Święczkowski: służby zawiodły pozwalając na kolejny wyciek fotografii Święczkowski: służby zawiodły pozwalając na kolejny wyciek fotografii - niezalezna.pl
- Jeżeli polskie służby podjęłoby fachowe działania i współpracę ze stroną rosyjską kolejne partie tak drastycznych zdjęć czy dokumentów nie wypłynęłyby do opinii publicznej - tłumaczy w rozmowie z Niezależną były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, prokurator Bogdan Święczkowski. To już kolejny, czwarty wyciek fotografii ofiar, m.in. śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego i szeregu dokumentów. Po pierwszym, który miał miejsce w październiku 2012 r. zapewniano nas, że będzie zarazem ostatnim. Polskie służby specjalne, głównie Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, miały zainterweniować w tej sprawie. Obiecywał to premier Donald Tusk, minister spraw wewnętrznych Jacek Cichocki, także minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Bezskutecznie. Rosyjski bloger nie musiał nawet zmieniać serwera, na którym ma stronę czy jej domeny (adresu-red.). Ten kolejny już wyciek materiałów z tak ważnego śledztwa o przejaw niekompetencji osób nadzorujących i kierujących polskimi służbami specjalnymi. Nie zapewniają Polsce - jej obywatelom, ale także najważniejszym osobom w państwie, takiego bezpieczeństwa jak powinny. Jeżeli podjęłoby fachowe działania i nawiązały w tej materii współpracę ze stroną rosyjską zapewniam, że kolejne partie tak drastycznych zdjęć czy dokumentów nie wypłynęłyby do opinii publicznej. Niestety brak prawidłowego funkcjonowania służb ma miejsce od pięciu lat. Pan Donald Tusk nie radzi sobie w tej materii. Nie rozumie specyfiki tej sfery. Nie rozumie bądź nie chce. Potwierdzałoby to wersję jakoby za tymi kontrolowanymi wyciekami stały rosyjskie służby specjalne. I to z nimi nasze Agencje nie mogą sobie poradzić, a nie ze zwykłym blogerem? Niewątpliwie to wyrachowana i świadoma gra Rosjan. Natomiast nie wiemy czy mamy do czynienia faktycznie z blogerem czy prywatną osobą, która w przypadkowy sposób weszła w posiadanie tych zdjęć. Albo jest świadomym współpracownikiem służb albo jest wykorzystywany przez te służby. Jest mało prawdopodobne by przeciętny, niemal anonimowy obywatel otrzymywał na tzw. wycieraczkę podrzucone tak ważne i jednocześnie drażliwe materiały.
Po co Pana zdaniem Federalna Służba Bezpieczeństwa to robi? Rosjanie wykorzystują wszystkie elementy związane z katastrofą smoleńską do swoich celów. A zależy im na ciągłym i bezustannym podgrzewaniu atmosfery wokół tej sprawy. Przecież wrak samolotu, niezwracany mimo, że nie jest wykorzystywany przez śledczych federacji rosyjskiej. Jednocześnie zdjęcia czy inne dokumenty pochodzące z postępowań rosyjskich pojawiają się nagle, z nieznanych powodów w Internecie. Takich rzeczy nie rozpatruje się w kategoriach przypadków, pomyłek czy zbiegów okoliczności. Krytycznie wypowiada się Pan na temat skuteczności w tej materii działań ABW, a może zwyczajnie nie da się zawładnąć internetem na tyle aby kontrolować wszystkie zamieszczane w nim treści? Oczywiście i na całym świecie zdarzają się różnego rodzaju sytuacje, którym najlepsze służby nie są w stanie zapobiec – np. Wikileaks. Jednak jeżeli taka sytuacja już się zdarzy obowiązkiem służb jest podjęcie konkretnych kroków aby zapobiec kolejnym tego typu skandalom. Koniec i kropka. Od tego są między innymi służby nieprzypadkowo nazywane specjalnymi. Wracając do przykładu Wikileaks – informacje na tej stronie faktycznie się pojawiły, ale natychmiast zostały zneutralizowane przez służby. Proszę zauważyć, że do dziś nie pojawiają się w takim natężeniu i stopniu jak wcześniej. Co ważne odnaleziono także sprawcę wielu przecieków i wyciągnięto wobec niego konsekwencje. Reasumując uważam, że niestety ta sytuacja stanie się przykrym i ostatnimi laty kolejnym już przykładem na to, że polskie służby specjalne nie zdają egzaminu. Katarzyna Pawlak
Tajemnice Madame Grodzkiej. "Wszyscy zajmują się jej seksualnością, a problem być może leży zupełnie gdzie indziej" Bardzo poważnie należy się zasmucić kandydaturą pani/pana Grodzkiego. Problem jest wielostronny, wszyscy zajmują się jej seksualnością, a problem być może leży zupełnie gdzie indziej. Mnie osobiście posiadane przez nią lub nie, narządy zupełnie nie obchodzą. Przecież Grodzka to stary wyjadacz, nie żadna polityczna dziewica. Jeżeli ktoś tutaj kogoś wykorzystuje, to stawiam, że to Grodzka wykorzystuje Palikota, żeby zrobić, w zasadzie to kontynuować, swoją karierę polityczną. Bardzo prawdopodobne jest, choć, oczywiście mogę się mylić, że to wszystko jest koszmarną ustawką. Pod względem odwracania uwagi opinii publicznej od spraw naprawdę ważnych, współpraca Tuska z Palikotem przebiega doprawdy wyśmienicie. Winiarz z Biłgoraja tym razem daje premierowi szansę na wykonanie przepraszającego gestu w stronę środowisk liberalnych, po ubiegłotygodniowych głosowaniach nad związkami partnerskimi. Co mamy cenić? Delikatne uczucia, wrażliwość, czy też dowiedzione kontakty z przeszłości? Faceta, co się szkolił w Moskwie i na koniec zafundował sobie (tylko czy na pewno?) przerobienie na kobietę? Niedawno odnalazła się jedna z teczek paszportowych Krzysztofa Begowskiego, która rzuca zupełnie nowe światło na przeszłość Anny Grodzkiej.
Muszę tu rzucić cytatem: Błyskawiczna kariera - Krzysztof Bogdan Begowski urodził się 16 marca 1954 r. w podwarszawskim Otwocku jako jedyny syn Kazimiery i Józefa, żołnierza zawodowego Ludowego Wojska Polskiego w stopniu pułkownika. Niby nic, co komu do tego, ale jednak. Był m.in. w Moskwie i Rostowie w lipcu 1982 r. na seminarium szkoleniowym - strona zapraszającą był Komsomoł - komunistyczna organizacja młodzieżowa, jeśli ktoś jeszcze pamięta. Jako sekretarz Komisji Informacji Rady Naczelnej ZSP w 1984 r. był w NRD - Berlinie Wschodnim i Lipsku - na wizytacji firmy Reprotechnik. Jako dyrektor i redaktor naczelny studenckiej oficyny wydawniczej Alma Press pojechał też na Kubę w Brygadzie Młodzieżowej im. R. Mialowskiego, do Jugosławii oraz do Austrii do firmy Sony. Co ciekawe, na dokumentach wyjazdowych Krzysztofa Bęgowskiego Ministerstwo Spraw Wewnętrznych odnotowało, ze "wpis w książeczce wojskowej nie wymaga dalszych wyjaśnień", co oznaczało, ze za osobę wyjeżdżająca gwarancje brały wojskowe służby specjalne PRL. Krzysztof Bęgowski posługiwał sie paszportem uprawniającym do wielokrotnego przekraczania granicy, na który w czasach PRL mogli liczyć powiedzmy, nie wszyscy i nie tak łatwo. Wśród znajomych Krzysztofa Begowskiego z lat 80. można znaleźć nazwisko Aleksandra Kwaśniewskiego, Marka Siwca, Jaroslawa Pachowskiego, Stanislawa Cioska, Wlodzimierza Czarzastego, Slawomira Cytryckiego, Ryszarda Kalisza czy Wiesława Kaczmarka. To przydługi być może cytat z blogera Naocznego. Trudno jest bronić godności osoby, która ze swojej przypadłości robi sztandar do walki politycznej. Mnie osobiście bardzo irytuje robienie użytku ze swojej seksualności. I to obojętnie czy homo czy hetero. Ale to ja. Każdy jest inny. Ale może się zdarzyć, że to wszystko tylko przykrywka dla naiwnych pięknoduchów, że niby ach, jak pięknie Grodzka reprezentuje gejów i kogo tam jeszcze, gdy naprawdę sekret polega na wojskowej przeszłości Grodzkiego. Wcale nie będę zaskoczony, wszak pod latarnią najciemniej. To trochę tak, jakby ktoś odciągał uwagę od swego udziału w kradzieży samochodów, eksponując swoje udziały w Amber Gold, na przykład. No, przykład głupi, świeży, niech będzie zabór kapci przed laty zamiast tego. Dyskusja o kapciach niewątpliwie zdominuje dyskusję o samochodach. Albo o niezapomnianej wycieczce w góry.
P.S. Zachęcam do czytania felietonów w „Gazecie Polskiej Codziennie”, „Warszawskiej Gazecie” i w Freepl.info. Jest też już nowa książka, „Alfabet Seawolfa”! Tomasz "Seawolf" Mierzwiński
Demokracja kontrolowana Z prof. Witoldem Kieżunem, wybitnym teoretykiem zarządzania, żołnierzem Armii Krajowej oraz byłym ekspertem ONZ pracującym z ramienia tej organizacji w krajach afrykańskich, rozmawia Bogusław Rąpała Zlikwidowany przemysł, olbrzymi dług publiczny, szalejące bezrobocie i narastająca bieda – tak w skrócie jawi się dziś polska gospodarka. Czy zdaniem Pana Profesora, wszystko to jest skutkiem patologii transformacji po 1989 roku? – Przede wszystkim zabrakło tego, co jest niezbędne, jeśli chcemy cokolwiek sprawnie zorganizować, czyli długofalowego planu. Według teorii zarządzania, należało najpierw określić tzw. misję, czyli generalny cel, potem strategię jego realizacji, a następnie taktykę, a w końcu rozbić to wszystko na działania operacyjne. Zamiast tego przyjęto bardzo doraźny projekt zakładający likwidację inflacji oraz jak najszybszą prywatyzację przedsiębiorstw państwowych.
Kto zawinił? – Wynika to z tego, że stworzyliśmy zupełnie paradoksalny system, w którym co cztery lata zmienia się układ polityczny. Nasza kadra kierownicza pozostaje na bardzo niskim poziomie. Nie jest fachowa, ale polityczna, a do władzy dochodzi na zasadzie gier politycznych i powiązań.
Efekt? – Staliśmy się ofiarą strategii międzynarodowego kapitału, który zdawał sobie sprawę z tego, że Polska jest bardzo interesującym terenem do eksploatacji.
Pod jakim względem? – Mieliśmy dobry zespół inżynierów oraz pracowników niższego szczebla. A przede wszystkim mieliśmy już rozbudowany przemysł. Jego struktura była może o tyle niewłaściwa, że zbyt duży nacisk kładziono na przemysł ciężki i zbrojeniowy.
Co należało zrobić? – Z miejsca trzeba było ustalić generalną zasadę, w jakim kierunku chcemy rozwijać naszą działalność gospodarczą, a więc sporządzić daleko idący plan rozbudowy działalności produkcyjnej oraz plan dotyczący sposobu prywatyzacji naszych zakładów przez kapitał zagraniczny. A my, zamiast dokładnie przeanalizować, w jaki sposób zlikwidować inflację i rozwinąć produkcję, zgodziliśmy się na działanie typu rewolucyjnego, które spowodowało olbrzymie bezrobocie i doprowadziło do bardzo znacznej likwidacji naszego przemysłu.
Mogliśmy czerpać wzorce z innych krajów? – Oczywiście, że tak. Mieliśmy kapitalne wzorce. Roosevelt w czasie, gdy Ameryka przeżywała wielki kryzys, zamknął granice i ustanowił bardzo wysokie cła po to, żeby umożliwić rozwój rodzimej produkcji. A my zupełnie otworzyliśmy nasze granice. W Kanadzie, gdzie przez wiele lat pracowałem na Uniwersytecie w Montrealu, powstał specjalny urząd kontroli inwestycji zagranicznych.
Jaki sens miałoby powołanie takiej instytucji u nas? – Pierwszym podstawowym założeniem powinno być przeciwdziałanie tzw. wrogiemu przejęciu, a więc temu, co było u nas tak niesłychanie charakterystyczne. Polegało to na tym, że wielkie zagraniczne firmy kupowały atrakcyjne polskie przedsiębiorstwa, a następnie je likwidowały, w ten sposób pozbywając się ewentualnej konkurencji. Ktoś może powiedzieć, że nasze przedsiębiorstwa nie reprezentowały bardzo wysokiego poziomu w porównaniu z poziomem produkcji zagranicznej. Tak, to prawda, ale za to u nas była niesłychanie tania siła robocza. Dzięki temu mogliśmy tanio sprzedawać nasze produkty za granicą. Tak właśnie zrobiły Chiny, zalewając świat średniej wartości produktami po bardzo niskiej cenie.
Czym jeszcze mogliśmy zawojować światowe rynki? – Mieliśmy kapitalną, ekologiczną żywność. Polski rolnik produkował w sposób bardzo czysty i zdrowy. Można było to wykorzystać. Tak jak Finlandia i Szwecja zdobyły rynek wódki. Niestety, nikt u nas nie pomyślał, na czym moglibyśmy zrobić interes w skali światowej. Polska mogła też stać się krajem wielkiego, niezwykle opłacalnego tranzytu Wschód – Zachód poprzez budowę dwóch szerokich autostrad i szerokotorowej linii kolejowej dla bezpośredniego transportu towarów do i z Rosji. Taką propozycję z możliwością uzyskania taniego inwestycyjnego kredytu w bankach kanadyjskich na jego realizację przesłał na ręce premiera w 1993 roku Kongres Polonii w Montrealu. Nie uzyskał jednak żadnej odpowiedzi.
Naszą gospodarkę dobiła fala pośpiesznie przeprowadzanych prywatyzacji. Można było to zrobić inaczej? – Należało je sprzedawać po odpowiedniej cenie w sposób bardzo spokojny i długofalowy. Gdy w Afryce zaczął się nalot przedsiębiorstw zagranicznych chcących wykupić przedsiębiorstwa państwowe zajmujące się głównie różnego typu minerałami, zorganizowaliśmy miejscową komisję specjalistów wyceniających ich wartość. Oprócz niej była jeszcze druga, tajna komisja, która dodatkowo weryfikowała ocenę tej pierwszej. Wszystko po to, żeby zapobiec zbyt taniej sprzedaży oraz korupcji.
Do czego doprowadził brak kontroli nad procesem prywatyzacji? – W 1999 r., za rządów Jerzego Buzka, Bank Światowy zrobił analizę stopnia uczciwości przy prywatyzacji przedsiębiorstw i okazało się, że wszyscy „dawali”. Na wręczaną przy tej okazji łapówkę mówiło się „komisyjne”. Mało tego, okazało się, że za trzy miliony dolarów można było kupić korzystną dla wielkiego kapitału ustawę! Ówczesny marszałek Sejmu Maciej Płażyński złożył w tej sprawie zawiadomienie do prokuratora generalnego. Ale gdy prokuratura zaczęła domagać się szczegółów, Bank Światowy odpowiedział, że przeprowadzone przez niego badanie było anonimowe. I na tym się skończyło. Zabrakło też długofalowego planu rozwoju bankowości. Tak tania wyprzedaż wszystkich banków była zupełnym nonsensem. Bankowość jest bowiem niesłychanie opłacalna. Tylko w zeszłym roku banki w Polsce zarobiły 15 miliardów złotych. Jakby tego było mało, w tym roku będziemy sprzedawać kolejne akcje banku PKO BP. A powinno się robić wszystko, żeby rozwijać polską, głównie spółdzielczą bankowość.
Dla wielu koronnym argumentem jest, że Polska wygląda inaczej niż jeszcze dwadzieścia lat temu. – W ostatnim swoim opracowaniu zrobiłem zestawienie, ile środków finansowych przesyłają rokrocznie do kraju polscy emigranci. To są olbrzymie miliardy. Druga sprawa to okresowe prace zagraniczne. Co roku paręset tysięcy Polaków wyjeżdża na 2-3 miesiące w celach zarobkowych do krajów Europy Zachodniej. No i oczywiście żyjemy w sposób niesłychanie oszczędny. To są w tej chwili istotne źródła naszego rozwoju.
Co według Pana Profesora hamuje rozwój naszego kraju? – Przede wszystkim niesłychanie rozwinięty aparat administracyjny. W 1989 r. aparat centralny liczył 46 tysięcy, a w 2012 r. już 182 tysiące pracowników. Polska ma więcej ministerstw niż Japonia czy Szwajcaria. Nonsensowna jest również struktura prezydent – premier. Każde z tych stanowisk ma olbrzymi aparat administracyjny, praktycznie rzecz biorąc bez ściśle zdefiniowanych kompetencji. Cały czas istnieje też problem doboru kadry kierowniczej.
Ale czy nie my sami ją wybieramy? – Owszem, raz na cztery lata idziemy na wybory, otrzymujemy listy partyjne, na których jest kilkadziesiąt nazwisk. Ale czy my wiemy w ogóle, kto to jest? Znamy dwa, czasem trzy nazwiska, a reszta to anonimowe osoby wyznaczone przez aparat partyjny. W Kanadzie obowiązuje ordynacja większościowa, a nie proporcjonalna. Tam można startować w wyborach, mając konkretny program i poparcie kilkuset osób. Wybiera się konkretny program. Co więcej, wybory mają charakter partyjny dopiero na szczeblu parlamentarnym, a nie – tak jak u nas – na szczeblu samorządowym. Przecież w tym drugim przypadku chodzi o utrzymanie odpowiedniego porządku i rozwoju stosunkowo niedużego terenu, jakim jest powiat czy województwo. Natomiast problemy wyższego rzędu powinny być rozwiązywane centralnie.
Od czego należałoby według Pana Profesora rozpocząć zmiany w Polsce? – Pierwsza rzecz – radykalnie zmniejszyć aparat administracyjny. Dojść do tego, że nie będziemy na 70. czy 80. miejscu w skali światowej pod względem swobody gospodarczej. Dziś w Polsce, chcąc prowadzić przedsiębiorstwo, trzeba zderzyć się z olbrzymią biurokratyczną machiną. Parę tygodni temu przyjechał do Polski mój dobry znajomy Amerykanin, który pracuje w amerykańskiej firmie zajmującej się poszukiwaniem gazu łupkowego. Był zszokowany, że to, co w Stanach Zjednoczonych załatwia się w trzy dni, u nas trwa miesiącami. Wyjechał, nic nie załatwiwszy.
No dobrze, ale co zrobić z tymi tysiącami urzędników, którzy zostaną bez pracy? – W 1996 r. uczestniczyłem w Kanadzie w zespole recenzującym projekt ówczesnego ministra finansów, który zaproponował zmniejszenie administracji o 45 tysięcy stanowisk. Zwolnieni urzędnicy dostali bardzo tani kredyt na działalność gospodarczą. To była kapitalna koncepcja. Ale cały ten proces był przeprowadzany nie przez urzędników, lecz przez zespół fachowców.
Skąd wziąć ludzi, którzy byliby zdolni przeprowadzić tego typu reformy? – Niestety, nie widzę na to zbyt dużych szans. U nas podstawowym problemem jest walka o władzę. Cały czas kombinuje się tylko, jak ją zdobyć i zachować, a przy tym zniszczyć przeciwnika. W tej stałej walce partyjnej ginie interes społeczny. To dotyczy absolutnie wszystkich partii. Brakuje porozumienia w imię wspólnego dobra, liczą się tylko słupki poparcia. Bez spokojnego, opartego na bazie specjalistów zarządzania, reforma administracyjna nie powiedzie się. Mogliby jej dokonać jedynie ludzie mający poważną pozycję polityczną, którzy machnęliby ręką na swój polityczny interes. Dlatego uważam, że najlepiej sprawdziłby się system prezydencki, typu amerykańskiego. Pod tym jednak warunkiem, że prezydent byłby wybierany raz, na siedem, osiem lat, po to aby nie mając możliwości kandydowania na drugą kadencję, mógł przeprowadzić potrzebne zmiany, nie bojąc się narazić opinii publicznej.
Politycy, którzy doprowadzili Polskę do gospodarczej ruiny, nadal piastują wyso-kie stanowiska. Co mówi to o stanie naszej demokracji? – Po pierwsze, w Polsce w ogóle nie ma demokracji. Bo demokracja to jest zasada podejmowania decyzji na zasadzie większości. Tymczasem w Polsce głosuje maksymalnie 50 procent obywateli. Zwycięska partia w koalicji osiąga łącznie 40 procent, co oznacza, że w praktyce reprezentuje ona jedynie 20 procent społeczeństwa. Jesteśmy zatem rządzeni przez reprezentantów mniejszości.
Dlaczego tak mało ludzi bierze udział w wyborach? – Brakuje nam wychowania społecznego i odpowiedzialności za interes społeczny. Należałoby zacząć od wprowadzenia obowiązku głosowania, który istnieje m.in. w Belgii, w Grecji, w Australii, w Nowej Zelandii, w sumie w 29 krajach. Chodzi o przyuczenie ludzi do pewnej postawy. To jedna z metod szeroko stosowanych w wielkich amerykańskich przedsiębiorstwach. Przez pewien czas pracowałem w jednostce konsultacyjnej Forda. Koncern ten wprowadził zasadę, że jeśli jakiś pracownik spóźni się raz, dostaje karę pieniężną. Jeśli dwa razy, zostaje wyrzucony z pracy z wilczym biletem.
Jaki z tego wniosek? – Taki, że wyrobienie dobrych nawyków wymaga mądrej formacji. Między innymi za pośrednictwem telewizji.
Takiej jak nasza TVP? – Bynajmniej. Olbrzymia większość mediów w Polsce jest – że tak powiem – proreżimowa. Nasza telewizja zupełnie abstrahuje od swojej roli wychowawczej. Ale nie ma się co dziwić, skoro nawet premier powiedział, że „ludzie są, jacy chcą być, rząd nie jest od tego, żeby ich zmieniać”.
A jest od tego? – Oczywiście, że tak! Tragedia Polski polega na tym, że wtenczas, gdy w krajach zachodnich kształtował się tzw. zmysł państwowy, to znaczy umiejętność myślenia kategoriami państwowymi, my znajdowaliśmy się pod zaborami; nasze prawo było niekorzystne i Polacy kombinowali, jak je obejść. To samo działo się w czasach komunizmu. Aby przetrwać, trzeba było czasem działać poza prawem. Dlatego od dwudziestu lat należało systematycznie kształtować postawę ukierunkowaną na interes społeczny. Państwo daje mi bezpieczeństwo, ale ja wobec niego mam określone obowiązki, takie jak płacenie podatków, udział w głosowaniu, muszę ponosić pewne koszty związane z dobrem ogólnym. Powinno się tego uczyć.
Pytanie tylko, jak to skutecznie robić. – Dzieci można uczyć tego w szkole, a ludzi dorosłych chociażby poprzez systematyczny przekaz telewizyjny. Jednak nie w formie pouczania, ale poprzez przedstawianie dzieł artystycznych, z których wynika właśnie to, że interes społeczny jest jednocześnie moim interesem i że po to, abym mógł w społeczeństwie normalnie funkcjonować, muszę ograniczyć swoją wolność. Na przykład, chcąc dojechać samochodem do celu, muszę respektować znaki drogowe. Ludzi trzeba wychowywać. W Stanach Zjednoczonych kapitalnie w tej roli sprawdzają się filmy prezentujące określone modele zachowania. Człowiek widzi w nich, że ktoś, kto postępuje dobrze i szlachetnie, zyskuje na tym. Moje przedwojenne pokolenie wychowało się w ten sposób na westernach, gdzie nie wolno było strzelić komuś w plecy, obowiązywała zasada otwartej walki twarzą w twarz. Tak jak Gary Cooper w filmie „W samo południe”. Tego nas uczono.
Dziś świat medialny i polityczny epatuje zupełnie innymi postawami. Liczy się to, co masz i kogo znasz. Coraz mniej poszanowania dla drugiego człowieka. – Przede wszystkim usiłuje się zlikwidować strukturę tradycyjnych wartości. Najlepszym przykładem była audycja telewizyjna, którą prowadził kiedyś Jerzy Owsiak, pt. „Róbta, co chceta”… Pamiętam historię Kim Campbell, premier Kanady, która w 1993 r. powtórnie stanęła do walki o swój urząd i zwycięstwo miała w kieszeni. A jednak przegrała, bo na tydzień przed wyborami wystąpiła na tle zdjęcia swojego przeciwnika Jeana Chrétiena, który był po ciężkiej chorobie skóry twarzy i mówił kątem ust. Wypowiadał się mądrze, ale wyglądał strasznie. Pani Campbell, pokazując na niego palcem, powiedziała: „Czy taki człowiek może reprezentować Kanadę?”. I przepadła w wyborach. Mało tego, studenci z mojej uczelni zorganizowali wiec, dając do zrozumienia, że są przeciwni wyśmiewaniu czyichś wad, a opowiadają się za czystą, merytoryczną walką.
W jakim społeczeństwie chciałby Pan Profesor żyć? – Chciałbym, żeby nasze społeczeństwo było obywatelskie. W Stanach Zjednoczonych wszyscy moi koledzy należeli do jednej, dwóch, a nawet trzech organizacji społecznych. A w Polsce? Mieszkam na osiedlu składającym się z ponad stu mieszkań. Ale na coroczne zebranie osiedlowe, w czasie którego omawia się wspólne sprawy, przychodzi zaledwie kilkanaście osób. Tak wygląda nasze społeczeństwo i tak nie może być. Ludzie muszą czuć, że mają obowiązki wynikające z faktu bycia obywatelami swojego kraju. Do Ojczyzny powinno się mieć stosunek emocjonalny, bo to jest nasze zbiorowisko. Mówimy tym samym językiem, mieszkamy na tym samym terenie, mamy wspólną przeszłość.
Co w ocenie Pana Profesora zostało z obietnic, którymi Donald Tusk mamił swoich wyborców? – Niestety, istnieje zbyt dużo negatywnych faktów, żeby można było pozytywnie ocenić politykę tego rządu. Przede wszystkim można postawić generalny zarzut zbyt dużej rozbieżności pomiędzy programem przedstawionym w Sejmie 5 lat temu a jego realizacją. Wydaje mi się, że z bogatego arsenału niesprawności działań rządu należy wymienić: brak skutecznej polityki prorodzinnej w obliczu procesu wymierania polskiego społeczeństwa, brak właściwej polityki wychowawczej wobec poważnie rosnącej przestępczości w szkolnictwie, brak efektywnej stymulacji naukowej działalności innowacyjnej, w której lądujemy na przedostatnim miejscu wśród państw Unii Europejskiej, brak efektywnej polityki w walce z bezrobociem i masową emigracją związanych z brakiem racjonalnej polityki reindustrializacji i rozbudowy krajowego handlu i spółdzielczości. Poważny sprzeciw budzi też rozwinięta antydemokratyczna polityka niszczenia opozycji metodą ograniczania dostępu do mediów i walką „ad personam” poprzez niekulturalne, obraźliwe insynuacje, szeroko kolportowane przez posłów, a nawet ministrów w stosunku do opozycji i w stosunku do osoby Lecha Kaczyńskiego, który jako prezydent uosabiał majestat Rzeczypospolitej. Dziękuję za rozmowę.
W Polsce zbliża się przełom. Sytuacja przypomina trochę rok 1979, tuż przed wybuchem "Solidarności". Cisza przed burzą W Polsce zbliża się przełom. Sytuacja do pewnego stopnia przypomina rok 1979. Cisza przed burzą. W tej ciszy trzeba wypracować kilka dezyderatów natury zasadniczej. Oto pierwszy w nich:
NIE MA MIEJSCA W PRZYSZŁYM POLSKIM RZĄDZIE DLA BYŁYCH TAJNYCH WSPÓŁPRACOWNIKÓW SŁUŻBY BEZPIECZEŃSTWA! Jest to zasada, którą kierować się musi każdy nowy rząd przełomu. W 1977 roku kończyłem polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Pisałem pracę na temat relacji twórczości Czesława Miłosza wobec polskiej tradycji poetyckiej. W międzyczasie dochodziło do drobnych utarczek z SB. Z różnych powodów były więc przesłuchania. Także zmiana kategorii wojskowej. A tu nagle niespodzianka. Kanadyjski Uniwersytet Carleton przyznał mi roczne stypendium na wydziale Literatury Porównawczej. Prawdziwym sprawcą przyznania stypendium był były uczeń ojca, a przyjaciel Jarosława Marka Rymkiewicza (który także u ojca pisał pracę magisterską o Miłoszu, bodaj w roku 1957) ze studiów w Łodzi, profesor Włodzimierz Krysiński, mieszkający i wykładający od wczesnych lat sześćdziesiątych w Kanadzie. Zgodę na wyjazd musiałem przedstawić władzom Uniwersytetu Warszawskiego. Wmieszała się w to Służba Bezpieczeństwa. Zaproszono mnie na rozmowę. Miłą zresztą. Traktowano mnie kawą i papierosami. Może nawet jakimś alkoholem. Grzecznie odmówiłem wiedząc, że musi się za tym coś kryć. Nie myliłem się! Wytłumaczono, że niestety paszportu na wyjazd do Kanady wydać mi nie można. Ba, w zasadzie przepraszano mnie za to. Usłyszałem: może w przyszłości, ale rozumie Pan... Niepotrzebnie wmieszał się Pan w przeróżne historie i teraz się nie da tego odkręcić - przekonywał mnie rozmówca. Uprzednio w szczegółach raz jeszcze musiałem przedstawić na co miałyby być wydane pieniądze z owego stypendium. Było tego kilka tysięcy dolarów. Plus lodging, czyli rodzaj akademika. Kiedy wszystko wyjaśniłem mój rozmówca powiedział coś w tym rodzaju:
Wie pan. Nie może Pan jechać. Ale szkoda, żeby to stypendium się zmarnowało. Szkoda po prostu. Przytaknąłem. Osobnik za biurkiem pokiwał głową ze zrozumieniem mego zrozumienia. Zaciągnął się papierosem i wypalił:
A co by Pan powiedział na to, żeby z tego stypendium ktoś inny skorzystał? Ktoś tak samo zdolny jak Pan. Studiuje razem z Panem. Otwarta głowa. A Pan też może kiedyś wyjedzie. Zapamiętamy Panu to przecież. Odpowiedziałem:
Proszę dać mi trochę czasu na porozumienie się z Kanadą czy jest to w ogóle możliwe. I zapytałem:
Mógłbym poznać imię kolegi, który miałby szanse tam się wybrać? Może go przecież znam, a pomógłbym mu nawiązać kontakt z tymi Kanadyjczykami bezpośrednio?" Odpowiedź padłą taka:
A wie Pan, może i Pan zna. A jeśli nie, to postaramy się żeby Panowie się poznali - mój rozmówca był wyraźnie ucieszony. I powiedział: To tez student polonistyki. Nazywa się Michał Boni. Tamta rozmowa zapadła mi w pamięć. Nie dość, że nie dano mi paszportu - myślałem - to jeszcze proponują mi kogoś, kto pojedzie tam za mnie. Czy zdają sobie sprawę ze swej bezczelności? Kim jest ten Boni? Ich współpracownikiem? Czy kimś kogo po prostu wspierają z przyczyn mnie nieznanych? Oczywiście do Kanady nie dojechałem. Ale kandydat oferowany w zamian też nigdy tam nie dotarł. Temat się skończył gdy wyjaśniłem, że stypendium jest imienne. Ale nazwisko Boni pozostało w mej głowie i przypomniałem je sobie kiedy pojawiło się na liście Tajnych Współpracowników przedstawionej przez ministra Antoniego Macierewicza w 1992 roku. Co działo się później, nie wiem, bo mieszkając w USA nie zajmowałem się tam tropieniem byłych "kundli", jak pracownicy SB nazywali między sobą informatorów Służby Bezpieczeństwa. Czy Michał Boni już wtedy był na ich celowniku? Jaką przeszłość kryje w sobie minister obecnego rządu? Kto zniszczył, czy zabrał znaczącą część dokumentów dotyczących jego osoby? Czy w Polsce po przełomie nie należałoby poddać sprawdzeniu co robiła w archiwach byłej SB tzw. komisja Adama Michnika? Warto dodać, że w roku 2007 Michał Boni przyznał, że w 1985 roku podpisał deklarację o współpracy ze służbami PRL. Jak twierdzi pod wpływem szantażu. Twierdzi, że nie donosił na kolegów z opozycji. Większość materiałów jednak zniknęła. Powracam jednak do zasady. Po przełomie nadchodzącym w kraju nie powinno być miejsca dla osób o tak dwuznacznej przeszłości w rządzie. Dotyczy to zresztą także MSZ, w którym wciąż pracuje tylu pracowników dawnego aparatu przemocy. Ktoś nawet ich policzył! Tu ważne pytanie: dlaczego oni robią kariery, a najbardziej uzdolnione i pracowite postacie polskiej diaspory nie są włączane w krwioobieg życia politycznego suwerennego kraju? Dlaczego Aleksandra Ziółkowska-Boehm nie jest dla przykładu ambasadorem polskim w USA, a mógł być nim Robert Kupiecki? Przecież jaki jest koń każdy widzi. Mówimy o dwóch różnych ligach gdy chodzi o znajomość takiego kraju, jakim są Stany Zjednoczone. Dlaczego poliglota i mieszkający w Sydney pisarz, doktor Marek Baterowicz nie może pełnić tej samej funkcji w Australii? Dlaczego profesor Marek Jan Chodakiewicz nie może zostać powołany na stanowisko polskiego obserwatora przy Organizacji Narodów Zjednoczonych? Przecież doskonale na to właśnie stanowisko nadawałby się z racji wykształcenia i kompetencji. Dlaczego kapitan Andrzej Piotrowski, który przepłynął 14 razy Atlantyk w łódce mniejszej od kolumbowej Santa Marii, czy Pinty, a morza i oceany zna bynajmniej nie z książek Josepha Conrada, nie mógłby pełnić równie ważnej funkcji w rządzie, dotyczącej polskiej marynarki? Zamiast ich wszystkich wysyłamy na placówki tak dwuznaczne postacie jak Daniel Passent, czy tylu, tylu innych. I to właśnie po przełomie musi się w Polsce zmienić.
Drugie dno kontraktu Orlenu z rosyjskim Rosnieftem Kontrakt jaki PKN Orlen zawarł z rosyjskim Rosnieftem potwierdza informacje dotyczące nowej polityki energetycznej Kremla polegającej na wyeliminowaniu pośredników w handlu ropą odbywającą się przez lądowe ropociągi. Wartość kontraktu (46 mld złotych) i reputacja kontrahenta pozwala przypuszczać, że decyzja także po stronie polskiej musiała mieć zabarwienie polityczne. Czy w tym kontekście można oczekiwać w przyszłości otwarcia się polskiej energetyki na rosyjskie firmy? W kontekście umowy zawartej pomiędzy Orlenem a Rosnieftem dość zabawna wydaje się deklaracja prezesa zarządu PKN Orlen Jacka Krawca, który stwierdził, że wydarzenie to „zamyka proces kontraktacji ropy naftowej dla zakładu w Płocku na najbliższe lata (…) zapewniliśmy prawie 80 proc. dostaw umowami długoterminowymi.” Polski gigant przedłużył bowiem o 3 lata umowę z firmą Mercuria Energy Trading i na dwa lata z przedsiębiorstwem Souz Petrolium, które zgodnie z nową polityką Transnieftu realizującego wytyczne Kremla zostały odcięte od surowca przesyłanego przez „Przyjaźń”. Jest to więc duży problem dla koncernu z Płocka, który maskuje się słowną ekwilibrystyką - czytamy w portalu defence24.pl. Druga ciekawa obserwacja związana z zawarciem umowy pomiędzy Orlenem a Rosnieftem to klauzula dotycząca możliwości realizacji umowy alternatywną drogą morską do Gdańska. Tym samym strona polska zaakceptowała możliwość wywierania energetycznego nacisku na Białoruś i Ukrainę. Można wręcz powiedzieć, że nie powtórzono casusu Nord Streamu. Gazociąg Północny powstał przecież z powodu braku zgody polskiego rządu na tzw. „Pieremyczkę” w ramach solidarności energetycznej z Ukrainą. Kontrakt na dostawy ropy przez „Przyjaźń”, godzący w solidarność energetyczną z Ukrainą, skorelował się w czasie z informacjami dotyczącymi postępów przy projekcie Odessa-Brody-Płock. W październiku 2012 roku azerski ambasador na Ukrainie Eynulla Madatli stwierdził że:
„- Obecnie Polska, Ukraina wraz z Unią Europejską dyskutują kilka kwestii odnośnie zaktualizowania rurociągu Odessa-Brody, dzisiejsze perspektywy przedłużenia go do Płocka i dalej do Gdańska nie są złe. Wszystkie strony są zainteresowane realizacją tego projektu".
W podobnym tonie wypowiadał się azerski minister ds energii Natiq Alijew podczas swojej grudniowej wizyty w Warszawie. Natomiast w tym tygodniu ambasador Ukrainy w Azerbejdżanie Aleksander Miszczenko zaznaczył, że ukraińskie rafinerie są modernizowane pod kątem pozyskiwania lekkiej ropy z Azerbejdżanu. Do tej pory były one przystosowane do rafinacji ciężkiej rosyjskiej ropy… Kontrakt Rosnieftu z Orlenem - papierek lakmusowy dla relacji polsko-rosyjskich? Kolejny ważny przykład mogący świadczyć o zmianie nastawienia polskich władz do rosyjskich firm z branży energetycznej to most energetyczny z Kaliningradem. Minister Sławomir Nowak podczas swojej wizyty w Moskwie nie wykluczał udziału Polski w tym projekcie. Tymczasem pod znakiem zapytania stanęła realizacja -konkurencyjnego w stosunku do rosyjskiego- mostu energetycznego z Litwą. Tylko 3 z 12 etapów jego budowy wyznaczonych do 2015 roku znajduje się w fazie budowlanej. Pozostałe zadania inwestycyjne są w fazie uzyskiwania decyzji administracyjnych i praw do terenu przed rozpoczęciem robót budowlanych. Widać więc wyraźnie, że sfinansowanie tego projektu ze środków UE graniczy dziś z cudem, powinny być one bowiem rozliczone do końca 2015 roku. Ostatnie pytanie, które ciśnie się na usta to wpływ dealu zawartego przez Orlen z Rosnieftem na potencjalną większą otwartość strony polskiej na rosyjski biznes w krajowej energetyce? W ostatnim czasie pojawiły się ku temu pewne przesłanki: dzięki umowie z PGNiGe wpuszczono na polski rynek Gazprom (wspólna budowa elektrowni gazowej), wiele wskazuje na to, że gdyby nie medialna czujność to kontrolowana przez Rosatom spółka Chladici Veże zostałaby partnerem Polimexu- Mostostalu w budowie nowego bloku elektrowni Kozienice, podobna wrzawa zmusiła polski rząd do działania w sprawie Ecronu, który chciał pokusić się na nasze Azoty. Natomiast tydzień temu Sejm odrzucił głosami dwóch posłów obywatelski projekt ustawy o zachowaniu przez państwo większościowego pakietu akcji w Grupie Lotos. Nie jest tajemnicą, że Rosjanie są bardzo zainteresowani jej przejęciem.
Maciej Damięcki przez 16 lat był agentem SB Podwójne życie Macieja Damięckiego Maciej Damięcki, znany ostatnio z seriali "Plebania" i "M jak Miłość", latami donosił na kolegów z kina i teatru. Teczka, która zachowała się w IPN, jest jednym z najbardziej kompletnych materiałów dokumentujących pracę agenta, jakie udało się odnaleźć historykom - pisze Tomasz Butkiewicz w Dzienniku. Maciej Damięcki do końca zaprzeczał swoim kontaktom z SB. Dopiero gdy zobaczył podpisane przez siebie zobowiązanie do współpracy z bezpieką, zmienił zdanie. "Przypominam sobie. Głupio mi było się do tego przyznać" - mówi DZIENNIKOWI aktor.
W latach 70. Maciej Damięcki był już znanym aktorem. Zagrał m.in. w bijącym rekordy popularności serialu "Stawka większa niż życie". Wcielił się wtedy w rolę dwóch bliźniaków Wacka i Eryka Słowikowskich. Wacek to dobry Polak i patriota. Za to Eryk - który posługuje się nazwiskiem Getting - został wychowany w Niemczech i jest nazistowskim janczarem. Szef niemieckiego centrum dywersyjnego pułkownik Kraft wpada na szatański pomysł. Trzeba podmienić bliźniaków. Wtedy szpieg Eryk będzie mógł wkręcić się w środowisko polskiego ruchu oporu. Wszystko by się udało, gdyby nie Hans Kloss. Tamten odcinek do dziś popularnego serialu nosił nazwę "Genialny plan pułkownika Krafta". Damięcki nie spodziewał się wówczas, że niedługo później jego życie stanie się podobne do roli, jaką zagrał w "Stawce większej niż życie".
