374

Libia: drapiąc pod powierzchnią…

ibya: Scratching beneath the surface…
http://english.pravda.ru/opinion/columnists/24-02-2011/117000-libya_surface-0/
Timothy Bancroft-Hinchey – 24.02.2011, tłumaczenie Ola Gordon

Tydzień po ‘Dniu Gniewu’ i prób dotknięcia istoty problemu wielu wydarzeń mających miejsce wLibii, tydzień po tym, gdy zapytaliśmy w tej kolumnie, kto lub co kryje się za „powstaniem” przeciwko płk Muammarowi Kadafiemu, zaczynają się pojawiać pierwsze odpowiedzi na te pytania… i są interesujące. „Powstanie” libijskie od samego początku jawiło się nieco dziwnym ze względu na fakt, że zostało przedstawione jako kolejna fala protestów na Bliskim Wschodzie wobec skorumpowanych rządów, które uciskały naród, wypompowywały zasoby i nic nie robiły w zamian. Mimo, że tak było w Tunezji i Egipcie, gdzie „rewolucje” koncentrowały się w stolicach, centrum niepokojów Libii było na wschodzie na plemiennych ziemiach Cyrenajki. Dziwne … Cyrenajka jest domem niezwykle skomplikowanej grupy ludów i plemion, etniczną rzeczywistością, tak łatwo i szybko wykorzystywaną w wielu innych miejscach arabskojęzycznego świata. Wokół drugiego co do wielkości miasta w Libii, stolicy Cyrenajki Bengazi, mieszkają Arafah, Darsa, Abaydat, Barasa, Abiid, Awaqir, Fawakhir, Zuwayah, Mugharbah, Majabrah, Awajilah i Minifah.

Pytanie 1: Dlaczego „powstanie” libijskie nie rozpoczęło się w stolicy, Trypolisie i dlaczego „media (kupione) głównego nurtu” nie doniosły o fakcie, że nie jest to już pierwszy, drugi, czy trzeci raz, że Benghazi staje się epicentrum napięć etnicznych i separatyzmu?

Pytanie 2: Dlaczego nie było wiadomości o systemie opieki społecznej płk. Kadafiego, który rozleniwił, ale nie zubożył Libijczyków?
Programy społeczne i socjalne płk. Muammara Kadafiego są dużo lepsze niż te realizowane w krajach sąsiednich. W ostatnich latach powstała nowoczesna infrastruktura, której celem jest przyciągnięcie inwestycji i zapewnienie dodatkowego bogactwa i zrównoważonego rozwoju dla obywateli Libii; program Kadafiego zorganizował powszechną edukację i od kiedy przejął władzę w 1969 r., średnia długość życia libijskich obywateli wzrosła o 20 lat, a śmiertelność wśród niemowląt gwałtownie spadła. Kadafi sprawuje kontrolę nad zasobami Libii przez Libijczyków i dla Libijczyków; umiejętność czytania i pisania wynosiła 10% populacji, gdy doszedł do władzy. Dziś jest to około 90%. Kobiety dziś mają prawa i mogą iść do szkoły i znaleźć pracę. Standard życia jest około 100 razy wyższy niż to było pod rządami króla Idrisa I. Stąd wniosek, że Libia Kadafiego jest zupełnie inna niż Tunezja i Egipt.

Pytanie 3: Skąd wzięły się plakaty Enough Gaddafi.com [Dosyć Kadafiego] i dlaczego witryna tej „organizacji” jest notowana na Movements.org jako „Twitter,” który należy śledzić?

Pytanie 4: Jaką rolę pełni Departament Stanu USA w Movements.org? Odpowiedź: pomógł założyć ten ruch w 2008 roku.

Pytanie 5: Co Narodowy Front Ocalenia Libii (NFSL) i Krajowa Konferencja Libijskiej Opozycji (NCLO) robiły za kulisami. Odpowiedź: bardzo wiele. Gdzie jest ich siedziba? Odpowiedź: Pierwsza w Waszyngtonie, druga w Londynie. Te organizacje to skoordynowane zespoły „dostawców informacji” działające głęboko w Libii. W innych czasach zostaliby nazwani dywersantami, terrorystami i prowokatorami.

Pytanie 6: Co robi NATO skoncentrowane przy wybrzeżu libijskim i jak prawdziwy jest zarzut, że organizacja ta nielegalnie egzekwuje strefy zakazu lotów? Jeśli tak, jest to akt terroryzmu. I w związku z tym, czy personel NATO bierze udział w aktach sabotażu i terroryzmu w kraju? Czy są jacyś „najemnicy” sprowadzeni przez rząd Kadafiego, czy sprowadziły ich z zewnątrz elementy, które chcą zdestabilizować Libię i przejąć ropę naftową? Czy dokonują oni aktów sabotażu i mordów, by tylko przenieść winę za wydarzenia na rząd Kadafiego? Czy niektórzy z nich to siły specjalne wysłane przez zwolenników NFSL i członków grupy NCLO?

Pytanie 7: Dlaczego oficjalna strona aktualności rządu libijskiego JANA, http://www.jananews.ly, była zamknięta przez trzy dni i kto lub co stoi za tym widocznym aktem cyberterroryzmu? Jest to celowa próba manipulowania wiadomościami przez tych, którzy usiłują przejąć przekazywanie masowej informacji i kształtować opinię publiczną. Ci, którzy próbują fałszować niezależną ścieżkę informacji, jak Al Jazeera, będą wkrótce się z tym kojarzyć, gdyż to jest jasne.

Pytanie 8: Dlaczego media głośno i wyraźnie ogłosiły, że płk. Kadafi uciekł z kraju, gdy był cały czas w Trypolisie, i wiele czasu spędził na ulicach wśród tłumów wiwatujących zwolenników?

Pytanie 9: Dlaczego te same media nie doniosły o bezpośrednim apelu Kadafiego do rodziców i starszych, aby upewnili się, że ich dzieci nie zostaną złapane w fali wandalizmu, zabrali je z ulic i ostrzegł, że kraj ma kodeks karny, który przewiduje karę śmierci za akty zdrady i terroryzmu przeciwko państwu?

Pytanie 10: Co się stało z libijskim ambasadorem w Waszyngtonie, najwyraźniej niezdolnym do wykonywania pracy w budynku ONZ, podczas gdy starannie przygotowany doradca zajął jego miejsce i podał wersję wydarzeń, którym później ambasador zaprzeczył? Te pytania i odpowiedzi nie dają wglądu w przyszłość Libii, bo sytuacja w tej chwili jest jak wahadło, które odchyla się w obu kierunkach. Raporty w środkach masowego przekazu mówią, że płk. Kadafi traci coraz więcej terytorium, podczas gdy doniesienia z wewnątrz Libii wskazują na wyraźnie nakreślone linie, a tylko niektóre obszary są chwilowo opanowane przez rebeliantów. W przypadku braku jasnych informacji, kto wie, gdzie leży prawda? Czas pokaże, ale te pytania mogą pomóc w udokumentowaniu wydarzeń ostatnich tygodni, dając wgląd w zaangażowanie ciemnych sił. Na pewno pochodzą one nie tylko z Libii.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/

Nie dać się Ukraińcom Służba w kontrwywiadzie na pewno nie była łatwa. Obfitowała w przykre momenty i konflikty z kolegami. Niektórzy jeszcze wiele lat po wojnie mieli do niego pretensje, że był dla nich za surowy w swych opiniach itp. Taka jest niestety dola oficerów kontrwywiadu, muszą podejrzewać wszystkich. - W okresie władzy sowieckiej nacjonaliści ukraińscy ograniczyli na Wołyniu swoją antypolską działalność – kontynuuje swoje wspomnienia Władysław Siemaszko. – NKWD tępiło ich z całą bezwzględnością i zeszli do bardzo głębokiego podziemia, nie przejawiając większej aktywności. Sytuacja ta zmieniła się radykalnie po wkroczeniu wojsk niemieckich. Hitlerowcy nie tylko tolerowali, ale popierali ukraińskich nacjonalistów. Ci zaś starannie to wykorzystywali. Ich bezprawie przejawione wobec ludności polskiej stało się całkowicie bezkarne. Po opanowaniu lokalnej administracji od początku tak typowali kandydatów do wywózki na roboty do Niemiec, by pozbawić ludność polską resztek najbardziej patriotycznego elementu, który ocalał z sowieckich wywózek. Następnie aktywiści Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów przystąpili do skrytobójczego mordowania pojedynczych osób i całych rodzin. Masowe rzezie zaczęły się w marcu 1943 r. Było to związane z ucieczką do lasu policji ukraińskiej, pozostającej na usługach Niemców. Po dezercji jej funkcjonariusze stali się kadrą tworzącej się Ukraińskiej Powstańczej Armii. Z dnia na dzień rosło zagrożenie ludności polskiej. Co chwila dochodziło do mordów. Wkrótce cały Wołyń stanął w ogniu. Polacy byli całkowicie zaskoczeni przejawianą przez Ukraińców skalą nienawiści.”

Dają świadectwo prawdzie „Na podstawie własnych obserwacji i doświadczeń mogę stwierdzić, że wspomnienia byłych Wołyniaków, które ukazały się po wojnie, często makabryczne, nie są wydumane, ale dają świadectwo prawdzie. Oddają tragedię, która stała się udziałem polskiej ludności Wołynia. Była ona całkowicie bezbronna. Armia Krajowa tworzyła dopiero swoje struktury. Nie posiadała oddziałów partyzanckich, które byłyby w stanie stawić czoła morderczym zagonom UPA. Polacy nie mając wyboru musieli podjąć walkę na śmierć i życie. Przystąpili do tworzenia samoobron. Wchodziły w nie różne środowiska. Niezależnie od przekonań wszystkich łączyła jedna myśl – nie dać się Ukraińcom. Ja z żoną byłem w tym czasie związany z konspiracją. Po uratowaniu z sowieckiego więzienia w Łucku odnowiłem dawne kontakty z podziemiem, a także nawiązałem nowe. Włączyłem się w tworzenie struktur ZWZ w powiecie włodzimierskim, która z czasem weszła w skład Okręgu ZWZ w siedzibą w Kowlu. Najpierw byłem adiutantem komendanta obwodu Wiktora Smolińskiego, a moja żona szefem łączności. Później zostałem oficerem wywiadu. Na tym stanowisku przetrwałem aż do stycznia 1944 r., kiedy to zarządzono mobilizację oddziałów partyzanckich i wszystkich pozostających w konspiracji w ramach akcji „Burza” i tworzenia zrębów 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej. Zgłosiłem się z żoną do sztabu we wsi Siedliska, położonej koło Bielin. Tu formowało się zgrupowanie „Osnowa”, będące częścią dywizji. Zostałem mianowany podporucznikiem czasu wojny. Żona otrzymała przydział do drugiej kompanii 23 pułku piechoty, gdzie objęła funkcję starszej sanitariuszki, w stopniu kaprala z cenzusem. W sztabie „Osnowy” byłem oficerem do zadań specjalnych. Dowodziłem m.in. wydzielonym oddziałem mającym zajmować się przyjmowaniem zrzutów z Anglii na lądowiska między wsiami Bielin i Sieliska. Żaden jednak nie został do nas skierowany. W ramach tajnych zadań w kwietniu 1944 r. zostałem przerzucony przez dobrze strzeżoną granicę na Bugu na teren GG, by rozpoznać niemieckie umocnienia w pobliżu miejscowości Horodło i ustalić miejsce ewentualnej przeprawy oddziałów dywizji na Lubelszczyznę, na odcinku, gdzie były one najsłabsze. Po wykonaniu zadania wróciłem, złożyłem meldunek w sztabie zgrupowania „Osnowa”. Niemcy usiłowali zlikwidować ośrodek mobilizacji w Bielinie. Już w lutym 1944r. przyszło nam odpierać ich ataki. W jego trakcie Niemcy ponieśli ofiary w ludziach. My mieliśmy tylko rannych. Później dokonaliśmy wyprzedzając uderzenia na miejscowość Gnojno, w którym stacjonowało zgrupowanie ukraińskie mogące zagrozić „Osnowie”. Jednej z kompanii udało się też wziąć do niewoli w zasadzce 72 niemieckich jeńców, którzy później zostali wymienieni na polskich zakładników z Włodzimierza Wołyńskiego. Na co dzień żołnierze „Osnowy” toczyli też potyczki z UPA. Jej oddziały przenikały na kontrolowany przez AK teren, by nas nękać, a także, by prowadzić działalność wywiadowczą.

Czy to był szpieg? Na teren działań „Osnowy” zapuszczały się też oddziały partyzantki sowieckiej. Pan Władysław spotkał w nim znajomego Rosjanina, którego znał z Włodzimierza Wołyńskiego. Po dziś dzień nie wie, czy był on pozostawionym przez Rosjan dla prowadzenia działalności wywiadowczej, czy też po prostu nie zdążył uciec.- Utrzymywałem z nim luźne kontakty – wspomina. – Nie bardzo bowiem wiedziałem, o czym z nim rozmawiać. Na czele oddziału stał lejtnant Gojkin, funkcjonariusz NKWD. Ostrożnie podchodził do współpracy z nami. Nie chciał razem z nami zaatakować Niemców we Włodzimierzu Wołyńskim. Byliśmy tym bardzo zawiedzeni… - „Osnowa” krzepła oczywiście stopniowo. Najpierw powstał batalion, na czele którego stanął porucznik Sylwester Brokowski. Później tworzyły się kolejne bataliony i dowództwo nad całym zgrupowaniem objął kapitan „Garda”, czyli Kazimierz Rzaniak. Całe zgrupowanie liczyło w szczytowym momencie około trzech tysięcy żołnierzy . Drugie zgrupowanie dywizji „Gromada” było nieco większe i liczyło około trzy i pół tysiąca żołnierzy. Uzbrojenie z wielu parafii - „Osnowa” podobnie jak „Gromada” zorganizowane były na wzór wojskowy – podkreśla Władysław Siemaszko. Obowiązywały w niej wojskowe regulaminy armii przedwrześniowej i związana z nimi dyscyplina. Uzbrojenie mieliśmy kiepskie i różnorakie. Nie dysponowaliśmy ciężką bronią. Posiadaliśmy tylko karabiny maszynowe i kilka moździerzy. Karabiny czyli broń ręczna, którą się posługiwaliśmy była różnego pochodzenia: sowieckiego, niemieckiego i polskiego. Niektórzy żołnierze dysponowali karabinami z czasów I wojny światowej, które szybko okazały się całkowicie nieprzydatne. Brakowało do nich bowiem amunicji. Bywało też, że posiadali także karabiny węgierskie lub austriackie. Umundurowanie żołnierzy podobnie jak i uzbrojenie było bardzo różne. W „Osnowie” mieliśmy umundurowanie polskie, przedwojenne, niemieckie, żandarmerii niemieckiej itp. Wszyscy żołnierze nosili czerwone opaski z czarnymi literami WP. Dopiero jak część dywizji przekroczyła Bug i znalazła się na Lubelszczyźnie to okazało się, że wchodzi ona w skład Armii Krajowej. Wszyscy żołnierze musieli opaski zmienić. Opiekę medyczną w „Osnowie” należy uznać na dostateczną. Działał szpital polowy. Do każdej jednostki została przydzielona kwalifikowana sanitariuszka z dyplomem. Zgromadzony był duży zapas środków opatrunkowych. Służba medyczna dysponowała nawet szczepionkami, o które postarał się aptekarz we Włodzimierzu porucznik Kubalski. Aprowizacja żołnierzy „Osnowy” przechodziła różne koleje losu. Początkowo każdy odżywiał się na własną rękę. Szybko jednak zorganizowano kwatermistrzostwo, które wzięło na siebie zaopatrywanie w żywność żołnierzy.”

Żołnierz miał jeść z kotła - Kwatermistrzostwo uruchomiło ono młyn, piekarnię, wyrób wędlin, kuchnie polowe. Każdy żołnierz przynajmniej raz dziennie otrzymywał gorący posiłek. Rozdawano też mąkę ludności polskiej, która wypiekała chleb. Połowę w zamian za usługę mogła pozostawić na własne potrzeby. Żołnierze pozyskiwali też żywność w opuszczonych domostwach ukraińskich. Bywało, ze znajdowali w nich miód, wędzoną słoninę, czy jakieś weki. Dopiero później wprowadzono żelazną dyscyplinę i absolutnie nie pozwalano na zaopatrywanie się w żywność na własną rękę. Żołnierz miał jeść tylko z kotła. Oczywiście każdy miał na czarną godzinę jakiś kawałek chleba w torbie. W zgrupowaniu funkcjonowała też, jak w każdym wojsku służba duszpasterska. W „Osnowie” kapelanem był proboszcz z parafii Kalinówka, który później zginął zastrzelony przypadkowo przez Węgrów. Odgrywał on w ugrupowaniu ważna rolę. Przyjmował m.in. od nas żołnierską przysięgę. Odprawiał polowe nabożeństwa, dbał o morale żołnierzy, udzielał im sakramentów, spowiadał, a poległych odprowadzał na wieczną wartę. Tych zaś przybywało. W trakcie formowania i rozwoju organizacyjnego nasze zgrupowanie, podobnie jak „Gromada”, niemal codziennie toczyło walki z Niemcami, którzy usiłowali je zlikwidować. Ciężkie boje przyszło zwłaszcza prowadzić „Gromadzie”, przeciwko której Niemcy pod Oleskiem użyli czołgów. „Gromada” odparła wroga, ale poniosła bardzo ciężkie straty. Wspierał ją w walce oddział Armii Czerwonej, który także został mocno przetrzebiony. Dowódcy sowieccy nie liczyli się bowiem z życiem podkomendnych i zmuszali ich do brawurowej walki, nie licząc się ze stratami. Nasi żołnierze walczyli o wiele ostrożniej.”

Ściganie agentów Gdy „Osnowa” osiągała cały swój potencjał mobilizacyjny, pan Władysław jako oficer do zadań specjalnych zajmował się również z pracą kontrwywiadowczą. Miała ona na celu ograniczenie działań agentów sowieckich, którzy przenikali do oddziałów i czynili w nich różnoraką dywersję. - Swoje zadania przydzielone mi przez dowódcę zgrupowania starałem się wykonywać, traktując je jako patriotyczny obowiązek, przede wszystkim solidnie i dokładnie – podkreśla Władysław Siemaszko. – Przełożeni z informacji, które im przekazywałem byli bardzo zadowoleni. Prowadziłem też od godziny 23 do 3 rano nasłuch radia sowieckiego, śledząc postępy sowieckiej ofensywy. Moi przełożeni znali je na bieżąco. Nie wszyscy chcieli w nie wierzyć. Część uważała, że Sowieci nie będą w stanie utrzymać takiego tempa natarcia i jak dojdą do dawnej polskiej granicy, to się zatrzymają i sprawy jakoś same się ułożą. Szeregowi żołnierze oczekiwali natomiast nadejścia Armii Czerwonej z nadzieją, że zrobi ona porządek z UPA i skończy się wreszcie tragedia ludności polskiej. Z mojej pracy kontrwywiadowczej wynikało, że niektórzy żołnierze „Osnowy” byli zwolennikami współpracy z Armią Czerwoną i wypowiadali się o niej pozytywnie. Z czego to wynikało? W szeregach naszego zgrupowania było wielu żołnierzy z rozbitych w 1941r. przez Niemców oddziałów sowieckich, którzy przetrwali w polskich wsiach i do partyzantki sowieckiej się nie spieszyli. Wstąpili natomiast do naszego zgrupowania i w trakcie obcowania z żołnierzami kreowali określoną opinię o armii, w której kiedyś służyli. Obserwowaliśmy ich uważnie, bo niektórzy mogli być agentami, celowo pozostawionymi przez Sowietów. Wielu naszych żołnierzy znało też stosunki panujące w oddziałach Armii Czerwonej z racji wkroczenia , a następnie stacjonowania jej oddziałów na Wołyniu. Były one bardziej demokratyczne niż np. w Wojsku Polskim.

