rozmowie z portalem Niezależna.pl prok. Tomasz Ozimek z częstochowskiej prokuratury. Zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa do prokuratury złożył poseł Ruchu Palikota Armand Ryfiński.
- Pierwsze przestępstwo, o którym zawiadamia pan poseł, jest to podejrzenie popełnienia przestępstwa znieważenia lub poniżenia konstytucyjnego organu Rzeczypospolitej Polskiej, czyli w tym konkretnym przypadku Sejmu. Drugie, jest to przestępstwo (...) czynienia przygotowań do usunięcia przemocą konstytucyjnego organu Rzeczypospolitej Polskiej, w tym konkretnym przypadku chodzi też o Sejm – tłumaczył prok. Tomasz Ozimek po otrzymaniu zawiadomienia. W homilii biskup drohiczyński Antoni Dydycz mówił m.in., że Sejm nie wypełnia swojej misji, bo nie kontroluje rządu.
- Sejm zupełnie nie wypełnia swojej podstawowej misji (...), opozycja jest totalnie torpedowana (...) bo wychodzi na to, że to nie Sejm kontroluje rząd, ale rząd steruje wbrew konstytucji Sejmem (...) Sejm jawnie nie wypełnia swoich podstawowych misji, (...) powinien być rozwiązany - mówił biskup Dydycz. Niezalezna
Afera z Tuskiem była, ale winnych brak. Jak zwykle Tego można było się spodziewać. Kontrola w porcie lotniczym w Gdańsku w zakresie współpracy portu z przewoźnikami grupy OLT Express oraz prawidłowości w trybie zatrudnienia Michała Tuska nie wykazała nieprawidłowości. W Gdańsku odbyła się konferencja prasowa poświęcona podsumowaniu wyników kontroli działalności spółki Port Lotniczy, z udziałem członków rady nadzorczej (RN) spółki wchodzących w skład zespołu kontrolnego.
- W oparciu o analizę dokumentów spółki zespół kontrolny rady nadzorczej Portu Lotniczego w Gdańsku stwierdza prawidłowość działań spółki wobec spółek grupy OLT Express oraz innych przewoźników - poinformował wiceprzewodniczący rady Maciej Dobrzyniecki. Dodał, że w oparciu o uzyskane informacje nie znaleziono uchybień w procesie zatrudnienia Michała Tuska na stanowisku specjalisty ds. marketingu w porcie.
- W oparciu o uzyskane informacje zespół nie stwierdził naruszenia tajemnicy handlowej i tajemnicy spółki oraz potwierdził prawidłowe funkcjonowanie systemu dostępu do informacji niejawnych - tłumaczył. Przewodniczący RN Jan Zarębski wyjaśnił, że "rada nie ma absolutnie żadnych wątpliwości, że nie zostały naruszone interesy portu lotniczego w Gdańsku przez pracę Michała Tuska zarówno w porcie, jak i na rzecz OLT Express". Kontrolę przeprowadzono między 3 września a 1 października z inicjatywy właścicieli spółki i jej rady nadzorczej. O informację nt. działalności gdańskiego lotniska w związku z aferą Amber Gold zwracali się m.in. radni PiS sejmiku województwa pomorskiego. Sekretarz RN Jan Szymański wyjaśnił, że kontrolę przeprowadzono w oparciu o dokumenty przekazane przez działy księgowości i personalny portu, maile, faktury i korespondencję Michała Tuska z przedstawicielami spółek OLT Express. W ramach kontroli zostały przeprowadzone rozmowy z pracownikami portu m.in. z prezesem, księgową, kierownikiem analiz ekonomicznych, kierownikiem działu personalnego i z Michałem Tuskiem. W połowie września Prokuratura Okręgowa w Gdańsku wszczęła śledztwo po zawiadomieniu organizacji "Stop korupcji", która uważa, że syn premiera Michał Tusk mógł działać na szkodę gdańskiego lotniska, pracując równocześnie dla OLT Express. Prokuratura zbada działalność portu w związku ze świadczeniem usług spółce OLT Express. Jeśli ktokolwiek jest zaskoczony, że w zatrudnieniu Michała Tuska nie znaleziono niczego niewłaściwego, to przypominamy udziałowców Portu Lotniczego w Gdańsku: Przedsiębiorstwo Państwowe Porty Lotnicze (29,09 proc.), samorząd województwa (32,85 proc.), Gdańsk (33,66 proc.), Gdynia (2,24 proc.) i Sopot (2,19 proc.). A prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza (Platforma Obywatelska) przeciągającego samolot OLT Express nie trzeba przypominać, bo tego widoku nie da się zapomnieć.
Niezalezna
Dekompresja kłamstwa Fragment „Pieśni konfederatów barskich" cytowany niżej urasta dziś do rangi proroctwa. Anna Walentynowicz zaufała bez granic Chrystusowi. Całe swoje życie stawała w obronie pokrzywdzonych, pomagała biednym, walczyła o sprawiedliwość i prawdę. Walczyła o Polskę wolną, niepodległą i sprawiedliwą, o Polskę, w której nikt nie będzie zmuszany do kłamstwa i nikt nie będzie bał się powiedzieć prawdy. Anna Walentynowicz poległa na posterunku, w drodze do Katynia, dokąd leciała, by upomnieć się o prawdę i pamięć o zamordowanych obrońcach naszej niepodległości. By zaprotestować przeciwko kłamstwom rozgłaszanym przez 60 lat, które miały chronić morderców. Razem z Anną poległ prezydent Polski, najwyżsi dowódcy wojskowi, biskupi i wybitni politycy. A kraj zalał potop kłamstw oraz drwin i gróźb kierowany przeciwko tym, którzy w te kłamstwa ośmielili się wątpić. Możemy sobie wyobrazić, jak cierpiała dusza Anny Walentynowicz, patrząc z góry na te bezeceństwa. Cierpiała i nic nie mogła na to poradzić. Ale czy naprawdę nie mogła?
Niezwykły zbieg okoliczności Zdarzył się zdumiewający przypadek. W trumnach z ofiarami katastrofy doszło do zamiany dwóch ciał. Jednym z nich były szczątki Anny Walentynowicz. Niezgodności w dokumentacji pozwoliły uzasadnić wniosek o ekshumację. Przeprowadzone badania ze 100-proc. pewnością potwierdziły zamianę ciał. Po raz drugi odbyły się pochówki, które zorganizowano z należnymi honorami. Po dwóch i pół roku doczesne szczątki ofiar spoczęły we właściwych grobach. Pozostaje tylko wyjaśnić, co lub kto zawinił: urzędnicza nieudolność, brak nadzoru czy niekompetencja, bo mam nadzieję, że jednak nie była to celowa złośliwość. Ktoś zajmie się tym dochodzeniem, lecz jego wyniki, jeśli nie dostarczą informacji o przyczynach katastrofy, nie mają istotnego znaczenia wobec procesów, które odkrycie zamiany ciał już uruchomiło. Okazało się, nie pierwszy raz w naszej najnowszej historii, że znów tylko „oszołomy" miały rację. Karygodny i bolesny szczególnie dla rodzin, ale jednak przypadek sprawił bowiem, że jak domek z kart rozsypał się wielki gmach kłamstwa budowany ws. katastrofy smoleńskiej przez rząd od dwóch i pół roku. Ten gmach kłamstwa runął, mimo że nie wyszły na jaw żadne nowe dokumenty i nie odkryto nowych dowodów ws. Smoleńska.
Plątanina zaprzeczeń To sami autorzy kłamstw z 2010 r. zaczęli gwałtownie zaprzeczać swoim dotychczasowym twierdzeniom, słowom własnym i swoich kolegów. Dowiedzieliśmy się, że twierdzenie minister Ewy Kopacz: „Cały teren katastrofy został przekopany na metr głęboko i przesiany" było kłamstwem, a tę opowieść pani minister wymyśliła, gdyż „ciała dostarczane do kostnicy były pokryte gliną i ziemią". Minister Kopacz zapewniała nas: „Polscy patomorfolodzy włożyli białe kitle i stanęli wspólnie z patologami rosyjskimi do pracy". Dziś okazuje się, że polscy patomorfolodzy, jeśli w ogóle tam byli, nie zostali dopuszczeni do sekcji, lecz jedynie „pomagali przygotować ciała do identyfikacji". W 2010 r. zapewniano nas o niezwykle harmonijnej współpracy ze stroną rosyjską, o wyjątkowej dokładności, staranności, pietyzmie i drobiazgowym przestrzeganiu zasad i regulaminów. Dzisiaj dowiadujemy się, że podczas prac związanych z katastrofą smoleńską i badaniem jej przyczyn panował nieopisany bałagan, w którym zamiana ciał była nieunikniona. A personel był tak przemęczony, że nie panował nad sytuacją. Dowiedzieliśmy się też, że za zamianę ciał odpowiadają rosyjscy sanitariusze. W kostnicy sanitariuszami grzecznościowo nazywa się pracowników fizycznych bez specjalnych kwalifikacji. Rosyjscy robotnicy z kostnicy prawdopodobnie nie potrafili czytać łacińskich liter, jeśli więc członkowie polskiego rządu próbują zwalić na nich winę, znaczy to, że Rosjanie pracowali bez kontroli ze strony polskiej. Dlaczego nas okłamywano, zapewniając o nienagannej współpracy i świetnej atmosferze? Czy dlatego, by nas pocieszyć, czy raczej próbowano Polaków uśpić, by nie starali się kontrolować sytuacji?
Strach i sumienieNależy z uwagą rozważyć wypowiedzi, które z pozoru mają charakter lapsusów, a w rzeczywistości odsłaniają stan rzeczy. Z ust premiera dowiadujemy się, że winę za błędy w dochodzeniu prawdy o katastrofie ponoszą nie ci, którzy wybrali się do Smoleńska, by uczestniczyć w śledztwie, lecz ci, którzy nie pojechali. To ważna wiadomość i wymaga logicznej analizy. Nie jest prawdą, że do śledztwa w Smoleńsku jechał kto chciał, mógł pojechać tylko ktoś, kogo upoważnił do tego polski rząd. Nie proponowano udziału w śledztwie opozycji, gdyż PiS z całą pewnością by nie odmówił. A więc „kto chciał, kto nie chciał" dotyczy tylko sfery rządu PO. W autorytarnie zarządzanej partii, jaką jest Platforma Obywatelska, nie ma takiej swobody, by podwładny mógł bezkarnie odmówić wykonania polecenia. A jednak część dworu Tuska odmówiła. Powód może być jeden: delegowani otrzymywali takie instrukcje, których wykonania odmawiali ze strachu, że się wyda, iż podjęli takie działania, lub dlatego, że na ich wykonanie nie pozwalało im sumienie. Daj Boże, żeby to drugie. Teraz Tusk nie może ich represjonować, bo wyjawią, czego od nich wymagano, ale jednocześnie pozostawienie ich bez przykładnej kary powoduje upadek budowanego na strachu autorytetu szefa rządu. Stąd pewnie przerażenie premiera.Wojna lub prawda Należy też wrócić do wydarzeń obecnie niekomentowanych. 10 kwietnia 2010 r. Donald Tusk przez godzinę konferował telefonicznie z Władimirem Putinem. Następnie spotkali się w Smoleńsku i by wykluczyć podsłuch, rozmawiali w specjalnie w tym celu ustawionym namiocie. Do dzisiaj nie znamy treści tych rozmów ani podjętych zobowiązań i decyzji. Premier jest urzędnikiem państwowym, a przepisy wymagają dokumentacji takich spotkań. Pytanie, czy premier dopuścił się zdrady stanu, pozostaje więc otwarte. Po katastrofie premier w dyskusji sejmowej powiedział: „Albo będziecie mieli prawdę bez wojny, albo wojnę bez prawdy" (prawda to raport MAK-u). Gdybyśmy to my chcieli Rosję zaatakować, straszenie wojną nie miałoby sensu. Dlatego to zdanie należy odczytać: jeżeli zakwestionujecie rosyjską wersję, Rosja zaatakuje nasz kraj. Premier używa tu szantażu, czyli groźby karalnej. Publiczne oskarżenie sąsiedniego kraju o zamiar agresji jest ciężką obrazą. Prowadźmy dalej logiczną analizę tego zdania. Dlaczego Rosja miałaby nam grozić agresją, gdy będziemy dochodzili prawdy? Jest tylko jedna sensowna odpowiedź – tylko wtedy, gdy to Rosja dokonała zamachu na prezydenta Rzeczypospolitej. Zatem zdanie „Albo będziecie mieli prawdę bez wojny, albo wojnę bez prawdy" po logicznym rozszyfrowaniu brzmi: zamachu dokonała Rosja, lecz nie możemy tego ujawnić, bo Rosja nas zaatakuje. Taka logiczna dekompresja kłamstwa jest dla wszystkich oczywista.Nie wiemy w tej sytuacji, jakie korzyści Donald Tusk zaproponował Władimirowi Putinowi, by Rosja zgodziła się być tak publicznie obrażana. Ja wciąż uważam, że to nie Rosja jest jedynym autorem zamachu. Andrzej Gwiazda
Premier wynajął drogą kancelarię przeciwko rodzinom smoleńskim Kancelaria Prof. Marek Wierzbowski i Partnerzy reprezentuje Kancelarię Premiera w sporze m.in. z rodziną wicepremiera Przemysława Gosiewskiego. Sprawa dotyczy działań rządu po katastrofie smoleńskiej. Rodzina śp. Przemysława Gosiewskiego, powołując się na przepisy ustawy o dostępie do informacji publicznej, chciała się dowiedzieć m.in. tego, jakie były podstawy zastosowania konwencji chicagowskiej w śledztwie dotyczącym wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej oraz jakie ustalenia zapadły pomiędzy premierem polskiego rządu Donaldem Tuskiem a premierem rządu rosyjskiego Władimirem Putinem. Beata Gosiewska, wdowa po wicepremierze, oraz jego matka Jadwiga Gosiewska chciały również poznać prawdę na temat działań podjętych przez nasze władze w celu sprowadzenia do Polski wraku Tu-154M oraz czarnych skrzynek. Zamiast odpowiedzieć, KPRM wynajęła jedną z najdroższych w Polsce kancelarii prawnych – Prof. Marek Wierzbowski i Partnerzy, która m.in. w imieniu Kancelarii Premiera wniosła do Naczelnego Sądu Administracyjnego skargę kasacyjną dotyczącą wcześniejszego wyroku Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie. Zgodnie z nim premier musi udostępnić informacje na temat zastosowania konwencji chicagowskiej.
– Chcieliśmy także się dowiedzieć, jakie premier podjął działania, by podważyć ustalenia raportu końcowego MAK-u – mówi nam Beata Gosiewska. W spór z rodzinami smoleńskimi premier nie zaangażował rządowych prawników, lecz wynajął prywatną kancelarię. Jej szef Marek Wierzbowski zasiada m.in. w radzie nadzorczej warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych (jest wiceprezesem rady). Prof. Marek Wierzbowski jest także autorem rozprawy wykorzystanej – jak twierdzi – w czasach PRL-u przez MSW w tajnym instruktażu dotyczącym postępowania z organizacjami społecznymi w 1976 r.
„(…) Na tle nowej pozycji organizacji społecznych w zestawieniu z tradycyjnymi przepisami prawa o stowarzyszeniach może dochodzić do nieporozumień. W szczególności organy resortu spraw wewnętrznych sprawujące nadzór nad stowarzyszeniami stają niejednokrotnie wobec trudnych do rozwiązania problemów prawno-politycznych. Zawarte w pracy rozważania teoretyczno-prawne mają za zadanie pomóc w rozstrzyganiu tych problemów. (…) W pracy nawiązujemy szeroko do osiągnięć nauki radzieckiej. Wynika to z poważnych osiągnięć doktryny radzieckiej w tym temacie. Problematyka organizacji społecznych posiada w ZSRR obfitą literaturę, co jest wyrazem doceniania roli organizacji społecznych w ustroju socjalistycznym (…)” – pisał Marek Wierzbowski. Te fragmenty znalazły się w tajnym instruktażu MSW z 1976 r., gdy przez Polskę przetaczała się fala strajków i gdy powstawał opozycyjny wobec władz PRL-u Komitet Obrony Robotników. Dorota Kania, Samuel Pereira
TW ZNAK, czyli szara eminencja rządu Tuska nagle wypchnięta z cienia Kto dzisiaj pamięta scenę balkonową w sejmie, kiedy Tusk po wyborach w 2007 roku miał przedstawić kandydatury ministrów i Michał Boni nie został ministrem, bo miał swoją teczkę w IPN?. Nawet niektórzy widzieli wtedy łzy w oczach Boniego skrzywdzonego przez SB i IPN, kiedy się tłumaczył, że tylko palił, ale się nie zaciągał? Potem się okazało, że to taki naturalny wygląd dla "płaczącego ministra". W przekazanym Sejmowi 4 czerwca 1992 r. wykazie agentów wymienia się, jako TW ZNAK: Michała Boniego. W 2007 roku jeszcze nie mógł zostać ministrem, został nim dopiero 4 lata później, kiedy media już wszystkie zostały zneutralizowane i współpracowały z rządzącymi. Nie został, więc Michał Boni ministrem, ale szarą eminencją w rządzie Tuska, szefem doradców Tuska. Potem był 10 kwietnia 2010 r. i szef doradców premiera RP został kierownikiem zakładu pogrzebowego?Dzisiaj Donald Tusk potrzebuje parawanu, za który może się schować, więc wysyła swoją szarą eminencję, nagrodzoną stanowiskiem ministra, dla którego specjalnie stworzono odrębne ministerstwo Cyfryzacji i Administracji. Ministrem spraw wewnętrznych został zaufany doradca ds służb specjalnych Tuska - Cichocki. Dzisiaj w TVN24 minister Michał Boni zaatakował Rodziny. Tym razem sam, w 2010 roku robił to Graś.
"Państwo ten egzamin zdało" Boni zapewnił, że w 2010 roku cały sztab osób wykonywał wiele działań, by pomóc rodzinom ofiar katastrofy smoleńskiej. - Uważam za bardzo niesprawiedliwe powiedzenie, że wszystko zawiodło. Że były jakieś zakazy w związku z otwieraniem trumien, jakby ktoś chciał wtedy komuś zrobić coś złego. Działaliśmy dla dobra ludzi. Wszystkie rodziny, które chciały i zgłosiły wnioski o spopielenie swoich bliskich, otrzymały wskazania we współpracy z inspekcją sanitarną jak to się robi. Znaleźliśmy rozwiązanie - mówił minister. Minister powiedział też, że rozumie emocje, które zapewne towarzyszą osobie, która stwierdza, że przestała ufać państwu polskiemu. - Ale jak przechodzimy do debaty politycznej, dyskusji w Sejmie, kiedy tych emocji powinno być troszkę mniej, to wtedy uważam, że nie można powiedzieć, że państwo polskie zawiodło. Bo trzebaby było zobaczyć całą wielką maszynerię, która wtedy pracowała. Dziesiątki ludzi, prawie dwa tysiące osób. Martwi mnie jak pani Małgorzata Wassermann mówi, że było tylko kilkanaście osób, może 30 osób, bo mówi tylko o Moskwie. Nie mówi o tym, co się działo tutaj - mówił Boni.
Jeśli rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej zechcą ekshumować ciała swoich bliskich, to państwo powinno im to umożliwić - to opinia ministra Michała Boniego, który w 2010 r. m.in. koordynował transport szczątków ofiar do kraju. Choć Boni w "Faktach po Faktach" przyznał, że ekshumacje "być może są potrzebne",
Rodziny chcą ekshumacji? Boni: Państwo jest od tego, by to oczekiwanie zrealizować
Spotkanie z Tuskiem - obrażenie Ewy Kochanowskiej, co spotka Rodziny Smoleńskie u Komorowskiego? 11 GRUDNIA 2010 R. Odsyłano nas już do psychoterapeutów, mówi się o tym, że pytania, które zadajemy są haniebne. Padła też opinia, że jesteśmy "charakteropatami bez empatii". Jeszcze chwilę i to rodziny będą musiały przepraszać za katastrofę smoleńską. My takie "miłe" rzeczy słyszymy już od jakiegoś czasu, ale mnie to nie obraża. Mam grubą skórę - mówiła na antenie telewizji Polsat News Ewa Kochanowska. Wdowa po tragicznie zmarłym w katastrofie prezydenckiego Tupolewa Rzeczniku Praw Obywatelskich, podkreśliła, że podczas dzisiejszego spotkania z premierem pytania przedstawicieli części rodzin były "torpedowane". - Te osoby, które nie chciały zadawać pytań były zaszokowane naszymi pytaniami. Wydaje mi się, że premier znajduje oparcie w tej grupie i czuje się zwolniony z obowiązku odpowiedzi - mówiła Kochanowska. To jest bezczelność, trudno to inaczej nazwać - powiedział Graś w programie "Siódmy Dzień Tygodnia" w Radiu Zet. Jak podkreślił Graś, trzeba w końcu "brednie i oskarżenia" wygłaszane w różnych miejscach pod adresem rządu i premiera, nazywać po imieniu. Córka Zbigniewa Wassermana opuściła spotkanie przed jego zakończeniem. Jak powiedziała w Polsat News atmosfera była nerwowa, a rodziny ofiar katastrofy nie miały możliwości bezpośredniego zadawania pytań, bo były one już wcześniej zebrane i czytane. - Pytaliśmy, czy to był lot cywilny czy wojskowy. Tusk odpowiedział, że to nie jest przesłuchanie i nie będzie w ten sposób odpowiadał - relacjonowała Małgorzata Wasserman. W spotkaniu w KPRM brali udział - oprócz Tuska - także szef kancelarii premiera Tomasz Arabski, minister zdrowia Ewa Kopacz i szef doradców premiera Michał Boni. Jest to drugie spotkanie szefa rządu z rodzinami ofiar katastrofy smoleńskiej; pierwsze odbyło się 10 listopada.Małgorzata Wassermann powiedziała dziennikarzom, że będzie pytała premiera o jego niedawne spotkanie z prezydentem Rosji Dimitrijem Miedwiediewem i ustalenia, jakie tam zapadły oraz o to, jakie są gwarancje, że współpraca polskich i rosyjskich prokuratorów będzie lepsza. - Premier zapewnia, że współpraca jest świetna, a my wiemy, że tak nie jest - zaznaczała.
Tusk zamyka czasowo jeden front wojenny - ten który sam otworzył , czyli walkę z Kościołem Katolickim w Polsce. W lutym 2012 r. minister administracji i cyfryzacji Michał Boni, odnosząc się do przedstawionego raportu Katolickiej Agencji Informacyjnej o finansach Kościoła katolickiego w Polsce.zapowiedział,że tak jak zapowiadał w expose premier Tusk, rząd w oficjalnym dokumencie przedstawi swoje stanowisko w sprawie Funduszu Kościelnego. – Będziemy się starali to zadanie z expose zrealizować, tworząc taką ścieżkę i dyskutując o niej. Podkreślił, że sprawa dotyczy wszystkich Kościołów i związków wyznaniowych, nie tylko Kościoła katolickiego. Strona rządowa prześle dokument zainteresowanym stronom, następnie odbywać się będą konsultacje. Jak stwierdził, są też kraje, w których ci, którzy mają poczucie tożsamości ze wspólnotą religijną poprzez odpowiednią składkę mogą tę wspólnotę wspierać i tak mogłoby też być w Polsce. – Nie wiem czy to powinien być 1 proc. czy jakiś element dodatkowy w tym 1 procencie, który teraz jest, ale na to też trzeba spojrzeć ze strony budżetu państwa, żeby się to jakoś sensownie bilansowało – uznał minister administracji. A najwieksza afera ministra administracji i cyfryzacji dopiero przed nami.
KE wstrzymuje środki UE na polskie projekty e-administracji. Teraz każą zwrócić, co dali plus kara Koniec z przekrętami przy informatyzacji? Boni mówi, co się zmieni Minister ujawnił, ile pieniędzy stracimy przez błędy urzędników. Proponujemy nowe podejście - powiedział. Polska może odzyskać ponad miliard złotych unijnego dofinansowania na projekty informatyczne w administracji. - Realizujemy dziś kilkaset projektów informatycznych, część czekają zmiany - zapowiada Michał Boni, minister cyfryzacji. W zeszłym tygodniu Komisja Europejska zawiesiła dofinansowanie na te projekty o łącznej wartości szacowanej na ponad miliard dwieściemilionów złotych. Maryla
Ziemkiewicz ostro o Paradowskiej: W duchu Urbana
- Janina Paradowska, od dawna zasługująca na miano Wandy Odolskiej III RP, nigdy nie miała zahamowań, by powiedzieć lub napisać największą nawet bzdurę, jeśli tylko służyło to zachwalaniu pomagdalenkowego establishmentu lub poniżaniu prawicy” – ocenia w swoim felietonie w „Rz” Rafał A. Ziemkiewicz. Jego zdaniem publicystka przekracza także inne granice. Ziemkiewicz przypomina oburzenie publicystki ekshumacjami ofiar katastrofy smoleńskiej: „We mnie jest coraz większy bunt na godzenie się z tym dyktatem i szantażem rodzin smoleńskich. Byłam na Torwarze (gdzie przygotowywano trumny do pochówków), widziałam trumny, ale nie widziałam ani jednej smoleńskiej rodziny. Bo Torwar miał jedną wadę: nie wpuszczano kamer”. Publicysta litościwym milczeniem pomija zarzucanie przez Paradowską smoleńskim wdowom parcia do kamer. „Ale, powtórzmy, nie chodzi już o brak zahamowań pani Paradowskiej w sadzeniu idiotyzmów. Chodzi o skończoną nikczemność, do jakiej okazała się zdolna w swej propagandowej służbie posunąć” - ocenia Ziemkiewicz. Rafał A. Ziemkiewicz przypomina także Jerzego Urbana, który stwierdził kiedyś, że jest mu wszystko jedno, czy jego zwłoki pochowane zostaną w złotej trumnie czy ciśnięte na śmietnisko w foliowym worku. Publicysta „Rz” pisze, że może wydawać się zrozumiałym, iż taki fason imponowałby ludziom z podobnego kręgu kulturowego, ale podobnie myślą pan premier, pani marszałek, pani redaktor, a to już trudno pojąć.
„Jako katolikowi (marnemu, ale się staram) nie wolno mi życzyć pani Paradowskiej, by gdy wybije ta godzina, nad jej pochówkiem czuwała Ewa Kopacz. Wolno mi tylko modlić się dla niej o łaskę opamiętania” - konstatuje Ziemkiewicz
EMBe/Rp.pl
Prawicowa wersja okrągłego stołu Zeszłoroczny sukces Marszu Niepodległości oraz liczne akcje w obronie Telewizji Trwam pokazały, że sprzeciw wobec reżimu PO rośnie, a w dodatku w Polsce jest coraz więcej ludzi, którzy chcą zademonstrować przywiązanie do wolnościowych i konserwatywnych wartości. Niestety tzw. prawicowi liderzy, widząc sukces tych imprez, natychmiast zaczęli kombinować, jak go przekuć na kapitał polityczny i osobisty, bo nie może przecież być tak, że jakaś impreza jest spontaniczna i nie będzie właściwych ludzi na jej czele. Z tej kombinatoryki wyszło, że marsze spontaniczne trzeba opanować albo zaproponować dla nich alternatywę. Oczywiście w takich działaniach przoduje Prawo i Sprawiedliwość, które zaraz po Marszu Niepodległości, wobec braku możliwości przejęcia go, przeprowadziło swój kontrmarsz. A w marszach związanych z walką o koncesję dla Telewizji Trwam przyjęło rolę współorganizatora, by stopniowo zdominować cały ten ruch protestu i wtłoczyć go w swoją propagandową tubę. Niestety w dodatku w tuba ta ma wyraźnie socjalistyczne brzmienie. Z kolei organizatorzy Marszu Niepodległości, gdy zawiązali formalne stowarzyszenie nim zarządzające, od razu przystąpili do czystek. Jedną z ich ofiar stał się Janusz Korwin-Mikke – za to, że powiedział coś, co się komuś ze stowarzyszenia nie spodobało. I nie miało już żadnego znaczenia, że JKM angażował się w imprezę wtedy, gdy wcale nie było jeszcze powiedziane, że stanie się ona sukcesem, i robił to całkowicie bezinteresownie. Wszystko to skłania do smutnej prognozy: prawdopodobnie znów para pójdzie w gwizdek. Spontaniczne zaangażowanie dziesiątków czy może nawet setek tysięcy ludzi zostanie roztrwonione poprzez kolejne niesnaski w grupie wiecznie z siebie zadowolonych, ale za to skłóconych o miejsce w pierwszym rzędzie, prawicowych liderów. W sumie nie jest to zresztą nic nadzwyczajnego – wystarczy trochę poczytać tzw. prawicowe media, by zorientować się, że dla ich redaktorów najwięksi wrogowie czają się na prawicy. Przykładowo: „Gazeta Polska” nie dostrzega po prawej stronie nikogo oprócz pewnych, też zresztą nie wszystkich, polityków PiS. A tak werbalnie walczący o odpowiedzialne dziennikarstwo portal wpolityce.pl, jeśli ma przykładowo napisać coś o Nowej Prawicy, zawsze oddaje to zadanie w ręce dwóch osobistych wrogów JKM, których wielka niegdyś miłość do niego jest zapewne powodem ich obecnych frustracji. Tymczasem warunkiem sukcesu w walce z lewactwem jest zrobienie tego, czego kiedyś dokonała lewica postpezetpeerowska i lewica rewizjonistyczna – czyli okrągłego stołu. Tyle że w prawicowej wersji. Jeśli ktoś po prawej stronie tego nie rozumie, to powinien zostać zmuszony do odejścia! A na razie wraz z JKM zapraszam na Marsz Wolnościowców, który odbędzie się w przyszły weekend, po konwencie Nowej Prawicy. Marsz ten ma pokazać, że nie jest prawdą, iż wolnościowa prawica w Polsce straciła głos. Sommer
Testy krwi do powtórki Konieczne są badania na zawartość alkoholu we krwi gen. Andrzeja Błasika - postuluje mec. Bartosz Kownacki, pełnomocnik rodziny szefa Sił Powietrznych. W przypadku bezczynności prokuratury zapowiada złożenie własnego wniosku.
- Jeżeli prokuratura nie przeprowadzi tych badań z urzędu, to ja taki wniosek zgłoszę - zapowiada w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" mec. Kownacki. Adwokat zaznacza, że konieczne do badań próbki powinny być w posiadaniu śledczych rosyjskich, a niewykluczone, że także polskich. Według raportu rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego sporządzonego po katastrofie Tu-154M, we krwi dowódcy Sił Powietrznych w wyniku ekspertyz medyczno-sądowych rzekomo "wykryto alkohol etylowy w stężeniu 0,6 promila". Ewa Błasik, wdowa po gen. Andrzeju Błasiku, oświadczyła, że raport MAK jest haniebną próbą szkalowania pamięci jej męża. Nie zgadza się z ustaleniami MAK. - Kwestionujemy to i będziemy argumentować nasze stanowisko w toku śledztwa prokuratury - podkreślał wcześniej mec. Kownacki. Adwokat krytykuje ostatnie wypowiedzi polityków PO i doradcy prezydenta Bronisława Komorowskiego, że ówczesna minister zdrowia Ewa Kopacz przebywała w Moskwie po katastrofie smoleńskiej, jako prywatna osoba.
- Publicznie przedstawiała się, jako minister zdrowia, jako biegły sądowy, występowała ze swoim rosyjskim odpowiednikiem na konferencjach prasowych - przypomina Kownacki. Przedstawiając informację rządową w Sejmie, minister sprawiedliwości Jarosław Gowin stwierdził, że ministrowie Kopacz i Arabski byli w Moskwie, jako wysłannicy premiera.
Prokurator odcina się od NiesiołowskiegoZ kolei Prawo i Sprawiedliwość domaga się wyraźnego stanowiska Donalda Tuska wobec ostatnich obrzydliwych wypowiedzi posła PO Stefana Niesiołowskiego. Stwierdził on w Superstacji, że wcześniejsze ekshumacje Przemysława Gosiewskiego, Janusza Kurtyki i Zbigniewa Wassermanna były "niepotrzebne", a rodziny powinny zapłacić za ich przeprowadzenie. "Bo nie może być tak, że będą obciążały Skarb Państwa" - powiedział Niesiołowski.
- Mam nadzieję, że Donald Tusk odetnie się od tych wypowiedzi i wyciągnie konsekwencje wobec Stefana Niesiołowskiego - oświadczył szef klubu PiS Mariusz Błaszczak. Zapowiedział też skierowanie wniosku do sejmowej komisji etyki o ukaranie posła PO.Przypomnijmy, że o ekshumacje posłów Gosiewskiego i Wassermanna wnioskowały ich rodziny, z kolei rodzina byłego szefa IPN była zdecydowanie przeciw ekshumacji. Prokuratura wojskowa podkreśla, że w tych trzech przypadkach te procedury zostały przeprowadzone z urzędu.