Genialny plan podporucznika Filipowskiego Noc z 30 na 31 marca 1973 roku była dla Macieja Damięckiego feralna. Artysta do późna bawił się wtedy w eleganckiej restauracji Budapeszt w centrum stolicy. Tam poznał nowych znajomych. Zabawa była tak szampańska, że postanowił odwieźć towarzystwo do domu. Patrol milicji zatrzymał jego trabanta na rogu ulic Chłodnej i Elektortalnej w Warszawie dokładnie o 1.40.
"Podczas kontroli stwierdziłem, że kierowca znajduje się w stanie wskazującym na spożycie alkoholu" - napisał w notatce ze zdarzenia plutonowy Andrzej Winnicki. Opis tego nieprzyjemnego incydentu niedługo potem trafił na biurka oficerów Służby Bezpieczeństwa. Dla bezpieki była to gratka. Znaleźli haka na wziętego artystę, pochodzącego ze znanej aktorskiej rodziny. Spotkali się z nim już 6 kwietnia. "Daliśmy mu do zrozumienia, że oczekujemy od niego pomocy w formie udzielania przez niego informacji ze środowiska aktorskiego" - napisał ppor. Jerzy Filipowski, późniejszy oficer prowadzący Macieja Damięckiego. Pierwsza próba nie była w pełni udana. Aktor się zdenerwował, jednak nie powiedział "nie". Damięcki stwierdził, że "nie może tak od razu zdecydować". Dlaczego? Tłumaczył, że w latach 40. UB prześladował jego ojca. Damięcki nie blefował. Sprawę prześladowań aktora Dobiesława Damięckiego opisała w swoich pamiętnikach jego żona i matka Macieja Irena Górska.
"UB wywierało presję, aby zadeklarował współpracę, żeby sypał kolegów. Obiecywano mu, że otrzyma dyrekcję każdego teatru w Polsce, który sobie wybierze. Był też bity" - wspominała Górska w książce "Wygrałam Życie". Maciej Damięcki, mimo oporów, zdecydował się jednak na rozmowy z SB. Kolejne spotkanie wyznaczono mu na 17 kwietnia 1973 roku. Wtedy to aktor podpisał zobowiązanie do współpracy i przyjął pseudonim Bliźniak. Przyznał się do tego dopiero wtedy, gdy pokazaliśmy mu ksero tego dokumentu.
"Nie wiem, dlaczego "Bliźniak", to chyba oni taki pseudonim nadali" - mówi Maciej Damięcki. Na dobry początek wieloletniej współpracy SB zwróciła aktorowi zarekwirowane prawo jazdy. Był cennym nabytkiem, pracował bowiem w Teatrze Dramatycznym w latach 70. i na początku 80. była to jedna z najbardziej prestiżowych scen w Polsce.
"To było ważne miejsce dla komunistycznych władz. SB chciała kontrolować tam sytuację, być świadoma tego, co się tam dzieje" - ocenia dr Daniel Przastek, historyk i autor książki "Środowisko teatru w okresie stanu wojennego".
Źródło bez zahamowań Esbecy triumfowali. Raportowali, że nowy agent jest inteligentny, ma dużą wiedzę o środowisku aktorskim oraz ma możliwości wejścia w interesujące ich grupy nieformalne. Uważali też, że Damięcki "nie posiada zahamowań psychicznych w udzielaniu wyczerpujących informacji". Pierwszy donos Damięcki napisał na aktora Andrzeja Seweryna, którego SB podejrzewała o działalność opozycyjną. W tym przypadku "Bliźniak" nie był zbyt dobrym źródłem informacji: "Nigdyśmy się ze sobą nie kolegowali. W czasie pamiętnych wypadków marcowych [1968 r.] Andrzej bardzo manifestował swoje stanowisko. Obecnie jakby przycichł" - przekazał lakonicznie. Po raz kolejny z SB Damięcki spotkał się w październiku 1973 roku. Informował, że w Teatrze Dramatycznym odbywają sie próby dramatu Jerzego Zawieyskiego "Bartleby". Zawieyski był dramaturgiem, działaczem politycznym z Klubu Inteligencji Katolickiej. Zasiadał w Radzie Państwa, ale po wydarzeniach marcowych w 1968 roku zrzekł się tej funkcji. Rok później w tajemniczych okolicznościach wypadł z okna szpitala w Warszawie. "Inspiratorem wystawienia sztuki Zawieyskiego w 1973 roku był reżyser Kazimierz Dejmek (...). Treść sztuki zawiera wiele podtekstów politycznych i sami aktorzy uważają, że niepotrzebnie się ją przygotowuje, bo może być szybko zdjęta" - informował "Bliźniak". Potem Damięcki opowiadał SB już o samej premierze sztuki. W raporcie napisanym przez oficera SB po rozmowie z agentem, można przeczytać, że przed spektaklem dyrektor Dramatycznego Gustaw Holoubek zebrał cały zespół i przypomniał, że w 1968 r. władze nie zezwoliły na wystawienie "Bartleby" w Ateneum. Po premierze w kuluarach teatru pojawił się Stanisław Trębaczkiewicz i zaprosił zespół na przyjęcie do siebie do domu. "Poszło tam około 20 osób. W trakcie przyjęcia obsługiwało dwóch młodych chłopców (homoseksualistów). Podczas spotkania odczytano pamiętnik Zawieyskiego, który pisał o próbie wystawienie tego przedstawienia w 1968 roku. Zawieyski w pamiętniku chwalił Dejmka i Holoubka. Podczas spotkania wznoszono toasty" - relacjonował informacje od "Bliźniaka" porucznik Filipowski.
SB podaje rękę Bezpieka w kwestionariuszu tajnego współpracownika "Bliźniak" opisała m.in. jego zainteresowania osobiste. Wśród nich, obok tenisa i literatury pięknej, znalazło się zamiłowanie do sportu automobilowego. Właśnie to ostatnie hobby było dla aktora źródłem ciągłych kłopotów. W styczniu 1974 roku Maciej Damięcki znów wsiadł do swojego feralnego trabanta i znów nie był trzeźwy. Na warszawskim placu Konstytucji artysta zderzył się z tramwajem. Okazało się, że ma 2,56 promila alkoholu we krwi. Nie poniósł jednak żadnych konsekwencji. Już 15 lutego 1974 roku aktor otrzymał prawo jazdy od oficerów SB. Osobiście pokwitował odbiór dokumentu - pokwitowanie znajduje się w teczce IPN. W 1975 roku Teatr Dramatyczny wyjechał na tournée do USA. Relację z tego wyjazdu agent "Bliźniak" sporządził własnoręcznie. Poinformował, że w "New Yorku, kiedy publiczność wchodziła na salę, zjawił się jakiś młody człowiek i zaczął rozdawać egzemplarze gazetki "Wolna Polska". 3 listopada 1975 roku porucznik Jerzy Filipowski meldował, że aktor dostarczył mu owe broszurki z USA. Sam Damięcki zaklina się dziś, że nic takiego nie miało miejsca. "Pamiętam, że próbowałem przewieźć wówczas "Playboya", ale na Okęciu zostałem przeszukany i mi go zarekwirowano" - zaklina się. W trakcie pobicia przez milicję robotników w Radomiu i Ursusie w 1976 roku i po nim agent miał wybadać nastroje osób, które w 1968 roku podpisały protest przeciwko zdjęciu "Dziadów". Jednak Damięcki informacji nie dostarcza. Dopiero we wrześniu 1976 roku podzielił się informacjami, które zainteresowały bezpiekę. Chodziło o aktora Macieja Rayzachera, który zaangażował się wtedy w działalność opozycyjną: "Mogę powiedzieć tyle, że jest to bardzo obrotny człowiek. Bardzo często czyta w Polskim Radio książki, za każdy odcinek otrzymuje 500 zł, a ponieważ odcinków jest 40, a więc 20 tys. czystego dochodu" - taka informacja znalazła się w notatce porucznika Filipowskiego po spotkaniu z TW "Bliźniakiem".
Agent w SPATiF-ie W notatkach z drugiej połowy lat 70., których źródłem miał być TW "Bliźniak", znajdują się informacje na temat znanych polskich aktorów. "Uważam, że Alina Janowska bardzo leci na pieniądze, a przy tym jest bardzo ostrożna, gdyby ktoś jej zaproponował, że przyjęcie roli mogłoby się wiązać z kłopotami i na przyszłość na pewno zrezygnowałaby z niej" - to treść notatki z 20 grudnia 1976 roku. Także tam znajduje się donos, że reżyser Jerzy Markuszewski oraz aktorka Halina Mikołajska zaangażowali się w działalność KOR. Esbecy postanowili wykorzystać te informacje i dać do zrozumienia Alinie Janowskiej, "że wiązanie się z Markuszewskim to sprawa kłopotliwa". Jerzy Markuszewski, który przez swoją działalność miał problemy ze znalezieniem pracy, nie chce rozmawiać o donosach na swój temat.
"Wiem, czym się zajmowałem i nie mam ochoty do tego wracać" - powiedział DZIENNIKOWI. Podobnie zachowała się Alina Janowska: "Co mnie to obchodzi?" W teczce TW "Bliźniaka" są też informacje dotyczące grających w Teatrze Dramatycznym aktorów: Marka Kondrata oraz Piotra Fronczewskiego. "Kondrat poinformował mnie, że podpisał "List do sejmu PRL" wyrażający sprzeciw wobec działań MO w Ursusie i Radomiu. Taki list podpisał również Fronczewski" - takie słowa "Bliźniaka" przytacza w swojej notatce oficer SB. Po tej informacji bezpieka zaplanowała przeprowadzenie rozmowy operacyjnej z Kondratem. "Ten list był gestem solidarności z bitymi robotnikami. Potem chyba rzeczywiście przyszedł do mnie do domu jakiś esbek" - wspomina Marek Kondrat. Nie chce jednak dowiedzieć się, kto kryje się za pseudonimem Bliźniak. W kolejnych donosach można przeczytać, że aktor Teatru Rozmaitości Marek Lewandowski "ma niestały charakter i często wpada w depresje". Damięcki, kiedy zapytaliśmy go o te rozmowy z SB, twierdził, że ich nigdy nie było.
Wyciszenie po stanie wojennym W 1980 r. na ekrany wszedł właśnie animowany serial "Tajemnica szyfru marabuta", w którym Damięcki użyczył głosu Wróblowi Puciatemu. Na ulicach trwał karnawał "Solidarności". Jednak agent "Bliźniak" nie był specjalnie aktywny. SB próbuje się dowiedzieć od niego, jakie ma poglądy pracownik Teatru Dramatycznego Marek Chimiak. "Nie wypowiada się na tematy polityczne" - relacjonuje "Bliźniak". Informuje również o tym, że szefem "Solidarności" w teatrze został Zbigniew Zapasiewicz, jednak było to wówczas powszechnie znane. Raporty sporządzone na podstawie rozmów z Damięckim nie miały wówczas wielkiej wagi i często zawierały powszechnie znane informacje. W marcu 1983 roku na spektakl "Pieszo" do teatru Dramatycznego wybiera się Lech Wałęsa. Jego przybycie staje się manifestacją polityczną. Widownia odśpiewuje na cześć Wałęsy "Sto lat". Jednak w teczce pracy TW "Bliźniaka" nie zachowała się ani jedna wzmianka na ten temat. O liderze opozycji wzmianka pojawia się dopiero w raportach z sierpnia 1983 roku, kiedy SB starała się wysondować nastroje w teatrze przed zbliżającą się rocznicą porozumień sierpniowych. "Krytycznie zarzuca mu się [Wałęsie] brak doświadczenia politycznego oraz zbytnią fanfaronadę" - czytamy w relacji "Bliźniaka".
Rozmowy kontrolowane By zachęcić "Bliźniaka" do lepszej współpracy, SB wręcza mu upominki: aktor dostał dwa koniaki, kwiaty oraz torbę reporterską. Esbecy skrupulatnie oceniali również wartość agenta: podczas tych spotkań przekazał 70 informacji o charakterze operacyjnym. Co kilka lat sporządzali charakterystyki przydatności swojego agenta. W 1975 i 1978 roku, a więc lata po pozyskaniu Damięckiego do współpracy, SB twierdziła, że "przekazał kilka ciekawych informacji dotyczących osób i zjawisk z terenu Teatru Dramatycznego, w którym na stałe pracuje" i oceniali go jako wiarygodne źródło. Z biegiem lat ocena była gorsza. W 1984 roku napisali, że nie mogą liczyć, że "Bliźniak" będzie realizował "zadania ofensywne wymagające inicjatywy i dużego zaangażowania". W 1986 roku stwierdzili, że TW "nie ma dotarcia do interesujących nas osób", jednak nie zdecydowali się zerwać współpracy. Damięcki, kiedy pokazaliśmy mu zawartość teczki, zdecydowanie wyparł się kontaktów z SB w drugiej połowie lat 70. i w latach 80.
"To nieprawda. Nie wiem, jak pana przekonać, ale tak było" - mówi. Archiwa bezpieki są jednoznaczne - Damięcki spotykał się z esbekami w warszawskich kawiarniach 76 razy, informacje przekazywał również telefonicznie. Oficer prowadzący Damięckiego był kontrolowany przez innych esbeków i nie wykryli żadnych fałszerstw. Spotkania Damięckiego z SB trwały aż do 25 września 1989 roku. Niedługo potem aktor zaczął zdjęcia do filmu "Rozmowy kontrolowane". Grał tam działacza "Solidarności" ukrywającego Ryszarda Ochódzkiego. Film wszedł na ekrany 13 grudnia 1991 r., w dziesiątą rocznicę stanu wojennego. Kondrat, Holoubek, Zapasiewicz, Olbrychski, Fronczewski, Markuszewski - to ludzie teatru i filmu, o których opowiadał SB agent "Bliźniak". Pod pseudonimem kryje się aktor Maciej Damięcki. Z dokumentów IPN wynika, że artysta współpracował z bezpieką 16 lat - ujawnia DZIENNIK. Maciej Damięcki, znany ostatnio z seriali "Plebania" i "M jak Miłość", latami donosił na kolegów z kina i teatru. Teczka, która zachowała się w IPN, jest jednym z najbardziej kompletnych materiałów dokumentujących pracę agenta, jakie udało się odnaleźć historykom.
Podpisał zobowiązanie, przyjął pseudonim Podwójne życie Damięckiego zaczęło się dokładnie 34 lata temu. Wzięty aktor Teatru Dramatycznego jechał nocą przez centrum Warszawy. Prowadził swego trabanta, mimo że właśnie wyszedł z zakrapianej kolacji. Miał pecha - milicjant, który go zatrzymał, wyczuł alkohol. Potem sprawy w swoje ręce wzięła SB. Damięcki początkowo się wahał - jego ojciec był torturowany przez UB w latach 40. Jednak podpisał zobowiązanie i przyjął pseudonim Bliźniak. Kontakty z SB zerwał dopiero w 1989 r. W tym czasie spotkał się aż 76 razy z bezpieką, przekazał 70 informacji mających wartość operacyjną.
"Usłyszałem od Marka Kondrata w SPATiF-ie jako ciekawostkę, że Daniel Olbrychski w ostatnim czasie zajęty był bardzo córką Andrzeja Łapickiego (Zuzanną, późniejszą żoną Olbrychskiego - przyp. red.)" - to meldunek z lipca 1977 r.
W innych donosach można przeczytać, że aktor Teatru Rozmaitości Marek Lewandowski ma niestały charakter i często wpada w depresje. Damięcki pod koniec lat 70. podsłuchał rozmowę Holoubka ze związanym z opozycją reżyserem Jerzym Markuszewskim. Jej streszczenie dzięki "Bliźniakowi" dotarło do SB.
SB oddała mu prawo jazdy Damięcki nie brał pieniędzy. Esbecy wręczyli mu za to kilka upominków: koniak Napoleon, kwiaty i torbę reporterską. Aktor nie odrzucał też pomocnej dłoni SB. Było tak w styczniu 1974 r., kiedy zderzył się swoim trabantem z tramwajem na placu Konstytucji w Warszawie. Mimo że miał 2,56 promila alkoholu we krwi, już miesiąc później SB oddała mu prawo jazdy do rąk własnych. Wraz z upływem czasu bezpieka była coraz mniej zadowolona z pracy Damięckiego. W latach 80. oceniono, że nie ma on możliwości dotarcia do interesujących SB osób. Jerzy Markuszewski nie chciał rozmawiać o agentach, którzy na niego donosili.
"Nie interesuje mnie to" - stwierdził Marek Kondrat. "Damięcki był tajnym współpracownikiem? To bardzo przykre" - tak zareagował aktor Maciej Rayzacher. Sam Damięcki długo umawiał się na spotkanie. Ma napięty kalendarz, bo gra w serialu "Plebania". Gdy zaprzeczył, że miał kontakty z SB, pokazaliśmy mu dokumenty.
Podpisał pan zobowiązanie do zachowania tego spotkania w tajemnicy. Pańskie? Maciej Damięcki: Ja pierniczę. Moje.
A zobowiązanie do współpracy z 17 kwietnia 1973 r.? - No dobra. Przypominam sobie. Głupio mi było się do tego przyznać.
Dokumenty mówią, że współpracował pan do 1989 r. - To na pewno jakaś nieprawda.
Rayzacher: Damięcki konfidentem? To bardzo przykre Tomasz Butkiewicz: W latach 70-tych był Pan w opozycji. Czuł Pan, że interesuje się Panem SB? Maciej Rayzacher: Wiedziałem, na co się decyduję i na to, że będę miał "przyjemności" z tego powodu. Było tak, że w pewnym momencie zabroniono mi wykonywania zawodu.
Kiedy? - Pod koniec lat 70-tych. Zdejmowano mnie planu filmowego. W rozmowach z dyrektorem Hubnerem (Zygmunt, dyrektor Teatru Powszechnego w tamtych czasach) zakazano mu obsadzania mnie w rolach większych niż halabardnika. A w radiu i telewizji mógł pan wtedy występować? - Z telewizji i filmu właściwie zostałem "wyślizgany". Ostatnią filmową była rola w "Człowieku z żelaza" Wajdy, ale to było w czasie karnawału "Solidarności". Po stanie wojennym nie miałem pracy.
Znalazłem taką charakterystykę z 1976 roku: "Maciej Rayzacher, bardzo obrotny człowiek, wszędzie potrafi sobie załatwić źródło dochodów. Za przeczytanie książki w radiu otrzymuje 20 tys. złotych".
- Te stawki to jakieś kompletna bzdury. To jakiś donosiciel napisał?
Tę informację przekazał esbekom Maciej Damięcki. - Maciek Damięcki? On się u nich zatrudnił?
Był współpracownikiem SB, pod pseudonimem Bliźniak. - Zaskoczył mnie Pan. To bardzo przykre.
Esbecy chcieli, aby Damięcki się z Panem zaprzyjaźnił. Czy tak się stało? - Nigdy się nie zaprzyjaźniliśmy. Nie traktowałem go poważnie.
To mówił o kolegach Maciej Damięcki O Andrzeju Sewerynie, aktorze
Z Andrzejem Sewerynem znamy się jeszcze ze Szkoły Teatralnej, choć nigdyśmy się ze sobą nie kolegowali. W czasie pamiętnych wypadków marcowych w naszym kraju Andrzej bardzo manifestował swoje stanowisko. Obecnie jakby trochę przycichł.
O Marku Kondracie, aktorze W klubie SPATiF-u spotkałem Marka Kondrata. W trakcie rozmowy Kondrat poinformował mnie, że podpisał "List do Sejmu PRL", wyrażający sprzeciw wobec działań organów MO podczas wydarzeń w Radomiu i Ursusie.
O Piotrze Fronczewskim, aktorze Wśród swoich kolegów uważany jest za jednego z najlepszych aktorów "Teatru Dramatycznego", obsadzany jest w niemal wszystkich sztukach. W teatrze posiada opinię człowieka skrytego w sobie i stroniącego od ludzi.
O Macieju Rayzacherze, aktorze Jest to bardzo obrotny człowiek, który wszędzie, gdzie tylko może, załatwia sobie źródło dochodów. Bardzo często czyta książki w Polskim Radiu, za każdy odcinek dostaje 500 zł, a ponieważ jedna książka to około 40 odcinków, a więc 20 tys. zł czystego dochodu.
O Alinie Janowskiej, aktorce Uważam, że Alina Janowska bardzo leci na pieniądze, a przy tym jest bardzo ostrożna, gdyby ktoś jej zaproponował, że przyjęcie roli mogłoby się wiązać z kłopotami na przyszłość - na pewno zrezygnowałaby z niej.
Maciej Damięcki: Głupio mi się przyznać
Tomasz Butkiewicz: Czy miał pan kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa? Maciej Damięcki: Nie wiem, o jaką sprawę panu chodzi. Miałem kiedyś taką przykrą historię...
Zapytam wprost: współpracował pan z SB? - Miałem taką sytuację: poszliśmy z kolegami do knajpy po przedstawieniu. Wywołał nas jakiś pan. Machnął mi przed oczami odznaką na sznurku, ja ją urwałem, zabrałem i poszedłem się bawić. Było śmiesznie, że miałem coś takiego. Na drugi dzień zadzwonił do mnie jakiś milicjant i kazał się stawić u nich, bo mam coś, co należy do ich byłego pracownika. Oddałem ją.
Który to był rok? - Nie pamiętam. Później przychodził taki pan - ja w tamtym czasie robiłem poranki telewizyjne "Pora na Telesfora" - i pytał mnie, czy bym dla dzieci w szkołach nie wystąpił. I występowałem. Nawet chciał zapłacić, ale za występy dla dzieci nie brałem pieniędzy.
Pokażę panu coś. 6 kwietnia 1973 roku spotkał się pan z SB, zaraz po tym, jak milicja zabrała panu prawo jazdy za jazdę po alkoholu - podpisał pan nawet zobowiązanie do zachowania tego spotkania w tajemnicy. Oto dokumenty. Pańskie podpisy? - Ja pierniczę. Moje.
A zobowiązanie do współpracy z 17 kwietnia 1973 roku? - No dobra. Przypominam sobie. Głupio mi było się do tego przyznać.
Dokumenty mówią że współpracował pan do 1989 roku. - To jakaś nieprawda.
Tak wynika z notatek, które sporządził Zbigniew Grabowski, pański oficer prowadzący. - Na pewno tak nie było! To jakieś przekłamanie. Wtedy w 1973 mnie złapali i powiedzieli, że jak będę współpracował, to oddadzą mi prawo jazdy. I oddali.
Potem miał pan jeszcze wypadek. - Potem?
W styczniu 1974 roku. Na placu Konstytucji. - Możliwe, że miałem. To też pilotowali? Miałem jakiś wypadek, władowałem się w tramwaj. Ale nie pamiętam kontaktów z SB. Może chodzi o tego faceta, który mnie prosił, żebym występował w szkołach...
Esbecy napisali, że pan spotkał się z nimi 76 razy, a także przekazywał informacje telefonicznie. Co pan na to? - Słowo honoru, tak nie było. Pamiętam, że oni mnie bezpośrednio po sprawie z prawem jazdy poprosili, abym napisał coś na temat atmosfery w teatrze. To jedyne, co napisałem. Chcieli mi nawet zapłacić, ale odmówiłem.
W IPN znajduje się się meldunek od pana o tym, że w Teatrze Dramatycznym trwają próby spektaklu "Bartleby", a po premierze odbyło się przyjęcie. Opisał je pan esbekom. Pamięta pan? - To również jest informacja od pana. Może to było wtedy, gdy ten esbek mnie prosił, żebym wziął udział w spotkaniach z dziećmi. Może on mnie pytał o te sprawy.
W jakiej to było szkole? - Nie pamiętam.
Nawet po tournee w USA nic pan nie przekazywał, ulotek, które pan otrzymał od Polonii w USA? To pański charakter pisma? - To moje pismo. Ale nie pamiętam, żebym to przekazywał. Jak wracaliśmy ze Stanów, to na Okęciu mnie zatrzymali, zrewidowali i zabrali mi "Playboya".
Czy później się pan spotykał? Z dokumentów wynika, że pańskie kontakty z SB skończyły się dopiero w 1989 roku. - Jak Boga kocham, nie wiem, jak pana przekonać, ale naprawdę te opisy spotkań to jakieś bzdury. Jedyne, co mam sobie do zarzucenia, to te kontakty z lat 70. Potem się urwały i byłem z tego powodu szczęśliwy.
IPN mnie zlinczował Krzysztof Lubczyński - Zastanawiałem się, dlaczego gazeta "Dziennik" wyciągnęła akurat mnie jak przysłowiowego "diabełka z pudełka". Podejrzewam, że zrobiono to dlatego, że niedawno był emitowany w telewizji program z cyklu "Sekrety rodzinne" o mojej rodzinie, wspaniałej, zasłużonej dla kultury i Polski. Ta nagonka na mnie zupełnie nie była adekwatna do winy, jaką popełniłem. - mówi aktor Maciej Damięcki w rozmowie z Krzysztofem Lubczyńskim z Trybuny. Krzysztof Lubczyński: Pan i Pana starszy brat Damian Damięcki jesteście znakomitymi i popularnymi aktorami. Aktorską parą i to bardzo renomowaną byli Panów rodzice, Dobiesław Damięcki i Irena z domu Górska. Aktorem jest Pana syn Mateusz, córka Matylda studiuje w Akademii Teatralnej. Aktorem jest też Pana bratanek Grzegorz, syn Damiana Damięckiego i Barbary Borys-Damięckiej. Nie było i nie ma chyba w Polsce porównywalnego rodu aktorskiego... Maciej Damięcki: Nie ma. Był kiedyś ród aktorski, trzypokoleniowy, Trapszowie, ale my jesteśmy aktorami już w czwartym pokoleniu. Aktorką, choć amatorką była bowiem także moja babcia Alina Górska z Oszmiany na Wileńszczyźnie, żona Alberta, nauczyciela z Wilna, byłego seminarzysty, który uciekł z seminarium i zasmakował świeckiego życia. Nie tylko grała, ale także reżyserowała. Ich córka, właśnie moja mama Irena Górska uciekła z domu, żeby zostać aktorką, bo jej ojciec się na to nie godził. Bycie aktorem nie było wtedy powodem do chwały, bo zawód ten otaczała aura dwuznaczności.
Pana żona Joanna też jest aktorką? - Nie, ona jedna jest normalna w rodzinie. Choć zagrała razem ze mną niedawno w epizodzie w filmie Ksawerego Żuławskiego "Chaos", a także w serialu "Dom".
W takiej rodzinie musiał Pan nasiąknąć atmosferą teatru... - Oczywiście, właściwie wychowałem się w teatrach, bo rodzice nas zabierali ze sobą, gdy jeździli z przedstawieniami po Polsce. Czym skorupka za młodu nasiąknie... Tak więc gdy pojawił się moment wyboru zawodu, nie miałem żadnych wątpliwości.
Zanim jednak wstąpił Pan do szkoły teatralnej i został aktorem, zagrał Pan jako 10-latek razem ze swoim starszym bratem Damianem w filmie Wadima Berestowskiego "Tajemnica dzikiego szybu" według "Księgi urwisów" Edmunda Niziurskiego... - Kręcono ten film jakieś 2 lata, czyli długo, jak to wtedy na ogół bywało. To teraz kręci się filmy w pośpiechu, w kilka tygodni. Niektórzy trochę kręcili nosem, że pewnie zaangażowano nas, dzieci, do tego filmu z racji nazwiska, choć po prostu wygraliśmy zdjęcia próbne. Ja w czołówce filmu wystąpiłem pod nazwiskiem panieńskim mojej matki jako Mateusz Górski, żeby nie doszukiwano się w nas braterskiego podobieństwa, jako że w filmie nie graliśmy braci. To była wspaniała przygoda. Zdjęcia kręcono w miejscowości Miedzianka w Górach Świętokrzyskich, w starej kopalni. Sceny w podziemiach kopalni kręcono jednak w atelier we Wrocławiu. I tam zachowaliśmy się jak dzieci, bo podjadaliśmy dekoracje, czyli stalaktyty zrobione z cukru. 30 lat później przeczytałem w gazecie, że w kinie Kadr grają ową "Tajemnicę dzikiego szybu". Wziąłem żonę, dzieciaki i zabrałem ich na ten seans, na którym miałem wielką uciechę oglądając ich zabawne reakcje na to, że ten chłopczyk na ekranie to ich tatuś. Grałem zresztą jeszcze w kilku filmach dla dzieci, m.in. w "Szatanie z 7 klasy".
Zagrał Pan ogromnie wiele ról filmowych, więc czy w związku z tym w mniejszym stopniu czuje się Pan aktorem teatralnym? - Czuję się przede wszystkim aktorem, również filmowym i estradowym. Sztuka estradowa jest czymś nad wyraz poważnym i trudnym, jest dobrym testem aktorskich umiejętności, zwłaszcza że nie zawsze publiczność jest przychylna, a na estradzie, jak nigdzie indziej, trzeba się podobać.
W szkole udzielał się Pan aktorsko jako recytator? - A jakże! Nauczyłem się na pamięć "Elegii na śmierć Ludwika Waryńskiego" i recytacją tego wiersza jechałem przez całą szkołę średnią obsługując akademie szkolne przy okazji ważnych rocznic. Kiedy za którymś kolejnym razem na pytanie nauczycielki, co przygotuję na akademię, odpowiedziałem, że "Elegię...", ona mi powiedziała: "A może byś przygotował coś nowego?". A ja na to: "A co, nie podoba się pani Elegia na śmierć Ludwika Waryńskiego"? (śmiech). Na tej "Elegii..." wjechałem też do szkoły teatralnej, tak że byłem niezłym cwaniaczkiem. Na egzaminie mój profesor Jan Świderski dał mi takie zadanie aktorskie, żeby wyrecytować "Elegię..." tak, jakbym miał na ramieniu kota, który po mnie łazi, drapie mnie, przeszkadza. Dużo więc było w moim życiu tej "Elegii...".
Powspominajmy o Pana doświadczeniach zawodowych. Na ile ważne są dla Pana prace w filmie? - Ważne. Ról filmowych zagrałem bardzo wiele. Szczególnie wryły mi się w pamięć wspomnienia z realizacji dwóch filmów: "Boksera" Juliana Dziedziny i "Bandy" Zbigniewa Kuźmińskiego. W "Bokserze" w 1966 r. przypadło mi w udziale zagranie pięściarza, choć w życiu ze mnie bokser nigdy nie byłby dobry, bo ja zamykam oczy, a jest podstawową bokserską zasadą, że z otwartymi oczami przyjmuje się nawet ciosy, żeby nie zostać zaskoczonym drugim, kolejnym, szybko następującym ciosem. Padł więc na mnie blady strach, gdy przypadło mi w udziale boksować się z prawdziwym wicemistrzem Polski juniorów. Ledwo udało mi się odwieść go od myśli, że mnie po prostu na ringu zabije. Za to Daniel Olbrychski, który jest człowiekiem bardzo ambitnym, nauczył się boksu i jego finałowa walka w filmie była już zupełnie na serio. "Banda" to był film o młodym człowieku, który uważał, że jest już dorosły i może decydować o sobie. Ojciec był w więzieniu, matka kogoś miała. Chłopak pobił się z ojczymem i trafił do poprawczaka. To film o dojrzewaniu w trudnych warunkach. Była tam też m.in. scena bójki na molo w Sopocie. Kiedyś idę z kolegami po Warszawie, a tu podchodzi do mnie "bamber" i pyta, czy w tej "Bandzie" to ja występowałem. "Ja" - mówię. "Pierniczysz" - on na to. "Nie pierniczę" - mówię. Nie wierzył i nawet chciał się ze mną bić, żeby sprawdzić, ale poprzestał na sprawdzeniu, czy pamiętam, jak byłem w filmie ubrany. Sprawdził i uwierzył.
Dawnym młodym widzom, w tym mnie, dziś ludziom mocno dojrzałym wrył się Pan w pamięć jako partner zabawnego smoka Telesfora w telewizyjnym programie dla dzieci "Pora na Telesfora" w latach 70...
- To akurat pamiętam dość dobrze, bo mi ta praca zajmowała sporo czasu, tym bardziej że to szło na żywo. Twórcą scenariusza była pani Wanda Szerewicz. Pracowaliśmy z, niestety, nieżyjącym już Hubertem Antoszewskim, który animował lalkę Telesfora. Robił mi on różne psikusy, np. zawiązywał mi sznurowadła w czasie, gdy przed kamerą rozmawiałem z Telesforem, co sprawiło, że wywinąłem kiedyś orła na oczach młodych widzów. Hubert, który był głosem Telesfora, był trochę taki jak jego smok, dociekliwy, przemądrzalski i skłonny jak dziecko do psikusów. No i bardzo sympatyczny. Pamiętam, że z tym występowaniem na żywo bywały mrożące krew w żyłach sytuacje. Kiedyś, tuż przed przed 1 maja, Telesfor przynosił mi w pysku listy od dzieci, które ja mu odczytywałem. I nagle Telesfor pada mordą na stolik i mówi: "Zmęczyłem się tymi obchodami". A ja na to: "Nie bój się, nie ty pierwszy, nie ty ostatni". I zaczęliśmy brnąć w ten niebezpieczny temat, za kamerą zapanowała groza, ale na szczęście ktoś przed kamerą położył planszę z napisem "Przepraszamy za usterki". Jednak autorzy programu trafili na dywanik do prezesa Macieja Szczepańskiego. W telewizji występowałem też na żywo w programie "Szklana niedziela" z Andrzejem Szczepkowskim, co też było dobrą szkoła zawodu. Minusem udziału w tych realizacjach dla dzieci było trochę zaszufladkowanie mnie w tego typu rolach. Mam z tym rodzajem działalności różne zabawne wspomnienia, czasem i śmieszne, i straszne. W okresie "późnego Gierka", na centralnej imprezie z okazji Dnia Dziecka w Sali Kongresowej jakiś chłopczyk poproszony o wyrecytowanie ulubionego wierszyka powiedział na całe gardło ku ogólnej uciesze: "Mikser, mikser, salaterka, nie lubimy wujka Gierka, jak zabierze nam kotlecik, podpalimy komitecik". Panowie z ochrony już prawie wyskakiwali zza kulis na scenę, a ja żeby ratować sytuację poprosiłem szybko kolejnego dzieciaka o jakąś inną wyliczankę. Jakiś chłopczyk powiedział, że zna niemiecki paciorek. W myślach przebiegłem błyskawicznie te wierszyki i wyszło mi, że to będzie "ene due like fake". A on wyrecytował: "Siedzi Niemiec na łóżeczku. Mówi pacierz po niemiecku. Ajn, cwaj, draj, wyp...".
A teatr? - Całe teatralne życie spędziłem w jednym teatrze, Dramatycznym. Za wielkich ról w teatrze nie grałem, ale cenię sobie pamięć np. roli Mołczalina w "Mądremu biada" Gribojedowa, Księdza w "Combray" wg Prousta, Infanta w "Św. Joannie" Shawa, Skoczka w "Mięsopuście" Rymkiewicza, czy mój debiut, trudną i ciekawą rolę w sztuce Jose Triano "Wieczór zbrodni". Ale bardzo wielu ról w ogóle nie pamiętam. Pamiętam też cenzuralne perypetie z niedoszłą inscenizacją wg "Róży" Żeromskiego w latach 80., kiedy cenzor chciał usunięcia wątków rosyjskich. Nie usunięto i do premiery nie doszło.
Jest Pan dumny ze swoich dzieci, że idą w ślady rodzinne? Był Pan dumny z syna Mateusza, że zagrał główną rolę w "Przedwiośniu"? - Bardzo.
Udzielał mu Pan ojcowskich rad jako doświadczony aktor? - Ani trochę. Uważałem, że sam powinien dochodzić do aktorskiej samowiedzy. Niedawno wrócił z USA, gdzie trochę w siebie zawodowo inwestował i może tam jeszcze zechce wrócić. On jest bardzo poukładany, rozsądny, trzeźwo myślący.
A tymczasem Pan, o ile wiem, od kilku lat nie jest na etacie w żadnym teatrze... - Od wielu lat. Nastawiłem się na pracę w telewizji, w serialu i na estradzie.
Ma Pan nadal radość z grania? - Oczywiście, ale jestem też zamiłowanym majsterkowiczem i wykwalifikowanym budowlańcem. W latach 80., gdy było mało możliwości zarobkowania w moim zawodzie aktorskim, pojechałem do USA i budowałem domy w Chicago. Wszystko potrafię zrobić, jestem "złotą rączką". Kiedyś, w okresie stanu wojennego, robiłem nawet elementy do kostki rubika. Synowi własnoręcznie zbudowałem w mieszkaniu antresolę.
Czy wobec takich talentów nie wolałby Pan być rzemieślnikiem, jako że zawód aktorski jest bardzo kruchy? - To prawda, jest kruchy. Ale nie, nie chciałbym uprawiać zawodowo robót rzemieślniczych. Wolę swój zawód. Poza tym żona twierdzi, że nie zarobiłbym na życie jako fachowiec, bo jestem za solidny i za perfekcyjny. Niech to więc pozostanie moim hobby.
Miałem taki "patent" na rozmowę z Panem, żeby wznieść się ponad tę nagonkę lustracyjną bez możliwości obrony przed nią, jaką przeciw Panu rozpętano. Zmieniłem jednak zdanie i chciałbym zapytać, jak Pan na to patrzy z perspektywy kilku tygodni? - Zastanawiałem się, dlaczego gazeta "Dziennik" wyciągnęła akurat mnie jak przysłowiowego "diabełka z pudełka". Podejrzewam, że zrobiono to dlatego, że niedawno był emitowany w telewizji program z cyklu "Sekrety rodzinne" o mojej rodzinie, wspaniałej, zasłużonej dla kultury i Polski. Ta nagonka na mnie zupełnie nie była adekwatna do winy, jaką popełniłem. Faktem jest, że w 1973 r. zostałem dwukrotnie zatrzymany, gdy prowadziłem wóz po alkoholu. To był czas, kiedy dużo piłem i panowie z SB to wykorzystali. Zagrozili, że albo pozbawią mnie pracy w telewizji (prowadziłem program "Pora na Telesfora"), wytoczą proces, albo podpiszę deklarację współpracy. Dwa razy napisałem na temat Teatru Dramatycznego, w którym pracowałem, bardzo pozytywne rzeczy o dyrektorze Holoubku i kolegach, o których kazano mi napisać. Panowie byli bardzo zdziwieni, bo spodziewali się czegoś zupełnie innego. Potem sprawa ucichła na długo, więc nie wiem, skąd tyle informacji dotyczących tego okresu. Poza tym ja byłem daleki od spraw środowiskowych i politycznych, miałem małą wiedzę o plotkach. Nie interesowało mnie to. Tak było i tak mnie zresztą w teatrze postrzegano. W 1975 r. wyjechałem z teatrem do USA ze sztuką "Zemsta". Po przyjeździe kazano mi coś napisać o pobycie w USA, ale to też było dla panów z SB chyba mało interesujące, bo więcej już się ze mną nie kontaktowali. Myślałem, że to koniec, że dali mi spokój. Zarzuca mi się, że 16 lat współpracowałem z SB, a przecież nie ma ani jednego mojego podpisu poza wstępną deklaracją. O tym, jak te zarzuty są absurdalne, świadczy fakt, że rzekomo pisałem o nastrojach w środowisku, w ZASP, o reakcjach kolegów na jakieś oświadczenia radzieckiego generała Ustinowa. Tymczasem ja tego nie mogłem napisać, bo nie miałem o tym zielonego pojęcia. W życiu nie byłem na żadnym zjeździe ZASP, nie interesowałem się zjazdami PZPR - na które się ponoć powoływałem w swoich meldunkach - przecież w tej mojej teczce nie ma, poza tymi kilkoma początkowymi, innych notatek pisanych przeze mnie własnoręcznie. Oni napisali, że ja mam "wstręt do pisania" i że oni będą ode mnie odbierali informacje telefonicznie. I z tym jest związana bardzo znamienna sprawa. Przez pół roku leżałem po wypadku samochodowym w gipsie po pachy w mieszkaniu mojej matki na Żoliborzu. Otóż tym kontaktem telefonicznym miał być numer telefonu właśnie mojej matki zaczynający się cyframi 33. Potem uruchomiono nową centralę telefoniczną i nowe numery żoliborskie zaczynały się na 32, ale u nas zostało 33. Jednak panowie z SB niezmiennie podawali numer zaczynający się na 32, pod którym rzekomo się ze mną kontaktowali. Czy to nie pokazuje, że zmyślali? Mieli natomiast bardzo dokładne informacje, co ja robię, gdzie przebywam itd. Podejrzewam, że musieli mieć inne źródło informacji, które im o tym donosiło. Jestem przekonany, że byłem wygodny do tego - zwłaszcza że nie chciałem za te informacje, które początkowo przekazałem, przyjąć żadnego wynagrodzenia - aby włożyć w moje usta wszystko, czego się gdzie indziej dowiedzieli. Napisali w pewnym momencie, że dla - cytuję - "zmobilizowania mnie do współpracy (...) wręczyli mi kwiaty i dwie butelki koniaku", a ja w życiu nie dostałem od nich żadnego upominku. Pod tą informacją napisane było, że wzięli z kasy pieniądze na ten cel i wręczono mi ten koniak bez pokwitowania dla dobra sprawy. Szczegółów podważających rzetelność ich relacji jest bardzo wiele i one mogłyby być dowodami na moją korzyść, ale ja nie mam żadnych realnych możliwości obrony, ponieważ - według pracowników IPN - wszystko, co pisali oficerowie SB, jest absolutnie wiarygodne. Nie ma też co liczyć na to, że pracownicy SB przyznają się do fabrykowania raportów (dla zapewnienia sobie wtedy premii i uznania przełożonych), bo w myśl nowej ustawy będą obecnie pociągnięci do odpowiedzialności. Jestem więc kompletnie bezbronny. Podam panu jeszcze parę szczegółów świadczących o fabrykowaniu raportów. Napisali, że otrzymałem zadanie, aby rozpracować m.in. wybitną aktorkę panią Halinę Mikołajską. Otóż do pani Mikołajskiej nie miałem żadnego dostępu i każdy z kolegów może to potwierdzić. Napisali też, że moje trzy pasje to sport automobilowy (jeździłem trabantem), tenis (nigdy rakiety w ręku nie trzymałem) i literatura piękna (jeżeli już, to kryminały i science fiction). Napisali również, że byłem zatrudniony w teatrach Rozmaitości i Polskim, ja natomiast przez prawie 30 lat byłem w zespole jednego tylko teatru, Dramatycznego. Przypisano mi też rozmaite szczegółowe informacje o sprawach branżowych, organizacyjnych, o których nie miałem zielonego pojęcia, bo byłem od tych spraw daleko. No i jaką wartość mają te papiery? Skoro mogli pisać takie bzdury, to mogli też pisać dziesiątki innych. Bo byłem wygodny i tani (nie podpisywałem - wstręt do pisania, nie musieli mi płacić). Poza tym tego, co ja im niby relacjonowałem, można było się dowiedzieć po godzinie pobytu w restauracji SPATiF z głośnych rozmów bywalców. Najgorsze to było to spotkanie z młodym chyba dziennikarzem z "Dziennika", który mi się przedstawił jako historyk z IPN i zaczął mnie zarzucać informacjami, do których z braku dostępu do dokumentów nie byłem w stanie się odnieść. To było gorsze niż te spotkania z panami z SB. Pamiętam jego ironiczne i pełne złej satysfakcji zachowanie, gdy odczytywał mi różne fragmenty z tych kwitów. Jednym słowem dokonano na mnie publicznego linczu. A co ja takiego napisałem? Czy to, że pan Gustaw Holoubek był świetnym dyrektorem teatru i wspaniałym aktorem, to był donos? Aha, jeszcze jedno. Na drugi dzień po ukazaniu się tego artykułu w "Dzienniku" poszedłem do IPN, żeby zapoznać się z treścią mojej teczki. Dowiedziałem się, że mnie nie przysługuje takie prawo. Że owszem, pokażą mi po jakimś czasie, około dwóch miesięcy, te papiery, ale i tak tylko te, które będą uważali za stosowne. Swoją teczkę dostałem od panów redaktorów prowadzących program "Teraz my" na wizji.