Żelazna dyscyplina - W naszym zgrupowaniu, gdzie wprowadzono przedwojenne regulaminy, panowała żelazna dyscyplina. Między szeregowcem a oficerem istniała przepaść. We wszelkich kontaktach obowiązywała droga służbowa. Bywało, że dochodziło do zatargów między kadrą, szczególnie tą zawodową, a żołnierzami. Oczywiście w miarę przybliżania się frontu, prosowieckie nastroje wśród żołnierzy „Osnowy” stygły. Dochodziły bowiem przez front informacje, że Sowieci na terenach zamieszkałych przez ludność polską dokonują aresztowań i przeprowadzają masowy pobór do wojska. Niektórzy podoficerowie byli też chwiejni. Sądzili, ze jeżeli wstąpią do Armii Berlinga, to szybko awansują na oficerów, których w nich brakowało. Dla zawodowych podoficerów, którzy nie mieli żadnego innego zawodu taka perspektywa mogła być ponętna. Tylko oficerowie naszego zgrupowania zgodnie z przedwojenną tradycją mieli przekonania antysowieckie. Kontrwywiad w obu ugrupowaniach starał się wykrywać wszelką wrogą działalność. W „Gromadzie” wykryto np. sowieckiego szpiega. Przy dowódcy tego zgrupowania kręcił się żołnierz luzak, który przebywał w nim z żoną, dziwnie czasem się zachowującą. Poddana została obserwacji. Okazała się sowieckim szpiegiem. Zatrzymano ją z przygotowanym meldunkiem, zawierającym ważne informacje. Została skazana na śmierć i rozstrzelana. Jej mąż ów żołnierz luzak popełnił samobójstwo. To przykre zdarzenie będę pamiętał do końca życia…

Przykre momenty Służba w kontrwywiadzie na pewno nie była łatwa. Obfitowała w przykre momenty i konflikty z kolegami. Niektórzy jeszcze wiele lat po wojnie mieli do niego pretensje, że był dla nich za surowy w swych opiniach itp. Taka jest niestety dola oficerów kontrwywiadu, muszą podejrzewać wszystkich. W ramach swoich obowiązków prowadził również służbę patrolową na obrzeżach obszaru kontrolowanego przez „Osnowę”. One także utkwiły mu mocno w pamięci. Na każdym oglądał wiele trupów, zarówno mężczyzn jak i kobiet. - Śmierć zawsze robiła na mnie wrażenie – wspomina. – Jako żołnierz często strzelałem do przeciwnika, ale nigdy nie wiedziałem, z jakim efektem. Tymczasem na patrolach stale oglądałem rozkładające się zwłoki. Trudno było ustalić, czy należały one do Ukraińców, czy Polaków. Przedstawiały one straszny widok. Bardzo to przeżywałem. Jeszcze bardziej przeżywali towarzyszący mi żołnierze. Rodziny większości z nich zamordowali Ukraińcy i nie mieli nic do stracenia. To rzutowało na ich postawę. Prowadzili patrole nieostrożnie, jakby specjalnie szukali śmierci. W jednym z opuszczonych obejść, konkretnie w chlewie, znaleźliśmy ukrywającą się pod obornikiem polską rodzinę. Gdy Ukraińcy mordowali wieś, w której mieszkali, udało im się zbiec. Uciekając natrafili na opuszczoną ukraińską wieś, w której się ukryli. Rodzina składała się ze starszego ojca, córki z dwojgiem dzieci, której mąż przebywał w niemieckiej niewoli. Byli w straszliwym stanie. Żywili się gotowanym żytem, którego worek znaleźli w zagrodzie. Nie mieli ubrań i butów. Zabraliśmy ich oczywiście ze sobą do siedziby sztabu „Osnowy” i otoczyliśmy opieką. Później w czasie kolejnego patrolu odwiedziliśmy jeszcze raz te zabudowania. Starszy mężczyzna powiedział nam, że jak szukał czegoś do jedzenia to odkrył, że Ukrainiec zanim opuścił z rodziną chałupę, zakopał kufer pod klepiskiem stodoły, którego on sam nie był w stanie wydobyć. Nam oczywiście się to udało. Były w nim głównie ubrania, trochę zwijek tytoniu , a na samym dnie zegarek w blaszanym pudełku. Moi chłopcy od razu się podniecili i zaczęli szykować się do losowania, komu on przypadnie. Ja zaś szczegółowo obejrzałem sobie ten zegarek. Był to typowy wyrób, z koperta na której był napis: „za usmierienie polskowo miatieża 1905 g.” – Widocznie Ukrainiec, do którego należał zegarek służył w armii carskiej i brał udział w tłumieniu rewolucji w 1905 r. w Kongresówce.

Hitlerowcy nas przydusili W pamięci pana Władysława ze wszystkich wydarzeń, które przeżył na Wołyniu najbardziej utkwiła mi przeprawa przez tory, w wyniku której „Osnowa” miała przedostać się na tereny kontrolowane przez Armię Czerwoną. Inaczej bowiem groziło jej zniszczenie przez Niemców. - Hitlerowcy tak nas przydusili, że nie mieliśmy wyjścia – wspomina. – Na przebijanie się za Bug na Lubelszczyznę nie otrzymaliśmy zgody władz Polski Podziemnej. Te chciały, byśmy do końca twardo trwali na Wołyniu. Ostatecznie jednak postanowiliśmy przebijać się na drugą stronę torów, a następnie dotrzeć do Prypeci, przejść na drugą stronę frontu, chroniąc się na sowieckich tyłach. Dowództwo dywizji, w skład której wchodziły oba nasze ugrupowania miało już z Sowietami nawiązane kontakty. Jego przedstawiciele spotkali się z dowództwem sowieckiej armii, nacierającej na kierunku naszego operowania. Sowieci łapali oddech i na moment zwolnili uderzenie. Ich czołowe oddziały wchodziły na nasze terytorium i trzeba było uzgodnić zasady współdziałania. Spotkanie w sowieckim sztabie było bardzo kurtuazyjne, wręcz serdeczne, suto zakrapiane alkoholem. Oficerowie radzieccy starali się wzbudzać u oficerów dywizji zaufanie. Robili wrażenie otwartych. Jednocześnie w lasach zaczęło dochodzić do kontaktów naszych oddziałów z oddziałami sowieckimi, które sugerowały nam zachowanie ostrożności. Szeregowi czerwonoarmiści nie chcieli z nami rozmawiać. Odwracali się na pięcie i mówili – nielzia. – Mieli zakaz rozmów. Większość z nich była jednak łasa na machorkę i mimo, że nie chciała rozmawiać, to prosiła, żeby dać im – zakurit. Odżywiali się oni kiepsko, jedząc gotowaną pszenicę. Byli ubrani podobnie jak we wrześniu 1939 r., czyli bardzo licho, niektórzy mieli na nogach niemieckie buty. Krążyli po naszym terytorium w niewielkich kilkunastoosobowych oddziałach. Można by powiedzieć, że najzwyczajniej pętali się. Pojawiali się i znikali.

Pomoc wuja Panu Władysławowi nie udało się przejść wraz z ugrupowaniem na drugą stronę torów Jak wielu kolegów wraz z żoną dostał się do niemieckiej niewoli. - Początkowo zgromadzono nas w jakiejś stajni w Lubomlu – wspomina Władysław Siemaszko. – Była bardzo duża i mieściła sporo jeńców. Wśród nich znajdowali się nie tylko żołnierze „Osnowy”, którym tak jak mnie niemiecki ogień uniemożliwił się przedostanie na drugą stronę torów, ale także partyzanci radzieccy i różne typy nie wiadomo skąd. Później pociągiem przywieziono nas o Chełma, w którym mieliśmy być umieszczeni w obozie dla jeńców radzieckich. Ze względu jednak na to, że wybuchł tam tyfus, przetransportowano naszą grupę do Lublina, bo obozu przejściowego i przekazano żandarmerii. Tam nawiązałem kontakty z dwiema paniami, które opiekowały się jeńcami. Jedna byłą z Czerwonego Krzyża, a druga z Rady Głównej Opiekuńczej. Zawiadomiły one mieszkającego w Lublinie wuja żony, który miał rozległe kontakty konspiracyjne. Przyniósł nam coś do jedzenia i papierosy i obiecał, że zrobi wszystko, żeby mnie i żonę z obozu wyciągnąć. Najpierw żona przez lekarza hrabiego Skarbka została skierowana do szpitala na fikcyjną operację wyrostka robaczkowego. Po kilku dniach w asyście żandarma pojechałem po żonę, by ją odebrać ze szpitala. Żandarm usiał sobie na dole , a ja poszedłem na oddział załatwiać formalności zwolnienia żony. Kiedy się ubrała, tylnym wyjściem opuściliśmy szpital, chroniąc się w mieszkaniu wuja, który prowadził sklep. Ten uruchomił konspiracyjne kontakty i żona została skierowana do ochronki pod Lublinem, ja ponownie zaangażowałem się w działalność konspiracyjną. Marek A. Koprowski
http://www.kresy.pl/kresopedia,historia,ii-wojna-swiatowa?zobacz/nie-dac-sie-ukraincom-

Rafał Ziemkiewicz wraca do sprawy Lis-Hołdys: "Jak mogłem mu przypisywać, że ma cojones większe od łowickiego groszku?" Na swoim blogu (www.rp.pl) publicysta "Rzeczpospolitej" i tygodnika "Uważam Rze. Inaczej pisane" Rafał Ziemkiewicz wraca do sprawy Zbigniewa Hołdysa i wyzwisk jakie ten twórca skierował wobec kilku publicystów. Przypomnijmy jak to opisaliśmy na naszym portalu w tekście (Hołdys obrzuca nas obelgami: "Obsrane pismaki". I komplementuje: "Młodzi twardziele". W sumie jednak mocno zasmuca): Warto podkreślić, że to kolejna osoba publiczna, która posługuje  się językiem spod budki z piwem. Ale po kolei. Najpierw Zbigniew Hołdys ogłosił, że rezygnuje ze współpracy z tygodnikiem "Wprost", gdzie pisał felietony. W piątek 18 lutego napisał w Internecie: Właśnie zrezygnowałem z dalszego pisania felietonów do Wprost. Nie umiem myśleć inaczej, niż myślę. Jedziemy dalej! Radiu TOK FM, pytany o powód rozstania z gazetą, dopowiedział tak: Standardowy myślę. Nie zgadzają się z moim punktem widzenia, to co się będę męczył. Ale lubię ich i trzymam za nich kciuki.Tak, między innymi, opisaliśmy sprawę na naszym portalu: Okazało się, że powodem rezygnacji z pisania felietonów w tygodniku było odrzucenie tekstu Hołdysa przez naczelnego. Tytuł felietonu "Piramida zwierząt". A oto jego fragment: Uśmiechnięta twarz i rysujące się na niej wielkie samozadowolenie. Za chwilę z ust tej twarzy wyfrunie potęga intelektualna zmieszana z głosem o barwie łudząco przypominającej głos towarzysza Gomułki. (...) Takiego mam marszałka. Sprawa wzbudziła zainteresowanie komentatorów. Omówił ją między innymi, w swoim komentarzu na www.rp.pl, Rafał Ziemkiewicz.

A jaka była reakcja? W stylu "nowej" inteligencji. Bardzo nowej. Artysta napisał na facebooku kilkadziesiąt zdań, które trudno okreslić inaczej niż bluzg: Felieton, który przytaczają obsrane pudelki i pismaki z "Uważam Rze" (wpolityce), a za nimi biedacy... z PiS jak Migalski, pochodzi sprzed wielu tygodni i nie o niego chodzi. Opadają mi ręce.

I jeszcze: Portal wpolityce.pl, młdzi twardziele prawicy z Karnowskim na czele, wysmażyli swoje urojenia i nadali im status faktu. Nikt mając mnie tu na fejsbuku jak na pa......telni nie zapytał mnie o to, czy to prawda. Dziś większość NAJPOWAŻNIEJSZYCH (sic!) portali jak stado baranów powieliło ten syf - i tak oto syf ów stał się prawdą. Hołdys twierdzi, że tak naprawdę poszło o felieton dotyczący polityki międzynarodowej, gdzie krytykował Lecha Wałęsę za brak wsparcia walczącego o wolność narodu egipskiego. Na twitterze Kataryna napisała: Hołdys bluznął na wPolityce, tyle, że ja na przykład dostałam "Piramidę zwierząt" jako powód jego rozstania z Wprost od kogoś jemu bliższego.

 Dziś Rafał Ziemkiewicz wraca do sprawy. Po opisie słów Hołdysa przechodzi do wniosków. Stawia trzy:

1. Trudno ułożyć w logiczną całość tłumaczenia Hołdysa. Coś się w tej historii nie klei: Bluzgając niczym pijany monter na moście, Hołdys wszystko stanowczo zdementował. To znaczy, owszem, odszedł z „odzyskanego" niedawno przez Salon tygodnika, ale nie w atmosferze konfliktu. (...) I w ogóle Hołdys usilnie zapewnił, że lubi i popiera Tomasza Lisa, że dobrze życzy tygodnikowi i trzyma za niego kciuki, i że ingerencje w jego teksty absolutnie nie były powodem zerwania współpracy, bo takie ingerencje już się kilkakrotnie zdarzały, dwukrotnie jego teksty nie poszły, i on, Hołdys, „jest w stanie to zrozumieć", bo Lis ma prawo, bo jest „kapitanem" na tym statku, a on, Hołdys, tylko marynarzem. 

2. Po drugie, jeśli już szukać w nich sensu, to nie świadczy o Hołdysie najlepiej: No, to jak tak, to ja rzeczywiście gorąco Hołdysa przepraszam. Jak mogłem go mierzyć miarą własną i innych prawicowych oszołomów? Jak mogłem go wziąć za człowieka, który, gdy mu się grzebie w tekstach albo je zdejmuje, przekłada honor ponad honorarium i odchodzi? Jak mogłem mu przypisywać, że ma wspomniane cojones większe od łowickiego groszku? Nie wiem doprawdy, co mi odbiło. Niniejszym więc uroczyście odszczekuję(...)  Zbigniew Hołdys nie oburza się i nie trzaska drzwiami, kiedy mu się kreśli albo zdejmuje teksty, jeśli robi to ten, kto wie lepiej, Zbigniew Hołdys szanuje autorytety i ani mu w głowie ich podważanie. 

3. Ktoś Hołdysa postawił do "tak zwanego pionu": Zachowanie Hołdysa przypomina mi przypadki, które obserwowałem w dawnych, dawnych czasach, kiedy dzisiejsze SLD nie musiało się dzielić władzą z żadnymi koalicjantami.

Przypadki ludzi, którzy występowali z odważną krytyką władzy za jakieś zaniedbania czy tolerowanie patologii, a potem władza ich wzywała na dzielnicę i po krótkiej rozmowie odważny jeszcze przed chwilą krytyk zaczynał zapewniać, że on, wprawdzie, widzi pewne bolączki i zaniedbania i chce o nich rozmawiać, na co władza jest naprawdę otwarta, ale on absolutnie nie kwestionuje przewodniej roli Partii, odcina się stanowczo od antypolskiej imperialistycznej dywersji. I żeby mu tego nie przypisywać, dosadnie owe antypolskie siły atakował za próby wykorzystania go do swych brudnych rozgrywek. Tak bywało, i, okazuje się, bywa nadal. Ziemkiewicz więc przeprasza (ironicznie) - pomylił się co do Hołdysa. My też. Też sądziliśmy, że ma poglądy.  Zapewniamy - jak zaczynają ciąć teksty , cenzurować, to odchodzi się z dystansem patrząc na tych, którzy to robią. Nie warto składać im hołdów.To ich tylko rozzuchwala.

wu-ka, źródło: rp.pl

Oko żaby 3 Z obszernych zeznań S. Wiśniewskiego (w skrócie SW) przed parlamentarnym zespołem A. Macierewicza wyłania się następujący obraz, moim zdaniem, niezwykle ważny z punktu widzenia obywatelskiego, niezależnego śledztwa dotyczącego zamachu przeprowadzonego na polskiej delegacji w dn. 10 Kwietnia. Proszę to, co napiszę poniżej, przeczytać bardzo uważnie.

Po pierwsze, SW ani przez chwilę nie miał świadomości, że „zdarzenie” z godz. 8.38-8.48 (tego czasu, a dokładniej 11-tu minut „zdarzenia” nie uchwyciła kamera SW) dotyczy polskiego tu-154m z delegacją prezydencką.

Po drugie, SW był przekonany (jeśli nie: pewny), że doszło do katastrofy małego, wojskowego samolotu(jeśli nie... śmigłowca; 101' materiału

(http://www.polityczni.pl/smolensk,audio,51,5708.html))

i z tego powodu wzdragał się przed wyjściem i sfilmowaniem „zdarzenia” na ruskim, wojskowym lotnisku („Wolę być żywym tchórzem niż martwym bohaterem”, „a jak mnie odstrzelą albo coś”, „człowiek dostaje usztywnienia”, „a jak mi coś się stanie”, planowanie „drogi ucieczki”, przygotowywanie zapasowych materiałów, „rutyna” itd.). Powiedział zresztą wprost, że gdyby wiedział, że to katastrofa z polską delegacją, to „usiadłby i płakał”, „nawet kamery bym do ręki nie wziął”. Mały słup dymu, niewielki ogień itd.

Po trzecie (i najważniejsze), SW nawet przybywszy na pobojowisko, obszedłszy je, obejrzawszy i sfilmowawszy szczątki samolotu, NIE miał świadomości, że to wrak tego statku powietrznego, którym leciała prezydencka delegacja. („Prawie żadnego ognia” i brak zniszczeń w okolicy, a „powinny być zniszczenia na 200 metrach” przynajmniej, jeśliby spadł samolot z dziesięcioma tonami paliwa – tłumaczył w sejmie, odwołując się do swoich wspomnień z Lasu Kabackiego).

Po czwarte, SW NIE miał świadomości, że doszło do katastrofy „prezydenckiego” samolotu, nawet gdy montażystę zwinęło FSB, FSO z Grzegorzem Cyganowskim z polskiej ambasady na czele (ten ostatni już 10 Kwietnia powinien zostać zatrzymany przez polską prokuraturę, a jak znam życie, do tej pory pewnie nawet nie składał zeznań; może nawet spokojnie pełni swoje odpowiedzialne funkcje nadal w ambasadzie?).

Po piąte, SW dopiero będąc przetrzymywanym przez Rusków w aucie miał od znajomej z Polski otrzymać sms-a, który „uświadomił mu”, co się stało, czyli, co SW nie tak dawno „mógł widzieć” na pobojowisku. Tu zresztą intrygujący, ale nie przedstawiony szczegółowo epizod z W. Baterem (mam nadzieję, że ten dziennikarz, skoro tak szybko 10 Kwietnia dowiedział się o „zdarzeniu”, także zostanie dokładnie przesłuchany przez zespół Macierewicza), z którym SW miał zamienić parę zdań po wyjściu z ruskiego samochodu.

Po szóste, SW z wyrozumiałością podszedł do ruskiej opieszałości, jeśli chodzi o akcję ratunkową. Jego zdaniem bowiem służby medyczne już przed swoim przyjazdem musiały wiedzieć(tzn. zostać uprzedzone), że „coś się stało potwornego”; „wiedzieli, jaki to samolot się rozbił” i że „nie było już do czego się spieszyć”. Jest to o tyle ciekawe spostrzeżenie, że zarazem sam SW przyznał, iż „karetki nie miały szans podjechania, bo nie ma drogi bitej” (na pobojowisko), a zatem, że służby medyczne nie mogły sprawdzić tego, do jak wielkiej doszło tragedii. Co więcej, w takiej sytuacji (tj. gdy nie można autami dotrzeć na miejsce katastrofy z udziałem blisko stu osób), to narzucającym się logistycznym rozwiązaniem byłoby natychmiastowe wysłanie śmigłowców ratunkowych – czego, jak wiemy, wcale nie uczyniono.

Po siódme, SW sądził, że... delegacja prezydencka wylądowała i gdzieś odleciała godzinę wcześniej (58' materiału). Wrak, jego zdaniem wyglądał, jakby pusty samolot uległ zniszczeniu, stąd też brak nerwowości u strażaków nie wydał się SW podejrzany czy niepokojący.