- Wszystkie przeprowadzone dotychczas ekshumacje były z urzędu. Niezależnie od tego w niektórych przypadkach pokrzywdzeni bądź ich pełnomocnicy złożyli wnioski o ich przeprowadzenie - informuje płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy NPW. Jak dodaje, na mocy przepisów koszt takich czynności pokrywa państwo.
- Ekshumacja jest czynnością procesową prokuratury, dlatego też wszelkie koszty z nią związane pokrywa Skarb Państwa - zaznacza rzecznik. Prokuratura podkreśla też, że "nie zakazywała ani też nie wyrażała zgody na otwieranie trumien ciał ofiar katastrofy po ich przetransportowaniu do kraju, bowiem do prokuratury nikt z takimi postulatami nie występował".
- W aktach śledztwa udokumentowano jedynie fakt otwarcia trumny z ciałem pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego - dodaje płk Rzepa. Zenon Baranowski
Żydzi Izraelscy Niechaj Żyją Długo I Szczęśliwie! Wielkie emocje wywołał Günter Grass swoim wierszem opublikowanym w kwietniu na łamach lewicowo-liberalnej „Süddeutsche Zeitung”, a zatytułowanym „Wszystko, co musi zostać powiedziane”. Oskarżył w nim rządzących Izraelem, że chcą dokonać ataku atomowego na Iran, innymi słowy dokonać „ostatecznego rozwiązania kwestii perskiej”. Niektórzy komentatorzy pośpiesznie wyciągnęli z tego wniosek, że utwór jest przejawem „antysemityzmu esesmana”, bo jak wiemy, w młodości Grass służył przez pewien czas w jednostce Waffen-SS. Wydaje się jednak, że raczej zachodzi tu klasyczny przypadek dotarcia lewicowca na pozycje antysyjonistyczne (antyizraelskie). Ten lewicowy antysyjonizm jest logiczną konsekwencją struktury ideologiczno-politycznej przyjętej przez lewicę. Pokazał to już dawno lewicowy aktywista z Izraela Jeff Halper, który w znanym artykule „Izrael jako przedłużenie Imperium Amerykańskiego”, skonstatował ze smutkiem, że tragizm historycznego procesu spowodował przesunięcie się Izraela jako całości na prawo, co przejawia się m.in. w strategicznym sojuszu establishmentu izraelskiego z chrześcijańską i neokonserwatywną prawicą w USA. Izrael, twierdzi Halper, odnosi korzyść ze wzmocnienia prawicy w USA i wszędzie w Europie i jest dzisiaj jednym z ważnych centrów mobilizacji na skalę globalna prawicowych sił ideologicznych i politycznych. Traktowanie Izraela, jako protektoratu Stanów Zjednoczonych nie jest niczym nadzwyczajnymDodajmy na marginesie, że traktowanie Izraela, jako protektoratu Stanów Zjednoczonych nie jest niczym nadzwyczajnym, to standardowa teza np. Noama Chomsky’ego, będąca poniekąd recyklingiem poglądu starej lewicy trockistowskiej i socjalistycznej, która uważała, iż ruch syjonistyczny jest manipulowany przez brytyjskich imperialistów, potrzebujących Żydów w Palestynie, aby móc realizować swoją politykę „dziel i rządź”. O tym, czy Izrael jest protektoratem USA można dyskutować, natomiast raczej bezdyskusyjna jest teza, że izraelska klasa rządząca, aby egzystować, potrzebuje zewnętrznego zasilania. Już dawno temu w swoim słynnym tekście „o klasowym charakterze Izraela”, ogłoszonym w „New Left Review” w 1971 r., Haim Hanegbi, Mosze Machower i Akiva Orr pisali, że biurokracja państwowo-partyjna w Izraelu utrzymuje się z pomocy udzielanej przez Waszyngton i z darowizn amerykańskich Żydów, które można odpisywać od podatku. I nic w tej materii się nie zmieniło: Zev Golan z konserwatywno-liberalnego „Institute for Advanced Strategic and Political Studies” w Jerozolimie głosi od dawna, że „cały kraj jest na zasiłku”, pozwalającym sfinansować posady dla biurokratów, partyjnych i związkowych funkcjonariuszy, generałów i rabinów („na zasiłku” są też – co oczywiste – funkcjonariusze Autonomii Palestyńskiej). Według obliczeń Instytutu od lat jedna siódma produktu krajowego brutto Izraela pochodzi z takich czy innych datków, jest ekonomicznie katastrofalne, zapobiega reformom, powoduje inflację, marnotrawstwa i obniżenia konkurencyjności. Warto w tym kontekście przypomnieć opinię Alvina Rabushki na temat pierwszego transferu finansowego do Izraela, mianowicie niemieckich reparacji wojennych, które – jego zdaniem – umożliwiły lewicowym syjonistom sfinansowanie wizji socjalistycznego Izraela. Lewicowy antysyjonizm (i prawicowy prosyjonizm) jest efektem ukształtowania się zasadniczych frontów globalnej konstelacji „geoideologicznej”, która wytworzyła się w ostatnich 25 latach. To, że antysyjonizm stał się składnikiem politycznej ideologii obozu lewicy, nie wynika wcale z „antysemityzmu”, ale ma swoje źródło w obiektywnej konfiguracji ideowo-politycznej: jeśli bowiem Izrael jako całość (niezależnie od swojego charakteru „socjalistycznej Sparty”) znajduje się wewnątrz obozu światowej prawicy, stanowiąc przedłużenie Imperium Americanum, stanowiącego bastion światowego kapitalizmu, to antyimperialistyczna i autentycznie antykapitalistyczna lewica musi dziś być „antysyjonistyczna”, bo inaczej przestanie być antyimperialistyczną i antykapitalistyczną lewicą. Tacy twardzi lewicowcy jak James Petras i Roger Garaudy czy u nas Paweł Michał Bartolik, Zbigniew Marcin Kowalewski, Przemysław Wielgosz i Stefan Zgliczyński są więc rzeczywiście konsekwentnymi, integralnymi lewicowymi antykapitalistycznymi antyimperialistami, natomiast lewicowi prosyjoniści zdradzają lewicę, przechodząc na stronę kapitalizmu i imperializmu. Formułowany niekiedy wobec lewicowych antysyjonistów zarzut, że reprezentują oni „antyimperializm głupców” pochodzi z repertuaru imperialnej propagandy, która wrogów imperium określa rutynowo mianem „głupców”, „chorych psychicznie”, „złoczyńców” etc. Podejrzenia, że powodują nimi „antyżydowskie resentymenty” to wytwór dziecinnego podejścia do polityki; tu idzie o przemyślany i dojrzały wybór ideowo-polityczny autentycznych reprezentantów antyimperialistycznej i rzeczywiście a nie pozornie antykapitalistycznej lewicy, zgodny z logiką globalnej walki polityczno-ideologicznej. Tę nową konstelację geoidelogiczną dawno wyczuli polscy prawicowcy, na przykład publicysta i członek redakcji kwartalnika „Stańczyka” Arkadiusz Karbowiak z Opola. 10 lat temu na łamach dwumiesięcznika „Arcana” ogłosił on artykuł „Intifada”, który uznać można za manifest polskiej prosyjonistycznej prawicy. Izrael jawi się u niego jako wcielenie konserwatywno-narodowej Arkadii, która, według Karbowiaka, powinna
„być miła sercu każdego człowieka prawicy, a nie być przedmiotem niewybrednych ataków, którym początek dał stalinowski jeszcze Związek Sowiecki”. Po lekturze takich tekstów jak „wiersz” Grassa dojść można do przekonania, że konsekwentna obrona polityki Izraela możliwa jest dziś wyłącznie z pozycji prawicowo-konserwatywnego realizmu politycznego, nigdy z pozycji lewicowych. Tylko twarda, konserwatywno-narodowa prawica wolna od „trzecioświatowych nostalgii”, rację stanu i bezpieczeństwo obywateli stawiająca ponad mętną ideologię praw człowieka, uznająca „prawo podboju”, niedająca się zastraszyć zarzutami „rasizmu”, „ksenofobii” etc. może być przydatna dla Izraela. Establishment izraelski wie o tym od dawna, i wie też, że światowa lewica jest już dlań stracona. Przed kilku laty na łamach pisma „Obywatel”, (na którego łamach od czasu do czasu publikowałem) pewien trockista, lewicowy syjonista i mieszczański antyfaszysta w jednej osobie z sobie tylko wiadomych powodów zaliczył mnie – nie przytaczając rzecz prosta żadnych argumentów na poparcie swojej opinii – do „prawicowych antysyjonistów”, ponieważ rzekomo „neguję prawo Izraela do istnienia”. Zgoda, udaję tylko, że nie wiem, jakie były powody: po prostu wykonywał władczy gest kontrolera dyskursu, chcąc mnie ideologicznie i politycznie stygmatyzować i wykluczyć z publicznej debaty, co mu po latach wspaniałomyślnie wybaczam. Nie powstrzymuje mnie to jednak przed stwierdzeniem, że w warstwie merytorycznej jego zarzut był idiotyczny.
„Państwo Izrael”, podobnie zresztą jak „państwo Polskie” i każde inne, jest wielką abstrakcją. Mniejszą abstrakcją natomiast jest klasa rządząca. „Prawo” do istnienia (czyt. do rządzenia) bierze ona z własnego nadania, a to „prawo”, opłacani przez nią „intelektualni ochroniarze”, uzasadniają różnymi – mniej lub bardziej pomysłowymi – formułami legitymizacyjnymi („z Bożej łaski”, „z woli narodu”, „z woli ludu” etc.).
„Posądzanie” mnie, com z mlekiem matki wyssał teorie władzy Makiawela, Hobbesa, Pareto, Moski, Michelsa, Schmitta, Jouvenela, Rothbarda, Hoppego, że nie wspomnę Charlesa Tilly`ego i jego słynnego tekstu „War Making and State Making as Organized Crime”, o to, że kwestionuję „prawo” jakiejś klasy panującej do „istnienia”, czyli rządzenia, jest kompletnym nieporozumieniem. Ma izraelska klasa panująca siłę, to ma „prawo do istnienia” – nie ma siły, to i „prawa” nie ma. Wspomniany lewicowy syjonista, nota bene politycznie naiwny jak dziecko, zarzucił mi także sympatie do rewizjonizmu historycznego w odniesieniu do II wojny światowej; widocznie do jego lektur nie trafił nigdy artykuł „Auschwitz albo wielkie alibi” , który na łamach pisma „Programme Communiste”, teoretycznego organu Międzynarodowej Partii Komunistycznej, opublikował w 1961 roku jej działacz Amadeo Bordiga (1889-1970), jeden z założycieli Włoskiej Partii Komunistycznej, ten sam, którego Lenin krytykował w „Dziecięcej chorobie „lewicowości” w komunizmie”. Inny przedstawiciel tzw. lewicy komunistycznej Gilles Dauvé rozwinął tezy Bordigi w tekście „Od eksploatacji w obozach koncentracyjnych do eksploatacji obozów koncentracyjnych” („La Guerre sociale”, czerwiec 1979). Tematyką tą zajmowali się również lewicowcy tacy Pierre Guillaume, członek grupy Socjalizm albo Barbarzyństwo, którą opuścił wraz z J.-F. Lyotardem, aby stworzyć czasopismo „Władza Robotnicza” czy coś w tym rodzaju. Ponadto anarchotrockiści (towarzysze naszego trockisty-syjonisty) – Serge Thion, Gabriel Cohn-Bendit i inni. A wszystko z błogosławieństwem Jego Wysokości Noama Chomsky`ego. Wiele z tych tekstów zawiera niesłychanie brutalny atak z lewa na mieszczańsko-burżuazyjny antyfaszyzm (idealnie ucieleśniany przez naszego trockistę-syjonistę). Bo kiedy marksista Amadeo Bordiga (autor powiedzenia: „Antyfaszyzm to najgorszy produkt faszyzmu”) pisze, że burżuazyjni demokraci wznoszą górę z Żydów pomordowanych przez narodowych socjalistów, żeby za górą tych trupów ukryć własne, przeszłe i teraźniejsze, zbrodnie, kiedy Dauvé potępia antyfaszystów, jako lokajów burżuazyjnego państwa i stwierdza, że pokazują oni bez przerwy w mediach dawne obozy koncentracyjne po to, żeby robotnicy, dzisiaj eksploatowani przez kapitalistów, mogli sobie gratulować, jakie to szczęście ich spotyka, że nie trafili do tych obozów – to każdy przyzna, iż mogło to zrobić wrażenie. I kazało zastanowić się nad motywami eksploatowania w aktualnej polityce historycznej Europy i USA zbrodni i okrucieństw okresu II wojny światowej. Nasz trockista-syjonista zaliczył mnie do „rewizjonistów” chcących delegitymizować Państwo Izrael. Jaki tam ze mnie za „rewizjonista” w porównaniu z Arthurem Koestlerem i jego Trzynastym plemieniem czy z takimi historykami jak Thomas L. Thompson, Philip Davies, Niels Peter Lemche i Israel Finkelstein, według których biblijny Izrael, biblijna etniczność izraelska, Abraham, Jakub i Mojżesz, exodus z Egiptu, Ziemia Obiecana i jej podbój królestwo Dawida i Salomona to literacko-teologiczne mity. To dopiero jest delegitymizowanie Państwa Izrael, którego geograficzna lokalizacja zależy wszak od wiarygodności biblijnego przekazu! Na dokładkę wymienić można jeszcze Shlomo Sanda z jego „wynalezionym narodem żydowskim”. To są dopiero rewizjoniści, nie to, co ja, com taki czy inny detal historii XX wieku próbował korygować. Pragnę bardzo stanowczo oświadczyć, że nie utożsamiam się ani ze „Sprawą palestyńską”, ani ze „Sprawą izraelską”, bo z żadną „Sprawą” się nie utożsamiam. Mam tylko kilka swoich własnych, małych spraw do załatwienia. Gdyby jednak ktoś koniecznie chciał wiedzieć, „po czyjej stronie jestem”, czyj, że sparafrazuję heretyka Pelagiusza, „cudzy ból czuję jak swój własny” i „żałość” jakichś ludzi „wzrusza mnie do łez”, to na pewno ból i żałość zarezerwowałbym dla cywilów ginących od takich czy innych kul, rakiet i bomb – w autobusach, w kawiarniach, pod gruzami.Dla tych żydowskich dziewcząt i chłopców, których rządzący na trzy lata wcielają przymusowo do wojska, żeby mieli okazję „słodko i z honorem” umrzeć za ojczyznę, dla tych młodych Palestyńczyków i Palestynek, wysyłanych na śmierć i manipulowanych przez ich politycznych bossów z Hamasu, Fatahu czy innej uzbrojonej koterii, którzy też chcą rządzić, kontrolować, nadzorować, indoktrynować (po dalszy ciąg odsyłam do Proudhona). Ale, wyznam całkiem szczerze, nie wzrusza mnie do łez, ba, w ogóle mnie nie wzrusza, los panów prezydentów, panów generałów, panów premierów, panów ministrów, panów liderów, panów szejków, panów szefów „brygad męczenników” i ich protektorów. Groteskowo niekiedy wyolbrzymione oskarżenia kierowane pod adresem władz Izraela i stosowanie podwójnych standardów – surowych wobec Żydów, mniej surowych wobec Arabów – to po części niezamierzony efekt propagandy izraelskiej, która, żeby zyskać poparcie moralno-polityczne w USA i Europie, przedstawia Izrael, jako „jedyną liberalną demokrację na Bliskim Wschodzie”, przyczółek „zachodniej cywilizacji” w tamtej części świata itp. Nic, zatem dziwnego, że w dziedzinie „przestrzegania praw człowieka” porównuje się ten kraj – łapiąc propagandystów za słowo – właśnie z Norwegią albo ze Szwajcarią. Zamiast pleść bzdury o „przyczółku zachodniej cywilizacji” (chyba, że za cechę współczesnej „zachodniej cywilizacji” uznamy system polityczny zdominowany przez aparat wojskowy i służby specjalne), należy dostrzec proces orientalizacji Izraela, który jest państwem bliskowschodnim i powinien być oceniany w kontekście Bliskiego Wschodu.
Wystarczy, że będziemy porównywać Izrael z państwami regionu, w którym jest położony – z Egiptem, Syrią, Libanem, Irakiem, Iranem czy Arabią Saudyjską, a zaraz okaże się on prymusem w dziedzinie „przestrzegania praw człowieka”. Zamiast uprawiać bezpłodną anty- lub proizraelską agitację polityczną, warto przybliżać polskiej publiczności koncepcje, których autorzy próbują znaleźć jakieś konstruktywne rozwiązania. Na przykład w 2003 r. ludzie z odległych od siebie sektorów ideologicznych – weteran radykalnej lewicy, Haim Hanegbi, oraz Meron Benvenisti, członek „starego syjonistycznego establishmentu, określający się dziś, jako „neokanaanejczyk”, oświadczyli – na łamach liberalnego dziennika „Haarec” – że nie wierzą już, aby mogły obok siebie istnieć państwo żydowskie i państwo palestyńskie. I uznali, iż jedynym wyjściem jest utworzenie państwa żydowsko-arabskiego. Państwo takie, dodajmy od siebie, potrzebowałoby nowej ideologii politycznej: obywatelskość i świeckość zamiast etniczności i wyznaniowości, wielokulturowość, pansemityzm, ideologia pojednania, konstytucyjny patriotyzm przeciw politycznemu nacjonalizmowi, ekumenizm (domieszka „kanaanejskego” neopoganizmu nie byłaby zła), desegregacja, (ale bez przymusowej integracji!), arabsko-żydowski metysaż, (ale bez nachalnego popierania małżeństw mieszanych!). Przydałby się też może anarchosyjonizm Martina Bubera i Gershoma Scholema. Niezbędna byłaby wspólna polityka historyczna, oparta na – postulowanej przez jednego z tzw. postsyjonistycznych rewizjonistów Illana Pappego z uniwersytetu w Hajfie – „humanistycznej wersji historii”, podważającej nacjonalistyczne paradygmaty syjonistycznej i palestyńskiej propagandy historycznej i porzucającej narracje historyczne pisane z punktu widzenia „Ariela Szarona” i „Jasera Arafata”.Gdyby Izrael – tak jak chciał tego Teodor Herzl, deklarujący się w Państwie żydowskim jako „zagorzały zwolennik monarchicznych instytucji” i ubolewający nad niemożnością odrestaurowania żydowskiej dynastii w państwie żydowskim – był monarchią albo „arystokratyczną republiką”, to jedno państwo dwóch narodów byłoby zdolne do istnienia. Ale, jak chyba słusznie uważają polityczni realiści, w warunkach demokracji to utopia: kiedy Izrael przestanie być państwem żydowskim, a stanie żydowsko-arabskim, panujące w nim „demokratyczne zasady” obrócone zostaną przeciwko Żydom izraelskim. Zatem na odwrót – Izrael powinien deportować wszystkich arabskich „wrogów publicznych”, dokonać formalnej aneksji Judei, Samarii, Strefy Gazy, Wzgórz Golan, ustanowić tam własną suwerenność państwową i przeprowadzić „transfer” ludności arabskiej (albo jak kto woli „czystkę etniczną”). Jednak polityczna cena takiego posunięcia byłaby niezwykle wysoka. Próbując bez skutku rozplątać ten polityczny węzeł gordyjski, amerykański pisarz science-fiction, J. Neil Schulman, postanowił go w końcu przeciąć, i w znanym artykule „Unholy Lands,” wychodząc od konstatacji, że Izrael i tak zależny jest od USA, wysunął propozycję, żeby zatknąć amerykański sztandar nad Jerozolimą, dodać na nim sześcioramienną gwiazdę, przyznać izraelskim Żydom obywatelstwo amerykańskie i w końcu formalnie przyłączyć Izrael do Stanów Zjednoczonych (anektować albo wykupić jak Luizjanę od Francuzów czy Alaskę od Rosji). Jakiś pomysł to jest. Zapewnienie Żydom bezpiecznego schronienia, azylu, w którym nie musieliby się obawiać prześladowań, było po II wojnie światowej ważnym argumentem na rzecz stworzenia Państwa Izrael. Szczerze życzę wszystkim mieszkańcom Izraela, aby żyli bezpiecznie i spokojnie na ziemi palestyńskiej. Czy jednak nie jest tak, że po 65 latach historia zatoczyła krąg: w mediach ukazują się artykuły w stylu „Izrael na celowniku Teheranu”, różni publicyści i politycy ostrzegają, że „naród żydowski znów jest śmiertelnie zagrożony” . Coraz częściej słychać pełne najwyższego niepokoju głosy, że jeśli rządzący w Teheranie zbudują swoją bombę atomową, Izrael zostanie „wymazany z mapy” a Żydom izraelskim zagrozi „nowy Holocaust”. Historyk izraelski Benny Morris powiedział w jednym z wywiadów, że cały Izrael może zginąć w atomowej pożodze. Cóż za ironii historia: miejsce, gdzie Żydzi mieli spokojnie żyć i dokąd, w razie zagrożenia, mogliby schronić się Żydzi z innych krajów, okazuje się dziś dla nich najbardziej niebezpiecznym miejscem na świecie! W obliczu takiego rozwoju wydarzeń nie należy chyba z góry i ze świętym oburzeniem odrzucać koncepcji amerykańskiego libertarianina Stephana Kinselli, dyrektora „Center for the Study of Innovative Freedom”, zaprezentowaną przez niego w artykule „New Israel: A Win-Win-Win Proposal”. Wychodzi on z założenia, że rząd Stanów Zjednoczonych nie ma prawa przeznaczać pieniędzy zwykłych Amerykanów na pomoc ekonomiczną i wojskową dla innych krajów świata i powinien ją wstrzymać, odnosi się to również dla Izraela (cytowany wyżej Zev Golan uważa pomoc amerykańską dla Izraela za „trującą pigułkę”). Jednak nie można wykluczyć, że bez transferu miliardów dolarów klasa rządząca w Izraelu nie byłaby zdolna się utrzymać (w tym sensie zakończenia jej zewnętrznego zasilania rzeczywiście „negowaliby jej prawo do rządzenia”). Ponadto Stany Zjednoczone powinny wprawdzie wycofać się z Bliskiego Wschodu, ale nie powinny porzucać Żydów izraelskich na pastwę losu, zostawiając ich w obliczu przeważających liczebnie mas arabskich. Dlatego rząd amerykański powinien zaoferować izraelskim Żydom bezpieczne schronienie w nowym „homelandzie”. Rzecz oczywista byłaby to tylko propozycja skierowana do Żydów izraelskich, nie ma mowy, broń Boże, o zmuszaniu kogokolwiek do opuszczania Izraela wbrew jego woli, o wypędzaniu. Jest to raczej zaproszenie, propozycja udzielenia gościny ludziom, którym grożą różnorakie niebezpieczeństwa. Ci, którzy zaproszenia nie zechcą przyjąć, mogą nadal żyć w Starym Izraelu, ale już na własne ryzyko, samodzielnie, bez żadnej pomocy ze strony USA. Jeśli przywiązanie do ziemi przodków (mam na myśli przodków, którzy osiedlili się w Palestynie w XX wieku) jest u nich silniejsze niż strach przed „nowym Holocaustem”, jeśli mimo stworzenia im przez USA alternatywy w postaci osiedlenia się w Nowym Izraelu, wybiorą życie w Starym Izraelu, to USA powinny ten wybór uszanować i pozwolić im zatroszczyć się o siebie. Kinsella podaje, że federalne Bureau of Land Management (BLM) administruje 264 milionami akrów ziemi należącej do państwa. Powierzchnia liczącego 5 milionów ludności Izraela to jedynie nieco ponad 5 milionów akrów (mniejszy niż New Jersey!), czyli mniej niż 2% ziemi publicznej w USA kontrolowanej przez BLM. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby wykroić z niej terytorium dla Nowego Izraela. Inaczej więc niż antysyjonistyczni lewicowcy Kinsella nie „odmawia Izraelowi prawa do istnienia”, a jedynie – przejęty autentyczną troską o życie i bezpieczeństwo Żydów izraelskich – proponuje zmianę jego lokalizacji – przypominając, że w Państwie żydowskim Theodor Herzl brał pod uwagę także Argentynę i Ugandę jako „Jewish national home”. Cała operacja przebiegałaby w kilku etapach; w pierwszym kroku rząd amerykański zapowiedziałby, że w ciągu 5, maksimum 10 lat stopniowo zredukuje do zera wszelką pomoc ekonomiczną i wojskową dla Starego Izraela, dałoby to wystarczająco wiele czasu, aby ci, którzy chcą, mogli przenieść się do Nowego Izraela. Niejako w ramach ostatniej transzy pomocy finansowej rząd USA przeznaczyłby pewne środki na pokrycie kosztów dobrowolnej przeprowadzki oraz „na zagospodarowanie” w początkowym okresie istnienia Nowego Izraela (Kinsella sugeruje, żeby umieścić go pomiędzy Newadą i Utah). Nowy Izrael miałby status niezależnego, autonomicznego terytorium. Jeśli zamieszkałaby na nim wystarczająca liczba Żydów z Izraela, a być może także część Żydów amerykańskich, Waszyngton mógłby uznać go za niepodległe państwo połączone z USA układem o wolnym handlu i ruchu bezwizowym. Jest to hojna propozycja, prawda, że z Newady jest do Ściany Płaczu jest dość daleko, ale tak samo daleko jest od zamachowców-samobójców, od bomb Hamasu, rakiet Hezbollahu i atomówki pana Ahmadineżada. Żydzi izraelscy żyliby w bezpieczniejszym miejscu, pod opieką USA, nie narażeni na „drugi Holocaust”; bliżej zachodniej cywilizacji, blisko swoich amerykańskich kuzynów; Arabowie też byliby zadowoleni z powstania Nowego Izraela, a stosunki z Żydami, którzy pozostaliby w Starym Izraelu, mogłyby się ułożyć lepiej, gdyż osłabłyby dawne polityczne napięcia. Koncepcje Kinselli, Neila Schulmana i innych autorów – niezależnie od tego, czy są politycznie wykonalne – mają przynajmniej jedną zaletę: skłaniają do konstruktywnego myślenia o trudnym do rozwikłania, nabrzmiałym problemie polityki światowej, pozwalając przemknąć się pomiędzy Scyllą bezmyślnego i prymitywnego „Israel bashing” a Charybdą proizraleskiej propagandy niekiedy wręcz groteskowo infantylnej. Tomasz Gabiś
Polonofobia i bicie się w piersi Kiedy Polacy czczą przegrane powstania źle. Kiedy przywołują sukcesy swojego oręża też źle. W „Gazecie Wyborczej” ukazał się tekst, w którym pada postulat: „Nie świętujmy plugawych zwycięstw!”. Historyk i politolog Łukasz Adamski jest koordynatorem projektów badawczych w Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia. W tekście, jaki się ukazał w „Gazecie Wyborczej”, krytycznie się odniósł do pomysłu rekonstrukcji na krakowskiej Starówce „hołdu ruskiego”, jaki w roku 1611 złożył na warszawskim Sejmie królowi Zygmuntowi III Wazie oraz królewiczowi Władysławowi zrzucony z moskiewskiego tronu Wasyl IV Szujski wraz z braćmi. Według Adamskiego, wyprawa wojsk Rzeczypospolitej na Moskwę to jedna z najbardziej niechlubnych kart w dziejach Polski. A to dlatego, że po dziś dzień Rosjanie odbierają hołd Szujskiego jako upokorzenie swojego kraju przez silniejsze mocarstwo. Polacy w ich oczach postrzegani są jako naród imperialny. Tekst Adamskiego jest cenny z jednego powodu: próbuje pokazać, jak na nas patrzą inne narody, które my z kolei odbieramy jako agresorów. Bez politycznej empatii trudno o mądrą politykę zagraniczną. Tyle że nie sposób przypuszczać, że w przypadku tego tekstu chodzi wyłącznie o ten aspekt. Można się głośno zastanawiać nad tym, ile słuszności tkwi w stwierdzeniu, że „celebrowanie zwycięstw w niesprawiedliwych wojnach jest bez wątpienia gorsze niż oddawanie czci przegranym bohaterom słusznej sprawy”, zwłaszcza że omawiany przypadek trudno jednoznacznie uznać za wojnę niesprawiedliwą. Rzeczpospolita była od wielu lat skonfliktowana z państwem, które nieraz wykazywało się brutalnością (za przykład niech służy masakra Nowogrodu Wielkiego) i bynajmniej nie powstrzymywało się przed ekspansją w kierunku zachodnim. Ale Adamski idzie dalej i przestrzega przed „skłonnościami do triumfalizmu czy nacjonalistycznej egzaltacji, obcymi zasadom chrześcijaństwa i tradycyjnym wartościom polskiej kultury narodowej”. To daleko posunięty rewizjonizm historyczny i próba dokonania postmodernistycznej dekonstrukcji na szczątkach świadomości Polaków. Bo przecież nie oszukujmy się, współczesnym Polakom brakuje zdrowego poczucia dumy narodowej. I jeśli wpadają w egzaltację, to właśnie dlatego. Na zasadzie odreagowania pewnego zbiorowego skarłowacenia. Owo skarłowacenie szczególnie się posunęło w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, po kawarnawale Solidarności. Tymczasem chrześcijaństwo nie namawia do tego, żeby w imię swoiście pojętej miłości bliźniego oddawać własną ojczyznę wrogiemu państwu. Bliźni bowiem nie jest kategorią polityczną, lecz religijną oraz moralną. Dobrze, że Adamski wskazuje źródła polonofobii na Wschodzie (każdy naród powinien mieć odwagę zdobywać się na taką refleksję: Rosjanie na temat rusofobii, Niemcy - germanofobii, Żydzi - antysemityzmu itd., a nie wzdragać się przed takimi zjawiskami jak przed ślepymi, irracjonalnymi siłami). Jednak w przypadku Polaków to nie może być po raz kolejny alibi dla nieuzasadnionego wbijania ich w poczucie wstydu. Zwłaszcza że Rosjanie po dziś dzień czczą jako swojego narodowego bohatera pacyfikatora warszawskiej Pragi, Aleksandra Suworowa. Filip Memches
Zlikwidować urząd premiera , bękarta Okrągłego Stołu Dydycz Sejm powinien być rozwiązany, bo nie wypełnia swojej podstawowej misji: nie kontroluje rządu. To rząd steruje wbrew konstytucji Sejmem, a nawet może nie rząd, tylko partia. Kazik , rockman „”Urząd prezydenta w Polsce jest pomyślany ni w chuj, ni w oko, że tak brzydko powiem. Nie może tworzyć prawa, a może je negować, ma siłę destrukcyjną …..(więcej)
Kazikowi chodzi o to ,że konstytucja II Komuny stworzyła relacje permanentnego konfliktu pomiędzy urzędem premiera i prezydenta . Dlatego nie ma się co dziwić ,że Kaczyński i PiS chcą zlikwidować ta patologie i wprowadzić w Polsce system prezydencki. Niestety , nomenklatura II Komuny , z hunwejbinem Waldemarem Kuczyńskim na czele zrobią wszystko , aby Polacy byli ubezwłasnowolnieni .Najlepszym dowodem na to jest dzisiejsza desygnacja PiS na premiera jakiej dokonał Kaczyński . Profesor Gliński zaprezentował się dobrze , mówił z sensem , choć ogólnikami . Kaczyński tą kandydaturą sporo namiesza Tuskowi . Jednak sam fakt ,że Kaczyński musi przedstawiać Polakom kandydaturę szefa władzy wykonawczej ,ze nie wiemy ile rządów i premierów mięć będziemy w ciągu następnych trzech lat świadczy o wadliwości systemu politycznego . Kaczyński startując w wyborach na urząd prezydenta powinien otrzymać po ich wygraniu pełnię władzy wykonawczej .W systemie parlamentarno gabinetowym władza wykonawcza jest słaba, chyba, że tak jak wypadku Tuska nastąpi całkowita faudalizacja stosunków premier i jego posłowie Innym wydarzeniem , nad którym warto się pochylić było przemówienie Tuska na UJ z okazji rozpoczęcia roku akademickiego Czegoś takiego, takiej argumentacji nie powstydziłaby się Targowica. Tusk aż rozpływał się w czasie czytania z karki panegiryków broniących patologii instytucji państwa polskiego. Cieszył się , że tyle instytucji [publicznych jest od nikogo niezależnych, a do tego niezależnych w szczególności od Polaków. Stan Polski przypomina do złudzenia atrofię państwa , atrofię praw i wolności obywatelskich . Przyczyny były dokładnie takie same .Zdemoralizowane sądy , skorumpowana prokuratura, rząd wiszący na klamce obcych mocarstw, bezprawie. W Każdym razie Tusk by wniebowzięty Dla lepszego zrozumienia tytuły przytoczę niezwykle trafna diagnozę dotycząca bezprawności istnienia urzędu premiera , jego akonstytucyjności . Biskup Dydycz „Dydycz „Najwyższe władze Rzeczypospolitej są chore - mówił. Sejm powinien być rozwiązany, bo nie wypełnia swojej podstawowej misji: nie kontroluje rządu. To rząd steruje wbrew konstytucji Sejmem, a nawet może nie rząd, tylko partia. Opozycja jest torpedowana. Większość rządowa kontroluje każda inicjatywę, w ten sposób powraca liberum veto, groźniejsze niż kiedyś. To hańba i wstyd dla rządzących. Kiedy siedzicie w sejmowych ławach, stać was tylko na cyniczneuśmiechy i gromy rzucane na posłów usiłujących pełnić swoją rolę i was kontrolować. Traktujecie ich jak chłystków, z obrzydliwą wyższością. Nie da się niczego poprawić, jeśli nie będziemy mieć ludzi sumienia.„....(więcej)
Należy poprzeć Kaczyńskiego , należy obalić Konstytucję II Komuny .Urząd premiera musi być zlikwidowany . Tylko Polacy w wyborach powszechnym powinni mięć prawo do wyboru władzy wykonawczej , do wyboru prezydent posiadającego pełnie władzy wykonawczej. W takiej sytuacji urząd premiera należy zlikwidować . Poniżej moja bardziej rozbudowana argumentacja za systemem prezydenckim i likwidacja urzędu premiera. Warto o tym pamiętać w kontekście tego co się będzie działo z profesorem Glińskim, z jego próba ratowania Polski. „System prezydencki Kluczowym problemem , źródłem niestabilności polskiej sceny politycznej z jej wodzowsko oligarchiczną formuła oraz postępującym psuciem, uwiądem demokracji jest postkomunistyczna konstytucja. Jednym z jej elementów jest wprowadzenie niefunkcjonalnego ,oligarchicznego modelu rządów parlamentarno gabinetowych . Już samo to sformułowanie , ta formuła jest potworkiem uwłaczającym zdrowemu rozsądkowi , idei demokracji, idei kontroli władzy przez społeczeństwo. Zaprzeczająca monteskiuszowskiej idei rozdziału władz, ich wzajemnej niezależności. Premier , jako wódz w swojej partii decyduje o składzie Sejmu poprzez delegowanie do niego , na biorące miejsca na liście ludzi sobie posłusznych i dyspozycyjnych .Następnie ci mianowani przez niego wybierają go na oligarchiczny urząd premiera. Już jako premier tworzy ustawy, które przesyła do Sejmu , w którym są juz mianowani przez niego posłowie. Dyspozycyjni , wierni , chociaż bierni uchwalą w obawie o miejscy w Sejmie wszystko co im się podsunie do uchwalenia. Z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć , że uchwaliliby nawet mianowani konia na senatora. Są już w końcu historyczne precedensy na które posłowie na Sejm mogliby się powołać , na sytuacje w której słaba władza ustawodawcza to zrobiła. Następnie premier podlega kontroli dyspozycyjnych wobec siebie posłów , co czyni funkcje kontrolną Sejmu czysto iluzoryczną. Pokazała to ostatni sytuacja, a której interes państwa była zagrożony w stopniu najwyższym . Chodzi o kupowanie prawa Rzeczpospolitej, kupowanie treści ustaw. W tej sytuacji wymagającej szczegółowego i wnikliwego śledztwa , proces kontrolny został powierzony Sejmowej komisje śledczej , do której kontrolowany premier ….desygnował zależnych od siebie ludzi. Urąga to nie tylko zdrowemu rozsądkowi , ale również zagraża bezpieczeństwu państwa, ponieważ Sejm utracił faktyczne funkcje kontrolne w stosunku do władzy wykonawczej Nawet w obliczy jawnej przestępczej działalności rządu Sejm jest wobec niego bezsilny. Paradoksem jest że Trybunał Stanu , który ma sądzić np. premiera jest powoływany z wyjątkiem jego przewodniczącego przez zależnych od potencjalnego oskarżonego posłów Innym kluczowym dla demokracji i jej funkcjonowania jest problem bardzo często niejasnego , zakulisowego , wyłaniania władzy wykonawczej, czyli wybór osoby premiera. Urząd i osoba premiera nie tylko nie ma legitymacji demokratycznej ,ale bardzo często urząd ten w wyników targów politycznych i zakulisowych gier uzyskują ku zaskoczeniu wyborców różne dziwne osoby . Marcinkiewicz, Buzek itp. Najlepszym ,a właściwie jedyny demokratycznym rozwiązaniem jest ustrój prezydencki. Władza wykonawcza ma silną legitymację demokratyczną. Jest wyłaniana bezpośrednio przez społeczeństwo . Dzięki rozdziałowi władzy wykonawczej i ustawodawczej wzmacnia się rolę kontrolną tej ostatniej w stosunku do władzy wykonawczej . Istotna kwestią jest jakość władzy wykonawczej. To społeczeństwo dokonuje weryfikacji programu i cech osobowych przyszłego prezydenta .”...(więcej)
Marek Mojsiewicz
Gliński nie odpowiada na chamskie pytania Nikt nie wie, czy profesorowi Glińskiemu uda się przekonać wszystkie siły polityczne do powołania „rządu technicznego”. Jest to bardzo wątpliwe. Jedno jednak profesorowi się udało: zmusił dziennikarzy do respektu. Wszystko dzięki reporterowi „Wiadomości” TVP Kamilowi Dziubce, który wyrwał się jako pierwszy z pytaniem, w którym sugerował, że Kaczyński „kupił” Glińskiego gwarancją miejsca na liście, w wyborach do europlarlamentu. No i nie powiodło się. Profesor nie był zaskoczony, nie był zmieszany, nic nie kręcił – tylko oświadczył zdumionemu Dziubce, że to najzwyczajniej pod słońcem - mało kulturalne pytanie. Co to oznacza? Otóż sytuacja dziennikarzy mainstreamu lekko się komplikuje. Mają co prawda nadal mocne wsparcie swoich szefów, którzy na kolegiach nie wahają się rzucać prostackich, czy tez nawet chamskich uwag pod adresem Kaczyńskiego. To się nie zmieni. Nadal mogą cieszyć się przyzwoleniem na bezpardonowe kpiny i mało merytoryczne uwagi, wyrażane na konferencjach prasowych, w tekstach i materiałach elektronicznych. Ale profesor Gliński przypomniał dziennikarzom, że istnieje coś takiego jak kindersztuba, o której redakcyjni 'cyngle', już dawno zapomnieli. Boją się tylko wtedy, gdy „Tusk się wścieknie”. Redaktor Dziubka, podwładny Piotra Kraśki z TVP, nie wykazał się niczym nadzwyczajnym. To było rutynowe lekceważenie, jakie od lat demonstrują dziennikarze, wobec prawej strony sceny politycznej. A profesor Gliński nie jest przyzwyczajony do takiego tonu i najwyraźniej nie zamierza się przyzwyczajać. Dlatego sytuacja się skomplikowała – bo albo red. Dziubka i jemu podobni dziennikarze nauczą się respektu i szacunku dla polityków i działaczy PiS albo profesor Gliński, będzie przy każdej nadarzającej się okazji, publicznie ich tego uczył. Obserwator
Pogrążają Kopacz i Tuska Już w tej chwili gdybyśmy mieli do czynienia naprawdę z niezależną prokuraturą te poważne rozbieżności w wypowiedziach przedstawicieli rządzącej partii byłyby wyjaśniane przez nią z urzędu. Ale prokuratura jest niestety niezależna tylko z nazwy.