Chciało się Panu śmiać, gdy serwisy telewizyjne po tekście w "Dzienniku" "ilustrowano" fragmentami odcinka "Stawki większej niż życie", w którym grał Pan Słowikowskiego-Erika Gettinga? - Nie było mi do śmiechu. Nawet tego nie oglądałem. Nie mogłem słuchać tej nagonki.
Jak zareagowało Pana środowisko aktorskie? - Bardzo życzliwie. Daniel Olbrychski osobiście mnie wsparł. Do Gustawa Holoubka sam zadzwoniłem i wiem, że nie ma do mnie żadnych pretensji. Jestem ujęty postawą kolegów. Nie spodziewałem się aż tylu telefonów, esemesów i maili. Spotykam się również z wielką serdecznością obcych ludzi na ulicy, w różnym wieku, którzy solidaryzują się ze mną i podtrzymują na duchu.
Oni nie myślą Polską Nie wiem, z czego wynika naiwność wielu osób i ta niebywała wręcz chęć niesienia pomocy ludziom z Czerskiej czy Wiertniczej, żeby ich edukować, wyjaśniać im, przekonywać redaktor na przykład redaktor Kublik, że ze Smoleńskiem nie jest tak jak pisze, bo przeczy to prawom logiki. W logice matematycznej, jak wiadomo, jest albo prawda, albo fałsz. Można jednak, i czyni to od zarania Oświecenie, a później komunizm i lewactwo wszelkich odcieni, budować coś na kształt antylogiki, czyli wyjść z założenia, że fałsz jest prawdą, i na tym fundamencie budować całą filozofię rządzenia wielkimi masami ludzkimi. „Gazeta Wyborcza” jest zbudowana od początku na kłamstwie, tak jak cała lewica. Kiedy więc ludzie Michnika organizują debatę o Smoleńsku, można z góry założyć, że będzie to debata kłamliwa. Dla lewicy wszystko, co nie jest lewicowe, jest z gruntu nieciekawe, złe, wsteczne, przede wszystkim zacofane. Polskość i Polska nie mają z lewicą nic, ale to nic wspólnego, dlatego jest to rodzaj nienormalności, którą zauważył zresztą Donald Tusk. O ile lewica z PZPR była, na szczęście zresztą, ukąszona choć trochę Polską i polskością - tak to przynajmniej czuję, gdy myślę o czasach Gierka - o tyle, czysta lewica, wywodząca się z trockistów i zbuntowanych dzieci stalinistów, jest już emanacją tej nowej logiki budowania przyszłości świata, zrodzonej w Oświeceniu, a może i wcześniej. Na dziś, spór to bez znaczenia. Nie można więc, z uporem maniaka, liczyć na to, że po tamtej stronie pojawi się jakiś polski odruch, jakaś uczciwa refleksja, że nie wiadomo jak było z lotem 154M, że może jednak doszło do zamachu. Takiego rozwiązania nie ma w logice czersko – wiertniczej. Bo to jest odczucie polskie, odczucie, które pojawia się u każdego, kto uważnie wysłuchał wszystkich możliwych wypowiedzi o 10 kwietnia 2010 roku. Idąc nawet za głosem sceptyka smoleńskiego - nie ma żadnych poważnych dowodów, że był to zwykły wypadek. Jest za to milion wątpliwości i pytań, które nawet totalnego antykaczystę powinny skłonić do refleksji, do zastanowienia się, czy aby na pewno, tak po prostu, ten samolot leciał i sobie spadł. Taka refleksja, mniej lub bardziej świadoma, chciana bądź niechciana, pojawi się u każdego, kto choć trochę myśli Polską, kto ma polskość w głowie i w sercu. To nie jest z mojej strony żadna licytacja, na lepszego lub gorszego Polaka. Niemiec, skuszony sto lat temu wizją wielkiej Łodzi, budował z powodzeniem, nie tylko swój dobrobyt, abstrahując oczywiście od tego w jak fatalnych warunkach żyli i pracowali zwykli ludzie. Budował dobrobyt tej nowej ziemi obiecanej. Problem z lewicą jest taki, że ona poza własnym szczęściem i własnym dobrobytem nie ma żadnych innych celów. Gdyby spełniły się jej chore idee, ona by padła, umarła. Lewica, a właściwie lewacy, muszą ciągle walczyć, to nakazuje im ich logika, czyli tak naprawdę antylogika, bo ciągle muszą udowadniać, że fałsz to prawda, a przecież jest to niemożliwe! Tym bardziej więc walczą, tym więcej widać w nich determinacji w chęci stworzenia swojego antyświata, który tak obrazowo i celnie przedstawił George Orwell. Oni widzą, że jeszcze jest tu kawałek Polski, że są tu jeszcze Polacy, co nie mieści się w ich wizji świata. Bo jest to świat bez narodów, świat zmanipulowanych i skundlonych mas społecznych, które, o zgrozo, mają żyć w przeświadczeniu, że osiągnęły najwyższy stopień rozwoju społecznego, pełnię szczęścia. Adolf Hitler był ostatnim politykiem, który starał się połączyć wizję narodu z ideologią lewicy, brnąc w absurdalne wizje rasy nordyckiej, badań nad mózgiem, okultyzmu i chęć totalnej władzy nad ludzkimi masami. Nowoczesna lewica, zrodzona po 1968 roku, nie popełnia już tego fatalnego błędu, nie likwiduje tak na co dzień swoich politycznych przeciwników, jak robiła to w latach pięćdziesiątych w Polsce. Zamiast zbrodni, drąży ludzkie mózgi. Z poziomu świata idei i kultury, mając dominującą pozycję w mediach, urabia ludzi na swoją modłę. W Polsce, po 1989 roku, na blisko dekadę zawładnęła nami, wmawiając, że budujemy wolną Rzeczpospolitą. Nie wszyscy ulegli temu fałszowi, ale ilu ludzi uległo takiemu złudzeniu!? Na różne sposoby, lewica chce się pozbyć narodów, bo one są przeszkodą, zaporą w realizacji jej nieosiągalnych celów. Projekt zagłady narodów świata, choć realizowany już ponad dwieście lat, właśnie utknął w miejscu. Nawet pieniądz, który został użyty do zniewolenia narodów, nawet on, kontrolowany i „rolowany” ciągle przez wielkie banki, nie jest w stanie zmienić naszej ludzkiej natury. Natury logicznej, mającej źródło w Bogu, w prawdzie, a nie w kłamstwie, które jest aktem założycielskim lewicy. Człowiek uszczęśliwiany nie może być szczęśliwy. Fałsz nie może być prawdą. Koniec, kropka. Starcie z Bogiem, lewica i lewacy, właśnie na naszych oczach przegrywają. GrzechG
Konstanty Gebert brutalnie atakuje prof. Zdzisława Krasnodębskiego na podstawie... nieprawdziwych cytatów! Czy przeprosi równie mocno jak uderzył? Ceniony, zawsze spokojnie i merytorycznie argumentujący profesor Zdzisław Krasnodębski od dawna znajduje się na celowniku mediów rządowych. Krytyczna analiza obozu władzy i mediów z jego strony, w jego wykonaniu, podparta faktami i aparatem socjologicznym, znajomością świata, musi być szczególnie bolesna i trudna do odparcia. A kiedy brakuje argumentów sięga się po przemysł pogardy lub zwykłe kłamstwa. Mieliśmy już więc okładkę tygodnika "Polityka" gdzie profesora zaliczono do "oszołomów". A teraz kolejny akt - ostre słowa Dawida Warszawskiego (pseudonim Konstantego Geberta) w weekendowym wydaniu "Gazety Wyborczej". Niestety, i tym razem nie jest to polemika merytoryczna, ale brutalny atak, oparty na wymyślonym cytacie. Ale po kolei. Warszawski swój tekst pt. "Moja Polska" zaczyna od omówienia wynurzeń blogera o pseudonimie "opozycjonista". To już zabieg mało uczciwy - zdarzają się anonimowi lewicowi blogerzy grożący śmiercią konserwatystom. Jednak Gebert (Warszawski) wie co robi. Ten cytat potrzebny mu jest tylko po to by uderzyć w profesora Krasnodębskiego. Zacytujmy:
Podobnie uważa profesor Zdzisław Krasnodębski. W zamieszczonym na forum Salon24 komentarzu profesor (który zresztą uważa, że w filmie NG wystąpiłem jako „specjalista”), pokrótce i częściowo błędnie opisawszy moich rodziców, stwierdza: „Owocem tego związku jest wspomniany Konstanty, późniejszy dziennikarz »GW « zapewne bardzo bliski ideologicznie ideologii swego ojca. I jak tu nie czepiać się resortowych dzieci, kiedy są one swoją mentalnością nieprzytomnie uczepione stalinowskich korzeni swoich przodków?”. Tu już nie ma wątpliwości: jestem jego zdaniem, z racji ojca, stalinowcem i zapewne sowieckim agentem; moje wybory są tu bez znaczenia. Tak uważa polski uczony, socjolog, członek PAN. Nie wiem, czy profesor Krasnodębski ma dzieci. Jeśli tak, to pragnę im wyrazić moją sympatię i zapewnić, że - wbrew temu, co ich ojciec uważa na temat dziedziczenia postaw w rodzinie - mają one nie mniejszą niż inni szansę, by być przyzwoitymi ludźmi. Ich ojciec jednak się tej szansy zrzekł.
Profesor Krasnodębski potępił mnie, bo miałem niewłaściwego ojca; nie sądzę, żeby o ocenę takiej postawy można było się spierać. To jednak nie musi znaczyć, że informowanie o tym, kim byli rodzice osób uczestniczących w życiu publicznym, jest zawsze czymś złym. Tyczy się to zwłaszcza ludzi ubiegających się o publiczne, w tym przede wszystkim wybieralne, stanowiska. Rodzice wywierają w końcu jakiś wpływ na formowanie się osobowości każdego z nas - i każdy dorosły człowiek jest w stanie to na własnym przykładzie ocenić. W takim stopniu, w jakim będzie on czy ona uważać, że jest tylko produktem ich zabiegów wychowawczych, a własne dokonane wybory są bez znaczenia, będzie do informacji o tym, kim byli rodzice kandydata, przywiązywał większą czy mniejszą wagę. Zarazem jednak takie publiczne debatowanie o rodzicach drastycznie narusza prywatność ich dzieci. Jeżeli ktoś pragnie podjąć karierę polityczną, winien się z takim naruszeniem liczyć. Prywatność reszty z nas, jak sądzę, winna być jednak chroniona.
"Opozycjonista" i profesor Krasnodębski wśród rzeszy pozostałych lustratorów drzewa genealogicznego uważają jednak inaczej (...) .Wyraźna to próba przypisania profesorowi poszukiwań genetycznych źródeł postaw publicznych. Częste narzędzie używane przez "Wyborczą". Wygodne, bo w nowoczesnym świecie - i słusznie - kompromitujące.
Czytamy jednak wszystkie teksty profesora Krasnodębskiego, ale wspomnianego cytatu (i wyciągniętego z niego przez Geberta wywodu) nie mogliśmy sobie przypomnieć. Nic nie przyniosła również szczegółowa kwerenda. Zapytaliśmy więc profesora czy takie słowa wyszły faktycznie spod jego pióra - zaprzeczył. Szukaliśmy dalej.
Cytat w końcu się znalazł, zupełnie gdzie indziej. Wspomniane słowa, a więc Owocem tego związku jest wspomniany Konstanty, późniejszy dziennikarz "GW" zapewne bardzo bliski ideologicznie ideologii swego ojca. I jak tu nie czepiać się resortowych dzieci, kiedy są one swoją mentalnością nieprzytomnie uczepione stalinowskich korzeni swoich przodków? napisał także anonimowy bloger o pseudonimie Mikker w notce zatytułowanej "Donald "Bismarck" Tusk i polbolszewickie media" na Salonie24. Mamy więc do czynienia z postępowaniem niesłychanym - by uderzyć w profesora Krasnodębskiego najpierw zestawia się go z anonimowym blogerem, a następnie przypisuje mu słowa innego blogera! To czysta manipulacja i zwykłe kłamstwo. Rzecz nieprawdopodobna, kompromitująca tak Geberta (Warszawskiego), jak redakcję "Wyborczej". Ale trudno uwierzyć by było to działanie przypadkowe. W rzeczywistości bowiem także o tej sprawie profesor napisał spokojnie i rozważnie. Zacytujmy fragment artykułu z "Gazety Polskiej Codziennie":
Nie wybieramy swoich rodziców czy dziadków. Nie dziedziczymy też wprost ich wad, zalet, inteligencji albo jej braku, a tym bardziej ich win i zasług. Ale nawet wtedy, gdy nie pozostajemy wobec nich bezkrytyczni, możemy odczuwać z nimi solidarność, możemy bronić ich postawy, kierując się odruchem rodzinnej solidarności. Możemy także pozostawać pod wypływem przejętych w dzieciństwie wzorów. Jak pisał wspomniany już Parsons: „Istnieje wiele dowodów na to, że ważniejsze wzory moralne nie są jedynie czymś, co »akceptujemy« rozumowo. Były one wpajane od wczesnego dzieciństwa i są głęboko »zakorzenione«, tworząc część podstawowej struktury samej osobowości. Pogwałcenie ich niesie ze sobą nie tylko ryzyko sankcji zewnętrznej, lecz także konfliktu wewnętrznego, często prawdziwie paraliżującego”. Esbeckie wzory moralne, zinternalizowane we wczesnym dzieciństwie, stanowią przeklęte dziedzictwo, którego warto się pozbyć. Być może otwarta rozmowa, być może ujawnienie rodowych tajemnic pozwoliłoby nie tylko czynić polską demokrację bardziej autentyczną i przejrzystą, lecz także umożliwiłoby wielu obecnym prominentom, kształtującym opinię publiczną w Polsce, rozładować ów wewnętrzny konflikt – jeśli go odczuwają. Prawda, że nie pasuje do tezy Warszawskiego? Wolał więc dorobić inny. Podkreślmy - to praktyka niepojęta, niespotykana w cywilizowanym świecie publicystyki. Co w tej sprawie zamierza zrobić profesor Krasnodębski, którego poinformowaliśmy o sprawie? Na nasze pytanie odpowiedział: To nie mieści się w głowie. Tym razem jednak chyba skorzystam z pomocy adwokata - stwierdził ceniony naukowiec. Rzeczywiście, sprawa nie może pozostać bez reakcji, także innych publicystów. Na takie praktyki zgody być nie może. Gim
MAGICZNE DRZEWO Przyznam szczerze, że zaczynam się nieco gubić w brzozowej historii, a samo drzewo zaczyna się jawić, jako magiczne, posiadające niezwykłe wprost właściwości. Jest to w sumie dość żenujące zajęcie po raz kolejny pisać o brzozie, która od początku była na tyle celną wrzutką rosyjskich służb, że do dzisiaj musimy walczyć z jej niesławną legendą. Niestety „pancerna brzoza” zbyt mocno ukorzeniła się w głowach wielu Polaków oraz w oficjalnych dokumentach, by pozostawić ją w spokoju, szczególnie, że członkowie sekty jej imienia nie ustają w wysiłkach podtrzymując ów mit. Z oficjalnej wersji wiemy, że jedną z głównych przyczyn katastrofy smoleńskiej było niefortunnie rosnące drzewo, o które miał zawadzić polski samolot. Pan Lasek kiedyś stwierdził nawet, ze gdyby nie brzoza, samolot by wylądował. Maszyna w czasie tego manewru miała stracić skrzydło, a jednocześnie ściąć brzozę na wysokości około 6 metrów. Pomijam już fakt, że sam kierunek ułożenia obłamanego drzewa jest dość intrygujący – upadły konar znalazł się w pozycji prostopadłej do kierunku lotu, co nawet bez specjalistycznych badań wydaje się nieco dziwne, zwykła chłopska logika i wyobraźnia powinny tutaj wystarczyć. A zatem brzoza oderwała skrzydło, co spowodować miało utratę siły nośnej, choć samolot jeszcze resztką sił, niektórzy pisali nawet , że ‘siłą rozpędu’, podskoczył do góry, by wykonać efektowną beczkę, która spowodowała śmierć wszystkich pasażerów w jednej chwili. Zapewne to było powodem, że jacyś „przypadkowi gapie” (być może nawet po cywilu) uznali mocą swego anonimowego autorytetu, że karetek nie ma co wzywać, a te, które przyjechały należy odesłać, bo „wsie pagibli”. Rozmaici eksperci od pierwszej chwili wbijali brzozę w polskie głowy, choć jeszcze wtedy nikt jej nie badał, nikt nie analizował trajektorii lotu samolotu, ale co poniektórzy już w pierwszych dniach wiedzieli, że o brzozie mają mówić dużo i często. Dość ciekawa była to operacja, ale może kiedyś archiwa (polskie lub zagraniczne) odsłonią tajemnicę tego wzmożenia w niektórych środowiskach. Dzisiaj zostają jedynie spekulacje, które, jak wiadomo, powstają w spiskowych głowach, nakrytych moherowymi beretami. Powołana komisja Millera miała zbadać techniczne przyczyny katastrofy, zająć się każdym z elementów, który mógł mieć wpływ na zaistnienie wypadku. Niestety dzisiaj już wiemy, że nie wykonali podstawowych badań, które są abecadłem wszystkich komisji lotniczych na świecie, a więc: badanie wraku pod kątem charakteru zniszczeń, na obecność materiałów wybuchowych, rekonstrukcja wraku, badanie czarnych skrzynek, modelowanie matematyczne, analiza elementów awioniki, badanie miejsca katastrofy, kompleksowe badania ciał ofiar, które mogą wiele powiedzieć o mechanizmach tragedii. Okazuje się, że dopiero prokuratura wojskowa, wprawdzie dopiero po ponad 2 latach, zleciła badania wraku na obecność materiałów wybuchowych, a biegli przez nią powołani zmierzyli pancerną brzozę i przekazali do dalszych analiz. Ponadto prokuratorzy uznali, że analizy urządzeń TAWS i FMS, na których oparli się eksperci Millera był zbyt mało wnikliwe, toteż niedawno zwrócili się do producenta o uszczegółowienie ekspertyz, co budzi ogromne zdziwienie i rodzi słuszne pytanie, w jaki sposób komisja techniczna badała katastrofę? Ani wrak nie został zbadany, ani ciała ofiar, ani miejsce katastrofy. Słynna pancerna brzoza w raporcie Millera miała paść pod naporem skrzydła na wysokości (mierząc od podstawy) około 6 metrów. Z kolei eksperci Zespołu Parlamentarnego po wielomiesięcznych analizach doszli do przekonania, że brzoza nie odegrała w całym dramacie żadnej roli. Po prostu sobie rosła, być może została muśnięta gazami wylotowymi, ale nie mogła urwać skrzydła, jednocześnie doznając tak znacznego uszczerbku. Ostatnio opublikowany fragment rosyjskiego „Protokołu oględzin miejsca katastrofy” , wykonanego przez rosyjskich śledczych pozwala sądzić, że brzoza opisywana w obu oficjalnych raportach w ogóle nie istniała w dniu 10 kwietnia. Owszem, drzewo było, rosło na działce Bodina, ale nie było aż tak bardzo pokiereszowane. Rosyjscy biegli określili, że brzoza była nadłamana na wysokości około metra od czubka. Na dostępnych zdjęciach doskonale widać, że drzewo przedstawiane nam, jako główny winowajca tragedii jest obłamane na długości co najmniej 5 metrów od czubka. Dzisiaj prokurator wojskowy pułkownik Rzepa dorzucił kolejny kamyczek, kiedy stwierdził, że brzoza była złamana na wysokości 9 metrów od podstawy, co z kolei kłóci się z raportami technicznymi. Każdy zdrowo myślący zapyta: czy tak trudno było zmierzyć jedno drzewo? Czy można było aż tak się pomylić w wymiarowaniu? Jest to dość ważne, gdyż eksperci Millera dowodzili, iż trajektorię lotu wyrysowali w dużej mierze na podstawie śladów pozostawionych przez maszynę w botanice. A zatem panowie jak to naprawdę było? Jak to możliwe, ze w oficjalnych dokumentach, o tak dużej randze znalazły się dane „z kosmosu”? Po ukrytym i kiepsko zamaskowanym przez komisję Millera TAWS#38, ostatnim zapisanym parametrze lotu TU 154 M, u wielu powinna zapalić się czerwona lampka i pytanie o wiarygodność raportu. Sygnał ostrzegawczy powinien zapiszczeć razem z piskiem spektrometrów, a przy zmieniającej swoje parametry brzozie, sygnał powinien być na tyle donośny, by wrzucić cały ten dokument do kosza. Jutro debata smoleńska, która może okazać się swoistym kołkiem osinowym dla obrońców brzóz i beczek .
http://niezalezna.pl/38075-komisja-millera-sklamala-w-sprawie-smolenskiej-brzozy
http://wyborcza.pl/1,75248,13347105,Macierewicz_i_Gargas__Smolenska_brzoza_nie_istnieje_.html
http://vod.gazetapolska.pl/3239-bledy-w-raporcie-millera-rozmawiajmy-publicznie
http://www.npw.gov.pl/491-Prezentacjanewsa-43084-p_1.htm
Martynka
Iniciatus Kuźniara. Polityczne gierki, czyli służby w akcji! Doradca Komorowskiego Kuźniar w desygnacji na marszałka sejmu Pana Krzysztofa vel Pani Anny upatruje powód do zadziwienia świata. Mieliśmy szalonego entomologa –przeżyliśmy. Będziemy mieli marszałka Annę- też zapewne przeżyjemy. Boli tylko to, ze na tak eksponowaną funkcje w państwie desygnuje się osoby, których wskazywanym przez doradcę prezydenta RP atutem - jest zdolność dla zadziwiania i niestety nic więcej. Pan Kuźniar zapewne nie zauważył, że uznanie za atut transseksualności Grodzkiej może być odebrane jak historyczne wybranie Iniciatuisa senatorem w Rzymie. Tez zadziwiło świat. Kuźniar uczynił bowiem z Anny Grodzkiej polityczna pacynkę, której inność ma być powodem do dumy z rzekomej postępowości Polaków. Krotochwilom stop. Bo ona zakrywają rzeczywiste problemy z jakimi mamy do czynienia w Polsce. Bezrobocie, pauperyzacja społeczeństwa, rozdawnictwo kolesiów ( tu może być doskonałym przykładem rozmowa zwycięzców przetargu na budowę drogi… Z jednej strony mamy dowód na koszmarne okradanie państwowego portfela a więc nas samych, z drugiej cynizm tych, którzy w świetle reflektorów i często za przymrużeniem oczu władzy- kradną. Ujawnione niedawno wstrzymanie dotacji na drogi przez UE zaowocowało oburzeniem pani Bieńkowskiej. Czyżby pani Elżbieta nie wiedziała, że UE karze za łamanie przepisów? Ze strachu przed karami nie ratowali Stoczni …a teraz kary są zaskoczeniem. Nie widzą zapewne także, że to biedniejsze kraje UE najwięcej dostają po siedzeniu za nakazowy tryb funkcjonowania molocha. Niemcy nadal maja się świetnie, Francja pod wodza Hollanda pokorniutko truchta gdzie Angela wskazuje. Pokrzykiwanie Niemic wobec Rosji nie zmienia relacji gospodarczych pomiędzy Rosją a UE. Jedynie zbytnia pazerność ekipy Putina czasem powoduje grożenie palcem. Ostatnio mogliśmy przeczytać o podpisaniu przez Orlen kontraktu na dostawy ropy z Rosnieftu. Na 3 lata. Cena za l określono na 115 USD. Podczas gdy ceny na rynku światowym z rosyjską ropę wahały się pomiędzy 109-a 114 USD. Sama Rosja w swoim planie budżetowym na najbliższe lata zapisała przychód z tego tytułu na poziomie 98 USD za litr. Ale Polacy to ludzkie paniska. Mają gest. Jak zwykle naszym kosztem? Komentarze analityków z rynku handlu ropą: Peter Csaszar z KBC Securities nie przecenia geopolitycznego aspektu umowy, choć także podejrzewa, że może to być element gry Kremla. – Rosyjski Gazprom musiał ugiąć się przed żądaniami PGNiG ze względu na presję UE. Jednocześnie kraj ten nie chce tracić pozycji potęgi energetycznej i znaczącego eksportera w regionie. Stara się zapewnić jak największe wpływy do budżetu. Większą możliwość na to daje mu teraz sprzedaż ropy niż gazu, który możemy sprowadzać z różnych kierunków – zauważa analityk. Czy strona polska zadbała w tym kontrakcie o interes polskiego budżetu tak samo jak rosyjska? Jeśli spojrzeć na cenę – to rodzą się wątpliwości. Ciekawa jestem komentarzy Klejowa. Dlaczego mnie dziwi ten kontrakt? „Jeszcze przed tygodniem prezes Orlenu Jacek Krawiec mówił na konferencji prasowej, że jego firma nie potrzebuje nowych wieloletnich umów na dostawy ropy do rafinerii w Płocku. Wystarczą jej umowy zawarte już ze szwajcarskimi firmami Mercuria Energy Trading (do końca 2015 r.) i Souz Petrolium (do końca 2014 r.), które zapewniają 40 proc. surowca dla Płocka. Krawiec nie wykluczał jednak dodatkowych umów, jeśli pojawi się korzystna okazja.” Nie wiemy zatem czy dla Polski to kontrakt korzystny. Wiemy, że taki kontrakt pozwoli rosyjskiemu Rosnieftowi zostać liderem światowym! I na pewno raduje serce ojczulka Putina. Nie mniej niż wcześniejsza ugodowość premiera Pawlaka, który hojnie rezygnował z naliczonych kar wobec PGNige. (polecam szczegóły na blogu Przemka Wojciechowskiego!)*
Nie tak dawno Witek Gadowski sygnalizował, że na Mazurach odbywa się obecnie szkolenie Hamasu. Ten wątek podejmuje także Przemysław Wojciechowski w swoim najnowszym wpisie. A w nim i biznes na ropie i biznes z Iranem(!). Na kilometry pachnie wszystko służbami. Warto pilnie obserwować jak się sytuacja będzie rozwijała. Polecam szczególnie akapit poświęcony dostawom do Iranu objętego międzynarodowym embargiem, w które podobno jest zamieszany doradca pewnego wysokiego rangą członka rządu Tuska. Wojciechowski pisze: „Byłem zdziwiony, nawet bardzo, kiedy dowiedziałem się, że na Mazurach szkoli się członków Hamasu. Chodzi nie o szkolenia które odbywały się w latach 70 tych, czy 80 – tych, ale o te , które przeprowadza się obecnie. Przecież to wbrew logice, wbrew naszym interesom, kierunkom i zobowiązaniom. Chyba, ze się mylę, że to bardziej złożona gra i kombinacja. Zakładam także i to. Czy mam także przyjąć podobne założenie w sprawie zastanawiających informacji o handlu z Iranem? Czy możliwe jest, aby asystent członka polskiego rządu był powiązany z firmą , która uczestniczy w handlu z irańskimi podmiotami? Handel ten miałby obejmować tzw. materiały podwójnego zastosowania, takie jak części samolotowe, tzw. sztuczną skórę, ampułki – zastrzyki przydatne w krytycznych stanach organizmu. Podwójne zastosowanie tych przedmiotów jest oczywiste. Jeśli tak to jest to pogwałcenie wielu międzynarodowych postanowień, a przynajmniej moralnie bardzo wątpliwe. Czy to możliwe? Chcę wierzyć, że nie. „Premier Tusk z ministrem Cichocki mocno służby chcą brać w ryzy. Odejście Bondaryka, zapowiadane zmiany w strukturze ABW, (których raczej nie pochwala Komorowski) świadczą o rozjechaniu interesów KPM i Pałacu. Tusk i jego ministrowie serwują nam także ustawę tak opisaną „Celem ustawy jest także umożliwienie funkcjonariuszom lub pracownikom państw członkowskich Unii Europejskiej i innych państw stosujących dorobek Schengen oraz państw trzecich udziału we wspólnych operacjach na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej. Dotyczy to sytuacji, w których Rzeczpospolita Polska będzie potrzebować międzynarodowej pomocy w postaci interwencji odpowiednich służb, w przypadkach ochrony porządku i bezpieczeństwa publicznego, zapobiegania przestępczości, w trakcie zgromadzeń, imprez masowych, klęsk żywiołowych, katastrof oraz innych poważnych zdarzeń. „Ciekawe - prawda?. A z drugiej strony coraz więcej wycieka niekorzystnych informacji dla ekipy Tuska i zdjęty został parasol ochronny. Czyżby Tusk próbował budować własny? I z jakiego powodu?Zapewne pytań jest więcej. Dołożyłabym do tych informacji jeszcze jedna: ekipa około Tuskowa ewidentnie nie jest zachwycona happeningiem z marszałkiniami RP. Wystarczy posłuchać Ewy Kopacz broniącej Wandy Nowickiej. Inne zupełnie oceny jak pokazałam na wstępie dobiegają zza drzwi pałacu prezydenckiego.Oj, będzie się działo.
*Waldemar Pawlak w obłokach gazu
http://przemekwojciechowski.blogspot.com/2012/11/waldemar-pawlak-w-obokach-gazu.html
**bliskowschodni trop, czyli niebezpieczne zabawy
http://przemekwojciechowski.blogspot.com/search?updated-min=2013-01-01T00:00:00-08:00&updated-max=2014-01-01T00:00:00-08:00&max-results=3
Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,75248,13336309,Orlen_pojedzie_na_kremlowskiej_ropie_za_46_mld_zl.html#ixzz2JxJk68l2
Małgorzata Puternicka/1Maud
JOHN MAYNARD MORDASEWICZ Jeremi Mordasewicz napisał, że „profesor Robert Gwiazdowski uważa, że nie stać nas na oszczędzanie na emeryturę w otwartych funduszach emerytalnych (OFE) i powinniśmy ograniczyć się do systemu repartycyjnego, w którym pokolenie aktualnie pracujących finansuje na bieżąco wypłacane emerytury”.
www.wyborcza.biz/biznes/1,100897,13332475,Czy_chcemy_by_wnuki_pracowaly_na_nasze_emerytury_.html
Wszyscy Keynesiści chyba tak mają. Czyjś pogląd trzeba troszkę zmienić, żeby łatwiej było go „obalić”. Tak sam Wielki Lord John zrobił z prawem Saya. Ja jestem bowiem za tym, żeby ludzie oszczędzali na swoje emerytury. I bynajmniej nie uważam, że „powinniśmy ograniczyć się do systemu repartycyjnego” W „Emerytalnej katastrofie” napisałem nawet jak mogą to robić. Jeremi najwyraźniej jej nie czytał. A wie. Podobnie jak Keynes wiedział, co Mises napisał w „Teorii kredytu i pieniądza”. Chodź też nie czytał. Więc może jeszcze raz. W wersji dla „opornych”. Emeryturę „obywatelską” lub „państwową” proponujemy po to, żeby każdy, kto twierdzi – jak Jeremi – że ludzi trzeba „ubezpieczyć” pod przymusem, bo inaczej sami się o siebie nie zatroszczą, nie mogli nam zarzucić, że się nie troszczymy o tych, którzy się nie zatroszczą o siebie. Na więcej oszczędzajmy. Inwestujmy, grajmy na giełdzie. Kupujmy świadectwa udziałowe. Nawet OFE. Tylko skoro są one takie dobre – to dlaczego są przymusowe? Jakby były dobrowolne nie mielibyśmy się o co spierać! Gwiazdowski
Jadwiga Staniszkis: to błąd dyktowany brakiem kompetencji Donalda Tuska Wewnętrzne zróżnicowania gospodarek w sferze euro dotyczące ich efektywności, konkurencyjności i długofalowych szans zrównoważonego rozwoju, ukrywane przez posiadanie wspólnej waluty, próbuje się uchwycić poprzez szacowanie teoretycznych kursów euro do dolara w poszczególnych krajach. Tzw. kursów "fair" które pozwoliłyby im na zachowanie długofalowej konkurencyjności. Różnice są ogromne (ponad 30 proc.). Utrzymywany przez Europejski Bank Centralny kurs jest dla najsłabszych gospodarek zawyżony. I hamuje ich rozwój. A - w połączeniu z restrykcyjną polityką dyscyplinowania - oznacza ich nieuchronne cofanie się, mimo wyrzeczeń. Unia bankowa utrwali tą chorą uniformizację. Zwiększy ilość narzędzi nacisku (także politycznych) na kraje słabe, a zmniejszy ryzyko dla gospodarki najsilniejszej, niemieckiej. Wprowadzenie polskiej gospodarki do tego systemu jest błędem dyktowanym oportunizmem i brakiem kompetencji premiera Tuska. Możliwości spekulacji nawet wewnątrz sfery euro (ze względu na zróżnicowane, realne kursy do dolara) są olbrzymie. U nas będą jeszcze większe ze względu na nieodpowiedzialne zapowiedzi Tuska wyznaczenia już teraz daty wejścia do strefy euro. Nie dyskutujemy jaki model Unii nam odpowiada. Hierarchiczny, federacyjny (z którego, paradoksalnie sami Niemcy proponując takie rozwiązanie dla innych, wyłączają - w myśl 23 art. swojej konstytucji - większość decyzji na własnym terenie)? Czy proponowany przez premiera Wielkiej Brytanii, otwarty, elastyczny, z maksymalną indywidualizacją instytucji i procedur aby korespondowały z poziomem i wyzwaniami rozwojowymi danego kraju? Zamiast tego mamy dyskusje ważne, ale w tym momencie zastępcze (związki partnerskie, "mowa nienawiści" itp.). Arbitralny (a równocześnie - niebezpiecznie niekompetentny) premier lubi działać przez zaskoczenie. Wprowadzana sztucznie (wokół tematów zastępczych) fragmentacja sceny politycznej (i dyscyplinowanie własnych szeregów) to część tej metody. A opozycja też dała się wciągnąć w ten styl politykowania! Prof. Jadwiga Staniszkis
Zalety siedzenia przy jednym stole w UE „Te dwa kraje [Niemcy i Francja] koordynują swoje posunięcia nawzajem lecz z nikim innym” – Wolfgang Munchau (dzisiejszy FT) W zeszłym tygodniu prezes NBP Marek Belka przedstawiał Senatowi informację o działaniach antykryzysowych podejmowanych przez NBP mających na celu wejście Polski na ścieżkę wzrostu gospodarczego, odpowiadając na pytania senatorów. Niestety ale mimo wielu dziwacznych odpowiedzi świat dziennikarski kompletnie się tym wystąpieniem nie zajął, mimo że odpowiedzi na pytania senatora Biereckiego, Ciocha i Pęka, a nawet Borowskiego ale wypowiedziane przez poprzedniego prezesa NBP-u budziłyby nie lada sensację. Na samym początku próba zrecenzowania Ministra Finansów żadnego efektu nie dała, poza powołaniem się na poprzednie doświadczeni jako ministra finansów w rządzie premiera Millera i Cimoszewicz. Sytuacja była jedynie o tyle ciekawa, że o ile senator Pęk zawsze był znany z kontestowania polityki „swojego” rządu będąc posłem z PSL-u, to fakt że w obecnej debacie po drugiej stronie aktywnie uczestniczył były marszałek Sejmu również jako przedstawiciel PO, świadczy o niewidocznej dla opinii publicznej zamianie stron w polskiej polityce. O ile w przeszłości Marek Belka znany był z łagodności w akceptowaniu sprzyjającym spekulacjom wysokim stopom procentowym ustanawianym przez NBP (wbrew deklaracjom), to i obecnie wypowiadał się tak jak gdyby nie do końca się orientował jakim sygnałem dla „spekulantów” z którymi chce walczyć jest brak zrozumienia prawa parytetu stóp procentowych przez szefa banku centralnego. Przy czym nie chodzi tu o to, że na pytanie senatora Biereckiego o opinię NBP dotyczącą aktualizacji tworzonego programu konwergencji (APK 2013) którą pomylił z kryteriami konwergencji, ale z odpowiedzi na jak się okazało podchwytliwe pytanie senatora Biereckiego o ocenę faktu że złotówka była ostatnio najmocniejszą walutą. Otóż okazało się że prezes NBP nie ma przemyśleń na ten temat i uważa że historycznie to czasami była ona słabsza a czasami była silniejsza. Nie tylko nie odniósł się do tego jaki to miało wpływ na ograniczenie opłacalności eksportu i schłodzenie gospodarki, ale również na operacje spekulantów którzy inwestując w obligacje rządowe wysoko oprocentowane w Polsce mają podwójną korzyść, gdyż na dodatek przy wycofaniu się z inwestycji zarobili na kursie walutowym kosztem wartości aktywów NBP. Nawet w świetle stwierdzeń o zmienności siły złotego jako niekompetentne należałoby traktować populistyczne stwierdzenia o tym, że ci „którzy spekulują na złotym, mogą zderzyć się z NBP” w sytuacji kiedy obiecanie interwencji w obronie złotego jest właśnie zachętą do spekulacyjnych inwestycji w naszym kraju. Podobnie odżegnywanie się od chęci przejęcia kontroli nad KNF-em, po pytaniu senatora Ciocha, świadczyło nie tylko o publicznym zapewnieniu respektowania podziału „wpływów” w obozie rządowym, ale i o kompletnym braku zrozumienia dlaczego został on organizacyjnie wyłączony z NBP. W sytuacji kiedy dzisiejszy Financial Times w artykule Wolfganga Munchau „The eurozone crisis is not finished” przestrzega, że na dokapitalizowanie banków eurostrefy potrzeba od €500 do jednego biliona euro, oraz konkludując stwierdza że dążenie do renacjonalizacji banków oznacza brak stabilności unii monetarnej, to w tym samym czasie szef NBP wprost obiecuje, że w razie wycofania się zagranicznych kapitałów z banków w Polsce które one kontrolują, dostarczy tym bankom płynności „w ilości nieograniczonej”(sic!) Jako osoba która była autorem utworzenia KNF-u jako instytucji poza strukturami NBP, właśnie dlatego aby każdy prezes NBP nie był właśnie przedmiotem takowego szantażu zamarłem na chwilę – w ciągu paru minut szef Banku Centralnego dwukrotnie „zachęcał” do operacji spekulacyjnych godzących w interes podatników na wielką skalę. Również w odpowiedzi na sens ograniczenia kompetencji nadzoru też usłyszeliśmy wiele o solidarności europejskiej, która ma się nijak do przebiegu rzeczywistych procesów. Gdyż jak pisze wprost Wolfgang Munchau, a co każdego niezależnego obserwatora nie powinno dziwić, nie będzie ani wspólnej gwarancji depozytów („there will be no common deposit insurance”) ani większej solidarności europejskiej w tej materii. Munchau pisze wprost, że obecny proces tworzenia skonsolidowanego nadzoru skończy się na tym, że jedynie pieniądze krajów wierzycielskich będą chronione kosztem pozostałych: „It will end up protecting only the taxpayer of the creditor countries from bank failures in the debtor countries.” Ponadto tłumacząc senatorom o konieczności zasiadania za europejskim stołem decyzyjnym prezes NBP nie wspomniał ani słowem o tym, że tylko parę państw siedzących za nim ma cokolwiek do powiedzenia, gdyż konsultacje przebiegają jedynie na linii Niemcy-Francja a inni nie są do tego procesu włączeni: „The two countries have co-ordinated their moves with each other, but with nobody else.” Oraz że obecne propozycję tych dwóch państw idą w kierunku podporządkowania proponowanych regulacji interesom ich największych instytucji finansowych: „the ultimate intent of the Franco-German legislation is to secure the position of their national champion banks.” Brak ostrzeżenia opinii publicznej jest o tyle dziwne kiedy wiadomo, że nawet propozycje Komisji Europejskiej dotyczące jedynie dyskusji na temat już prezentowanych dezyderatów prezesa banku centralnego Finlandii Erkki Liikanena przestały być nawet podstawą do rozważań, w sytuacji kiedy siedzący przy tym mitycznym jednym stole szefowie Niemiec i Francji już ustalili… czym ta rozmowa ma się zakończyć. Odpowiedz na pytanie senatora Pęka o opłacalność naszej pożyczki pomocowej dla państw eurostrefy była również szokująca, gdyż okazało się że jest to pożyczka na 0,3-0,4%! Przy czym argumentacja była jeszcze bardziej przygnębiająca, gdy się okazało się że całość polskich rezerw jest lokowana właśnie na taki pozorny zysk. W sytuacji kiedy jednocześnie minister finansów emituje swoje zobowiązania na wielokrotnie wyższy procent, powyższe operacje stają się wyjątkowo nieopłacalne. Aż dziw, że w tym kontekście nie padła odpowiedz na jakiej podstawie NBP wpłaca miliardowe wpłaty do budżetu państwa – realne pieniądze z „papierowego” zysku i dlaczego wzorem Niemiec nie inwestował/uje w złoto. Oraz o tym czy konstytucyjny zapis zakazujący Bankowi Centralnemu zakupu obligacji własnego państwa ma sens, w czasach w których zarówno EBC, Fed, Bank Anglii i ostatnio Bank Centralny Japonii drukują pieniądze w setkach miliardów. Zgodnie ze smutnymi konkluzjami jakie można było odnieść po debacie w Senacie, robią oni to tylko po to aby inwestorzy zagraniczni mieli środki na dalsze wykupywanie Polski i to z gwarantowanym zyskiem, gdyż w razie czego pozwolimy im się opłacalnie wycofać kapitały z naszego kraju. Kosztem przejęcia ich miliardowych strat bankowych jak i „wyczyszczenia” rezerw NBP w sytuacji załamania wartości waluty, do czego prowadząc błędną politykę się przyczyniamy. Pocieszeniem nie jest fakt braku nagłośnienia debaty która się odbyła w Senacie, gdyż cały przekaz do inwestorów zagranicznych dotarł i jedynie przeciętny Kowalski jego nie zrozumiał, bo odróżnienie punktów bazowych od procentowych było dla niego zbyt trudne. Dr Cezary Mech
Ludzie bezdomni Nawet już nie mówimy, jak Żeromski – ludzie bezdomni. Mówimy – bezdomni. Bezdomni i bezosobowi…
1. Gdy Polskę zasypuje śnieg i ścinają mrozy, słyszymy niemal codziennie suche, beznamiętne komunikaty, że zamarzło gdzieś dwóch, trzech, pięciu bezdomnych. Albo że gdzieś się tam spalił jakiś barak, a w zgliszczach też znaleziono ciała bezdomnych, którzy ogrzewali się przy ogniu i nieszczęśliwie spłonęli albo zaczadzieli. Bez większych emocji przyjmujemy te wiadomości – no cóż, zima, wiadomo, że bezdomni zamarzają. I nawet już nie mówimy, tak jak Żeromski – ludzie bezdomni. Już nie ludzie, tylko bezdomni i bezosobowi.