Po ósme SW wielokrotnie powtarzał, że (ów niewielki, wojskowy, nieznaczny) samolot spadał. Jednocześnie SW, nie proszony przez nikogo i nawet nie prowokowany do tego pytaniami, z wyjątkową starannością zajął się - powołując się na wojskowych fachowców - rozmaitymi dementi, które przy różnych okazjach wczorajszego przesłuchania, wygłosił. Zdementował, by była sztuczna mgła, zdementował, by za spotkania Tuska-Putina zainstalowano specjalną aparaturę (choć go tam wtedy na lotnisku nie było!), zdementował meaconing (nie użył tego słowa, lecz dokładnie mówił o możliwych zakłóceniach komórek, Sieci i innej aparatury), zdementował nawet pogłoskę o jeżdżeniu karetek bez sygnału. A. Macierewicz tę najważniejszą chwilę w hotelu, gdzie był SW i gdzie pojawili się „smoleńscy blacharze”, skomentował tak: „słyszy pan huk samolotu, widzi pan słup ognia i sprawdza pan, co się nagrało (w kamerze – przyp. F.Y.M.), to jasne”. Nawiązywał w ten sposób do tego, że od dwóch godzin SW miał włączoną kamerę i czatował na przylot delegacji, ale akurat w chwili „zero”, nie tylko kamerę wyłączył, ale i zaczął sprawdzać, jakby to było najważniejsze. SW przeszedł nad tym niezwykłym faktem do porządku dziennego, ubolewając, że pierwszy raz w życiu wyłączył kamerę przed czasem. (Siedział sobie zresztą wyluzowany na przesłuchaniu sejmowym, mając nogi swobodnie wypuszczone pod stołem i co chwilę sypiąc uprzejmymi uwagami, a nawet zabawnymi powiedzonkami.) No ale to nie było przed czasem, bo 11 minut później SW kręci film swojego życia, czyli relację z Siewiernego. Czy jednak nakręcił tam film dokumentujący katastrofę polskiego samolotu z delegacją prezydencką? Sam SW o tym nie wiedział, dopóki mu koleżanka z Polski sms-em sprawy nie wyjaśniła. Można by tu mówić o tzw. refleksie szachisty, choć zdawałoby się, że szachownica na zabłoconym stateczniku, pokazana na całym świecie, wyjaśniała wszystko i nie mogła budzić niczyich wątpliwości. „Z Rosjanami nie ma dyskusji”, parokrotnie przypomniał SW, pewnie dlatego nie dyskutowano 10 Kwietnia z tym, że na Siewiernym doszło do katastrofy z udziałem polskiej delegacji. Nie dyskutowano też z tym, że komunikat „wsie pogibli” przekazano stronie polskiej, zanim ktokolwiek policzył zwłoki.

http://www.polityczni.pl/smolensk,audio,51,5708.html

FYM

Z życia Wojciecha Jaruzelskiego - niezasłużenie nieobecnego w "Czarnym czwartku" Byłem w kinie na "Czarnym czwartku" - filmie, którego akcja dzieje się w Gdyni w grudniu 1970 roku i który opowiada o masakrze robotników protestujących przeciw drastycznej podwyżce cen żywności.  Te tragiczne wydarzenia z najnowszej historii Polski są opowiedziane przez pryzmat dziejów rodziny Drywów. Rodziny, która istniała naprawdę (Stefania Drywa żyje do dziś), przez co film ma walor niemal fabularyzowanego dokumentu. Po obejrzeniu filmu można się po raz kolejny zadumać nad miejscem jednostki w totalitarnym systemie. Mąż Stefanii, Brunon Drywa, zostaje zastrzelony na stacji Gdynia-Stocznia, gdy - jak co dzień - jedzie do pracy. Nie zajmował się polityką, ba! nawet specjalnie nie krytykował władz. Zginął, bo znalazł się w niewłaściwym czasie i miejscu. Narady u Władysława Gomułki (znakomita rola Wojciecha Pszoniaka) przypominają raczej spotkania gangsterów. Film potwierdza, że PZPR i jej akolici Anno Domini 1970 to właściwie grupa przestępcza, która była gotowa utopić robotniczy protest w rzece krwi (co zresztą zrobiła). Z kontrrewolucją się nie rozmawia. Do kontrrewolucji się strzela - to zdanie jednego z najbliższych współpracowników Gomułki, Zenona Kliszki (w tej roli Piotr Fronczewski), dobrze pokazuje mentalność i poziom ludzi, którzy wówczas rządzili Polską. Kierownictwo PZPR nie ma żadnych wątpliwości, a każde zawahanie działaczy niższego szczebla, każdą gotowość do rozmów z protestującymi traktuje jak odstępstwo od jedynie słusznej linii Partii.

Na jedną rzecz trudno mi się zgodzić, uważam ją za wielką słabość tego generalnie bardzo dobrego i poruszającego filmu. Jak wiadomo, w naradach u Gomułki uczestniczył także ówczesny minister obrony narodowej, generał Wojciech Jaruzelski. Jednak w filmie jego postać się nie pojawia. Mirosław Piepka, współscenarzysta "Czarnego czwartku", w rozmowie na łamach weekendowej podkarpackiej Gazety Codziennej Nowiny tłumaczy, że pominął postać Jaruzelskiego, bo i tak nic by do filmu nie wniosła, jako że generał podczas tych narad milczał. Ja uważam, że Jaruzelskiego należało w filmie pokazać. Takiego właśnie, milczącego.  Bo teraz teoria, że generał jest człowiekiem pod szczególną ochroną III RP, zyskała jeszcze jedno potwierdzenie. Trudno teraz będzie twórcom filmu wytłumaczyć, że o pominięciu Jaruzelskiego zadecydowały względy inne niż polityczna poprawność. Jaromir Kwiatkowski

Graczyka do kąta i poświntuszmy trochę. Weekendowy przegląd prasy Piotra Zaremby. "Czasem mam jednak wrażenie, że świat zwariował" Czasem mam jednak przemożne wrażenie, że świat zwariował. "Co to za myślenie? Czy szanowana w mediach, wykształcona osoba nie rozumie, czym jest ekspresja artystyczna, i że sztuka, czasem w niewygodnej formie, powinna być dotowana przez państwo " - napomina w "Gazecie Wyborczej " Mateusz Jażdżewski.  Napomina nie byle kogo, bo Anitę Werner, prezenterkę TVN i TVN24. W takich sprawach jednak mainstream, nie mainstream, każdemu się oberwie. Werner ośmieliła się dopytywać ministra Zdrojewskiego o słynny już komiks o Chopinie. To strasznie zabawne, jak rzekomi kontestatorzy szybko nabrali manier wychowawców, i z jaką swadą potrafią dowodzić, że kontestować to znaczy brać państwową kasę.  Czy państwo ma prawo choćby skrzywić się, kiedy daje pieniądze na coś, co dotyka wrażliwości i poczucia smaku wielu osób? Zdaniem zorganizowanego przemysłu kontestacji i kontrkultury - nie. Zresztą jego rzecznicy mają w sobie  siłę wyrazu proroków. "Być może już wkrótce polskie życie artystyczne, korzystając z zagranicznych wzorców nasyci się jeszcze większym hard corem. Na stale zagoszczą w nim nie tylko brzydkie słowa, ale także nagie ciała, a może nawet miłość między nimi. Wypadałoby w tej sytuacji życzyć naszym purytańskim komentatorom, aby z odrobiną uśmiechu podeszli do ostatnich niewinnych wyskoków. Następne mogą zdecydowanie bardziej podnieść Państwu ciśnienie" - odgraża się Paweł Jasion. Pewnie tak będzie, a czym się skończy pokazał już Sławomir Mrożek w napisanym wieki temu "Tangu". Ale kontestującemu panu Jasionowi pewnie niewiele to powie. Zwróciłbym mu za to uwagę na co innego. Gdy rzuca przykładami filmu "Dzień świra" Marka Koterskiego trafia jak kulą w płot. To dobry film i przekleństwa są tam jak najbardziej na miejscu, ale one są po coś. Przypomnienie sobie, że komiks o który toczą się te boje, miał popularyzować postać Chopina, najwyraźniej przerasta percepcję jego obrońców. Ktoś z nich ogłosił, że jak niemiecka młodzież dowie się, że polski kompozytor na pytanie "co", odpowiadał "ch... sto", pewnie sięgnie potem po nagrania autora. Przypuszczam, że wątpię. I mam wrażenie, że dyskutowanie z infantylną głupotą staje się istotą życia umysłowego w Polsce. Ze stratą dla tego życia. Fakt, że "Wyborcza" postawiła tak jednoznacznie na obronę tego komiksu, a nawet nie samego komiksu, a jego sponsorowania przez MSZ jako głosu na temat Chopina, jawi mi się jako miara powszechnej infantylizacji. Ta sama, tak rozmiłowana w żarcikach i w luzie, Wyborcza, staje się jednak nad wyraz poważna, gdy przychodzi staczać kolejne homeryckie boje w obronie autorytetów. Nawet gdy nikt ich specjalnie nie atakuje. "Podobno destruowaliście autorytet prymasa Wyszyńskiego" - aż głos drży Pawłowi Smoleńskiemu z oburzenia, kiedy przepytuje Krzysztofa Kozłowskiego, choć głosu nie słyszymy, wszystko jest w druku. Kozłowski naturalnie równie jest oburzony tą supozycją i tak sobie gwarzą. Rzecz dotyczy oczywiście książki Romana Graczyka "Cena przetrwania". Mija właśnie kolejny dzień kampanii... przepraszam dyskusji o tym pierwszym opracowaniu dotyczącym relacji ludzi Tygodnika Powszechnego z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa. A mnie bardziej smucą "umiarkowane" głosy krytyki, bo wprawdzie więcej w nich kultury dyskusji, ale sporo też gry słów, udawania, że nie wiadomo o co chodzi. Oto ceniony przeze mnie profesor Andrzej Paczkowski debatuje z Andrzejem Friszke w samym Tygodniku Powszechnym: "Być może Graczyk nie ma wyrobionego zdania na perspektywy po 1956 roku (...) Może sądzi, że "żołnierze wyklęci" z NSZ i AK powinni wrócić do lasu, a wszyscy patrioci i zatroskani o dobro narodu powinni albo udać się na wewnętrzną emigracje, albo wspierać partyzantkę". To przykre obserwować, jak sprawny intelektualnie historyk wymyśla komuś tezy i z nimi dyskutuje - rzecz w Polsce skądinąd nagminna. Graczyk nic takiego nie twierdzi, nic takiego nie wynika - nawet pośrednio -  z jego wywodów. Nie podważa on zasadniczo koncepcji obecności ludzi "Tygodnika" w życiu publicznym PRL. Pokazuje tylko jego cenę. A cena jest tak naprawdę szokująca dopiero w zderzeniu z mitem, jaki sami ludzie "Tygodnika" wytworzyli na swój temat przez ostatnie 20 lat: że byli zawsze opozycją. Nie byli, bo być nie mogli. A symbioza z dyktaturą zawsze ma jakieś skutki uboczne. Mamy o nich nie rozmawiać, bo ktoś się obrazi? To tak naprawdę jedyny realny argument, jaki widać na widnokręgu. No ale profesor Paczkowski przynajmniej zadał sobie trud odnoszenia się do książki. Można też granice absurdu przekroczyć. Oto profesor Wojciech Sadurski zajął się na Salonie 24 wypowiedzią Bronisława Wildsteina na temat Marcina Króla w Rzeczpospolitej. Starcie dotyczy także książki Graczyka. Wildstein zarzucił Królowi, że jej nie czytał, ale nadużywa patetycznych zaklęć typu "podła" itd., Jak usadza publicystę Rzepy Sadurski? Słowa o książce, słowa o istocie zarzutu Wildsteina. Trochę żarcików na temat formy (zapowiada, że nie będzie polemizował, a polemizuje). A potem następuje najważniejsze: "Kompleks niższości względem profesora Króla, jednego z  najwybitniejszych polskich intelektualistów jest w tekściku Wildsteina aż nadto widoczny". No po czymś takim, dyskusja zamknięta. Wildstein zdradził się z kompleksami, a Król wszak najwybitniejszy. Jak to się stało, że ten najwybitniejszy niedawno chciał stawiać lidera opozycji za uliczną manifestację przed Trybunałem Stanu, co dla profesora jest po prostu czysto merytoryczną kompromitacją? I jak to możliwe, że rzeczywiście książki nie czytał (twierdzi, że Graczyk nie zajmuje się relacjami Jerzego Turowicza z SB, tymczasem jest dokładnie na odwrót), a jednak się wypowiada? Sądzę, że profesor Sadurski nam tego nie wyjaśni, bo go to po prostu nie obchodzi. Wystarczy, że ma w głowie zakodowaną hierarchię. A  że to hierarchia cokolwiek pradawna?  Cóż, rzadko przecież wpada do Polski, więc jest w pełni usprawiedliwiony. A w razie potrzeby to jego Marcin Król nazwie "jednym z najwybitniejszych".  I jakoś się kręci. Piotr Zaremba

Macierewicz dla wPolityce.pl o rzekomej "kłótni" gen. Błasika i kpt Protasiuka: "Mamy do czynienia z dezinformacją a nie z informacją" W mediach głośno o kolejnej "sensacji" związanej ze śledztwem smoleńskim: rzekomo jest świadek, który słyszał, jak tuż przed wylotem prezydenckiego Tu-154 dowódca sił powietrznych gen. Andrzej Błasik zwymyślał kapitana samolotu Arkadiusza Protasiuka. Kpt Protasiuk miał odmawiać wylotu, bo nie znał pełnej prognozy pogody. O opinię w tej sprawie - mającej wszelkie cechy medialnej wrzutki - poprosiliśmy szefa parlamentarnego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej Antoniego Macierewicza: Antoni Macierewicz: Mam wrażenie, że mamy do czynienia z dezinformacją a nie z informacją, i tym sposobem z próbą wprowadzenia odbiorców w błąd. Być może chodzi np. o przykrycie i odciągnięcie uwagi opinii publicznej od tych informacji, które uzyskał ostatnio, w czwartek,  zespół parlamentarny, wskazując na podstawie analizy filmu pana Wiśniewskiego, że nie ma tam śladów uderzenia samolotu wyrytych w ziemi. Żadnych rowów, żadnych lejów. To wskazywałoby, że katastrofa przebiegała zupełnie inaczej, odbyła się w zupełnie inny sposób, niż to sugerowano dotychczas, w raporcie MAK i w innych doniesieniach. Antoni Macierewicz: Jest to zachowanie niespodziewane w całej sprawie, kompromitujące moim zdaniem prokuraturę, myślę tu zwłaszcza o panu prokuratorze Rzepie, rzeczniku prokuratury, który z jednej strony stwierdza, że okoliczności towarzyszące wylotowi są przedmiotem badania prokuratury, a z drugiej strony twierdzi, że ten film do zbadania oddano komisji Millera. Stwarza to wrażenie, że tego typu film [mający pokazywać rzekomą kłótnię między gen. Błasikiem i kpt Protasiukiem] istnieje, a z drugiej strony nie angażując się w to, i nie umożliwiając np. pełnomocnikiem rzeczywistego sprawdzenia co tam jest nagrane. Udział prokuratury w tego typu dezinformującej operacji jest kompromitujący, i to wskazuje, że coś wreszcie trzeba z zachowaniami prokuratury w tej sprawie zrobić. Bo z zachowaniami tych, którzy dezinformują opinię publiczną medialnie nic zrobić się nie da, poza wskazywaniem, że to robią.

wPolityce.pl: Znowu gen. Błasik jest na celowniku, całe "oskarżenie" krąży wokół niego od dawna. Jak nie rzekoma presja na załogę, to alkohol. A teraz rzekoma kłótnia z kpt Protasiukiem. Antoni Macierewicz: To prawda, gen. Błasik obok śp. prezydenta Kaczyńskiego jest głównym celem ataku, a to się wiąże z olbrzymią, wiekopomną, historyczną rolą, jaką pan generał odegrał w sprowadzeniu do Polski F-16, a tym samym w uczynieniu z sił powietrznych skutecznego narzędzia zbrojnego, jedynego, jakie posiada polska armia, zdolnego odegrać istotną rolę na wschodnim teatrze operacji. To jedyna siła, która patroluje wschodni teren NATO, co stanowi dla Rosji poważny problem. Myślę, że stąd taka skoncentrowana nienawiść wobec gen. Błasika. Co ważne, dowódcy NATO potrafili jego rolę docenić i uhonorować, a polska armia nie. Polski minister obrony narodowej go nie broni, korpus oficerski też różnie się zachowuje. Dlatego myślę, że chodzi o defamację człowieka tak bardzo zasłużonego dla niepodległości Polski, dla polskich sił zbrojnych.

wPolityce.pl: Czyli o samej tej sprawie, o rzekomej kłótni przed wejście do holu lotniska wojskowego na Okęciu, pan, panie pośle, nie słyszał? To jest jakiś królik z kapelusza? Antoni Macierewicz: Muszę powiedzieć, że wszyscy, którzy znają akta śledztwa, mówią jednym głosem: nie ma tam ani jednego słowa na ten temat. Ci, którzy tę informację upowszechniają, powołują się na jakąś osobę, która rzekomo to słyszała od jakiegoś chorążego, ale oni też nie rozmawiali z tym chorążym. Rzekomo bał się on zeznawać na ten temat, a podczas przesłuchania go o to nie pytano. To doprawdy jest nieprzyzwoite podawanie takich "informacji", tworzenie zamieszania wokół sprawy, której celem jedynym jest rzucenie cienia na pana generała Błasika i odciągnięcie opinii publicznej od innych, ważnych ustaleń, które w ostatnim czasie zostały uczynione.

Sil

Sobór Watykański II – kulisy – ks. dr Luigi Villa Podczas gdy Kuria Rzymska, ze zwykłą sobie powagą, zajmowała się przygotowaniami do przyszłego Soboru pod przewodnictwem Sekretarza Stanu, kardynała Domenico Tardini, papież Jan XXIII 30 maja 1959 powiedział: „Przygotowania do soboru nie będą dziełem Kurii Rzymskiej”. I faktycznie, 5 czerwca utworzył „Sekretariat jedności chrześcijan”, który będzie embrionem „Nowego Kościoła Soborowego” a na czele postawił kardynała Agostino Bea, który później będzie miał decydującą rolę w tworzeniu „Nowego Kościoła” posoborowego. W 1962 roku „Sekretariat” otrzymał oficjalny status Komisji soborowej, w związku z czym stał się czynnikiem determinującym przygotowanie Dekretu Ekumenicznego Soboru Watykańskiego II. Kardynał Bea, miał wolna rękę, lecz znając dobrze Kurię Rzymską użył wszelkich wybiegów by obejść przeszkody stawiane przez przeciwników ekumenizmu. Unikał wręcz wymawiania słowa „ekumenizm”, łączonego z protestancką koncepcją stosunków między chrześcijanami, dlatego mówił raczej o „powrocie nie-katolików na łono Kościoła”. Otrzymał natychmiast akceptację Jana XXIII, który w ten sposób dostał możliwość realizacji Soboru według własnej woli a nie jak chciałaby tego Kuria Rzymska. Szybko nawiązano kontakty z ortodoksami, byłymi katolikami, anglikanami i protestantami, zapraszając ich wszystkich do przysłania swoich reprezentantów na Sobór. Ale nie tylko, obiecano ortodoksom rosyjskim, że nigdy nie zostanie potępiany komunizm.  I tego słowa faktycznie dotrzymano. Urzeczywistniło się coś o czym pisał ok. stu lat temu francuski mason Saint Yves d’Alveidre, w “Mission de l’Inde”: „W końcu, by zrealizować tę Misję głosowaniem: nadejdzie dzień europejskiego Soboru ekumenicznego, na którym reprezentowane będą wszystkie wyznania”. Należy pamiętać także o roli Hansa Kunga, profesora teologi w Tubindze, który zaprezentował natychmiast porządek obrad Soboru, w którym wnioskował jako cel reformę Kościoła według jawnie protestanckiego klucza:

uznanie Reformacji Lutra za „wydarzenie religijne”,

większe uznanie Biblii, tak w teologii jak i obrządku,

przygotowanie Liturgii ludowej, w jezykach różnych krajów,

uznanie „uniwersalnego kapłaństwa” wszystkich wiernych,

zlikwidowanie jakiegokolwiek związku papiestwa z polityką,

reforma Kurii Rzymskiej i zniesienie Indeksu Ksiąg Zakazanych itd.