1. Ostatnie wydarzenia związane z ekshumacjami zwłok dwóch kolejnych ofiar katastrofy smoleńskiej ś.p. Anny Walentynowicz i ś.p. Teresy Walewskiej - Przyjałkowskiej, spowodowanych ich zamianą przed pochówkiem, wywołały burzę polityczną i medialną. W Sejmie wyjaśnienia składali minister sprawiedliwości Jarosław Gowin i Prokurator Generalny Andrzej Seremet. Wystąpił także premier Tusk, który zaczął od przeprosin za udrękę i cierpienie rodzin, których członkowie zostali i będą jeszcze ekshumowani ale także wszystkich tych, którzy nie mają już teraz pewności, że chodząc na cmentarz, rzeczywiście opłakują swoich bliskich. Ale prawie natychmiast przeszedł do ofensywy i jak w poprzednich swoich licznych wystąpieniach w ostrych słowach prowokował posłów Prawa i Sprawiedliwości, przynajmniej do głośnych protestów, czy też jeszcze bardziej radykalnych wystąpień z mównicy sejmowej. Mówił między innymi adresując te uwagi do bliskich współpracowników ś. p. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, „dlatego nigdy nie usłyszeliście pytań, kto zapraszał ludzi na samolot i kto był organizatorem wyprawy”. Tym razem jednak premierowi nie udało się sprowokować awantury na sali sejmowej, którą później mogły by eksploatować zaprzyjaźnione z rządzącymi media.
2 .Już po debacie konferencję prasową w Sejmie urządziła marszałek Ewa Kopacz i ona również starała się uwolnić od odpowiedzialności za te wszystkie wcześniejsze wypowiedzi wprowadzające w błąd rodziny ofiar katastrofy i opinię publiczną w Polsce. Dziennikarze o dziwo tym razem nie byli aż tak wyrozumiali dla Pani marszałek i kilka razy wracali do jej wypowiedzi z 2010 roku „o stawaniu polskich lekarzy ramię w ramię z lekarzami rosyjskimi przy sekcjach zwłok”, o tym „przekopywaniu ziemi na metr i jej przesiewaniu”, a ona bardzo nieporadnie się broniła. Było również pytanie o jej wypowiedzi z 13 kwietnia z narady, którą prowadził ówczesny premier Rosji Władimir Putin, na której jako minister konstytucyjny była najwyższym przedstawicielem polskiego państwa. Odpowiadając na nie stwierdziła, że nie zgłaszała żadnych problemów stronie rosyjskiej, bo wtedy ich nie było.
3. Ale wczoraj, kiedy ta ostatnia sprawa była drążona dalej w mediach, prominentny polityk platformy europoseł Jacek Protasiewicz, tak się zaplątał w „zeznaniach„ w jednej z rozgłośni radiowych, że stwierdził, że Pani Kopacz nie była w Moskwie, jako reprezentant rządu tylko, jako osoba, która miała opiekować się rodzinami ofiar katastrofy, które pojechały tam identyfikować zwłoki. Na pytanie, kto w takim razie reprezentował rząd w owym czasie w Moskwie, choćby na słynnej naradzie z udziałem premiera Putina, stwierdził, że był tam przecież szef prokuratury wojskowej pułkownik Krzysztof Parulski i akredytowany przy MAK Edmund Klich. Tyle tylko, że wówczas prokuratura była oddzielona od ministerstwa sprawiedliwości (od 1 kwietnia 2010 roku), a więc prokurator Parulski nie mógł być reprezentantem rządu, a Edmund Klich był wówczas tylko szefem Państwowej Komisji wypadków Lotniczych, a akredytowanym przy MAK stał się później.
4. Jeżeli więc minister Kopacz nie była reprezentantem rządu w Moskwie, to oznaczałoby, że rząd Tuska nie wysłał żadnego swojego odpowiednio umocowanego przedstawiciela do Moskwy, a to oznaczałoby odpowiedzialność za art. 231 kodeksu karnego, czyli niedopełnienie obowiązków przez funkcjonariusza publicznego. Wygląda więc na to, że rządzący pod naporem nowych faktów związanych z tragedią smoleńską, zaczynają się gubić, nie ma już jednolitego przekazu koordynowanego przez ośrodek z Kancelarii Premiera i nawzajem się pogrążają. Już w tej chwili gdybyśmy mieli do czynienia naprawdę z niezależną prokuraturą te poważne rozbieżności w wypowiedziach przedstawicieli rządzącej partii byłyby wyjaśniane przez nią z urzędu. Ale prokuratura jest niestety niezależna tylko z nazwy. Kuźmiuk
Czy brytyjskie władze opodatkują internautów? Wielka Brytania w ostatnich dniach zaskoczyła swoich internautów. W kraju zrodził się bowiem pomysł dwufuntowego podatku za korzystanie z Internetu, który miałby uratować brytyjskie gazety. Mimo, iż inicjatywa wyszła od dziennikarza, została bardzo szybko podłapana przez polityków i jest już całkiem poważnie dyskutowana w przestrzeni publicznej.
Parę dni temu David Leigh, dziennikarz popularnego “Guardiana” napisał artykuł zatytułowany: “Dwufuntowy podatek za korzystanie z Internetu mógłby uratować nasze gazety”. W swoim tekście Leigh przyznaje, że obawia się kryzysu prasy wywołanego rzekomo przez rozwój Sieci i preferencje internautów. Dziennikarz ma prosty pomysł pozwalający na utrzymanie prasy przy życiu. Proponuje nałożenie podatku na dostawców usług internetowych. Leigh nie ma jednak złudzeń – wie, że nowa opłata zostałaby w całości przerzucona na klientów. Dlatego od razu proponuje indywidualną stawkę – nie więcej niż 2 funty (ok. 10,50 zł) za miesiąc użytkowania Sieci. Pieniądze te miałyby trafić do specjalnej agendy rządowej czy też organizacji zbiorowego zarządzania, która rozdzielałaby je zgodnie z udziałami rynkowymi poszczególnych wydawców. Dotyczyłoby to nie tylko prasy, ale także np. dużych stron internetowych, czy nawet telewizji. Krytycy pomysłu Leigha oraz opozycyjni względem niego politycy podkreślają, że wprowadzenie w życie pomysłu redaktora “Guardiana” doprowadziłoby do sytuacji, w której praktycznie cały sektor medialny byłby finansowy z pieniędzy publicznych. Doszłoby, więc do pośredniego upaństwowienia tej branży, co na pewno nie wzmocniłoby demokracji oraz pluralizmu opinii w Wielkiej Brytanii. Czy Waszym zdaniem takie rozwiązanie ma szanse powodzenia? A może podłapią je i polscy politycy? Orwelsky
KNF o wypłacie świadczeń emerytalnych Komisja Nadzoru Finansowego zabrała głos w coraz bardziej palącej sprawie kształtu rozwiązań dotyczących wypłaty dożywotnich emerytur kapitałowych. Wypłata ta musi zacząć się w 2014 roku, a wypracowanych rozwiązań wciąż brak. Dyskusja o ich kształcie ciągnie się od 1998 r., ale dotychczas nie zaowocowała osiągnięciem konsensusu w tej sprawie i wypracowaniem spójnych rozwiązań oraz uchwaleniem regulacji objętych tym konsensusem. KNF przeanalizował cztery koncepcje – administrowanie i wypłatę emerytur z II filara przez ZUS (na zasadach kapitałowych), administrowanie i wypłatę emerytur z II filara poza ZUS (na zasadzie pełnej swobody rozwiązań i braku gwarancji wypłat), wypłatę świadczeń przez podmioty wyłaniane w drodze przetargu oraz zarządzanie aktywami przez PTE w fazie wypłat. Analiza ta pomija szereg koncepcji pojawiających się wcześniej – jak wypłatę przez ZUS na zasadzie repartycyjnej, wypłatę świadczeń przez specjalnie utworzone zakłady emerytalne czy wypłatę świadczeń przez zakłady ubezpieczeń na życie wybrane przez ubezpieczonych, a także wypłatę programowaną przez OFE, czy kwestię emerytur małżeńskich – w systemie objętym gwarancjami. W efekcie takiego zawężenia dostępnych opcji analizę tę trudno przyjąć za kompletną próbę dostarczenia decydentom materiału pozwalającego na podjęcie decyzji w oparciu o wiedzę i koncepcje wypracowywane od 1998 r. Wręcz przeciwnie, taka konstrukcja raportu sprowadza się po prostu do „dorzucenia” do już istniejących w dyskusji opcji – kolejnych czterech rozwiązań oraz ich oceny przez KNF, z której ma wynikać, że najwięcej zalet ma wypracowana w raporcie przez KNF koncepcja „zainspirowana propozycjami przedstawionymi przez ekspertów Polskiej Konfederacji Pracodawców Lewiatan. Moim zdaniem koncepcja ta jest znacznie gorsza od nieanalizowanych przez KNF rozwiązań, opartych na wyborze ubezpieczonego dożywotnich emerytur kapitałowych wypłacanych przez zakłady ubezpieczeń na życie – w ramach systemu objętego gwarancjami państwa, w tym emerytury minimalnej opartej na obu obowiązkowych filarach. Koncepcja lansowana w raporcie przez KNF według jej autorów ma charakter rynkowy, choć reglamentowany. Trudno zaakceptować taką klasyfikację – owszem zarządzanie aktywami będzie się odbywać przez instytucje prywatne – ale sam podział środków do zarządzania nie będzie miał charakteru rynkowego. Dodatkowo pomysł 10% udziału PTE w odpowiednio wyliczanej części nadwyżki może rodzić pokusę nadmiernego ryzyka inwestycyjnego. W sytuacji, gdy wyboru zarządzających aktywami nie dokonują ubezpieczeni, a następuje on w oparciu o algorytm, trudno uznać taki system za rynkowy. Dodatkowo wariant, zakładający, że środki z PTE finansują wypłatę emerytur jedynie przez 12 lat, w początkowym okresie może rzeczywiście, jak wskazuje to KNF wygenerować nadwyżkę w FUS, to jednak w kolejnych latach może pogłębiać jego niedobory przy coraz mniejszej liczbie pracujących i opłacających składki. Każde rozwiązanie przewidujące wyższe obciążenia FUS w późniejszym okresie należy uznać w obecnej sytuacji za szczególne ryzykowne. Wręcz przeciwnie – w takiej sytuacji demograficznej, w jakiej obecnie znajduje się Polska – stosunkowy duży udział w populacji osób w wieku produkcyjnym, przy jeszcze ograniczonej liczbie osób w wieku poprodukcyjnym i znacząco ograniczonej liczbie dzieci – należy dążyć do przyjmowania takich rozwiązań, by zwiększać w przyszłości dofinansowanie świadczeń z części kapitałowej, w miarę pogarszania relacji między osobami w wieku produkcyjnym i poprodukcyjnym. Mimo to raport KNF należy ocenić pozytywnie, za sam fakt jego przygotowania i upublicznienia, bo jest to kolejne przypomnienie, że problem wypłat dożywotnich emerytur kapitałowych, mimo upływu czasu pozostaje wciąż nierozwiązany. A przecież termin wypłaty świadczeń wciąż się przybliża, nawet mimo podniesienia wieku emerytalnego. Nawet mając zastrzeżenia do ograniczonego spektrum rozwiązań analizowanych przez KNF, czy nie zgadzając się z wyciągniętymi przy takiej konstrukcji raportu wnioskami, należy pamiętać, że każde działanie przyspieszające podjęcie decyzji dotyczącej kształtu wypłat dożywotnich emerytur kapitałowych i wracające do dyskusji w tym zakresie należy oceniać pozytywnie, gdyż, wywołana nim polemiki i dyskusje mogą jednak pomóc w wypracowaniu optymalnych rozwiązań, nawet jeżeli byłyby one w opozycji do propozycji KNF. Raport, choć nie wprost, zwraca też uwagę na palący problem powrotu do pierwotnej wysokości składki przekazywanej do OFE, wskazując, że pozostawienie składki na poziomie 2,3% zamiast 7,3% prowadzi do tego, że część kapitałowa będzie miała praktycznie marginalne znaczenie dla wysokości przyszłych emerytur. Komisja Nadzoru Finansowego zabrała głos w coraz bardziej palącej sprawie kształtu rozwiązań dotyczących wypłaty dożywotnich emerytur kapitałowych. Wypłata ta musi zacząć się w 2014 roku, a wypracowanych rozwiązań wciąż brak. Paweł Pelc
Coraz więcej bankructw. Od początku roku upadło ponad 600 firm. Jest gorzej niż przed rokiem
W pierwszych trzech kwartałach 2012 r. polskie sądy ogłosiły upadłość 614 podmiotów, czyli o ok. 18 proc. więcej niż w takim samym okresie ubiegłego roku. Kolejne dane potwierdzają pogarszający się stan polskiej gospodarki. Jak wynika z raportu ubezpieczeniowej firmy Coface, niepokojąco rośnie fala bankructw. W pierwszych trzech kwartałach 2012 r. polskie sądy ogłosiły upadłość 614 podmiotów, czyli o ok. 18 proc. więcej niż w takim samym okresie ubiegłego roku. W pierwszych dziewięciu miesiącach br. bankructw budowlanych firm wykonawczych było blisko o 40 proc. więcej niż w tym samym okresie ub.roku. Upadłości w budownictwie stanowiły ponad 24 proc. wszystkich ogłoszonych postanowień sądów w tych sprawach (w 2009 r. tylko 10 proc). Poza wzrostem liczby upadłości w budownictwie oraz wśród deweloperów, widoczny jest także wzrost w handlu detalicznym (23 proc. wszystkich postanowień o upadłości w trzecim kwartale br.), natomiast w ostatnich kilku latach zauważalny jest spadek upadłości w produkcji. Obecnie bankructwa firm produkcyjnych stanowią 28 proc. wszystkich bankructw, podczas gdy w 2009 roku było to 41 proc. Autorzy raportu podkreślają, że dane dotyczące pierwszych trzech kwartałów 2012 r. są najgorsze od 2005 r., a liczba bankructw jest prawie dwukrotnie wyższa od zanotowanej w analogicznym okresie przedkryzysowego roku 2008 r. Wzrost liczby i wartości przeterminowanych należności trwa nieprzerwanie od trzeciego kwartału 2011 r. Główną przyczyną upadłości są nasilające się zatory płatnicze. Autorzy raportu zastrzegają, że dane przygotowywane są na podstawie dat wydania postanowień sądów o ogłoszeniu upadłości, czyli faktyczne dat upadłości. Grupa Coface zajmuje się ubezpieczaniem należności w transakcjach krajowych i eksportowych; zatrudnia 4600 pracowników w 66 krajach. PAP/JKUB
Piotr Gliński: Musimy nie tylko zmierzyć się z kryzysem, ale musimy realnie i zdecydowanie zmienić PolskęSocjolog, prof. Piotr Gliński, jest kandydatem PiS na premiera. Przedstawia zadania dla nowego rządu i mówi, że o poparcie zwróci się do wszystkich partii. Prezes PiS Jarosław Kaczyński przekonuje, że sytuacja w Polsce wymaga rządu pozaparlamentarnego.
- PiS jest jedyną formacją opozycyjną, która ma możliwość konstruktywnego wotum nieufności. Mamy dzisiaj w Polsce sytuację, w której żaden problem społeczny nie jest rozwiązywany - mówił prezes PiS, prezentując Glińskiego na poniedziałkowej konferencji prasowej w Warszawie.
- Jest rosnące bezrobocie, wyjazdy z Polski, kryzys finansów publicznych, kryzys różnych instytucji, w tym wymiaru sprawiedliwości. Mamy nieustanne głoszenie nieprawdy z różnych wysokich trybun. Mamy sytuację, która domaga się zmiany. Danie polskiemu parlamentowi szansy na zmianę jest naszym obowiązkiem, nie tylko politycznym, ale także moralnym obowiązkiem wobec Polski. To wymaga stworzenia rządu pozaparlamentarnego. Wtórował mu Gliński. Wskazywał, że w Polsce rośnie bezrobocie, bankrutują firmy, fundusze europejskie w znacznej mierze wydawane są nieefektywnie, badania socjologiczne pokazują, że zwiększa się rozwarstwienie, a Polacy uciekają na emigrację.
- Tak dalej być nie może. Musimy nie tylko zmierzyć się z kryzysem, ale musimy realnie i zdecydowanie zmienić Polskę. Nie stać nas na marazm i rachityczne próby reform, musimy ruszyć Polskę do przodu, mieć wizję i odwagę (...) wprowadzenia od zaraz prawdziwych zmian - oświadczył. Kandydat PiS na premiera przedstawił pięć zadań dla nowego rządu: zastąpienie gabinetu Donalda Tuska rządem ekspertów; natychmiastowe wprowadzenie w życie decyzji przeciwdziałających kryzysowi gospodarki, państwa i społeczeństwa; sprawne administrowanie krajem; przedstawienie wizji rozwojowej Polski oraz strategii wprowadzania niezbędnych, długofalowych reform; zmiana stylu uprawiania polityki w Polsce - by była ona "uczciwą rozmową o dobru wspólnym", Polsce i Polakach. Według profesora proponowany przez niego program jest "realny, oparty o największy wspólny mianownik i możliwy do zaakceptowania przez różne opcje polityczne".
- O poparcie dla idei powołania mojego rządu zwrócę się do przedstawicieli wszystkich sił politycznych, w tym wszystkich partii parlamentarnych - zapowiedział Gliński. Jak dodał, nie ma jeszcze konkretnych terminów konsultacji, ale odbędą się one wcześniej niż za kilka tygodni.
- Uważam, że stawka, jaką w Polsce gramy, to nie tylko przeciwdziałanie kryzysowi, ale także cywilizacyjny rozwój lub zacofanie kraju i nie stać nas, już nie ma na to po prostu czasu, na zaniechanie tego rodzaju działań - przekonywał Gliński. Zaznaczył, że trzeba "zakończyć wojnę polsko-polską i uruchomić wspólny projekt Polska", który - jak powiedział - "wymaga zmiany obecnego rządu". "Musimy natychmiast usprawnić instytucje publiczne tam, gdzie są one obecnie bezradne, gdzie rząd pana premiera Donalda Tuska ogłosił właściwie kapitulację, a wycofać państwo z tych obszarów, gdzie jest ono niepotrzebne" - powiedział.
Gliński podkreślił, że nie jest członkiem PiS; przyjął nominację od tej partii nie tylko dlatego, że bliskie są mu niektóre treści jej programu, ale też dlatego, że chce zamanifestować solidarność z partią, która jest w niesprawiedliwy sposób traktowana w polskim życiu politycznym.
- Jestem jednym z tych, którzy nie godzą się na mowę nienawiści w życiu publicznym. Chcę łączyć dla dobra Polski, wierzę, że możemy słuchać swoich argumentów i rozmawiać, mimo że często się bardzo różnimy - mówił. Jak mówił, swoją misję traktuje jako "szansę zaproponowania Polsce w cywilizowany sposób alternatywnego programu działań politycznych, szansę zmiany charakteru polskiej debaty politycznej". - Jeżeli uda się dzięki temu zmienić sposób rządzenia w Polsce, to dobrze, ale wiem też, że misja, której się podjąłem, przez wielu uważana jest za beznadziejną, niektórzy sądzą, że interesy partyjne znowu zwyciężą nad dobrem Polski, ale tak być nie musi - dodał Gliński. Jak przyznał, "choć nie zawsze bywa to łatwe, jest optymistą". Lider PiS mówiąc o Glińskim powiedział, że to człowiek "o wysokiej pozycji naukowej i bardzo wysokich kompetencjach, jeśli chodzi o rozeznanie sytuacji w Polsce".
"Wielu uważa, że najlepszym rządem okresu międzywojennego był rząd Władysława Grabskiego, ten od wielkiej reformy. To był rząd pozaparlamentarny" - podkreślił prezes PiS. Gliński urodził się w 1954 r. w Warszawie. Pracuje w Zakładzie Społeczeństwa Obywatelskiego IFiS PAN; jest też kierownikiem Zakładu Socjologii Struktur Społecznych Instytutu Socjologii Uniwersytetu w Białymstoku. W sobotę, podczas konwencji poprzedzającej marsz "Obudź się Polsko", Kaczyński zapowiedział, że za kilka tygodni PiS złoży wniosek o konstruktywne wotum nieufności dla rządu. Zgodnie z konstytucją taki wniosek wymaga zgłoszenia kandydatury na szefa rządu. PAP
Jan Winiecki dla Money.pl: Jaka Europa, czyli potrzeba refleksji... Warto, a nawet należy przyglądać się Europie, Unii Europejskiej i Eurostrefie – wiele bowiem zmienia się dosłownie na naszych oczach w ostatnich kilkukilkunastu latach. Potrzeba refleksji bierze się stąd, że przez wiele dziesięcioleci kanonem najpierw naszych pragnień, a potem już naszej polityki (i słusznie!) było zakotwiczenie się w strukturach europejskich i euroatlantyckich. I dodajmy, że rozważając to, co się dzieje w dalszym ciągu dla tego podejścia nie ma alternatywy. Natomiast refleksji wymaga kwestia, której najczęściej nie podnosi się w naszych polskich dyskusjach, gdzie dominuje albo bezrefleksyjne poparcie, albo równie bezrefleksyjne odrzucenie. Otóż warto zastanowić się, ile Europy, czy bardziej dokładnie: historycznych cech wyróżniających in plus cywilizację zachodnią od reszty świata, zostało jeszcze w cywilizacji zachodniej. A także, czy nadal obserwujemy trend w kierunku rozwoju liberalnej demokracji i stanowiącej nieodłączny jej fundament kapitalistycznej gospodarki rynkowej, czy też odwrotnie – coraz wyraźniejszy uwiąd tej ostatniej. Innymi słowy, refleksja ma dotyczyć odwiecznej kwestii: ile jest cukru w cukrze... Refleksja prowadzi, niestety, do niewesołych konkluzji. Historycznego Zachodu jest we współczesnym Zachodzie coraz mniej. Oczywiście nie jest to refleksja w rodzaju poniższej, napisanej przez pewnego mocno lewicującego dziennikarza. Pyta on: Czy to nie dziki absurd, że destrukcja może ogarnąć najbardziej przyjazną ludziom, więc, wydawałoby się niewzruszenie stabilną część świata? Dla owego szlachetnego lewaka do oceny systemu wystarczają intencje (Jan Jakub Rousseau się kłania!). Skoro coś jest przyjazne ludziom, więc musi świetnie funkcjonować. Koniec dyskusji! Niestety, to dopiero początek. Piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami. Mamy, więc państwo opiekuńcze dające wszystkim wszystko, nie pytając, czy wnieśli oni cokolwiek do tworzenia wspólnego bochenka, jakim jest PKB. A to jest najprostsze pytanie. Warto też zapytać, czy dodając dóbr materialnych nie zubażamy beneficjentów z ich dóbr psychicznych. Stąd bierze się syndrom wyuczonej bezradności ludzi, którzy nie zaobserwowali regularnych związków między działaniem a efektem (tu: pracą i dochodem). Stąd frustracja i destrukcja, gdy manna zaczyna spadać z nieba w malejących (nieco) ilościach. Dowodów tego mamy wiele, choćby na ulicach Londynu czy Paryża. Gdzie refleksja cholernych amatorów dobrych uczynków nad tym, że jeśli tworzy się prawa, to drugą stroną tego są (czyjeś) obowiązki. Ja dalece trzeba być durniem, wyalienowanym z realnego świata, jak mądrale z Komisji Europejskiej, którzy w swej mądrości uznali, że istnieje prawo człowieka do turystyki. Kto miałby to prawo sfinansować? – odpowiedź na to pytanie już ich nie interesuje. Z podobnym brakiem rozsądku tworzy się od dziesięcioleci państwo opiekuńcze. A także oplatające nas wszystkich, a przede wszystkim producentów czegokolwiek, państwo-niańka. Pamiętajmy, że przedsięwzięcia integracyjne Europy, Unia i strefa euro, nie są jednorodne w swym instytucjonalnym pochodzeniu. Integracja rynkowa przejawia się głównie w unii celnej i wspólnym rynku. Jako taka przełamuje bariery i zwiększa zakres naszych wolności. Integracja polityczna (harmonizacja itp.) zmienia układ sił miedzy centrum i obywatelami, ograniczając w ten sposób nasze możliwości wyboru. Nie widzę powodu, by – jak ślepi przeciwnicy Unii – domagać się wyjścia z UE. Natomiast podkreślać będę w każdej dyskusji na temat przyszłości, że warte obrony są przede wszystkim unia celna i wspólny rynek. Całą reszta powinna być negocjowalna i utrzymana o tyle tylko, o ile bilans korzyści i strat wypada pozytywnie... Prof. Jan Winiecki
Bytom już się przebudził. Mieszkańcy w II turze wyborów zmietli Biedę z PO To pierwsza Bieda w Polsce rodem z PO ale dobre i tyle na początek. W przedterminowych wyborach samorządowych w tym śląskim mieście, rządząca niepodzielnie Platforma Obywatelska została rozgromiona, uzyskując ledwie 20% swojego stanu posiadania. Ot, taka mała lokalna rewolucja. Media donoszą, że wszechwładny Prokurator Krajowy władający niezależną prokuraturą, sprawuje swój urząd nielegalnie, bo na akcie powołania brak kontrasygnaty premiera. Drobiazg taki, ale niezwykle wymowny, bo jeśli na tym szczeblu organów ścigania mamy takie kwiatki, czego można się spodziewać po niżej? Sam zainteresowany o znaczącej wadzie prawnej dowiedział się od dziennikarzy i nie wykazał ani zdumienia ani zainteresowania. Pana prokuratora można nawet zrozumieć. Są u nas w Polsce, zjawiska przewidywalne jak śnieg zimą. Wiadomo było, że po marszu, który zgodnie z komunikatem policji był największy po 1989 roku, władza rzuci do boju swoich najwierniejszych janczarów. Festiwal zagłuszania rozpoczęli najlepsi z najlepszych. W niedzielę, w TVN Jacek Żakowski i Teresa Torańska ogłosili obowiązujący dogmat dotyczący zamiany ciał ofiar smoleńskich: szczątki były rozczłonkowane i nic dziwnego, że doszło do „pomyłek”. Otóż członki nie były rozczłonkowane, ani w przypadku śp. Anny Solidarność, ani wielu innych ofiar, ale to królowej wywiadu nie przeszkadzało, sprzeczać się z faktami. Inna dama oświadczyła, brnąc w wersję o winie rodzin, że zamiast zająć się pilnowaniem pochówków, biegały w miejsca gdzie było najwięcej kamer, a ponieważ żadnej kamery nie było na Torwarze, stąd ten taktownie dobrany, dom pogrzebowy, świecił pustkami. Jeśli chodzi o samą, zdumiewającą frekwencję na marszu, to Radio Zet, podało, że uczestników było ok. 50 tysięcy, a resztę, ok. 150 tysięcy, stanowili gapie. Dzięki temu dowiedziałam się, że byłam w grupie „gapiów” i za to redaktorom, oraz ich wajchowemu, jestem bardzo wdzięczna, bo to dla mnie szalenie istotna informacja. Aż dziw bierze, że nie odnotowały jej liczne europejskie media, które poinformowały o marszu i skandalu smoleńskim, a niemieckie tak się rozpędziły, że oceniły liczbę uczestników na 300 tysięcy i okrasiły newsa przekazem, że wbrew temu, co stwierdził najlepszy w Polsce specjalista od dziennikarstwa psychiatrycznego, była to jednak demonstracja antyrządowa. Irena Szafrańska
7-X-1918 Rada Regencyjna ogłosiła niepodległość Polski. Po 123 latach pobytu Ziem Polskich pod zaborami odrodzone zostało Królestwo Polskie.