2. Coraz więcej mamy tych bezdomnych, to jeden z sukcesów obecnej liberalnej i niezbyt przejmującej się ludźmi władzy. I coraz mniej obchodzą władzę ci bezdomni. Pomagają im ludzie dobrej woli, pomagają schroniska brata Alberta, pomaga katolicka Caritas, a władza państwowa czasem potrafi zachować się tak, jak bodaj trzy lata temu we Wrocławiu, gdy w 20-stopniowe mrozy policja wypędzała i biła bezdomnych, którzy chcieli się ogrzać na dworcu kolejowym. Było o tym kilka artykułów w gazetach, potem sprawa ucichła. No cóż, to tylko bezdomni.
3. A od czasu do czasu słyszymy, że gdzieś tam ktoś, jakaś banda łobuzów, ot tak dla zabawy pobiła albo i zabiła bezdomnego. Ostatnio usłyszałem, że zostali skazani przez sąd trzej sprawcy, którzy zabili człowieka bezdomnego w Chrzanowie. Dopadli ofiarę gdzieś w parku. Jeden z bandytów najpierw pobił tego człowieka,połamał mu kości policzkowe, a następnie dwaj inni skrępowali mu taśmą nogi, potem wzięli za ręce i nogi i wrzucili, ot tak dla zabawy z 3 metrowego mostu na dno kamienistego potoku. Nieszczęśnik zginął na miejscu, gdyż uderzenie o kamienie rozbiło mu czaszkę. Zabicie człowieka dla rozrywki, dla zabawy, dla udręczenia i pogardy, to najcięższa zbrodnia,jaką można sobie wyobrazić. Sprawcy dobrze wiedzieli, musieli wiedzieć, że wrzucając pobitego, związanego człowieka z mostu do rzeki, zabijają go. Bo jeśli nawet nie zabiłby się o kamienie, to zapewne by się utopił. Z premedytacją, z zimna krwią, ze szczególnym okrucieństwem dokonana zbrodnia. Skoro to wszystko wyglądało, jak to opisał sąd w wyroku, jedyną sprawiedliwą karą powinno być dożywocie. Niech Państwo zgadną jaki zapadł wyrok? Dwa i pół roku dla tego co pobił i po 4 lata więzienia dla tych, którzy zabili biednego człowieka, wrzucając go do rzeki. Sąd Okręgowy w Krakowie uznał, że to nie było zabójstwo, tylko pobicie, a śmierć ofiary była niezamierzona. Mam jedno logiczne wyjaśnienie takiego wyroku. Sędziowie uznali, ze napastnicy co prawda zabili, człowieka, ale to tylko bezdomny był. Interweniowałem w sprawie tego wyroku u Prokuratora Generalnego, zapewne będzie wniesiona apelacja na niekorzyść oskarżonych, bo łagodność, z jaką potraktowano oprawców woła o pomstę do nieba.
4. Wyrok wydali sędziowie, których jak widać nie do końca przejęła śmierć bezbronnego, bezdomnego człowieka. Ten niedostatek wrażliwości nie bierze się jednak z niczego. Gdzieś w naszym państwie, w naszych władzach i urzędach, a po trochu chyba i w naszych duszach tracimy wrażliwość dla drugiego człowieka, zapominamy o jego godności. Na widok bezdomnego człowieka niejedna twarz odwraca się z obrzydzeniem. Bo brudny, bo pewnie pijak, który sam sobie zgotował ten los. Ale wielu spośród bezdomnych to ofiary współczesnego świata, w którym właściwie nie miejsca dla słabych. Jeśli ktoś nie potrafi się przepychać łokciami przez życie, jest cichy, zagubiony, nieśmiały, nikt za nim nie stoi, nikt go nie wspiera – ten zazwyczaj nie ma pracy, nie ma pieniędzy, a gdy zabraknie opiekuńczego serca czy dłoni ojca czy matki, zostaje sam i ląduje na ulicy, wśród ludzi których się boi i którzy nim pogardzają. Są wśród ludzi bezdomnych i tacy, którzy wszystko stracili wskutek czyjegoś oszustwa, jakiejś ludzkiej podłości, są ofiary tak zwanych reform rynkowych, wskutek których wielu ludzi straciło prace i z powodu nędzy spotkała ich eksmisja na bruk.
5. Bezdomność ludzi, ich cierpienie upokorzenie, jest wielkim wstydem naszego państwa, które do takiej sytuacji dopuszcza. Zmiana tej sytuacji, pomoc ludziom w wyjściu z bezdomności, a nade wszystko niedopuszczenie by kolejni ludzie pozbawieni byli dachu nad głową, jest wielkim wyzwaniem dla państwa, choć zapewne nie dla obecnej władzy. A sędziom krakowskim, którzy tak lekko potraktowali zabicie bezdomnego człowieka z Chrzanowa, przydałyby się rekolekcje o wartości i godności ludzkiego życia. Każdego życia…. Wojciechowski
NASZ WYWIAD. Johann: Dla mnie to jest szokujący projekt. Co to ma być? Wzywanie bratniej pomocy, jak w w 1956 na Węgrzech, czy w 1968 w Czechosłowacji? wPolityce.pl: Opisaliśmy na portalu ustawę, która wprowadza groźne rozwiązania, przenosząc uprawnienia polskich funkcjonariuszy na ludzi z obcych formacji, jeśli te zostaną wezwane przez szefa MSW czy szefa policji na pomoc do Polski. Jak Pan ocenia ten projekt ustawy? Wiesław Johann, były sędzia TK, prawnik: Każdy, kto ma inicjatywę ustawodawczą, może przedstawiać Sejmowi projekty. One muszą spełniać warunki formalne. Jednak ważniejsze jest, by one również spełniały standardy dotyczące treści merytorycznej. A ona musi pozostawać w zgodzie z polskim porządkiem prawnym, w tym z konstytucją oraz prawem europejskim. Obecnie mamy natomiast do czynienia z projektem, który narusza polską konstytucję. Ona powiada, że Rzeczpospolita strzeże niepodległości i nienaruszalności swojego terytorium oraz zapewnia prawa i wolności swoim obywatelom. To jest zasada konstytucyjna. Jednak z racji naszej obecności w Unii Europejskiej mamy w ustawie zasadniczej przepisy, które mówią, że Polska na mocy umów międzynarodowych może przekazać organowi międzynarodowemu kompetencje władzy państwowej. To wynika z art. 90. Należy również pamiętać, że każda umowa międzynarodowa ma pierwszeństwo przed polską ustawą. Jednak dla polskiego porządku prawnego najważniejszym dokumentem jest polska konstytucja. Nie ma możliwości, by jakakolwiek norma międzynarodowa była przed polską konstytucją. Ten wywód jest konieczny, żeby zrozumieć z czym mamy do czynienia.
A z czym mamy? Opisywany projekt wprowadza możliwość udziału funkcjonariuszy państw obcych w patrolach, działaniach na rzecz porządku publicznego, przy zabezpieczaniu imprez masowych itd. Ustawa daje możliwość udziału obcych sił porządkowych, czyli policji i wojska. Żeby do tego doszło muszą zaistnieć odpowiednie przesłanki. Ustawa mówi, że o tych przesłankach decyduje albo szef MSW albo m.in. główny komendant Policji. Te zapisy mówią więc, że na podstawie decyzji szefa MSW czy komendanta kompetencje polskich organów porządkowych przejmują funkcjonariusze państw obcych. I na mocy projektu mają otrzymać cały arsenał praw przysługujących polskim funkcjonariuszom. Co szczególnie niepokojące, ta ustawa nie dotyczy jedynie państw strefy Szengen, ale również innych. To dotyczy każdego innego państwa, zarówno z UE, jak i spoza, np. Białorusi czy Rosji. Odpowiedni funkcjonariusze publiczni mogą wezwać funkcjonariuszy z innych krajów do Polski. I oni będą działać na terenie państwa polskiego, np. przy uśmierzaniu zamieszek, przy zabezpieczaniu stadionów czy manifestacji. To jest porażające. Ustawa jest niekonstytucyjna, ponieważ państwo na mocy nie umowy, ale decyzji urzędnika przekazuje część swoich kompetencji. To jest możliwe jedynie na mocy umowy międzynarodowej. To sprawie, że według mojej wiedzy omawiana ustawa jest niezgodna z artykułem 2, 5 i 90 konstytucji.
Jak Pan ocenia pomysł powstania tego projektu? To jest kuriozum. Dla mnie to jest szokujący projekt. Co to ma być? Wzywanie bratniej pomocy, jak w było w 1956 na Węgrzech, czy w 1968 w Czechosłowacji? To jest jakieś głębokie nieporozumienie. To jest przecież oddanie kompetencji polskich organów w ręce funkcjonariuszy państwa obcego. Oni mają mieć ogromnie szerokie uprawnienia w Polsce. W mojej ocenie wprowadzenie tej ustawy to bezsens, nie wiem po co jest ten projekt. Polskie służby porządkowe muszą prosić o pomoc zza granicy? W jakim celu?
Rozmawiał Stanisław Żaryn
Eksperci komisji Millera zdezerterowali. Nie wykorzystali szansy, by bronić tez swojego kulawego raportu Dziś (05.02. 2013 roku) odbyła się na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie konferencja naukowa „Debata Smoleńska” organizowana przez Stowarzyszenie „Doktoranci dla Rzeczypospolitej”. Na konferencję zostali zaproszeni eksperci Komisji Millera oraz eksperci Parlamentarnego Zespółu ds. zbadania przyczyn katastrofy TU-154 M z 10 kwietnia 2010 r. Nikt z tej pierwszej grupy się nie pojawił, choć byłaby to doskonała możliwość, by rozwiać wątpliwości opinii publicznej i ewentualnie obalić tak zwane „spiskowe teorie”. Nikt się nie odważył, a siła argumentów naukowców była porażająca. Pierwsza część debaty poświęcona była przygotowaniom do wizyty w Katyniu. Głos zabrał były szef BOR Andrzej Pawlikowski. W ostrych słowach skrytykował sposób zabezpieczenia przez BOR wizyty prezydenta 10 kwietnia 2010 r. Podkreślił, że jedyna osoba z Biura będąca na płycie lotniska to funkcjonariusz pełniący rolę kierowcy, pozbawiony broni i odpowiednich środków łączności. Pawlikowski sporo miejsca poświęcił szefowi BOR Marianowi Janickiemu; zarzucił mu brak kompetencji, doświadczenia i odpowiedniego wykształcenia. Mówił także, że w czasie pokoju są dwie linie, które mają zapewnić bezpieczeństwo instytucjom państwowym. Jedną linią ochrony jest BOR. Drugą linią jest to co się dzieje w służbach specjalnych. W jednej z interpelacji poselskich padło pytanie, czy po powrocie samolotu z remontu w Rosji było wykonane badanie pirotechniczno-radiologiczne. W odpowiedzi na pytanie zapewniono, że samolot był sprawdzany 10 lutego, a do Polski po remoncie wrócił... w grudniu. W kolejnej części konferencji organizatorzy debaty odczytali dokumentów, które nie zostały przekazane przez stronę rosyjską, mimo próśb strony polskiej. Te dokumenty to m.in.:
- materiał z oblotu terenu katastrofy
- zdjęcia i filmy z miejsca katastrofy
- schemat miejsca zdarzenia
Jednak lista dokumentów jest o wiele, wiele dłuższa.
W dalszej części konferencji o „przyczynach katastrofy; roli brzozy i rekonstrukcji upadku samolotu” mówił prof. Wiesław Binienda. Przedstawił on proporcje skrzydła samolotu i „pancernej brzozy”. Zwrócił uwagę, że Tu-154 jest modelem o dosyć mocnych skrzydłach. Z kolei z badań drzewa wynika, że słynna „pancerna brzoza” była chora, przez co cała konstrukcja drzewa była osłabiona. Z prezentacji prof. Biniendy przy użyciu skrzydła o nawet słabszej konstrukcji niż ta w Tu-154 wynika, że bez trudu przecina ono drzewo. Naukowiec wyjaśnił, że obliczenia były robione dla różnych grubości, ponieważ do tej pory nie wymierzono na miejscu katastrofy grubości materiałów w miejscu kontaktu skrzydła z drzewem. Przy obliczeniach brano też pod uwagę różne kąty natarcia, ponieważ raz pojawiają się opinie, że samolot leciał w dół, a innym razem, że jednak leciał w górę. Aby badania były wiarygodne, przeprowadzono je dla wszystkich możliwych założeń. Nie było żadnego przypadku, w których skrzydło nie przełamałoby drzewa. Naukowcy omawiali także kwestię nitów w ciele ofiar. Dla mnie było interesujące, jak ta część nitu może latać wewnątrz samolotu, żeby trafiać w ciała ofiar jak pocisk – zastanawiał prof. Binienda, a dr Berczyński jeszcze raz podkreślił, że świadczy to o tym, że wewnątrz samolotu musiało panować duże ciśnienie, a na nity działała duża siła rozrywająca. Żeby nity się rozerwały, musiała działać na nie siła rozrywające, duże ciśnienie wewnętrzne. Na poszycie działały siły rozrywające, których tam nie powinno być. Wyrwane nity świadczą właśnie o działaniu ciśnienia od wewnątrz. Albo można je wyrwać przez poszycie, co jest niezwykle trudne albo trzeba go po prostu rozerwać. Taki właśnie sposób rozerwania nitu znaczy, że było bardzo duże ciśnienie w samolocie – wyjaśniał dr Berczyński. Konstrukcja nitów i sposób ich rozerwania świadczą o dużym ciśnieniu wewnętrznym w samolocie. "Nie mówię, że tam była bomba, ale musiało być duże ciśnienie wewnętrzne" - podkreślił Berczyński. To nie był jeden rozerwany nit, było ich wiele – zaznaczył. Dr Berczyński mówił także o innych katastrofach lotniczych oraz o tym jak postępowano w takich sytuacjach, porównując to do skandalicznego postępowania w przypadku katastrofy smoleńskiej. Dr Kazimierz Nowaczyk mówił z kolei o ukryciu ostatniego alarmu TAWS i innych manipulacjach, m.in. synchronizacją czasów z urządzeń samolotu. dr Nowaczyk pokazał w jak prymitywny sposób komisja Millera ukryła ostatni TAWS na grafice dołączonej do raportu Millera. Mówi też o kompromitującym zachowaniu polskich ekspertów rządowych, którzy w raporcie umieścili zdjęcia rosyjskiego dziennikarza Siergieja Amielina, ściągnięte z Internetu, nie mieli natomiast zdjęć wykonanych tuż po katastrofie. Dr inż. Grzegorz Szuladziński dowodził zaś, że przyczyną katastrofy były dwa wybuchy w ostatnich sekundach lotu - na skrzydle samolotu i w kadłubie. Zaznaczył, że wskazuje na to m.in. liczba i rozmieszczenie na bardzo dużej przestrzeni drobnych szczątków samolotu i ofiar i wyraźne ślady wybuchu na konstrukcji. Kadłub samolotu został rozpruty wzdłuż i wywinięty. Główne części kadłuba są wewnątrz puste – zwrócił uwagę Szuladziński. Jego zdaniem ani wybuch, ani stopniowe zniszczenie kadłuba samolotu w wyniku kontaktu z ziemią nie było możliwe – nie było odpowiedniego odcisku na podłożu. Co dla takiej wielkiej konstrukcji (jak Tu-154M) może być przeszkodą terenową? Betonowa ściana, nie drzewo. Drzewo może być przeszkodą blisko gruntu, przy uderzeniu na wysokości 5 metrów nie można mówić o przeszkodzie terenowej, przy tej prędkości – ocenił Szuladziński. Generalnie zupełnie niezrozumiałe jest dlaczego na konferencji nie pojawili się eksperci Komisji Millera. Można to tłumaczyć tylko faktem, iż musieli się bać kompromitacji i tego, że nie obronią swoich tez. Niezalezna.pl
Miałam rację, a teraz Boni się odciął!!! „Długookresowa Strategia Rozwoju Kraju, którą przyjął we wtorek rząd, to ostatni etap budowania nowego porządku strategicznego Polski. Rząd w dokumencie m.in. rezygnuje z opartego o wielkie miasta modelu rozwoju kraju -poinformował szef MAC Michał Boni. W kwestii rozwoju regionalnego w dokumencie przedstawiono model równoważenia potencjału rozwojowego regionów Polski.Jak zaznaczył Boni, oznacza to odejście od "modelu polaryzacyjno-dyfuzyjnego", zaproponowanego w raporcie "Polska 2030. Wyzwania Rozwojowe".Minister dodał, że jest to efekt wielu konsultacji prowadzonych w trakcie pracy nad strategią.
"Chcemy rozwijać nasz kraj nie tylko w oparciu o wielkie miasta, ale o unikalną w Europie sieć dużych i średnich miast, rozłożonych równomiernie geograficznie. Dostrzegamy w tym duży potencjał dla zrównoważonego rozwoju Polski"- napisał minister.”
http://wpolityce.pl/wydarzenia/46389-uwaga-przyjeta-z-hukiem-kilka-lat-temu-strategia-polska-2030-juz-nie-obowiazuje-co-zabawne-zdecydowal-o-tym-rzad
Ja się zabiję, zaraz się zabiję!! Albo upiję, albo już sama nie wiem co!
Porównajcie tylko >System osadniczy kształtuje się najdłużej i najwolniej ulega zmianom. Źródła obecnego kształtu polskiego systemu osadniczego tkwią w średniowieczu. W zestawieniu z krajami europejskimi o porównywalnej wielkości Polskę cechuje jedna z najkorzystniejszych – policentryczna - struktura osadnicza. Wynika to m.in. z braku dominacji miasta stołecznego i względnie równomiernego rozmieszczenia miast na obszarze kraju i ich stosunkowo dobrej (w wymiarze ilościowym, nie jakościowym) dostępności transportowej. Policentryczny system miast stwarza dla działalności gospodarczej dobre warunki uzyskiwania wysokich korzyści skali i korzyści aglomeracji; umożliwia komplementarność funkcjonalną miast zajmujących różne poziomy w hierarchii; pozwala na włączenie w procesy rozwoju zasobów materialnych i kapitału społecznego poszczególnych regionów kraju. [....] System policentryczny uznaje się także za bardziej efektywny [....] aniżeli układ silnie skoncentrowany lub rozproszony.
I tak dalej > reszta w linkowanych notkach.
http://eska.salon24.pl/398538,szukajcie-a-znajdziecie-res-publica-cd
http://eska.salon24.pl/398114,res-publica-na-weekend
Łomatko, wyszło na moje, cud się stał czy co? To oczywiście nic jeszcze nie znaczy, bo przecież przyjęta przez rząd i skierowana do sejmu Koncepcja Przestrzennego Zagospodarowania Kraju (KPZK) mówi co innego, więc nie wiem, co oni kombinują, ale oczywiście jutro sprawdzę. Niemniej sam fakt, że już odcięli się od tej metropolizacji, zupełnie wywraca cały pomysł Polska 2030. I mam takie podejrzenie, że kierunek Niemcy przestaje obowiązywać, bo kasy z UE nie będzie. Cóż, pożyjemy, zobaczymy... Ale sam numer jest przedni – Boni odciął się sam od siebie i od pani Bieńkowskiej... ESKA
Piotr Cywiński dla wPolityce.pl: Polacy na celowniku. Ekipa premiera Tuska przygotowuje ustawę, która umożliwi rządowi wezwanie zbrojnej, „bratniej pomocy” z zagranicy Czy niemieccy policjanci będą mogli wjechać swymi radiowozami i strzelać do Polaków na terenie Polski? Czemu nie. Czy białoruskie, rosyjskie i jakiekolwiek inne służby z obcych państw będą mogły rozprawiać się z naszymi rodakami na obszarze naszego kraju? Czemu nie. Wystarczy tylko, aby zostały o to poproszone przez polskie władze. Tak w każdym razie zakłada „Projekt ustawy o udziale zagranicznych funkcjonariuszy lub pracowników we wspólnych operacjach lub wspólnych działaniach ratowniczych na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej”, przygotowany przez rząd Donalda Tuska. Stosowne pismo zostało już w tym celu wystosowane 18 stycznia (Druk nr 1066) do marszałek Sejmu Ewy Kopacz… Jak uzasadnia premier Tusk, chodzi oczywiście o „wykonanie prawa Unii Europejskiej”. Dla ścisłości, projekt dotyczy, cytuję: „funkcjonariuszy lub pracowników Policji, Straży Granicznej, Biura Ochrony Rządu, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego lub Państwowej Straży Granicznej”, w celu „ochrony porządku i bezpieczeństwa publicznego oraz zapobiegania przestępczości”. Mogą być to zarówno służby z krajów UE, jak i spoza wspólnoty. Ze stosownym wnioskiem o „pomoc” zagranicy będzie mógł występować np. komendant policji, a w razie „większej liczby” liczby niż dwustu funkcjonariuszy, minister spraw wewnętrznych, na okres 90 dni, z możliwością przedłużenia ich pobytu. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do projektu ustawy na internetowej stronie http://sejmometr.pl/sejm_druki/2202449,
w którym drobiazgowo określono zasady dotyczące ludzi i sprzętu zagranicznych służb, mających uczestniczyć w różnorakich akcjach na terenie naszego kraju. Zgodnie z Art. 8 projektu tej ustawy, zagraniczni funkcjonariusze jednej i „więcej niż jednej służby”, biorący udział w operacjach na lądzie, wodzie lub w powietrzu mieliby prawo do występowania w mundurach, do „wwozu na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej i posiadania broni palnej, amunicji oraz materiałów pirotechnicznych i środków przymusu bezpośredniego” oraz do „użycia broni palnej”. Dla formalno-prawnego umożliwienia tych działań proponuje się dostosowanie kilkunastu dotychczas obowiązujących ustaw. Jak zaopiniowano, „obowiązujące umowy i porozumienia oraz akty prawne Unii Europejskiej dotyczące współpracy w ochronie porządku publicznego i bezpieczeństwa z innymi państwami, w większości przypadków stwarzają podstawy do zapewnienia wsparcia polskich służb porządku publicznego przez siły podobnych służb innych państw”, jednak istniejące porozumienia są zbyt ogólnikowe, co powoduje, że współpraca ta „bywa nieefektywna i niewystarczająca”. Szef MSZ, a ściślej, z upoważnienia Radosława Sikorskiego, podsekretarz stanu Maciej Szpunar podsumował w piśmie z 14 grudnia 2012 r.: „w związku z przedłożonym projektem ustawy pozwalam sobie wyrazić poniższą opinię: projekt jest zgodny z prawem Unii Europejskiej”. Jeśli zatem ktoś miał wątpliwości, czy UE nie staje się „Stanami Zjednoczonymi Europy”, teraz ma jasność. Ba, wspólnota będzie jeszcze lepiej zorganizowana niż jakieś tam USA, gdzie każdy może posiadać broń, a stanowa policja ma ściśle określony teren działania, kończący się na ich granicach właśnie. Rzecz oczywista, nie neguję potrzeby uściślenia współpracy ponadgranicznej na tzw. obszarze Schengen w Europie, oraz z krajami przyległymi do wspólnoty, na rzecz usprawnienia walki z różnorakimi żywiołami, jak powodzie, pożary, w dziedzinie wszelakiego ratownictwa. Nie ma to jednak nic wspólnego z walką z żywiołem ludzkim - jak ładnie określa to projekt ustawy – współpracą „służącą ochronie porządku i bezpieczeństwa publicznego na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej” (…), szczególnie w zwalczaniu terroryzmu i przestępczości transgranicznej”. Mimowolne skojarzenia z tzw. bratnią pomocą z przeszłości nasuwają się same... Kolejna, polska fobia? Że powtórzę pytanie postawione na początku: czy niemiecki, białoruski, rosyjski i jakikolwiek policjant obojętnie skąd będzie miał prawo strzelać do Polaków na terenie naszego kraju…? Piotr Cywiński
Zablokowanie środków na drogi, źle wróży naszym negocjacjom budżetowym
1. W poprzednim tygodniu wybuchła afera związana z przerwaniem płatności z budżetu UE na projekty drogowe w Polsce na kwotę 957 mln euro (około 3,5 mld zł) i zapowiedzią nie przekazywania dalszych środków na takie projekty na łączną kwotę 4 mld euro, jeżeli Polska dostatecznie szybko nie zagwarantuje wyeliminowania nadużyć w tej dziedzinie. Bardzo nerwowe publiczne reakcje ministrów rozwoju regionalnego i transportu na tę decyzję KE i nazwanie jej skandaliczną przez minister Bieńkowską, tylko potwierdzają, że wcześniejsze bagatelizowanie przez stronę polską tego problemu (zmowę cenową na 3 projektach drogowych ABW wykryła już jesienią 2009 roku), odbije nam się czkawką w końcówce negocjacji budżetu na lata 2014-2020. Zrozumieli to także wspomniani ministrowie, stąd ich nagły wyjazd do Brukseli i próba załagodzenia sporu z Komisją, tyle tylko, że mleko się już wylało, a tzw. płatnicy netto tylko czekają na kolejne preteksty do cięć wydatków budżetowych na przyszłą 7- latkę.
2. Trzeba w tym miejscu przypomnieć, że w sierpniu 2012 roku w projekcie budżetu UE na lata 2014-2020 znalazło dla Polski 80 mld euro na politykę spójności i 35 mld euro na Wspólną Politykę Rolną (21 mld euro w ramach I filaru na dopłaty bezpośrednie i 14 mld euro w II filarze na rozwój obszarów wiejskich). Przeliczając te kwoty w euro na złote tylko po kursie 4 zł za 1 euro na politykę spójności mieliśmy więc otrzymać 320 mld zł, a na WPR 140 mld zł. Przyjmując jeszcze za dobrą monetę deklaracje ministrów rolnictwa (poprzedniego Marka Sawickiego i obecnego Stanisława Kalembę), że mocno zabiegają o wyrównanie dopłat rolniczych do średniej unijnej (270 euro do hektara), powinniśmy jeszcze doliczyć do środków I filara w ramach WPR- 7 mld euro czyli kolejne 28 mld zł. Tak więc w projekcie budżetu UE na lata 2014-2020 dla Polski powinno się znaleźć około 122 mld euro czyli blisko 490 mld zł.
3. Niestety już dotychczasowa redukcja ogólnych wydatków budżetu UE o 75 mld euro w dużej mierze dokonała się kosztem polskiej koperty narodowej. Zamiast 80 mld euro na politykę spójności dla naszego kraju pozostało już tylko 72,4 mld euro (redukcja o 7,6 mld euro), ponad 3 mld euro straciliśmy także w ramach II filara WPR.A więc na 75 mld euro cięć wydatków w budżecie UE, ze środków przewidzianych dla naszego kraju zabrano blisko 11 mld euro czyli złożyliśmy się na dotychczasowe oszczędności unijne w ponad 15%. To prawda, że jesteśmy największym beneficjentem funduszu spójności ale na 27 krajów, które korzystają z budżetu UE oszczędności kosztem koperty narodowej przypadającej naszemu krajowi są już do tej pory niezwykle wysokie.
4. Przed ostatnią rundą negocjacji budżetowych najwięksi płatnicy netto zażądali kolejnych cięć na kwotę przynajmniej 20 mld euro. W ten sposób zmaterializuje się wcześniejsze żądanie 11 płatników netto, redukcji budżetu UE na lata 2014-2020 o kwotę 100 mld euro. Do tej pory nie wiadomo w jakich dziedzinach będą dokonane te cięcia. Czy będą to cięcia w wydatkach na administrację unijną jak życzył sobie premier W. Brytanii David Cameron czy też administracja się jakoś obroni, a znowu zmniejszone zostaną wydatki na dwie najważniejsze unijne polityki : spójności i rolną? Jeżeli wybrano by to drugie rozwiązanie, to ucierpią po raz kolejny środki dla Polski i znowu ulegną zmniejszeniu sumy na politykę regionalną i rolnictwo o kolejne miliardy euro. Poważne błędy w wykorzystywaniu środków finansowych z obecnej perspektywy finansowej, a także brak szybkiej reakcji polskiego rządu na nadużycia, niestety będą dodatkowym argumentem w ograniczeniu funduszy dla naszego kraju. Przyznał to ostatnio w wywiadzie unijny komisarz ds. budżetu Janusz Lewandowski, choć oczywiście korzystał także z ciężko wypracowanej przez 5 lat rządzenia przez Platformę formuły „Polacy nic się nie stało”. Kuźmiuk
Czy Konstanty Gebert przeprosi prof. Krasnodębskiego z równą mocą jak w niego (nieuczciwie) uderzył?Początek formularza Media Watch Czy Tusk właśnie sprzedał Polskę? Ostatnie wydarzenia wskazują, że Tusk – za cenę stanowiska w strukturach UE – dogadał się z Merkel i Hollandem, że sprzeda Polskę w sytuacji, gdy Unii grozi rozpad - po wyjściu z jej struktur Wlk. Brytanii. Jest to akt porównywalny do zdrady stanu, aktu kapitulacji i poddania się Polski – w istocie władzom Niemiec i Francji, które de facto rządzą dziś wstrząsaną kryzysami Europą. Może być zaskakujące, że w sytuacji dramatycznego zadłużenia Polski, gwałtownie rosnącego bezrobocia, katastrofalnej sytuacji demograficznej Polski, przy równocześnie galopującej emigracji, a także - w sytuacji katastrofy służby zdrowia, budownictwa mieszkaniowego i zaniku polskiego przemysłu - Tuska te sprawy w ogóle nie interesują. W tej dramatycznej sytuacji, Tusk, niczym oszalały dyktator usiłuje przepchnąć przez Sejm związki partnerskie, by uzyskać zaufanie Francji, która w sobotę przyjęła ustawę dopuszczającą związki małżeńskie pederastów, w myśl której: Związek małżeński może zostać zawarty przez dwie osoby tej samej płci lub różnych płci. Ale w tym szaleństwie Tuska jest metoda… Tusk bowiem, równocześnie pcha Polskę do ostatecznej zagłady przewidując, że jego sprawna „maszynka do głosowania” czyli Sejm III RP zatwierdzi już w połowie lutego wejście Polski do paktu fiskalnego. Paktu, który jest nie tylko sprzeczny z prawem unijnym, ale jego konsekwencją będzie utrwalenie zróżnicowania statusu państw członkowskich. Tusk argumentuje to faktem „bycia przy stole” – choć przecież powszechnie wiadomo, że Tusk przy tym stole nie ma nic do gadania, oprócz zgadzania się ze swoimi przedmówcami w osobach Merkel i Hollande. Tusk wykorzystywany jest bowiem, jako argument - marionetka Berlina i Paryża przeciwko Cameronowi, który zażądał dyskusji na temat przyszłości Unii w swoim przemówieniu z 23 stycznia br. w Londynie. Wykorzystanie marionetkowego premiera III RP przez władców Europy jest tak łatwe, jak proste stało się zawieszenie przez Komisję Europejską płatności w ramach refundacji środków z UE na 3,5 mld zł i zagrożenie kolejnych płatności na kwotę 15,5 mld zł – przeznaczonych na budowę polskich dróg i autostrad. Merkel i Hollande mają bowiem w ręku bicz, którym już zaczęli grozić Tuskowi, gdy ten nie zgodzi się na wszystkie warunki, które spełnić musi Polska, by mogła dostać chociaż część z obiecanych 300 mld złotych z budżetu Unii na lata 2014-2010. Unia doskonale wie, jaka jest skala korupcji w Polsce i o ile została przepłacona budowa dróg i autostrad, skoro budowa kilometra autostrady w Polsce jest wyższa niż w Nieczech czy Danii – że nie wspomnę o Chorwacji. Unia spokojnie może pogrozić Tuskowi, że mu zabierze dofinansowanie, by ten - nie oglądając się na nikogo - przeforsował związki partnerskie, pakt fiskalny a następnie – przyjęcie euro. Gdy mu się to uda - nic już wtedy nie zrobimy, poza demonstracjami a la Grecja, czy Hiszpania. Wtedy będzie już za późno na jakąkolwiek interwencję, gdyż interweniować będzie w Polsce Unia: nakazując np. zmniejszenie głodowych emerytur, czy też sprzedaż polskiej ziemi i lasów – jedynego dobra, które nam jeszcze pozostało po niemal całkowitej likwidacji polskiego przemysłu. Przetrzyjmy oczy ! Przecież jeszcze za PRL-u Polska była krajem rolniczoprzemysłowym, by po 20-latch transformacji stać się krajem wyłącznie rolniczym. Bo wyłącznie polska produkcja związana jest z rolnictwem, gdyż Polska samodzielnie produkuje tylko śladowe ilości staków po likwidacji stoczni, zaś główny zysk z produkcji samochodów w Polsce oraz maszyn i urządzeń uzyskują zagraniczne koncerny. Nawet i ze sprzedaży polskiej żywności na terenie Polski, większość zysków trafia do zagranicznych koncernów ! Skoro po 20 latach transformacji Polska pod względem eksportu na głowę (3.8 tys. euro) wyprzedza tylko Bułgarię i Rumunię, zaś daleko – bardzo daleko przed nami są Węgry z eksportem 8.2 tys. euro – obrazuje to skalę zapaści przemysłowej, do której przyczynili się „liberałowie” róznej maści. To oni – lansując teorię prywatyzacji, polegającej na na takim zaniżeniu wartości polskich firm, by można je potem za bezcen sprzedać – ten eksperyment przenieśli siłą rzeczy na cały kraj. Na Polskę: dawną piękną dziewczynę bez posagu, którą dziś - już jako podstarzałą kurtyzanę sprzeda się Europie za parę euro. Bo przecież pracownik Tesco, czy emeryt, po przyjęciu euro – jak prawdziwej Europy nie widział na własne oczy, tak i nie zobaczy za własne 300, czy nawet 500 euro. Chyba, że syn, córka czy wnuczek zaproszą ich do Wlk. Brytanii, gdzie spokojnie żyją i pracują, a której premier oświadczył, że Anglia nigdy nie wyzbędzie się swojej waluty.
„Namawianie dziś do wejścia do strefy euro, i to w momencie rozpoczynającego się ciężkiego kryzysu gospodarczego i finansowego w Polsce, to namawianie do popełnienia harakiri gospodarczego i seppuku w sferze konkurencyjności” – pisze Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK-ów, w portalu wPolityce.pl.