Jak widać, wspomniany wyżej Saint Yves d’Alveidre był „prorokiem” i faktycznie wszystkie jego „przewidywania” znalazły (nawet jeśli w formie pozornie zmodyfikowanej) odbicie w końcowych dokumentach Soboru. I nie ma się co dziwić bo zatwierdzenie tego projektu było nie tylko przygotowaniem schematów, tak różnych od tych przygotowanych przez Komisje w Kurii Rzymskiej lecz prawdziwym projektem dostarczonym wszystkim Ojcom soborowym. A właściwie „projektem” żydowskiego spisku przeciwko Kościołowi katolickiemu, zdemaskowanego już wcześniej, w 1936 roku przez londyńską“ Catholic Gazette”, oficjalny organ Katolickiego Towarzystwa Misyjnego Anglii. W numerze z lutego 1936 pojawił się artykuł pod tytułem: “The jewish peril and the Catholic Church” (Niebezpieczeństwo żydowskie a Kościół katolicki) . W artykule tym przytoczono to co zostało powiedziane w czasie tajnych spotkań w Paryżu. Niedługo potem, tygodnik “Le Réveil du Peuple” opublikował artykuł, w którym sprecyzował, że te „deklaracje” padły na tajnych zebraniach loży masońskiej B’nai B’rith, złożonej z samych Żydów. Poniżej niektóre tezy tego artykułu z  1936 roku. „Dopóki będzie istnieć wśród gojów jakakolwiek moralna koncepcja porządku społecznego i dopóki każda religia, każdy patriotyzm, każda godność nie zostaną zlikwidowane, nasze królowanie na ziemi nie może nadejść…

Mamy przed sobą jeszcze długą drogę zanim będziemy mogli zniszczyć naszego głównego przeciwnika – Kościół katolicki. Z tego też powodu zabraliśmy się z całą mocą by skutecznie zaatakować fundamenty Kościoła. Rozpowszechniliśmy ducha Rewolucji i fałszywy liberalizm wśród wszystkich Narodów goim, by przekonać ich do oddalenia się od od ich wiary, by zaczęli wstydzić się wyznawać i praktykować religię, by przestali być posłusznymi przykazaniom ich Kościoła. To my doprowadziliśmy wielką ich liczbę do stania się ateistami, jeszcze więcej przekonaliśmy do szczycenia się pochodzeniem od małpy (Darwinizm). To my wbiliśmy im do głowy nowe teorie, niemożliwe do zrealizowania, jak komunizm, socjalizm, anarchizm. A wszystkie służą naszym celom. To my postępowaliśmy zgodnie ze wskazówkami naszych przywódców, którzy mówili mądrze: sprawcie by niektórzy z naszych synów zostali kardynałami i biskupami by zniszczyć Kościół. To my jesteśmy ojcami wszystkich rewolucji, także tych, które obracają się przeciwko nam. To my możemy chwalić się, że jesteśmy twórcami Reformacji. Kalwin był jednym z naszych synów, z pochodzenia był Żydem, wykształconym przez autorytety żydowskie i wspierany przez nasze finanse by odegrać swoją rolę w Reformacji. Luter był pod wpływem naszych przyjaciół Żydów a jego spisek przeciwko Kościołowi ukoronowany został sukcesem, także dzięki naszym finansom. Jesteśmy wdzięczni Protestantom za wspaniałomyślne poparcie, które udzielają nam w walce przeciwko potędze cywilizacji chrześcijańskiej i w naszych przygotowaniach do nadejścia naszej supremacji na światem całym i nad królestwami goim. Udało nam się zniszczyć większość europejskich tronów. Reszta podzieli ich los niebawem. Rosja już zaakceptowała nasze panowanie. Francja ze swoim masońskim rządem znajduje się w naszej mocy. Anglia, zależna od naszych finansów, znajduje się pod naszymi obcasami. Naszą nadzieję na zniszczenie Kościoła katolickiego pokładamy w Protestantyzmie. Hiszpania i Meksyk to dwa narzędzia w naszym ręku. Wiele innych krajów, łącznie ze Stanami Zjednoczonymi już jest podporządkowanych naszym planom. Większa część światowej prasy jest pod naszą kontrola. Robimy wszystko, by ta podjudzała do nienawiści przeciwko Kościołowi katolickiemu.” 10 stycznia 1937 roku, żydowski dziennik z Nowego Jorku, “Freiheit” pisał: „Według judaizmu papież jest wrogiem narodu żydowskiego tylko przez fakt, ze jest przywódcą Kościoła katolickiego. Judaizm jest w opozycji do Chrześcijaństwa w ogóle a do Kościoła katolickiego w szczególności.” Tydzień po tym, jak został utworzony „Sekretariat jedności chrześcijan” (5 czerwca 1960), do Watykanu przybył delegat B’nai B’rith – Jules Max Isaac, natychmiast przyjęty przez kardynała Bea. Wychodząc z Watykanu, brat Jules Max Isaac powrócił do Loży z „więcej niż z nadzieją”.
Faktycznie, Jan XXIII przyrzekł mu „rewizję” doktryny chrześcijańskiej dotyczącej stosunków między Kościołem a Judaizmem. Solenne zobowiązanie, które stanie się rzeczywistością Deklaracji soborowej “Nostra Aetate”. Powyższy tekst jest fragmentem artykułu “VATICANO II UNA SOVVERSIONE RIUSCITA”- księdza doktora Luigi Villa, założyciela czasopisma „Chiesa Viva”.

Założyciel Art-B chce wrócić do Polski Andrzej Gąsiorowski, poszukiwany międzynarodowym listem gończym były szef Art-B, walczy o prawo powrotu do ojczyzny – donosi “Newsweek”. W połowie lutego mec. Wojciech Koncewicz skierował do warszawskiej prokuratury okręgowej wniosek o umorzenie postępowania karnego wobec przebywającego w Izraelu Gąsiorowskiego. Zdaniem adwokata, czyny jego klienta przedawniły się już pięć lat temu. Prokuratura jest odmiennego zdania. Twierdzi, że jeśli Gąsiorowski przekroczy polską granicę, zostanie aresztowany. “Dotychczas przedawnił się tylko jeden jego czyn. Większość pozostałych przedawni się dopiero w 2016 roku” – mówi “Newsweekowi” prok. Sławomir Modliński z Departamentu Współpracy Międzynarodowej w Prokuraturze Generalnej. Prokuratura okręgowa zapowiada, że wniosek Gąsiorowskiego o umorzenie zostanie odrzucony. Powołuje się przy tym na nowelizację kodeksu karnego sprzed kilku lat, która wydłużyła okres przedawnienia. “Podstawowa zasada prawa karnego mówi, że jeżeli w czasie orzekania zmienia się prawo, należy stosować przepisy łagodniejsze dla oskarżonego. Zwłaszcza że w przypadku Andrzeja Gąsiorowskiego terminy przedawnienia liczone wedle zasad obowiązujących poprzednio minęły przed wejściem w życie tej nowelizacji” – kontruje mec. Koncewicz. Jak dodaje, z tą sprawą jest gotowy udać się do Strasbourga. W 1991 roku Gąsiorowski w obawie przed planowanym zatrzymaniem uciekł z kraju razem ze wspólnikiem Bogusławem Bagsikiem. Wcześniej ich spółka wykonywała operacje finansowe, w efekcie których uzyskiwała podwójne oprocentowanie tych samych pieniędzy przerzucanych z jednego konta na inne. Przy pomocy tzw. oscylatora obaj biznesmeni wyprowadzili z polskich banków 424 mln zł. Dziś Gąsiorowski spokojnie żyje w Izraelu. Bagsik, został złapany i osądzony. Spędził w więzieniu sześć lat. Dziś nie chce komentować starań Gąsiorowskiego. “Na stałe przebywam poza krajem i to jest chyba najpiękniejszy prezent, jaki mogłem sprawić swojej ojczyźnie” – mówi “Newsweekowi”. Źródło: Niezależna.pl, newsweek.pl

W obronie „Summorum Pontificum” Na wielu wiarygodnych blogach i portalach tradycjonalistycznych (np. http://blog.messainlatino.it/

 http://www.newliturgicalmovement.org)

pojawiły się w ostatnich dniach informacje alarmujące o możliwem ograniczeniu przywilejów nadanych przez Ojca Świętego Benedykta XVI poprzez Motu Proprio Summorum Pontificum (dalej: MP SP). Zatem, zapowiadany od przynajmniej dwu lat dokument mający stanowić tzw. doprecyzowanie MP SP i ułatwić korzystanie kapłanom i wiernym z sakramentów w rytach tradycyjnych, może stać się rodzajem bicza skierowanego właśnie przeciwko nim. Informacje podawane przez blog Rorate caeli wskazują, że nowa watykańska instrukcja ma określać, że MP SP odnosiło się jedynie do trydenckiej odmiany rytu rzymskiego, zatem przywilejem papieskim nie są objęte jego szczegółowe odmiany, np. dominikańska, karmelitańska, mozarabska czy ambrozjańska z diecezji mediolańskiej. Drugi zapis instrukcji miałby wskazywać, że biskupi pragnący używać przedsoborowego rytu święceń w odniesieniu do kleryków nienależących do instytutów podlegających komisji Ecclesia Dei, musieliby uzyskiwać w tym celu zgody Stolicy Apostolskiej. Oba te zapisy są zgodne z literą MP SP, odpowiednio z art. 1: („Jest przeto dozwolone odprawiać Ofiarę Mszy zgodnie z edycją typiczną Mszału Rzymskiego ogłoszoną przez bł. Jana XXIII w 1962 i nigdy nie odwołaną, jako nadzwyczajną formą Liturgii Kościoła.”) i art. 9 ust. 1 i 2: („§ 1. Proboszcz, po dokładnym rozważeniu wszystkich okoliczności może wyrazić zgodę na użycie starego rytuału przy sprawowaniu sakramentów: Chrztu, Małżeństwa, Pokuty, Namaszczenia Chorych, jeśli dobro dusz tego wymaga. § 2. Ordynariusz ma możliwość sprawowania sakramentu bierzmowania używając starego Pontyfikału Rzymskiego, jeśli dobro dusz tego wymaga.”), który nie wspomina o możliwości stosowania w diecezjach rytu święceń sprzed Konstytucji Apostolskiej Pontificalis Romani z dnia 18 czerwca 1968 r. Ale my, wychowani na partyzantce czasów posoborowych świetnie potrafimy rozróżniać pomiędzy literą tekstu a jego duchem. Oczekiwany, czy może raczej wywoływany przez nas duch Summorum Pontificum zakładałby interpretację rozszerzającą tekstu: skoro Ojciec Święty dozwala na równouprawnienie obu form sakramentalnych, to interpretujmy Jego wolę względem wszystkich form rytów kościelnych będących w mocy w czasach Jana XXIII. W oparciu o tę samą rozszerzającą metodologię interpretowano przez dziesiątki lat dokumenty Soboru Watykańskiego II i prawie wszyscy byli szczęśliwi. Jak pisałem zaledwie kilka dni temu„posoborowie nie znosi próżni. Jeśli Ojciec Święty nie będzie czynił non stop, choćby najdrobniejszych, „kroczków w tył”, to jego i nasi przeciwnicy nie zaniedbają żadnej okazji, by promować kolejne dewiacje.” I to wydaje się być znacznie większym problemem niż przeciekające zapisy instrukcji wykonawczej do MP SP. Nie chodzi nawet o to, że poruszenie drugiego z wymienionych zagadnień można potraktować jako sukces, bowiem byłby to pierwszy oficjalny indult na ryt przedsoborowy sakramentu święceń poza skansenem Ecclesia Dei. Najważniejsze jest to, że sama instrukcja może nie stanowić narzędzia zachęcającego do szerszego stosowania tradycyjnej liturgji. A przecież w nowym dokumencie Stolicy Apostolskiej powinny zostać poruszone w szczególności takie kwestje jak:
- doprecyzowanie, jaka liczność grupy wiernych proszących o Mszę w rycie klasycznym jest wystarczająca, by biskup był zobowiązany ją zorganizować,
- zapewnienie standardów organizacyjnych Mszy trydenckiej, typu: dogodna godzina, częstotliwość celebracyj,
- zobowiązanie biskupów do wprowadzenia nauki klasycznej liturgji w seminarjach duchownych oraz do prowadzenia katechez dla wiernych,
- zobowiązanie biskupów do zapewnienia środków materjalnych służących uroczystemu i godnemu odprawianiu Mszy,
- wreszcie, rozliczenie biskupów z informacyj przedłożonych o sposobie realizacji MP SP w trzy lata od wejścia w życie dokumentu.

Jeśli ich wszystkich nie będzie w instrukcji wykonawczej, a będzie formalne ograniczenie stosowania zapisów MP SP np. względem odmiany dominikańskiej rytu rzymskiego, posoborowie poczuje się moralnym i faktycznym zwycięzcą bardzo istotnej bitwy liturgicznej, której następstwa możemy odczuwać przez następne dekady. Nie można do tego dopuścić ! Dlatego też proszę wszystkich Państwa o mobilizację modlitewną oraz o czyn – podpisanie międzynarodowej petycji:

http://www.motuproprioappeal.com/

której sygnatarjusze dziękują Ojcu Świętemu Benedyktowi XVI za Summorum Pontificum i błagają go o pomoc w przezwyciężeniu trudności powodowanych przez przeciwników papieskiego apelu o odnowę liturgji katolickiej. Uwaga! Po podpisaniu petycji pojawia się propozycja złożenia datku poprzez paypal na rzecz serwisu obsługującego e-petycje, którą najlepiej jest zignorować. Złożenie datku nie wpływa na rejestrację naszego wsparcia. Krusejder

Amerykańska interwencja w Libii

US Libyan Intervention
http://www.activistpost.com/2011/02/us-libyan-intervention.html
Tony Cartalucci – 25.02.2011, tłumaczenie / skrót Ola Gordon

Tajne wsparcie militarne USA najprawdopodobniej trwa od początku. Płk. Kadafi stanowi przeszkodę dla Stanów Zjednoczonych i ich kampanii destabilizacji całego bogatego w ropę regionu. Nie tylko blokuje to anglo-amerykańskie plany, ale także daje przykład stawiania oporu, który inne suwerenne państwa mogą próbować powielić w podobnych przypadkach zaistnienia niestabilności wspieranej przez USA. Nie ma wątpliwości, że rozruchy w Tunezji, Egipcie i teraz w Libii, są wspierane przez USA. Przywódca libijskiej opozycji Ibrahim Sahad z Narodowego Frontu Ocalenia Libii (NFSL) dosłownie siedzi w Białym Domu w Waszyngtonie, udziela wywiadów, powtarza literalnie wszystkie punkty podawane przez propagandystów takich, jak BBC, CNN, Fox News i Aljazeera. Tymczasem mnóstwo amerykańskich organizacji pracuje w tandemie z Sahadem nawołującym do interwencji ONZ, UE, USA i NATO. Jaką formę może przybrać interwencja i czy jest możliwe, że militarne wsparcie USA jest już w toku? Według raportu Brookings Institute „Which Path to Persia?” [Która ścieżka do Persji?], jest bardzo możliwe, że operacje wojskowe i wsparcie zostały zaplanowane wcześniej. W odniesieniu do zaiskrzenia rewolucji w Iranie, Brookings stwierdza, że Iran z całą pewnością będzie ją tłumił za wszelką cenę, czynią jej klęskę pewną. Biorąc to pod uwagę, Brookings podkreśla, że pewne środki muszą zostać podjęte, aby zmniejszyć możliwość Iranu stłumienia takiej rewolucji (s. 109, 110): „W konsekwencji, jeżeli Stany Zjednoczone będą kontynuować tę politykę, Waszyngton musi wziąć pod uwagę taką możliwość. Do listy dodaje kilka bardzo ważnych wymagań: albo polityka musi zawierać sposoby osłabienia irańskiego wojska, albo osłabienia gotowości liderów systemu do zwrócenia się do wojska, albo też Stany Zjednoczone muszą być gotowe do interwencji, by je pokonać.” […] Okazuje się, zgodnie z materiałami archiwalnymi w Bibliotece Kongresu, że NFSL Sahada już próbowała obalić Kadafiego w 1984 roku. Dokument w Bibliotece Kongresu wyjaśnia, że „według różnych źródeł, amerykańska CIA szkoliła i wspierała” NFSL przed i po nieudanym zamachu stanu. Znając tę historię, jest mało prawdopodobne, by stratedzy USA naiwnie oczekiwali „aksamitnej rewolucji” w Libii i najprawdopodobniej zmienili plany z roku 1984, by obalić Kadafiego przy pomocy uzbrojonych rebeliantów.

Podczas gdy prezydent Obama bezczelnie okłamuje świat, że Amerykanie nie ingerują w suwerenność Libii, wydaje się, że NFSL ma długą historię wsparcia i kierowania przez USA, co najbardziej widoczne jest teraz, gdy lider NFSL działa z Waszyngtonu DC. Wydaje się również, że NFSL jest już uzbrojona po zęby i prowadzi kampanię wojskową przeciwko Kadafiemu na plecach podsycanej przez USA niestabilności w regionie. Nawet sam Kadafi oskarżył Zachód o dostarczanie broni NFSL w tej ostatniej rundzie libijskiego niepokoju. Nieprawdopodobne opowieści propagandysty BBC, Jon Leyne’a, że siły bezpieczeństwa Kadafiego były zdominowane przez nieuzbrojonych demonstrantów w centrum miasta, najpierw w Banghazi, później prawie 10 km na wschód, na międzynarodowym lotnisku Benina i w bazie wojskowej w pobliżu, mijają się z prawdą. Twierdzenia te są niemożliwe do weryfikacji i przypominają celowo wprowadzające w błąd doniesienia o „inwazji Gruzji przez Rosję” w 2008 r., podczas gdy w rzeczywistości, wyposażone przez USA wojska gruzińskie spowodowały konflikt pod przywództwem wykształconego w USA (z funduszy Departamentu Stanu, Edmunda S. Muskiego Graduate Fellowship) prezydenta Michaiła Saakaszwilego, który sam doszedł do władzy w 2003 r. po wspieranej przez USA „różowej rewolucji.” BBC kontynuuje swoją kampanię bezpodstawnych, niesprawdzonych relacji dla uzasadnienia trwającego, wspieranego przez USA, zbrojnego powstania wewnątrz Libii. Podejmują nadzwyczajne kroki, aby fałszować libijskie powstanie jako spontaniczny bunt wywołany protestami w Tunezji i Egipcie, bez względu na przemyślany i jawny udział Ibrahima Sahada. BBC i inne tuby propagandowe próbują również stworzyć pretekst dla USA, lub ewentualnie interwencji NATO, jeśli ludzie Sahada będą chcieli próbować po raz kolejny. Z rozpaczliwym stanem gospodarki USA i perspektywą niepowodzenia tego wysiłku destabilizacji w Libii – i rozzuchwaleniem innych narodów cierpiących podobny los i chcących walczyć, dla Anglo-Amerykanów jest to zagrywka o wszystko albo nic. Elliot Abrams (CFR, PNAC) wygłosił ostatnio osobistą groźbę wobec Kadafiego i jego szefa wywiadu, że obu spotka „taki sam los jak Saddama Husseina,” gdyby został zaatakowany Amerykanin w wyniku surowszego zagrożenia USA wobec Libii. Czy miał na myśli proces Saddama przed „sądem kangurowym” i powieszenie go, czy zdziesiątkowanie jego kraju i śmierć milionów Irakijczyków w oparciu o oszustwo i kłamstwa, nie można mieć pewności. Pewna jest wysoka cena, jaką Libia będzie płacić, niezależnie od tego czy obroni swoją suwerenność, czy będzie włączona w zdegenerowany anglo-amerykański jednobiegunowy porządek światowy.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com