Za tym poszły kroki praktyczne: 12 -X Rada przejęła od okupantów władzę zwierzchnią nad wojskiem, a 25-X powołała rząd śp.Józefa Świeżyńskiego. 28 października Rada Regencyjna powołała śp.gen. Tadeusza Rozwadowskiego – późniejszego zwycięzcę w Bitwie Warszawskiej - na szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego.
Pragniemy uczcić tę rocznicę potężną demonstracją Prawicy w Warszawie.
Zapraszamy na nią przede wszystkim konserwatystów wszystkich odcieni. Zapraszamy liberałów i narodowców. Zapraszamy całą Prawicę – skazywaną w 1926, w 1939, w 1945, w 1989 na nieistnienie. Zapraszamy wszystkich ludzi wierzących w wolną wolę człowieka, w jego niezbywalne prawo do suwerennego samostanowienia o sobie i swojej rodzinie. Wszystkich pragnących żyć pod skrzydłami państwa, które pozwala żyć godnie i odpowiedzialnie – państwa sprawnego, chroniącego nas przed wrogiem wewnętrznym i zewnętrznym, a nie przeszkadzającego w naszym życiu.
Manifestacja przebiegnie pod hasłem: „OJCZYZNĘ WOLNĄ – RACZ NAM WRÓCIĆ PANIE!” JKM
W sprawie skandalu z ekshumacjami Platforma broni się, jak w czasie „afery Sawickiej”: emocje, przeprosiny i atak Słuchając wystąpienia premiera Donalda Tuska podczas niedawnej debaty o zamianie ciał ofiar tragedii smoleńskiej, co i raz przelatywała myśl: „zaraz, zaraz, to już było”. Już słyszeliśmy zbliżone zwroty, retorykę, chwyty socjotechniczne. Podobne wrażenie można było odnieść oglądając dość emocjonalne tłumaczenia marszałek Sejmu Ewy Kopacz. Z tego punktu widzenia warto przypomnieć sobie fragmenty ich wystąpień. Bo czego dowiedzieliśmy się od polityków Platformy? Donald Tusk najpierw przeprosił rodziny ofiar z 10 kwietnia 2010 r., by potem natychmiast zaatakować opozycję. Szef Platformy Obywatelskiej powiedział m.in.:
Zdaję sobie sprawę, że ta debata powinna być poprzedzona kilkoma słowami. Po pierwsze, słowo „przepraszam”. (…) To słowo „przepraszam” płynie także głęboko z serca, bo obserwowałem wszystkich zaangażowanych w pracę państwa polskiego po 10 kwietnia 2010 r., widziałem ich zaangażowanie, którego celem było przede wszystkim, jako absolutny priorytet, pomóc rodzinom, wszystkim, którzy stracili swoich najbliższych w tej katastrofie. Być może nie byliśmy w tym perfekcyjni, ale wszyscy bez wyjątku, z którymi miałem kontakt, oddawali maksimum swojej energii, nie żeby komuś dokuczyć, żeby komuś coś udowodnić, żeby skupiać się na czyjejś winie, tylko żeby pomóc, szczególnie bliskim, szczególnie w tym najbardziej dramatycznym momencie. Bo tylko ci, którzy byli w Smoleńsku i w Moskwie, wiedzą, jak wielkie dramaty, jak wielkie tragedie, jak ekstremalne przeżycia były doświadczeniem rodzin, ale także tych, którzy im pomagali. Chcę w związku z tym do tych przeprosin dołączyć także słowa uznania dla tych wszystkich, którzy tam pracowali, dla tych, którzy odważyli się pojechać i uczestniczyć w tym dramatycznym zdarzeniu, i nie zawsze dlatego że wynikało to z ich obowiązków służbowych. (…) Równocześnie byliśmy świadkami, jak od pierwszych godzin niektórzy politycy koncentrowali całą swoją uwagę, aby taką tezę polityczną ukształtować, a następnie dobierać do niej możliwie dużo argumentów, i tak dzisiaj ewentualne pomyłki są także traktowane jako pretekst do tego, aby politycznie wzmacniać, podwyższać tę temperaturę nienawiści, która po 2010 r., po kwietniu, po katastrofie w Polsce nastała. Być może jest tak, być może dlatego część polityków prawicy tak bardzo nadużywa tej katastrofy do kształtowania takiej tezy i nieustannego ataku politycznego, bo może nie chciała sobie nigdy postawić prawdziwych pytań i nie chciała szukać odpowiedzi na prawdziwe pytania dotyczące katastrofy.
http://orka2.sejm.gov.pl/StenoInter7.nsf/0/42C30B066EFB3F9CC1257A87000336EF/%24File/22_b_ksiazka.pdf
Natomiast marszałek Ewa Kopacz przed sejmową debatą w dość emocjonalnych oświadczeniach przekonywała:
Pojechałam tam naprawdę ze szczerymi intencjami, włożyłam w to całą energię i każdy, kto tam był - i tego zabrać nikomu nie można - robił to, co do niego należało, wkładając w to energię i wysiłek fizyczny. Na tamtą chwilę zrobiliśmy w tych okolicznościach tyle, ile było możliwe. Zajmowaliśmy się rodzinami tak, jak nakazywało nam nasze sumienie. Miałam zadbać o to, żeby rodziny jak najłatwiej tę sytuację zniosły i robiłam to najlepiej jak potrafiłam.
Natomiast już w sejmowej dyskusji o skandalicznej zamianie ciał marszałek Kopacz dodała:
Jeśli komukolwiek z powodu mojej niezręczności czy jakiegokolwiek uchybienia stała się krzywda, przepraszam. „Przepraszam”, „dziękuję” i „proszę” to słowa, których na co dzień używam nie tylko w stosunku do moich przyjaciół, których uraziłam, ale niekiedy ludzi obcych, których nieopatrznie naraziłam na przykrości czy kłopoty.
http://www.rp.pl/artykul/10,937339-Kopacz-przeprasza-za-krzywdy.html
http://wyborcza.pl/1,75478,12569010,Ewa_Kopacz__jesli_komukolwiek_przeze_mnie_stala_sie.html
Była minister zdrowia w rządzie Tuska mówiła także, dlaczego w przeszłości informowała, że teren katastrofy został dokładnie przekopany i nie ma tam już szczątków ofiar. Przekonywała, że wynikało to z faktu, że do Moskwy przywożono w workach szczątki ludzkie ze Smoleńska:
Na pytanie, co tam jest i skąd to jest, odpowiedziano mi, że przekopują teren katastrofy i przywożą szczątki, które wykopują. Nie miałam powodów nie ufać, bo nie było mnie w Smoleńsku. Jedynym moim błędem było to, że uwierzyłam w słowa "przekopywano i przywożono". Oceniła, nie należy do ludzi, którzy są zbyt "podejrzliwi i nieufni":
Przyjęłam wtedy to za dobrą monetę i dziś mogę pochylić głowę i powiedzieć: zbyt łatwo uwierzyłam. Uwierzyłam, bo nie miałam powodów, dla których miałam nagle stać się bardziej podejrzliwa. Marszałek Kopacz stwierdziła także, że każdy z nas popełnia błędy.
http://www.rp.pl/artykul/10,937339-Kopacz-przeprasza-za-krzywdy.html
http://wyborcza.pl/1,75478,12569010,Ewa_Kopacz__jesli_komukolwiek_przeze_mnie_stala_sie.html
W tym miejscu cofnijmy się kilka miesięcy wstecz, do maja 2012 r., kiedy warszawski sąd okręgowy skazał za korupcję byłą posłankę Platformy Obywatelskiej Beatę Sawicką na karę trzech lat więzienia. Donald Tusk przeprosił wtedy Polaków za to, że w polityce pojawiają się takie osoby jak Beata Sawicka:
Jestem gotów przepraszać Polaków każdego dnia za to, że w środowisku politycznym zdarzają się ludzie, którzy nie powinni do niego trafić, bo nie potrafią sprostać standardom etycznym.
Tusk dodał wtedy także, że wyrok na Sawicką nie jest zaskoczeniem, chociaż „przez ostatnie pięć lat jej sprawa była wykorzystywana politycznie: Zadaniem CBA nie jest prowokowanie przestępstw, a ich ściganie.
Warto zweryfikować słowa szefa PO, że wyrok na Sawicką nie był dla niego zaskoczeniem. Dlatego cofnijmy się jeszcze do dnia, kiedy wybuchła „afera Sawickiej”. Co wtedy mówił Donald Tusk? Oto 17 października 2007 r. Tusk oświadczył, że „prawdziwą podłością i niebezpieczną z punktu widzenia państwa" jest wykorzystywanie w kampanii wyborczej takich spraw, jak zatrzymanie za korupcję posłanki:
Premier Kaczyński udający oburzenie, że ktoś tę sprawę wykorzystuje, jest rzadkim przykładem takiego skrajnego hipokryty. Straciłem resztki szacunku dla premiera Kaczyńskiego i chyba ich nigdy nie odzyska, nie tylko w moich oczach.
Lider PO wyraził wtedy także zrozumienie dla posłanki PO, doceniał, że ma ona wyrzuty sumienia:
Dobrze się stało, że pani Sawicka przynajmniej usiłuje wytłumaczyć, na czym polegała pułapka zastawiona przez CBA. I jeśli relacje na portalach internetowych są wierne, to zdaje się, że się nie usprawiedliwia i nie wybiela i ma wyrzuty sumienia i świadomość tego, że zrobiła coś złego.
Jednak takiego zrozumienia nie miał dla ówczesnego rządu. W tamtym czasie Tusk mówił również, że gen. Czesław Kiszczak „mógłby się uczyć od pana Kaczyńskiego i Kamińskiego", choć dodawał, że jeszcze kilka dni temu te słowa „nie przeszłyby mu przez gardło”.
Taką oto metamorfozę przeszedł Tusk w sprawie „afery Sawickiej” – od porównania J. Kaczyńskiego i M. Kamińskiego do szefa komunistycznej bezpieki, aż do przeproszenia Polaków i stwierdzenia, że wyrok na Sawicką nie był dla niego zaskoczeniem. Ta ekwilibrystyka erystyczna Tuska godna jest zauważenia i zapamiętania, zwłaszcza że chwyty socjotechniczne o przeprosinach powtarzane są – jak ostatnio w Sejmie – w kryzysowych momentach dla rządu Platformy.
Podobnie warto odnotować ostatnie emocjonalne tłumaczenia marszałek Kopacz:
Jedynym moim błędem było to, że uwierzyłam w słowa "przekopywano i przywożono". Przyjęłam wtedy to za dobrą monetę i dziś mogę pochylić głowę i powiedzieć: zbyt łatwo uwierzyłam. Uwierzyłam, bo nie miałam powodów, dla których miałam nagle stać się bardziej podejrzliwa
http://www.rp.pl/artykul/10,937339-Kopacz-przeprasza-za-krzywdy.html
Również i ta wypowiedź marszałek Kopacz przypomina „aferę Sawickiej”. Współbrzmi z fragmentem emocjonalnego oświadczenia posłanki Beaty Sawickiej z października 2007 r.:
Chcę powiedzieć, że jestem tylko człowiekiem, którego zgubiła otwartość, ufność i wiara w dobre intencje drugiej osoby.
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114873,4586190.html
Pomimo diametralnych różnic w randze spraw – „afery Sawickiej” nie można porównywać z tragedią smoleńską – to przekaz propagandowy polityków PO jest prawie identyczny. I Tusk, i Kopacz, i Sawicka w 2007 r. starali się przekonywać społeczeństwo do następującego wizerunku – być może popełniliśmy jakieś błędy, ale powstały one niezależnie od nas, w wyniku naszej wiary i zaufania innym osobom. Przepraszamy za te błędy, ale nie wykorzystujmy tych pomyłek do niegodnej walki politycznej, a tego przecież pragnie nieodpowiedzialna prawica. Być może jesteśmy niedoskonali, ale opozycja jest jeszcze gorsza i chce podpalić państwo – tak można zarysować linię strategii medialnej twórców marketingu politycznego Platformy Obywatelskiej. Rządowi specjaliści od PR nie są więc zbyt oryginalni, powielają tylko schematy, mocno już wyświechtane cliche i wykorzystują stare stereotypy do nowych sytuacji. W ten socjotechniczny sposób Platforma steruje emocjami i zarządza sytuacją kryzysową.
To jest właśnie recepta emocjonalnej obrony Donalda Tuska i Ewy Kopacz na skandal z zamianą ciał ofiar tragedii smoleńskiej. Przychodzi im to tym łatwiej, że marszałek Kopacz nie chce pamiętać, co robiła minister Kopacz w Moskwie, a Donald Tusk zapomniał o podstawowych obowiązkach Prezesa Rady Ministrów RP. Dlatego warto oddać głos rodzinom ofiar tragedii smoleńskiej, jak one zapamiętały tamte dni w Moskwie, jakie słowa padały ze strony przedstawicieli rządu Tuska. Piotr Bączek
NIE ZATRZYMUJCIE TEGO MARSZU Jeśli opozycyjność ma znaczyć więcej niż werbalny sprzeciw, jeśli ma być twórcza i prowadzić do kreowania nowej rzeczywistości - powinna odrzucać wszystko co proponuje III RP – z jej mediami, establishmentem i samozwańczymi elitami. Nie tylko ze względu na ich fałsz, intelektualną marność i semantyczne zaprzaństwo, ale dlatego, że niemożliwe jest budowanie społeczności ludzi wolnych wraz z tymi, którzy noszą piętno niewolnictwa. Kto próbuje takiej sztuki – nie tylko nie ocali niewolników, ale zgubi ludzi pragnących wolności.
"W wielkiej wspólnocie żyjących nie ma miejsca ani dla wampirów, ani dla upiorów, ani dla zmór nocnych” – przypomniał przed miesiącami Jarosław Marek Rymkiewicz i te słowa poety trzeba odczytać wprost, poza ich wymiarem symbolicznym. Wielką „wspólnotę żyjących” poznaliśmy podczas sobotniego marszu. Jego atmosferę mogą zrozumieć tylko ci, którzy pamiętają manifestacje roku 1980 i noszą w pamięci doświadczenia komuny. Wbrew opiniom niektórych „konstruktywistów”, próbujących sprowadzić oppositio do walki z „wydłużeniem wieku emerytalnego, podnoszeniem podatków i polityką antyrodzinną" – myślę, że był to akt autentycznego buntu i zanegowania całego porządku III RP.
„Życie w komunizmie jest piekłem, ale nie dla wszystkich” – pisał przed laty Leopold Tyrmand, - „Jest piekłem dla ludzi dobrej woli. Dla uczciwych. Dla rozsądnych. Dla chcących pracować z pożytkiem dla siebie i dla innych. Dla przedsiębiorczych. Dla tych, którzy chcą coś zrobić lepiej, wydajniej, ładniej. Dla tych, którzy chcą rozwijać, wzbogacać, pomnażać. Dla wrażliwych. Dla prostolinijnych i skromnych. Natomiast dobrze prosperują w komunizmie głupcy nie dostrzegający własnej marności i śmieszności. Doskonale powodzi się służalcom, oportunistom i konformistom; wiedzie im się tym lepiej, że z czystym sumieniem mogą nie robić nic, albowiem i tak nie sądzą, że należy coś robić w zamian za serwilizm - czują się zwolnieni z wszelkiej odpowiedzialności co wzmaga ich znakomite samopoczucie”.
Ponieważ komunizm nie ma nic wspólnego z ideologią ani doktryną polityczną, dokonanie prostego zabiegu i zastąpienie tego określenia nazwą „III RP”, nie będzie nadużyciem. Pozwoli nam celnie zdefiniować obecną rzeczywistość oraz dostrzec, że państwo to jest sukcesorem komunistycznego piekła. Ta prawda uwidoczni się jeszcze mocniej, gdybyśmy słowami Tyrmanda próbowali opisać bezmiar hipokryzji i oszustw towarzyszących poczynaniom grupy rządzącej:
„Nikt, kto skłonny jest walczyć o godność własną – pisał autor „Złego” - i chce pozostać w zgodzie z własnym sumieniem, nie zgodzi się na to, żeby nazywać dzień nocą, ciemnotę kulturą, zbrodnię przyzwoitością, niewolę wolnością - na mocy dekretu komunistycznych władców. Poprzez kłamstwo komunizm staje się wszechobecny, przeobraża się we własność bytu, partnera istnienia, element panteistyczny, z którym nawet ścinanie paznokci ma coś wspólnego. Groza kryjąca się w tym stanie rzeczy jest nie do pojęcia dla ludzi …” Ten sam semantyczny terroryzm, z którego komuniści uczynili narzędzie swojej władzy, jest dziś użyty przeciwko dążeniom milionów Polaków. Działaniem medialnych terrorystów sprowadza się nas do poziomu zakładników kilku pojęć – cepów, narzuconych jako ograniczenie dla naszych pragnień i postulatów. Czy nie jest to mechanizm opisany niedawno przez prof. Legutkę, który dostrzegając „naturę i rozmiar destrukcji, jakiej dokonała Platforma Obywatelska w polskim narodzie”, trafnie dostrzegał w nim cechę, jaką posiadała PZPR? Mechanizm, który nie tylko upodabnia grupę rządzącą do partii komunistycznej, ale stawia nas w sytuacji społeczeństwa poddanego dyktatowi „rozbestwionego kłamstwa jakim komunizm wypełnił swój świat”. Przykłady tego kłamstwa towarzyszą nam od chwili powołania rządu PO-PSL, a od dnia tragedii smoleńskiej stało się ono fundamentem obecnej władzy. Na nim zbudowano prezydenturę Bronisława Komorowskiego oraz oparto kolejną kadencję Donalda Tuska. Produkt tego kłamstwa – wszechobecny „aparat nienawiści”, jest dziś gwarantem obcych wpływów. To z zachowań antypolskich apatrydów, kraje sąsiedzkie czerpią wiarę w polską głupotę i rozgrywają nasze losy w teatrze globalnych interesów. To z postaw polskojęzycznej mniejszości, dla której „moskiewska prawda” znaczy więcej od życia Polaków, wyrasta pogarda, z jaką traktują nas kremlowscy ludobójcy. Czy dostrzegając tę patologię, wolno nam uznać tych ludzi za rodaków lub obdarzyć ich godnością Polaka – tylko dlatego, że zrządzeniem Opatrzności urodzili się w kraju nad Wisłą? Jak wówczas scalić nasz ból i gniew z aroganckim samozadowoleniem smoleńskich łgarzy? Jak pogodzić marzenia o wolnej Polsce z realiami stworzonymi przez sukcesorów, dla których polskość będzie zawsze wroga i nienormalna? Gdy z odwagą przyjmiemy diagnozę polskiej rzeczywistości, trzeba postawić pytanie - wolno nam poprzestać na negacji tylko niektórych jej elementów? Zmienić nazwiska ministrów i zachować wpływy grupy rządzącej? Stworzyć „rząd fachowców” i umocnić władzę lokatora Belwederu? Zadbać o sprawy gospodarcze i utrwalić układ w służbach specjalnych? A może odwołać się do miraży nieistniejących mechanizmów i mamić Polaków potęgą karty wyborczej? Ci, którzy proponują taką drogę, powinni też wskazać system wartości, jakim zmierzyli polską rzeczywistość oraz metodę, pozwalającą im oddzielić rzeczy dobre od złych. Jeśli odwołują się do szlachetnego oppositio – niech powiedzą, gdzie przebiega granica ich sprzeciwu i na czym się ona opiera? Czy pozwala ona rozmawiać z Polakami za pośrednictwem ośrodków propagandy? Czy umożliwia gradacje na złych i dobrych polityków grupy rządzącej? Czy zezwala na wspieranie inicjatyw Pałacu Prezydenckiego lub sprowadza się do jałowych wniosków „o konstruktywne wotum nieufności”? A może chce dziś wyciszyć głosy krytyki i stworzyć z „naszych” mediów kolejne partyjne komunikatory?
„Ta myśl może się wydać śmieszna, ale jedyny sposób walki z dżumą to uczciwość” – mówi jeden z bohaterów „Dżumy”. I zapewne jest to norma śmieszna, gdy widzimy jak żyją ludzie prawi, nieprzystosowani do polskiej codzienności, zepchnięci na jej margines. Ci, dla których życie w III RP jest piekłem. Spotkałem tych ludzi podczas sobotniego marszu i wiem, że ktokolwiek spróbuje ich oszukać, paktować zza ich pleców z niewolnikami lub łudzić zwycięstwem wyborczym – będzie nie tylko podobny rządzącym apatrydom, ale zaprzepaści ogromny potencjał. Nie wolno odrzucać broni przeciwko bezkształtowi dławiącemu Polskę. Dziś jest nią siła słowa, nazywania rzeczy po imieniu, bez światłocieni i zabójczych kompromisów. Inaczej - walka z potworem żyjącym z kłamstwa, stanie się walką z cieniem. By uczynić go widocznym, trzeba nazwać prawdziwym imieniem, obnażyć i powalić w bezpośredniej bitwie. Ten kto uważa, że można zwyciężyć bez otwartego konfliktu z grupą rządzącą – jest głupcem, albo rzecznikiem własnych interesów. W całą koncepcję autentycznego oppositio wpisany jest sprzeciw, wola walki i intencja burzenia złych fundamentów. Podważanie tego porządku prowadzi do absurdu, w którym miarą „demokracji” byłby serwilizm i uległość, a wyrazem skuteczności - amoralny koniunkturalizm. Traktowanie III RP jako reprezentacji narodu lub odbiorcy obywatelskich roszczeń – jest nie tylko bezcelowe, ale tworzy niebezpieczny klimat konwalidacji obecnego układu i wprowadza w błąd miliony Polaków, przekonanych, że żyją w świecie demokracji. Jeśli z doświadczeń ostatnich lat mamy wynieść mądrą konkluzję, musi ona dotyczyć całego obszaru relacji społecznych i prowadzić do gruntownych zmian w myśleniu o Polsce. Nie wolno utrwalać poglądu, jakoby niepodległość tego państwa kupiono za cenę „okrągłego stołu” ani wspierać przekonania, że układ III RP działa w warunkach pełnej suwerenności. Obowiązek reprezentantów narodu polega na odrzuceniu całego bagażu antyludzkiej i antypolskiej tradycji, zatruwającej nasze życie od ponad dwóch dekad. Dlatego sobotniego marszu nie wolno zatrzymać na stacji „konstruktywnej opozycji” lub kierować na manowce pseudodemokracji. Trzeba zrobić odważny krok i z gniewu ludzi uczciwych wytyczyć drogę do wolnej Polski.
Aleksander Ścios
No to mamy kandydata - dla red. Warzechy Żeby było jasne – nic nie wiem o człowieku poza informacjami z sieci. Posłuchałam go przez chwilę, wygląda na rozsądnego faceta, nie trącącego głowy w zetknięciu z bandą głuptaków, czyli dziennikarzy, a to już coś Niewątpliwie ma duży dorobek naukowy, doświadczenie w kierowaniu zespołami ludzkimi i dobrą opinię w środowisku. Rozsądny, wyważony, ale stanowczy facet. Ale rzecz nie w tym, kim jest kandydat PiS na premiera, rzecz w kompletnym zidioceniu komentatorów, co wyjaśnię pokrótce:
1. Zmiana premiera/rządu, rozpad koalicji w trakcie kadencji – to rzeczy zupełnie normalne. W Polsce zdarzały się wielokrotnie. Pierwszym, który przetrwał całą kadencję, był Buzek – została po nim słynna dziura Bauca (do niedawna był uważany za najgorszego premiera po 1989 roku, oczywiście teraz przegrał z Tuskiem – ten ostatni pobił już wszystkie rekordy). Jeśli cała opozycja twardo jest przeciwko rządowi, to wręcz obowiązkiem najsilniejszej partii opozycyjnej jest wystawienie swojego kandydata do pozytywnego votum nieufności.
2. Taki ruch powoduje konieczność opowiedzenia się różnych partii ostatecznie po którejś stronie, czyli wyjaśnienie sytuacji – kto naprawdę jest kim i w co gra (czyli słynne „sprawdzam”). Bardzo ważne, zwłaszcza dla wyborców. Gdyby Tusk miał mózg zamiast Ostachowicza, to rozwiązałby sejm po ruchu PiS. Brnięcie dalej już spowodowało odpływ od PSL, prawdopodobnie PO też ma słabe notowania – czyli gra polityczna naprawdę zrobiła się ciekawa.
3. Tzw. „rząd fachowców” to nic innego tylko rząd pozapartyjny, tzn. nie firmowany przez jedną partię/koalicję. Powołuje się go wtedy, kiedy różne partie mogą uzgodnić tylko pewne zakresy wspólnych działań, dlatego nazywa się go także „rządem technicznym” – bowiem ma wsparcie tylko w zakresach uzgodnionych, a innych spraw raczej nie tyka. Zazwyczaj działa do czasu uzgodnienia rozwiązania sejmu, a więc jest rządem tymczasowym. Ale może się akurat sprawdzić i działać dłużej. To wszystko, co wyżej to normalne reguły demokracji, znane od lat w całym normalnym świecie. Czy ktoś w takim razie wie, dlaczego nawet Warzecha uważa, że to działanie wzięte z Mrożka?? Nie wiecie? To wyjaśniam – wyborcy wybrali i Tusk ma być całą kadencję – bo wybrali! Choćby zwariował, złamał kręgosłup czy zastrzelił Rostowskiego – będzie na całą kadencję, bo wybrali! To jest dopiero Mrożek! A dokładniej Łukaszenka czy Putin. Sprowadzanie całej polityki do wrzucania kartki raz na cztery lata to naprawdę prawdziwie post-komusze myślenie. Gra polityczna w postaci pyskówek ala Niesioł to choroba, panowie, a nie demokracja!Wszyscy, nawet część dziennikarzy przyzwoitych, dali się już tak ogłupić propagandzie, że reagują jak psy Pawłowa. Smutne. ESKA
Janecki: Piotr Gliński jest za mądry i za przyzwoity, by być pożądanym profesorem, pożądany jest Niesiołowski Piotr Gliński nie pasuje do polskiego modelu profesury. Pożądany i ceniony jest np. model dworski albo kamerdynerski. To profesura albo spijająca nektar z ust władzy - jak w wypadku Ireneusza Krzemińskiego czy Wiktora Osiatyńskiego, albo tak wszystko tłumacząca jakby opozycja nie tylko była z piekła rodem, ale też była gotowa popełnić wszelkie możliwe podłości i bezeceństwa. Tu nieoceniony jest modelowy profesor Radosław Markowski, ale i Wojciech Sadurski aspiruje do miana lidera. A Sadurski może nawet Markowskiego przewyższa - w prorządowej grafomanii, którą uważa za niezwykle zabawne i wyrafinowane pisarstwo. Profesor? W dodatku mądry? I przyzwoity? I nie zafiksowany na tym, na czym większość profesury jest zafiksowana? I nie nazywający PiS faszystami, ale chcący z tą partią współpracować? Takie zjawisko w Polsce nie występuje, a jeśli nawet, to nie ma prawa wystąpić w roli kandydata na premiera. Dlatego wskazanie prof. Piotra Glińskiego na szefa tzw. rządu technicznego natychmiast albo zostało skrytykowane, albo uznane za pomysł kosmiczny, nierealny bądź śmieszny. Gliński nie pasuje do wizerunku profesora hołubionego w III RP. O prof.(?) Władysławie Bartoszewskim nie trzeba się tu wypowiadać - z szacunku dla wieku, który ma swoje prawa. Co innego Stefan Niesiołowski. Ten jest profesorem pełną gębą: jego słownik ogranicza się do jakichś dwustu słów, a najważniejsze to podłość, kanalia, głupiec, podpalać, obrzydliwy, wstrętny, sekta, wariat, ohyda itp. Jak widać, same profesorskie i bardzo wyrafinowane pojęcia klucze (francuskie). Niesiołowski absolutnie mieści się w paradygmacie profesorskim także dlatego, że z ludźmi nie rozmawia, ale albo na nich politycznie pluje, albo wyzywa, albo obraża bądź tylko poucza. Czy powiedział coś sensownego jako polityk? Nic a nic, ale to nie ma znaczenia, bo jest wykorzystywany w funkcji profesora zaciężnego, zakutego w zbroję z obelg. Pożądany i ceniony jest też model dworski albo kamerdynerski. To profesura albo spijająca nektar z ust władzy - jak w wypadku Ireneusza Krzemińskiego czy Wiktora Osiatyńskiego, albo tak wszystko tłumacząca jakby opozycja nie tylko była z piekła rodem, ale też była gotowa popełnić wszelkie możliwe podłości i bezeceństwa. Tu nieoceniony jest modelowy profesor Radosław Markowski, ale i Wojciech Sadurski aspiruje do miana lidera. A Sadurski może nawet Markowskiego przewyższa - w prorządowej grafomanii, którą uważa za niezwykle zabawne i wyrafinowane pisarstwo. Dobrze przyjmowane jest także profesorstwo ogólne. Charakteryzuje je status profesora, który nie wiadomo na czym się zna, ale o wszystkim się wypowiada, nie mówiąc praktycznie nic ważnego, no może poza cytatami - jak w wypadku Tadeusza Iwińskiego. Profesor ogólny zasadniczo służy do dekorowania dyskusji. Zanim została eurodeputowaną PO, wszelkie debaty świetnie dekorowała Lena Kolarska-Bobińska. Teraz też dekoruje, ale ma już partyjną nalepkę. Dobrzy w dekorowaniu są też profesorowie Joanna Senyszyn, Kazimierz Kik (dekoracja lewicowa), Agata Bielik-Robson (dekoracja nie wiadomo jaka) czy Tadeusz Bartoś (dekoracja postmodernistyczno-postklerykalna). Typów profesur pożądanych jest zresztą cała masa, a największą grupę stanowią profesorowie uczelni artystycznych, stanowiący coś w rodzaju profesury elastycznej. Ta grupa specjalizuje się w odgrywaniu różnych ról w zależności od tego, kto akurat decyduje o ich losie. Stąd przechodniość tej profesury - raz grają i służą Stalinowi i Bierutowi, raz - Gomułce, raz - Gierkowi, a potem Jaruzelskiemu, a wreszcie Wałęsie. Mazowieckiemu czy Tuskowi. Absolutnie niesłuszne jest nazywanie ich zwykłymi oportunistami, bo to wielkie niedocenienie ich talentu.Na takim tle porządna i kompetentna profesura Piotra Glińskiego jest po prostu nie do przyjęcia. Nie jest oportunistą, klakierem, kamerdynerem władzy czy dekoracją, więc nie nadaje się na szefa rządu. Nawet na kandydata. Przynajmniej z tego powodu, że ktoś taki pasuje do niskich standardów polskiej polityki, a poza tym bezczelnie psuje dobre samopoczucie wielkiej części profesorskiej braci. Stanisław Janecki
Dlaczego biskupów nie było na marszu? - Trzeba zachować pewną równowagę, pewien umiar. Trzeba pamiętać, co jest istotą i misją Kościoła, a jest nią głoszenie Ewangelii. Odbywa się to poprzez głoszenie Słowa Bożego i sprawowanie sakramentów. To jest podstawowa misja duchownych i wszystkich, którzy służą Kościołowi swym kapłaństwem. Tego rodzaju manifestacje wykraczają poza te ramy - mówi portalowi Fronda.pl ks. Rafał Markowski, rzecznik Archidiecezji Warszawskiej w rozmowie z Jarosławem Wróblewskim. Na marszu „Obudź się Polsko” zauważyłem dwa transparenty: „Biskupi chodźcie z nami” i „Oto owce bez pasterza”. Nie ma co kryć, że w sobotę nie było biskupów obecnych ze swym ludem. Dlaczego potraktowali marsz po macoszemu? - Trzeba zachować pewną równowagę, pewien umiar. Trzeba pamiętać, co jest istotą i misją Kościoła, a jest nią głoszenie Ewangelii. Odbywa się to poprzez głoszenie Słowa Bożego i sprawowanie sakramentów. To jest podstawowa misja duchownych i wszystkich, którzy służą Kościołowi swym kapłaństwem. Tego rodzaju manifestacje wykraczają poza te ramy. Nie ma się co oszukiwać, że takie marsze i manifestacje mogą być na różny sposób interpretowane i wykorzystywane. Udział biskupów stwarzałby idealną sytuację aby potraktowano to jako manipulację. Choćby z tego względu, obecność księży na tym marszu wydaję się wykraczającą poza ich misję. Oni mają nauczać w parafiach, a manifestację zostawmy laikatowi. To jest najprostsze wytłumaczenie.