Skoro Tusk z Komorowskim przebierają nóżkami, aby nas teraz na siłę wepchnąć do paktu fiskalnego i jak najszybciej wejść do strefy euro – to równie „postępowa” jak związki partnerskie idea eutanazji – jest paradoksalnie ściśle związana z szykowaniem się do zbiorowego samobójstwa gospodarczego Polski. Jest bowiem sprawdzone, że we wszystkich zacofanych krajach, które przyjęły euro – ta waluta stała się wehikułem dla gwałtownej ekspansji produkcji niemieckiego przemysłu.Już nawet cukier z Niemiec (ale z naszych buraków) jest dziś tańszy niż cukier z Polski ! I tak, rozwiązany zostanie dramatyczny problem nienormalności, jaką jest jeszcze „polskość”... Trzeba przyznać – rozwiązanie to będzie „eleganckie”, nie przypominające dotychczasowych prób wymazania Polski z mapy Europy. I co warte podkreślenia – dokonane naszymi rękami, skoro powierzyliśmy nasz los dyktatorowi z Kaszub, któremu już dawno temu marzyło się odłączenie Kaszub od Polski. Teraz Tusk poszedł na całość… Kapitan Nemo - blog
Marek Król dla wPolityce.pl: "Pragnąc wynagrodzić autorowi cierpienia postanowiłem od tego roku przyznawać tytuł „Geberta Roku” Wzruszyłem się ogromnie cierpieniem resortowych dzieci, prześladowanych za swoich uczciwych rodziców przez prawicowych siepaczy mediów. Łzy zalewały mi oczy kiedy czytałem esej o mowie nienawiści pod tytułem „Moja Polska” Konstantego Geberta w Gazecie. Pragnąc wynagrodzić autorowi cierpienia postanowiłem od tego roku przyznawać tytuł „Geberta Roku”. Chciałbym w ten sposób upamiętnić zasługi tatusia Bolesława w walce z niesprawiedliwym kapitalizmem, jak napisał Kostek. Otóż Bolek Gebert z Tykocina pojechał budować komunizm w USA już w 1912 r. Ten prawy człowiek, jako sowiecki szpieg żarliwie wspierał bolszewików kiedy w 1920 r. chcieli wyzwolić Polskę z kapitalistycznego wyzysku. 17 września 1939r. Bolek Gebert w USA znowu organizował poparcie dla Sowietów i ich zdradzieckiego ataku na Rzeczpospolitą. Marzenie sowieckiego patrioty Geberta spełniło się dopiero w 1945 r. kiedy jako dygnitarz partyjny, dyplomata pracował dla dobra PRL. Z szacunku dla bezprzykładnej obrony sowieckich rodziców przez syna, ustanawiam wyróżnienie Geberta Roku. Nagród i wyróżnień jest w Polsce więcej niż potencjalnych kandydatów. Po katastrofie smoleńskiej widzę bolesny brak wyróżnienia typu Gebert Roku. Ewa Kopacz, dygająca przed Putinem, od dawna zasługuje na Złotego Geberta Roku. Także oddani sprawie Donald Tusk, Jerzy Miller, Palikot z Komorowskim i Turowskim to ciągle niedocenieni laureaci Geberta Roku. Kolejka taka, że Tadeusz Mazowiecki Geberta Roku dostanie chyba pośmiertnie. Tak jak arcybiskup J. Życiński za akcje palenia zniczy na grobach czerwonoarmistów po bratniej pomocy Rosjan po katastrofie smoleńskiej. Niech mennica państwowa przygotowuje już formę do tej nagrody. A jak mi ktoś z prawicy przekręci tytuł na Geberta Kroku lub Goebbelsa Roku to doniosę na niego do samego Michnika. Marek Król
Postęp się cofnął? Wprawdzie karnawał w pełni, ale nikt nie ma do niego głowy, bo cała postępowa Polska pogrążona jest w żałobie z powodu odrzucenia przez tubylczy Sejm wszystkich trzech projektów ustaw przewidujących instytucjonalizację tzw. związków partnerskich. Co bardziej postępowe środowiska nie tylko pogrążone są w żałobie, ale wręcz wiją się ze wstydu - co nawiasem mówiąc, poeta przywidział jeszcze przed wojną, pisząc w poemacie „Wiosna” prorocze słowa: „Ha! Będą ze wstydu się wiły dziewki fabryczne, brzuchate kobyły, krzywych pędraków sromne nosicielki!” Oczywiście jak to przy proroctwach, wszystko mu się pokręciło, bo ze wstydu nie wiją się żadne „brzuchate kobyły”, tylko młode, wykształcone, co to w swoim czasie skwapliwie rozkładały nogi przed Simonem Molem, politycznym uchodźcą z Kamerunu, który z kraju lat dziecinnych, oprócz AIDS, wyniósł również przekonanie, że jeśli będzie wystarczająco często spółkował, to wyrzuci z siebie chorobę. W środowiskach postępowych zazwyczaj wystarczał mu do tego status uchodźcy, ale kiedy dama nie nadążała za postępem, Simon Mol używał argumentu nie do odrzucenia, oskarżając ją o pobudki rasistowskie. To działało bezbłędnie i w rezultacie w warszawskich przychodniach wenerycznych zaroiło się od zaniepokojonych wyznawczyń nieubłaganego postępu. To oczywiście nie był żaden powód do wstydu, uchowaj Boże; jeśli nawet któraś i zachorowała, to były to „chwalebne blizny”, pamiątki bliskich spotkań III stopnia z nieubłaganym postępem: „Ach nie masz pojęcia, co za uczucie; wirusy jak chrabąszcze!” Dzisiaj to co innego; na skutek spisku parlamentarnych konserwatystów okazało się, ze nasz nieszczęśliwy kraj nie tyle wlecze się w ogonie Europy, ale zupełnie odstaje. Jak tu się po tym wszystkim pokazać w Paryżu? Więc nie tylko wstyd , ale również wściekła irytacja. Smutek ogarnął również „wesołków” płci obojga, zwanych z angielska „gejami”, czyli sodomitów i gomorytki, którzy do instytucjonalizacji „związków partnerskich” przywiązywali taką wagę, jakby od tego zależała możliwość osiągnięcia orgazmu. Wiadomo jednak, że sodomici i gomorytki stanowią tylko mięso armatnie przywódców światowego postępactwa, które marzy o ruszeniu z posad bryły świata, czyli wysadzeniu w powietrze cywilizacji łacińskiej, znienawidzonej zarówno przez starszych i mądrzejszych, jak i przez „socjałów nudnych i ponurych”. Jednym z jej fundamentów jest monogamiczna rodzina, którą - zgodnie z testamentem Antoniego Gramsciego - postępactwo zamierza rozpuścić w żrącym roztworze „związków partnerskich”, traktowanych docelowo bardzo szeroko, bo nigdzie przecież nie jest powiedziane, że partnerstwo owo ma być zarezerwowane tylko dla szowinistycznych świń z gatunku ludzkiego, a nie rozciągnięte również na inne „istoty czujące”. Dlaczegóż to tylko „wszyscy ludzie będą braćmi”, a takie, dajmy na to, kozy - już nie? I kiedy wydawało się, że zwycięstwo jest w zasięgu ręki, na skutek dywersji pobożnego ministra Gowina z jego szajką konserwatystów z PO, wszystko spaliło na panewce. Takiego noża nikt się nie spodziewał, toteż z przepastnych czeluści postępactwa dał się słyszeć jęk zawodu i wściekłe zgrzytanie zębów zwłaszcza, że pobożny minister Gowin przedstawił nader światowy argument, jakoby każdy z tych projektów był niezgodny z konstytucją. Chodzi konkretnie o art. 18, stanowiący nie tylko, że małżeństwo jest związkiem kobiety i mężczyzny, ale również - że Rzeczpospolita otacza je, tzn. rodzinę, macierzyństwo i rodzicielstwo, „ochroną i opieką”. Wstępnym krokiem umożliwiającym roztoczenie owej „ochrony i opieki” jest oczywiście ewidencjonowanie zawartych małżeństw. Tylko taki cel owo ewidencjonowanie usprawiedliwia. Tymczasem „związki partnerskie”, które od rodziny różnią się tym, że ich celem jest wzajemne świadczenie przez uczestników usług seksualnych, a nie wydanie na świat potomstwa, miałyby zostać zinstytucjonalizowane, a więc również poddane ewidencjonowaniu. Jednak w myśl art. 7 konstytucji, organy władzy publicznej, czyli „Rzeczpospolita”, działają „na podstawie i w granicach prawa”, co oznacza, że każde działanie, każdy krok „Rzeczypospolitej” musi mieć wyraźne upoważnienie w przepisach prawa i może być uczyniony tylko w granicach tego upoważnienia. Skoro tedy konstytucja w art. 18 upoważnia „Rzeczpospolitą” do otoczenia „ochroną i opieką” tylko „rodziny, macierzyństwa i rodzicielstwa”, to znaczy, że niczego, co nie jest „rodziną, macierzyństwem i rodzicielstwem” otaczać jej taką „ochroną i opieką” nie wolno. A ponieważ wstępem do roztoczenia takiej ochrony i opieki jest ewidencjonowanie zawartych małżeństw, zaś w przypadku „związków partnerskich” ten cel nie istnieje, więc „Rzeczpospolita” - ze względu na art. 7 konstytucji - nie ma ani potrzeby, a przede wszystkim - nie ma prawnej możliwości rozpoczynania „ochrony i opieki” od ich ewidencjonowania. Ta argumentacja wzbudziła wśród postępactwa nienawistne wycie i falę spekulacji o konieczności przetasowań w parlamentarnych koalicjach - żeby mianowicie Platforma Obywatelska zlała się koalicyjnie z SLD i Ruchem Palikota. To jednak wydaje się problematyczne, bo właśnie dziwnie osobliwa trzódka biłgorajskiego filozofa oficjalnie zgłosiła kandydaturę osoby legitymującej się dokumentami na nazwisko „Anna Grodzka” na wicemarszałka Sejmu. To zaś wydaje się trudne do przełknięcia nawet dla Leszka Millera, co to przecież z niejednego komina już wygartywał. Wnoszę to z jego uwagi, iż fakt cofnięcia przez Ruch Palikota rekomendacji Wandzie Nowickiej nie oznacza, że musi ona przestać być wicemarszałkiem, bo decyzję w tej sprawie podejmuje nie klub lecz Sejm w głosowaniu. Możliwe zatem, że oficjalne zgłoszenie osoby legitymującej się dokumentami na nazwisko „Anna Grodzka” będzie tylko happeningiem, a nie aktem poniżenia Sejmu, podobnym w intencjach do postępku Kaliguli, który senatorem mianował swego konia Incitatusa. Inna rzecz, że głosowanie nad tą kandydaturą tak czy owak musi się odbyć. Taki obrót sprawy musiał poruszyć nawet prezydenta Bronisława Komorowskiego, który zaapelował, by powściągnąć emocje i nie forsować ustawodawstwa, którego konstytucyjność jest „wątpliwa”, a przez cześć opinii publicznej postrzeganego jako zamach na jeden z fundamentów cywilizacji i społeczeństwa. Żeby raczej wykorzystać możliwości istniejące w aktualnym stanie prawnym. Najwidoczniej i naszych okupantów trochę skonfundowała możliwość rozpętania wojny religijnej zwłaszcza w sytuacji, gdy właśnie Komisja Europejska wstrzymała Polsce alimenty na budowę dróg i autostrad do czasu wyjaśnienia „zmowy cenowej” przy przetargach. Unia odmawia finansowania „podejrzanych projektów”, co oznacza, że 3,5 mld złotych, jakie miała dostać z Brukseli Generalna Dyrekcja Dróg Publicznych i Autostrad i z tego opłacić wykonawców, może oddalić się w odległą przyszłość. Co w tej sytuacji zrobią wykonawcy - Bóg jeden wie, podobnie jak nie wiadomo, czym skończy się zapowiedź strajku generalnego na Śląsku, którego termin został na razie tylko przesunięty do 11 marca. Jak trwoga - to do Boga - więc pod osłoną klangoru wszczętego w związku z odrzuceniem trzech projektów ustaw o instytucjonalizacji „związków partnerskich”, Senat i Sejm po cichutku przywróciły Fundusz Kościelny w wysokości 94.3 mln zł. SM
Braterskie związki w prokuraturze Śledczy Prokuratury Okręgowej w Białymstoku przez ponad dwa lata nie zajęli się sprawą Janusza M. Mężczyzny, który udając biegłego, wydawał opinie przed białostockim sądem. To na podstawie opinii M. przedsiębiorca Mirosław Ciełuszecki trafił do aresztu na wiele miesięcy. Fałszywy biegły za swoją „pracę” otrzymał z państwowych pieniędzy wynagrodzenie w wysokości ponad 9 tys. zł. Po prywatnym zawiadomieniu sprawa trafi do prokuratury poza województwem podlaskim. 8 stycznia do Prokuratury Okręgowej w Białymstoku wpłynęło zawiadomienie o możliwości popełnienia ściganego z oskarżenia publicznego przestępstwa przez fałszywego biegłego oraz prokuratorów, którzy od ponad dwóch lat nie zajęli się sprawą ewidentnego oszustwa. Fałszywy biegły Janusz M. za wydaną niezgodnie z prawem opinię otrzymał wynagrodzenie w wysokości ponad 9 tys. zł. Przestępstwo prokuratorów polegać miało na niedopełnieniu obowiązków – choć oszustwo Janusza M. wyszło na jaw w 2010 r., śledczy nie zajęli się sprawą. Ich zdaniem... nie było ku temu podstaw. Ale po kolei.
Zniszczenie przedsiębiorcy O tej sprawie pisaliśmy w „Gazecie Polskiej” wielokrotnie. Przypomnijmy: Mirosław Ciełuszecki pod koniec lat 90. był jednym z najważniejszych przedsiębiorców na Podlasiu. Nie tylko tam. Jego firma Farm Agro Planta (FAP) sprowadzała do Polski sól potasową – substancję niezbędną w produkcji rolnej. Surowiec importowany był z Białorusi. Biznes Ciełuszeckiego miał więc też strategiczne znaczenie dla polskiego państwa. Władze liczyły na to, że poprzez kontakty handlowe uda się wyrwać naszego wschodniego sąsiada spod wpływu Rosji. Dlatego działaniami FAP interesował się rząd premiera Jerzego Buzka. Wspólnikiem Ciełuszeckiego był Marek Karp, dyrektor zajmującego się białym wywiadem Ośrodka Studiów Wschodnich. Sytuacja uległa zmianie po dojściu do władzy Sojuszu Lewicy Demokratycznej. W 2002 r. Ciełuszecki i Karp zostali oskarżeni. Zarzuty były absurdalne. Karpowi zarzucano, że zajmował się fikcyjnym doradztwem. – Marek miał olbrzymią wiedzę na tematy wschodnie – mówi Ciełuszecki. – Doradzał prezydentom, premierom, Komisji Europejskiej. Z jego opinią liczył się rząd USA. Bez Marka nie ryzykowałbym robienia biznesu na Wschodzie. Twierdzenie, że doradztwo było fikcyjne, jest jakimś absurdem – oburza się przedsiębiorca. On sam został oskarżony o działanie na niekorzyść spółki, czego dowodem miało być sprzedanie własnej firmie należących do niego działek. Problem w tym, że wbrew opinii oskarżycieli biznesmen na transakcji się nie wzbogacił. Pieniądze uzyskane ze sprzedaży w całości przekazane zostały na konto spółki, która wzbogaciła się też o działki, a więc de facto jej kapitał został powiększony! O działaniu na niekorzyść spółki nie mogło więc być mowy. Prokurator przekonywał też, że Ciełuszecki sprzedał działki za zawyżoną cenę. Nie wziął pod uwagę drobnego faktu – działki znajdowały się na granicy z Białorusią. Mieściła się na nich stacja kolejowa, a także terminal przeładunkowy. Prokuratorów w ich opinii utwierdzało dziwne zachowanie biegłych. Na argument, że działki są warte więcej, niż twierdzi prokuratura, ponieważ znajdują się na nich podziemne linie wysokiego napięcia, jeden z biegłych stwierdził, że... linie wysokiego napięcia nie mogą przebiegać pod ziemią. Inny, pytany o przelew bankowy elixir, odparł, że eliksir kojarzy mu się z płynem. Determinacja prokuratury, kuriozalne opinie biegłych, niedoświadczony początkujący sędzia – w efekcie Ciełuszecki został skazany na cztery i pół roku więzienia. Wcześniej w areszcie spędził wiele miesięcy. Jak wynika z akt sprawy, składająca wniosek o areszt prokuratura powołała się na opinię biegłego Janusza M. Dziś już wiadomo, że opinia ta była wydana niezgodnie z prawem. Wróćmy jednak do procesu przedsiębiorcy. Jego historia stała się głośna, opisały ją ogólnopolskie media. Sąd apelacyjny nie zostawił suchej nitki na wyroku pierwszej instancji. Sprawa trafiła do ponownego rozpatrzenia. Jednak przez kilka lat trwania procesu Ciełuszecki stracił doskonale prosperującą firmę, setki jego pracowników zostało bez pracy. A sprawiedliwości nie doczekał się do dziś. We wrześniu 2004 r. zmarł Marek Karp, miesiąc po tym, jak potrącił go TIR na białoruskich rejestracjach. Zarówno okoliczności wypadku, jak i śmierci do dziś budzą wiele wątpliwości.
Biegły, który nie jest biegłym 2 marca 2010 r. podczas kolejnej rozprawy Ciełuszeckiego jednym z przesłuchiwanych świadków miał być Janusz M. W trakcie rozprawy wyszło na jaw, że mężczyzna w chwili wydawania opinii nie miał uprawnień biegłego. Konsultacja z sądem w Olsztynie (który przed laty korzystał z usług M.) nie pozostawiała złudzeń – mężczyzna był biegłym, jednak został pozbawiony uprawnień dyscyplinarnie. Jak wynika z akt sprawy, M. stracił uprawnienia z powodu licznych skarg i zastrzeżeń co do przedstawianych przez niego opinii. Zastrzeżenia zgłaszały zarówno osoby będące w olsztyńskim sądzie stronami, jak i sam sąd. M. nie miał już uprawnień biegłego w chwili, gdy sporządzał opinię w sprawie Ciełuszeckiego. Ujawnione oszustwo miało poważne konsekwencje dla przedsiębiorcy. Przez niemal dwa lata nie odbyła się ani jedna rozprawa. Po czym sąd podjął decyzję, że proces... rusza od początku. Jak ustaliliśmy, o skazaniu Ciełuszeckiego nie może być już mowy – dowody jego niewinności są niezbite. Jednak w razie przedawnienia sprawy przedsiębiorca nie będzie mógł ubiegać się o odszkodowanie. A biorąc pod uwagę ogrom poniesionych przez Ciełuszeckiego strat, byłoby ono olbrzymie. O ile w przypadku przedsiębiorcy dowody winy są mizerne, o tyle w przypadku fałszywego biegłego sprawa raczej nie budzi wątpliwości. Mimo to przez ponad dwa lata śledczy nie uznali za stosowne wszcząć w niej śledztwa. „Informacje uzyskane przez prokuratora w toku rozprawy w dniu 2 marca 2010 r. były przedmiotem oceny w tutejszej Prokuraturze Okręgowej i uznano, że brak jest podstaw do jakichkolwiek działań do czasu zakończenia postępowania sądowego w tej sprawie” – czytamy w piśmie Adama Kozuba, rzecznika Prokuratury Okręgowej w Białymstoku. Ta sama prokuratura znalazła jednak podstawy, by opierając się na opinii fałszywego biegłego, wystąpić z wnioskiem (skutecznie) o areszt dla oskarżonego przedsiębiorcy. Ciełuszecki spędził kilka miesięcy za kratkami.
Rodzinne więzi w prokuraturze Sytuacja zmieniła się diametralnie 8 stycznia, gdy do prokuratury wpłynęło zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa nie tylko przez fałszywego biegłego, ale także przez prokuratorów, którzy nie zajęli się sprawą. „Uprzejmie informuję, iż zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa z dnia 08.01.2013 r. dotyczące biegłego występującego w sprawie V Ds. 5/05 Prokuratury Okręgowej w Białymstoku oraz prokuratorów Prokuratury Okręgowej w Białymstoku pismem z dnia 10.01.2013 r. zostało przesłane do Prokuratury Apelacyjnej w Białymstoku celem przekazania sprawy poza okręg białostocki” – czytamy w piśmie rzecznika prokuratury. Oznacza to, że istnieje szansa, by sprawa ewidentnego oszustwa fałszywego biegłego i możliwego niedopełnienia obowiązków przez prokuratorów trafiła do śledczych z innych regionów. W sprawie procesu Ciełuszeckiego i relacji w białostockiej prokuraturze jest jeszcze jeden smaczek. W pierwszej instancji przedsiębiorcę oskarżał Andrzej Bura, obecnie szef Prokuratury Okręgowej w Białymstoku. W 2007 r. Sąd Apelacyjny w Białymstoku nie zostawił na wyroku pierwszej instancji suchej nitki. W uzasadnieniu oberwało się też oskarżycielowi. Proces wrócił do pierwszej instancji. Zmienił się też prokurator. Ciełuszeckiego oskarża Marek Bura, prywatnie... brat Andrzeja. Prokuratura nie widzi w tym nic niestosownego. „Fakt, iż tą sprawą zajmowali się prokuratorzy będący krewnymi, nie powoduje konfliktu interesów – obaj prokuratorzy reprezentują ten sam organ ochrony prawnej, jaką jest Prokuratura” – przekonuje rzecznik prokuratury Adam Kozub.
– Nawet jeśli zgodnie z prawem wszystko jest w porządku, to ze względów moralnych można mieć wątpliwości. Oskarżenie było absurdalne. Obawiam się, że brat prokuratora, który oskarżał mnie wtedy, zrobi wszystko, by potwierdzić, że działania brata były słuszne – mówi Ciełuszecki. Jak twierdzi, absurdalne oskarżenie i proces zniszczyły mu życie. – Straciłem świetnie prosperującą firmę. Setki ludzi poszło na bruk. Wiele miesięcy spędziłem w areszcie. Straty finansowe można liczyć w setkach milionów złotych. O utracie dobrego imienia nie wspomnę – przedsiębiorca nie kryje rozgoryczenia. Zapowiada, że nie złoży broni. – Będę walczył do końca – zarówno o uniewinnienie i oczyszczenie z zarzutów, jak i o odszkodowanie za zniszczenie firmy i niesłuszne oskarżenie – mówi w rozmowie z „Gazetą Polską”. Przemysław Harczuk
Moim zdaniem wyjście Gowina z PO to kwestia kilku miesięcy. Co z tego wynika? Nowe fakty. Analiza Piotra Zaremby Poświęcam tematowi grupy Gowina duży artykuł w najbliższym magazynie „W sieci”. Tu zajawiam temat. Przygotowując ten tekst, odbyłem wiele rozmów. Moje ogólne wrażenie jest takie: wyjście Jarosława Gowina z PO to kwestia przesądzona. Pogodził się z tym psychicznie zarówno Donald Tusk jak i sam Gowin.
Obaj grają jeszcze na zwłokę. Dla Gowina każdy miesiąc bycia ministrem to czysty zysk. Jeśli np. wystąpi w Sejmie jako promotor ustawy deregulacyjnej, będzie to dla niego kapitał na przyszłość, przede wszystkim wizerunkowy. To trochę dawna logika Lecha Kaczyńskiego jako ministra sprawiedliwości w de facto nieprzyjaznej mu ekipie AWS-owskiej. Z kolei Tusk nie ma pojęcia, co go czeka po ewentualnym pozbyciu się Gowina. Czy straci większość? Ilu posłów PO zdecyduje się na rozłam? Ma do czynienia z grupą bojaźliwą, ale też wielu tych posłów ma świadomość, że na listach partii Tuska w 2015 roku już się nie znajdzie. Co im szkodzi zaryzykować i poszukać swoistego „życia po życiu”? W tej sytuacji lider PO nie przyspiesza rozłamu. Możliwe, że szuka alternatywnych rozwiązań. Choć to co się stało w tamten czwartek, nie nastraja go optymistycznie. Bo przecież razem z Palikotem i SLD nie uzyskał większości. A wątpliwe aby ludowcy chcieli współrządzić z nim w czteropartyjnej koalicji. Nadzieją jest skaptowanie pojedynczych, tych mniej „skompromitowanych” swoim katolicyzmem posłów PO. Albo decyzja aby rządzić jak Leszek Miller. W 2002 roku stracił większość, bo sam wyrzucił ludowców z koalicji, I jednak pociągnął jeszcze kilka lat, bo wszyscy bali się wcześniejszych wyborów. Takie rządzenie bez większości to wspaniałe dodatkowe alibi aby niewiele robić. Tuskowi rozłam funduje zresztą grupa platformersów grająca na wojowniczym światopoglądowym liberalizmie. Jej liderami są Rafał Grupiński i Grzegorz Schetyna. Ludzie ci tak dalece nie lubią obecnego premiera, że podejrzewano ich o chęć wywrócenia całego rządowego układu. W nowym rządzie, nowej koalicji, mogą liczyć na mocniejszą pozycję. Zapowiedź Grupińskiego, że projekt Dunina o związkach partnerskich będzie ponownie wniesiony do parlamentu to de facto obietnica zaognienia tego sporu i wypchnięcia Gowinowców.
W teorii Tusk mógłby to jako lider całości zablokować. Ale swoim wpisem na Twitterze poniekąd autoryzował taki kierunek. Trudno mu się będzie z tego wycofać. I nie wiem, czy chce. Jego wypowiedzi, choćby żądanie aby jego klub poparł Annę Grodzką jako wicemarszałka, wskazuje na to, że idzie dalej drogą zaostrzania. Ta sprawa ma zresztą swoją własną logikę. Trudno jest dziś być ważnym europejskim przywódcą i opierać się „postępowi”. Tusk oczywiście może się w ostatniej chwili przestraszyć. Wizja rządzenia bez większości jest zawsze obciążona ryzykiem. To może przynieść stworzenie nowej konserwatywnej koalicji. Ona potencjalnie w tym Sejmie już istnieje! Albo, co bardziej prawdopodobne, jednak nowe wybory. Ale nie wykluczam, że Tusk wybierze nawet takie ryzyko. Choćby po to aby się uwiarygodnić w europejskich instytucjach i mediach. Z kolei w kręgu Gowina następuje proces dojrzewania do własnej drogi. W piśmie „W sieci” za najbardziej prawdopodobny uznaję wspólny projekt Gowina z Januszem Piechocińskim. Bo jest najbardziej racjonalny. To by oznaczało postawienie na sprawdzony szyld ze strukturami i pieniędzmi. Ale ta droga ma też swoje wady. Pomińmy różnice z poglądach. Kto miałby być liderem nowego bytu: Gowin czy Piechociński? Z drugiej strony władza nowego prezesa PSL nad własną partią jest słaba. Wątpliwe aby przekonał do takiego eksperymentu wszystkich ludowców. Oferta pójścia razem z PiS jest atrakcyjna tylko dla pojedynczych, najbardziej wyrazistych w swoim konserwatyzmie posłów PO. Pozostaje własna partia. W teorii przypomina to drugi PJN. Bez funduszów partię robi się dziś bardzo trudno, a zmieszczenie się między coraz większymi emocjami dwóch bloków graniczy z niepodobieństwem. Jednak ta potencjalna nowa partia ma jeden atut, którego PJN nie miał: jednego wyraźnego i rozpoznawalnego lidera. To oczywiście może być zbyt mało aby wejść do parlamentu. Ale według moich przesłuchów – i piszę to mocniej niż w piśmie „W sieci” - takie nastroje są przynajmniej wokół Gowina realne. Na koniec odpowiedź tym wszystkim, którzy sakramentalnie ogłoszą, że opisuję zjawiska pozorne, jeśli nie układankę inspirowana przez Tuska. Rozumiem marzenie aby wszystko w Polsce rozgrywało się między PO i PiS. Ale co jeśli życie się z nim rozchodzi? Upokorzenie Tuska w poprzedni czwartek było prawdziwe, niewymyślone. To wcale nie znaczy, że partia Gowina okaże się sukcesem. Tym bardziej, że będzie najlepszą ofertą dla ludzi o prawicowych poglądach. Ci posłowie głosowali na przykład przeciw pisowskiemu projektowi zagwarantowania historii należnego miejsca w polskich szkołach. Ciekaw też jestem, jak pogodzić ich mechaniczny euroentuzjazm z godnymi skądinąd szacunku przekonaniami światopoglądowymi. Ale widzenie wszystkiego w kategoriach teatru marionetek, w których Tusk rozdaje role, dowodzi mimowolnej wiary w jego wszechwładzę. A on czasem się gubi. I czasem przegrywa. Piotr Zaremba
5 Luty 2013 Socjalizm drukowany Wiadomo- przynajmniej od czasów pana Stefana Kisielewskiego, że socjalizm to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się przeszkody nieznane w innych ustrojach. Z prostego powodu: socjalizm generuje problemy. No i potem trzeba te problemy pokonywać. Generując nowe problemy, a jak już przedstawiciele tego ustroju przystąpią do rozwiązywania poprzednich problemów- pojawiają się nowe.. Które też przecież trzeba rozwiązać.. Kwadratura koła na pierwszy rzut oka nie do rozwiązania.. A jednak: wystarczyłoby zlikwidować socjalizm- ale jak? Jak wszędzie pełno socjalistów, którzy z socjalizmu żyją. I dlatego go budują.. Będziemy musieli jednak poczekać na jego bankructwo. Bo ustroje upadają nie dlatego, że są złe i niesprawiedliwe.. Upadają dlatego, że bankrutują.. Ale póki co przed bankructwem broni się Główny Inspektorat Transportu Drogowego.. Taka państwowa instytucja powołana do wyciskania z kierowców jak największej ilości pieniędzy, które kierowcy i firmy transportowe jeszcze mają.. Tam nie ma mandatów po 50 czy 100 złotych.. Od razu z grubej rury: 2, 3, 5 tysięcy złotych.. I szybko do budżetu. Bo budżet czeka i wiecznie głodny.. W tym roku nasi oprawcy finansowi zaplanowali, że obrabują nas z 20 miliardów złotych czystej gotówki(???). 1,5 miliarda ma pochodzić z rabowania nas radarami- reszta- 18,5 miliarda złotych- z innych form opodatkowania mandatowego.. Kontrole skarbowe, kontrole Sanepidu, inne kontrole oraz kontrole Inspektoratu Transportu Drogowego.. No właśnie.. Tu nie chodzi o panią Annę Ryszard Grodzką z Ruchu antycywilizacyjnego Janusza Palikota. .”Faceta spacerującego po Sejmie z torebką”- jak ktoś zauważył. Bo to wiadomo prowokacja pana Janusza, żeby spolaryzować, kto jest” ZA”, A KTO JEST” PRZECIW”, A KTO SIĘ WSTRZYMUJE OD WYPOWIADANIA SWOJEGO ZDANIA W TEJ MATERII. Taki test o zabarwieniu poprawnościowo- politycznym. .Pan poseł Żelichowski z Polskiego Stronnictwa Ludowego chyba ma rację, że trudno rozpatrywać tę kandydaturę na wicemarszałka Sejmu, skoro pani” Anka”- jak ją nazywa pieszczotliwie pan Janusz- ma dopiero trzy lata.. Skoro ma trzy lata- i nie jest żądnym” dziwadłem” jak ją z kolei nazywa pan poseł Jacek Kurski- to przecież nie może zostać „ marszałkinią „ Sejmu.. To chyba jasne, ale ja nie o tym.. Chodzi o to, że przerób wręczanych mandatów jest obecnie tak duży, że państwowa Inspekcja Transportu Drogowego chce- uwaga!- kupić własną drukarnię(???) – i żeby przy jej pomocy drukować masy mandatów, które potem złapani kierowcy będą musieli zapłacić, wraz z kosztami amortyzacji zakupionej drukarni.. Coś podobnego… Własna drukarnia mandatów – to chyba było własne marzenie dyrektora Inspekcji Transportu Drogowego.. Nic lepszego nie jest potrzebne Państwowej Inspekcji Transportu Drogowego.. Jeszcze ewentualnie własny transport drogowy, który mogłaby łapać.. Mam przy okazji pomysł: Ministerstwo Finansów powinno sobie zakupić- oczywiście ze środków tzw. publicznych- własną drukarnię do drukowania pieniędzy. Zresztą korzystniej byłoby, żeby w każdym pokoju Ministerstwa Finansów stała podręczna drukarenka wysokiej klasy drukującej.. Nie tam jakieś zwykłe ksero.. Ale najwyższej klasy- co można byłoby skonsultować z wysokiej klasy „ fałszerzami” pieniędzy- tak jakby socjalistyczne rządy tych pieniędzy nie fałszowały.. Przecież drukują ile socjalistyczna dusza zapragnie – w takim USA drukowanie idzie w biliony dolarów(!!!) I jak mówią rasowi socjaliści , nic to nie szkodzi gospodarce i „obywatelom”..(???) Skoro nic nie szkodzi- to dodrukować 1000 bilionów na raz(!!!) Niech nareszcie chociaż papierowego pieniądza nie zabraknie.. Będzie euforia- a depresja dopiero później. .Zawsze mnie zastanawia jak to wszystko funkcjonuje- na przykład przy długu publicznym 18 bilionów dolarów.. To państwo USA ma te długi, których nigdy nie spłaci, no bo jak.. Ale „obywatele” amerykańscy też przecież coś mają.. Nie tylko pieniądze, ale także nieruchomości. .W przyszłości jak do władzy w USA dojdzie najprawdziwsza Partia Komunistyczna, wszystko się wyjaśni- na niekorzyść właścicieli.. Ale to później.. Na razie u nas będą drukować mandaty w dużych ilościach, skoro wynajmowane drukarnie im się nie opłacają i już nie wystarczają – bo opłacają się drukarnie własne. Oznacza to, że rabowanie będzie , że ho, ho, ho.. A jak będzie mały przerób drukowanych mandatów- to kupi się jeszcze jedną drukarnię, a może i dwie.. A jak obroty podskoczą do 25 miliardów zloty- to i więcej.. Ilość posiadanych drukarni przez Państwową Inspekcję Transportu Drogowego będzie miarą rabunku kierowców.. Im więcej drukarni- tym większy rabunek..
A Policja Obywatelska to co? To pies? Ona też powinna mieć własną drukarnię- na razie pospołu ze strażą miejską.. Ale w przyszłości.. Jak interes się rozkręci, można do całości dołączyć Sanepid.. Można mandaty zróżnicować kolorystycznie, zatrudnić plastyków i fachowców od marketingu.. Masy ludzi będą mogły z tego żyć, tak jak koledzy- towarzysze Janosika.. Co ukradli- to podzielili pomiędzy siebie, trochę rzucili ludowi.. Aż w końcu powieszono Janosika za Ziobro na haku.. Ale cała sprawa się nie skończyła.. We współczesnym świecie socjalistycznym- Janosików jest co niemiara.. Tłumy Janosików żyją z cudzej pracy, wystarczy odpowiednio rzecz zorganizować.. Na przykład pod hasłem bezpieczeństwa.. I można rabować ile się da.. A sie da.. A jak się da, to sie ma.. Zrabować „obywateli” na 20 miliardów złotych- to nie w kij dmuchał, i jeszcze, żeby” obywatele” byli przekonani, że rabunek ich- to dla ich dobra- to jest wielka sztuka propagandowa- nich sobie ktoś nie myśli, że to takie proste.. Miliony” obywateli” wierzą, ze o wszystko naprawdę ma swoje podstawy moralne.. W socjalizmie rabunek jest usankcjonowany prawnie, a przede wszystkim demokratycznie.. Po prostu moralność przegłosowują.. I po moralności.. Będzie inna moralność, demokratyczna- lepsza od tej- kształtującej się przez setki lat.. A jak przegłosowana nie będzie dobra, to przegłosuje się inną- jeszcze lepszą. Dobry człowiek wymyśli dobrą moralność.. Bo moralność Pana Boga precz.. Precz z Panem Bogiem..
Rewolucja bolszewicka trwa! Jest na razie jakaś inna- niż poprzednia.. Ale poczekajmy aż przybierze kształty zbliżone..
Strzał w tył głowy- to rozwiązuje problem,. nieprawdaż? WJR
Gazeta Wyborcza o brzozie Załamujący jest widok komcionautów nie odróżniających odłamania czubka na 9 metrach od złamania drzewa w połowie na 5 metrach. Wyborcza wsparta prokuratorem Rzepą znowu robi czytelników w trąbę:
http://wyborcza.pl/1,75248,13347105.html
że niby odkrycie, że brzoza jest. Najpierw analfabety funkcjonalne stwierdziły, że Macierewicz twierdził, że brzozy ni ma i teraz z tą tezą dyskutują. Oczywiście nie ma brzozy złamanej w połowie na wysokości 5 metrów, tylko jest z uciętym czubkiem na wysokości 9 metrów. Wyborczej to nie przeszkadza epatować lemingi swoim odkryciem. Myślałem, że może błąd tłumaczenia ale Wyborcza wyraźnie podaje: Brzoza o średnicy ok. 80 cm w postawie została odłamana na wysokości ok. 9 m A nie że czubek długości 9 m został ułamany. Myślałem, że może niefortunne tłumaczenie. Ciekawe co na to Flanelka, ponoć do ambasady chodził się uczyć rosyjskiego niech nas oświeci. No na prawdę tak nie można do ludzi. Załamujący jest widok komcionautów nie odróżniających odłamania czubka na 9 metrach od złamania drzewa w połowie na 5 metrach.
W krainie Łachonogów Zacznijmy od tego, że premier Donald Tusk obiecał, że wszystkie okoliczności Katastrofy Smoleńskiej będą wyjaśnione. W tym celu powołał Komisję Millera, która rozliczamy z realizacji zapowiedzi premiera. Nie wiemy też, czy dr Lasek rozmawiał z ministrem Millerem, bo ponoć z politykami nie rozmawia. Nie rozumiem, czemu dr Lasek nie oświadczył od razu, że Komisja Millera nic nie będzie badać. Obecnie poczekajmy spokojnie na wyniki dyskusji nad dokumentem powstałym w wyniku oględzin terenu i nad ustaleniami podanymi przez Stanisława Zagrodzkiego o złej synchronizacji skrzynki głosowej z parametryczną. A teraz o Konferencji Gazety Wyborczej:
Generalnie słuchając wypowiedzi dr Laska i innych mam wrażenie że mam do czynienia z Łachonogami. Kto wie kto to te Łachonogi to wie o co chodzi a kto nie wie to trudno:
Masz w ręce szklankę mleka i mówisz: "mam szklankę mleka". Na to Szef Łachonogów: "tak jest, słusznie prawisz, masz w reku filtr powietrza do Stara". I chór Łachonogów: "tak jest, powiedziałeś że masz w ręku filtr powietrza do Stara, słuchaj Szefa, on się zna najlepiej." I tamci tak samo: Kierowca widział samolot kołami do dołu jak do lądowania, na to Lasek: potwierdza to naszą wersję, samolot nad drogą leciał bokiem - 90 stopni. Podobnie reakcja na konstatację, że urwało ogon w locie, jeszcze przed uderzeniem w glebę. Niestety wyraźnie widać, że kierują swoje działania do lemingów, powtórzyli jeszcze raz ostatecznie skompromitowane tezy Raportu Millera, o których wiadomo że nie odpowiadają rzeczywistości. Nie rozumieją dalej konieczności nowego otwarcia, tj Jarosław Kurski nie powinien opowiadać peanów na cześć Komisji Millera, ale przyznać, że owszem, coś tam było źle, ale dołożą starań, wyjaśnią etc - standardowa ściema, jaką się wciska przy wpadce. Czyli szkoda naszego czasu - nie mieli odwagi zmierzyć się z rzeczywistością. Opowiadają, że kierowca autobusu niewiarygodny po trzech latach - no to czemu go nie przesłuchali od razu? Wyraźnie grają na zniszczenie dowodów. Skutkiem tej postawy było też zwinięcie się komisji po 2 niewygodnych pytaniach. Zapis:
http://wyborcza.pl/12,82983,13333636,Dyskusja__Katastrofa_smolenska__Fakty__cz__1__cz_.html
SmokEustachy
Powiedz mi z kim się spotykasz, a powiem ci kim jesteś ! Właściwie to tytuł powinien brzmieć „Widząc z kim się spotykasz, powiem ci kim jesteś !” bo swego czasu prezydęt Komorowski raczył był rzec w telewizorni – pokaż mi swych przyjaciół, a powiem ci kim jesteś. Powiedz mi z kim się spotykasz, a powiem ci kim jesteś ! Prezydęt wiele mądrości, że tak powiem wypluwał z siebie bo jest on istną krynicą mądrości, co ja mówię – on jest gejzerem mądrości i ja z niej korzystam. Ot, dla przykładu – tak był sobie chlapnąwszy kiedyś od niechcenia w pewnej stacji, że ależ oczywiście, prezydent gdzieś poleci i wszystko się zmieni, hahaha. I co ? Prezydent rzeczywiście poleciał, wielu z ulgą westchnęło wtedy – „dzięki Bogu nie wrócił” i karuzela zmian nabrała takiego tempa, że niedługo przekroczy 299 792 458 m/s. Jakby co to nie jest wielkość polskiego długu bo on jest o wiele większy, ale że prorok z tego naszego prezydęta jest, to nie ma to tamto. Tyle, że ja akurat Pana Boga nie posądzałabym o udział w niepowrocie śp. Prezydenta Kaczyńskiego z Katynia dlatego westchnę sobie „Dzięki Bogu pan prezydęt Komorowski coś na ten temat wie i gdy przyjdzie czas podzieli się swą bogatą wiedzą”. Ale wracam do tych spotkań. Premier Tusk kilka dni temu powiedział, że jego jako premiera i szefa partii nie obchodzi z kim spotykają się jego ludzie :
„Ja nie zajmuje sie sympatiami towarzyskimi posłanek i posłów platformy, w mojej partii każdy spotyka się z kim chce.