Św. Maksymilian ekumeniczny bez masonów 17 lutego przypadła 70. rocznica aresztowania św. Maksymiliana Marii Kolbego, o którym świat wie jedynie tyle, że zginął w Oświęcimiu oddając dobrowolnie życie za innego więźnia. Wydaje się, że nie tylko salonowe media, nowinkarze religijni, ale sami franciszkanie konwentualni najchętniej wyeksponowaliby sam moment męczeńskiej śmierci, aby ukryć całe dzieło św. Maksymiliana, jego mariologię (podobno dzisiaj archaiczną), jego poglądy polityczne (podobno antysemickie i ksenofobiczne) oraz jego misyjność (stricte ewangeliczną i opartą na nawracaniu a nie kurtuazyjnych spotkaniach międzyreligijnych i ekumenicznych). Pod koniec zeszłego roku Senatorowie RP zdecydowali jednogłośnie o ogłoszeniu roku 2011 Rokiem św. Maksymiliana Marii Kolbego. 1 stycznia tego roku Oddział Warszawski Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy, którego mam zaszczyt być prezesem, przyjął św. Maksymiliana za swego patrona. Jednak pozostaje obawa, że czciciel Niepokalanej zamknięty zostanie w klatce zapomnienia. Czytałem pisma św. Maksymiliana, archiwalne numery „Rycerza Niepokalanej”, kilka biografii świętego i ze świadomością subiektywności mojej oceny myślę, że był to obok św. Faustyny Kowalskiej  i bł. Honorata Koźmińskiego jeden z największych świętych Polaków. Nie chodzi jednak o ranking, ale o poznanie świętego, któremu grozi casus św. Franciszka, na którego regule żył zakonnik z Niepokalanowa. Seraficki Ojciec z Asyżu znany jest głównie jako bohater „Kwiatków” przełożonych przez Leopolda Staffa, postać cukierkowa, miłośnik przyrody, „patron ekologów”. Tymczasem był to – jak mówiły dawne litanie – „mąż katolicki”, krzyżowiec gotowy przed sułtanem oddać życie za prawdziwość wiary rzymskiej, miłośnik Ewangelii pojmowanej bez kompromisów, przyjaciel krzyża, do którego tak się upodobnił, że Pan stygmatyzował go na ciele a Kościół mówił o nim później jak o żadnym innym świętym – „Alter Christus”. Tymczasem św. Franciszek w XXI wieku to ikona pod którą „odpala” się głównie obrazek miłośnika przyrody… Podobny los może spotkać św. Maksymiliana, franciszkanina, którego prezentuje się li tylko w perspektywie Oświęcimia, zapominając o jego świętym życiu, gigantycznych osiągnięciach, kolosalnym dziele i bardzo wyrazistych poglądach, które dzisiaj wprowadzają w zakłopotanie nawet jego współbraci z zakonu franciszkanów konwentualnych. Nie miejsce i czas na wyłożenie myśli politycznej świętego, ale przypomnę jak postrzegany jest przez etatowe autorytety moralne: - „Kolbe był również w jakiejś mierze twórcą „Rycerza Niepokalanej” i „Małego Dziennika”, a więc pism, które symbolizują ciemny i obskurancki nurt polskiego katolicyzmu, pism prymitywnych, krzewiących religijną nietolerancją i etniczną nienawiść” – powiedział swoim czasie Adam Michnik w wywiadzie dla „Polityki”. O jakie poglądy chodziło szefowi „Gazety Wyborczej”? Prawicowe i katolickie, po prostu! W „Rycerzu” pracowali głównie endecy, a św. Maksymilian nie darzył sympatią marszałka Piłsudskiego. Nie czas jednak na analizę pism świętego, pism komentujących polityczno-społeczną rzeczywistość w II Rzeczypospolitej. Pozwolę sobie miast tego na dwa cytaty ze św. Maksymiliana: „My Kościoła nie zniszczymy rozumowaniem, ale psuciem obyczajów” uchwalili na zjeździe masoni. I poczęli siać niemoralność przez teatry, kina, książki, czasopisma, obrazy, rzeźby itd. I przez coraz bardziej – za przeproszeniem – świńskie mody. Ileż dusz przez to ginie!!!…” „A tymczasem po miastach i wioskach rozbrzmiewają muzyki, leje się likier, wino, wódka, tańczą, hulają, bawią się, a obfite żniwo zbiera nieczystość. Po ulicach zaś miast i stolicy kręcą się ludzie bezwstydnie ogłaszający broszury o świńskich tytułach, a gorszej jeszcze treści. (…) Gdy zaś warszawski magistrat wreszcie otworzył nieco oczy i postanowił przecież jakoś zaradzić, namiętnie wystąpili przeciw niemu radni Żydzi. Więc im na tym zależy?…” Jednak św. Maksymiliana potrafił iść do domu znanego masona, dać mu medalion Niepokalanej i modlić się o nawrócenie swojego brata błądzącego. Tak nota bene wyglądało jego rozumienie misji. Ojciec Maksymilian pokochał do szaleństwa Niepokalaną, przez Nią chciał zdobyć cały świat dla Chrystusa, w niej pokładał wszelkie nadzieje, jej przypisywał wszystkie sukcesu Niepokalanowa. To dzięki niej w przeciągu paru lat Niepokalanów zalały setki powołań. To także Jej oddawał dziennikarski sukces. „Rycerz Niepokalanej” i inna prasa założona przez świętego wychodziła w tygodniowym nakładzie przekraczającym 1,5 miliona egzemplarzy! Z tego 35 tysięcy wychodziło w Japonii, w której o. Kolbe prowadził misje, dokonał licznych nawróceń, założył seminarium i przyczynił się do wielu powołań zakonnych i kapłańskich. Przez wszelkie godziwe środki chciał walczyć o dusze. Założył też radio w Niepokalanowie istniejące do dzisiaj i myślał o telewizji (o losach telewizji Niepokalanów z lat 90. nie wspomnę, bo wstyd, zakonnicy z Niepokalanowa coś o tym wiedzą…).

Prosił aby modlić się o to, by Kościół jak najszybciej ogłosił dogmat o Maryi Wszechpośredniczce Łask Wszelkich. Jednak przyszły w Kościele nowe czasy… Era Dialogu… Obowiązujący dzisiaj podręcznik Rycerstwa Niepokalanej mówi, że po Soborze Watykańskim Drugim Żydzi i masoni powinni zostać objęci braterskim dialogiem, że nie są to już najczęściej wrogie Kościołowi środowiska. Głosi, że wrogiem numer jeden stał się ateizm. Mało tego, miłość do Niepokalanej św. Maksymiliana zostaje również mówiąc wprost zjechana na całego. Podręcznik informuje, że mariologia wielu Ojców, Doktorów i katolickich świętych, w których zaczytywał się Ojciec Kolbe, to mariologia „jednostronnie triumfalistyczna, zamknięta w sobie, przesadna i ryzykowna”. Pragnienie świętego o ogłoszeniu dogmaty o Wszechpośrednictwie zostało skonfrontowane z kręceniem nosem heretyków, których zdanie okazało się cenniejsze niż dotychczasowa nauka katolicka: „Już w trakcie obrad Soboru Watykańskiego II tego rodzaju ujęcie pośrednictwa spotkało się z zastrzeżeniami wielu Ojców, którzy zwracali uwagę, że może ono spowodować negatywne reakcje ze strony protestantów, zarzucających katolikom, że nie respektują należycie nauki św. Pawła o Chrystusie, jedynym Pośredniku.”

Dalej podręcznik dla Rycerzy Niepokalanej w erze posoborowej mówi, że „Słownictwo o. Maksymiliana niekiedy pokrywa się z językiem tego nurtu mariologii, który począwszy od wczesnego średniowiecza aż do dnia dzisiejszego używa wyrażeń przesadnych i w ten sposób bardzo obrazowy przedstawia miłosierdzie Maryi; wyrażenia zaś te w sposób niezamierzony dopuszczają taką interpretację, która niejako pozbawia Chrystusa atrybutu miłosierdzia.”

W duchu opisanych tu wytycznych dla Rycerstwa Niepokalanej w 1997 roku Watykan zatwierdził nowe statuty stowarzyszenia.I nie dziwię się, że kiedy miałem lat 19, byłem młodszy i gorliwszy, to po liście do Niepokalanowa i wyrażonej tam chęci nawracania nie-katolików dostałem pismo, że do Rycerstwa się nie nadaję, a czasy się zmieniły… Dzisiaj faktycznie, bardziej próbuję nawracać sam siebie, ale modlę się codziennie również słowami, które zalecał św. Maksymilian: „O Maryjo bez grzechu poczęta, módl się za nami, którzy się do Ciebie uciekamy… i za wszystkimi, którzy się do Ciebie nie uciekają…, a zwłaszcza za masonami i poleconymi Tobie” Nie wstydzę się słów świętego, który tak widział wolnomularzy: „masoni to nic innego jak tylko zorganizowana klika fanatycznych Żydów, dążących nieopatrznie do zniszczenia Kościoła Katolickiego”. Już intencja jego prymicyjnej Mszy brzmiała: „Za nawrócenie Sary Petkowisch, schizmatyków, akatolików, masonów…”. Idei misji pojmowanej jako nawracanie innowierców, nawracaniu sercem pełnym miłości do ludzi błądzących, nawracaniu z bezgranicznym zaufaniem do Niepokalanej i idei Miłości chrześcijańskiej św. Maksymilian ofiarował swoje życie. Jego zwieńczeniem była gotowość na ukrywanie przez rok Żydów w Niepokalanowie w czasie II wojny światowej i na męczeńską śmierć w Oświęcimiu. Mówiąc o 70. rocznicy aresztowania św. Maksymiliana Marii Kolbe, nie zapominajmy jakiego świętego aresztowali hitlerowcy…

Robert Wit Wyrostkiewicz http://mysl.pl

Zostaliśmy sprzedani. Znak „Bestii” jest wprowadzany obowiązkowo w Polsce. Wyjątkowo, z uwagi na ważność tych informacji przedrukowuję je w całości z materiałów w sieci. Zauważcie, że czipy będą obowiązywać stopniowo we wszystkich krajach świata. Jest to więc pierwsza oficjalna akcja prywatnego, nie wybieranego demokratycznie Rządu Światowego! Czy dlatego zabito ś.p. Prezydenta RP by móc bezkarnie to wprowadzać? Czy dlatego obalane są dyktatury, które nie chciały się podporządkować ogólnoświatowej mafii?

Uwaga! Nowy dowód osobisty pozbawi nas praw do wolności!
http://kontakt24.tvn.pl/artykul,uwaga-nowy-dowod-osobisty-pozbawi-nas-praw-do-wolnosci,16252.html

Chcesz być wolny nie odbieraj nowego dowodu osobistego (RFiD)! Panie i Panowie, Szanowni obywatele RP… Drodzy rodacy zostaliśmy sprzedani za przysłowiowe judaszowe srebrniki… Polska stała się częścią systemu kontroli nad społeczeństwem w ramach projektów LUCID (Logical Universal Communications Intractive Databank) [czy raczej Lucifer's Universal Criminal Identification System , przyp. monitorpolski]. Identyfikacja wykorzystująca technologie RFiD został wprowadzony w 1974 przez państwa zrzeszone w EWG. Procesor ten ma zadanie identyfikować, namierzać i kontrolować obywatela na odległość lokalizując i badając jego zachowania, zainteresowania, stan zdrowia, stan finansów oraz min: kryteria wyborcze i interakcje społeczne. Dr Hanrick Edelman główny analityk Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej w Brukseli, ujawnił, że plan „Odnowy świata z chaosu” jest już w toku. Światowy kryzys ekonomiczny na początku 1974 r. doprowadził do spotkania przywódców krajów EWG, doradców i naukowców, w czasie, którego dr Eldeman przedstawił „BESTIĘ”: ((ang.) BEAST = Brussels Electronical Accounting Surveying Termina). Owa bestia jest komputerem umożliwiający katalogowanie ludzi przypisując im 18 liczbowy klucz kodowy. W pierwszej fazie projektu skatalogowano obywateli EWG. Moce przerobowe już pod koniec lat 70 umożliwiały skatalogowanie wszystkich istot żywych na naszej planecie! Po udanym eksperymencie na grupie obywateli EWG (1974-1984) przeprowadzono szerokie testy na zwierzętach domowych i hodowlanych na całym świecie (min: w Kanadzie, Francji, Hiszpanii, Anglii…).  Pierwszym krokiem dobrowolnego przyjęcia znakowania był strach przed tzw: terrorystami po ataku z 11 września… Obecnie wmawia nam się, że jest to bezpieczny system identyfikacji oraz bezpieczny system płatności bez stykowej. Jeśli zdecydujemy się na inwazyjną identyfikację RFiD zostanie nam wszczepiony chip biomedyczny pod skórę na ręce lub czole… Idziemy w kierunku kontroli absolutnej obywatele USA i Hiszpani zostali podstępem zmuszeni do posiadania dokumentów iD opartych na technologii, RFiD ponieważ wedle władz tych państw istnieje żywe zagrożenie terroryzmem!!! Hiszpania podobnie jak USA są krajami testowymi, które zostały wskazane przez amerykański i europejski rząd cieni. W europie głównymi działaczami idei Nowego Porządku Świata są członkowie Klubu Bilderberga to tajne stowarzyszenie w skład, którego wchodzą prawdziwe władze europy i świata bankierzy, finansiści i szare eminencje… Twórcą tego elitarnego klubu jest twórca unii europejskiej mason Józef Retinger, kolejna osoba po Brzezińskim manipulująca rządami całego świata. Listę członków Klubu Bilderberga (nie kompletną) znajdziecie tutaj: http://alles-schallundrauch.blogspot.com/2010/06/bilderberg-meeting-spanien-tag-4.html…

Niestety kompletna lista została usunięta przez atak na mój prywatny serwer w dniu 3.Czerwca.2010.  Data ta zbiega się z tajnym spotkaniem eminencji w Barcelonie.!!! Podobne losy spotkały nie tylko mój serwer (np. http://www.bilderbergmeetings.org/meeting_2010_2.html)

Technologia RFiD jest tylko wstępem wybadaniem czy ludzie są na tyle naiwni, aby wziąć udział w tym eksperymencie, który doprowadzi do zaproponowania wygodniejszego rozwiązania połączenia dowodu, legitymacji, paszportu i karty kredytowej wszczepianej w nasze ciało… Co prawda taki chip zasilany jest naszym własnym bioprądem jednak wypełniony jest szkodliwym litem, który może zostać zdalnie uwolniony doprowadzając w najlepszym przypadku do owrzodzenia organów wewnętrznych a w najgorszym śmierci nosiciela bio-chipu… Czy tego typu chip nie jest jednocześnie bronią, która może zostać użyta przeciwko nosicielowi? Czy osoby wszczepiające nie są terrorystami działającymi na niekorzyść osób znakowanych?! Drodzy obywatele nie jesteśmy zwierzętami, aby nas kontrolować, aby kontrolować życie nasze i naszych dzieci… Czas skończyć z elitą pseudo intelektualnych bestii ubranych w miłe słówka i obietnice… Jeśli nie przetrwamy tej próby zrobią z nami wszytko kontrolując i niszcząc nasze marzenia i sny przerabiając je w materialną papkę… Wszystkie te próby kontroli skończy się szantażem: jeśli nie będziesz mieć chipu nie będziesz mógł znaleźć pracy, założyć konta osobistego, zrobić zakupów, ubezpieczyć siebie i dzieci czy pójść do lekarza… Nowy dowód to działanie przeciwko człowiekowi i jego wolności. Nowy dowód to zagrożenie dla całego społeczeństwa i jego praw obywatelskich … Jeśli państwo szuka niewolników i posłusznych psów musi zrobić to gdzie indziej !!! Państwo chce wiedzieć gdzie się poruszasz, w jakim towarzystwie się obracasz, w jakich manifestacjach bierzesz udział, na jaką partie oddajesz głos, kto cię ubezpiecza, ile wydajesz pieniędzy i ile zarabiasz… Panie Komorowski nie ładnie socjalizm miał swoje złe strony, władza kontrolowała i cenzurowała, ale rządy pseudo demokracji opartej na dyktaturze i kontroli to niedozwolone przestępstwo wobec narodu, którego jest Pan przedstawicielem… Ta sprawa musi oprzeć się o niezależny trybunał w ramach, którego powinni zasiąść niezależni profesorowie i naukowcy. Bowiem trybunał europejski jest już stracony i przesiąknięty zarazą ogarniającą świat… Jeśli ideały Masonów opierały się na pięknej Idei Nowego Porządku Świata, to rząd cieni podszywając się pod te hasła buduje nam nowe kontrolowane piekło na ziemi… Zdecydowanie odmawiam przyjęcia nowego systemu znakowania bydła, jakim jest nowy dowód osobisty!!! Jestem wolnym i niezależnym człowiekiem posiadającym prawo do prywatności i wyrażania wolnej opinii. Jako wolny człowiek mam prawo odmówić przyjęcia przedmiotu, który pozbawia mnie wolności osobistej! I zmusza obywatela do działania kontrolowanego! Wojciech dydymus Dydymski

PS. Uważajcie także na telefony z zintegrowanymi systemami RFiD oraz kartami płatniczymi typu PAY Pass… one również zawierają wyspecjalizowany chip namierzająco - identyfikujący… Teoria spiskowa powoli staje się faktem…
PS 2. Dowód będzie rozprowadzany od 2011 roku, nowością jest fakt, iż będzie on wydawany każdemu obywatelowi tuż po urodzeniu…

Słownik pojęć:
1. LUCID (Logical Universal Communications Intractive Databank) Projekt ten zakłada zebranie w jednym centralnym komputerze wszystkich możliwych danych o każdym mieszkańcu naszej planety. Wymagane będzie obowiązkowe posiadanie Universal Biometric Card, czyli uniwersalnej karty biometrycznej lub wszczepionego pod skórę bio-chipa.
2. Nowy dowód info: http://wiadomosci.onet.pl/2184224,11,1,1,,item.html
3. RFiD: http://pl.wikipedia.org/wiki/RFID
4. Artykuł poświecony B.E.A.S.T: http://www.prawica.net/node/1564,
5. FDA- Amerykańska „Food and Drug Administration” pozwoliła na sprzedaż i wszczepianie ludziom pod skórę elektronicznego dowodu osobistego „VeriChip” produkowanego przez firmę „Applied Digital Solutions”. Urządzenie zawiera układ elektroniczny z zapisanymi danymi, które można odczytać, zbliżając do chipa specjalny odbiornik. „VeriChip” ma służyć przede wszystkim do przechowywania danych medycznych, które będzie można błyskawicznie odczytać w razie wypadku. Czy tylko wtedy? Oto jest pytanie…
6. Klub Bilderberga – http://pl.wikipedia.org/wiki/Grupa_Bilderberg
7. Josef Retinger – http://pl.wikipedia.org/wiki/Józef_Retinger Wiecej: http://www.eioba.pl/a131641/uwaga_nowy_dow_d_osobisty_pozbawi_nas_praw_do_wolno_ci#ixzz0xuvJT3Xh

Odcisk palca razem z paszportem
http://www.prawica.net/node/1564

1 listopada Niemcy wprowadzają, jako pierwszy kraj Unii Europejskiej, tzw. elektroniczny paszport. W przyszłym roku zrobi to także Polska. Od końca sierpnia 2006 r. nasz kraj powinien wydawać nowe paszporty zawierające dane biometryczne. Na początku będzie to jedynie cyfrowy zapis owalu twarzy; do 2008 r. do paszportów mają zostać wprowadzone także odciski palców. Jak poinformował rzecznik ministra spraw wewnętrznych i administracji, Marek Gieorgica, w tej chwili w Polsce trwa program pilotażowy związany ze zmianami w paszportach. Sprawdzane są rozwiązania techniczne oraz odpowiednie procedury.

Biometria sposobem na terroryzm Zamachy na Nowy York i Waszyngton w 2001 roku, zamachy na Bali w 2002 i wciąż rosnące zagrożenie światowym terroryzmem powodują, że szukamy nowych sposobów ochrony przed zagrożeniem. Jednym z nich jest biometria. Pod tym pojęciem rozumiemy wszystko to, co jest związane z identyfikacją osoby na podstawie jej niepowtarzalnych cech fizycznych. Najbardziej popularnymi technikami biometrycznymi są:

rozpoznawanie linii papilarnych

geometrii dłoni

geometrii twarzy

rysunku żył

dna oka

cech charakterystycznych tęczówki oka.

Jedną z ciekawszych cech elektronicznych wzorców biometrycznych jest to, że w efekcie każdego procesu weryfikacji uzyskujemy inny model cyfrowy. Czyli prezentując wielokrotnie te same dane nigdy nie uzyskamy takiego samego wyniku. Wszystko ze względu na sposób pobierania próbek biometrycznych. Za każdym razem użytkownik nieco inaczej przykłada palec do czytnika, robi to z różną siłą czy w przypadku systemów tęczówki oka patrzy pod innym kątem. Właśnie dlatego biometria gwarantuje bezpieczeństwo, a ponadto może być wykorzystywana w różnych sferach: państwowej, finansowej, czy bankowej. Na pierwszy ogień idą jednak paszporty. We wdrażaniu nowoczesnych dokumentów przoduje Australia. Po atakach terrorystycznych na Bali rząd tego kraju wydał miliony dolarów na biometryczne paszporty. Technologia ta jest również pilotażowo używana w prawach jazdy, kartach urzędników państwowych oraz w kartach dla podróżujących samolotami. Wprowadzenia paszportów biometrycznych od krajów europejskich zażądały Stany Zjednoczone. Chodziło głównie o państwa, których obywatele mogą podróżować do USA bez wiz. W lutym weszło w życie rozporządzenie Rady Unii Europejskiej, które nakłada na wszystkie kraje członkowskie, a więc i Polskę, obowiązek wprowadzenia takich paszportów.