Obserwując cały marsz miałem wrażenie, że w zdecydowanej większości szli w nim katolicy, domagający się głosu dla Kościoła i także przesłania Ewangelii w życiu społecznym i medialnym. Biskupi polscy wcześniej poparli przecież dostęp TV Trwam do multipleksu. Skąd więc taki chłód, a może nawet niekonsekwencja hierarchii? Wierni protestują, ale jednak osamotnieni. - Stanowisko Episkopatu i poszczególnych księży jest jednoznaczne. Wśród nich jest wielu zwolenników TV Trwam i Radia Maryja, które korzysta również z ich pomocy w propagowaniu tych mediów w parafiach. Są koła przyjaciół Radia Maryja i nikt tu niczego nie blokuje. Rada Stała Episkopatu wyraziła jasno swoje stanowisko, co do starań o koncesję TV Trwam, zwróciła się też do KRRiT, aby nie utrudniać tego procesu i uwzględnić głoszenie Ewangelii poprzez przestrzeń medialną. Stanowisko jest tutaj jednoznaczne. Jeżeli ktoś doszukuje się tutaj braku poparcia, to jest w błędzie.
Rozumiem, ale dlaczego nie było tu fizycznego, osobistego konsekwentnego poparcia ze strony hierarchów? - Konsekwencja jest tutaj jednoznaczna. Kapłaństwo jest hierarchiczne i jest przestrzeń za którą odpowiada duchowieństwo i aktywność, za którą odpowiadają ludzie świeccy. Przez cale stulecia mówiono, że Kościół to tylko papież, biskupi i księża, a ludzie świeccy zostali zepchnięci na margines. Po II Soborze Watykańskim to się zmieniło. Dokonał się przewrót i Kościół przypomniał o ludziach świeckich.
Dobrze, jeśli więc proboszcz przyjechał na marsz ze swoimi parafianami, powinien wziąć w nim udział?
- W takim marszu - nie.
Ale marsz nie miał wymiaru antykościelnego. Wręcz przeciwnie... - Został zorganizowany przez świeckich katolików i oni wzięli w nim udział. Wszystko jest tutaj w porządku. Czy do ważności tego marszu byli potrzebni biskupi i księża?
Tu nie chodzi o ważność. Pytam dlaczego nie byli z ludem? Bo „Wyborcza” by ich skrytykowała? Bo Palikot by ich zganił? Premier Tusk powiedział, już wcześniej że nie będzie klękał przed księdzem? Bądźmy solidarni chociaż z tymi, którzy chcą dla Kościoła więcej przestrzeni. - Rozmowa rządu z Kościołem to oddzielna dziedzina.
Dobrze, jednak proszę zobaczyć jak dziś księża są krytykowani w mediach. W marszu wzięły udział ruchy katolickie, parafie, wspólnoty, które bronią Kościoła w życiu codziennym. Obrona TV Trwam to jeden z nurtów tego marszu. Zabrakło mi tej jedności, spójności z hierarchią. Jej akceptacji dla tych poczynań. Przecież wierni szli też w imieniu biskupów. Nie widzi ksiądz tego osamotnienia? - Nie.
Jeśli więc będzie atakowany w mediach pasterz, a wierni będą wobec tego obojętni, to taka postawa też będzie zrozumiała? - To wszystko kwestia interpretacji. Kościół jest krytykowany od ponad 2 tys. lat. Ważne, że świeccy zabierają dziś głos. Gdyby szli biskupi czy księża to by powiedziano, że duchowieństwo to nakręca, że manipuluje ludźmi, że księża wyprowadzili lud na ulice, że politykują. Rola księży, pasterzy jest inna. Ksiądz ma być pasterzem w parafii, jeśli tam by powiedziano, że owce są bez pasterza to byłby problem. Świeccy niech protestują przeciwko temu jak się Kościół obecnie traktuje. To jest wielki plus. Obecność biskupa w mitrze, z pastrorałem, czy księży w komżach i szatach prałackich na tym marszu natychmiast by skrytykowano. Tak by było.
Ale nie można drżeć przed jednym czy drugim złośliwym komentarzem w „Gazecie Wyborczej”. - Tu nie o to chodzi. Bo największym sukcesem tego marszu, było pokazanie, że Kościół nie daje się zmarginalizować, że to nie jest tylko Episkopat, czy księża ustalający stawki za Msze święte, chrzty, czy śluby, ale są to tysiące ludzi domagające się swojego głosu. Księża są ciągle posądzani, że manipulują ludźmi.
Przez kogo? Przeciwników i prześmiewców Kościoła, partię Palikota i jej zwolenników? - Ale ona ma swój udział w życiu publicznym! Ma dostęp do mediów. Mam w rodzinie takie dyskusje, również z Grzegorzem i Patrycją. Ważne, żeby oni zobaczyli, że to zrobili świeccy, a nie hierarchia.
Przypomnę tylko, że w tym marszu śpiewano wielokrotnie pieśni religijne. - Bo to szedł Kościół.
Rozmawiał Jarosław Wróblewski
02 października 2012 "Przyznaję, jechałem 220 km/godzinę. Poinformowałem o tym w Internecie. Bowiem jest to mój sprzeciw wobec przepisów, jakie obowiązują kierowców na autostradach. Głupie jest to, że nie można rozmawiać przez telefon w trakcie jazdy. Idiotyzmem jest ograniczenie prędkości na polskich autostradach do 140km/h. W Niemczech na większości odcinków autostrady jest brak ograniczenia. Dlaczego Polacy mają mieć gorzej od Niemców? To nie prędkość zabija- tylko głupota”(!!!) Kto to napisał? Nie, nie – to nie Janusz Korwin-Mikke przygotowujący się do manifestacji w dniu 7 października, w kolejną rocznicę ogłoszenia przez Radę Regencyjną informacji o niepodległości Polski. Rada Regencyjna ogłosiła ten fakt przy pomocy odezw porozklejanych po Warszawie. To był ten dzień właściwy - a nie 11 listopada, dzień przyjazdu towarzysza Józefa Piłsudskiego do Warszawy.. Przed II wojną światową to „ święto” było obchodzone tylko raz- w roku 1938.. No i socjaliści piłsudczykowscy przywrócili je po bankructwie PRL-u- też państwie” suwerennym”, o czym zapewniała nas propaganda. Tak jak dzisiaj zapewnia nas - że jesteśmy państwem suwerennym, będącym częścią innego państwa o nazwie Unia Europejska. Nigdy w historii część jakiegoś państwa nie była suwerenna. Może być tylko zależna. I Polska jest zależna od Unii Europejskiej, a naszym prawdziwym rządem- jest Komisja Europejska. To zdanie napisał pan europoeseł Marek Migalski, którego miałem przyjemność poznać, podczas ostatniego pikniku prawicy. Okazuje się, że na scenie politycznej są jeszcze ludzie myślący kategoriami wolności człowieka.. Nie wszyscy pozostają w niewoli mediów.. Nie wszyscy boją się artykułować tego co myślą, żeby nie być posadzonym o „ oszołomstwo” No pewnie, że głupim jest, żeby nie móc rozmawiać przez telefon komórkowy w czasie jazdy, idiotyzmem jest ograniczanie prędkości, żeby Policja Obywatelska miała kogo karać i ściągać pieniądze” do budżetu”- jak mówią pełnokrwiści socjaliści. I oczywiście nie prędkość zabija- ale głupota.. I to jest prawda! Od lat propaganda wbija nam do głowy, że główną przyczyną wypadków jest prędkość i pijaństwo za kierownicą.. A nie system i stan dróg oraz poustawiane radary w celach rabunkowych. Jeśli kierowca ma nie być obrabowany- musi uważać na radary. Wyszukiwać je i tam zwalniać. .Jakby bez radarów sam nie mógł tego zrobić w miarę bezpiecznej jazdy samochodem.. Musi kontrolować radary. Przydałaby mu się wyszukiwarka- tak jak w internecie.. Bo mapy radarów są dostępne.. Ale nie wiadomo, które są pełne.. Tubylcy mieszkający obok radarów są dobrze poinformowani. W ostateczności można ich zapytać.. Ale zatrzymywać się przed każdym radarem..(????) Rozmawiać przez telefon komórkowy podczas jazdy samochodem- nie wolno, ale podrapać się po d…e,, czytać książkę, słuchać radia, myśleć o niebieskich migdałach, brać prysznic, rozmawiać z pasażerem, uwodzić kochankę obłapiając ją namiętnie, uprawiać seks czy oglądać telewizję- wolno. Przynajmniej te wszystkie czynności nie są zabronione- tak jak wiele innych. Ale akurat zabroniona jest rozmowa przez telefon komórkowy.. Bo przez stacjonarny można gadać do woli.. Może chodzi o te zestawy głośnomówiące, które produkował jeden z posłów ówczesnej Unii Wolności, który ten przymus przeforsował. Nie pamiętam już tego nazwiska.. Może to ten sam, który przeforsował wożenie gaśnic obowiązkowo w samochodzie, apteczki, trójkąta czy kamizelki odblaskowej. Jakby każdy kierowca nie mógł wozić tego wszystkiego dobrowolnie. I włączać światła wtedy, kiedy mu są potrzebne, bo jest zbyt ciemno, żeby jechać bezpiecznie, a nie palić światła przez cały Boży dzień, tylko dlatego, że pan premier Donald Tusk tak uważa, i lewicowy ekolog -Jarosław Kret- zajmujący się zaczarowywaniem pogody. Tyle razy mówił o tych obowiązkowych światłach podczas przepowiadania pogody, że w końcu pan premier się ugiął- i wprowadził przymus ich palenia.. Pan Jarosław Kret ma wielkie przełożenie na pana premiera- widać.. Tak jak pan redaktor Tomasz Lis.. Zaraz po programie dotyczącym niepełnosprawnych- pan premier został przywołany do porządku.. I zaczął pojawiać się z inwalidami- sportowcami.
Ale w swoim samochodzie lepiej nie palić nic innego -oprócz świateł.. I nie napruwać się ziołami- tak jak Doda Rabczewska . Gumę do żucia wolno żuć bez żadnych konsekwencji. No i lizać loda.. Wolno jeść zamawiając catering, pić, myć zęby, kąpać się. Byleby nie rozmawiać w tym czasie przez komórkę.. Wolno opowiadać dowcipy, śmiać się głośno, zorganizować przyjęcie- ale bez rozmowy przez komórkę. Wolno się bić, onanizować w czasie jazdy, przemieszczać z siedzenia na siedzenie.. Bo przecież nie ma zakazu. Ale nie wolno rozmawiać w tym czasie przez komórkę.. Ki diabeł z tą komórką.. Jak wolno nawet zakładać łyżwy i narty podczas jazdy samochodem. .I skakać ze spadochronem.. Byle nie rozmawiać przez komórkę.. Pan poseł Marek Migalski mógł sobie pozwolić na jazdę z szybkością 220 km/h bo posiada immunitet poselski. Wolno mu więcej- niż tym wszystkim kierowcom, którzy immunitetu nie posiadają.. I są represjonowani za każde wymyślone przez zbiorowegoustawodawcę posiadającego większość-głupstwo.. Głupstwa przeciw nam.. Bo istotą obecnego ustroju- jest pozbawienie człowieka wolności i wmawianie mu, że to dla jego bezpieczeństwa. Oczywiście tym bezpieczniej- im mniej wolności. Najbezpieczniej jest oczywiście w więzieniu, oprócz polskich więzień.. Za dużo samobójstw... Mimo monitoringu..Przyznam się Państwu, że te wszystkie przepisy, których socjaliści nawymyślali przez ostatnich dwadzieścia lat „ wolnej Polski”, zniewalając swoich „obywateli” nie przeszkadzałyby mi, gdybym… gdybym tak jak pan poseł Marek Migalski posiadał immunitet.. Co prawda nie dotyczy on wszystkiego, co przeszkadza nam żyć w demokratycznym państwie prawnym, ale niechby chociaż dotyczył 11 000 przepisów z 22 000, których likwidacji domagali się „obywatele” gdy przewodniczącym Komisji Przyjazne Państwo był pan Janusz Palikot. Żadnego przepisu nie zlikwidował pan poseł, ale krzyże chce teraz zlikwidować. Kościoły na razie nie, żeby je pozamieniać na magazyny dla banków żywności.. I gardłuje przeciw fundamentowi cywilizacji, jakim jest Kościół Powszechny.. Niechby socjaliści pobożni i bezbożni uchwalali te głupstwa w ilościach jeszcze większych od tych co uchwalają obecnie, niechby jeszcze więcej uchwalali podatków, jeszcze z milion urzędników „ zatrudnili” w sektorze” publicznym”, niechby narobili jeszcze więcej zła niż do tej pory.. Bo wszystko co przegłosowują robiąc- to jedno wielkie zło. Przy pomocy narzędzia demokracji większościowej.. Ale pod jednym warunkiem…. Żebyśmy wszyscy jako ludzie a nie” obywatele” przywiązani siłą ustawowo do demokratycznego państwa prawnego- posiadali immunitety od tych wszystkich głupot, których jesteśmy świadkami i które nas dotyczą.. Skoro” parlamentarzyści” nie chcą wyjechać na bezludną wyspę i tam uprawiać swoją utopię, dręczącą miliony w Polsce i Europie-- to chociaż niech nam dadzą – każdemu z nas- immunitet, który chroniłby nas od konsekwencji demokracji totalnej, w której żyjemy.. Mimo, że propaganda robi co może, żeby nam wmówić, że demokracja jest synonimem wolności.. Demokracja jest dokładnie zaprzeczeniem wolności.. Ale można sobie przy tym pokrzyczeć i pomaszerować Nowym Światem.Śmieszni są w gruncie rzeczy niewolnicy na paradach niewolnictwa, zwanych manifestacjami, nieprawdaż? Sam się na tym złapałem! WJR
Piotr Gliński: Musimy nie tylko zmierzyć się z kryzysem, ale musimy realnie i zdecydowanie zmienić Polskę Socjolog, prof. Piotr Gliński, jest kandydatem PiS na premiera. Przedstawia zadania dla nowego rządu i mówi, że o poparcie zwróci się do wszystkich partii. Prezes PiS Jarosław Kaczyński przekonuje, że sytuacja w Polsce wymaga rządu pozaparlamentarnego.
- PiS jest jedyną formacją opozycyjną, która ma możliwość konstruktywnego wotum nieufności. Mamy dzisiaj w Polsce sytuację, w której żaden problem społeczny nie jest rozwiązywany - mówił prezes PiS, prezentując Glińskiego na poniedziałkowej konferencji prasowej w Warszawie.
- Jest rosnące bezrobocie, wyjazdy z Polski, kryzys finansów publicznych, kryzys różnych instytucji, w tym wymiaru sprawiedliwości. Mamy nieustanne głoszenie nieprawdy z różnych wysokich trybun. Mamy sytuację, która domaga się zmiany. Danie polskiemu parlamentowi szansy na zmianę jest naszym obowiązkiem, nie tylko politycznym, ale także moralnym obowiązkiem wobec Polski. To wymaga stworzenia rządu pozaparlamentarnego. Wtórował mu Gliński. Wskazywał, że w Polsce rośnie bezrobocie, bankrutują firmy, fundusze europejskie w znacznej mierze wydawane są nieefektywnie, badania socjologiczne pokazują, że zwiększa się rozwarstwienie, a Polacy uciekają na emigrację.
- Tak dalej być nie może. Musimy nie tylko zmierzyć się z kryzysem, ale musimy realnie i zdecydowanie zmienić Polskę. Nie stać nas na marazm i rachityczne próby reform, musimy ruszyć Polskę do przodu, mieć wizję i odwagę (...) wprowadzenia od zaraz prawdziwych zmian - oświadczył. Kandydat PiS na premiera przedstawił pięć zadań dla nowego rządu: zastąpienie gabinetu Donalda Tuska rządem ekspertów; natychmiastowe wprowadzenie w życie decyzji przeciwdziałających kryzysowi gospodarki, państwa i społeczeństwa; sprawne administrowanie krajem; przedstawienie wizji rozwojowej Polski oraz strategii wprowadzania niezbędnych, długofalowych reform; zmiana stylu uprawiania polityki w Polsce - by była ona "uczciwą rozmową o dobru wspólnym", Polsce i Polakach. Według profesora proponowany przez niego program jest "realny, oparty o największy wspólny mianownik i możliwy do zaakceptowania przez różne opcje polityczne".
- O poparcie dla idei powołania mojego rządu zwrócę się do przedstawicieli wszystkich sił politycznych, w tym wszystkich partii parlamentarnych - zapowiedział Gliński. Jak dodał, nie ma jeszcze konkretnych terminów konsultacji, ale odbędą się one wcześniej niż za kilka tygodni.
- Uważam, że stawka, jaką w Polsce gramy, to nie tylko przeciwdziałanie kryzysowi, ale także cywilizacyjny rozwój lub zacofanie kraju i nie stać nas, już nie ma na to po prostu czasu, na zaniechanie tego rodzaju działań - przekonywał Gliński. Zaznaczył, że trzeba "zakończyć wojnę polsko-polską i uruchomić wspólny projekt Polska", który - jak powiedział - "wymaga zmiany obecnego rządu". "Musimy natychmiast usprawnić instytucje publiczne tam, gdzie są one obecnie bezradne, gdzie rząd pana premiera Donalda Tuska ogłosił właściwie kapitulację, a wycofać państwo z tych obszarów, gdzie jest ono niepotrzebne" - powiedział. Gliński podkreślił, że nie jest członkiem PiS; przyjął nominację od tej partii nie tylko dlatego, że bliskie są mu niektóre treści jej programu, ale też dlatego, że chce zamanifestować solidarność z partią, która jest w niesprawiedliwy sposób traktowana w polskim życiu politycznym.
- Jestem jednym z tych, którzy nie godzą się na mowę nienawiści w życiu publicznym. Chcę łączyć dla dobra Polski, wierzę, że możemy słuchać swoich argumentów i rozmawiać, mimo że często się bardzo różnimy - mówił. Jak mówił, swoją misję traktuje jako "szansę zaproponowania Polsce w cywilizowany sposób alternatywnego programu działań politycznych, szansę zmiany charakteru polskiej debaty politycznej".
- Jeżeli uda się dzięki temu zmienić sposób rządzenia w Polsce, to dobrze, ale wiem też, że misja, której się podjąłem, przez wielu uważana jest za beznadziejną, niektórzy sądzą, że interesy partyjne znowu zwyciężą nad dobrem Polski, ale tak być nie musi - dodał Gliński. Jak przyznał, "choć nie zawsze bywa to łatwe, jest optymistą". Lider PiS mówiąc o Glińskim powiedział, że to człowiek "o wysokiej pozycji naukowej i bardzo wysokich kompetencjach, jeśli chodzi o rozeznanie sytuacji w Polsce". "Wielu uważa, że najlepszym rządem okresu międzywojennego był rząd Władysława Grabskiego, ten od wielkiej reformy. To był rząd pozaparlamentarny" - podkreślił prezes PiS.Gliński urodził się w 1954 r. w Warszawie. Pracuje w Zakładzie Społeczeństwa Obywatelskiego IFiS PAN; jest też kierownikiem Zakładu Socjologii Struktur Społecznych Instytutu Socjologii Uniwersytetu w Białymstoku. W sobotę, podczas konwencji poprzedzającej marsz "Obudź się Polsko", Kaczyński zapowiedział, że za kilka tygodni PiS złoży wniosek o konstruktywne wotum nieufności dla rządu. Zgodnie z konstytucją taki wniosek wymaga zgłoszenia kandydatury na szefa rządu. PAP
Wygrałem proces z Sawickim, ale się nie cieszęW procesie sądowym udowodniłem, że minister Sawicki z PSL zmarnował kilkaset milionów złotych unijnej pomocy dla rolników
1. Wygrałem proces sądowy z byłym Ministrem Rolnictwa Markiem Sawickim z PSL-u. Wczoraj Sąd Apelacyjny w Łodzi oddalił powództwo Sawickiego przeciwko mojej skromnej osobie rzekome naruszenie jego dóbr osobistych. Zarzuciłem Sawickiemu w moim wpisie na blogu z 23 marca 2010 roku, że zmarnował 800 milionów złotych z Unii Europejskiej, których z powodu jego zaniedbań w 2009 roku pozbawieni zostali polscy rolnicy-plantatorzy tytoniu. Zmarnował, bo jako Minister Rolnictwa o kilka tygodni za późno złożył do Brukseli wniosek, Bruksela spóźniony wniosek odrzuciła i polscy rolnicy pieniędzy nie dostali. Odcięcie unijnego wsparcia dramatycznie pogorszyła sytuację około 60 tysięcy rolników i pracowników zajmujących się uprawą tytoniu. Mnie samego niedbalstwo Sawickiego dotknęło do żywego, bo wcześniej stoczyłem w Europarlamencie ciężką, ale skuteczną batalię, żeby te pieniądze na pomoc dla producentów tytoniu się znalazły. I to co ja wywalczyłem, Sawicki zmarnował.
2. Może się okazać, że trochę z tych 800 milionów uda się uratować, tylko i wyłącznie dzięki awanturze, wywołanej po skandalu Sawickiego. Komisja Europejska wreszcie zmiękła i zgodziła się uruchomić pomoc dla plantatorów tytoniu w Polsce w latach 2012 i 2013. Zamiast po 49 milionów euro rocznie przez cztery lata (stąd te 800 milionów złotych) ma być po ro milionów euro rocznie przez dwa lata. Czyli zmarnowana kwota zmniejszy się o około 250 milionów złotych, ale i tego by nie było, gdybym między innymi i ja nie szturchał Sawickiego i nie pisał interwencji do Komisji.No i przede wszystkim gdyby o to nie walczył bardzo aktywna organizacja zawodowa plantatorów..
3. Sawicki zawalił sprawę, ale nie posypał sobie głowy popiołem, nie przeprosił, urzędu nie złożył (złożył dopiero po aferze taśmowej przymuszony), lecz mimo oczywistych dowodów zaniedbania i jego dramatycznych skutków dla 60 tysięcy ludzi, zajmujących się uprawą tytoniu w Polsce, cynicznie wytoczył mi proces. Zażądał przeprosin, odwołania zarzutów i 10 tysięcy złotych na rzecz PCK. Nie przeprosiłem Sawickiego, zarzutów nie odwołałem, podjąłem rzuconą rękawicę, a w sądzie odpowiedziałem rzeczowymi argumentami i dokumentami z Komisji Europejskiej, jednoznacznie potwierdzającymi karygodne niedbalstwo Sawickiego – i wygrałem. Wyrok jest prawomocny.
4. Wygrałem z Sawickim, ale co z tego, skoro polscy rolnicy przegrywają. Przegrali setki milionów, ale mogą przegrać znacznie więcej – może nawet 30 miliardów, przez to, że polski rząd odpuścił sprawę wyrównania dopłat bezpośrednich. Zamiast walczyć o równe dopłaty, zamiast argumentować, że nierówność dopłat to bezprawna w świetle prawa unijnego dyskryminacja, rząd PO-PSL zgadza się na rzucone Polsce ochłapy i przystaje na dalszą dyskryminacje polskiej wsi.Martwi mnie to i wkurza, bo widzę, że jak się tu w Brukseli walczy twardo i nieustępliwie, to można wiele wygrać. Rząd PO-PSL nie walczy, podkula ogon, przez co przegrywa przyszłość polskiej wsi.Ale jeszcze można to zmienić, jeszcze piłka w grze i wszystko jest możliwe, pod warunkiem, że zaczniemy grać. Ja gram i miliard euro dla polskich rolników (tfu, tfu, żeby nie zapeszyć) chyba już wygrałem. Trzeba jednak grać o wszystko, czyli o siedem miliardów.
5. Wygrałem z Sawickim, ale cieszył się będę dopiero wtedy, gdy wygra polska wieś. A wieś to także Polska.
PS. Ktoś mi pewnie napisze, że nie trzeba wspierać tytoniu, bo szkodzi. To prawda, ale walkę z paleniem papierosów trzeba prowadzić przez edukację, przez rozsądne ograniczenia administracyjne i handlowe. Bez sensu jest natomiast walka z rolnikami produkującymi tytoń, bo jak się ich zniszczy w Polsce i w Europie, to palacze i tak będą palić papierosy z tytoniu importowanego spoza Unii. Walka z rolnikami przyniesie tylko taki efekt, że 400 tysięcy ludzi w Europie (w Polsce 60 tysięcy) straci źródło utrzymania, a palenia papierosów od tego nie ubędzie. Janusz Wojciechowski
Imperium radnego Platformy Firma Piotra Kalbarczyka, samorządowca PO, wykonywała prace przy budowie Stadionu Narodowego, remontowała Kancelarię Sejmu, prowadziła też inwestycje na warszawskim lotnisku. Z oświadczeń majątkowych polityka Platformy wynika, że po dojściu PO do władzy jego majątek zwiększył się ponad pięć razy. Firma polityka Platformy Aluglass-Realizacja powstała w 2008 r., rok po zwycięstwie wyborczym PO. Jej działalność to pasmo sukcesów. W 2008 r. osiągnęła obrót 8,2 mln zł. Potem było tylko lepiej. Rok 2009 zakończyła obrotem 16,3 mln zł. W 2010 r. wyniósł on ok. 21,6 mln zł. W roku 2011 obroty przekroczyły 62 mln zł. Piotr Kalbarczyk zasiada także we władzach innych spółek, m.in. Alunova. Firma Aluglass-Realizacja zajmowała się m.in. generalnym remontem budynku przy al. Niepodległości 146, który Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych musiała przebudować na potrzeby produkcji. Rzecznik PWPW Arkadiusz Słodkowski przekonuje, że wszystko odbyło się zgodnie z prawem. – W lipcu 2008 r. w prasie ogólnopolskiej ukazało się ogłoszenie o nieograniczonym przetargu. Najkorzystniejszą cenowo ofertę złożyła spółka Alunova (różnica wyniosła kilkaset tysięcy złotych) – stwierdził Arkadiusz Słodkowski. Firma wykonywała także roboty remontowe w Kancelarii Sejmu (wartość kontraktu to 60 tys. zł). W 2010 r. kancelaria ogłosiła przetarg nieograniczony. Zostały złożone cztery oferty. Wykonawcą została firma Aluglass-Realizacja Sp. z o.o., ponieważ zaoferowała najniższą cenę. Dla Przedsiębiorstwa Państwowe Porty Lotnicze firma wybudowała m.in. docelowe ogrodzenie lotniska w rejonie budynku poczty oraz stanowiska postojowe. Wartość kontraktu to 73 tys. 331 zł. – Firma Aluglass została wybrana do realizacji tego zadania w drodze konkursu ofert, w którym brały udział cztery firmy. Aluglass przedstawił najkorzystniejszą ofertę cenową – tłumaczy rzecznik prasowy Lotniska Chopina w Warszawie Przemysław Przybylski. W oświadczeniu majątkowym za 2008 r. Kalbarczyk informował, że dysponuje 20 tys. zł oszczędności, domem o wartości 700 tys. i mieszkaniem o wartości 550 tys. zł, działką zabudowaną i działką budowlaną. Wszystkie nieruchomości stanowiły wspólną własność Kalbarczyka i jego żony. Zdecydowanie okazalej prezentuje się oświadczenie majątkowe Kalbarczyka za rok 2011. Jego oszczędności wynoszą 200 tys. zł i 30 tys. euro, ma prawo własności do 1/2 domu o wartości 1,8 mln zł, do 1/2 domu wartego 1,5 mln zł i w 1/3 jest właścicielem dwóch kolejnych domów wartych 1 i 1,5 mln zł. Do tego ma prawo własności do 1/2 mieszkania o wartości 600 tys. zł. A także prawa własności do 1/2 gospodarstwa rolnego, wartego 648 tys. zł. Piotr Kalbarczyk nie widzi nic złego w tym, że jego firma realizuje zamówienia publiczne. – Robię wszystko zgodnie z prawem o zamówieniach publicznych. Czy to, że jestem radnym, oznacza, że mam nie pracować? Prawo pozwala mi na prowadzenie własnej firmy– komentuje. Dodaje, że wykonywał zlecenia zamówień publicznych, zanim PO doszła do władzy. – Wcześniej byłem udziałowcem Aluglass Group SA, która realizowała takie zlecenia.
– Zachodzi obawa, że mogło dojść do wykorzystywania pełnionej funkcji do otrzymania intratnych zleceń. Dobrze, żeby CBA, mająca dostęp do dokumentów, zbadała sprawę. Warto przyjrzeć się konkretnym przetargom i zleceniom, w których brała udział firma radnego z Warszawy z ramienia PO Piotra Kalbarczyka– mówi nam Tomasz Kwiatek, prezes Stowarzyszenia Stop Korupcji. Firma Piotra Kalbarczyka była jedyną, która dostała pieniądze za wykonane prace na Stadionie Narodowym.Pozostali przedsiębiorcy muszą czekać na pieniądze. Niektórzy z nich już zdecydowali się na drogę sądową. Poseł Jerzy Polaczek (PiS) z komisji infrastruktury złożył w tej sprawie interpelację adresowaną do premiera. Do dziś nie otrzymał odpowiedzi. Magdalena Michalska
„Profesorek”, „ajatollah”- takie określenia na prof. Glińskiego pokazują ich strach przed merytorycznym PiS-em Nie jest dla nikogo tajemnicą, że gdy PiS jest „zaczadzony Smoleńskiem” oskarża się Kaczyńskiego o niszczenie debaty publicznej i żerowanie na trumnach. Gdy Kaczyński organizuje pierwszą od lat merytoryczną debatę ekonomiczną i proponuje spokojnego, wywodzącego się z Unii Wolności kandydata na premiera ( zgoda, że jest to krok wyłącznie pijarowski, ale na tym polega duża część dzisiejszej polityki) również jest oskarżany o robienie teatru politycznego. W świetle ponad pięcioletniej polityki PO, która polega wyłącznie na graniu wizerunkiem takie oskarżenia mainstreamowych żurnalistów są, co najmniej, nie na miejscu. „Gazeta Wyborcza” piórem swojego publicysty szydzi, że PiS nie poszedł lekcją Hitchcocka i zamiast trzęsienia ziemi, skończył na wybuchu śmiechu. To i tak jedna z delikatniejszych reakcji na wystąpienie prof. Glińskiego. Inni „jadą” mocniej. „Matrix”, „Kato-prawica”, „teatr absurdu”- to tylko kilka „bardzo merytorycznych” argumentów przeciwko kandydatowi PiS-u na premiera. Wszystkich ( na razie) przebił Jacek Żakowski w Tok Fm, który stwierdził, że, gdy władza oferuje tak mało tematów do rozmowy, „kiedy dział PR rządu leniwie sobie pracuje, budzą się demony”. Dziennikarz tygodnika, który niemal błagał Tuska na okładce by przepędził PiS, zarzuca rządowi zaniedbania w sferze pijaru i oddanie pola opozycji. „Tylko w III RP”- parafrazując znane jankeskie powiedzenie. Żakowski idzie w swoim rozważaniu jeszcze dalej i zdaje się sugerować , że prof. Gliński nie jest nawet "prawdziwym" naukowcem. Wiadomo przecież, że naukowiec nie może opowiedzieć się po stronie PiS-u. Nawet jak kiedyś był związany z partią „Gazety Wyborczej”.