Ja mam inne towarzystwo ale to nie ma żadnego znaczenia z kim ja się spotykam dla marszałka Niesiołowskiego, dla mnie nie ma żadnego znaczenia z kim on się spotyka. (...) Każdy dobiera sobie takie towarzystwo jakie uważa za stosowne.”
http://vod.gazetapolska.pl/3233-tusk-broni-niesiolowskiego-i-atakuje-gazete-polska)
Niestety, premier Tusk grubo się myli bo nie jest bez znaczenia kto z kim. Gdyby np. mnie, stateczną białogłowę, sąsiad zobaczył wsiadającą do fury znanego w stolicy sutenera, to już w sąsiedzkich kręgach kręgów sąsiadów od etykiety z napisem „stara kurwa” bym się nie uwolniła do końca życia. No, ale ja to szaraczek zwykły jestem, ani premierem, ani politykiem jestem i nie będę, mimo to uważam z kim się spotykam, gdzie i po co i uważnie dobieram sobie towarzystwo... Bez znaczenia mogłoby być gdyby pan premier nie był premierem, a jego partia partią rządzącą i pan premier to na prawdę musi ostro bujać w obłokach, że nie wie iż prezydent, premier, marszałek, poseł, senator i generalnie polityk, życia prywatnego NIE MA ! Nie ma się o co bzdyczyć pan premier bo do polityki nikt ani jego ani nikogo na siłę nie pchał ale obywatele mają prawo psioczyć, krytykować i domagać się wyjaśnień dlaczego taki pracownik obywateli RP, którym jest na ten przykład ekswicemarszałek Sejmu Najjaśniejszej, obecnie poseł i przewodniczący sejmowej komisji obrony, wsiada na widoku publicznym do samochodu J.Urbana. Jakie on interesy służbowe lub towarzyskie ma z czarnym symbolem stanu wojennego ??? Jakie Urban ma z nim ??? Czy dla premiera Tuska byłoby tak zupełnie bez znaczenia i zupełnie obojętne gdyby tamta limuzyna zamiast limuzyną Urbana, była np. limuzyną Jarosława Kaczyńskiego albo wozem redakcji GP ? Chyba bardzo szybko przestałoby mu być wszystko jedno i expressowo wezwałby imć Stefana na dywanik... Nie wierzę również, że pana premiera zupełnie nie obchodzi z kim np. spotyka się G. Schetyna albo min.Gowin... Ups ! Jedziemy dalej - prezydęt Komorowski... On co prawda wiele spotkań odbył w ścisłej tajemnicy, np. z N.Patruszewem, człowiekiem Putina, z Saszą Charłowem też człowiekiem Putina albo z takim Alijewem. A spotykał się z nimi w tajemnicy między Gdańskiem, Jekaterinburgiem via Irkuck i Baku. Taki dyskretny, no ! Ale i tak nic z tego, wścibskie wiewiórki uczyniły z jego tajemnicy tajemnicę poliszynela. Ach, zapomniałam o spotkaniach w pewnej zaszytej w głębokich kniejach leśniczówce i polowaniach na głuszce, o których gdyby kumpel prezydęta (wtedy prezydęt jeszcze nie był prezydętem, a kumpel terminował u niego) nie sypnął swego mistrza, to nikt by nie wiedział kto w tych polowaniach brał udział i kto dzielnym myśliwym wodku i sała dostarczał. Jeśli na tych wszystkich wspomnianych spotkaniach pan prezydęt obecny opowiadał o nowej kiecce swej połowicy albo o kolorze kupki wnuka, no to ja gotowa jestem wsadzić sobie w pupę żarówkę i biegać z nią po mieście udając karetkę pogotowia.Żarty żartami ! W obliczu powyższego nasuwa się bardzo POważne pytanie – co mam myśleć ja, co mają myśleć Polacy o głowie państwa polskiego - że kim ona jest jeśli wiadomo czym Rosja jest dla Polski i kim jest Putin ? Hę ???... Z powyższego wynika, że nie jest tak wszystko jedno kto z kim się spotyka, zwłaszcza nie jest wszystko jedno z kim spotyka się polityk z najwyższego piętra świecznika. Bo jeśli spotyka się z ogólnie uznaną kanalią to co o nim sądzić ? A jeśli – jak nasz pan prezydęt – w tajemnicy spotyka się z zausznikami największego przeciwnika Polski, a potem dowiadujemy się np., że owocem tych tajemniczych spotkań jest np. „Plan współpracy między Biurem Bezpieczeństwa Narodowego i Aparatem Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej na lata 2011-2012”, no to CO sądzić o panu prezydęcie ? Jedziemy dalej ! Prawa ręka pana premiera Tuska, szef kancelarii PRM, Arabski Tomasz (chyba jeszcze nie wyjechał do tej Hiszpanii?) spotykał się po knajpach z tym i owym, a przecież to tak jakby sam premier z nimi się spotykał bo wątpię by T.Arabski tak sam z siebie ucinał sobie pogaduchy z ambasadorem FR, Grininem i zaufanymi W.Putina, niejakim Uszakowem i Sieczinem. Na dodatek w knajpach i bez świadków ! Co stało się wkrótce po tych spotkaniach to każdy wie. Nie uwierzę, że pan Arabski tak za plecami szefa w celach stricte towarzyskich spotykał się z takimi figurami, no bo co oni niby mieliby do pogadania z Arabskim gdyby go nie komenderował na spotkania sam Tusk ?.... Chyba logiczne ! Jak Arabski to automatycznie Turowicz T. się kojarzy bo to, że tak powiem – drugi pedał tandemu smoleńskiego ale go sobie teraz daruję bo mi się nie chce grzebać w śmieciach i kupkach rozćwierkanego ministra. Za to przypomniało mi się jak kiedyś pan premier Tusk opłotkami pomykał na spotkanie z premierem Kataru i jego totumfackim, niejakim El Assirem. Ten El Assir to podobno niezły ananas, no ale pan premier się potajemnie z nim spotkał i nawet rozmawiał tylko nie bardzo rozmowny jest teraz na ten temat. Czyżby się czegoś wstydził ? Gdyby tak pogrzebać za informacjami z kim premier Tusk tajnie spotykał się w Brukseli i w ogóle na swych niezliczonych wyjazdach, w Dolomitach itd. to by się pewnie dotarło do wielu interesujących ciekawostek. Czemu tak mnie to rajcuje ? A bo jakoś tak intuicja mi podpowiada, że najważniejsza część spotkań wysokich polityków zawsze toczy się pod stołem i np. śmiem podejrzewać, że premier Tusk wiele takich spotkań odbył, inaczej nie byłby tak często klepany po plecach przez brukselskich notabli. No bo za co to klepanko jak sukcesów jako takich premier Tusk w Brukseli raczej nie odniósł ? No przecież, że tylko za tą podstołową część spotkań... Logiczne, Watson, no nie ?... I znów powtórzę pytanie - co w obliczu powyższego mam myśleć ja, co mają myśleć Polacy ? Co mamy myśleć o wyżej wspomnianych i ich działaniach, które przynoszą Polakom i Polsce same STRATY ??? Premier bardzo pilnie i umiejętnie ukrywa swoje kontakty, ale na przykład wyzywająco afiszował się niedawno leżeniem z żoną w łóżku. Akurat czymś zupełnie naturalnym ale czemu akurat na krótko przed wejściem na tapetę Sejmu ustawy o związkach partnerskich, której broni własną piersią jak lew ? Dlaczego tak bardzo mu na niej zależy, dlaczego nagle taki transparentny się stał wpuszczając obywateli do swej alkowy, co chciał przez to powiedzieć ? Bo na pewno nie zależało mu na podkreśleniu własnej heteroseksualności ! Premier Tusk znany jest ze swej hmmm... finezji słów i działań, za którymi zawsze kryje się drugie dno (a często i więcej). I tak się w tych dnach już zapętlił, że zapomniał iż politycy są... pracownikami obywateli ! Są ich podwładnymi i są na służbie ich narodu i ich państwa ! O ile panu premierowi jest wszystko jedno z kim jego platformersi się spotykają, to musi wiedzieć, że Polakom wszystko jedno NIE JEST i basta ! Pan premier zapomniał również, że nie on jest szefem wszystkich Polaków bo jest całkiem odwrotnie - właśnie POLACY są szefem pana premiera ! Konstytucyjnym szefem ! I ja tą notką uprzejmie przypominam o tym panu premierowi, dlatego pozwoliłam sobie wytłuścić pewne fragmenty by panu premierowi było lekko, łatwo i przyjemnie czytać gdyby raczył wstąpić w me skromne blogerskie progi....
http://bezdekretu.blogspot.com/2012/03/azerski-slad-o-tajnej-wizycie-bronisawa.html
http://niezalezna.pl/21495-tajemnicze-ladowania-komorowskiego-w-rosji
http://bezdekretu.blogspot.com/2012/10/pazdziernikowa-misja.html
http://bezdekretu.blogspot.com/2009/08/czy-ludzie-wsi-sprzedawali-polskie.html
Contessa
Chłopaki z Trzeciej RP Niszcząc III RP, niszcząc ten neostalinowski i postsowiecki system w Polsce, trzeba dać szansę wszystkim, którzy zachowali w sobie prawość, uczciwość, wiarę w Polskę, którzy chcą wielkiej modernizacji naszego kraju, chcą wielkiej Polski. Chłopaki z Trzeciej RP nie są źli, prawie nie płaczą, są jak poranek kojota i jak młode wilki ½, jak mężczyźni z bronią gotową do strzału. Są w samym ogniu zdarzeń Trzeciej RP, siedzą tam w środku, walczą, pokazują jak trzeba swoje pazury i kły, zawarczą, a nawet ugryzą przeciwnika. Takie wybrali trudne – przyznajmy – życie. Jedno słowo wzbudza tu tylko, w odniesieniu do nich, głośny śmiech, słowo „niepokorni”. Sami chyba je sobie nadali, więc niech teraz „cierpią”. Tych kilku autorów, którzy z takim hukiem odchodzili z „Rzeczpospolitej” to nie są już tylko nasi publicyści – prawi, nieustępliwi i zawzięci. To są także, a może przede wszystkim, medialni biznesmeni. Otóż, takich też nam trzeba w walce o wolność. „Niepokorni” mają swoje wierne fanki i wiernych fanów: - Panie Rafale, dowal im Pan! – zdają się mówić, kiedy sięgają po nowy numer „Do Rzeczy” albo „Rzeczpospolitej”. Niech tam piszą, niech drążą skałę II Komuny, tylko niech już nie piszą o sobie „Niepokorni”. Medialny biznes to jest medialny biznes, a nie podziemna prasa stanu wojennego. Pisanie, jakim zajmują się Chłopaki z Trzeciej RP, często naprawdę dobre, celnie punktujące reżim, przynosi im niemałe profity, których nie chcą się pozbyć. Można ich z tego rozgrzeszyć, bo trzeba widzieć nieco szerzej nasze cele. Mają swoich wiernych czytelników, dla których są prawie jak chłopcy z AK, tyle tylko, że czasy inne i zamiast serii z broni maszynowej, ładują komputery i walą serię za serią ze swoich niepokornych myśli. Bo myślą naprawdę niepokornie, wolnościowo, nie chcą Trzeciej RP, w głębi duszy chcą zwycięstwa naszych. Ale nie są prawiczkami i nie o to przecież tu chodzi. Jacyś ludzie czytają nadal „Rzepę” i nie wszyscy z nich uważają, że wszystkiemu winna jest brzoza. Tylko niech Chłopcy z Trzeciej RP nie zakładają kajdanek, nie rozdzierają szat, bo wygląda to groteskowo. Niech piszą sobie w tej innej „Rzepie” ku pokrzepieniu serc, bo to wbrew temu, co mówią absolutnie „nasi”, po stokroć „nasi”, też ma swój sens. Tylko, proszę, bez tych puszczanych oczek, że kredyty i zobowiązania, i dzieci na głowie. A kto nie ma takich „problemów”? Pokonanie obecnego systemu, a nie zdobycie jedynie samej władzy, przerasta możliwości samej prawicy, samego Obozu Patriotycznego, samego Jarosława Kaczyńskiego. Nawet Prezes zauważa w ostatnim wywiadzie „W sieci”, że mamy jeden naród. No właśnie, trzeba to brać pod uwagę, że gdzieś tam w tych hipermarketach krążą ludzie, którzy, co prawda, nie czytają „Do rzeczy”, ale myślą do rzeczy. Jeśli z uporem maniaka, piszę (na razie tylko w notkach) o potrzebie powstania ruchu modernistów, to myślę o tym, że w Polsce ludzie prawi są nie tylko na prawicy. Niszcząc III RP, niszcząc ten neostalinowski i postsowiecki system w Polsce, trzeba dać szansę wszystkim, którzy zachowali w sobie prawość, uczciwość, wiarę w Polskę, którzy chcą wielkiej modernizacji naszego kraju, chcą wielkiej Polski. Niech więc różni redaktorzy, którzy już przyzwyczaili się do wygodnego życia w III RP, opisują w swoich artykułach, jak Kmicic codziennie wysadza kolubrynę, bo tego też nam trzeba. Część Polaków nadal będzie ich uważała za niepokornych, i nic nam do tego. Zauważcie, że oni muszą na co dzień mijać się i rozmawiać z tymi różnymi Monikami, Adamami nawet. Ich to boli czasami, ale i rozpala do walki. Nie dowiemy się, czy do walki o wolną Polskę, czy też do walki o stołki. Ale trzeba dać im wiarę, że chcą, tak jak wielu blogerów, wolnej, niepodległej i silnej Polski. Uważam, że można do tego celu podążać różnymi drogami, z różnych miejsc. Chłopaki z Trzeciej RP przesiąkli nią, ale kto z mojej generacji (50+) nie został „Nią” choć trochę ukąszony? Czy aby na pewno wszyscy oburzający się na Ziemkiewicza czy Semkę, są tacy super niepokorni? Ten mój pragmatyzm nie jest relatywizmem. Cel jest jasny: pogonić GTW, raz na zawsze. I proszę bez domysłów, o kogo tutaj chodzi. Grupa jest złożona pod każdym względem i nikt nie zasługuje na specjalne wyróżnienie. W tej walce, blogsfera już teraz odgrywa większą rolę, niż wszystkie prawicowe tygodniki razem wzięte. Jak bardzo nawet prawy nie będzie „nasz” tygodnik opinii, to on wchodząc w oficjalny obieg III RP, staje się częścią tego systemu. Dziennikarze z takiego tygodnika trafiają od TVN 24 na rozmowy (pod ostrzał), są zapraszani do TOK FM. Nie bardzo wiem, po co tam chodzą, bo to z drążeniem tej skały ma już niewiele wspólnego. Niech słuchacze TOK FM żyją ognistymi sporami Żakowskiego i Lisa. W ten sposób wykrystalizuje się grupa „tokowców”, coś na kształt „trockistów” III RP. Obserwuję blogsferę, czytam niemal codziennie kilka naprawdę świetnych tekstów, więc zezłoszczonych – z tej strony frontu walki – proszę, by robili dalej to samo, co robią: pisali dobre, celne teksty. Ludzie w Polsce naprawdę potrzebują prawdy, coraz mocniej, coraz bardziej, ponieważ odkrywają (szkoda, że tak późno), jak wielkim oszustwem wobec Polaków jest zrodzona - przy stole i wódce w Magdalence - III RP. Zrodzona symbolicznie, bo przecież dogadana została znacznie wcześniej. GrzechG
Konstruktor Boeinga podważa oficjalne ustalenia Światowej klasy ekspert dr Wacław Berczyński jednoznacznie wykazuje, że Tu-154M nie mógł się rozpaść na tysiące kawałków po zderzeniu z brzozą. Jego zdaniem samolot pomimo utraty kawałka skrzydła powinien też bezpiecznie dolecieć do lotniska w Smoleńsku. – To pierwszy przypadek takiej katastrofy na świecie – mówi dla portalu Vod.gazetapolska.pl dr Wacław Berczyński. Zniszczenia samolotu nie są współmierne do upadku na ziemię przy prędkości 270 kmh z wysokości 20 m – stwierdza w rozmowie z Katarzyną Gójską-Hejke ekspert Boeinga dr Wacław Berczyński, powołując się na swoje wieloletnie doświadczenie w konstruowaniu samolotów. – Przy produkcji samolotów bierze się pod uwagę możliwość katastrofy i projektuje się poszczególne elementy tak, aby wytrzymały określone obciążenia. Przykładowo siedzenia samolotu muszą przenieść obciążenia 9 G – dziewięciokrotną wielkość ciężaru. Czyli jeżeli zakłada się, że przeciętnie człowiek waży 80 kg, to siedzenie jest przygotowane na to, aby nie uległo zniszczeniu, przy uderzeniu rzędu 700–800 kg. Siedzenie może być odkształcone, natomiast nie może się rozpaść na części. Jeżeli rozpadnie się przy takiej prędkości i przy takim uderzeniu, to znaczy, że konstruktor zrobił coś nie tak – mówi dr Berczyński. Takie obciążenie zdaniem eksperta ma również wytrzymać podłoga samolotu. Zakłada się też, że samolot może upaść kołami do góry i w takim wypadku zakłada się obciążenia 6 G (sześciokrotna wielkość). Wśród założeń konstrukcji samolotów znajdują się bardzo precyzyjne ustalenia dotyczące obciążeń skrzydeł. – Samolot powinien przenieść niesymetryczne obciążenie na skrzydłach. Mówimy o sytuacji, w której na jednym skrzydle mamy 100 proc. maksymalnych obciążeń, a na drugim 80 proc. To wynika z tego, że takie nierówne obciążenia mogą wywoływać czynniki naturalne, takie jak wiatr. Samolot w takich warunkach musi być stabilny. Moim zdaniem nawet po odpadnięciu kawałka skrzydła samolot nie powinien się obrócić o 180 stopni– twierdzi dr Berczyński.
– Ze znajomymi konstruktorami w Polsce trudno jest rozmawiać. Wielu z nich z góry zakłada, że inna teoria niż ułamanie skrzydła przez brzozę to jest oszołomstwo. Wielu z nich – co jest bardzo dziwne – bardzo się boi – podkreśla dr Berczyński. Jego zdaniem eksperci, którzy stworzyli raport w ramach komisji Jerzego Millera, nie mają wiedzy w dziedzinie konstruowania samolotów. Według protokołu oględzin miejsca zdarzenia sporządzonego przez rosyjskich śledczych z państwowej komisji ds. badania wypadków lotniczych Federacji Rosyjskiej, do którego dotarł miesięcznik „Nowe Państwo”, samolot rozpadł się na wiele części rozrzuconych na dużej powierzchni. Wacław Berczyński dziwi się tak ogromnej skali zniszczeń. – Opis katastrofy znany z raportu Jerzego Millera nie pasuje do skali zniszczeń – twierdzi ekspert Boeinga Jacek Liziniewicz
Wozinski: Libertarianie o tym jak karać za aborcję Na świecie jest obecnie tylko pięć państw (wliczając w to Watykan), które posiadają w swym prawodawstwie bezwzględny zakaz dokonywania aborcji. Bezkarność dokonywania jej w pozostałych krajach zupełnie przyćmiła debatę o sposobach wymierzania za nią kary. Jak karać tego rodzaju przestępstwo? Ustawodawstwo maleńkiej Nikaragui od 2006 roku wzbudza szczególną nienawiść Amnesty International, „niepokój” ONZ oraz „zatroskanie” wielu organizacji pro-choice. 5 listopada owego roku weszła bowiem w życie ustawa zakazująca jakiejkolwiek formy aborcji, bez względu na okoliczności. Kary przewidywane za jej dokonanie wzrosły do 10-30 lat więzienia. Z kolei największy kraj na świecie respektujący własność ludzkiego ciała od samego poczęcia – Chile – za to samo przestępstwo przewiduje karę od trzech do pięciu lat. Rzecz jasna, w obydwu krajach, tak jak zresztą wszędzie, funkcjonuje aborcyjne podziemie. Nie zmienia to jednak faktu, że państwowy monopol sądowniczo-policyjny gotów jest ścigać osoby dokonujące tego rodzaju przestępstwa. Libertariańska teoria penalizacji opiera się na zasadzie proporcjonalności. Jak opisuje to Murray Rothbard: „Jeśli A ukradł B 15.000, to pierwszą lub wstępną częścią kary A musi być zwrócenie tych 15.000 w ręce B (plus szkody, koszty sądowe i policyjne oraz utracony procent). Przypuśćmy jednak, że tak, jak w większości wypadków, złodziej zdążył już wydać pieniądze. W tym wypadku pierwszym krokiem właściwej libertariańskiej kary jest zmuszenie złodzieja do pracy i do przydzielenia czerpanego z niej dochodu ofierze, dopóki nie zostanie ona spłacona. W idealnej sytuacji przestępca jest umieszczany w roli niewolnika swojej ofiary i pozostaje w tej roli aż do momentu, gdy zadośćuczyni osobie, wobec której zawinił” („Etyka wolności”). Nikt nie ma żadnej wątpliwości, że kara za utraconą rzecz jest łatwiejsza do wyznaczenia niż kara za pozbawienie kogoś życia. Zwrócenie skradzionej rzeczy oraz wypłata rekompensaty nie stanowi zbyt wielkiego problemu. Nawet w sytuacji, gdy przestępcą jest Bernard Madoff, który dokonał malwersacji rzędu 170 mld. Madoff, jako niezwykle wolny człowiek, ma przecież szansę na odpracowanie chociaż części swej winy. Nieco bardziej skomplikowana sytuacja następuje w momencie, gdy ktoś pozbawia kogoś życia. Życie nie jest warte np. jedynie 15.000 i nie można go komuś zwrócić wraz z odsetkami za chwilowe utracenie go. Dlatego też libertarianie dopuszczają wymierzenie kary śmierci, lecz decyzję co do jej wymierzenia powierzają tylko i wyłącznie spadkobiercom ofiary. Jednakże, jak zauważa Rothbard: „w libertariańskim prawie nie istniałby wobec powoda lub jego potomków przymus zastosowania maksymalnej kary. Jeśli, dla przykładu, powód lub jego potomkowie z jakiejkolwiek przyczyny nie wierzą w słuszność kary śmierci, mogą dobrowolnie darować część kary. Gdyby powód był tołstojowcem i sprzeciwiał się jakiejkolwiek karze, mógłby zwyczajnie wybaczyć przestępcy – i tyle. Lub – i ma to długą i zaszczytną tradycję w prawie Zachodu – ofiara lub jej potomkowie mogą pozwolić przestępcy wykupić się z części lub z całej kary. Jeśli zatem proporcjonalność pozwala ofierze wysłać przestępcę do więzienia na 10 lat, przestępca może, jeśli ofiara tego chce, zapłacić za zmniejszenie lub anulowanie swego wyroku. Teoria proporcjonalności zapewnia jedynie górną granicę dla kary – jako że mówi nam, ile kary ofiara może słusznie nałożyć.” W przypadku aborcji mamy do czynienia z sytuacją bardzo nietypową. Otóż bezbronne dziecko jest pozbawiane życia przez swoich bliskich – czyli tych, którzy zazwyczaj występują przeciwko mordercy jako powodowie. Kto zatem może legalnie występować o wymierzenie kary dla zabójcy („lekarza”) oraz jego współpracowników (matki lub rodziców)? Aby dotrzeć do właściwego stanowiska w tej kwestii, rozpatrzmy przykład zabójstwa dokonanego na bezdomnym. Od wielu lat żyje na ulicy i nie można ustalić jego tożsamości; nie ma rodziny ani bliskich. Pewnego dnia, dla zabawy, zabija go na ulicy pewien osobnik. Czy takie przestępstwo może ujść jakiejkolwiek karze z racji braku powoda? Czy świadczy to o wyższości państwowego systemu prawnego, który ściga pewne przestępstwa „z urzędu”? Wręcz przeciwnie. Co prawda można sobie wyobrazić sytuację, w której nikt nie występuje jako powód, ale jest to mało prawdopodobne z racji możliwości zarobku. W społeczeństwie libertariańskim ściganiem przestępcy i egzekucją wyroku zajmowałyby się albo firmy zapewniające usługi bezpieczeństwa, albo tzw. bounty killers (łowcy nagród). Ci drudzy znani są głównie z westernów i przedstawiani jako brutalni rewolwerowcy. W praktyce jednak zawsze spełniali oni bardzo pożyteczną rolę i tworzyli ważny element amerykańskiego libertariańskiego ładu. Zabójca bezdomnego nie uchodziłby więc bezkarnie, lecz byłby usilnie poszukiwany jako źródło zysku. Działałaby tu zasada pierwotnego zawłaszczenia (homesteading) – czyli kto pierwszy złapie złodzieja, ten może wymierzyć mu karę. Dochodzimy wreszcie do rzeczy najważniejszej: na wolnym rynku osób trudniących się wyłapywaniem morderców bezdomnych (tak samo zresztą jak w przypadku abortowanych dzieci) kara śmierci byłaby możliwa, ale w praktyce nigdy nie byłaby wymierzana z racji możliwości uzyskania od przestępcy rekompensaty pieniężnej. Po cóż zresztą komuś wysiłek występowania w roli powoda oraz konieczność schwytania przestępcy po to, żeby później go zabić bez uzyskania zwrotu pieniędzy? Przejdźmy teraz do zakresu kary pieniężnej, jaką można wymierzyć mordercy osoby bezdomnej lub nienarodzonego dziecka. Ceny za życie nie sposób ustalić. Można jednak ustalić kwoty niespełnionych zobowiązań zmarłego. Przykładowo: jeżeli morderca zabija głównego żywiciela rodziny, można go obarczyć łożeniem na jej utrzymanie aż do pełnoletności dzieci. Jeżeli morderca zabije wykonawcę jakiegoś kontraktu, powinien spłacić stratnego kontrahenta. Z pewnością ani nienarodzone dziecko ani bezdomny żadnych zobowiązań nie mają. Dlatego kwoty odszkodowania za ich śmierć, uzyskiwane przez osoby występujące jako ich spadkobiercy (czyli wspomniane powyżej firmy policyjne lub „łowcy nagród”), nie mogłyby być zbyt wysokie. Ich ustalenie zależałoby od stopnia okrucieństwa mordercy, kosztów jego ujęcia i procesu sądowego oraz od rynkowej stawki wykupywania się z winy w przypadkach innych morderstw. Rzecz jasna, sporo do powiedzenia w zakresie wymiaru kary miałyby prywatne sądy, które ustalałby wysokość kary, mając na uwadze inne czynniki, np. karalność sprawcy lub jego status majątkowy (tak aby uniknąć bezkarności prawnej ludzi niezwykle zamożnych). Nikaragua i Chile zdecydowały się zastosować karę wieloletniej odsiadki. Zapewne lepsze jest to niż zupełna bezkarność. Ale najbardziej skuteczną bronią w walce z aborcją byłaby demonopolizacja systemu prawno-karnego – swoją drogą rdzenia każdego państwa. Po pierwsze dlatego, że usprawniłby się system penalizacji przestępstwa aborcji. Po drugie: gdyż dzięki ładowi wolnorynkowemu znacznie spadłaby preferencja czasowa – główna przyczyna dzisiejszej hekatomby nienarodzonych.
Korwin-Mikke: Tak, chcę rozbić ruch narodowy! Tak, podtrzymuję swoje zdanie: chcę rozbić ruch narodowy – bo jeśli nie powstaną partie: narodowo-liberalna (jak przedwojenne Stronnictwo Narodowe, ze śp. Romanem Dmowskim i takimi tuzami ekonomii jak śp. Adam Heydel, śp. Roman Rybarski i śp. Edward Taylor) i narodowosocjalistyczna – niech będzie „Narodowo-Radykalna”… (jak przedwojenne ONR-ABC, ONR-„Falanga” czy „Grupa Kowalskiego-Giertycha”, z hasłami populistycznymi) – to ruch narodowy będzie sparaliżowany, jak przed wojną, wewnętrznymi zasadniczymi sporami, a skończy się i tak (jak przed wojną….) zmarginalizowaniem i rozpadem. Zresztą nie wiadomo, czy w ogóle powstanie. Ruch narodowy to wielka siła. I musi być zagospodarowana z sensem. Jeśli w Sejmie będą dwie partie narodowe – w sprawach gospodarczych głosujące często przeciwnie, ale w zasadniczych dla Narodu kwestiach głosujące razem – będzie to rozwiązanie sensowne. „Partia Narodowa” głosująca raz tak, raz tak, w zależności od siły poszczególnych frakcyj, partia głosująca niespójnie, a często bezradnie wzywająca do kompromisu – to kompromitacja. Nieunikniona. Wątpiącym, czy może istnieć partia o nazwie „narodowo-liberalna”, przypominam, że było ich w historii pełno. Np. mało kto pamięta, że taka partia istniała w Anglii. Wyłamała się z Partii Liberalnej w 1931 roku, gdy Wigowie zaczęli ostro skręcać w lewo (śp. Winston Churchill, który karierę rozpoczął, przechodząc od Konserwatystów do Liberałów, wrócił wtedy do Torysów). Startowała w ramach Partii Konserwatywnej – i w 1968 roku połączyła się z nią. Istniała więc 37 lat – w d***kracji to cała epoka! Można o tym poczytać np. tutaj. To tylko tak, by nie mówiono, że liberalizm jest sprzeczny z konserwatyzmem czy nacjonalizmem. Zdrowym oczywiście. Zresztą: jak zwał – tak zwał. Chodzi o program – a nie o nazwę! JKM
Neobolszewia wojną ideologiczną wyniszczy biologiczne Polakó Marcin Hałaś „Publicystyczne i społeczne kampanie nie są tylko dyskusją o kształcie polskiej przyszłości. Warto sobie uświadomić, że to już jest wojna. A stawką jest egzystencja naszego narodu „....”Lewicowe środowiska, których emanacją nadal pozostaje „Gazeta Wyborcza", dążą do przebudowy polskiego społeczeństwa. Przebudowa ta podszyta jest marksizmem w jego najgorszej bolszewickiej odmianie: to, co „modernizatorom" nie odpowiada, ma być usunięte, wyrugowane, zniszczone, a w najlepszym wypadku – usunięte na margines. Wszystko pod osłoną dostosowywania do europejskich standardów, tyle tylko że standardy wyznacza ta część Europy, która została już przeorana i okaleczona przez intelektualno-światopoglądową neobolszewię. I trudno się oprzeć wrażeniu, że lewicowe elity współczesnej Europy rozumu mają tyle co drożdże. „....”Lewicowcy gorliwie „rozmontowują" fundamenty cywilizacji europejskiej, nie zważając na to, że najprawdopodobniej nie przetrwa ona tej modernizacji „....”Trzy główne cele uderzenia „cyngli Michnika" (określenie ukute przez wieloletniego redaktora „Gazety Wyborczej" Michała Cichego) to: wartości patriotyczne, religia (a właściwie rzymski katolicyzm) oraz wartości rodzinne. „.....(źródło)
Gwiazdowski „ ostatni raport OECD. Wynika z niego, żePolacy są poza Japończykami drugim najszybciej starzejącym się narodem świata”. …..(więcej )
Cezary Mech „ Spadam dalej na 211 miejsce na świecie z 209 pod względem dzietności. I co się dzieje? NIC. Na co liczymy? Przy ukazanym na zdjęciu stosunku do rodziny i matki elit "z wyższej półki medialnej" jest to adekwatna pozycja samolikwidującego się Narodu.” ….(więcej )
„Van der Laan chce obozów reedukacyjnych dla homofobów „Europa wojnę z neoboszewią przegrała . Paradoksalnie ojczyzna bolszewizmu , Rosja otrząsnęła się z kulturowego marksizmu i wraca do starego dobrego cezaropapizmu . Symbiozy państwa i cerkwi . Co prawda nadal ubywa rocznie 700 tysięcy mieszkańców Rosji , ale istnieje szansa na odbudowę normalnych, prawidłowych podstaw etycznych społeczeństwa. Co więcej słowiańska Rosja jeśli uda się jej we współpracy z Niemcami narzucić Polsce religie politycznej poprawności ma szansę zdobyć hegemonię kulturową na całym słowiańskim obszarze Europy Polska stanęła przed niespotykanym w swej historii dylematem . Skoncentrować się na modernizacji technologicznej , czy na zachowaniu substancji biologicznej narodu. Przedstawiłem pod spodem trzy wyartykułowane koncepcje kierunku działania Ziemkiewicz „Ale pojęcie „modernizacja” wymaga ukonkretnienia. Jaka jest cena, za którą warto zapłacić ograniczenie ambicji i wejście w rolę państwa satelickiego Niemiec? „....”. Jeśli już musimy znaleźć się w całości w jednej ze stref, należy więc zadać sobie pytanie: Rosja czy Niemcy? Gdybym ja musiał ten dylemat rozstrzygać, powiedziałbym, że sprawą podstawową dla podniesienia naszego statusu w przyszłości jest rozwój infrastruktury gospodarczej, w tym zwłaszcza energetyki jądrowej. „.....(więcej )
Winnicki „Dla polskiej prawicy jest zaś dobrym przypomnieniem, co stanowi główne zagrożenie dla kultury i cywilizacji, dla Polski i Polaków: nie jest nim Moskwa, a demoliberalizm, laicyzm i konsumpcjonizm" „....(więcej )
Winnicki „Często mówicie o konieczności obalenia „Republiki Okrągłego Stołu” i zastąpienia jej innym ustrojem. Jaki ustrój macie na myśli, też pod względem gospodarki?R.W. Bardziej systemu niż ustroju, przede wszystkim systemu wartości. „Republika Okrągłego Stołu” to pewien paradygmat ideowo-mentalno-kulturowy, który należy przewalczyć „.....(więcej )
Kaczyński „Ale ważniejsze pytanie jest głębsze i sprowadza się do tego,czy Unia Europejska powinna iść nadal w dotychczasowym kierunku, a więc wymuszania tzw. pogłębionej integracji pod przywództwem Niemiec? Czy nadal powinno się wymuszać poprawność polityczną, która de facto znosi dotychczasowe systemy wartości i niszczy tożsamości, zmienia społeczeństwo w manipulowaną bez trudu masę? „..... ”odrzucić hedonistyczną koncepcję życia człowieka sprowadzającą go do roli konsumenta. Słowem, powinniśmy robić wszystko, by Polska przetrwała. Bo obecna dekadencja jest, mam co do tego całkowitą pewność, przejściowa. Jeśli jednak dopuścimy teraz do rozmontowania państwa, nie zmontujemy go z powrotem. A jeśli nawet, to cena będzie ogromna. A więc nie dla unii politycznej, o której ostatnio tyle się mówi?Zdecydowane nie. Obecnie taka Unia oznaczać będzie po prostu potężną niemiecką Rzeszę, w granicach największych w historii. Dla Polski to żaden interes. „....(więcej )
Ziemkiewicz swoje rozważania o korzyściach płynących dla Polski z przyjęcia opcji pruskiej napisał kilka lat temu . Wyraził w niech opinię ,że dla Polski bardziej korzystny jest protektorat Niemiec niż Rosji, gdyż może nam to zapewnić modernizację i budowę elektrowni jądrowych. Oczywiście jest to już nieaktualne , gdyż neobolszewizm kulturowy i europejska socjalistyczna gospodarka doprowadziły do zapaści ekonomicznej i technologicznej Europy . Europejska nowobolszewia w swym fanatyzmie ideologicznym zablokowała rozwój energetyki jądrowej i zabiła cała innowacyjność Europy Winnicki uważa że lepsza jest dla Polski opcja rosyjska , niż zostanie protektoratem Niemiec , gdyż głównym zagrożeniem dla Polski jest „ demoliberalizm, laicyzm i konsumpcjonizm” Trzecia koncepcja ,którą definiuje Kaczyński , to podniesienie jak Winnicki walka z neobolszewizmem ,z polityczną poprawnością , niedopuszczenie do powstania IV Rzeszy z jednej strony , z drugiej oparcie się na odwiecznej polskiej myśli politycznej „ myśli jagiellońskiej. Roger Scruton, filozof „W historii Polski co pewien czas powtarzał się ten sam straszliwy dla was scenariusz – Niemcy i Rosja dogadywały się nad waszymi plecami i was niszczyły. Powiem teraz coś, co może zabrzmieć szokująco, ale obawiam się, że taki scenariusz może się powtórzyć „....”Unia Europejska jako polityczna czy gospodarcza struktura jest martwa. Jest fikcją, złudzeniem. „...(więcej )
Jeśli zostałby zrealizowany scenariusz Ziemkiewicza to oznaczałoby przekształcenie Polaków w zgermanizowaną, pozbawioną własności bezmyślna klasę roboczą IV Rzeszy Podejrzany rusofilizm Winnickiego może doprowadzić do rusyfikacji kulturowej i religijnej Polaków Jedyną szansą dla Polski jest koncepcja Kaczyńskiego . Idą za tym konkretne działania . Obóz Patriotyczny walczy z europejskim neobolszewizmem , walczy z budową IV Rzeszy . Lech Kaczyński w „ doktrynie Kaczyńskiego „ za polska rację stanu uważa realizacje polityki jagiellońskiej i sojusz ze Stanami Zjednoczonymi .Macierewicz „że dzięki solidnym fundamentom narodowym, kiedy zmieni się władza w Polsce, będzie można do niej powrócić. Sojusz środkowoeuropejski w porozumieniu ze Stanami Zjednoczonymi jest fundamentem polskiej racji stanu „...(więcej )
video Jurij Bezmienow - Jak napaść na państwo [Dywersja ideologiczna] Marek Mojsiewicz
Bezrobocie w styczniu zbliży się do 15%
1. Niestety wszystko wskazuje na to, że już w najbliższych dniach dowiemy się, że stopa bezrobocia w styczniu zbliżyła się do 15%, a więc liczba bezrobotnych wzrośnie o blisko 150 tysięcy i zbliży się do 2,3 mln. Zresztą brak oficjalnych danych resortu pracy dotyczących sytuacji na rynku pracy w styczniu w sytuacji kiedy upłynęło już kilka dni kolejnego miesiąca jest co najmniej zastanawiający. Dane dotyczące przewidywanego poziomu bezrobocia w grudniu ministerstwo pracy ujawniło wtedy w końcowych dniach tego miesiąca, bazując na danych dostarczonych do resortu przez Wojewódzkie Urzędy Pracy. Ale wtedy bezrobocie wzrosło „tylko” o 0,4 pkt procentowego (stopa bezrobocia w listopadzie wyniosła 12,9%). A więc już w końcowych dniach grudnia wiedzieliśmy ,że resort pracy przewiduje, że stopa bezrobocia wyniesie 13,3% i dopiero kilkanaście dni później GUS, podwyższył ten poziom o 0,1 pkt procentowego.
2. Gwałtowny przyrost liczby bezrobotnych w styczniu sygnalizuje prasa lokalna na podstawie rozmów z kierownikami Powiatowych Urzędów Pracy (PUP). Media coraz częściej informują o wręcz szturmie bezrobotnych na urzędy pracy w styczniu tego roku. W szczególności piszą o tym gazety lokalne, które cytują dane z powiatowych urzędów pracy z całej Polski i w tych regionach gdzie bezrobocie do tej pory było wysokie ale i w tych gdzie było niższe. Kierownicy Powiatowych PUP, przepytywani na tę okoliczność przez dziennikarzy, informują o wręcz 2-3 krotnym wzroście rejestracji bezrobotnych w stosunku do tego co było w grudniu 2012 roku. To zjawisko przybrało takie rozmiary, że aby skrócić czas oczekiwania na rejestrację kierują oni do tego zajęcia po kilkunastu dodatkowych pracowników, zabierając ich z innych komórek organizacyjnych swoich urzędów.
3. Niestety proces gwałtownego wzrostu bezrobocia będzie kontynuowany także w lutym i marcu tego roku i nie da się tego wytłumaczyć tylko czynnikami sezonowymi. Takie właśnie tłumaczenia prezentuje nie tylko minister Kosiniak-Kamysz ale także minister Rostowski, który od 3 lat wykorzystuje środki zgromadzone w Funduszu Pracy na finansowanie deficytu sektora finansów publicznych. Biuro Inwestycji i Cykli Ekonomicznych (BIEC), które co miesiąc publikuje wskaźniki wyprzedzające koniunktury poinformowało, że Wskaźnik Rynku Pracy (WRP) wzrósł w grudniu do 89,3 pkt (88,5 pkt w listopadzie) i był to 7 z kolei miesiąc wzrostu tego wskaźnika. Zdaniem ekonomistów BIEC przyrosty bezrobocia w ostatnich miesiącach są blisko 2- krotnie wyższe od tego, który wynikałby tylko z czynników sezonowych.
4. Niestety tego rodzaju informacje są spychane możliwie jak najgłębiej, a rządzący jak ognia boją się jakichkolwiek debat w Sejmie dotyczących sytuacji na rynku pracy. Minister Rostowski między innymi na moje wystąpienie w Sejmie, zwracające mu uwagę, że wiedział o pogarszającej się sytuacji w gospodarce, a w konsekwencji także na rynku pracy przynajmniej od wiosny poprzedniego roku i nic w tej sprawie nie zrobił, odpowiedział bardzo nerwowo, że on to pogorszenie także przewidział. Tyle tylko, że nam wszystkim na nic jego przewidywania, wolelibyśmy, a w szczególności ci co tracą od paru miesięcy pracę, żeby minister także podejmował działania, które przynajmniej złagodzą dramatyczną wręcz sytuację na rynku pracy. Zwłaszcza, że zarówno on jak i szef resortu pracy, dysponują pieniędzmi „znaczonymi”, w Funduszu Pracy, które mogą być przeznaczone tylko na 2 cele: wypłatę zasiłków dla osób bezrobotnych i finansowanie aktywnych form ograniczania bezrobocia. Minister jednak od 3 lat finansuje nimi jeszcze jeden cel – deficyt sektora finansów publicznych, a to jest niezgodne nie tylko z ustawą regulująca funkcjonowanie funduszu ale także ze zdrowym rozsądkiem. A przecież zarówno on jak i minister Kosiniak-Kamysz doskonale wiedzą, że dodatkowy 1 mld zł wydany na aktywne formy ograniczenia bezrobocia to udzielenie pomocy około 500 tys. bezrobotnym, przy czym wsparcie najbardziej efektywnych form tego ograniczania dałoby blisko 200 tysięcy stałych miejsc pracy. Kuźmiuk
Unia zatrudni trolli internetowych aby zahamować wzrost eurosceptycyzmu przed wyborami The Daily Telegraph uzyskał dostęp do poufnych propozycji budżetowych oraz wewnętrznych dokumentów, w których planuje się bezprecedensowy szturm propagandowy przed i w trakcie wyborów europejskich w czerwcu 2014. Kluczem w nowej strategii mają być „narzędzia monitorowania opinii publicznej” w celu „wczesnego określania czy debaty między użytkownikami portali społecznościowych i blogów mogą przyciągnąć zainteresowanie mediów i obywateli”. Wydatki na „jakościową analizę mediów” mają wzrosnąć o 1.7 miliona £ i o ile większość środków ma pochodzić z istniejących budżetów, zostanie przeznaczone na ten cel dodatkowe 787 000 £, mimo nawoływań do wprowadzenia programu oszczędnościowego podobnego do tych w państwach członkowskich.