Pokaż mi swój odcisk W nowych paszportach na stronie ze zdjęciem umieszczony zostanie dodatkowo elektroniczny element – chip, zawierający dane o właścicielu dokumentu. Początkowo będzie na nim zapisane elektroniczne zdjęcie owalu twarzy, z czasem odciski palców. Służby, m.in. funkcjonariusze straży granicznej, będą mieć specjalne czytniki, przy pomocy których będą odczytywać informacje zawarte w chipie. Zgodnie z wytycznymi Unii Europejskiej, od marca 2007 r. w elektronicznym paszporcie będą tez zapisywane odciski palców posiadacza. Paszport będzie miał, jak do tej pory, formę książeczki, a chip biometryczny prawdopodobnie wpięty zostanie w okładkę. Pojawiła sie również na stronie mała sonda: Czy biometria może ochronić kraje przed terroryzmem?

Tak, bo opiera się na indywidualnych cechach każdej osoby

Tylko wtedy, jeśli wszystko będzie prawidłowo działało

Raczej nie, terroryści znajdą w końcu sposób i na to

Nie, to pomoże tylko w tworzeniu świata totalnie kontrolowanego Za wydanie dotychczasowego paszportu Niemiec płaci 26 euro; nowy paszport będzie kosztował 59 euro. Dotychczasowe paszporty zachowują oczywiście ważność i będą wymieniane sukcesywnie. Zakończenie tej operacji nastąpi jesienią 2015 r., kiedy ostatnie z tradycyjnych paszportów stracą ważność. W Polsce to gigantyczne przedsięwzięcie ma kosztować około 25 milionów euro. Jak informował „Dziennik Zachodni”, pieniądze Polska znaleźć musi głównie we własnym budżecie. Nowe paszporty drukować będzie Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych – informuje Jerzy Buchner z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. Jak mówi rzecznik ministra MSWIA Marek Gieorgica, zanim Polska zacznie wydawać nowe paszporty, konieczne będzie znowelizowanie ustawy o paszportach. Podobnie jak w Niemczech, także u nas cała operacja będzie przebiegać stopniowo: nowym paszportem w pierwszej kolejności posługiwać się będą obywatele podróżujący do Stanów Zjednoczonych. Dotychczasowe paszporty nie stracą ważności. Nie będzie obligatoryjnej i natychmiastowej wymiany tych dokumentów. Osoby starające się o ten dokument będą musiały jednak przyjść do urzędu z wnioskiem. To ważna informacja, bo dotychczas istniała możliwość przesłania go pocztą.

Jak u Orwella Biometria ma jednak także bardzo wielu przeciwników. Obawy dotyczą dostępu różnych instytucji do naszych danych. Ludzie boją się inwigilacji i totalnej kontroli, porównywanej często do wydarzeń ze słynnej książki Orwella „Rok 1984″. Obrońcy praw człowieka w Irlandii wskazują również na znaczne ryzyko błędnych rozpoznań właściciela na podstawie danych biometrycznych ze względu na zawodność technologii. Testy przeprowadzone w Wielkiej Brytanii w związku z planami wprowadzenia biometrycznego dowodu osobistego pokazały, że wątpiący w skuteczność tej technologii mogą mieć rację. W testach, w których wzięło udział 10 000 Brytyjczyków, wykorzystywano komputerowy obraz twarzy, tęczówki i odcisków palców. Niestety, zanotowano sporo problemów z poprawnym wprowadzeniem i weryfikacją danych. Istotna jest także bariera psychologiczna. Zdaniem psychologów, ludzie obawiają się składnia odcisków palców, bo to wywołuje u nich negatywne skojarzenia. Przypomnijmy jednak, że powoli musimy się do tego przyzwyczajać – już dziś przy wyjeździe za ocean amerykańscy urzędnicy domagają się od nas odcisków palców. (INTERIA.PL) Jak widać zapowiadane przez Rotfelda prawie rok temu paszporty biometryczne wejdą w życie : (przypomnienie tamtych zapowiedzi) Adam Rotfeld zapowiedział wprowadzenie w Polsce paszportów biometrycznych, zawierających cyfrowe zdjęcie i odciski palców posiadacza. Domagają się tego Amerykanie od wszystkich krajów Unii Europejskiej. Szef polskiej dyplomacji, który wrócił właśnie z Waszyngtonu, podkreślił w „Sygnałach Dnia”, że wprowadzenie paszportów biometrycznych w Polsce jest nieuniknione i leży w naszym interesie. Dlatego też zapowiedział, że będzie postulował w rozmowie z premierem Markiem Belką, by traktować tę sprawę bardzo pilnie.
Zdaniem Adama Rotfelda, wprowadzenie biometrycznych dokumentów podróży wykluczy możliwość podrabiania i kradzieży paszportów, szczególnie przez grupy terrorystyczne. Minister powiedział, że im szybciej Polska zainicjuje to rozwiązanie, tym prędzej będziemy mogli podróżować bez wiz do Stanów Zjednoczonych… Co za tym idzie MSWiA wprowadza nielegalnie jakiś system komputerowy – pisała już o tym Rzeczpospolita. Takie kroki zamiast budzić ufność budzą lęk i podejrzliwość. Według mnie to tylko kolejny etap na drodze do wprowadzenia biochipów – tyle tylko, że te będą wszczepiane już pod skórę. BĘDĄ NAS STRASZYĆ TERRORYZMEM I Z CORAZ WIEKSZYM ROZMACHEM OGRANICZAĆ NASZĄ PRYWATNOŚĆ I TYLKO OD NAS ZALEŻY CZY SIĘ TEMU PRZECIWSTAWIMY !!!

Nowy dowód osobisty z czipem od 2011 roku
http://www.dziennikzachodni.pl/naszesprawy/naszesprawy/268437,dowod-z-czipem-nawet-dla-noworodka-juz-od-2011-r,id,t.html?cookie=1

„Polska Dziennik Zachodni”: Nowy dowód osobisty z elektronicznym czipem będzie od 2011 roku przepustką do e-administracji, bankowości, a w przyszłości także do wyborów samorządowych i parlamentarnych przez internet oraz do systemu służby zdrowia (prawdopodobnie od 2013 roku). Pozwoli na odczytanie np. już w karetce grupy krwi ofiary wypadku, informacji o chorobach przewlekłych i alergiach. Dane w nim zawarte będzie można aktualizować. Co także ważne – dokument będzie wydawany bezpłatnie. Prawo do niego będzie miał już noworodek. Decyzję, kiedy wymienić dowód będziemy podejmować sami, nie licząc oczywiście przypadków losowych, jak kradzież czy zguba starego dokumentu. Nowe przepisy umożliwiające wprowadzenie e-dowodów mają być uchwalone jeszcze przed sejmowymi wakacjami. - Resort zdrowia nie zdąży z wprowadzeniem informatyzacji na początku 2011 roku. Dlatego nowy dokument funkcję klucza do systemu zdrowotnego zyska także z opóźnieniem. Ona się ujawni dopiero wraz ze startem systemu – wyjaśnia Marek Wójcik, poseł PO i szef sejmowej podkomisji do rozpatrzenia rządowego projektu ustawy o dowodach osobistych. Nowe dowody osobiste będą wyglądały niemal identycznie jak obecne. Nie będą jednak zawierały części danych, w tym naszego adresu. Na plastikowej karcie znajdzie się za to mikroprocesor. Elektroniczny czip zawierać ma te same dane, co część wizualna dowodu oraz podpis elektroniczny właściciela dowodu. Wprowadzając w 2011 roku dowody osobiste z elektronicznym czipem wchodzimy do europejskiej elity. Takie nowoczesne i wielofunkcyjne dokumenty mają na razie mieszkańcy tylko 10 krajów Unii Europejskiej, m.in. Hiszpanii, Belgii, Portugalii i Estonii. Piotr Kołodziejczyk, podsekretarz stanu w MSWiA, podczas obrad sejmowej komisji nad rządowym projektem ustawy o nowych dowodach wyjaśnił, że sfałszowanie danych w wersji elektronicznej będzie niemożliwe. – Przyjęte rozwiązania techniczne gwarantują zgodny ze standardami europejskimi sposób komunikowania się dowodu z centrami potwierdzającymi jego autentyczność i ważność, a więc zadbaliśmy również o to, by ten system był bardzo bezpieczny – podkreślił Kołodziejczyk.

Adres i rysopis znikną z dowodu Szybko przekonujemy się do e-administracji i udogodnień, jakie oferuje nam państwo. Najpierw daliśmy się namówić do składania przez internet rozliczeń podatkowych, potem także do e-sądów. Teraz czeka nas kolejna rewolucja. Od września za pomocą platformy rządowej ePUAP załatwimy około stu spraw urzędowych, a w 2011 roku zacznie się wydawanie dowodów osobistych z elektronicznym czipem. - Rośnie nam pokolenie młodych ludzi, którzy nie wyobrażają sobie innego załatwiania spraw urzędowych niż w drodze elektronicznej. Uczą się tego na uczelniach, które prowadzą wirtualne dziekanaty. Z roku na rok ta grupa będzie się powiększała. Skoro przekonaliśmy się do bankowości internetowej, to także e-administracja się nam spodoba – podkreśla Marek Wójcik, poseł PO. Szefuje on podkomisji sejmowej, która pracuje nad ustawą o dowodach. Te prace są już zaawansowane. Ustawa zostanie przegłosowana w wakacje i niedługo potem wejdzie w życie. Potem resort administracji i spraw wewnętrznych będzie musiał przygotować i przeprowadzić przetarg na stworzenie systemu. Ta operacja jest szacowana na 35 mln zł. Tyle pieniędzy nie wpłynie do budżetu z opłat za wydanie dokumentu według obecnie obowiązujących stawek. Ze środków unijnych pokryte zostaną koszty stworzenia infrastruktury, dzięki której możliwy będzie przesył i odbiór danych między instytucjami. Chodzi o kwotę 370 mln zł. Z kolei koszt zakupu czytników mają na siebie wziąć instytucje takie jak przychodnie, szpitale, poczta, banki, urzędy. Każdy będzie mógł też wyposażyć się w indywidualny czytnik i korzystać z niego w domu czy biurze. Ile zapłacimy za taki czytnik? Tego nie wiadomo. Nowy dowód osobisty po włożeniu do odpowiedniego czytnika przedstawi nas urzędnikowi także na odległość, podobnie jak przedstawia nas bankowi karta płatnicza. Będzie zawierał nasz podpis elektroniczny, a nie wzór odręcznego. Na wbudowanym w niego czipie znajdą się dane kompatybilne z urzędowymi bazami danych. Za jego pomocą załatwimy przez internet mnóstwo formalności. O dokument tożsamości będzie można starać się w dowolnej gminie, a nie jak dotąd tylko tam, gdzie jesteśmy zameldowani. Wniosek złożymy także przez internet. Ponieważ dowód osobisty jest podstawowym dokumentem potwierdzającym tożsamość, trzeba jednak będzie raz pojawić się w urzędzie. Będzie on ważny 10 lat, w przypadku małych dzieci do 5. roku życia – o połowę krócej. Ponieważ obywatele mają obowiązek posiadania dowodu osobistego, nie będą od nowego roku już płacić za wydanie dokumentu. Jak podkreśla Jerzy Miller, szef resortu administracji i spraw wewnętrznych: – Państwo bierze na siebie koszt wydawania dowodów. W nowym dokumencie nie będzie adresu zamieszkania. Dlatego też nie trzeba będzie wymieniać dokumentu w przypadku przeprowadzki. Zabraknie w nim też rysopisu. Będzie za to owal twarzy – tak w formie wizualnej, jak elektronicznej. Przybędzie informacja o obywatelstwie, bo taki jest wymóg umowy z Schengen. Jerzy Miller, szef MSWiA, zapewnia, że dowód osobisty będzie kluczem do otwarcia rejestrów publicznych. Wgląd do nich za zgodą posiadacza dokumentu będą miały tylko podmioty uprawnione, np. lekarz, urzędnik i policjant. Równocześnie z dowodem będą wydawane dane służące do składania podpisu elektronicznego. Prawo do dowodu osobistego będzie przysługiwało obywatelowi polskiemu z chwilą urodzenia. Obecnie uprawnienie takie przysługuje dopiero 13-latkom. Nowe rozwiązanie umożliwi weryfikację danych dzieci w rejestrach państwowych, np. związanych z ochroną zdrowia, nauką czy ubezpieczeniem społecznym. Dowód osobisty będzie wykorzystywany jako dokument potwierdzający uprawnienie obywatela do korzystania z wielu usług, np. medycznych w ramach Narodowego Funduszu Zdrowia. - Tu jednak będziemy musieli poczekać, aż resort zdrowia skończy prace nad informatyzacją. Jednak w czipie w dokumencie już w momencie wydania będzie funkcja, która w przyszłości umożliwi lekarzowi czy rejestratorce w przychodni wejście do naszego konta w systemie służby zdrowia – wyjaśnia Marek Wójcik. Docelowo – prawdopodobnie już w 2013 roku – dzięki dowodowi będzie można odczytać historię choroby jego właściciela, grupę krwi, zażywane leki. Dla mieszkańców regionu śląskiego taki system to nie nowość, bo u nas elektroniczne karty ubezpieczenia zdrowotnego działają już od 2001 roku. System obejmuje 5 mln osób. Karty pozwalają przede wszystkim na lepszy monitoring i kontrolę udzielanych świadczeń przez lekarzy i placówki medyczne. Szybciej wyłapywane są wszelkiego rodzaju nieprawidłowości – lekarz nie może przepisać leków lub odnotować odbycia wizyty przez pacjenta, jeżeli wcześniej ten ostatni nie potwierdzi tego za pomocą karty. Organy uczestniczące w wydawaniu dowodów osobistych będą miały dostęp do centralnego rejestru dowodów osobistych. - Dowód osobisty z czipem to technologia zbliżona do tej, z jaką mamy do czynienia w przypadku kart kredytowych. Trzeba będzie na niego uważać, bo w przypadku zgubienia lub kradzieży, ktoś może nabroić na nasze konto – ostrzega Zbigniew Engiel, specjalista od informatyki śledczej z Mediarecovery.

Aldona Minorczyk-Cichy

http://monitorpolski.wordpress.com

PO-lityka informacyjna Podczas konferencji prasowej w Izraelu reporter PAP chciał zapytać premiera o ustawę reprywatyzacyjną (rzecz bardzo ważna także dla wielu mieszkańców Izraela), którą trzy lata temu obiecał „w ciągu kilku miesięcy”. Dowiedział się o tym minister Arabski i stanowczo dziennikarzowi zabronił. Pracownik PAP okazał się jednak niezdyscyplinowany. Wtedy minister Arabski zadzwonił do jego szefa, a ten za chwilę oddzwonił do podwładnego i przywołał go do porządku. Wszystko to przy innych dziennikarzach, żeby i oni popamiętali. Szkoda miejsca na snucie wizji, jak wrzeszczałyby i darły szaty wiadome autorytety, gdyby coś takiego działo się za rządów PiS.

Tymczasem, jak parę dni temu informowaliśmy, rząd został zobowiązany wyrokiem sądowym do udzielenia organizacjom pozarządowym rzetelnej odpowiedzi na pytania o „tarczę antykorupcyjną”, której istnieniem chwalił się premier – rzecz istotna, bo „tarcza” zapewniać miała uczciwość przetargów na Orliki, a z tymi było, jak wynika z niedawnego raportu NIK, jak zwykle. Najśmieszniejsze, że wszyscy wiedzą, iż rząd mimo tego wyroku nic o „tarczy” nie ujawni, bo nie ma co; bo „tarcza antykorupcyjna” istniała tak samo, jak rychła reprywatyzacja, wspólna waluta w 2011 roku czy „katarski inwestor”. Premier za to był na miejscu – „przypadkiem”, jak zapewniono w TVN 24 – by skomentować złoty medal polskiej narciarki. Zgodnie z „zasadą Ostachowicza”, iż Tusk ma się Polakom kojarzyć tylko z wydarzeniami pozytywnymi i miłymi. Nie pytajcie premiera o jego obietnice bez pokrycia i wyssane z palca „wrzutki”, o dług, drogi, służbę zdrowia i inne plagi. Cokolwiek do powiedzenia ma tylko o sukcesach polskiego sportu. Profesora Balcerowicza traktowanie przez PO Polaków jak „stada baranów” oburza, ale sondaże pokazują, że to się sprawdza. RAZ

Nie zdziwiłbym się, gdybym przeczytał, że połowa pasażerów Tu-154M była pijana a samolot przypominał zakładową wycieczkę do Poronina w PRL Akcja zrzucania odpowiedzialności za katastrofę smoleńską na śp. gen. Andrzeja Błasika trwa cały czas. Służy odwracaniu uwagi od tego, co wydarzyło się 10 kwietnia na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku, a co było bezpośrednią przyczyną katastrofy. W świetle bowiem tego, czego strona polska nie dostała, w świetle niszczenia dowodów rzeczowych przez Rosjan i tego, co wiemy o sposobie naprowadzania samolotu przez kontrolerów, stawiane hipotezy zamachu nie jest przejawem aberracji psychicznej. Odpowiedzią na ten oczywisty dla logicznie myślącego człowieka wniosek (tu zastrzeżenie, że mowa jest nie o zamachu, tylko o hipotezie zamachu) są działania zmierzające do osłabienia prawomocności tego naturalnego podejrzenia. Dlatego, gdy pojawiają się wydarzenia poprzedzające lot, mogące rzucić negatywne światło na jego organizacje, czyni się z nich sprawę wagi gigantycznej, decydującej o losach rządowego samolotu Tu-154M. Czymś takim jest doniesienia na załogę Jak-40, że złamała procedury. Czymś takim jest rzekoma szeroko opisywana kłótnia gen. Błasika z kpt. Protasiukiem, który nie chciał lecieć, gdyż nie miał prognoz pogody a został zmuszony przez dowódcę do złamania standardów. Wiadomo o tym niby z obrazu zarejestrowanego przez kamerę przemysłową. Nagranie zawiera tylko obraz. Prokuratura bada ten wątek. Jak podała "Rzeczpospolita" płk. Zbigniew Rzepa z Naczelnej Prokuratury Wojskowej zapewnił, że: „przeprowadzono dowody w postaci przesłuchań świadków a także zabezpieczono film z kamery przemysłowej". Nie chce jednak mówić czy do kłótni rzeczywiście doszło. - "W tej chwili nie możemy dokonać oceny materiału dowodowego". TVN i „Gazeta Wyborcza" oczywiście wiedzą o czym była rozmowa. W „Gazecie Wyborczej" napisano, że gen. Błasik z kpt. Protasiukiem nie lubili się, gdyż gen Błasik blokował awans pilota na stopień majowa. W„Newsweeku" przeczytałem w jakimś tekście o katastrofie, że kpt. Protasiuk lądował z takim uporem, ponieważ od tego zależał jego awans. Gdy okazało się, że jednak nie lądował, a podchodził do lądowania i że nie złamał procedur, nie znalazłem w tej gazecie sprostowania. Nic się nie stało. Nie chodzi bowiem o rzetelność, tylko o politykę, która przestaje być demokratyczna, kiedy znika rzetelność i lekceważy się fakty. Przed opublikowaniem pierwszej wersji stenogramów z kabiny pilotów przed wyborami prezydenckimi Adam Szostkiewicz napisał na swoim blogu w tonie apokaliptycznym, że godzina sądu nadchodzi. Senator Kazimierz Kutz w wywiadzie dla „Polski. The Times" zapowiada teraz coś podobnego, że polski raport rozstrzygnie o wyborach, bo będzie na pewno prawdziwy od początku do końca. Czyżby sugerował w ten sposób, że rosyjski nie jest? Może być tak szokujący i negatywny dla PiS, że wahający się ludzie, w ogniu kampanii wyborczej, pod jego wpływem zwrócą  się do PO. Dawny polityk partii rządzącej nie ukrywa wcale, że raport jest częścią gry wyborczej  i dziennikarza to nie oburza. Na jakiej podstawie Kutz mówi, że będzie szokujący i negatywny dla PiS? Wałęsa obciążył odpowiedzialnością Jarosława Kaczyńskiego i źródło katastrofy upatrywał w rozmowie telefonicznej Kaczyńskich tuż przed katastrofą. Były głośne artykuły w sprawie śledztwa w 36 Pułku, w którym wielu pilotów było ponoć skorumpowanych, były artykuły o niedoszkoleniu pilotów, potem był gen. Błasik za sterami, potem, według raportu MAK, gen. Błasik, który miał być pijany. Nie zdziwiłbym się już, gdybym przeczytał gdzieś w poważnej prasie, że połowa pasażerów samolotu,  oczywiście z PiS-u,  była w stanie nietrzeźwym i że samolot ten przypominał zakładową wycieczkę autobusową do Poronina w latach realnego socjalizmu. Janusz Palikot wszak sugerował, że śp. Lech Kaczyński spóźnił się z powodu nocnej libacji. Nie chce twierdzić, że ukazanie niedociągnięć organizacyjnych przez prokuraturę czy wykazanie lekceważenia procedur nie jest konieczne. Ale podejrzewam, że nadgorliwość w szukaniu polskich win, na niższym tylko szczeblu, jest formą ukrycia upokorzenia, jakim został poddany polski wojskowy wymiar sprawiedliwości przez rosyjską władzę. Bo jaki jest związek, w świetle dostępnej wiedzy, tych niedociągnięć organizacyjnych z katastrofą smoleńską? Więcej niż pośredni. Natomiast w sposób bezczelny usiłuje się wmówić opinii publicznej, że zachowanie gen Błasika miało właśnie wpływ bezpośredni, gdy nie ma żadnych przesłanek, aby takie podejrzenia stawiać. Ponieważ polityka to dzisiaj oddziaływanie na emocje, tworzy się narracje, której przeciwstawia się dobremu młodemu sympatycznemu pilotowi, strasznego generała despotę, który realizował obłędne pomysły zachcianki prezydenta alkoholika. Chodzi o wdrukowanie takiego właśnie obrazu do głów ludzi tumanionych przez telewizje. Ilość tych nieścisłości, przekłamań półprawd analiz domorosłych psychologów, którzy powtarzają co stwierdzili psycholodzy radzieccy, przepraszam rosyjscy,   narracji ze świata baśni i magii jest ogromna. Przypadek? Oczywiście że nie.  A czemu to służy? Odpowiedź jest prosta. Odwróceniu uwagi od tego, co nastąpiło po wypowiedzianych zgodnie z procedurą podchodzenia do lądowania przez kpt Protasuka słowach komendy  „Odchodzimy" Maciej Mazurek

Najlepsze wyjście Błaszczaka

1. Brawo Mariusz Błaszczak! Jego wyjście ze studia było najlepszym wyjściem z sytuacji. Cały ten zgiełk przeciw niemu i przeciw PiS-wi był już nie do zniesienia. Wszyscy na jednego, z niezmordowaną Panią Redaktor na czele. Pani Redaktor nie prowadziła tej audycji, nie moderowała dyskusji, lecz była jej najbardziej aktywną stroną, atakującą PiS. Przerywała Błaszczakowi, nie pozwalała dokończyć zdania, a gdy dobijał się o głos, atakowała go za przerywanie.
Bloger Mieszczuch trafnie nazwał to kiedyś "coniedzielnym skakaniem po Błaszczaku" Udział w takich debatach nie miał sensu.