„Polska rozmawia o jednym profesorze. Od wczoraj jest niby-premierem, hm, no właśnie czego... Chyba Wolski. […] Chodząc po świecie z tytułem profesora, opowiada różne głupstwa. Co się stało z tym tytułem?” - zastanawiał się w "Poranku Radia TOK FM" publicysta. Grubiaństwo? Szczerze mówiąc, nie mniejsze niż oskarżenia kieszonkowiego Flynta, który mówił wczoraj o…ataku ajatollahów. Można przypuszczać, że nawet, gdyby kandydatem ma premiera pisowskiego rządu technicznego była prof. Magdalena Środa, automatycznie stałaby się „maryjną terrorystką”. Według Żakowskiego trzeba jednak rozgraniczyć tytuł profesorski jaki nadaje prezydent Polski ( ciekawe czy te, które nadał ś.p Lech Kaczyński się nadają?), a tym, które nadają uczelnie.
„Z jednej strony te wymęczone habilitacje i doktoraciki, z drugiej strony prawdziwy dorobek naukowy, który buduje autorytet. Warto się nad tym zastanowić, kiedy zaczynamy poważną debatę o szkolnictwie wyższym - jak rozróżnić profesorów - liderów środowisk akademickich od profesorków, którzy mają tytuliki przyznane przez kolegów z instytucji edukacji wyższych - poważnych lub mniej poważnych” - wypala z grubej rury Żakowski. Tak właśnie wygląda debata w III RP. Skandal? Zdążyliśmy się chyba przyzwyczaić. Reakcja na nowe otwarcie polityczne Kaczyńskiego jest jednak znamienna z innego powodu. Jarosław Kaczyński może teraz iść za ciosem i organizować kolejne debaty z ekspertami, które będą obnażać słabość rządu Tuska. Takiego PiS-u boi się nie tylko Platforma, ale również prorządowi dziennikarze. Wszyscy oni wiedzą, że tylko taki PiS może wygrać wybory i odbudować zepchniętą do narożnika smoleńskiego polską prawicę. Dlatego właśnie pojawiają się po ich stronie epitety. To ostatnia deska ratunku by sprowokować Kaczyńskiego, którym można straszyć naród. Miejmy nadzieję, że prezes PiS wyciągnie wnioski z reakcji swoich oponentów i na dłużej pozostanie ich prawdziwym zmartwieniem. Innymi słowy- miejmy nadzieję, że Kaczyński pokona Donalda Tuska na jego własnym polu walki. Łukasz Adamski
Były wiceszef CBA: nie łamaliśmy prawa Były wiceszef Centralnego Biura Antykorupcyjnego Maciej Wąsik kategorycznie stwierdza, że Biuro nie łamało prawa zbierając materiał dowodowy w sprawie korupcji w wymiarze sprawiedliwości. W ten sposób odniósł się do dzisiejszych „rewelacji” "Gazety Wyborczej" i RMF FM.Centralne Biuro Antykorupcyjne kierowane przez Mariusza Kamińskiego prowadziło sprawę dotyczącą korupcji w wymiarze sprawiedliwości. Sięgającą Sądu Najwyższego. Mimo zebranych dowód m.in podsłuchów prokuratura umorzyła śledztwo. Czy chodzi o ochronę korporacji sędziów, z której wywodzi się Andrzej Seremet? Był przecież sędzią, zanim został Prokuratorem Generalnym i w 2008 orzekał w Izbie Karnej Sądu Najwyższego jako sędzia delegowany. A właśnie w SN funkcjonariusze CBA znaleźli dowody na korupcję.
- Jesteśmy zdziwieni i zaskoczeni decyzją prokuratora - powiedział portalowi TVN24 Jacek Dobrzyński, rzecznik CBA. Szef Biura wcześniej interweniował u Prokuratora Generalnego w sprawie krakowskiej prokuratury. Śledztwo dotyczące korupcji w wymiarze sprawiedliwości o ogromnej skali prowadzone było przez Prokuraturę Apelacyjną w Krakowie. Zarzuty adresowano wobec najważniejszych instytucji, jak chociażby Sąd Najwyższy. Sprawa od dawna elektryzowała środowisko prawnicze, a wszyscy oczekiwali, że skutecznie wyeliminowane zostaną osoby mają problemy z uczciwością i zawodową etyką. W aferze pojawił się biznesmen znany z tzw. afery hazardowej - Ryszard Sobiesiak, dwaj sędziowie Izby Cywilnej Sądu Najwyższego, sędzia z Naczelnego Sądu Administracyjnego w stanie spoczynku oraz znani adwokaci i radcowie prawni. Łapówki miały być wręczone za korzystne rozstrzygnięcie cywilnego procesu wspólników Sobiesiaka z jego bratem przyrodnim Józefem M. Prokuratorzy twierdzą, że winne umorzenia tej sprawy jest CBA. - Uznaliśmy, że materiał z czynności operacyjnych CBA nie może stanowić dowodu. Został bowiem zgromadzony bez podstawy prawnej i wbrew przepisom ustawy o Biurze - stwierdził Piotr Kosmaty, rzecznik prasowy krakowskiej Prokuratury ApelacyjnejKrakowscy śledczy umorzyli – według „Gazety Wyborczej” i RMF FM – śledztwo rzekomo dopatrując się nieprawidłowości przy zbieraniu materiału dowodowego. Ta pierwsza redakcja w swoim tekście od razu stawia jednoznaczne oceny: „sprawa ma wymiar polityczny” - napisała. I zapewne tylko dlatego, że „zaczęła się wiosną 2009 r., w ostatnich miesiącach rządów Mariusza Kamińskiego w CBA (dziś posła i wiceszefa PiS). Od 2010 r. już jako parlamentarzysta w publicznych wystąpieniach i w liście do Prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta właśnie to śledztwo Kamiński wskazuje jako jedno z najważniejszych, które wszczęto, gdy kierował Biurem”. RMF FM posuwa się jeszcze dalej sugerując, że sprawa ogranicza się do wrocławskiego prawnika Mirosława M., który w 2009 roku zgłosił się do Centralnego Biura Antykorupcyjnego.
„CBA jest wówczas w trakcie jednej ze swoich najważniejszych operacji. Rozpracowuje "aferę hazardową", w którą zamieszani są działacze ze szczytów rządzącej Platformy Obywatelskiej. Doniesienie o korupcji we wrocławskich sądach (i w Sądzie Najwyższym ) oraz prokuraturze pasuje do tej afery, bo sprawy, które miały być przedmiotem korupcji też dotyczą interesów związanych z kasynami i salonami gry.” – czytamy na stronie RMF FM. Określenie „pasuje do tej afery” jest aż nadto sugestywne.Najdziwniejsze, że puenta niby tej samej informacji - przygotowanej przecież wspólnie przez dwie redakcje - jest tak różna. Na stronie RMF FM czytamy: „Na samą korupcję - mimo wielomiesięcznych działań - nie udało się zebrać dowodów.” A jak pisze wyborcza.pl? Jest w tekście wprawdzie bliźniacze zdanie, ale również: „Rozpracowywanie ich trwało do końca 2009 r. i nie przyniosło spodziewanych rezultatów. Mimo wielokrotnie przedłużanych terminów stosowania podsłuchów, żadna z osób nie przystała na korupcyjne propozycje.” To nie to samo! Albo prawnicy okazali się uczciwymi ludźmi i „nie wzięli”, albo „nie udało się zebrać dowodów”. Jedynym oskarżonym w tej sprawie został więc Mirosław M., który przyznał się do winy. Czyli wyłudzenia pieniędzy od biznesmena z branży hazardowej powołując się na wpływy w sądach i obiecując pozytywne załatwienia sprawy. W jaki sposób – tego na razie nie wiemy.Niezalezna
Rząd blokuje projekt ws. gazu łupkowego Posłowie Prawa i Sprawiedliwości zarzucają rządowi i marszałek Sejmu blokowanie projektu regulującego zasady wydobycia gazu łupkowego w Polsce. Politycy PiS alarmują, że brak regulacji prawnych w tej dziedzinie naraża Skarb Państwa na straty i ryzyko, że koncesje mogą się znaleźć „w rękach podmiotów Polsce wrogich”. Jeszcze w listopadzie 2011 roku posłowie PiS złożyli projekt, który ma zagwarantować państwu sprawiedliwy udział w dochodach z wydobycia gazu łupkowego. Projekt zakłada utworzenie specjalnej spółki Skarbu Państwa, która byłaby udziałowcem wszystkich spółek tworzonych dla obsługi koncesji wydawanych przez ministerstwo środowiska. Miałaby ona prawo pierwokupu udziałów sprzedawanych przez innych. Ponadto projekt zawiera on regulacje m.in. z zakresu koncesji na wydobycie i wysokości opłat wydobywczych. Projekt notorycznie zdejmowany jest jednak z porządku obrad.
- Dlaczego marszałek Sejmu zdejmuje po raz kolejny projekt ustawy PiS? Dlaczego wciąż rząd nie przedstawia swojego stanowiska? Ten projekt jest blokowany ze szkodą dla Skarbu Państwa – stwierdził szef klubu PiS, Mariusz Błaszczak na konferencji prasowej w Sejmie. Błaszczak podkreślił, że posiedzeniu Konwentu Seniorów już kilkakrotnie usłyszał, że projekt nie jest procedowany, ponieważ czeka na opinię rządu. Z kolei Piotr Naimski stwierdził, że głównym „hamulcowym” procesu legislacyjnego ws. Gazu łupkowego jest minister finansów Jacek Rostowski.
- Ten jego opór narazi Skarb Państwa na ewidentne straty. Koncesje mogą znaleźć się w rękach podmiotów Polsce wrogich. W tej chwili stan prawny jest taki, że Skarb Państwa nie ma żadnej kontroli nad obrotem udziałami w spółkach posiadających koncesje – ostrzegł Naimski. Niezalezna
„Prokuratura powinna zająć się Tuskiem”Wynajęcie przez premiera prywatnej kancelarii przeciwko rodzinom ofiar katastrofy surowo ocenia b. prezes NIK-u Janusz Wojciechowski. – To nadużycie finansowe, sprzeniewierzanie publicznych pieniędzy. Od tego są departamenty prawne i pracujący w nich kwalifikowani prawnicy, żeby przedstawiali racje urzędu – stwierdził. Wczoraj „Codzienna” ujawniła, że bliscy ofiar katastrofy smoleńskiej zwrócili się do Kancelarii Premiera o informacje dotyczące podstaw zastosowania konwencji chicagowskiej w śledztwie w sprawie katastrofy i ustaleń zapadłych pomiędzy premierem polskiego rządu Donaldem Tuskiem a premierem rządu rosyjskiego Władimirem Putinem. W reakcji na to KPRM wynajęła jedną z najdroższych w Polsce kancelarii prawnych – Prof. Marek Wierzbowski i Partnerzy, która w imieniu KPRM wniosła do Naczelnego Sądu Administracyjnego skargę kasacyjną dotyczącą wyroku Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. Zgodnie z tym wyrokiem premier musi udostępnić informacje na temat zastosowania konwencji chicagowskiej.
– Jako prezes NIK-u stwierdziłbym, że wynajęcie prywatnej kancelarii przez KPRM jest nielegalne, niegospodarne, nierzetelne i niecelowe – mówił nam Janusz Wojciechowski, obecnie europoseł PiS-u. – Wszystkie kryteria ocen kontrolnych NIK-u zostały tu złamane. Praktykę wynajmowania zewnętrznych kancelarii przez instytucje rządowe, które mają potężne departamenty prawne, oceniam jako skandaliczną. Pytanie, co robią ich prawnicy na etatach. Nie znajduję uzasadnienia dla wynajmowania przez rząd kancelarii prawnej w sporze z obywatelami własnego państwa – mówi nam Janusz Wojciechowski.
– To dowód na głęboką demoralizację rządu, jeśli z rodzinami ofiar, ludźmi pogrążonymi w rozpaczy, wchodzi w proces o ujawnienie prawdy. Tylko w głęboko zdemoralizowanych umysłach coś takiego może się zrodzić. To olbrzymi skandal – dodaje. – Arogancja tego rządu osiągnęła szczyty. To moralnie poniżej dna. Sprawa kwalifikuje się jako powód doniesienia do prokuratury. Ten, kto podjął taką decyzję, powinien być pociągnięty do odpowiedzialności karnej za działanie na szkodę dobra społecznego – tłumaczy Wojciechowski.Sprawę ostro ocenia też Wiesław Johann, sędzia Trybunału Konstytucyjnego w stanie spoczynku. – To zupełne nieporozumienie. Każdy obywatel ma konstytucyjne prawo do informacji o działalności władzy publicznej. To podstawowe prawo zostało rozwinięte w ustawie o dostępie do informacji publicznej. Każda sprawa, którą zajmuje się organ władzy publicznej, powinna być dostępna obywatelom. Państwo musi być jasne i przejrzyste, władza jest dla obywateli – mówi sędzia Johann.
– Sprawę dostępu do informacji reguluje także Europejska Konwencja Praw Człowieka. W nadzwyczajnej sytuacji, jak tragedia smoleńska, rodziny ofiar powinny mieć szeroki dostęp do informacji o tym, co robią organy władzy publicznej i organy ścigania – dodaje. – Dla mnie jest zdumiewające, że instytucje państwowe korzystają z pomocy prawnej zewnętrznych firm. To niedopuszczalne. Zadziwia mnie, że Kancelaria Premiera nie jest w stanie zapewnić właściwej opieki prawnej Urzędowi Rady Ministrów. To wynaturzona forma obsługi prawnej władzy publicznej – kończy sędzia Johann.
– W kwestii zatrudnienia zewnętrznej firmy prawniczej Kancelaria Premiera będzie zapewne zasłaniać się brakiem specjalistycznej wiedzy swoich prawników. To świadczy jedynie o tym, że prawnikom kancelarii rządowej brakuje wystarczającej wiedzy – powiedział nam prezes stowarzyszenia Stop Korupcji Tomasz Kwiatek. Niepokojący jest też według niego opór przed udzielaniem informacji co do kwoty i trybu korzystania z prywatnych usług. – Nie można zasłaniać się tajemnicą państwa w takich wypadkach – powiedział Kwiatek.Kancelaria Premiera, do której zwróciliśmy się z pytaniem, ile podatnicy zapłacili za wynajęcie przez KPRM prywatnej kancelarii i czy był na to zorganizowany przetarg, nie odpowiedziała. Marosz
Jakby dowalić temu Glińskiemu Od wczoraj od godziny 12 w mediach trwa wręcz licytacja, kto mocniej dowali profesorowi Glińskiemu. Zapraszani są tylko ci politolodzy i inni eksperci, którzy od zawsze tylko i wyłącznie krytykowali PiS i prezesa Jarosława Kaczyńskiego.
1. Od wczoraj od godziny 12 w mediach trwa wręcz licytacja, kto mocniej dowali profesorowi Glińskiemu. Zapraszani są tylko ci politolodzy i inni eksperci, którzy od zawsze tylko i wyłącznie krytykowali Prawo i Sprawiedliwość i prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Kaczyński przecież nie mógł przedstawić, jako kandydata na premiera nikogo wartościowego, bo kto chciałby z nim współpracować, przecież wiadomo, że to on chce być premierem. Nawet fakt, że Kaczyński po przedstawieniu profesora Piotra Glińskiego i uzasadnieniu konieczności przeprowadzenia w tym Sejmie wniosku o konstruktywne wotum nieufności dla premiera Tuska, szybko opuścił konferencję prasową, został natychmiast przedstawiony, jako cyniczne opuszczenie kandydata i zostawienie go na pastwę dziennikarzy. A przecież to oczywiste, że prezes Kaczyński po zaprezentowaniu kandydata na premiera powinien wyjść, chodziło o to, że skoro ma być on szefem rządu pozaparlamentarnego, to trudno, aby przy przedstawianiu głównych zamierzeń jego rządu towarzyszył mu tylko lider jednej partii.
2. Profesor Gliński zadziwiająco sprawnie i bez widocznej w takich przypadkach tremy (do tej pory nie zajmował się przecież działalnością polityczną), przedstawił nie tylko diagnozę sytuacji gospodarczej i społecznej w Polsce ale także 5 punktowy plan najważniejszych zadań jego rządu. Są to: zastąpienie niesprawnego rządu Tuska, rządem ekspertów, natychmiastowe przeciwdziałanie kryzysowi gospodarczemu i społecznemu, sprawne bieżące administrowanie krajem, przedstawienie wizji rozwojowej Polski oraz strategii wprowadzenia niezbędnych reform długofalowych, zmiana stylu uprawiania polityki w Polsce poprzez maksymalne wykorzystanie tego co łączy Polaków. Trudno z tymi zamierzeniami polemizować, zwłaszcza jeżeli rozumie się ideę rządu technicznego, który miałby najpóźniej za kilkanaście miesięcy przygotować przedterminowe wybory parlamentarne.
3. Ale już pierwsze pytania dziennikarza i to telewizji publicznej, wcale nie dotyczyły tego co przedstawił profesor Gliński ale tego dlaczego podjął się takiej „straceńczej” misji i co w zamian dostanie jako nagrodę. Dziennikarz bez żadnego zażenowania zapytał czy to prawda, że prezes Kaczyński obiecał mu pierwsze miejsce na liście w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Profesor zwrócił mu uwagę, że to pytanie co najmniej nie stosowne ale ten brnął dalej i domagał się odpowiedzi. Później pytania zadawali głównie dziennikarze z TVN 24 i w zasadzie żadne z nich nawet nie nawiązywało do przedstawionej przez profesora Glińskiego diagnozy - „polskie sprawy od dłuższego czasu idą w złą stronę”, ani do głównych zadań jego rządu. Były nawet próby przepytania go z zawartości projektu budżetu na 2013 roku, który w poprzednim tygodniu został ostatecznie przyjęty przez rząd i trafił do Sejmu co tylko dodatkowo pokazuje jakie były prawdziwe intencje pytających.
4. Najważniejszy jednak problem podnoszony zarówno przez dziennikarzy na konferencji prasowej jak i tzw. ekspertów w mediach to nierealność misji profesora Glińskiego. Skoro cała opozycja ma tylko 226 głosów to nawet gdyby w jedności zagłosowała za rządem eksperckim to zabraknie do jego powołania 5 głosów. Rzadko kto zwrócił uwagę na ważne zdanie wypowiedziane przez profesora Glińskiego na konferencji prasowej, które moim zdaniem oddaje istotę próby jakiej się podjął. Otóż zauważył on, że głosując nad jego kandydaturą każda posłanka i każdy poseł stanie przed wyborem czy dalej podtrzymywać rząd który jak wyraźnie widać nie daje sobie rady z rządzeniem i ponieść konsekwencje jego wszystkich niepowodzeń i zaniechań, które zaczynają się już toczyć jak swoista kula śniegowa, czy też postawić na rząd ekspercki, który daje gwarancję, że przez najbliższe kilkanaście miesięcy, będzie się zajmował najważniejszymi problemami Polaków. To rzeczywiście może być ważny test dla kilkunastu posłów rządzącej koalicji, którzy już parę razy dali wyraz w głosowaniach, że dyscyplina partyjna za wszelką cenę ich jednak nie interesuje.
Kuźmiuk
Pozornie niewidoczny plan globalistów Olavo de Carvalho jest prawdopodobnie najoryginalniejszym i najmądrzejszym brazylijskim filozofem ostatnich 25 lat. Jego książki, seminaria i artykuły w prasie (ponad 30.000 stron) sprokurowały rewolucję w brazylijskich kręgach intelektualnych, przysparzając mu wielu wrogów wśród dominującej w Brazylii nomenklatury socjalistycznej, zwłaszcza po tym jak zaczął przestrzegać ludzi przed “Foro de São Paulo”, latynoamerykańską koalicją radykalnych grup lewicowych finansowanych przez Lula i Castro. Dlaczego ludzie z całego świata stali się bezbronnymi ofiarami globalnych zmian których nie rozumieją i o które nigdy nie prosili.
Aborcja, małżeństwa gejów, dyskryminacja rasowa, rozbrajanie obywateli, drakońskie regulacje ekologiczne, walka o legalizację narkotyków, rządowa kontrola nad wszelką działalnością religijną, zaniżanie wieku inicjacji seksualnej do 12 lat a nawet mniej. Żaden z tych pomysłów nie narodził się w głowach Brazylijczyków, ani w głowach żadnej innej nacji. Żaden z tych pomysłów nie jest popierany przez ogół światowej populacji. Nie ma to jednak większego znaczenia. Agenda została opracowana na samym dole i będzie forsowana w Brazylii oraz w innych krajach za pomocą faktu dokonanego, informowania o zawartych przez polityków porozumieniach, administracyjnych narzędzi nie podlegających debacie, silnej propagandzie, bojkotów, represjonowania przeciwstawnych opinii oraz – jakżeby inaczej – za pomocą łapówek, często zamaskowanych w postaci “funduszy naukowych” dla zaufanych wykładowców i studentów którzy wyciągają odpowiednie, poprawne politycznie wnioski tak pożadane przez elity.
KORZENIE AGENDY GLOBALISTÓW Skąd pochodzą te pomysły, techniki ich promowania i pieniądze potrzebne do ich przymusowego narzucania? Wszystkie te trzy elementy – idee, techniki i pieniądze – pochodzą z tego samego źródła: elity Towarzystwa Fabiańskiego i globalistów miliarderów kontrolujących międzynarodowy system bankowy i gospodarki dziesiątek krajów, wliczając w to wszystkie międzynarodowe organy regulacyjne. Nie ma nic sekretnego w ich planach i działaniach. Jednak aby móc dostrzec ten jednolity projekt, realizowany przez ostatni wiek rękami tysięcy doskonale przygotowanych spiskowców – śmietanki geniuszy świata naukowego i humanistycznego – trzeba zgromadzić i przestudiować ogromną liczbę faktów i dokumentów, co jest zadaniem daleko wykraczającym poza możliwości większości ludzi – tyczy się to również “intelektualnego proletariatu” z uniwersytetów i mediów, z szeregu których werbuje się większość rewolucjonistów i użytecznych idiotów.Zarówno ich naśladowcy jak i słudzy, a tym bardziej masy zszokowane widocznymi rezultatami ich polityki, nie mają pojęcia kim są prawdziwi agenci stojący za całym tym procesem. Ludzie są zauroczeni socjalistycznymi apelami i zapowiadanymi zmianami i są święcie przekonani – niebiosa! – że walczą przeciwko “kapitalistycznej elicie”. Dzisiaj widzimy że świat z każdym dniem staje się coraz gorszy – w momencie gdy zaczną rewolucję i porzucą tradycyjne przykazania moralne na rzecz rzekomego postępu, nie podejrzewając nawet że ich osobiste reakcje zostały dokładnie przewidziane, ich działania będą skierowane w kierunku zmian starannie zaplanowanych przez oświeconą elitę.
KOMFORTOWO NIEWIDOCZNY W celu wyjaśnienia fenomenu pozornej niewidzialności którą cieszy się ten najambitniejszy rewolucyjny projekt wszech czasów, nie trzeba odwoływać się do słynnej ezoterycznej maksymy “sekret chroni się sam”. Oczywiście zawsze istnieją jakieś tajemnice i czasami, jeśli przyjdą takie wytyczne z góry, niewygodne informacje są zatajane przez dziennikarzy z niebywałą starannością. Nie są to jednak czynniki decydujące. Ludzie z całego świata stali się bezbronnymi ofiarami globalnych zmian których nie rozumieją i o które nigdy nie prosili z trzech powodów:
(a) Ogromnych różnic między wysoko wykwalifikowaną elitą finansową i intelektualną a masami owieczek które czerpią swoje informacje i wiedzę ze źródeł kontrolowanych przez wspomniane elity.
(b) Długości trwania projektu elity nad którym ci ludzie pracują od pokoleń.
(c) Niezwykłej elastyczności w myśleniu fabianistów i globalistów, jedności w działaniu długofalowym i zdolności do dostosowywania się niczym kameleon do nagłych zmian i nieprzewidzianych sytuacji oraz różnego rodzaju ideologicznych, kulturowych i politycznych potrzeb, bez skrępowania dogmatyzmem i paraliżującą sztywnością która cechowała pierwsze partie komunistyczne.
PRAWDZIWI AGENCI W celu dostrzeżenia wspólnego mianownika między na pozór różnymi działaniami prowadzonymi przez elity świata zachodniego, musimy mieć dostęp do olbrzymich zasobów informacji oraz – co najważniejsze – poznać szeroki wachlarz pojęć opisowych totalnie ignorowanych przez zwykłych “socjologów”. Dla przykładu terminy “kraje” i “klasy” – nie są to prawdziwi agenci kształtujący historię, a jedynie narzędzia którymi elity forsują swoje cele i decyzje na przestrzeni czasu. Dla wielu osób wydaje się to oczywiste, lecz intelektualiści i wykładowcy ze środowisk akademickich skażonych marksistowską ideologią (lub też ideą wolnego rynku/konserwatywnymi doktrynami) nie potrafią zrozumieć że jedynie grupy lub organizacje zdolne do działania na rzecz jednego celu przez wiele pokoleń są w stanie wpływać na kierunek jaki obiera historia. Naturalnie do grup tych zaliczamy dynastie, rodziny arystokratyczne lub tuż nie, stanowiące podstawę elity globalistów, mające na usługach środowiska akademickie całego świata, międzynarodowe organy regulujące, koncerny medialne, sieć organizacji pozarządowych i – za ich pośrednictwem – rzesze energetycznych rewolucjonistów święcie przekonanych że walczą z tą samą elitą która ich zrekrutowała. Kto może walczyć z taką potęgą? Jedynymi siłami zdolnymi do tego są dwa inne projekty globalistów: unia rosyjsko-chińska oraz świat islamski. Jednak “lepszy świat” który nam obiecują nie jest wcale lepszy, bardziej ludzki czy wolny od nowego lepszego świata w który pcha nas elita fabianistów.
Komentarze do artykułu można wysyłać na adres radtrap@hushmail.com
Zobacz także:
Olavo de Carvalho (henrymakow.com), tłumaczenie: radtrap
Medialne manipulacje "Sobota pod znakiem PiS", "Partia Jarosława Kaczyńskiego ogłasza wielką mobilizację", "Kaczyński mówi: sprawdzam", "Prezes PiS kontra Bóg: kto da siłę swojemu ludowi" - tak "Gazeta Wyborcza" komentowała wielki marsz pod hasłem "Obudź się, Polsko!". Co te tytuły w pierwszym rzędzie oznajmiały czytelnikowi? Wielką aktywność największej opozycyjnej partii. Jej ofensywę i polityczne wzmocnienie. "Wyborcza", tak jak inne stacje komercyjne i publiczne, skwapliwie pomijała główną przyczynę zgromadzenia. Widzowie relacji telewizyjnych mogli ją rozpoznać, jedynie czytając treść transparentów. To było jednak możliwe tylko podczas śledzenia relacji na żywo, bo treść transparentów następnego dnia także została przefiltrowana. "Gazeta Wyborcza" przywołała ją, stosując własny klucz, publikując ją jako: "Dekalog marszu, czyli 10 myśli z 10 transparentów": "1. KGB + PO = zamach. 2. Traktat lizboński grób dla Polski, (...) 7. Kopacz do łopaty. Ekshumacje czekają, itp., itd.". Żadne z haseł tego "dekalogu" nie informowało o clou sprawy. Więc postawmy kropkę nad "i" i dopowiedzmy. Pół miliona manifestantów na warszawski plac Trzech Krzyży przywiodła skrajna niekompetencja, ostentacyjna arogancja ministrów - urzędników konstytucyjnego organu, regulatora rynku medialnego w Polsce pod nazwą Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, których zadaniem było dzielenie rzadkiego dobra publicznego, mianowicie koncesji na cyfrowe nadawanie telewizji. Dzieląc takie dobro urzędnicy ci winni być jak żona Cezara - jawić się jako wolni od wszelkich zarzutów o niekompetencję czy stronniczość. Tymczasem ich decyzja była skrajnym zaprzeczeniem tego, niosąc w praktyce powolną śmierć i znikanie Telewizji Trwam z wizji. Jej widzowie, jako uświadomiona i medialnie wyedukowana wspólnota, rozpoznali ten fakt i postanowili się temu sprzeciwić. Stanęli w Warszawie, by modlić się w intencji wolności słowa i pluralizmu mediów. Bez narzucania ani odbierania czegokolwiek komukolwiek. Dominowało jedynie pragnienie zachowania równości wobec prawa, w imię zasad podstawowej praworządności, która podobno w Polsce obowiązuje. Odbiorcy Telewizji Trwam płacą regularne podatki i są obywatelami Rzeczypospolitej jak wszyscy inni odbiorcy mediów. Jednak w dniu manifestacji po raz kolejny dowiedzieli się, że są nieodmiennie obywatelskimi pariasami. Tę sugestię potwierdzili wcześniej nie tylko urzędnicy KRRiT, ale i wiodące media publiczne i komercyjne relacjonujące zgromadzenie. Świadczyła o tym ich wielka "troska", z jaką budowały nastrój niepokoju i wyczekiwania na manifestację, by po zakończeniu z ulgą, choćby słowami Jacka Żakowskiego, oznajmić: "I po strachu. Przyjechali, przemaszerowali, wyjechali. Świat się nie zawalił. Warszawa stoi, jak stała. Nawet szyby w oknach zostały. Rząd nie upadł. Ofiar w ludziach nie było". Odbiorcy Telewizji Trwam po raz kolejny mogli odczuć, że są przedstawiani jako dzika kohorta, która przyjechała zburzyć i spalić stolicę. I choćby dlatego należy jasno i bezwzględnie nieodmiennie głosić: Nie ma możliwości, by dla Telewizji Trwam zabrakło miejsca na multipleksie cyfrowym. A jak to KRRiT sprawi - w obecnej skomplikowanej sytuacji, do której sama doprowadziła - to jest już problem samej Rady. Dr Hanna Karp
Niemcy przed wojną postulowali odmienną politykę monetarną Dlaczego Niemcy przed wojną postulowali odmienną politykę monetarną niż dziś aplikuję Grecji, Hiszpanii i Włochom? Czy szefowie banków centralnych Strong, Norman, Schacht i List naprawiając błąd Churchilla i finansując odbudowę Niemiec w latach dwudziestych ubiegłego wieku, w efekcie wykreowali Wielki Kryzys, nędzę setek milionów ludzi, oraz sfinansowali machinę wojenną Hitlera?
Kraje euro popadają w kryzys jeden za drugim, ponieważ nie mają własnej waluty, która w chwili kryzysu ratowałaby kraj poprzez dewaluację zewnętrzną. Euro jest dla tych krajów „sztywną walutą” podobną do walut „pozłacanych” jakie funkcjonowały po I Wojnie Światowej. Podczas wielkiego kryzysu lat 30-tych ub. wieku ówczesne waluty oparte o sztywny parytet złota samonapędzały pogłębianie kryzysu, i dlatego kraje jeden po drugim odchodziły od powiązania ze złotem. Polska ze względu na stanowisko Marszałka, który zabronił eksperymentów, zrobiła to dopiero po jego śmierci jako jedna z ostatnich, w 1935 r. i dlatego kryzys miał w naszym kraju wyjątkowo ciężki przebieg. Dzisiaj w strefie euro mamy podobną sytuację, tylko że kraje euro podczepiły się nie pod złoto, lecz pod Niemcy, które będąc wierzycielem Europy nie chcą stracić swoich kapitałów. Wlk Brytania odeszła jako jedna z pierwszych gdyż kryzysu deflacyjnego doświadczyła bezpośrednio po I Wojnie Światowej jak to opisywałem w jednym z poprzednich wpisów.