„Szczególną uwagę należy poświęcić krajom, w których zaobserwowano nagły wzrost nastrojów eurosceptycznych[..]
Agenci Parlamentu muszą mieć możliwość monitorowania publicznych rozmów i nastrojów w czasie rzeczywistym, aby znać popularne tematy, mieć narzędzia szybkiego reagowania w sposób znaczący i ukierunkowany, przyłączając się i wpływając na dyskusje, np. przytaczając fakty obalające mity.” Szkolenie dla przedstawicieli Parlamentu ma rozpocząć się w tym miesiącu. Paul Nuttall, wicelider UKIP, skrytykował pomysł, twierdząc, że narusza neutralność służby cywilnej UE, zmieniając jej przedstawicieli w „troli internetowych”, szukających w Internecie okazji do udzielania niechcianych i prowokacyjnych wypowiedzi. „Wydawanie ponad miliona funtów na to, by urzędnicy unijni w czasie pracy stawali się trollami internetowymi wydaje się rozrzutne i niedorzeczne [...] Uważam za bardzo dziwne, że administracja UE odgrywa tak jawnie polityczną rolę w atakowaniu partii eurosceptycznych – czyli takich jak UKIP. Trudno to nazwać neutralnością”. Poufny dokument, nad którym pracowali urzędnicy w zeszłym tygodniu zdaje się zauważać, że „istnieje cienka granica między komunikacją instytucjonalną a polityczną”. Przedstawiciele Parlamentu odmówili komentarza na temat tajnych dokumentów i prywatnych (sic!) dyskusji w gronie administracji zgromadzenia. Poufny dokument zatytułowany „Polityczny przewodnik do prowadzenia kampanii informacyjnych i komunikacyjnych” został zatwierdzony przez „biuro” administracyjne Parlamentu w czerwcu zeszłego roku. Dokument wskazuje na „ostry kontrast” między „wzrastającym wrażeniem zagrożenia [utraty] pomocy społecznej, brakiem bezpieczeństwa i braku stabilności finansowej” oraz unijnymi gwarancjami „wolności, bezpieczeństwa i sprawiedliwości społecznej oraz prosperującego rynku wewnętrznego”.
„Obecny kryzys ekonomiczny i finansowy oraz wysokie wskaźniki bezrobocia, szczególnie wśród ludzi młodych powoduje spadek zaufania obywateli do instytucji unijnych. Unia wyraźnie traci wizerunek. Aby zmienić wrażenie, że to Unia jest problemem, musimy zakomunikować, że odpowiedzią na bieżące problemy jest …’więcej Europy’ – a nie ‚mniej Europy’”. Przedstawiciele Parlamentu niepokoją się tym, że wzrost władzy Europosłów nie zyskał odzewu w postaci wzrostu popularności. Frekwencja wyborcza spada nieprzerwanie od pierwszych bezpośrednich wyborów 34 lata temu.
„Wzrost władzy przyczynił się do zwiększenia wpływu, odpowiedzialności oraz jawności co powinno spowodować wzrost rozpoznawalności, wiarygodności i reputacji [...] Pomimo niezaprzeczalnego sukcesu integracji Europejskiej, publiczny wizerunek Unii oraz Parlamentu jest raczej słaby, co pokazuje stały spadek frekwencji wyborczej od 1979r”.
W tym roku europosłowie zamierzają zwiększyć wydatki na autopromocję przed przyszłorocznymi wyborami, pomimo, że kraje członkowskie przeprowadzają właśnie bezprecedensowe plany oszczędnościowe. Te wydatki to również 9.4 miliona £ na kontrowersyjne Muzeum Europy, 82 miliony £ na Muzeum Historii Europejskiej, otwierane w 2015 dla uświęcenia „pamięci historycznej” oraz aby „promować świadomość Europejską”. Według planów, wydatki na „seminaria, sympozja i wydarzenia kulturalne” wzrosną o 85% czyli 2.5 miliona £; wydatki na „informacje audiowizualne” o 36%, czyli 4.3 miliona. O 15% ma wzrosnąć fundusz unijny dla partii politycznych, takich jak EPP (Europejska Partia Ludowa) a wydatki na „Parlamentarium” – zaawansowane centrum dla zwiedzających wzrosną o 9%.
Przetłumaczono z EU to set up euro-election ‚troll patrol’ to tackle Eurosceptic surge ( Bruno Waterfield).
Kto czyta komentarze na popularnych polskich portalach już przywykł do politycznych trolli internetowych. Pozostałym radzę zacząć się przygotowywać: The Gentleperson’s Guide To Forum Spies.
Adnams Explorer Chilled Beer
Państwo będzie miało coraz większe problemy z wypłatą emerytur Otwarte fundusze emerytalne wymagają zmian, ale nie powinno się ich likwidować – podkreślają przedstawiciele Izby Gospodarczej Towarzystw Emerytalnych. A takie postulaty – ich zdaniem – pojawiają się coraz częściej. Zmiany w funduszach powinny być częścią reformy całego systemu emerytalnego, zarówno pierwszego filara (likwidacja przywilejów emerytalnych i reforma ubezpieczeń rolniczych), jak i trzeciego (upowszechnienie dobrowolnego oszczędzania), która zagwarantuje bezpieczeństwo przyszłych emerytur. Jeszcze w tym miesiącu mają być gotowe wnioski z przeglądu funkcjonowania otwartych funduszy emerytalnych. Jego przeprowadzenie rząd założył w ustawie z 2011 roku, która zmniejszyła składki przekazywane towarzystwom emerytalnym. Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej, konsultując się z Zakładem Ubezpieczeń Społecznych, Komisją Nadzoru Finansowego, ale i resortami finansów, gospodarki i skarbu państwa, ma przedstawić propozycje zmian w OFE. Izba Gospodarcza Towarzystw Emerytalnych chce włączyć się do dyskusji i w najbliższym czasie przedstawi własne propozycje zmian.
"Chodzi np. o kwestię wypłaty świadczeń, kto to ma robić. Uważamy, co potwierdziła też Komisja Nadzoru Finansowego, że z punktu widzenia kosztów operacyjnych systemu, najlepszym rozwiązaniem jest to, żeby wypłacały je towarzystwa emerytalne. Drugi obszar to koszty funkcjonowania funduszu emerytalnego" – mówi Agencji Informacyjnej Newseria Wojciech Nagel, prezes Izby. Zdaniem przedstawicieli Izby Gospodarczej Towarzystw Emerytalnych rząd powinien również zmieniać pierwszy filar, czyli likwidować przywileje emerytalne, reformować system ubezpieczeń rolniczych i poprawiać szansę przedsiębiorców w uzyskaniu wyższej emerytury. Postulują także, by bardziej rozpropagować trzeci filar.
"Trzeba zachęcić ludzi do tego, żeby oszczędzali wzorem krajów sąsiednich. Mamy trzeci filar w postaci pracowniczych programów emerytalnych i kont indywidualnych, ale ten filar się nie rozwija. Do zmodernizowania jest więc cały system emerytalny" – twierdzi Wojciech Nagel. Zmiany w systemie emerytalnym są niezbędne z kilku powodów. Głównym z nich jest efektywność systemu i stabilność wypłacanych w przyszłości świadczeń, zwłaszcza w zmieniających się warunkach demograficznych. Jednak – zdaniem eksperta – nie zapewni tego likwidacja otwartych funduszy emerytalnych.
"Mamy niepokojące sygnały, że należy koncentrować ryzyko w jednym filarze, czyli w tym filarze, który jest gwarantowany przez państwo. To jest odwrotna droga aniżeli to, co się dzieje za granicą. Inne kraje rozwijają wiele źródeł świadczeń emerytalnych, ponieważ to jest bezpieczniejsze" – wyjaśnia prezes IGTE. Rozwój systemów wielofilarowych jest zgodny m.in. z zaleceniami Banku Światowego.
"W Polsce są trzy filary, ale są kraje, w których jest ich cztery lub pięć. Jeżeli będziemy forsować tylko rozwiązania gwarantowane przez państwo, będzie to oznaczało niższe świadczenia emerytalne. Trzeba mieć także na uwadze fakt, że państwo, wraz z kryzysem demograficznym i coraz mniejszymi wpływami podatkowymi, będzie miało coraz większą trudność, żeby zapewnić emerytury" – podkreśla Wojciech Nagel. Pogarszać będzie się bowiem kondycja finansowa Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, która – zdaniem prezesa IGTE – już dziś jest trudna.
"W latach 1997-1998, kiedy reforma emerytalna była przygotowywana, szacunki ekonomiczne wskazywały na to, że będzie funkcjonował tylko system jednofilarowy. Wtedy sytuacja FUS była dobra, bo mieliśmy lepszy bilans demograficzny, był on zdecydowanie mniej podatny na dofinansowanie z budżetu państwa. W tym roku dofinansowanie do ZUS czy do FUS wyniesie 52,5 mld złotych. Jeżeli więc ktoś chce mnie przekonać, że to jest system bezpieczny i stabilny finansowo, nie zna liczb i faktów" – mówi Wojciech Nagel. Niepokojące – w jego opinii – jest również to, że społeczeństwo nie zna prawdy o korzyściach płynących z oszczędzania w OFE. Szczególnie, że do opinii publicznej dociera więcej głosów krytyki, które zarzucają funduszom nieefektywność.
"Z danych KNF dotyczących OFE wynika, że gdy chodzi o ostatnie trzy lata stopa zwrotu sięgnęła prawie 20 proc. Jeśli byśmy spojrzeli na osobę, która zarabia przeciętnie i odkłada na swoim koncie w OFE, to jej „uzysk” przekracza 30 proc. Problem polega na tym, że te fakty się nie mogą przebić do opinii publicznej. OFE są „chłopcem do bicia”, zawsze pod ręką i można je zawsze wykorzystywać do realizacji zupełnie innych celów" – stwierdza Wojciech Nagel. Prezes Izby Gospodarczej Towarzystw Emerytalnych nie zgadza się z twierdzeniem, że instytucje zarządzające funduszami zarabiają za dużo.
"Ważne jest, aby koszty instytucji finansowych: banków, domów maklerskich, towarzystw, funduszy inwestycyjnych czy emerytalnych, były adekwatne do zysków, które oferują. Jako uczestnik OFE jestem zdeklarowanym zwolennikiem systemu wielofilarowego. Uważam również, że opłaty, które są pobierane, czy to od składki, czy od aktywów, powinny być kosztami, które są stosowane mniej więcej w takiej samej wysokości jak koszty, które są zagranicą" – podkreśla Wojciech Nagel.
Agencja Informacyjna Newseria
Ubecki rys w propagandzie III RP Skąd tak gorąca temperatura dyskusji o ubeckich korzeniach dziennikarzy III RP? To skutek Smoleńska, po którym zademonstrowali oni, że nie są inni od rodziców i dziadków. Ta skala kłamstwa i kpin z ofiar nie byłaby możliwa, gdyby mediami nie trzęsło potomstwo ubeków i sekretarzy. W tej pogardzie dla polskości i śmierci na nieludzkiej ziemi ujawnił się rys domowego i środowiskowego wychowania.
„Newsweek” z listopada 2012 r. publikuje w dziale sport tekst „Izabella Łukomska-Pyżalska, czyli piękno polskiej piłki”. Jakub Pyżalski, mąż głośnej byłej modelki, a dziś pani prezes Warty Poznań, pytany o gangsterską przeszłość, odpowiada: „Moi rodzice nie byli krezusami, nie byli sekretarzami partii, ubekami, nie mieli przełożenia na tanie kredyty, więc przemycałem papierosy. To wszystko”.
To wnuki ubeków wygnały nas na zmywak Tygodnik Tomasza Lisa puszcza tę wypowiedź, a przecież jej przekaz jest nawet mocniejszy od tego, co pisała Dorota Kania o dziennikarzach z komunistycznych rodzin: żeby zrobić w III RP normalną biznesową karierę, nie „dobrze było”, lecz „trzeba było” być dzieckiem ubeka albo sekretarza. „Newsweek” puszcza te słowa, bo tekst jest komercyjny, a nie polityczny, ma nabić czytelnictwo opowieścią o modelce i gangsterze. Gangster mówi oczywistość. Każdy, kto mieszka w małym miasteczku, wie, że jeśli ktoś miał tatę w SB, ma dziś luksusową willę. A jeśli tata był robotnikiem, który w 1980 r. angażował się w Solidarność, jego synowi nie zawsze starcza do pierwszego. Chyba że wyjechał na zmywak. Bo w miasteczkach widać wszystko jak na dłoni. Wyjątki zdarzają się rzadko. Tam nikogo nie zdziwi sędzia Igor Tuleya, bo wszyscy wiedzą, czyje dzieci orzekają w pobliskim sądzie rejonowym. W III RP dzieci i wnuki ubeków dostawały wszystko nie tylko bez konieczności konkurowania z rówieśnikami, ale kosztem zniszczenia życia wielu z nich. Tysięcy tragedii i samobójstw tych, którzy uwierzyli, że ta wolność jest na serio. Założyli małą firmę i zostali zgnojeni przez komunistyczne układy w prokuraturze, policji, bankach, urzędach skarbowych, instytucjach kontroli. Utrzymywaniu przywilejów postkomunistycznej kasty i blokowaniu awansu dla reszty służy cały system III RP. Po usłyszeniu owego opisu media stworzone przez tę uprzywilejowaną kastę rozpoczynają jazgot: to wy chcecie ludzi karać za rodziców czy dziadków? Nie karać, zakłamane lizusy z luksusowych limuzyn, lecz zniszczyć waszą uprzywilejowaną, wynikającą z ruskiego nadania pozycję. Do dzieci komunistów, które takich przywilejów nie mają, i my nic nie mamy. A jest ich niemało – choćby wspaniałych opozycjonistów, którzy odcięli się od układów rodziców i w III RP żyją jak reszta. Tym WIĘKSZA dla nich chwała, skoro mogąc być na górze kosztem niegodziwej dyskryminacji reszty, odmówili. Sam mam takich wśród swoich przyjaciół.
Kpiny z mordowanych akowców, kpiny ze Smoleńska Czy media III RP to tylko część machiny, gdzie wesołe dzieciaki bezpieki w roli szołmenów mają Polakom robić wodę z mózgu, by się nie buntowali, a raczej buntowali właściwie? Przed 10 kwietnia 2010 r. wolno nam było naiwnie żywić złudzenia, że choć wielkie media bywały zakładane przez bezpiekę, to jednak zreformowały się trochę. Demokracja, kapitał zagraniczny, nowe roczniki dziennikarzy – to miało rozmiękczyć ich ubeckość. Ta data przecięła te złudzenia. Rezygnacja ze śledztw dziennikarskich w sprawie śmierci prezydenta, z badania niewygodnych dla Rosji tropów, kolportowanie jako newsów numer jeden kagiebowskiej dezinformacji, wreszcie robienie idiotów z kolegów ratujących honor zawodu – to było demonstracyjne wypowiedzenie lojalności wobec własnego narodu. Nie różniło się to niczym od wspierania przez dziennikarstwo PRL mordowania żołnierzy AK i WiN, zaszczuwania księdza Jerzego czy antysemickiej nagonki z 1968 r. Smoleńsk pokazał, że ubeckość mediów nie została rozmiękczona wpuszczeniem do nich młodszych, także porządnych dziennikarzy, skoro tamci nadal zajmują kluczowe stołki i pociągają za sznurki. Widzieliśmy – i widzimy – zło w czystej postaci, do którego nie wolno nam się przyzwyczaić, przywyknąć, którego nie wolno nam uznać za jedną z dopuszczalnych postaw. To, co stało się po Smoleńsku, ostatecznie delegitymizowało media III RP. Polska potrzebuje dziennikarzy o poglądach prawicowych, lewicowych i centrowych. Natomiast cała ta banda kłamców powinna – dla dobra demokracji – zniknąć z przestrzeni publicznej.
Żydzi – patroni IV RP Cóż na siłę tych argumentów odpowiedziały medialne bojówki uprzywilejowanej kasty? Wam chodzi o Żydów – zakrzyknęły, a słowo to i gwiazda Dawida znalazły się na okładkach magazynów. Wielu Żydów zasiadało w kierownictwie UB, więc wy z powodów rasowych chcecie ich wytropić. Trudno się dziwić, że dzieciaki komunistów mają takie skojarzenia. Wszak ich rodzice działali w jednej partii z antysemitami, którzy wypędzali Żydów w 1968 r. Popatrzyły na własne środowisko rodzinne i wymyśliły teorię na miarę jego intelektualnych horyzontów.
„Gazeta Polska Codziennie” nawiązuje do tradycji polskiego obozu niepodległościowego i antykomunistycznego. Najważniejszym jego ośrodkiem intelektualnym po wojnie był Londyn. Jego najważniejszym pismem zaś – londyńskie „Wiadomości” Mieczysława Grydzewskiego, wychodzące w latach 1946–1981. Pismo to krytykowało paryską „Kulturę” z pozycji – jak kpiono – „niezłomnych”. Sowiecki minister Wyszyński w rozmowach z Brytyjczykami wykrzykiwał, że jest to najbardziej zajadle antysowieckie pismo na naszej półkuli. Józef Mackiewicz pisał o roli „Wiadomości”: „Zastąpiły wielorakość wolnej prasy, zastąpiły parlament, który tu próbowano w różnych zgrupowaniach montować nieudolnie; ześrodkowały wszelką dążność ku niepodległej myśli”. Grydzewski dopuścił na jego łamy wszystkie odłamy niepodległościowej inteligencji. Wśród nich polskich Żydów – zoologicznych antykomunistów. Sam był jednym z nich. Mackiewicz pisał:
„Żydowskość Grydzewskiego była uderzeniem w jedno z największych zakłamań polskich, legendę i obowiązującą wiarę w rasową czystość tzw. »narodowej nieugiętości«. Iluż to hrabiów, konserwatystów, endeków, oenerowców, dobrych katolików, najpobożniejszych socjalistów, jakie masy akowców, oficerów różnych stopni... nie przeliczyć! – przeszło na służbę okupanta komunistycznego – Grydzewski swojej antysłużebnej postawy nie zmienił, i jak kiedyś za żydowskość, tak później wykpiwany był za »niezłomność«”. Sam Grydzewski, budując ten wspólny antykomunistyczny front, pisał o polskiej literaturze: „Jest jedyną literaturą na świecie, która nie tylko raz po raz ukazuje szlachetne postaci Żydów, ale która wyznacza Żydom funkcję inspiratorską. Jankiel Mickiewicza, Judyta Słowackiego, Zygier Żeromskiego, Rachel Wyspiańskiego odgrywają rolę natchnienia patriotycznego, budzicieli polskości”. Autorem jadowitej antykomunistycznej satyry na łamach pisma był Marian Hemar (wcześniej Hescheles), który pisał, że „Dla najemnych Judaszów bolszewickiej bestii/Nie będzie przebaczenia. Nie będzie amnestii”. Czołową współpracowniczką Grydzewskiego była świetna pisarka Stefania Zahorska (z domu Lesser), która pisała o kolaborantach, w tym głównym nauczycielu Adama Michnika: „Słonimszczyzna musi budzić odrazę i po tej, i tamtej stronie kurtyny”. A także inna wybitna pisarka Herminia Naglerowa (z domu Fischówna), więźniarka sowieckich łagrów, przestrzegająca przed reformatorami i odwilżami, które nazywała „mistyfikacją, stosowaną w taktyce komunistycznej”. Podobnych im twórców o żydowskich korzeniach można wymieniać dziesiątkami. Poeta Jan Lechoń, czołowa postać antykomunistycznej emigracji, pisał w Nowym Jorku: „Jak w Polsce, tak i tutaj kulturę polską popierają przede wszystkim Żydzi. Tutaj, gdzie mają teatr amerykański i najbardziej spęczniały rynek książki świata – cisną się na polskie piosenki i odczyty”.
Postkomuna zasłania się Żydami Te gwiazdy Dawida na okładkach magazynów, użyte cynicznie dla obrony interesów uwłaszczonej postkomuny, mają uderzać w nasz obóz niepodległościowy, imputując mu wyznawanie prymitywnej ideologii. Tyle że rykoszetem uderzają też w Żydów, poprzez utrwalanie znanej z czasów PRL zbitki Żyd-komunista. Otóż ludziom z niepodległościowego obozu Żyd nie kojarzy się z komunistą, tak jak wam. Kojarzy się nam także z pięknymi tradycjami bezkompromisowo antykomunistycznej polskiej inteligencji. To na łamach mediów Strefy Wolnego Słowa ukazują się teksty Dawida Wildsteina, będące odważną próbą odbudowy polsko-żydowskiej przyjaźni, opartej na wspólnocie losów. To te projekty w imię swoich partykularnych interesów zniszczyć się stara przy tej okazji postkomunistyczna mafia. Piotr Lisiewicz
Ofiary miały zniszczone płuca Szokujący obraz obrażeń ciał ofiar smoleńskiej katastrofy wyłania się z dokumentów sekcyjnych, do których dotarła „Gazeta Polska”. Wynika z nich, że w kilku przypadkach stwierdzono rozedmę płuc, która objawia się zniszczeniem pęcherzyków płucnych. Dotyczyło to osób, u których za życia nie stwierdzono rozedmy. W dwóch przypadkach dotyczyło to osób, które w związku z wykonywaną pracą okresowo przechodziły szczegółowe badania lekarskie. W dokumentacji medycznej znajduje się także opis wskazujący na krótkotrwałe, ale niezwykle silne działanie ognia, co może świadczyć o działaniu fali termicznej. To właśnie m.in. ze względu na informacje zawarte w protokołach sekcyjnych do Smoleńska na przełomie września i października ubiegłego roku pojechali biegli oraz prokurator, którzy przebadali m.in. wrak Tu-154M. Wiadomo, że specjalistyczne urządzenia wykazały na niektórych badanych fragmentach TNT, czyli trotyl. Jak już pisała „Gazeta Polska Codziennie”, w najbliższych tygodniach prokuratura wojskowa podejmie decyzję na temat ewentualnych kolejnych ekshumacji trzech ciał ofiar katastrofy. Na początku grudnia 2012 r. do Wojskowej Prokuratury Okręgowej (WPO) w Warszawie trafił wniosek członka rodziny jednej z ofiar katastrofy smoleńskiej. Po lekturze protokołów sekcyjnych, które bliscy otrzymali z Rosji, okazało się, że po raz kolejny opis nie zgadza się z wiedzą rodziny, która do momentu podjęcia przez śledczych decyzji chce pozostać anonimowa. Jak wynika z oficjalnych danych Naczelnej Prokuratury Wojskowej, Rosjanie do dziś nie przekazali nam kopii pełnej dokumentacji czynności przeprowadzonych na terenie Federacji Rosyjskiej, dotyczącej „oględzin, identyfikacji oraz sekcji zwłok ofiar katastrofy samolotu Tu-154M nr 101 wraz z kopią dokumentacji fotograficznej”. Aktualnie powołani przez wojskowych śledczych biegli pracują nad opiniami dotyczącymi okoliczności, przyczyn i mechanizmu zgonu sześciu ofiar katastrofy, ekshumowanych w okresie od września do listopada 2012 r. Jak wynika z oficjalnego komunikatu, opinie powinny wpłynąć do prokuratury w ciągu najbliższych kilku miesięcy. Prokuratura nie zgodziła się, aby w ekshumacjach i ekspertyzach uczestniczył światowej sławy anatomopatolog prof. Michael Baden. Dorota Kania
Sikorski w Monachium, Polska musi być w strefie euro
1. Na odbywającej się w poprzednim tygodniu w Monachium 49 Konferencji Bezpieczeństwa reprezentujący tam nasz kraj minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski wprawdzie na konferencji prasowej ale wygłosił tezę, „że w politycznym interesie Polski jest przynależność do najściślejszego kręgu decyzyjnego UE, a więc wejście do strefy euro”.
Co więcej dodał, że datę (zależną od tego kiedy to będzie dla Polski najkorzystniejsze), powinni określić minister finansów, minister gospodarki i prezes Narodowego Banku Polskiego, a więc sugeruje, że decyzja polityczna w sprawie członkostwa Polski w strefie euro została już podjęta, kwestią do ustalenia pozostaje tylko jego termin.
2. Sikorski nie wychodzi w tej sprawie przed szereg ponieważ w grudniu na szczycie UE w Brukseli, premier Tusk mówił ,”że Polska musi podjąć decyzję, czy chce być w strefie euro. Będę absolutnie zdeterminowany, żeby przekonać wszystkich partnerów w kraju, że Polska bezpieczna, to Polska w samym centrum Europy czyli kraj z walutą euro”. Ta wypowiedź była zresztą potwierdzeniem wcześniejszych sygnałów o determinacji Tuska w sprawie wprowadzenia Polski do strefy euro. Takie sygnały pojawiły się już na początku 2012 roku, kiedy to premier Tusk spotkał się z nowo wybranym przewodniczącym Parlamentu Europejskiego Martinem Schulzem. Po tym spotkaniu przewodniczący Schulz powiedział zdumionym polskim dziennikarzom, „że premier Polski, zadeklarował jasno, że chce przyłączyć się do strefy euro do 2015 roku”. Dodał także, że 2015 rok, jest nie tylko „do zrobienia” pod kątem spełnienia kryteriów, ale także „życzymy sobie tego”. Wtedy minister Rostowski, tłumaczył dziennikarzom, że przewodniczący Schulz nie zrozumiał co nasz premier mówił. Twierdził, że Tusk rok 2015, wymienił jako datę wypełnienia przez nasz kraj, kryteriów z Maastricht.
3. Na początku 2012 roku w jednym z numerów brytyjskiego tygodnika The Economist znalazł się artykuł pod znamiennym tytułem „Polska stoi przed trudnym wyborem” z którego jasno wynikało, że Niemcy od dawna mają plan wciągnięcia Polski za uszy (a więc bez spełnienia wszystkich kryteriów fiskalnych i monetarnych), do strefy euro i te działania nasilają się tym bardziej im większe kłopoty mają kraje peryferyjne tej strefy. W artykule padło nawet stwierdzenie, że Polska dostała od Niemiec poufną propozycję wejścia do tej strefy już w roku 2015. Ta informacja uczyniła bardziej zrozumiałymi decyzje premiera Tuska, które podejmował na brukselskich szczytach, godząc się na kolejne pakty (np. fiskalny ), unie (np. bankową) czy fundusze pomocowe (np. Europejski Mechanizm Stabilizacji), bez żadnych konsultacji w kraju, ba często nawet bez informowania polskiego Parlamentu. Wprawdzie na użytek krajowej opinii publicznej premier Tusk na pytanie o to kiedy przyjmiemy euro, do tej pory miał zgrabną odpowiedź, „że wtedy kiedy warunki będą odpowiednie” ale w stosunkach dwustronnych z Niemcami jak można wnioskować z tekstu z brytyjskiego tygodnika i wcześniej wypowiedzi przewodniczącego Schulza, deklarował przyjęcie waluty euro w terminie jakim są zainteresowane Niemcy.
4. Do tej pory jednak przeciwnikiem wejścia Polski do strefy euro był sam prezes NBP Marek Belka. Prezes NBP Marek Belka często w wypowiedziach publicznych, wykazuje się sporym sceptycyzmem jeżeli chodzi o członkostwo Polski w strefie euro. Jego wypowiedzi w tej sprawie można ująć w następujący sposób „Polska rozważy wejście do strefy euro wtedy, kiedy strefa euro uporządkuje swoje problemy ale ponieważ to uporządkowanie potrwa całe lata, więc na razie nie powinniśmy o tym myśleć”. Główną przyczyną tego sceptycyzmu prezesa NBP jest fakt, że kraje posługujące się wspólną walutą nie tworzą optymalnego obszaru walutowego, a to spowodowało powstanie ogromnych nierównowag w ciągu ponad 10 lat funkcjonowania wspólnej waluty. Kraje o bardzo wydajnych i konkurencyjnych gospodarkach wypracowały gigantyczne nadwyżki towarowe i usługowe, które zostały wchłonięte przez kraje południa strefy euro, dzięki znacznemu potanieniu kredytu. To dzięki niskim stopom EBC kredyt w euro dla Greków czy Włochów, był znacznie tańszy niż ten wcześniejszy w drachmach czy lirach przy wysokich stopach ustalanych przez grecki czy włoski bank centralny I właśnie dzięki tym tanim kredytom zarówno państwo greckie czy włoskie, przedsiębiorcy i gospodarstwa domowe w obydwu krajach, nabywały towary i usługi niemieckie, francuskie czy holenderskie bez ograniczeń, aż przyszedł czas ich spłacania i wtedy okazało się, że wszyscy mają z poważny kłopot. Na razie widzimy tylko jak poważne kłopoty z tym spłacaniem mają poszczególne państwa Południa strefy euro, ale bardzo szybko objawią się także kłopoty przedsiębiorstw i gospodarstw domowych w tych krajach. Teraz trwają mozolne próby wyrównywania tych nierównowag, poprzez radykalne ograniczenia deficytów finansów publicznych w krajach Południa strefy euro i zmniejszania nadwyżek w bilansach płatniczych ale poważnym problemem jest to czy tak osiągnięte równowagi, będą trwałe w dłuższym okresie.
5. Ale wygląda na to, że Tusk i Sikorski, tych wątpliwości nie mają. Chcą wciągnąć Polskę do strefy euro, dosłownie za uszy. Są bowiem przekonani, że jeżeli chcemy być „przy stole” to musimy szybko wejść do strefy euro. Czeka nas dramatyczna walka aby zablokować, tą nieodpowiedzialną decyzję. Kuźmiuk
Woluntaryzm w wolnym kraju Dla opinii publiczny libertarianie jawią się w złym świetle. Są oni zwykle postrzegani jako ludzie egoistyczni i antyspołeczni. Ich przeciwnicy z łatwością odchodzą od nich, nazywając ich „anarchistami” – co w ich rozumieniu oznacza ludzi obłędnych i nieodpowiedzialnych. Można łatwo dostrzec, skąd się bierze ten negatywny obraz. Libertarianie mówią, że chcą drastycznie zmniejszyć rząd. Przyjmują takie stanowisko, ponieważ są oburzeni marnotrawstwem, szkodliwością i przeinaczeniem rządu. Ale potrzeba osoby o wnikliwym i niezależnym spojrzeniu, aby zauważyć szkodliwość rządu. Przeciętny człowiek podlega wpływowi pozorów i retoryki. Brak dostatecznej ilości czasu uniemożliwia mu przeanalizowanie pośrednich skutków i kosztów alternatywnych. Postrzega on rząd pozytywnie, jako dostawcę niezbędnych usług. Widzi, jak rząd zapewnia edukację, opiekę sierot i starszych, prowadzi programy szkolenia zawodowego, wspiera biblioteki, muzea i orkiestry. Więc kiedy libertarianin mówi, że chce zmniejszyć rząd, to brzmi to tak, jakby się chciał pozbyć niezbędnych usług publicznych. Słyszący to obywatel wyciąga wnioski, że libertarianin chce, aby dzieci były niewykształcone, sieroty głodowały, a biblioteki zostały zamknięte. Nic dziwnego, że tak wielu ludzi widzi libertarian jako wrogów cywilizacji. Libertarianie mają problem aby obalić zarzut, że są antyspołeczni, ponieważ ich filozofia ma tendencję do ignorowania potrzeb społeczności. Wolnościowa tradycja skupia się na jednostce i jej prawach. Ale nie powinno to być przyczyną, dla której mamy ignorować realne potrzeby społeczne. Kiedy spali się dom, mieszkańcy są bezdomni. To jest potrzeba społeczna. Kiedy rodzice giną w wypadku, dzieci stają się sierotami. Ktoś musi się nimi zająć. Szkoły i uniwersytety nie mogą funkcjonować wyłącznie na podstawie płatności czesnego; zawsze będzie zapotrzebowania na stypendia dla studentów, którzy są biedni, ale zasługują na wykształcenie. Jeśli libertarianie chcą stworzyć wiarygodną kampanię, aby „przejąć” kraj, muszą przekonująco odpowiedzieć na pytanie: „Co zrobicie z potrzebami publicznymi, kiedy skurczycie rząd?” Oczywistą odpowiedzą jest woluntaryzm. Zamiast podlegać przymusowi państwowemu w celu zaspokojenia potrzeb społeczności – tak jak teraz – libertarianie faworyzują tworzenie dobrowolnych grup, opartych na hojności i współpracy. Nie ma nic trudnego czy niejasnego w tej propozycji. Dobrowolne grupy cały czas istnieją i zajmują się każdą możliwą potrzebą społeczną. Aby zilustrować tę tezę, stworzyłem fikcyjny przykład społeczeństwa, gdzie nie ma rządu. Moja książka „Księżniczka Navina odwiedza Woluntarię” opisuje krainę, gdzie mieszkańcy poprzysięgli nie stosować przemocy do realizacji celów społecznych. Efektem jest społeczeństwo gęsto zaludnione grupami wolontariuszy, grupami, które prowadzą szkoły, budują mosty, pomagają niepełnosprawnym i tak dalej. Wszystkie one są wzorowane na dobrowolnych organizacjach, które istnieją w świecie rzeczywistym. Nawet w kwestii pokoju i bezpieczeństwo działa dobrowolny departament policji w Filadelfii – znany pod akronimem COPS („gliniarze”) (Committee for Peace and Safety). Podkreślając znaczenie dobrowolnych grup pomocy społecznej, libertarianie wskazują na ich wysoki poziom moralny, w przeciwieństwie do liberalnego (tu: socjaldemokratycznego – przyp. tł.) państwa miłości. Każdy kto chce, może pomóc swojej wspólnocie. My po prostu nie zgadzamy się co do tego, jak dbać o interesy społeczne. Liberałowie chcą używać siły i groźby jej użycia, w postaci policji, celników, żołnierzy i strażników (w amerykańskim rozumieniu pojęcie „liberałów” możemy utożsamia z „socjaldemokratami” – przyp. tł). Oni są częścią przemocy. Libertarianie sprzeciwiają się używaniu siły w celu rozwiązywania problemów społecznych. Wierzą w użycie dobrowolnych metod, które są wrażliwe, przyjazne i efektywne. Libertarianie muszą podkreślać swoje stanowisko. Libertariańskie grupy i publikacje muszą poświęcać uwagę sektorowi wolontariatu. Muszą wychwalać znaczenie bycia osobiście zaangażowanych w organizację wolontariatu. Muszą nagłaśniać wolnościowe działania, jako wolontariusze i filantropi. Muszą pielęgnować cnoty niezbędne do funkcjonowania dobrowolnego społeczeństwa, przede wszystkim uczciwość, uprzejmość i hojność. Kiedy opinia publiczna zacznie postrzegać libertarian jako energicznych liderów wolontariatu, odpowiadających potrzebom społeczności, będę oni powitani z otwartymi ramionami, gdziekolwiek zdecydują się przenieść. James L. Payne Tłumaczenie: Wojciech Mazurkiewicz
Oprawcy w Krakowie - spotkanie z autorem "NP" Kraków - spotkanie z Tadeuszem M. Płużańskim, historykiem specjalizującym się w powojennych dziejach Polski, autorem słynnych książek: "Bestie: mordercy Polaków" i "Oprawcy: zbrodnie bez kary" (Biblioteka "Naszej Polski" tom. I), 6 lutego, g. 17.00, restauracja "Gruzińskie Chaczapuri", ul. Św. Anny 4 (sala dolna). Na spotkanie z naszym publicystą zaprasza Redakcja "Naszej Polski"
Fragmenty książki "Oprawcy":
Powązki - warszawski Katyń Po 23 latach tzw. wolnej Polski szczątki polskich patriotów zamordowanych przez komunistów odnalezione! Do dołów śmierci wrzucali ich tak jak w Katyniu: z przestrzeloną potylicą, związanymi rękami. Na Powązkach Wojskowych w Warszawie Instytut Pamięci Narodowej odkopuje zamordowanych w więzieniu na Rakowieckiej. Według najnowszych ustaleń w dzisiejszej kwaterze "Ł" ("Łączka") Cmentarza Wojskowego na Powązkach w Warszawie komuniści - od połowy 1948 r. - grzebali ciała zamordowanych w więzieniu przy ul. Rakowieckiej. Zrzucali ich do dołów, zasypywali wapnem, a teren niwelowali. W miejscu tym, które po wojnie nie należało do cmentarza, zrobiono kompostownię, śmietnik, a potem zaczęto stawiać groby - często oprawców. Przywódców komunistycznej partii i państwa, sędziów, prokuratorów, funkcjonariuszy UB i Informacji Wojskowej. Bermanów, Brystygierów, Kryżów, Fejginów.
„Zapora” przeciw komunizmowi 7 marca 1949 r. został stracony wraz z sześcioma podkomendnymi - żołnierzami WiN. Podstawą był wyrok Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie, chyba najbardziej krwawego trybunału śmierci w stalinowskiej Polsce. Tak zginął Hieronim Dekutowski "Zapora", jeden z najsłynniejszych bohaterów antysowieckiej partyzantki, najbardziej znany i poszukiwany przez szwadrony NKWD i UB żołnierz Lubelszczyzny. W czasie niemieckiej okupacji, był cichociemnym, przeprowadził 83 akcje bojowe i dywersyjne. Zasłynął jako obrońca mieszkańców Zamojszczyzny przed represjami. Aresztowany wskutek zdrady we wrześniu 1947 r. podczas próby przedostania się na Zachód. Zamordowany po trwającym ponad rok, brutalnym śledztwie w katowni bezpieki na ul. Rakowieckiej w Warszawie. "Był ranek. Pułkownika, który podpisywał zgody na widzenie, nie było. Siadam więc i czekam na niego, a tymczasem sekretarki, młode dziewczyny, krzątały się wśród akt. Czerwone teczki - kara śmierci, zielone - wszystko inne. Biorą te czerwone teczki i jedna z nich czyta nazwisko: Dekutowski Hieronim. Jakie śmieszne imię - mówi. A mnie serce zamarło - wiem, co znaczy czerwona teczka! A więc piszą na maszynie jakieś dane o tych skazanych, ale nic poza tym nie wiem - ani kiedy, ani gdzie te wyroki mają być wykonane". Tak swoją wizytę w biurze przepustek na ul. Suchej w Warszawie wspominała Irena Siła-Nowicka, żona Władysława Siła-Nowickiego, powojennego politycznego przełożonego Dekutowskiego, inspektora WiN na Lubelszczyźnie, ps. „Stefan”.
Zachowałam się jak trzeba Danuta Siedzikówna - sanitariuszka "Inka" - została rozstrzelana rankiem 28 sierpnia 1946 r., wraz ze skazanym na śmierć dowódcą pododdziału V Brygady Wileńskiej - por. Feliksem Selmanowiczem "Zagończykiem" w więzieniu przy ul. Kurkowej. Przed egzekucją "Inkę" wyspowiadał ks. Marian Prusak, ściągnięty przez UB-eków z kościoła garnizonowego w Rumi, gdzie był wikarym (uczestnik Powstania Warszawskiego, w 1949 r. skazany na sześć lat więzienia, odsiedział trzy i pół roku): "Była bardzo spokojna. Wyspowiadała się i prosiła, by pójść do mieszkania we Wrzeszczu i powiedzieć, że ją rozstrzelano. Do siostry, która była w domu dziecka w Sopocie, wysłała już pocztówkę z informacją, że dostała wyrok śmierci. [...] W końcu zaprowadzono mnie do sali egzekucyjnej. [...] Tam była cała gromada UB, jacyś żołnierze, lekarz, prokurator. Chyba ze trzydzieści osób. Było ciemno. Oszołomiła mnie ta sytuacja. W końcu wprowadzili skazańców. Prawdopodobnie mieli skute albo związane ręce. Ubecy zachowywali się grubiańsko. Nie chciałbym przytaczać tu wyzwisk, które sypały się na dziewczynę i tego pana [o tym, że był to "Zagończyk", ks. Prusak dowiedział się dopiero po latach – TMP]. Ustawiono ich pod słupkami przy ścianie. Przed rozstrzelaniem dałem im krzyż do pocałowania. Chciano im zawiązać oczy, nie pozwolili. Prokurator siedział za małym stolikiem okrytym czerwonym suknem. Odczytał wyrok i powiedział, że nie było ułaskawienia. Potem padła komenda "po zdrajcach narodu polskiego ognia". W tym momencie oni krzyknęli: "Niech żyje Polska!", tak jakby się umówili. Padła salwa i oboje osunęli się na ziemię. Żołnierze strzelali z trzech, może czterech metrów".