2. Przez kilka lat chodziłem do niedzielnego programu Pani Redaktor, razem ze śp. pamięci Lechem Kaczyńskim, Józefem Oleksym. Janem Rokitą, Romanem Giertychem, czasem bywał Ludwik Dorn oraz Dariusz Szymczycha z kancelarii Prezydenta Kwaśniewskiego. Wtedy Pani Redaktor zachowywała sie inaczej, zachowywała pozory obiektywizmu. Mam wrażenie, że i te dyskusje były inne, rozmawiało sie o ważnych sprawach, bez agresji czy szyderstwa. To była opoiniotwórcza audycja, kwestie tam wypowiedziane były dniami całymi rozstrząsane w innych mediach, jak choćby wypowiedź Rokity o konieczności szarpnięcia cugli. Tam się nie tylko omawiało politykę, ale również ją kreowało. Dziś Lech Kaczyński nie żyje, Oleksy, Rokita i Giertych uwierzyli w życie pozapolityczne, ja latam do Brukseli. Z dawnego grona została tylko Pani Redaktor, która najwyraźniej wyszła z roli i zapomniała, czym jest dziennikarstwo polityczne. Agresywność pytań jest na miejscu podczas wywiadu w cztery oczy, ale w dyskusji kilku polityków dziennikarz musi baczyć, aby nie stawać się strona sporu. Pani Redaktor stawała się stroną nieustannie, stroną anty-PiS-owską oczywiście.

3. Wiadomo nie od wczoraj, że media są stronnicze, a dziennikarze są owszem niezależni, ale przecież nie od tych, którzy im płacą. Ale jakoś Rymanowski potrafi moderować rozmowę tak, że u niego brak obiektywizmu nie razi, a u Pani Redaktor razi jak diabli.

4. Szkoda audycji, która była kiedyś i mogła być nadal ważnym miejscem publicznej debaty. Stała się jednak miejscem publicznej pyskówki, skierowanej przeciw PiS. W takim razie nie warto tam chodzić. Niech sobie dyskutują w niedzielne poranki sami. Niech sobie z Panią Redaktor roztrząsają każde słowo, każdy gest Kaczyńskiego, niech zamulają rzeczywistość i odwracają uwagę od prawdziwych problemów i spraw. Media są wolne, redaktorzy też. Ale PiS też jest wolną partią w wolnym kraju i nie musi pomagać w poniżaniu samego siebie.

5. I jeszcze to aroganckie - jak się panu nie podoba, to może pan nie przychodzić... Błaszczak wybrał najlepsze wyjście, czyli wyjście. Janusz Wojciechowski

Jeszcze o dotacjach z MKiDN Sprawa nieprzyznania dotacji pięciu konserwatywnym tytułom, krytycznie – choć raczej na poziomie meta – nastawionym wobec obecnej władzy szczęśliwie nie przechodzi bez echa. Przypominam, że ani grosza nie dostały „Fronda”, „Christianitas”, „Czterdzieści i cztery”, „Pressje” oraz „Rzecz Wspólne”. Sporo już o tym napisano: tekst w „Rzeczpospolitej”, tekst Artura Bazaka na wPolityce.pl, wreszcie otwarty list Igora Jankego do Bogdana Zdrojewskiego. Igor poinformował też wkrótce o odpowiedzi, jaką dostał od szefa resortu kultury.

Gwoli ścisłości i informacji chcę tylko przedstawić pytania, jakie skierowałem w piątek na ręce rzecznika Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

   * Kto należy do komisji, rozpatrującej wnioski? W jakim trybie spotyka się ta grupa i czy dostępne są protokoły jej spotkań?

   * Wnioski o dotacje są rozpatrywane w systemie punktowym. Jakie konkretnie kryteria składają się na potrzebne 80 punktów?

   * Jaki jest procent w tej liczbie kryteriów czysto uznaniowych i w jaki sposób podejmuje się decyzje w ich sprawach?

   * Ile punktów dostały poszczególne wymienione przeze mnie tytuły w poszczególnych kategoriach i jakie jest uzasadnienie dla każdej z nich w przypadku każdego z nich?

   * Dla porównania - prosiłbym o wyjaśnienie tej samej kwestii dla następujących tytułów: "Krytyka Polityczna", "Midrasz", "Przegląd Polityczny", "Res Publica Nowa".

   * Czy minister Bogdan Zdrojewski rozumie, że takie, a nie inne rozdzielenie dotacji MKiDN budzi - zapewne całkowicie bezzasadne - podejrzenia o czysto polityczne motywacje podjęcia decyzji i czy bierze pod uwagę konieczność przedstawienia obszerniejszych wyjaśnień w tej sprawie?

Jak już pisał Igor, około pół godziny po przesłaniu mejla zatelefonowano do mnie z gabinetu ministra i połączono z Bogdanem Zdrojewskim. Pan minister zadeklarował, że dysponując specjalną możliwością wspierania pojedynczych numerów pism, będzie się starał przywrócić zachwiane decyzją Instytutu Książki proporcje. Ucieszyła mnie ta deklaracja, zarazem jednak zauważyłem, że problem pozostaje systemowy, z czym Bogdan Zdrojewski się zgodził. Podobnie jak Igor Janke, uważam, że Bogdan Zdrojewski wyróżnia się na korzyść na tle reszty gabinetu Donalda Tuska (z wyjątkiem ministra Krzysztofa Kwiatkowskiego, który także wyraźnie odstaje na plus) i liczę, że będzie się starał sprawę załatwić nie tylko doraźnie, ale też systemowo. Mnie najbliższa jest pojawiająca się w wielu komentarzach koncepcja, aby całkowicie skasować ministerialne dotacje i wówczas wszyscy startowaliby z równego poziomu. Oczywiście – też nie do końca. Bo przecież jedni już te dotacje dostali, a inni nie; jedni więcej, drudzy mniej. To chyba jednak mimo wszystko najrozsądniejsze rozwiązanie. Inna możliwość to zweryfikowani systemu przyznawania dotacji przez Instytut Książki. Widać bowiem gołym okiem, że ten system się nie sprawdza. Antoni Dudek pod tekstem Igora proponował stworzenie rady, złożonej z osób o różnych zapatrywaniach. Można by o tym pomyśleć, tyle że zaraz pojawi się problem, jak taką radę wyłaniać i kto miałby zatwierdzać kandydatury do niej. Zakładam, że gdyby minister Zdrojewski zechciał zapoczątkować dyskusję o zmianie systemu rozpatrywania wniosków o dotacje, chętnie włączylibyśmy się w nią. Jedno jest dla mnie całkiem jasne: nikt z redakcji pism, które odpadły z listy ani też nikt ze środowisk, z których się wywodzą, nie ma nic przeciwko temu, aby ministerialne pieniądze otrzymała także „Krytyka Polityczna” czy „Kultura Liberalna”. Chodzi tylko o to, żeby przy przyznawaniu pieniędzy nie była pomijana jedna strona. Wszystkich zaś raz jeszcze namawiam do kupowania i w ten sposób wspierania dobrych, ciekawych, konserwatywnych tytułów.

Warzecha

Szkoła manipulacji Kampania przeciw książce Romana Graczyka o Tygodniku Powszechnym jest wręcz modelowa dla działania establishmentu III RP i dlatego warta jest analizy i monitorowania. I o niej będzie w tym felietonie. Ale zanim przejdziemy do spraw poważnych dygresja o rzeczy, która taką nie jest czyli o profesorze Sadurskim. „Ten jeden z najwybitniejszych polskich intelektualistów” poświęca mi sporo swoich, blogierskich wysiłków. Niestety, pewnie z powodu kompleksów, nie mogę się mu tym samym zrewanżować. Aby jednak nie być oskarżonym o czarną niewdzięczność tym razem swoją niegodną klawiaturą spróbuję chociaż troszkę oddać mu na co zasłużył. Profesorowi, jako rasowemu liberałowi, świętości z kościoła przemieściły się do salonu. Jeśli więc ktoś, jak ja, poważy się zjechać patetyczne brednie wyniesionego na piedestał przez towarzystwo intelektuała, w tym wypadku Marcina Króla, to widocznie powodowany musi być kompleksami. Ta szkoła krytycznego myślenia właściwa jest również Królowi. Ten z kolei uznaje Graczyka za „karła”, który dowartościowuje się usiłując strącać z piedestału „olbrzymów”. Tymi historycznymi olbrzymami na miarę Kościuszki i Piłsudskiego są redaktorzy Tygodnika, wśród których, jak skromnie zaznaczył Król, był również on sam. Napisał, że jego ojczyzną było rzeczone pismo. Wydaje się więc, że drobna różnica między Piłsudskim, a Królem polega na tym, że dla tego pierwszego ojczyzną była Polska. W tym samym czasie co książka Graczyka pojawia się publikacja Jana Grossa, który w sposób nierzetelny czyni z Polaków wspólników holocaustu. W wypadku Grossa salon apeluje o prawo do nawet najdalej idącej krytyki i zmierzenia się z obowiązującymi stereotypami. W wypadku Graczyka oburza się na szarganie świętości. Zaiste, dla jednych ojczyzną jest Tygodnik Powszechny.

Zaraz, ale miało być o Sadurskim… Co by tu jeszcze o nim? Acha, profesor zauważa, że prawie wszystkie swoje teksty poświęcam Wyborczej. Wedle klasycznej definicji prawdy profesor kłamie, co można stwierdzić empirycznie. Ale według liberalnej definicji Sadurskiego ma rację, gdyż jest „jednym z najwybitniejszych polskich intelektualistów”. Dlaczego nim jest? Bo tak z pewnością powie o nim Marcin Król. A przecież Król jako jeden z najwybitniejszych musi znać innych najwybitniejszych. Może nawet uczyni Sadurskiego redaktorem Tygodnika honoris causa?  Żeby jednak Sadurski miał trochę racji również w tradycyjnym sensie, specjalnie dla niego w tym felietonie napiszę coś o Wyborczej.

Weekendowy organ Michnika zaczyna się od kolejnej wrzutki na temat Smoleńska. Bo wprawdzie wykształciuchy mają już dosyć gadania o trupach, ale jeśli z właściwej pozycji, to jak najbardziej. A właściwa to ciąg dalszy insynuacji na temat presji wywieranej na pilotów. Tym razem więc czytamy na pierwszej stronie, że jakiemuś anonimowemu członkowi BOR-u przypomniało się nagle, że przed startem był jakiś spór między gen. Błasikiem, a pilotem Protasiukiem. I już sprawa jest oczywista. Na pewno pilot nie chciał lecieć, a generał Błasik zmusił go na osobiste życzenie prezydenta Kaczyńskiego. Co, że w dokumentach śledztwa nic na ten temat nie ma? Przecież sprawa oczywista. Tylu już było anonimowych świadków i nieistniejących dokumentów. Zapewniam Czytelników, że Wyborcza dostarczy nam kolejnych, a przecież trzeba jej ufać jak mówią najwybitniejsi. To pierwsza lekcja dziennikarstwa a la Wyborcza, a w środku wywiad oburzonego olbrzyma z Tygodnika Krzysztofa Kozłowskiego. Wywiad ważny bo przeprowadza go sam Paweł Smoleński. A to też nie byłe kto, ten sam, który kupował Michinkowi magnetofon do podsłuchiwania Rywina. Kiedy szefowi nie chciało się pisać wstępniaków objaśniających jakieś ważne zjawisko, Smoleński zawsze na posterunku robił właściwy reportaż. To on rozczulał nas łzami w oczach córeczki ubeka, zabójcy Bogdana Włosika; to on stworzył postać innego ubeka, który pouczał nas o złu lustracji. I teraz nie zawodzi. Sufluje Kozłowskiemu kolejne tematy do oburzenia z wprawą cyrkowego żonglera. Zapyta więc zdumiony o opinie Graczyka na temat nieprzyjaźni Stefana Wyszyńskiego i Tygodnika, a kiedy oburzony Kozłowski wywodził będzie o miłości, którą prymas darzył jego środowisko, nie wspomni o żadnym z faktów, które przytacza autor książki. Smoleńskiego najbardziej intryguje postawa „Tygodnika” w sprawie wietnamskiej wojny. Graczyk wspomina bowiem o antyamerykańskich artykułach w „Tygodniku”. Zadaje pytanie czy były one niezbędne. Jest to jednak detal w blisko 500 stronicowej książce. Czytelnik Wyborczej sądził natomiast będzie, że kwestia wietnamska jest w książce Graczyka sprawą centralną. Tak jak uzna, że nie przytacza on żadnych dowodów współpracy agentów z Tygodnika poza kwitami z lokali. Tak twierdzi Kozłowski i kłamie o czym Smoleński, jeśli zajrzał do książki, musi wiedzieć. Ale swoją ewentualną wiedzą z czytelnikami się nie dzieli. W podobnym duchu wypowiadali się historycy zaproszeni do komentowania sprawy w Tygodniku Powszechnym. Andrzej Friszke raz jeszcze dowodzi, że jest szczególnym typem historyka, tzn. historykiem salonowym, a różnica ta jest analogiczna do tej między demokracją, a demokracją ludową. Ale co się stało Andrzejowi Paczkowskiemu? Przypomina się sprawa książki Pawła Zyzaka. Pracy, w której udokumentowane jest wszystko, zarzucano brak dowodów. Ponad 600 stronicową biografię sprowadzono do zdania jednego ze świadków o tym, że raz młody Wałęsa nasikał do chrzcielnicy. Brakuje tylko, aby o książce Graczyka wypowiedział się premier. Wildstein

28 lutego 2011 Doskonalenia biurokratycznego socjalizmu ciag dalszy. Sejmowa komisja ds. zmian w konstytucji chce, aby pan prezydent Bronisław Komorowski wyraził swoją opinię na temat zgłoszonego przez Platformę Obywatelską projektu zmian w ustawie zasadniczej, który znacznie osłabia pozycję głowy państwa, to jest osłabia prezydenckie weto poprzez umożliwienie jego odrzucenia bezwzględną większością głosów, zakłada współdziałanie prezydenta z rządem w zakresie polityki zagranicznej, zwiększa do 300 000  liczbę podpisów popierających kandydata na prezydenta i zmniejsza liczbę posłów do 300. Liczbę posłów - jeśli nadal mamy mieć demokrację - najlepiej oczywiście zmniejszyć do 100, albo nawet do 42 - bo tyle mamy okręgów wyborczych, a senatorów do 16, bo tyle mamy województw. Zwróćcie państwo uwagę, że nic nie ma o likwidacji Senatu. A przecież w kampanii wyborczej  Platforma Obywatelska domagała się likwidacji Senatu, wespół z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, z którym przymierza się rządzić po następnych bachanaliach wyborczych. Będzie oczywiście więcej socjalizmu biurokratycznego, jak uda się zrealizować Sojuszowi Lewicy Demokratycznej  kolejny pomysł o charakterze biurokratycznym, a polegający na utworzeniu nowego urzędu o przepięknej nazwie - Ministerstwo Innowacyjności i Nowych Technologii(???). Bo nazwa ma być marketingowa. Każdy zdrowo myślący człowiek wie, że od utworzenia kolejnej biurokracji  nawet innowacyjnej i nowotechologicznej innowacyjnie i nowych technologii nie przybędzie w państwie polskim, tak jakby nie przybyło w państwie duńskim..  Bo niby skąd? Urzędnicy niczego sensownego nie wymyślą, bo to nie leży  w ich kompetencjach innowacyjnych  i umysłowych. Jakby umieli wymyślać  innowacje i nowe technologie- to by wymyślali. Im chodzi  o posady, a nie  o innowacyjność  i nowe technologie. Przybędzie- ma się rozumieć- jedynie urzędników do spraw cudzej innowacyjności i nowych technologii.. Będą zatwierdzać- obok  istniejącego już urzędu patentowego- nowe technologie i innowacje.. Razem z Platformą Obywatelską, która za poparcie demokratyczne i obopólne- przyłączy się o pomysłu utworzenia nowego urzędu.. Tym bardziej, że sama ich natworzyła kilkanaście przez ostatnich trzy lata. Jak nie kilkadziesiąt.. Osłabienie pozycji prezydenta też nie jest dobrym pomysłem, bo lepszym jest system jednoosobowej odpowiedzialności niż jego rozmywanie przez sejmokrację.. Prezydencki system amerykański lub francuski, jest lepszy od  ustalania czegokolwiek podczas parlamentarnego gadulstwa.. Silny prezydent- to bliżej monarchii, choć to nie to samo. Nie jest „Pomazańcem Bożym’ lecz pomazańcem  ludowym, i takim pozostanie.. Przynajmniej przez jedną demokratyczną kadencję.. Aż do wyboru następnego. Ale mnie osobiście martwi pomysł 300 000 podpisów pod kandydaturą. na prezydenta., zamiast obecnych  100 000. Wygląda na to, że demokraci, mający pełne usta słów o demokracji, ograniczają demokrację jak tylko mogą i prawdopodobnie nikt, oprócz kandydatów bandy czworga nigdy nie wystartuje w wyborach prezydenckich..  Jak zrobią 1 000 000 podpisów poparcia- to już na pewno nikt.. Zabetonują do reszty scenę polityczną i demokratyczną.. Subwencje, próg wyborczy,  milion podpisów.. I nawet państwo nie usłyszycie co prawica w Polsce ma do powiedzenia. w sprawach państwa.. Bachanalia  wyborcze były taką okazją.. Nawet najbardziej ogłupiały wyborca mógł usłyszeć kilka słów prawdy.. A nie tylko bełkot tych wszystkich lewicowych , wrzaskliwych partii.. Dwie znajome umawiają się na spotkanie:

- A więc spotkamy się jutro?

- Tak.

- Gdzie?

- Gdzie chcesz.

- O której godzinie?

- Obojętnie.