Charakterystycznym jest że do wielkiego kryzysu wielkiego doszło w wyniku analogicznych błędów w polityce monetarnej. Początkiem była determinacja Churchilla, który jako Kanclerz Skarbu 13 maja 1925 r. przywrócił pełną wymienialności funta na złoto w Gold Standard Act po zawieszonym kursie przedwojennym, mimo znaczącego zwiększenia podaży funta w czasie I Wojny Światowej i związanego z tym wystąpieniem procesów inflacyjnych. W efekcie zaowocowało to efektem deflacyjnym jaki obecnie jest aplikowany Grecji Hiszpanii i innym krajom peryferyjnym strefy euro, obniżkami wydatków, i idącymi za nimi redukcjami cen i płac, które w Anglii doprowadziły do wzrostu bezrobocia. Co ciekawe działania Churchilla skrytykował John Keynes, który w artykule „The Economic Consequences of Mr. Churchill” dowodził, że przywrócenie standardów z 1914 doprowadzi do światowej zapaści. W przyszłości nawet Churchill przyznał, że była to jedna z najgorszych jego decyzji, ale główną odpowiedzialność przerzucił na innego lorda sir Montagua Normana. We wspomnieniach napisał że to Norman, którego rodzina od pokoleń zarządzała Bankiem Anglii – jej prezesami był i jego pradziadek jak i jego dziadek - doradził jemu ten nieroztropny krok. W efekcie powstała nierównowaga na rynku kapitałowym w efekcie której odbyło się sławne nowojorskie spotkanie Benjamina Stronga z Normanem, w towarzystwie prezesa niemieckiego banku centralnego Hjalmar Schacht’a i prezesa Banque de France List’a które jako spisek barwnie opisuje Song Hongbing w książce „Wojna o pieniądz”. Podczas w jego wyniku obniżenie oprocentowania przez Fed należy traktować jako działanie mające w zamyśle doprowadzić do zneutralizowania błędnego kroku Churchilla i obniżenia nacisku na funta, jak i na markę które miały niskie pokrycie w złocie. Ponadto przeniesienie inwestycji do Europy miało skutkować jej powojenną odbudową, a przez to zwiększeniem możliwości spłacania reparacji wojennych przez Niemcy. Zresztą otwarcie podczas przesłuchania przed komisją Kongresu mówił o tym członek rady nadzorczej Fed-u Miller, stwierdzając że „celem tej polityki” było „uspokoj[enie] europejski[ego] ryn[ku] walutow[ego]” co się udało i że goście „wyrażali głębokie obawy dotyczące funkcjonowania parytetu złota […] i obniżka stóp procentowych miał[a] powstrzymać wypływ złota z Europy do Ameryki.” O ile Amerykanów niepokoiło że w efekcie tych działań odpłynęły zasoby złota w wartości $500 mln, wzmacniając rezerwy złota europejskich banków centralnych, to istotniejszym powinno być że inwestycje w Niemczech okazały się wyższe od kwot reparacji które ten kraj w tym okresie spłacił, w praktyce wzmacniając potencjał wojenny Hitlera, kosztem przyszłych aliantów. Pisze o tym również Brian Johnson w książce „The Politics of Money”: „Będąc bliskimi przyjaciółmi, Norman i Strong często wspólnie spędzali urlopy na południu Francji. W latach 1925-1928 polityka liberalizacji pieniądza w Nowym Jorku była efektem prywatnej ugody pomiędzy Strongiem i Normanem. Miała ona na celu zbicie rat odsetek w bankach nowojorskich poniżej poziomu, jaki proponowały banki londyńskie. Z powodu tej międzynarodowej współpracy Strong z premedytacją stosował ciągły, potężny nacisk na obniżanie rat odsetek w USA, aż do momentu, gdy nie dało się powstrzymać nadchodzącej katastrofy. Swobodna polityka monetarna nowojorskich bankierów z lat dwudziestych doprowadziła do prosperity, uruchamiając wysoką falę spekulacji.” Milton Friedman diagnozując przyczynę kryzysu podkreśla że „[w] latach 1929-1933 polityka redukcji podaży pieniądza doprowadziła do zmniejszenia jego ilości w obiegu do jednej trzeciej, co spowodowało Wielki Kryzys”. Zapomina jednak dodać o tym że została ona poprzedzona znacznym zwiększeniem podaży pieniądza w okresie poprzedzającym. I tak w samym tylko 1928 roku Fed przekazał systemowi bankowemu środków na sumę $60 mld, a więc sześciokrotnej(!) wartości złota jakie było w światowym obiegu, a w 1929 r. $58 mld, przy czym zabezpieczeniem były czeki bankowe i to z piętnastodniowym okresem wykupu. Mechanizm wykorzystania tych środków był prosty, banki wykorzystane środki które pozyskały na 5% pożyczały firmom maklerskim już za 12%, a te kredytowały inwestycje w akcje inwestorów pod zastaw zakupionych aktywów na giełdzie. Przy tak potężnym popycie powstawało powszechne przekonanie o istnieniu czarodziejskiego sposobu na wzbogaceniu się które polegało na zaciąganiu kredytu na zakup akcji, których ceny z powodu popytu cały czas wzrastały i z powodu tego wzrostu można było jeszcze więcej pożyczyć aby być jeszcze bogatszym. Oczywiście wszystko musiało runąć gdy ceny zaczynały spadać i gdy się okazywało że wartość akcji jest niższa niż suma pobranych kredytów. W tym momencie bankrutowali ludzie jak i kredytujące ich instytucje. A przecież Fed nie mógł stale dostarczać zwiększonej ilości pieniędzy. Tragedia musiała nadejść w sytuacji kiedy Fed starał się zmniejszyć podaż pieniądza i gdy w efekcie oprocentowanie dla firm maklerskich wzrosło do 20%. Spirala wzrostu cen akcji została zatrzymana gdyż strumień pieniędzy wysechł i w efekcie zlewarowani inwestorzy postanowili wycofać się z inwestycji o charakterze piramidy finansowej. Spadek niszczył fortuny ludzi, jak i doprowadził do bankructwa aż 8812 banków. Z giełdy wyparowało $160 mld wieloletni wymiar amerykańskiego PKB. Czy przerabiając jeszcze raz tą samą lekcję historii mamy rację dziwiąc się, że obecnie cały świat drukuje pieniądze i dostarcza ich bankom? Tylko czy koniec tych działań nie będzie w efekcie taki sam tylko może bardziej rozłożony w czasie? Cezary Mech
W Żywcu zmarła księżna Maria Krystyna Habsburg Z informacji rzecznika żywieckiego samorządu wynika, że księżna Maria Krystyna Habsburg zmarła dziś rano w swoim mieszkaniu. Miała 88 lat.
- Zgodnie z ostatnią wolą księżna spocznie w krypcie rodzinnej Habsburgów w żywieckiej konkatedrze. Pogrzeb odbędzie się w przyszłym tygodniu – zapowiedział rzecznik żywieckiego samorządu. Maria Krystyna Immaculata Elżbieta Renata Alicja Gabriela Habsburg-Lotaryńska, księżniczka von Altenburg, urodziła się 8 grudnia 1923 roku w Żywcu jako córka księcia Karola Olbrachta Habsburga oraz Szwedki Alicji Ancarcrona. Jej rodzice byli bardzo przywiązani do Polski i finansowali wiele przedsięwzięć kulturalnych, naukowych, towarzystw i organizacji społecznych. Arcyksiążę Karol Olbracht Habsburg był oficerem Wojska Polskiego. W 1918, czując się Polakiem, zgłosił się ochotniczo do Wojska Polskiego. Walczył w wojnie polsko-rosyjskiej w 1920 r. W 1939 roku nie podpisał volkslisty i w listopadzie został przez Niemców aresztowany i uwięziony prawie do końca wojny w cieszyńskim więzieniu. W tym czasie był przesłuchiwany i torturowany przez hitlerowców, w wyniku czego został sparaliżowany i stracił wzrok w jednym oku. Za swoją postawę w czasie wojny rodzina Habsburgów została surowo ukarana. Niemcy zabrali im cały majątek. Po wojnie cała rodzina została zmuszona przez władze komunistyczne do emigracji. Habsburgom odebrano polskie obywatelstwo. Księżna Maria Krystyna mieszkała w Szwecji, a później w Szwajcarii. Nigdy nie przyjęła innego obywatelstwa. W marcu 1993 roku otrzymała paszport Rzeczypospolitej Polskiej. Do Polski powróciła na stałe we wrześniu 2001 roku. Zamieszkała w żywieckim pałacu Habsburgów, w niewielkim mieszkaniu w miejscu, gdzie przed wojną była kręgielnia.
W grudniu ubiegłego roku księżna Maria Krystyna Habsburg została odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Niezalezna
Gruzja. Kraj bez podatków socjalnych Chociaż nie ma jeszcze oficjalnych wyników wyborów parlamentarnych w Gruzji, prezydent Micheil Saakaszwili przyznał w telewizji, że jego partia przegrała wybory i przechodzi do opozycji. W związku z tym faktem przypominamy wybrane teksty archiwalne dotyczące Gruzji pod rządami Zjednoczonego Ruchu Narodowego. Poniżej pierwszy tekst: „Gruzja. Kraj bez podatków socjalnych” (T. Cukiernik, NCZ! 2010) Gruzja borykała się z podobnymi problemami jak większość posowieckich państw: znaczny interwencjonizm państwowy, słabe instytucje, w tym brak poprawnie działającego prawa własności, i szalejąca korupcja. Siły polityczne związane z prezydentem Micheilem Saakaszwilim zdecydowały się na przeprowadzenie głębszych reform, zawierzając rozwiązaniom wolnorynkowym, co wszystkim wyszło na zdrowie. Reformą, która w Gruzji zakończyła się największym sukcesem, była deregulacja. Zlikwidowano prawie 800 licencji i zezwoleń – ich liczba spadła z około 930 do 140. Na przykład w kwestii zakładania firm w Gruzji zrobiono już wszystko, co było można. Teraz firmę można założyć w ciągu 15 minut przez internet. Nie są do tego potrzebne żadne dokumenty ani odwiedzanie jakichś urzędów. Nie ma też żadnych minimalnych wymagań kapitałowych. Zmniejszono liczbę podatków – teraz w Gruzji obowiązuje tylko pięć rodzajów podatków: PIT, CIT, VAT, akcyza na alkohol, papierosy i paliwa oraz bardzo niski podatek od nieruchomości. Nie ma podatków ani składek socjalnych, które wcześniej wynosiły 20 procent płacy brutto. Obniżono także stawki podatków, które obowiązują. Podatek od dochodów osób prawnych został zmniejszony z 20% do 15% (mali przedsiębiorcy od 2011 roku będą płacić CIT w wysokości 3 lub 5%, a – jak zapowiedział Nika Gilauri, premier Gruzji – firmy sektora IT będą w ogóle zwolnione z podatków, co ma przyciągnąć inwestycje zagraniczne w tej branży!), a podatek od dochodów osób fizycznych, który teraz jest na poziomie 20%, ma zostać także zmniejszony do 18%. Podobnie VAT został zmniejszony z 20% do 18% W wyniku tych obniżek w ostatnim okresie dochody publiczne, a tym samym wydatki publiczne w Gruzji drastycznie wzrosły z około 15% do około 35% PKB. Wcześniej wysokie stawki podatków skutkowały niskimi wpływami dla państwa. Prywatyzacja w Gruzji postępuje, ale sektor państwowy obejmuje jeszcze duże przedsiębiorstwa, takie jak koleje czy elektrownie. Problem z prywatyzacją sektora energetycznego polega na tym, że znaczna jego część znajduje się na terytorium Abchazji, która domaga się niepodległości i jest pod kontrolą Rosji, więc władze gruzińskie nie mają na to wpływu. – Co do kolei, chcemy najpierw, aby Azerbejdżan przynajmniej skomercjalizował swoje koleje – mówi „Najwyższemu CZASOWI!” Gia Dżandieri, wiceprezydent gruzińskiego wolnorynkowego think tanku New Economic School – Georgia. Ponadto istnieje plan prywatyzacji małych firm, a prywatnym właścicielom ma zostać sprzedana jedna trzecia ziemi w kraju. Mimo że po wojnie z Rosją w 2008 roku pozycja prezydenta Micheila Saakaszwilego obniżyła się, to nadal cieszy się on sporym poparciem gruzińskiego społeczeństwa. W maju br. jego partia Ruch Narodowy zdobyła 60-procentowe poparcie w wyborach lokalnych. – Jest on jedną z niewielu osób, które rozumieją aktualną sytuację, i wie, że należy czynić pewne posunięcia w kierunku wolnego rynku, co nie jest regułą wśród innych liderów – mówi Dżandieri. – Oczywiście nie wszystko w naszym kraju jest dobre, ale jeśli będziemy żyli w pokoju, wzrośnie liczba właścicieli nieruchomości i zapanuje dobry klimat dla biznesu, to możemy liczyć na dalszy rozwój – dodaje. Z kolei kierowca taksówki w Tbilisi stwierdził, że Saakaszwili jest dobrym prezydentem, bo za jego władzy inwestuje się w infrastrukturę – drogi, wodociągi, energetykę, obiekty rekreacyjne – i jest czyściej na ulicach. Szczególnie dobrze finansowana jest policja, dzięki czemu na ulicach jest znacznie bezpieczniej niż w czasach Szewardnadze. – Ludzie i tak są niezadowoleni, bo chcieliby, żeby było od razu lepiej, jak na Zachodzie, a przecież na wszystko potrzeba czasu. Poprawa następuje, ale nic nie da się zrobić nagle – mówi taksówkarz. Gruzja, która borykała się z problemami w dostawach prądu jeszcze siedem lat temu, teraz sprzedaje energię elektryczną za granicę. Nie ma też już problemów z dostawą wody. Jednak nie wszyscy są zadowoleni ze zmian. Kierowca miejskiego autobusu w Tbilisi budynek gruzińskiego parlamentu skomentował słowem „mafia”. W Gruzji wkrótce ma zostać przyjęta (toczą się właśnie prace w parlamencie) tzw. ustawa wolnościowa, która wprowadza wiele rozwiązań ograniczających wydatki państwa i reformujących sferę publiczną. Jest ona dość radykalna z punktu widzenia wyznawców eurosocjalizmu. Równocześnie posuwają się prace dotyczące reformy politycznej, zmian konstytucyjnych i być może część propozycji z ustawy wolnościowej znajdzie się właśnie w nowej konstytucji. Niestety problem polega na tym, że nie wszyscy ludzie i politycy rozumieją znaczenie ustawy wolnościowej, więc może istnieć pewien opór wobec jej uchwalenia. Zdecydowana krytyka tej ustawy pojawiła się także ze strony Unii Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, co wstrzymuje prace nad tym aktem prawnym. Stefan Füle, unijny komisarz ds. rozszerzenia i unijnej polityki sąsiedztwa, powiedział, że „ultraliberalne idee gruzińskiego rządu” nie współgrają z unijnymi zasadami wolnego handlu. – Twierdzą, że powinniśmy być tak szaleni jak oni – skomentował Gia Dżandieri. Z kolei gruzińskie władze twierdzą, że stosunki handlowe z Brukselą są dla Gruzji bardzo istotne, jednak ekonomiczny rozwój, który Gruzja zawdzięcza liberalnej polityce gospodarczej, jest sprawą wyższej rangi niż dostosowanie się do zasad obowiązujących w Unii Europejskiej. – Co do naszych relacji z Unią Europejską, nasze członkostwo w niej nie wydaje się możliwe w ciągu najbliższych 20 lat, a poza tym wszystko zależy też od kierunku, w jakim podąży Bruksela. Nas najbardziej interesowałby wolny dostęp do unijnego rynku, wolny przepływ towarów, ludzi i kapitałów. To wszystko. To byłoby dla nas znacznie lepsze rozwiązanie niż bycie członkiem tej zbiurokratyzowanej społeczności – mówi Dżandieri. Rzeczywiście Gruzja prowadzi bardzo prohandlową politykę. Ma umowę o wolnym handlu z krajami Wspólnoty Niepodległych Państw, a w 2007 roku podpisała taką umowę ze swoim największym partnerem handlowym – Turcją – i prowadzi podobne negocjacje z Unią Europejską, krajami EFTA oraz Radą Współpracy Zatoki Perskiej. Radykalnie obniżono cła i prawie 90% towarów importowanych do Gruzji jest przywożone bez obciążeń. Nie ma ograniczeń ilościowych ani importu, ani eksportu, a liczbę zezwoleń w tym zakresie zmniejszono z 14 do ośmiu. Kuleje natomiast współpraca z największym sąsiadem Gruzji – Rosją. – Co do stosunków z Rosją, nie wydaje się możliwe znormalizowanie relacji i ustanowienie bliższych stosunków z tym krajem, jeśli Rosjanie wcześniej nie przeproszą nas za to choćby, co nam uczynili w ciągu ostatnich 20 lat. Gruzini, zarówno zwykli obywatele, jak i rząd, po prostu nie zgodzą się na to. W najbliższej przyszłości nie widać możliwości zbliżenia z Rosją – uważa Dżandieri. Sam prezydent Saakaszwili nazywa Rosjan barbarzyńcami, a w wielu gruzińskich domach można zobaczyć portrety śp. Lecha Kaczyńskiego z małżonką – wszak polski prezydent wspierał Gruzję podczas wojny ze wspólnym potężnym sąsiadem. W Gruzji prawie nie istnieje publiczna służba zdrowia. Rozwijają się za to prywatne szpitale. – Reforma służby zdrowia nie została jeszcze dokończona. Tworzymy system, w którym będzie działała konkurencja, a pacjent będzie klientem mającym swobodę wyboru – mówi dla „Najwyższego CZASU!” Wachtang Leżawa, szef doradców premiera Gruzji ds. ekonomicznych i rządzenia, współautor niektórych reform. Natomiast sytuacja z systemem emerytalnym jest bardziej skomplikowana. Gruziński fundusz emerytalny był częścią systemu sowieckiego i kiedy ZSRS upadł, wszystkie powiązania i zobowiązania z tego tytułu zostały zerwane. Przez kilka lat nie było nowych wpłat do systemu i potem, kiedy odbudowano publiczny budżet, okazało się, że niewielka liczba osób płaci składki i fundusz musi i tak być dotowany z VAT i innych podatków. W związku z dłuższym życiem ludzi, a jednocześnie stosunkowo słabą kondycją gospodarczą teraz nie ma szans na ponowne ustanowienie państwowego systemu emerytalnego opartego na składkach. Do momentu podjęcia decyzji całkowitej prywatyzacji systemu emerytalnego, na chwilę obecną, niskie emerytury wypłacane są w jednakowej wysokości – 80 lari (ok. 130 zł), bez względu na to, ile ktoś wcześniej płacił składek. – W Gruzji nie ma zasiłków dla bezrobotnych, ale gruziński rząd udziela pomocy celowej biednym rodzinom. Otrzymuje ją około 10% rodzin w Gruzji – mówi Leżawa. Mimo to żebracy stali się integralną częścią gruzińskiego krajobrazu – można ich spotkać na ulicy, w tbiliskim metrze, w przejściach podziemnych czy przed cerkwiami, ale co ciekawe, niemal wszyscy ludzie wspierają ich groszem. Większość spytanych wypowiada się jednoznacznie, że teraz w Gruzji zwykłym ludziom żyje się znacznie lepiej niż przed reformami. Przede wszystkim liberalizacja i deregulacja spowodowały, że w Gruzji jest mniej korupcji niż osiem-dziesięć lat temu. Gruzja poprawiła swoje pozycje we wszelkich rankingach wolności gospodarczej (w wielu wypada znacznie lepiej niż Polska) czy dotyczących korupcji. Można w tym zakresie podać konkretne statystyki. Na przykład wartość depozytów w bankach wzrosła od siedmiu do dziewięciu razy, liczba samochodów zwiększyła się cztery do pięciu razy, a użytkowników telefonów komórkowych – trzy razy. – Choć zmiany na lepsze nie są bardzo szybkie, to jednak widać polepszenie jakości życia w Gruzji. PKB na osobę osiem lat temu wynosił około 800 dolarów, a teraz około 3 tys. dolarów. Nie jest to dużo, bo gdyby to było 10 tys. dolarów, to wszyscy lepiej by to odczuwali, ale zmiana i tak jest znaczna. Oczywiście ludzie chcą coraz więcej – mówi Dżandieri. – Przeciętna płaca w Gruzji wynosi 540 lari (ok. 865 zł) brutto – podaje Leżawa. – Jednak należy brać pod uwagę siłę nabywczą tych pieniędzy, która jest znacznie większa niż na przykład w Polsce, gdzie ceny są wyższe – zaznacza i dodaje, że od rozpoczęcia reform płace Gruzji wzrosły przeszło dwukrotnie.
Najważniejsza reforma, która w chwili obecnej bardzo jest Gruzji potrzebna, to polepszenie ochrony praw własności, ale nie jest to typowo gruziński problem, lecz dotyczący wszystkich krajów byłego ZSRS. I bez tego kraj idzie do przodu. – Gruzja jest dowodem na to, że będąc w poważnych kłopotach gospodarczych, bez kredytów i pomocy międzynarodowej można poprawić sytuację poprzez deregulację i liberalizację gospodarki – twierdzi Gia Dżandieri. – Od 2003 roku wzrost gospodarczy Gruzji wyniósł 45% – informuje „Najwyższy CZAS!” Wachtang Leżawa.
PS. Tzw. ustawa wolnościowa wprowadza następujące zapisy: * podatki mogą być podnoszone tylko przez referendum, * wydatki publiczne nie mogą przekroczyć 30% PKB, a deficyt nie może przekroczyć 3% PKB, * dług publiczny nie może przekroczyć 60% PKB, * ustanawianie nowych agencji regulujących jest zakazane, * państwowa własność instytucji finansowych jest zakazana, * regulowanie cen jest zakazane Tomasz Cukiernik
Gliński to twardy zawodnik Ci, którzy urządzają sobie żarty z osoby profesora Glińskiego i jego diagnozy stanu Rzeczpospolitej to zwykłe pętaki - pisze Janusz Szewczak, Główny Ekonomista SKOK. Wielokrotnie toczyłem zacięte walki na macie judo z dzisiejszym kandydatem na premiera technicznego – eksperckiego rządu. Wiem, że prof. P. Gliński to twardy, zaciekły i ambitny przeciwnik, który nigdy się nie poddawał, zawsze walczył do końca jak prawdziwy samuraj. Ci, którzy urządzają sobie żarty z osoby profesora i jego diagnozy stanu Rzeczpospolitej to zwykłe pętaki.
Czy państwo z premierem na czele, które nie jest w stanie dopilnować, by w trumnach spod Smoleńska leżały ciała tych co należy, zadba należycie o naszą przyszłość, własność i nasze pieniądze? Czy podoła wyzwaniom i skutkom gigantycznego kryzysu, o którym dziś Polacy nie mają jeszcze nawet bladego pojęcia? Filozofia PO - nas choćby potop ciągle obowiązuje. J. K. Bielecki nadal zapewnia Polaków, że „zielona wyspa” jednak ostanie się, że to tylko chwilowe spowolnienie, ale wzrost gospodarczy będzie, choć wszystkie znaki na ziemi i niebie świadczą o potężnych falach tsunami gospodarczego kryzysu, które nieubłaganie zbliżają się do Polski. Kłamstwo i pogarda stały się metodą sprawowania władzy. Dziś już nawet prof. L. Balcerowicz mówi głośno, że „Polska może stać się drugą Grecją”, choć do niedawna nie przewidywał kryzysu nad Wisłą. Polski parlament jest dziś pod kontrolą rządu, posłowie muszą pytać o zgodę na poprawki legislacyjne w ministerstwach. Już niedługo głównym bohaterem w kraju nad Wisłą będzie kryzys – gwałtownie przyspieszający, dolegliwy społecznie, który zaskoczy rząd będący w całkowitym intelektualnym i organizacyjnym bezruchu. Obecna koalicja w exposé jesiennym może już tylko zaproponować Polakom – krew, pot i łzy. Obietnic już nikt nie kupi. Fala upadłości polskich firm przyspiesza gwałtownie – w tym roku padnie 1 tys. firm, zagrożone są całe branże, grozi nam recesja. Polacy coraz bardziej zalegają z płatnością podatków, wpływy tegoroczne z VAT mogą okazać się niższe od założonych w budżecie o 10-12 mld zł. Polski przemysł dołuje coraz gwałtowniej, wskaźnik PMJ zapowiada jednoznacznie dalszy spadek produkcji i zamówień (w tym z zagranicy), gwałtowny spadek zatrudnienia, płac realnych, konsumpcji i koniunktury gospodarczej. Wrześniowe wyniki gospodarcze Polski są najgorsze od 2009 r., listopadowo-grudniowe będą jeszcze gorsze. Strach, zdenerwowanie i bezradność polskich elit jest coraz większe. To one właśnie wspólnie z kryzysem wybiorą Polsce nowego premiera na trudne czasy jak mawia prof. P.Gliński. Polską, tak naprawdę od lat rządzą sitwy i banki, w tym głównie banki zagraniczne. Hasła „Polsko obudź się, bo cię okradną”, dodajmy do reszty okradną, będą zyskiwać na popularności. Ocean kłamstw o polskiej gospodarce i naszych finansach publicznych otaczający nas przez wiele ostatnich lat, zaczyna występować z brzegów. Sprzeciw również w tych sprawach wdziera się do serc i umysłów coraz większej liczby Polaków – co dobitnie pokazał sobotni marsz. Czy to będzie prof. P.Gliński, czy ktoś inny, ktoś musi zburzyć stare i wszcząć nowe. Widmo zapaści gospodarczej krąży już nie tylko nad południem Europy, ale i nad dotychczasową propagandową „zieloną wyspą”. Spustoszenie finansów publicznych gospodarki i życia politycznego, dewastacja sumień Rodaków jest dziś przeogromna. Mistrzowie zamętu i chaosu jeszcze knują – przygotowując kolejne exposé i magiczne sztuczki księgowe lekceważąc prawo, konstytucję, etykę biznesu i jakże często nawet zdrowy rozsądek. Ilość ustaw jakie trafiają od 5-ciu lat do Trybunału Konstytucyjnego jako rażąco niezgodnych z ustawą zasadniczą - jest rekordowa. Absolutnie alarmowym dla każdej formacji politycznej, przyzwoitego rządu, prawdziwych polskich elit powinny być wydarzenia ostatnich dni z kopalni Bogdanka – Rada Nadzorcza odwołała wieloletniego prezesa tej giełdowej spółki, który publicznie oświadczył, że został odwołany, bo nie zgodził się na korupcję i ustawianie przetargów. To dramatyczne oskarżenie naszej rzeczywistości gospodarczej, które powinno wywołać trzęsienie ziemi w mediach i błyskawiczną reakcję polskich władz i odpowiednich służb. Tak się oczywiście nie stało, bo tu nie ma gospodarza, ani chęci do dialogu z własnym społeczeństwem. PO – nas choćby potop – niech się wali niech się pali my będziemy rząd trzymali. Ale grudzień to dla Polski często bywa bardzo gorący miesiąc. Janusz Szewczak
Barbarzyńcy i sacrum Kiedy okazało się, że Anna Walentynowicz nie została pochowana w swoim grobie, stało się oczywiste, że odpowiedzialni za to – gdyby mieli krztynę honoru – powinni podać się do dymisji i zrezygnować z udziału w życiu publicznym. Równie jasne jest, że nie myślą tego zrobić. 10 kwietnia 2010 r. byłam w Smoleńsku na cmentarzu w Katyniu. Dzień wcześniej wraz z ekipą TVP, która przyjechała do Smoleńska przygotować transmisję katyńskich uroczystości, jechaliśmy busem z hotelu, w którym mieszkaliśmy, do innego, w którym było zaaranżowane stanowisko redakcyjne i montażowe telewizji. W centrum miasta zatrzymał nas wielki korek. W końcu minęliśmy miejsce, które było przyczyną zatoru: na ulicy, przed ciężarówką leżał mężczyzna. Nie żył. Oparta o maskę samochodu policjantka wypełniała jakieś papiery, obok stał kierowca. Samochody wymijały ich, przejeżdżając w odległości zaledwie pół metra od ręki zabitego. Nie był niczym przykryty. Wokół stał tłum gapiów. Gdy po dwóch godzinach przejeżdżaliśmy obok tego samego miejsca, nic się nie zmieniło. Ciało wciąż leżało na asfalcie niczym nieprzykryte, samochody wolno przejeżdżały tuż obok, policjantka niespiesznie zbierała zeznania od świadków zdarzenia. Gapie wciąż stali. Było to szokujące – martwy człowiek leżący wiele godzin na ulicy jak zwłoki przejechanego kota czy psa. Uderzyła nas całkowita obojętność, jakaś lekceważąca miara wobec majestatu śmierci, obca naszej kulturze. Wtedy nie przyszło nam do głowy, że ta sama miara będzie stosowana za kilkanaście godzin wobec przedstawicieli naszych elit, także prezydenta Polski. Ta scena przypomina mi się zawsze, gdy słyszę, z jaką nonszalancją rosyjscy specjaliści traktowali ciała ofiar katastrofy smoleńskiej. Że nagie pakowali w foliowe worki, że przywiezione przez rodzinę ubrania kładli na te worki. I zamykali trumny. Że sekcje, sądząc po dokumentach, przeprowadzali w sposób urągający wszelkim standardom, że w trumnie jednej z ofiar znaleziono kawałki drewna i gumowe chirurgiczne rękawiczki… Można tę – delikatnie mówiąc – nonszalancję w traktowaniu zwłok tłumaczyć tamtymi standardami, które zobaczyłam na ulicy w Smoleńsku. Ale dla wielu komentatorów sposób potraktowania ofiar katastrofy smoleńskiej to być może najboleśniejsze z przemyślanych upokorzeń, jakie ludzie Putina zafundowali Polsce po tej tragedii. Podobnie upokorzeniem była sugestia, że generał Błasik siedział za sterami samolotu i że był pijany. Bez względu na to, czy to skrajne lekceważenie było świadome, czy wynikało z rosyjskiego bałaganu, do tej profanacji by nie doszło, gdyby nie pozwolił na to polski rząd i odpowiedzialni za postępowanie po katastrofie polscy prokuratorzy.
Każdy skrawek… Nawet nie chce mi się przypominać tych słynnych (ale nie dzięki telewizjom, które próbują przemilczać te cytaty) wypowiedzi Ewy Kopacz (z 29 kwietnia), że „każdy znaleziony skrawek został przebadany genetycznie”. Ale może warto raz jeszcze je przytoczyć, by kłamstwa obecnej marszałek sejmu zestawiać ze słowami Ewy Kochanowskiej. Ta piękna, szlachetna kobieta, z klasą i sposobem bycia całkowicie niedostępnym pani Kopacz, jest jak ucieleśnienie losu polskich kobiet, wyjęte z dziewiętnastowiecznych obrazów. W filmie „Pogarda”, który zrealizowałam wraz z Marią Dłużewską, mówiła ponad rok temu: „Mnie najbardziej boli – to dziwne – konfrontacja moich oczekiwań, tych narracji, które nam serwowano, z rzeczywistością. W końcu przyjechało 200 kg niezidentyfikowanych szczątków, które zostały skremowane i złożone na Powązkach. Myślę, że wszyscy mamy tam trochę, kawałek, część swojego, swojej bliskiej osoby”. Jakim prawem pani Kopacz, premier Tusk, jego urzędnicy i ministrowie oraz prokuratorzy postanowili narazić panią Ewę i bliskich pozostałych ofiar katastrofy na takie cierpienie? Dziś właściwie żadna z rodzin nie ma pewności, kogo pochowała. Było jasne od niemal pierwszych dni, gdy organizowano potajemnie dodatkowe pochówki części ciał pogrzebanych już ofiar, iż deklaracje rządu, że państwo stanęło na wysokości zadania, są nic niewarte. Że bałagan, lekceważenie, kłamstwa władzy i mediów to dzień powszedni rodzin ofiar. Nie pozwalano na otwarcie trumien ani na ekshumacje ofiar, a przecież pierwsze takie wnioski pojawiły się już kilkanaście tygodni po pogrzebach. Dopiero teraz, po upływie dwóch i pół roku, rodziny ofiar i my wszyscy musimy zmierzyć się z czymś, co w naszej kulturze przerasta kompletnie wyobraźnię – z zimną pogardą dla człowieka, dla jego prawa do godnego pochówku i szacunku dla istoty ludzkiej także po śmierci.
Dymisje w końcu będą Przedziwna jest symbolika historii od 10 kwietnia, tak jakby Reżyser chciał ją oprzeć na dramatycznych zwrotach akcji, wobec których nie sposób zachować obojętności. Jakby nić tej historii musiała przechodzić tylko przez niezwykle znaczące ogniwa. Skandal dotyczy właśnie legendy Solidarności. Trudno o bardziej wymowny symbol. Otwartego grobu Pani Anny Walentynowicz – podobnie jak grobów pozostałych ofiar, które będą otwierane – nie da się przykryć niczym. Być może, jak uważa Sławomir Cenckiewicz, istnieje jakiś zamysł Stwórcy, by proces odnowy państwa uruchomiony został właśnie skandalem z miejscem ostatniego spoczynku legendy Solidarności, bez której Sierpnia by nie było. Tak oto Polska dba o swych bohaterów, o swoje elity. Czują państwo ten siarczysty policzek? Jest oczywiste, że jeśli na skutek zaniechań, lekceważenia i buty rządzących elit Anna Walentynowicz nie została pochowana w swoim grobie, odpowiedzialni za to powinni podać się do dymisji i zrezygnować z udziału w życiu publicznym.