Przedawniony Kędziora? Kilka lat temu proces ubeka Jerzego Kędziory został zawieszony ze względu na śmierć wszystkich jego ofiar. Tak jakby nie wystarczyły dokumenty i pisemne zeznania świadków. Takie wadliwe prawo mamy dziś w Polsce. Ale zaprotestował Wacław Sikorski: ja przecież jeszcze żyję. Tylko dzięki byłemu AK-owcowi sprawa jest dziś kontynuowana. Kędziora w śledztwie tak znęcał się nad Sikorskim, że do dziś nie słyszy na jedno ucho i ma rozbitą przegrodę nosa. W tym czasie doszło do kuriozalnej sytuacji. Prowadzący proces Kędziory Sąd Rejonowy dla Warszawy Mokotowa uznał, że sprawa wymaga wiedzy historycznej i nie jest kompetentny, aby ją właściwie ocenić. Dlatego chciał, aby rozpatrywał ją sąd wyższej instancji (okręgowy). Ten jednak odmówił, twierdząc, że… oskarżony nie jest osobą znaną i nie budzi zainteresowania opinii publicznej. A pojedyncze artykuły w specjalistycznej prasie nie są w stanie tego zmienić. Cóż, gdyby Kędziora był celebrytą, warto byłoby się nim zająć, bo część splendoru takiej “gwiazdy” mogłaby spłynąć na sędziów i nazwisko pojawiłoby się w czołowych mediach. (...) RWW
Komunistyczna progenitura To, że jabłko pada niedaleko od jabłoni albo to, że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci, oczywiście nie ma żadnego odniesienia do dzieci byłych komunistów i pracowników służby bezpieczeństwa. Ich nie dotyczą te stare przysłowia i powiedzonka, których mnóstwo w naszym języku: jakie drzewo taki klin, jaki ojciec taki syn, jaka mać taka nać itd. Jak ujawnił ostatnio Cezary Gmyz, sędzia Igor Tuleya wychował się w rodzinie tzw. resortowej. Matka długie lata pracowała w milicji, a od 1971 do 1988 w MSW, a właściwie w SB, zajmując się inwigilacją opozycji i dyplomatów. Również jej mąż Witold Tuleya – jak informuje niezalezna.pl - był funkcjonariuszem MSW. Sędzia Tuleya odmawia rozmowy na ten temat, zastrzegając, że oddziela sprawy osobiste od zawodowych. Ciekawe, jak wyglądało podanie sędziego Tulei o przyjęcie na studia prawnicze. Czy także wtedy oddzielał te sprawy, czy jednak nie omieszkał pochwalić się pracą matki w organach bezpieczeństwa, co w oczywisty sposób dawało znacznie większe szanse przyjęcia na uczelnię. Ciekawe, jak jest teraz pod tym względem? Jak się okazało, sędzia Tuleya orzeka dziś nie tylko w sprawach karnych, ale także w procesach lustracyjnych. Uznany za kłamcę lustracyjnego były wiceminister spraw zagranicznych oraz wieloletni pracownik „Tygodnika Powszechnego” Maciej Kozłowski może w trybie odwoławczym liczyć na pomoc sędziego Tulei, bowiem przygotowuje on zdanie odrębne od wyroku uznającego Kozłowskiego za kłamcę lustracyjnego. Nie wpadło do prawniczej głowy Tulei, że w sprawach lustracyjnych powinien się wyłączyć właśnie ze względu na matkę. Chyba że matka była zadowolona z faktu zmniejszenia jej emerytury z tytułu 17 lat pracy w organach bezpieczeństwa oraz wychwalała zalety ustawy dezubekizacyjnej, na podstawie której straciła znaczną część miesięcznych dochodów. Może nawet negatywnie oceniała swoją pracę w SB? Oczywiście to bzdury. Ludzie „resortowi” do końca zachowali przeświadczenie, że dobrze zasłużyli się ludowej ojczyźnie. Film Ewy Stankiewicz i Anny Ferenc „Trzech kumpli”, będący rekonstrukcją okoliczności śmierci Stanisława Pyjasa, utrwalił rozmowę autorek z pracownicą departamentu IV SB zajmującego się na co dzień inwigilacją Kościoła. Jedna z esbeczek powiedziała do kamery, że w sumie robiła dla Kościoła dobrą robotę, gdyż dokonywała wstępnej selekcji duchownych, odsiewając słabych, chętnych do współpracy z SB, od tych, którzy - jak Karol Wojtyła - oparli się namowom i prowokacjom. Budowała siłę Kościoła (sic!). Janusz Molka, tytułowy „ubek” z książki Bogdana Rymanowskiego, ten, który inwigilował gdańską opozycję w czasach „Solidarności”, mówi o sobie: „Byłem skurwysynem. Oddanym sługą reżimu. Ideowym i ofiarnym esbekiem. Człowiekiem bezwzględnym i cynicznym”. Molka był jednym z 70 tysięcy zarejestrowanych pod koniec PRL-u tajnych współpracowników SB. Dziś, dzięki Rymanowskiemu, jest jedynym, który mówi, że ma wyrzuty sumienia i przeprasza za zło, które wyrządził wielu ludziom. Nadal jednak zachowuje esbecką czujność, nie ujawnia całej prawdy, wciąż jest na służbie. I trudno mu się dziwić. Za czasów Andrzeja Milczanowskiego dawni ubecy tworzyli już nowe służby: „Szpiegusy otorbiły młodych i wkrótce zaczęli myśleć jak starzy funkcjonariusze” - potwierdza Molka fakt zatrudnienia w obecnych służbach wielu byłych tajnych funkcjonariuszy SB. A ilu z nich uważa dziś Molkę za zdrajcę? Bo III RP nie wypowiedziała się głośno i jednoznacznie, że służba w UB czy SB sama w sobie była złem. Czy matka sędziego Tulei opowiadała synowi o okrutnych metodach śledztw stalinowskich i tak go na nie uczuliła, że doszukał się tych metod nawet po 60 latach, w śledztwie CBA prowadzonym w sprawie doktora Mirosława G.? To wątpliwa teza. „Resortowa” rodzina sędziego Tulei nie doświadczyła krzywd w PRL-u, bo ten PRL współtworzyła i czynnie wspierała. Oczywiście dzieci nie odpowiadają za czyny swoich rodziców, ale nie mogą zanegować, że dzięki nim otrzymały wychowanie i bezpieczne warunki do rozwoju, także zawodowego, za co winni są im wdzięczność i szacunek. I tu pojawia się istotny dysonans. Do jakiego stopnia da się szanować rodziców, którzy własne możliwości robienia kariery i możliwości zapewnienia jej swoim dzieciom czerpali z uprzywilejowanej pozycji w reżymie, który dziś należy potępiać? Jak możliwe jest potępienie systemu z wyłączeniem ich twórców, własnych rodziców? Co z tego, że młody Kraśko nie akceptuje swojego dziadka jako sekretarza KC PZPR odpowiedzialnego za kulturę i media w latach 60., kiedy równocześnie jako szef telewizyjnych „Wiadomości” stosuje te same co kiedyś propagandowe metody i wzorce, cenzurując nam Polskę i świat według zakłamanych starych wzorców.
Wojciech Reszczyński
Koniec żartów, Panie S
Komenda Policji w Rawie Mazowieckiej Skarga (w trybie art. 488 kpk w zw. Z art. 308 kpk) dotycząca przestępstwa prywatnoskargowego z art. 212 & 1 kk. Na podstawie art. 488 & 1 kpk wnoszę skargę (akt oskarżenia) na nieznaną mi z imienia i nazwiska osobę, podpisująca się w sieci internetowej nickiem „s3kawka” o to, że w komentarzu internetowym, zamieszczonym w dniu 3 lutego 2013 roku o godz. 16:31 w komentarzu pod moim blogiem internetowym na portalu Onet.pl pomówiła mnie o postępowanie niezgodne z prawem, poważające zaufanie do mnie jako posła do Parlamentu Europejskiego. Chodzi a następujący komentarz:
„Co do majątku wyborcy zapytają ciebie też, jak załatwiałeś i załatwiasz Rydzykowi złodziejowi!! Kamienice warszawskie i pieniądze stoczniowe daliście mu z Jarkiem i pisdzielcami w lising?”
Uzasadnienie Od kilku lat prowadzę blog internetowy o tematyce społeczno-politycznej, na kilku portalach internetowych, między innymi na portalu Onet.pl. Blog ten cieszy się dużym zainteresowaniem czytelników, każdy wpis jest czytany przez tysiące czytelników, setki czytelników zamieszcza w nim swoje komentarze. Jednym z anonimowych komentatorów jest osoba podpisująca się nickiem „s3kawka”, która od dłuższego czasu zamieszcza w komentarzach treści obraźliwe i znieważające pod adresem mojej osoby. Nie przejmowałem się tym przez dłuższy czas, ale osoba ta w poczuciu bezkarności eskaluje swoje obelgi i bezpodstawne zarzuty. Między innymi w komentarzu zamieszczonym pod moim wpisem zatytułowanym „Pieśń lemingów” z 3 lutego 2013 roku, o godz. 16:31 komentator s3kawka napisał pod moim adresem:
„Co do majątku wyborcy zapytają ciebie też, jak załatwiałeś i załatwiasz Rydzykowi złodziejowi!! Kamienice warszawskie i pieniądze stoczniowe daliście mu z Jarkiem i pisdzielcami w lising?” Treść tego komentarza sugeruje, jakobym dopuścił się postępowania niezgodnego z prawem, polegającego na załatwianiu kamienic warszawskich i pieniędzy stoczniowym jakiemuś złodziejowi o nazwisku Rydzyk, a wspólnikiem moim miał być osobnik o imieniu Jarek.Ten zarzut poniża mnie w opinii publicznej i naraża na utratę zaufania niezbędnego do wykonywania przeze mnie mandatu posła RP do Parlamentu Europejskiego. Nigdy nikomu nie załatwiałem żadnych kamienic, nigdy nie miałem nic wspólnego z jakimikolwiek „pieniędzmi stoczniowymi”, nic nikomu nie przekazywałem w „lising”. Krzywdzące mnie zarzuty zostały wyssane z palca. Nie znam autora tych zarzutów i sam nie jestem w stanie go ustalić, ale zamierzam go oskarżyć o przestępstwo prywatnoskargowe, określone w art. 212 & 1 kk. Mój blog internetowy jest jednym z najpopularniejszych w Polsce blogów internetowych (obecnie jest notowany na 4 miejscu w rankingu popularności wszystkich blogów na portalu Onet.pl), a zarzuty podniesione na tym forum mają szeroki zasięg oddziaływania. Tolerowałem to długo, podobnych wypowiedzi było wiele, ale nie mam zamiaru tolerować tego dłużej. Proszę by policja ustaliła dane personalne tej osoby, podpisującej się na portalu „Onet.pl” nickiem „s3kawka”, a następnie przekazała moja skargę do właściwego sądu rejonowego, jako akt oskarżenia o przestępstwo z art. 212 & 1 kk. Janusz Wojciechowski
6 Luty 2013 Rok 2013 Symboliczny rok 1984, pana G. Orwella minął bezpowrotnie i wydawałoby się, że wizja totalitarnego państwa, którą autor opisał w swojej słynnej książce” Rok 1984”- nie ziściła się. Nic bardziej błędnego.. Budowa państwa roku 1984 trwa w najlepsze, krok po kroku, systematycznie i metodycznie, bez żadnych przerw, bo czy w upływaniu historii mogą być jakieś przerwy? Historia nie ma przerw, tak jak nie ma ich upływający czas.. Płynie i płynie- a historia się toczy niczym koło. Dobrze, że nie ma kwadratowych kół.. Bo żonaci kawalerowie- jak najbardziej.. Niech no tylko lewica międzynarodowa zarejestruje” związki partnerskie”.. Cokolwiek miałoby to oznaczać.. Trudno sobie dzisiaj wyobrazić związek partnerski na przykład z kozą- ale to tylko kwestia czasu wobec postępującego postępu..Jeśli chodzi o kozę, to naprawdę bardzo sympatyczne stworzenie Boże, i nie mogę się na dziwić i martwić, dlaczego w Ekwadorze- państwie dojrzałej demokracji, podczas ubiegłorocznych wyborów prezydenckich, tamtejsza komisja wyborcza odmówiła rejestracji kozy na prezydenta kraju równikowego. W końcu wszystkie” istoty czujące” są
W materii etyki podobał mi się ostatnio pan poseł Godson z Platformy Obywatelskiej, jej konserwatywnego skrzydła, który jako były pastor broni zasad moralności chrześcijańskiej, zaproszony do programu człowieka o chytrym nazwisku, atakowany, i ośmieszany, tak jak pan Janusz Korwin- Mikke- twardo artykułował to co myśli.. Ale pani redaktor Korwin- Piotrkowska, która mojego kolegę partyjnego i prezesa nazwała” strasznym dziaduniem”- nie dawała za wygraną. Ja bym ją nazwał” straszną ciotunią”, która maszeruje na pierwszej linii postępu i jeszcze przedniej, niż wszyscy na czele.. Żyje w związku partnerskim- to jej sprawa- i nie ma żadnych papierów rejestrujących ten związek.. A tu nagle domaga się dla innych papierowej rejestracji związku partnerskiego, jakby związki partnerskie cywilne – nie istniały.. Przecież- tak naprawdę- śluby cywilne zawierane w urzędach, nie są niczym innym jak rejestracją związków partnerskich.. Przed Panem Bogiem się nie przysięga , do końca życia i jeden dzień dłużej- tylko przed urzędnikiem państwowym, który taki związek może rozwiązać kiedy tylko „partnerom’ się zamarzy.. Poseł John Godson zwrócił uwagę, że sama żyje bez papierów, a dla innych domaga się papierów.. Bardzo dobra uwaga.. Przy okazji powinien zapytać ilu miała tych partnerów? Powinna sporządzić listę i opublikować w Internecie.. Jeśli chodzi o etykę, to będziemy mieli nowy Kodeks Etyki Poselskiej, który napisze dla nas, pan profesor Jan Hartmann ‘ Etyk” z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pan profesor jest członkiem Loży Synowie Przymierza, w 2006 roku zalegalizowanej w Polsce, a w roku 1938 – zdelegalizowanej jako szkodliwej– i na pewno napisze niepowtarzalny Kodeks Etyki Poselskiej z chrześcijaństwem nie mający nic wspólnego- bo pan profesor jest ateistą.. Ma oczywiście prawo- ale czy ma prawo narzucać wszystkim swój „kodeks etyki poselskiej”? Jako człowiek wpływowy prawdopodobnie będzie miał prawo.. Będzie nowa moralność- moralność ateistyczna.. Bo dziesięć przykazań już dawno nie wystarczy.. Czy my naprawdę mamy w Europie „kryzys”? Pieniądze wydawane są przez urzędników w Europie jakby miał być koniec świata.. Będą budować siedzibę Europejskiego Banku Centralnego za 2 miliardy euro(???) To znaczy, że fundament jednego państwa- Unii Europejskiej- Bank Centralny- jest najważniejszy. I trzeba go wybudować bez względu na koszty i prawdopodobne wystąpienie Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej.. Europejski Bank Centralny jest najlepszą ilustracją budowy państwa o nazwie Unia Europejska.. Tak jak mina pana Leszka Millera jest najlepszą ilustracją, tego, że z tymi więźniami CIA w Polsce coś jest na rzeczy.. Pan świętej pamięci – Andrzej Lepper miał dobre informacje. Wtedy propaganda wyśmiewała się z niego do rozpuku.. Ojjjjj… Jakie to śmieszne z tymi Starymi Kiejkutami, gdzie lądowały samoloty CIA. To jakieś niestworzone rzeczy opowiada pan Andrzej, musi być niespełna rozumu.. Tak go przedstawiały propagandowe media, a teraz kombinują, jakby tu wyjść z tego z twarzą.. Jeśli propaganda ma twarz.. Pan Leszek Miller, były premier, opowiada jak to wielce niebezpieczne jest funkcjonowanie” terrorystów” i jakie dla nas stanowią wielkie niebezpieczeństwo. Opowiada to bardzo plastycznie, żeby nas nastraszyć, i żebyśmy byli po jego stronie.. On chciał dobrze, i żadnych więzień CIA w Polsce nie było.. Może i nie było- ale są skargi na torturowanie ludzi, a to już jest problem.. Torturować ludzi w świecie cywilizowanym nie wolno, dlatego CIA – jeśli to prawda z tymi torturami- szuka takich miejsc, gdzie mogliby sobie potorturować swoich przeciwników politycznych poza prawem.. Tak jak w bazie Guantanamo.. Takie wydzielone miejsce, gdzie można robić co się komu podoba.. Wygląda na to, że takie miejsce było w Polsce.. Zobaczymy, jak ta sprawa się rozwinie.. Mina pana Leszka Millera jest nietęga- rasowy polityk, a wygląda na to, że wpada w panikę… I próbuje jakoś dziwnie uzasadniać ewentualnie złamanie prawa w Polsce.. Przecież prawo jest ustanawiane przez człowieka po to, żeby było szanowane. Oczywiście mało prawa i tylko takie, które jest potrzebne, żeby regulowało stosunki pomiędzy ludźmi.. Jeśli prawo zabrania tortur- to znaczy, że zabrania, a nie można torturować dla wymyślonej idei bezpieczeństwa.. Bo w takim razie rodzi się pytanie: to po co prawo- jak będziemy je stosować wybiórczo i dorywczo?. Wtedy pojawia się anarchia. A sprawiedliwość to stała i niezłomna wola oddawania każdemu tego co mu się należy- zgodnie z prawem.. Inaczej -selektywne prawo nie ma żadnego sensu.. Może służyć wtedy jako narzędzie polityczne, tak jak w przypadku walki z „ terroryzmem”.. Wyimaginowanym terroryzmem.. Dla celów militarnych i politycznych.. Prawo powinno być stałe i niezmienne.. A jeśli już coś trzeba naprawdę zmienić- to obowiązuje vacatio legis- 6 lat, a może i więcej zanim wejdzie w życie.. Żeby się wszyscy przyzwyczaili, że będzie zmiana prawa.. Ale to chyba nie u nas.. Ktoś musiałby skończyć z trockizmem prawa, czyli permanentną rewolucją , w której jest nasz” system” prawny od dwudziestu kilku lat.. Za poprzedniej komuny, nie było tylu zmian prawa, tylu nowelizacji- jak jest dzisiaj.. Jak to mówi propaganda-„ w demokratycznej Polsce”.. A ja pytam:
A PRL to nie była Polska demokratyczna? A jaka – monarchiczna Co? -nie było wyborów? Były, ale głosowało się na Front Jedności Narodu.. Dzisiaj wyborcy głosują na Okrągły Stół.. I taka jest różnica.. WJR
Zbliża się demograficzna katastrofa Oprócz niekorzystnych zmian ilościowych, czeka nas zmiana całej struktury demograficznej polskiego społeczeństwa (starzenie się i spadek dzietności będą skutkowały tym, że więcej osób w wieku poprodukcyjnym będzie na utrzymaniu coraz mniejszej liczby osób w wieku produkcyjnym). W rezultacie grozi nam rozpad systemu zdrowotnego i emerytalnego, które tych zmian po prostu nie uniosą.
Gorsi niż Białoruś Według danych opublikowanych w 2012 r. przez CIA, Polska znajduje się na 212. miejscu na 224 sklasyfikowane państwa, jeśli chodzi o współczynnik dzietności. Co gorsza, spadła o trzy miejsca w porównaniu z poprzednimi zestawieniami! Wyprzedzają nas takie kraje, jak: Armenia, Serbia, Bułgaria, Niemcy, Wielka Brytania, Francja czy Białoruś (sic!). O rozmiarach zapaści demograficznej w naszym kraju świadczy to, że nawet Chiny ze swoją drastyczną polityką jednego dziecka są wyżej w tym rankingu. Współczynnik dzietności w Polsce wynosi niespełna 1,3. Natomiast zapewniona prosta zastępowalność pokoleń wynosi 2,1–2,15. Ostatnio taki poziom zanotowaliśmy prawie ćwierć wieku temu. Bez jakościowej zmiany w dziedzinie polityki prorodzinnej nie mamy najmniejszych szans na osiągnięcie takiego poziomu w najbliższej przyszłości. Wszystkie prognozy na temat przyszłej sytuacji demograficznej naszego kraju można sprowadzić do prostego wniosku: Polska się wyludnia, a to oznacza cywilizacyjną katastrofę. Powoli dociera to do wszystkich. Także do rządzącej od ponad pięciu lat Platformy Obywatelskiej. Przypomnę tylko, że jeszcze dwa lata temu premier Donald Tusk na pytanie o to, czy planowana reforma emerytalna może rozbroić bombę demograficzną, odpowiedział: „Bomby demograficznej nie rozbroi nikt, poza nami samymi. My możemy napisać 150 ustaw, zbudować 65 systemów emerytalnych, a bomba demograficzna po polsku nazywa się: za mało dzieci. A skoro za mało dzieci, to nie trzeba pisać ustaw, tylko wziąć się do zupełnie innej roboty”. Podczas swojego tzw. drugiego exposé premier nagle zmienił zdanie (który to już raz?) i ogłosił „rewolucyjne” zmiany w polityce prorodzinnej, z których za najważniejsze należy uznać: wydłużenie urlopu macierzyńskiego, podniesienie ulgi na trzecie i kolejne dzieci, zmiany w zasadach przyznawania zasiłku z tytułu urodzenia dziecka, tzw. becikowego czy wprowadzenie refundacji zabiegów in vitro oraz wprowadzenie do polskiego porządku prawnego instytucji
tzw. związków partnerskich.
Ustawowa amatorszczyzna Rok 2013 powinien być rokiem rodziny – zapowiedział premier Tusk. I rozpoczął swoją rewolucję od projektów, które rodzinę osłabiają, odbierając jej dotychczasowe, nieliczne przywileje. Więcej – nowe projekty część rodzin po prostu dyskryminują. Nieudana, jak na razie, próba wprowadzenia tzw. związków partnerskich to prosta droga do osłabienia wyjątkowości rodziny opartej na małżeństwie składającym się z mężczyzny i kobiety, na straży której stoi konstytucja rodziny, będącej najlepszym środowiskiem, w którym wychowuje się dzieci, a więc przyszłych podatników. Podniesienie ulgi na trzecie i kolejne dziecko z pozoru brzmi sensownie, ale kiedy wejść w szczegóły, okazuje się, że prawie nie ma rodzin wielodzietnych, które mają z czego odliczyć tę większą ulgę! Ponadto z ulgi nie mogą skorzystać rodzice z jednym dzieckiem, jeśli ich łączny roczny dochód przekracza 112 tys. zł (czyli jeżeli kobieta i mężczyzna zarabiają ok. 4,6 tys. zł miesięcznie brutto na umowę o pracę). Zmiany w przyznawaniu tzw. becikowego wykluczają tych, którzy osiągają dochód miesięczny na osobę w wysokości 1922 zł, czyli niewiele powyżej średniej krajowej w wypadku najczęstszego modelu rodziny 2+2. Dla rządu Donalda Tuska zamożny jest każdy, kto zarabia nieco powyżej średniej krajowej. Wydłużenie urlopu macierzyńskiego to krok w dobrym kierunku, ale nawet tutaj rząd Donalda Tuska musiał coś spartolić. Otóż w związku z decyzją Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej ta zmiana nie obejmie ok. 80 tys. matek, które urodzą swoje dzieci w I kwartale 2013 r. Jak tłumaczy minister Władysław Kosiniak-Kamysz, każda zmiana musi mieć swój początek, który rząd w tym wypadku arbitralnie ustalił w sposób, który wyklucza niemałą część potencjalnych beneficjentek. Co więcej, rozwiązanie to będzie przeznaczone jedynie dla mam pracujących na podstawie umowy o pracę, co jest zjawiskiem coraz rzadszym w naszym kraju i dotyczy niewielkiej grupy kobiet... Matki, które urodzą w I kwartale br., napisały w związku z tą sytuacją petycję, którą podpisało już prawie 20 tys. osób, i zorganizowały się na Facebooku, żądając objęcia swojej grupy ustawą o rocznym urlopie rodzicielskim wszystkich dzieci z rocznika 2013. Również tych urodzonych w I kwartale roku. To tylko kilka przykładów na to, jak rząd Donalda Tuska rozumie rewolucję na rzecz rodziny.
Ostatni moment Całościową diagnozę tego, jak wygląda obecnie w Polsce polityka prorodzinna, przedstawia najnowszy raport Fundacji Republikańskiej „Polityka prorodzinna w Polsce. Diagnoza stanu obecnego i rekomendacje zmian”. Według autorów raportu wysokość wszystkich środków publicznych przeznaczanych na wsparcie rodziny wynosi prawie 28 mld zł. To prawie 2 proc. całego PKB. Zalicza się do nich m.in. tzw. becikowe, zasiłek macierzyński, dofinansowanie do żłobków i przedszkoli, świadczenia rodzinne, ulgę podatkową na dzieci, wyprawkę szkolną, rządowy program dożywiania dzieci, planowaną dopłatę do in vitro. Okazuje się, że na politykę prorodzinną w Polsce przeznacza się niemałe pieniądze (dla porównania, jak wynika z Mapy Wydatków Państwa opracowanej przez Fundację Republikańską, w roku 2011 na cały system zdrowia w Polsce wydano prawie 68 mld zł, a na obronę narodową prawie 21 mld zł.). Sęk w tym, że – jak piszą autorzy raportu – „prowadzone działania nie stanowią przemyślanej, spójnej całości. Są to zupełnie niezależne od siebie programy kontrolowane przez różne ośrodki władzy, niestanowiące żadnego spójnego programu, nieukładające się w całość. Czasami wręcz ze sobą sprzeczne”. Jednym słowem, rząd Donalda Tuska marnotrawi naprawdę spore pieniądze, które przepływają przez rozmaite instytucje, zasilają różne programy, nie wywołując jedynego pożądanego efektu każdej efektywnie prowadzonej polityki prorodzinnej – zwiększenia dzietności polskich rodzin. Dlatego dopóki rozdziałem miliardów z naszych podatków będą się zajmowali amatorzy, którzy marnotrawią ogromne pieniądze i zaprzepaszczają niepowtarzalny moment na poprawienie dzietności w pokoleniu wyżu demograficznego, Polki będą rodziły swoje dzieci w Wielkiej Brytanii. A Polska będzie się staczała w cywilizacyjną otchłań. Musimy zrozumieć, że nie stać nas na obecny rząd, zwłaszcza z demograficznej perspektywy.
Przemysław Wipler
Dwadzieścia lat z wariatami Dzisiaj, na 20-lecie, zamiast wciskanych Państwu na co dzień bzdur, pora napisać dla odmiany parę słów prawdy o „Gazecie Polskiej”. Niech nasi wrogowie uważnie czytają – dostają spore kompendium kompromitującej nas wiedzy. Tylko u nas dowiecie się, jak dzięki młodemu reporterowi Sakiewiczowi policja aresztowała ochronę urzędującego prezydenta i co w jego lodówce robił telefon agenta służb specjalnych? Kto zbił wazę w Białym Domu? Czy redaktor „Gazety Polskiej” jest Leninem? Z okazji 20-lecia „Gazeta Polska” ujawnia swoje prawdziwe, kompromitujące oblicze. Dziś „Gazeta Polska” jest już instytucją. Ale w 1993 r. jej powołanie przez Piotra Wierzbickiego i jego współpracowników wydawało się szaleństwem. Gdyby nie ludzie, którzy wyłożyli po 400 zł na udziały w wydawnictwie, nie byłoby pierwszego numeru. Gdyby ten się nie sprzedał, nie byłoby drugiego. Pierwsze rewizje, włamania, sprawy prokuratorskie, podsłuchy – tak zaczynała się nasza historia. Rozpocznijmy ten chaotyczny i niechronologiczny przegląd od anegdoty z tamtych czasów.
Rok 1995. W Pałacyku Sobańskich przy Al. Ujazdowskich mieszczą się sztaby kandydatów na prezydenta – Jana Olszewskiego i Lecha Wałęsy. Trwa spór własnościowy dotyczący pałacyku. Pewnej nocy ochroniarze Wałęsy wpadają do sztabu Olszewskiego i demolują go pod pretekstem... remontu, do którego – jak twierdzą – mają prawo. Młody, wysportowany, brodaty reporter Tomasz Sakiewicz pokonuje 2,5-metrowy płot, wbiega na teren pałacyku i robi zdjęcia zdemolowanego sztabu. Dochodzi do szarpaniny z ochroniarzami, w której traci aparat fotograficzny. Dzielnie broni go redakcyjna koleżanka Kaja Bogomilska. Ochroniarze urzędującego prezydenta są bardzo butni i pewni, że im wszystko wolno. Wzywają policję. Ta przyjeżdża i natyka się na Tomka. Ten błyskawicznie przejmuje inicjatywę i mówi: – Dzwoniłem po was, dziękuję, że jesteście. Łapcie tych bandytów, co zdemolowali sztab jednego z kandydatów.
Policjanci głupieją i nie wiedzą, komu wierzyć. Ten, którego mieli zamknąć, jest grzeczny i kulturalny. A ochroniarze Wałęsy – ordynarni. Grożą policjantom „Mietkiem Wachowskim”. W pewnym momencie jeden z nich, zdenerwowany niezdecydowaniem policjanta, krzyczy do niego: „Sp...j! ”. Tego dowódca akcji ma dość. Za chwilę na miejsce wjeżdża osiem radiowozów, z których wypada grupa interwencyjna w kominiarkach, która wywozi ochronę prezydenta... na dołek. Wypuszczają ją dopiero następnego dnia.
Czy świadek spotkał się z opinią, że Lenin jest wiecznie żywy?
Czy jakaś inna redakcja w Polsce zajmowała się kiedykolwiek sponsorowaniem zakupu sarkofagu Lenina? Wątpię, a „GP” przydarzyło się to za sprawą autora tego tekstu.
Rok 2002. Rozprawa przed poznańskim sądem.
Obwiniony Piotr Lisiewicz:
– Czy świadek spotkał się z opinią, że Lenin jest wiecznie żywy?
Komisarz policji Janusz Wiśniewski:
– Tak, spotkałem się z taką opinią.
Obwiniony:
– A czy świadek podziela tę opinię?
Sędzia Marta Michałek:
– Sąd uchyla pytanie.
Obwiniony:
– Czy świadek był członkiem PZPR lub funkcjonariuszem MO?
Komisarz:
– Czy muszę odpowiadać?
Sędzia:
– Co to ma do rzeczy?
Obwiniony:
– Wysoki Sądzie, sprawa ma niezwykle ważne znaczenie dowodowe. Jeśli świadek był w PZPR lub MO, to musiał znakomicie znać się na Leninie i nie mógł go z nikim pomylić! Skąd wzięła się ta kuriozalna wymiana zdań? Jak pamiętają starsi Czytelnicy, stanąłem wówczas przed sądem pod zarzutem: „…umyślnie wprowadził funkcjonariusza policji w błąd co do tożsamości własnej, informując, że nazywa się Włodzimierz Iljicz Lenin”. Proces był efektem happeningu zorganizowanego przez moją Akcję Alternatywną Naszość w rocznicę rewolucji październikowej. Uzbrojeni w tekturowy krążownik „Aurora” i drabinę postanowiliśmy dokonać szturmu na Pałac Zimowy – biuro SLD. Policja wzięła zapowiedź na serio i odwieziono nas na komisariat. W czasie legitymowania poinformowałem komisarza Wiśniewskiego, że nazywam się Włodzimierz Iljicz Lenin. Linia obrony jest następująca: nie wprowadziłem policjanta w błąd, bo faktycznie jestem Leninem, a konkretnie trzecią inkarnacją wodza rewolucji, w co mam prawo wierzyć, bo konstytucja gwarantuje mi wolność wyznania. Na jedną z rozpraw Lenin przyniesiony zostaje we wspomnianym szklanym sarkofagu prosto z Mauzoleum. Wnoszących do sądu trumnę zatrzymują... antyterroryści w kominiarkach. Na kolejną przybywam w leninówce na głowie z 53 tomami „własnych” dzieł. Wniosek dowodowy: odczytać je podczas rozprawy w całości, by sąd porównał moje poglądy z poglądami Lenina i uprawdopodobnił, czy mogę być faktycznie wodzem rewolucji.
Pada też wniosek o przesłuchanie biegłych – kilkunastu polityków SLD, którzy pisali o Leninie. Dowód: artykuł z „Gazety Polskiej” z odpowiednimi cytatami. Ostatecznie sąd uniewinnia mnie, stwierdzając, iż „z racji na fakt, że Lenin jest postacią historyczną i ogólnie znaną, wziąwszy pod uwagę, że świadkowi znana była wcześniej postać Piotra Lisiewicza, należy obwinionego uniewinnić, gdyż nie jest możliwe, żeby wprowadził funkcjonariusza policji w błąd”. Jak wiem nieoficjalnie, w sprawie wyroku naciski na panią sędzię wywierał prezes sądu. Miał on ją poinformować, że wychodzi na idiotę, tłumacząc się w telewizji z sądzenia Lenina.
Oddajcie sweterek mojego psa! Wśród licznych oryginałów w naszej redakcji największym, absolutnie pozbawionym pozerstwa, był śp. Jacek Kwieciński. Latem teksty pisał – jak zawsze odręcznie – leżąc na podłodze redakcyjnego balkonu i odpalając jednego papierosa od drugiego. Często więc bywał na owym balkonie zamykany i długo uderzał w szybę, zanim ktoś go wypuścił. Jacek – syn oficera AK i WiN – był zapewne najlepszym w Polsce znawcą Ameryki. Z pewnością wiedział o niej więcej niż którykolwiek z szefów dyplomacji III RP. Jak wspominała po jego śmierci Anita Gargas, kiedyś pojechał on jako wysłannik „GP” na szczyt NATO w Budapeszcie. Na konferencji prasowej sekretarza stanu USA zadawał celne pytania, świadczące o drobiazgowej znajomości problematyki. Przez tę chwilę dyskutował z Colinem Powellem jak równy z równym, wprawiając go w konfuzję. Ale dzięki temu zwrócono uwagę na nieznanego redaktora z Polski, a „Gazeta Polska” zdobyła pozycję pisma najlepiej w naszym kraju zorientowanego w sprawach Stanów Zjednoczonych. W samej Ameryce Jacek dokonać miał, wedle relacji świadków, małej demolki, a mianowicie zbił ponoć jakąś cenną wazę w Białym Domu. Gdy wyleciał do Ameryki, zostawił pod opieką Kasi Hejke swojego psa – miniaturowego kundla. Był on ubrany w sweterek nie pierwszej świeżości, więc opiekunka postanowiła go wyprać. Gdy Jacek wrócił, spojrzał na nią oburzony: – Gdzie jest ulubiony sweterek mojego psa?! Jak się okazało, nie poznał go po praniu, które przywróciło mu czerwony kolor.
Tajny agent i telefon ukryty w lodówce Historia z roku 2012. Tomek Sakiewicz spotyka się w swoim mieszkaniu z dwoma byłymi oficerami służb specjalnych. Mają dla niego informacje wielkiej wagi. Panowie czynią tajemnicze zabiegi uniemożliwiające podsłuchanie rozmowy. Po przekazaniu owych rewelacji wychodzą, a redaktor Sakiewicz jedzie na Filtrową. Tymczasem do mieszkania przychodzi sprzątaczka, która ma ogrom pracy z racji pomysłowości bliźniaków Sakiewiczów. Nagle dzwoni domofon. Stalowy, męski głos informuje ją, że musi wejść do domu i zabrać telefon komórkowy z... lodówki. Ta uznaje, że to jakiś żart. Mężczyzna w garniturze tłumaczy jej, że jest całkiem zrównoważony, a sprawa jest wielkiej wagi, więc musi go wpuścić. W końcu pada argument: – Pani nie wie, dla kogo pracuje? – Wiem. – To powinna pani wiedzieć, że jeśli chce się z redaktorem porozmawiać bez ryzyka podsłuchu, chowa się telefon do lodówki. Sprzątaczka przeszukuje lodówkę, ale telefonu ani widu, ani słychu. Podejrzliwie patrzy na agenta. W końcu jest! – wyjmuje z zamrażalnika podłużny przedmiot przypominający kształtem telefon. Nie, to zamarznięta wątróbka. Dopiero telefon pani sprzątaczki do Tomka pomógł ustalić, że zabrał on komórkę do redakcji, by skontaktować się z właścicielem. Tam dochodzi do przekazania aparatu tajnego agenta.
Od was pieniędzy nie chcę Wariatów było u nas zawsze w nadmiarze, bo kto inny pisałby w gazecie, w której płacą nierewelacyjnie i z opóźnieniem? Gdy Maciej Rybiński zaczął pisać do „Gazety Polskiej”, był pierwszym polskim felietonistą, o którego rywalizowały o wiele bogatsze od nas tytuły. Gdy Tomek zapytał go, za ile zgodziłby się pisać dla nas, ten odpowiedział od razu: od was pieniędzy nie chcę. Jak kiedyś będziesz miał, to wtedy mi zapłacisz. Tomek uznał to za zobowiązanie: gdy „Gazeta Polska” rozwinęła skrzydła, została jednym z fundatorów nagrody „Złotej Ryby”.
Górale z Poznania napadają na rosyjski konsulat Jest luty 2000, Putin od paru miesięcy masakruje Czeczenię. Świat milczy. Organizujemy działający w wielu miastach Komitet Wolny Kaukaz. W Poznaniu w narodowe czeczeńskie święto 23 lutego wskakujemy przez płot na teren konsulatu rosyjskiego, ściągamy z masztu rosyjską flagę i wciągamy na jej miejsce czeczeńską. Zaskoczona policja przyjeżdża z opóźnieniem i widzi otwartą furtkę konsulatu – pracownik nacisnął bowiem domofon, aby przechodzący górą kolega spadł z niej. Policjanci nie rozumieją, co się stało, i poprzestają na spisaniu nas. Po czym jeden z nich, były milicjant, wyraźnie znudzony, zgłasza się do mnie, wygłaszającego oświadczenie o powodach protestu: – Lisiewicz, moglibyście już pójść? My chcemy do domu. – Oczywiście! – odpowiadam. Następnego dnia rano budzi mnie telefon dziennikarza Radia Zet Bartłomieja Szambelana: – Putin o was mówił. Ale sekretarz generalny NATO was broni. Budzę kolegów, by zwołać konferencję prasową pod Pomnikiem Katyńskim. Potem wyjazd do Warszawy i konferencja pod Pomnikiem Pomordowanych na Wschodzie, gdzie występuję w za luźnej marynarce Tomka Sakiewicza. Tymczasem media na całym świecie mówią o napiętej sytuacji w Rosji i Polsce, sejm obraduje na nasz temat, a wersje wydarzeń są zgoła fantastyczne. „W małym, cichym miasteczku Poznań, grupa górali napadła na rosyjski konsulat” – pisze jedna z rosyjskich gazet.
„Gazeta Kibolska” „Gazeta Polska – gazeta kibolska” – ten artykuł Wojciecha Czuchowskiego z 2011 r. zaczynający się od słów „Stadionowi bandyci mają poważne wsparcie »Gazety Polskiej«” przyniósł wiele nieprzewidzianych przez autora skutków. Wkrótce potem kibice Śląska Wrocław porządkują mogiły żołnierzy AK i WiN na Cmentarzu Osobowickim. Idzie z nimi pisząca w „GP” Ula Radziszewska. – A, „Gazeta Kibolska”? Zapraszamy – mówią dwaj dwumetrowi kibice stojący przy bramie cmentarza. Po chwili zbliżają się do niej dwaj reporterzy lokalnej prasy. Dwumetrowcy nic nie mówią, tylko patrzą im głęboko w oczy. Reporterzy bez słowa odchodzą. Podobnie w czasie antyrządowej manifestacji instruuje kibiców nasz przyszły autor Piotr Staruchowicz: – Jest z nami paru chłopaków z mediów, które zawsze były nam przychylne. Z „Gazety Polskiej”, pamiętajcie tutaj, żeby ich nie przeganiać. Gdy Piotr trafił za kratki, dziennikarze mediów prorządowych, wielokrotnie rozmawiając z kibicami Legii, podawali się za dziennikarzy naszej redakcji, żeby uzyskać wypowiedź. Historia naszego wspierania ruchu kibicowskiego to kopalnia anegdot, którymi można by zapełnić oddzielny tekst. Choćby tych pokazujących wzajemne poznawanie się pomiędzy naszymi klubowiczami i kibolami. Dzwoni do mnie pewien zasłużony profesor z jednego z klubów i pyta, czy mogę mu doradzić, jakie osoby cieszące się autorytetem w ruchu kibicowskim mógłby zaprosić do udziału w pewnym bardzo honorowym komitecie. Trafia na mój dobry humor: – Za moich czasów, jak trochę jeździłem na Lechu na wyjazdy, największym autorytetem cieszyli się Killer, Zbrodniarz, Siekiera i Ryjok. Okazuje się, że nie do końca o te osoby chodziło...
Piotr Lisiewicz