„Chcę państwu powiedzieć, że to, co wydarzyło się w Smoleńsku, to olbrzymie nieszczęście, ale też determinacja tych, którzy za wszelką cenę chcieli zidentyfikować swoich najbliższych, i pomoc tych, którzy tam byli, spowodowały jedno: z 96 osób 96 osób miało swoje nazwiska i rodziny mogły urządzić im pogrzeby, wiedząc, że pochowali swoich najbliższych” – to wypowiedź Ewy Kopacz. A oto słowa premiera Donalda Tuska: „Wszystkie decyzje, jakie w ciągu tych tygodni, miesięcy zapadały, które podejmowała administracja państwowa mi podległa, są za moją wiedzą, zgodą i ja ponoszę za to pełną odpowiedzialność. (…) To ja podejmowałem decyzje i to ja byłem osobą odpowiedzialną za to, co jest polską racją stanu w tym postępowaniu. (…). Ja uznałem, że polską racją stanu jest działać tak, jak działaliśmy”.
Wiemy dobrze, że teraz nie będzie żadnych dymisji. Ale jestem przekonana, że presja drastycznie naruszonego sacrum, ta symbolika przypominająca dramaturgię greckich tragedii, wymusi konsekwencje. Prędzej czy później (i chyba raczej prędzej) tych ludzi w polskiej polityce, w życiu publicznym nie będzie. Być może więc – jak wierzy dr Cenckiewicz – znów punktem zwrotnym w naszej historii ma być los Anny Walentynowicz. To jest prawdopodobne, bo jeśli tak fundamentalne naruszenie wartości, tej miary barbarzyństwo rządzących, nie wpłyną na zmianę postaw politycznych większości Polaków, to co jeszcze miałoby się stać, by ona nastąpiła? Joanna Lichocka
"Józef Bąk", ciężar czy alibi?Żarty się już dawno skończyły. Słowo „demokracja” w ustach przedstawicieli władzy i tak zwanego salonu nie służy już od dawna do opisywania systemu politycznego w Polsce, lecz do przesłaniania coraz większej i narastającej w naszym życiu liczby elementów typowych dla państw totalitarnych. Zamachy na wolność słowa i prawo do krytyki, potężne klany, sitwy, nepotyzm, wymiar sprawiedliwości łaskawy dla przedstawicieli państwowej mafii oraz „elit” i na końcu my, czyli społeczeństwo ogłupione i znieczulone tym słowem „demokracja”.
Ono ma nas paraliżować i przekonywać, że ta banda łotrów to jednak „demokraci” i tylko grzecznymi cywilizowanymi metodami można ich odsunąć do władzy. Od świtu do nocy karmieni jesteśmy przez tefałeny i wyborczą bajeczką, że jesteśmy „demokratycznym państwem prawa”, co w ich zamyśle ma być zrozumiane i przyjęte do wiadomości, jako przesłanie o treści: „gówno możecie nam zrobić”. Walimy was od lat w rogi pod tym płaszczykiem demokracji, a jeżeli spróbujecie złamać jej zasady i się buntować to mamy LRAD-y i pieprzowy żel miłości, za pomocą których będziemy bronić tej naszej „demokracji” waląc was po łbach, bo „demokracja” to przecież świętość. Po niedawnym głośnym wyroku uniewinniającym dla „bossów Pruszkowa” dotarła do opinii publicznej informacja o tym, iż musiało się tak stać gdyż nie można ludzi trzymać za kratkami jedynie na podstawie zeznań „świadków koronnych”. Co okazało się niewystarczające dla zapudłowania prawdziwych bandytów okazuje się wystarczające dla przetrzymywania w areszcie wydobywczym przez kolejne trzy miesiące, więźnia sumienia III RP, Piotra Staruchowicza „Starucha”. Powód? Jest on osobistym wrogiem Tuska i autorem hasła „Donald matole, twój rząd obalą kibole”. A pretekst? Świadek koronny słyszał od jakichś osób trzecich, że „Staruch” wprowadził na rynek kilogram amfetaminy oraz planował wprowadzenie kolejnych pięciu. To wystarczyło byłemu wojskowemu sędziemu Leszkowi Hudale by zadecydować o przetrzymywaniu Piotra Staruchowicza nadal za kratkami. Co nam mówi ten przykład? Ano podobnie jak za czasów UB i SB do pierdla może trafić dosłownie każdy, kto dla władzy staje się niewygodny lub niebezpieczny. Potwierdza to doskonale skazanie w ostatnich dniach Roberta Frycza, autora humorystycznej strony „Antykomor.pl”. Powracamy do nieco łagodniejszej wersji czasów, kiedy ludzi więziono i mordowano na podstawie wyroków „sądów kiblowych” zaś próba ich odbicia przez zbrojne podziemie i atak na więzienie stawał się „zamachem na demokrację ludową”. W ostatnich dniach dowiedzieliśmy się również, że po półtorarocznym wnikliwym śledztwie na kary grzywny skazanych zostało przez sąd 35 kibiców Jagiellonii Białystok, którzy w maju 2011 roku skandowali hasła „Precz z komuną” i „Donald matole, twój rząd obalą kibole”. Zarzucanie zakłócania porządku publicznego uczestnikom spontanicznej manifestacji i karanie przez sądy za skandowanie haseł przypomina do złudzenia czasy Polski Ludowej i rolę ówczesnych kolegiów orzekających. Teraz dodajmy do tego zupełnie oczywistą dyskryminację TV trwam, której przecież nie uwzględniał podział medialnego tortu zadysponowany z Kremla podczas tak zwanej ustrojowej transformacji. Prawda została przecież już na samym wstępie wykluczona w tym królestwie kłamstwa, jakim jest III RP. Żyjemy w jakimś systemie będącym pomieszaniem oligarchii z dyktaturą, a uprzywilejowana i zadekretowana w 1989 roku „elita” sprawuje władze wyłącznie w swoim własnym interesie. Wszyscy dyktatorzy zawsze i święcie wierzą w swoją bezkarność i nietykalność oraz w to, że w chwilach trudnych mogą liczyć na pomoc swoich zagranicznych mocodawców. O tym jak czasami płonne mogą być to nadzieje świadczy „arabska wiosna ludów”, jaka przeszła niedawno przez Afrykę Północną i Bliski Wschód. Charakterystyczne jest także i to, że wszyscy ci dyktatorzy lokują za granica miliardy na „czarną godzinę” by zapewnić sobie do końca życia dostatek. I tu chce wrócić do „naszej” afery Amber Gold.Co się stanie, jeżeli kiedyś prawdą okażą się sensacyjne doniesienia o tym, że samolot należący do OLT Express wywoził z Polski gotówkę w olbrzymich ilościach? Czy i wówczas da się obronić wersja, że syn Donalda Tuska zatrudniony przez linie lotnicze należące do oszusta-słupa to dla premiera kłopot i problem? A może” Józefa Bąka” wymyślił ktoś bardzo zapobiegliwy i przewidujący?
Nie ma lepszego alibi niż stwierdzenie, że Donald Tusk nie mógł nic wiedzieć o gigantycznym przekręcie z praniem brudnych pieniędzy i wywozem ich za granicę skoro tak mało energicznie zniechęcał syna do pracy dla Marcina P. Przecież nie jest kompletnym idiotą by trzymać syna blisko przekrętu życia, w którym sam uczestniczy?
„Józef Bąk” z „wizerunkowego ciężaru” może bardzo szybko przeobrazić się w ostatnią deskę ratunku.No, ale to tylko takie spekulacje na przyszłość, a na razie dalej musimy żyć w świecie fikcji gdzie sędziowie udają sędziów, dziennikarze dziennikarzy, a prokuratorzy prokuratorów.Tylko w ten sposób może trwać system, w którym totalitaryści udają demokratów, a drugą Rosję czy Białoruś zwą Drugą Irlandią. Kokos24
Janecki: Zanim prokuratura nie wyjaśni roli Marcinkiewicza powinien się on zwyczajnie zamknąćWątpliwe jest to, że Kazimierz Marcinkiewicz, były szef polskiego rządu, pomagał wielkiemu bankowi inwestycyjnemu Goldman Sachs w różnych projektach prywatyzacyjnych w Polsce. Wydaje się oczywiste, że wielki bank traktował go jako specjalnego lobbystę, który z racji premierowskiej funkcji znał wielu wpływowych ludzi, także tych decydujących o prywatyzacjach. Bardzo zasadne jest pytanie, czy doradca i lobbysta Marcinkiewicz kierował się interesem polskiego skarbu państwa, czy po prostu chciał jak najwięcej zarobić. A te cele są sprzeczne, bo ktoś taki jak Goldman Sachs nie wynagradza za to, że zachowane są przede wszystkim interesy skarbu RP. Z prostego powodu – wtedy by nie zarabiał. Czy były premier powinien, zatem uczestniczyć w tego typu projektach? Kazimierz Marcinkiewicz może wypowiadać polityczne sądy, jakie chce. Nawet takie, których były premier powinien się wstydzić, bo są zabójczo banalne. Ale były premier ma także prawo do ośmieszania się i kompromitowania. Usprawiedliwieniem jest tylko to, że to samoośmieszanie odbywa się w aurze takiego nadęcia i z towarzyszeniem tak zabawnych min, że jest to obiektywnie niezła rozrywka. Tyle tylko, że Marcinkiewicz nie jest zapraszany do telewizji i stacji radiowych w roli Benny’ego Hilla czy Jasia Fasoli. Przede wszystkim występuje w roli moralisty i to już jest – jak mawia młodzież – masakra i przegięcie.
Stacje zapraszające moralistę Marcinkiewicza biorą współodpowiedzialność za jego czyny. Kiedyś była taka staroświecka zasada, że nie zapraszało się ludzi, którzy nagrabili sobie nie tylko w sferze moralności czy kwestiach honorowych, ale także w działaniach mogących szkodzić innym ludziom i państwu. Wątpliwe jest już to, że były szef polskiego rządu pomagał wielkiemu bankowi inwestycyjnemu, jakim jest Goldman Sachs w różnych projektach prywatyzacyjnych w Polsce. Wydaje się oczywiste, że Marcinkiewicz o prywatyzacji ma takie pojęcie jak o honorze, a wielki bank traktował go jako specjalnego lobbystę, który z racji premierowskiej funkcji znał wielu wpływowych ludzi, także tych decydujących o prywatyzacjach. Bardzo zasadne jest pytanie, czy doradca i lobbysta Marcinkiewicz kierował się interesem polskiego skarbu państwa, czy po prostu chciał jak najwięcej zarobić. A te cele są sprzeczne, bo ktoś taki jak Goldman Sachs nie wynagradza za to, że zachowane są przede wszystkim interesy skarbu RP. Z prostego powodu – wtedy by nie zarabiał. Czy były premier powinien zatem uczestniczyć w tego typu projektach? Widać tu nie tylko konflikt interesów (formalnie go nie ma, ale jednak), ale ogromne wątpliwości moralne. W wielu krajach służby kontrwywiadu monitorują działalność byłych premierów czy szefów MSZ, żeby nie dopuścić do konfliktu interesów i do złamania zasad. Po prostu ostrzegają delikwentów, że pewnych rzeczy nie powinni robić, bo może to szkodzić państwu, którego byli premierami czy ministrami. W Polsce nic nie słychać o takich działaniach prewencyjnych, skoro Marcinkiewicz mógł swobodnie działać, pośredniczyć i lobbować.To, że w podobny konflikt, i to w jeszcze drastyczniejszej formie, popadł były kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder, nie jest usprawiedliwieniem. To problem niemieckich władz i niemieckiego kontrwywiadu. Choć nawet w Niemczech było to przedmiotem dość powszechnego oburzenia. Ale być może chodzi tu o niejawne zadania realizowane przez Schroedera dla niemieckiego państwa w związku z interesami z Gazpromem, o czym jednak mało wiemy. W wypadku Marcinkiewicza o tym mowy być nie może. Bo nawet szefowie tak niesprawnego kontrwywiadu jak polski nie mają aż takiego poczucia humoru, by Kazimierza Marcinkiewicza traktować jako partnera w jakichkolwiek tajnych misjach czy przedsięwzięciach. Osobna kwestia to zaangażowanie Marcinkiewicza w sprawę spółki DSS i jej kontraktu na budowę odcinka autostrady A2. Marcinkiewicz odebrał spore pieniądze za doradzanie w tej sprawie. Za tymi eufemizmami kryje się całkiem prosta sprawa. Marcinkiewicz bardzo wiele zawdzięczał Janowi Łuczakowi, nieżyjącemu już twórcy DSS. I nie jest przypadkiem, że właśnie jemu, swemu przyjacielowi, doradzał w sprawie autostradowego kontraktu. Po tym jak DSS zbankrutował i zostawił na lodzie wielu podwykonawców i po ujawnieniu różnych dokumentów widać, że DSS nie powinien nigdy tego kontraktu dostać. I teraz powstanie pytanie o rolę Kazimierza Marcinkiewicza w tym, że stało się inaczej. W tej sprawie powinno być przeprowadzone prokuratorskie śledztwo, bo nie tylko mamy wielu pokrzywdzonych, ale i podejrzenia o załatwianie wszystkiego po znajomości, uważaniu i na zasadzie świadczenia wzajemnych przysług. Sam Kazimierz Marcinkiewicz powinien w tej sprawie zająć publicznie stanowisko. I nie wykpić się ogólnikami, jak to zrobił, lecz ujawnić wszelkie dokumenty i poddać się wszystkim stosownym kontrolom. Zanim tego nie zrobi, zanim nie będziemy wiedzieli w jakiej roli doradzał przy prywatyzacjach, wydawałoby się oczywiste i honorowe, żeby nie silił się na moralne oceny i występowanie w roli arbitra. Bo to nie tylko niesmaczne, oburzające i paskudne, ale zwyczajnie nie praktykowane w szanujących się krajach i telewizjach. A szczególnie w telewizjach, czego przykładów mieliśmy ostatnio mnóstwo.
Stanisław Janecki
CZTERY PYTANIA do mec. Stefana Hambury. "Sprawy wokół Smoleńska przyspieszają. Z każdą następną ekshumacją, czy sekcją zwłok, będą przyspieszały" wPolityce.pl: za kilka dni minie 30 miesięcy od tragedii smoleńskiej. To będzie pierwsza miesięcznica po najbardziej jak dotąd namacalnym złapaniu władzy za rękę, czyli po ujawnieniu, że pomylono ciała ofiar, w tym śp. Anny Walentynowicz. Pańskim zdaniem, coś się w Polsce przełamuje wokół sprawy Smoleńska? Mec. Stefan Hambura, pełnomocnik rodziny śp. Anny Walentynowicz: Tak. Za chwilę będziemy obchodzili Dzień Zaduszny i Wszystkich Świętych. Cała Polska stawi się na grobach swoich bliskich, swoich przyjaciół. Myślę, że w tym roku bardzo wiele osób zastanowi się, co oznacza szukanie ciał swoich bliskich w innych grobach. Zastanowią się, co to znaczy konkretnie, i jak do tego mogło dojść. To będzie ważne, widzialne pytanie, które pojawi się w głowach wielu Polaków. Do tej pory można było poszczególne wpadki, kompromitacje i fałszerstwa przykrywać szumem. Teraz, pochylając się nad grobami bliskich, wiele osób będzie się pytało samych siebie, czy aby ja bym też chciał/chciała szukać swoich bliskich po Polsce.
W odpowiedzi na kompromitację, władza odpowiedziała klasycznie: premier zadeklarował przeprosiny, a z drugiej strony zasugerował "winę" śp. prezydenta. Jak pan ocenia konstrukcję wypowiedzi premiera? Premier mówi: "tak, ale...". A tutaj nie ma żadnego "ale". Tu może być tylko "tak". Dlatego tak wiele rodzin ma kłopot z tymi przeprosinami, bo choć premier wspominał coś o przeprosinach z głębokiego serca, to wygląda na to, że to serce trudno u niego dojrzeć.
Daleko jeszcze do pełnego zwycięstwa? Może to potrwać jeszcze parę lat? Może, ale nie musi. Na pewno jest tak, że sprawy przyspieszają. Z każdą następną ekshumacją, sekcją zwłok, będą przyspieszały. Jeżeli ktoś podchodzi logicznie do tego, co wiemy, to widzi, że cała sprawa została rozłożona na łopatki, można powiedzieć.
Tylko trzeba ją nazwać. Tak. I dlatego apeluję do dziennikarzy, ale nie tylko do dziennikarzy: nie bójcie się zadawać trudnych pytań. Teraz jeszcze możecie zostać ludźmi walczącymi o prawdę. Za chwilę będzie za późno, a wasza postawa zostanie wam wypomniana.
Stalinowski morderca sądowy Jan (Iwan) Amons był prokuratorem wojskowym w czasach stalinizmu. Oskarżał polskich patriotów, którzy zostali następnie skazani na wyroki wieloletniego więzienia. Wielu zamordowano. Amons, choć był Polakiem, do wymiaru „sprawiedliwości” w powojennej Polsce trafił już jako oficer sowiecki, wcześniej przez lata służący w organach represji ZSRS i Armii Czerwonej. Już w czerwcu 1944 r. został szefem Wojskowej Prokuratury Rejonowej w „wyzwolonym” Lublinie. Polaków niepodległościowców prześladował także jako oficer śledczy Prokuratury 1. Armii WP, prokurator 2. DP i wiceprokurator Prokuratury KBW. W 1946 r. swoje krwawe żniwo ponownie kontynuował w Lublinie, potem w Gdańsku, by w końcu w 1950 r. zostać prokuratorem Prokuratury Wojsk Lotniczych. W 1948 r. został podpułkownikiem.
Ofiary Amonsa W procesach politycznych oskarżał, mimo że nie miał pełnego wykształcenia prawniczego (w 1939 r. skończył jedynie jednoroczny kurs prawniczy dla prokuratorów i sędziów śledczych w Chabarowsku nad Amurem). Sprawy te ze względu na swój kłamliwy charakter nazywamy dziś mordami sądowymi. Ludzi skazywano na podstawie spreparowanych dowodów winy. I tak w akcie oskarżenia przeciwko płk. Bernardowi Adameckiemu, wobec którego wnosił o wieloletnie więzienie, napisał, że w lipcu 1946 r. ten komendant Wojskowej Szkoły Technicznej z polecenia płk. Franciszka Hermana rozpoczął tworzenie tajnej organizacji w wojskach lotniczych, której celem miało być obalenie siłą władzy państwowej oraz prowadzenie działalności szpiegowskiej na rzecz mocarstw imperialistycznych. W uzasadnieniu czytamy m.in.: „Proces ten to jeszcze jedno zdemaskowanie nikczemnej garstki wykolejeńców narodu polskiego, którzy zdradzili swój kraj i wiernie służyli agentom świata imperialistycznego, dążąc do nowej pożogi wojennej”. W tym samym procesie żądał kary śmierci dla płk. Józefa Jungrava, płk. Augusta Menczaka, płk. Stanisława Michowskiego, ppłk. Władysława Minakowskiego i płk. Szczepana Ścibiora. Tych pięciu ofi cerów, a także płk. Adameckiego sąd skazał na karę śmierci. Bierut nie skorzystał z prawa łaski i cała szóstka została zabita strzałem w tył głowy 7 sierpnia 1952 r. w więzieniu mokotowskim w Warszawie. Przez lata PRL mordowano pamięć o nich. Dziś, po 23 latach III RP, ich szczątki są odkopywane na Łączce.
Nieoczekiwane spotkanie Ale i po Iwanie Amonsie też ślad zaginął. Wybitny znawca stalinizmu Krzysztof Szwagrzyk napisał: „Dalsze losy nieznane”. Aż do dziś wiadomo było jedynie, że w 1954 r. został oddelegowany do ZSRS. Aż nagle prokurator Amons odnalazł się w… Bykowni. I to bynajmniej nie w zbiorowym dole śmierci, ale podczas uroczystości otwarcia Polskiego Cmentarza Wojennego – we wrześniu br. W Ambasadzie RP w Kijowie Bronisław Komorowski wręczył odznaczenia za zasługi dla Polski przedstawicielom społeczności polskiej na Ukrainie, ale także obywatelom Ukrainy. Wśród udekorowanych Krzyżem Oficerskim Orderu Zasługi znalazł się… Amons. Po chwili usłyszałem: emerytowany prokurator wojskowy, a dodatkowo jeden z najwybitniejszych badaczy zbrodni stalinowskich popełnionych na Ukrainie. Stalinowski prokurator bada stalinowskie zbrodnie – cóż za chichot historii – pomyślałem – i jeszcze dostaje za to medal od polskiego prezydenta.
Relatywizacja zbrodni Po uroczystości odszukałem prokuratora Amonsa. Fachowo opowiadał, że masowymi grobami w Bykowni zajmuje się od 20 lat. Teraz jest na emeryturze, ale wcześniej – jako pełnomocnik ukraińskiego rządu – odpowiadał za rehabilitacje ofiar represji politycznych w ZSRS. Tu rozmowa się urwała, bo do Amonsa podeszła starsza pani z gratulacjami. Dziękowała za pomoc udzielaną im, Polakom, w wyjaśnianiu sowieckich zbrodni. Za współpracę przy ekshumacjach w Bykowni, za książki. Bo Amons ustalił m.in., że na tym największym ukraińskim cmentarzysku leżą nie tylko polscy oficerowie z ukraińskiej listy katyńskiej, zamordowali w 1940 r., ale także ofiary antypolskiej akcji NKWD z lat 1937–1938. Ogółem 7–8 tys. Polaków, dwa razy więcej, niż się przyjmuje. Wracamy do rozmowy. Amons wspomina, że jest emerytowanym pułkownikiem armii ukraińskiej, a przez 30 lat był prokuratorem generalnym Ukrainy. „Ma pan wizytówkę?” – zapytałem z głupia frant. Okazało się, że mój rozmówca ma na imię nie Jan (Iwan), ale Andrij. W takim razie zapewne jest synem. „Pan dobrze mówi po polsku. Jest pan Ukraińcem czy Polakiem?”. „Mama, urodzona w Sokalu pod Lwowem, była Ukrainką. Ale ojciec Polakiem”. „To jak to się stało, że został pan tak ważną figurą w ukraińskiej republice rad?”. „Też się czasem nad tym zastanawiam”. To był właśnie ten moment, aby spytać o Jana (Iwana) Amonsa. „Pan był prokuratorem wojskowym, a pana ojciec czym się zajmował?”. „Też był prokuratorem wojskowym. W powojennej Polsce służył w LWP”. I już wszystko było jasne, ale zapytałem jeszcze, gdzie tata się urodził. „W Winnicy” – usłyszałem. A w Skarżyńcach k. Winnicy w 1918 r. urodził się Jan (Iwan) Amons. „Ale mówił pan, że ojciec służył w Polsce, to jak pan znalazł się na Ukrainie?”. „W 1954 r. ojciec został zwolniony ze służby i trafił na Syberię. Tak odwdzięczyli się mu za pracę w Polsce”. „Do łagru?” – zapytałem. „Nie, na Syberii też był prokuratorem, ale dla niego to było zesłanie. W latach 60. centrala przypomniała sobie o jego zasługach i skierowała na Ukrainę. Zmarł w latach 90., został pochowany pod Kijowem. W Polsce mam większą rodzinę niż na Ukrainie”. O to, czy Andrij badał też stalinowskie zbrodnie swojego ojca, już nie pytałem. Odpowiedź zapewne byłaby taka: „Przecież mój ojciec pracował dla legalnego systemu, trwała wojna domowa, tropił szpiegów i bandytów. Takie były czasy, takie było prawo”. Ale pewne jest jedno – medalu za tatusia Andrij Amons by nie dostał. A może przeciwnie? Dziś coraz częściej relatywizuje się komunistyczne zbrodnie. I Jan (Iwan) Amons – stalinowski morderca sądowy – mógłby uchodzić za bohatera. Tak jak Jaruzelski, Kiszczak. Tadeusz Płużański
"Tępienie Zyzaków" jest dobrodziejstwem znacznie większym, niż autonomia uczelni, jej reputacja oraz etos akademickiPoniedziałkowa wizyta premiera Tuska na Uniwersytecie Jagiellońskim uświetniająca otwarcie nowego roku akademickiego powinna była przyciągnąć uwagę większości obserwatorów życia polskiego oraz mediów.
Oto w najstarszej i – jak niektórzy jeszcze sądzą – najbardziej prestiżowej uczelni pojawia się polityk, który jako pierwszy i dotąd jedyny w wolnej, pokomunistycznej Polsce postanowił użyć instrumentów rządowych do wywierania nacisków politycznych na życie naukowe wyższych uczelni, a konkretnie Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jak pamiętamy, po opublikowaniu książki Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie Donald Tusk zabrał głos w tonie grożącym, następnie podjęto kroki dla zredukowania dotacji finansowej dla uczelni, a wreszcie totumfacka premiera, minister Barbara Kudrycka, zapowiedziała kontrolę ministerialną sprawdzającą poziom prac magisterskich, szczególnie z zakresu historii. Niedługo później minister się z tej decyzji wycofała, lecz władze uczelni wcześniej zadeklarowały gotowość współpracy z komisją kontrolną.Całe to wydarzenie było kompromitacją nie tylko, a nawet nie przede wszystkim dla rządu Donalda Tuska – tutaj okoliczności kompromitujących było wcześniej i później znacznie więcej i to poważniejszych, a o nowych dowiadujemy niemal każdego dnia – lecz dla środowiska uniwersyteckiego, które wobec tej skandalicznej decyzji nie zaprotestowało, lecz przyjęło ją z żałosną potulnością.Od czasu komuny nic równie bulwersującego w zakresie wolności akademickiej się nie wydarzyło, a podobna pogróżka ze strony władz wobec jednej z głównych uczelni wywołałaby w innych krajach polityczny tajfun, a może nawet dymisję rządu. Tymczasem u nas było inaczej. „Zapraszamy i oczekujemy” – taki mniej więcej był wówczas komunikat władz UJ na zapowiedź komisji ministerialnej. Inne uczelnie przyjęły ten komunikat z solidarnym zrozumieniem. Grupa niezależnych naukowców zaprotestowała, ratując honor środowiska, lecz występowali oni właśnie jako niezależni naukowcy bez oficjalnego wsparcia senatów, czy rektorów swoich uczelni.Wczorajsza wizyta Tuska na inauguracji roku akademickiego na UJ – kilka lat po tamtym wydarzeniu – nie spotkała się ze szczególnym zainteresowaniem mediów i to nie tylko z tego powodu, że inauguracje raczej nie zawierają elementów sensacyjnych. Tylko ludzie skrajnie naiwni mogli przypuszczać, że coś się stanie i jakiś śmiałek wypomni premierowi tamte czyny oraz zażąda wyjaśnień wobec całej społeczności akademickiej. Nikt niczego nie wypominał i niczego nie żądał. Nikt nie napomknął nawet o tamtym skandalu, który przecież nie był postrzegany jako skandal nawet wtedy, gdy się wydarzył. Żałosna potulność okazała się być stanem naturalnym środowiska. Premier ekscesów nie przewidywał, bo swoim zwyczajem – jako ten, który nigdy nie mija się z prawdą – głośno zadeklarował, że jest gorącym zwolennikiem autonomii polskich instytucji. Stało to oczywiście w bezczelnej sprzeczności z jego pamiętnymi pogróżkami po opublikowaniu książki Zyzaka. Ale tej sprzeczności mu nie wytknięto, jedni z powodu małej odwagi, a inni z tej racji, że jej nie dostrzegli. Tępienie Zyzaków – by użyć zwrotu wielkiego polskiego męża stanu Lecha Wałęsy – jest wszak tym dobrodziejstwem, na które wielu uczonych mężów oczekuje, i to dobrodziejstwem znacznie większym, niż autonomia uczelni, jej reputacja oraz etos akademicki. Donalda Tuska przywitano jak przyjaciela, a wśród obecnych można było nawet dostrzec wzruszenie zaszczytem, jakim uczelnię obdarzył premier przybywając na uroczystość. Temat dawniejszych pogróżek premiera i jego rządu nie istniał, a kto by go przypomniał, ten niechybnie naraziłby się na gniew środowiska akademickiego. Piszę powyższe słowa bez przyjemności, a nawet z dużymi oporami. UJ to moja uczelnia. Tutaj się wykształciłem i tutaj przeszedłem przez wszystkie tytuły i stopnie naukowe. Tutaj mam przyjaciół, studentów, doktorantów i dobrodziei. Pamiętam tę uczelnię z okresów trudnych. Widziałem wówczas różne zachowania moich młodszych i starszych kolegów, i starałem się utrzymać wobec nich wyrozumiały dystans. Znacznie trudniej jest mi zrozumieć to, co dzieje się w czasach łatwych. Najwidoczniej dzisiaj czasy łatwe okazują się dla wielu za trudne. Ryszard Legutko
To był sprzeciw wobec nihilizmu władzy Sobotni marsz to było coś więcej niż PiS, coś więcej niż "Solidarność", coś więcej niż Rodzina Radia Maryja i widzowie Telewizji Trwam. To byli ludzie, którzy chcieliby coś robić razem, którzy wiedzą, że wolność jest w Polsce zagrożona - mówi prof. Jadwiga Staniszkis. Stefczyk.info: Co udowodnił sobotni marsz? Siłę Solidarności? Ojca Rydzyka? Jedność prawicy? Jeszcze coś innego?Prof. Jadwiga Staniszkis: Muszę przyznać, że przed tym marszem byłam dość sceptycznie nastawiona, bo uważam że na ulicy trudno uniknąć czy to demagogii, czy to prowokacji. Sama poszłam na marsz, bo poraził mnie taki nihilizm Donalda Tuska i Ewy Kopacz podczas ostatniej debaty w Sejmie. To była decyzja spontaniczna. Zaproszono mnie potem do grona polityków, tak że w końcu szłam w tym samym szeregu co Ludwik Dorn i Zbigniew Ziobro. Dla mnie ten marsz przede wszystkim wzmocnił przekonanie, że konieczna jest jedność prawicy w wymiarze politycznym. Sytuacja jest tak poważna, że nie można gubić dziś żadnego wartościowego polityka – od PJN przez Solidarną Polskę, aż po ten główny nurt PiS-owski. Konieczny jest wysiłek w tym kierunku. Po drugie ten marsz pokazał, wbrew temu co się mówi w wielu komentarzach – j pewną autonomie poszczególnych nurtów. Bo ojciec Rydzyk mimo, że szedł potem z przodu marszu, to jednak występował tylko w Kościele, występował z przekazem dotyczącym pewnej formacji duchowej. Może tylko niepotrzebnie wstawił te zdania o swoje szkole. W wątku politycznym byli widoczni przede wszystkim PiS i "Solidarność". Ale i tu każdy zachowywał swoją domenę i autonomię. Piotr Duda wyraźnie zaznaczył, że związek został wypchnięty na ulicę, ponieważ Tusk i Kopacz nie wpuścili ich do Sejmu na kluczową debatę o reformie emerytalnej, a negocjacje czy konsultacje były pozorowane. Nie przyjęto ich propozycji pod dyskusję, nie respektowano podpisów ws. referendum. Trzeci element, który można był zauważyć z perspektywy uczestnika marszu, to fantastyczna organizacja. Ludzie dawnego CBA, którzy zaangażowali się w to przedsięwzięcie bardzo dobrze się sprawdzili. Widać było też drugie tyle ludzi stojących na chodnikach, czy w oknach.
Nie było chyba agresji, której spodziewało się wielu komentatorów...Absolutnie nie było agresji. Czuło się natomiast przekonanie ludzi, że zmiana jest konieczna i powaga wielu ludzi, którzy czują, że państwo jest używane przez klasę polityczną, powstałą poprzez upartyjnienie państwa, którzy rozumieją, że ta klasa polityczna przerzuca koszta kryzysu na społeczeństwo. Nie ma wizji rozwoju. Była też reakcja podobna do mojej – taka wściekłość i poczucie bezsilności na zademonstrowany nihilizm władzy. I to było bardzo poważne. Szkoda byłoby, żeby PiS to zmarnował.
A więc czym był marsz? To było coś więcej niż PiS, coś więcej niż "Solidarność", coś więcej niż Rodzina Radia Maryja i widzowie Telewizji Trwam. To byli ludzie, którzy chcieliby coś robić razem, którzy wiedzą, że wolność jest w Polsce zagrożona. Bo przecież wolność to jest miejsce dla ludzi, z którymi się nie zgadzamy, również wpuszczanie tych nurtów, które artykułują odmienne poglądy. Uczestniczy marszu mieli poczucie, że wolność jest zagrożona, że za byle krytykę rządu można mieć kłopoty. Podczas marszu rozmawiałam z nauczycielami, którzy opowiadali mi jakie czystki odbywają się w szkole, przy okazji ich likwidacji, gdzie głównym kryterium są poglądy. Dyrektorzy szkół są podporządkowani samorządom. Widać, że znów zaczyna rządzić strach. I to było coś więcej niż program PiS, który ma bardzo dużo mankamentów. Boję się tylko, że w grze politycznej, gdzie sami posłowie boją się otwarcia na innych, bo tu zawsze wchodzi w grę kwestia miejsc na listach, zacznie się coś poniżej tego, co było na marszu. A ważne jest, żebypowaga sytuacji nie została zmarnowana przez małe gierki polityczne. Not. ansa