- Dobrze. Tylko ja cię bardzo proszę, bądź punktualna.

Tak mniej więcej wygląda „ dialog” demokratycznej władzy ze społeczeństwem, a jakże – obywatelskim, takim przynajmniej jak Platforma Obywatelska, której wszyscy  obecni posłowie głosowali  w dniu 29.10 2010 roku nad ustawą” o wdrożeniu niektórych przepisów Unii Europejskiej w zakresie równego traktowania”. Na 401 obecnych, 392 było’ za” ,,czterech wstrzymało się od głosu - pięciu było przeciw. I ustawa weszła w życie. Przeciw byli posłowie Prawa i Sprawiedliwości: Adam Hoffman, Kazimierz Moskal, Marek Suski i Tadeusz Wita. Oraz poseł niezrzeszony - Jacek Tomczak. Tylko pięciu przeciw tej głupocie.. A reszta pcha nas w to  bagno głupoty.. Teraz to dopiero będą wyrównywać demokratycznym walcem wyrównawczym głupoty, już nie  intencjonalnej.. Już  w  klubach dyskotekowych kobieta- tak jak do tej pory- nie będzie mogła wejść nie płacąc.. Na drodze stoi ustawa o wyrównywaniu głupoty, pardon równego traktowania. Ona też będzie musiała płacić- bo równy status traktowania. Nie właściciel klubu będzie decydował kto ile płaci i kogo wpuszczać, tylko zadecydowało 392 demokratycznych posłów.. Przy pomocy totalitaryzmu większości.! I już jest zamieszanie, jedni są „ za” – inni- „przeciw” Jak zwykle w kłębowisku demokracji zagubiono zdrowy rozsądek.. To samo będzie u fryzjera:. Nie właściciel zakładu fryzjerskiego będzie ustalał ile bierze za uczesanie i strzyżenie.. Ma  być równo według parytetu płci.. Kobieta i mężczyzna tyle samo.. Strach pomyśleć jak cała machina tej  demokratycznej równościowej  głupoty się rozkręci na dobre.. Jak dojdą do równouprawnienia  homoseksualiści, onaniści, lesbijki, Murzyni, antysemici, ojjj - pardon- antysemici będą zwalczani- nie będą uczestniczyć w  parytetach, które reklamował pan Zbigniew Hołdys, kiedyś lider zespołu Perfekt, a teraz nawet wypisał się z pisywania do tygodnika „Wprost” pod światłym dowództwem pana redaktora Tomasza Lisa, autora słynnego powiedzenia w Sejmie, podczas roku 1992, gdy obalano rząd pana  premiera Olszewskiego..” Niech nas Pan ratuje!”- zwrócił się do ówczesnego prezydenta Lecha Wałesy, co widać na filmie” Nocna zmiana”.. A przed czym miał pana redaktora Tomasza Lisa ratować pan Lech Wałęsa? Zasób zastrzeżony znajduje się obecnie w rękach pana prezydenta Bronisława Komorowskiego.. 600 ludzi gotowych na wszystko! Pod jego rozkazami.. W mediach, w spółkach, w bankach, w urzędach, w… No gdzie jeszcze? Demokracja musi trwać! Trwa - mać! Jak onaniści będą domagać się równego traktowania u fryzjera, w sklepie, w kinie., w  teatrze., w szaletach publicznych- to dopiero zacznie się demokratyczny cyrk. To co do tej pory- to jeszcze nic! Teraz dopiero się zacznie wyrównywanie na potęgę wszystkiego ze wszystkimi. Przeciw naturze, tak jak cała ta demokracja.. W naturze nie ma żadnej równości.! Jedynie socjalizm równościowy wymyślony przez socjalistów – taką równość chce zaprowadzić.. Burdel będzie nieprzeciętny, sądy popękają od nadmiaru spraw, będzie morze konfliktów, pozorowanych i  zorganizowanych.. Tylko przez tę jedną ustawę? Szlag ją mać! I cały ten równościowy socjalizm demokratyczny.. Będziemy tęsknić do  topornego socjalizmu  moskiewskiego.. już mnóstwo ludzi tęskni do niego, oczywiście z różnych powodów.. Tam było wiele  karier różnych nikodemów dyzmów.. Ale to co teraz? To przechodzi ludzkie pojęcie! Teraz dopiero dostaniemy w kość! Przypomniał mi się dowcip z PRL-u.. Facet wracał z Niemieckiej Republiki Demokratycznej, ( teraz propaganda mówi,, że u Honeckera nie było demokracji, tylko rządziła Stasi.)  i poddali go rewizji na granicy.. Zaglądają w kieszeń – nic -, zaglądają do walizek - nic. .Zaglądają w tyłek - a tam - socjalizm..! W naszej demokracji  nie ma Stasi- ale jest zasób zastrzeżony  byłych agentów Wojskowych Służb Informacyjnych., który ma pan prezydent Bronisław Komorowski, a wcześniej w jego posiadaniu był pan prezydent Lech Kaczyński.. I to jest prawdziwa  zorganizowana  władza w Polsce.. Nie licząc setek fundacji i stowarzyszeń działających za państwowe pieniądze na rzecz socjalizmu równościowego.. Pomagając władzy przyspieszać wprowadzanie różnych równościowych i potrzebnych rozwiązań.. Czy to nie piękne? Dożywać życia w  rozkwitającej demokracji socjalistycznej i równościowej w każdej dziedzinie życia? Żal będzie umierać ze świadomością- co jeszcze wymyślą i przegłosują demokratycznie- a mnie już przy tym nie będzie. .Żeby ciekawość nie zaprowadziła mnie do piekła? Spokojna głowa. Piekło będzie tu , na Ziemi.. Zrobią  go przy pomocy diabelskiego narzędzia- demokracji! Przeliczą glosy- i przegłosują! WJR

Raport MAK to kłamliwy dokument – mówi kpt. Wiland W swym poprzednim tekście zatytułowanym “Rosyjscy kontrolerzy nie wypełnili swych obowiązków” [zob. poniżej] przedstawiłem już pokrótce pilota kpt. Michała Wilanda wypowiadającego się niezbyt pochlebnie o kompetencjach Rosjan pracujących na lotnisku w Smoleńsku. Wymieńmy teraz dalsze uwagi znanego polskiego pilota sportowego i akrobatycznego.

1. Próbujący lądować wcześniej Ił-76 miał rzekomo przywieżć samochody dla polskiej delegacji. “Przecież to bzdura kompletna” – mówi kpt. Wiland. – To jest samolot szpiegowski i leciał on przed Tu-154M już od Białorusi. Możemy się o tym dowiedzieć, gdy przestudiujemy dokładnie stenogram z CVR, w którym znajduje się krótki zapis z iła, którego załoga rozmawia z białoruską kontrolą.

2. Brak rosyjskiego nawigatora, czyli tzw. lidera nie miał żadnego znaczenia. W czasach istnienia ZSRR lider był potrzebny, gdy załoga obca lądowała na lotnisku wojskowym, które było tajne. Od czasu rozpadu Związku Sowieckiego lotniska te zostały odtajnione, więc lider stał się zbędny.

3. Rosjanie tłumaczą skalę zniszczenia tupolewa tzw. półbeczką po utracie panelu skrzydła. Nie jest jednak możliwe wykonanie półbeczki po kolizji samolotu z drzewem. Pilot – akrobata stwierdza to z całą pewnością.

4. Raport MAK jest tendencyjny i za wszelką cenę usiłuje się udowodnić winę pilotów. Nie jesteśmy teraz w stanie, by podważyć ten kłamliwy dokument. By to móc uczynić, potrzebne są przede wszystkim: czarne skrzynki, wrak samolotu, dziennik pokładowy, a może też sekcje niektórych ofiar. Kapitan Michał Wiland nie zgadza się ponadto z rosyjską opinią o słabym poziomie wyszkolenia polskich pilotów. Ich działania nad Londynem w czasie II wojny światowej, a także obecne liczne sukcesy sportowe w konkurencjach lotniczych świadczą o bardzo dobrym przygotowaniu naszych załóg. Zygmund Białas

Rosyjscy kontrolerzy nie wypełnili swych obowiązków Pilot kpt. Michał Wiland może pochwalić się 7 tys. godzin nalotu, w tym 4,5 tys. na Tu-134. Jest pilotem sportowym i akrobatycznym w kadrze narodowej. W weekendowym wydaniu “Naszego Dziennika” możemy przeczytać wywiad, z nim przeprowadzony pt. “Dziesięć milimetrów różnicy ciśnienia to sto metrów różnicy wysokości”. Spośród wielu problemów poruszonych w rozmowie wybierzemy i omówimy te najbardziej istotne.

1. Rosyjscy kontrolerzy w lotnictwie wojskowym (i także cywilnym) rekrutują się z części niższej kadry wojskowej, której nie było gdzie umieścić po transformacji na początku lat 90-tych. Nie byli specjalnie szkoleni na stanowiska kontrolerów lotu. !0 kwietnia ub.r. nie zdali absolutnie egzaminu, gdy sprowadzali samolot Tu-154M z prezydentem RP na pokładzie.

2. Piloci, zbliżający się do lotniska, powinni otrzymać od kontrolera szczegółowe dane o pasie lądowania, pogodzie, o systemie podejścia do lądowania (np. ILS) oraz o NDB (bliższej i dalszej radiolatarni). Załoga mjr. Protasiuka nie uzyskała wszystkich danych.

3. Rosyjscy kontrolerzy mówili “na ścieżce, na kursie”, co znaczy, że widzieli na ekranie monitora samolot, jego pozycję oraz wysokość. Nie wypełnili więc, zdaniem Michała Wilanda, obowiązku pomocy załodze Tu-154M.

4. Wieża podała ciśnienie 745. Jest to jednak informacja niepełna. “Czy to było ciśnienie na poziomie lotniska (QFE), które jest mierzone w milimetrach słupa rtęci (mmHg)? – pyta rozmówca. – Czy może raczej ciśnienie na lotnisku zredukowane do poziomu morza (QNH), które jest już podawane w milibarach (mb)? Czyli QNH nie uwzględnia wysokości terenu. (…) Różnica jest taka, że na każdy milimetr słupa rtęci spada wysokość o 10 metrów. Czyli jeśli wzniosę się na wysokość 10 m, to słupek rtęci obniży mi się o 1 milimetr. Wystarczy, że kontrolerzy podali naszej załodze 10 mm różnicy ciśnienia, to piloci mieli 100 metrów różnicy wysokości. I tyle im zabrakło… Jeżeli więc załoga leciała według wysokości QFE, a podano im QNH, to musiało dojść do tragedii, bo w rzeczywistości znajdowali się o wiele niżej niż sądzili. To by wyjaśniało, dlaczego 1 km przed lotniskiem uderzyli w drzewo, choć z podanych przez wieżę informacji wynikało, że są dopiero na wysokości 100m, czyli na wysokości decyzji”. Nie omówiłem, niestety, wszystkich problemów przedstawionych przez kpt. Wilanda, więc pozostaje mi polecić czytelnikom następną moją notkę pt. “Raport MAK to kłamliwy dokument”, która ukaże się dziś wieczorem. Zygmund Białas

Raport MAK to kłamliwy dokument - mówi kpt. Wiland W swym poprzednim tekście zatytułowanym "Rosyjscy kontrolerzy nie wypełnili swych obowiązków" przedstawiłem już pokrótce pilota kpt. Michała Wilanda wypowiadającego się niezbyt pochlebnie o kompetencjach Rosjan pracujących na lotnisku w Smoleńsku. Wymieńmy teraz dalsze uwagi znanego polskiego pilota sportowego i akrobatycznego.

1. Próbujący lądować wcześniej Ił-76 miał rzekomo przywieżć samochody dla polskiej delegacji. "Przecież to bzdura kompletna" - mówi kpt. Wiland. - To jest samolot szpiegowski i leciał on przed Tu-154M już od Białorusi. Możemy się o tym dowiedzieć, gdy przestudiujemy dokładnie stenogram z CVR, w którym znajduje się krótki zapis z iła, którego załoga rozmawia z białoruską kontrolą.

2. Brak rosyjskiego nawigatora, czyli tzw. lidera nie miał żadnego znaczenia. W czasach istnienia ZSRR lider był potrzebny, gdy załoga obca lądowała na lotnisku wojskowym, które było tajne. Od czasu rozpadu Związku Sowieckiego lotniska te zostały odtajnione, więc lider stał się zbędny.

3. Rosjanie tłumaczą skalę zniszczenia Tupolewa tzw. półbeczką po utracie panelu skrzydła. Nie jest jednak możliwe wykonanie półbeczki po kolizji samolotu z drzewem. Pilot - akrobata stwierdza to z całą pewnością.

4. Raport MAK jest tendencyjny i za wszelką cenę usiłuje się udowodnić winę pilotów. Nie jesteśmy teraz w stanie, by podważyć ten kłamliwy dokument. By to móc uczynić, potrzebne są przede wszystkim: czarne skrzynki, wrak samolotu, dziennik pokładowy, a może też sekcje niektórych ofiar.

Kapitan Michał Wiland nie zgadza się ponadto z rosyjską opinią o słabym poziomie wyszkolenia polskich pilotów. Ich działania nad Londynem w czasie II wojny światowej, a także obecne liczne sukcesy sportowe w konkurencjach lotniczych świadczą o bardzo dobrym przygotowaniu naszych załóg. Zygmund Białas

Tusk, Miller, Moczar Ukazał się nowy tygodnik opinii „Uważam Rze", a w nim ciekawy artykuł Piotra Semki „W butach Kwaśniewskiego". Semka porównuje w nim twórcę polskiego postkomunizmu z ... Donaldem Tuskiem i pisze: „Między premierem i byłym prezydentem jest dużo podobieństw. Ba, coraz więcej." Tę analizę koniecznie trzeba przeczytać, bo wynika z niej wiele ciekawych wniosków, ale byłaby ona jeszcze bardziej twórcza, gdyby karierę i metody Tuska zestawić z innym faworytem Sowietów - Leszkiem Millerem. Kwaśniewski różni się od Tuska tym samym, co od Millera - „Olek" nie jest chamem. Jest mściwy, potrafi pobrudzić sobie ręce, otaczał się moczarowcami, ale jego styl jest bliższy postawie Geremka niż Moczara. Za to Tusk i Miller, choć dzieli ich dziesięć lat wieku, są osobowościami psychologicznie prawie bliźniaczymi. Jeszcze jeden pośredni, ale może najważniejszy dowód  tych różnic. Nikt tak nie nienawidzi Kaczyńskich, jak dwa lustrzane odbicia:  Miller i Tusk. Gdy jeden stężały od pogardy i wrogości, mówi: „Pan jest zerem", a drugi chwali się: „Chciałem zabić", to razem stanowią polityczne alter ego. O Millerze płk. Z., zaufany człowiek Kiszczaka, odezwał się kiedyś tak:  „Leszek? On u nas piwo nosił". Tusk może piwa nie nosił, ale w czasach, gdy był tylko „macherem z zaplecza" znał się na „kręceniu lodów" i wynajdywaniu „konfitur". Jeżeli Miller jest słusznie nazywany „zaufanym człowiekiem KGB", to Tusk zasługuje na tytuł „zaufanego człowieka WSI". Tusk, z racji pokoleniowych, nie mógł być moczarowcem w sensie organizacyjnym, ale jest nim mentalnie. Jest to podobieństwo synowskie, a więc niepełne, bo swoją rolę odegrały różne matkujące im obydwu służby specjalne. Moczar był człowiekiem sowieckim czystej (czyli bardzo brudnej) wody. Tusk ssał  służby już w zupełnie innych czasach - nie w katowniach NKWD, a na salonach Hotelu Marriott. Obaj, żeby przedstawić PiS i Kaczyńskiego jako wcielenie zbrodniczości, stosują te same metody propagandowe - Miller: "To jak podpalenie Reichstagu przez nazistów", Tusk: „pochodnie maszerujących po Krakowskim Przedmieściu /.../ mogą /.../ coś podpalić". Obaj przy tym korzystają z poparcia udzielanego im przez środowisko o niejasnej tożsamości narodowej, które posługuje się etnicznym rodowodem dla własnych celów politycznych. Ci, co określają tę grupę jako Polaków pochodzenia żydowskiego, głęboko się mylą znieważając takich wybitnych patriotów, jak Hemar, Aszkenazy, Perl, Wittlin. To przecież nie kto inny, a Urban, stwierdził kiedyś w przypływie nienawiści do siebie, że jego żydostwo wisi mu między nogami, a jego uczeń Michnik ma nie lepsze samopoczucie w tym względzie. W swoim artykule Semka słusznie zauważa, że: „antykomunizm nigdy nie był mocną nutą w retoryce Tuska", ale grubo się pomylił, pisząc, że w trakcie „Nocnej zmiany" Tusk był „przerażony politycznym cynizmem uczestników zmowy". Tak nie było, bo spośród spiskowców mających najbardziej niegodne uwikłania, należał do najaktywniejszych i najlepiej poinformowanych: „Jak SLD nie skrewi, to (Pawlak) przejdzie. /.../ Panowie, policzmy głosy - KPN, SLD, mała koalicja. /.../ Według mojej wiedzy i wszystkich chyba tu obecnych SLD nie wstrzyma się, tylko będzie głosować za odwołaniem." To nie był przypadek. Pamiętam, jak w trakcie narady KLD w sejmie w grudniu 1991 r. rozważano możliwość utrzymania się Jana Krzysztofa Bieleckiego na stanowisku premiera. Andrzej Machalski, ówcześnie senator KLD, wygłosił przemówienie, w którym namawiał do zawarcia sojuszu z SdRP, którego sekretarzem generalnym był Miller. Tusk skomentował jego wystąpienie uwagami, że faktycznie program gospodarczy SdRP jest najbardziej zbliżony do programu KLD. Powiedziałem wtedy, że jeżeli ktoś na tej sali jeszcze raz zaproponuje koalicję z SdRP, to dam mu w gębę. Do zawarcia koalicji nie doszło, ale kontakty trwały i „Nocna zmiana" była jednym z ich następstw. Ci ludzie są bliscy sobie jak duchowi bliźniacy. Obaj cyniczni, brutalni, nieokrzesani, niosą w głębi duszy ukryte pragnienie zemsty i sa chętni do zawarcia kontraktu z każdym przedstawicielem  Lucyfera, który da im władzę. Rzecz w tym, że w tym tandemie reguły gry dyktuje dzisiaj bliźniak Miller.

Krzysztof Wyszkowski

Szara strefa – nasza jedyna szansa na przetrwanie Żyjemy w kraju, w którym – jak za okupacji – jeżeli człowiek chce przeżyć, musi „kombinować”. Podziemie gospodarcze istniało u nas tak długo, jak byliśmy okupowani, czyli ponad 200 lat. Dzięki niemu zresztą przeżyliśmy te lata, potem wojnę, a potem okupację sowiecką. I o ile do podziemia zbrojnego należało wówczas 3% społeczeństwa, o tyle do gospodarczego wszyscy bez wyjątku. W tej chwili sytuacja zaczyna wyglądać podobnie. Jak powiada encyklopedia – szara strefa to finansowy obszar zdrowej gospodarki państwa, którego dochody osiągane z produkcji niezakazanej przez prawo, są ukrywane w całości lub w części przed organami administracji państwowej, podatkowej, celnej itp.

Wysokie podatki w gospodarce oficjalnej, spadek realnych dochodów obywateli, bezrobocie – oto obecne przyczyny powstawania „szarej strefy”. Jednak to, że kryzys obchodzi się z nami póki co tak łagodnie to konsekwencja istnienia owej szarej strefy, nie wspominając o transferach dewizowych od Polaków pracujących za granicą. Polacy są europejskimi rekordzistami jeśli chodzi o udział szarej strefy w krajowym PKB. Średnia dla całej Unii Europejskiej to tylko 15 procent, natomiast aż jedna czwarta naszego PKB to dochody z szarej strefy. Zaś według poniektórych ekonomistów to nawet 1/3 naszej gospodarki, bo w miarę pogłębiania się kryzysu szary człowiek coraz bardziej jest zdany na własną przedsiębiorczość. Dzięki niej jednak łatwiej znosimy kryzys. Dzięki niej w ogóle znosimy kryzys. W dobie kryzysu szara strefa stanowi naturalny bufor ograniczający ubóstwo i realne bezrobocie. Polacy zwalniani z pracy w ramach cięcia kosztów nie trafiają na bruk, tylko do szarej strefy. Ich poziom życia co prawda się obniża, ale nie dochodzi do dramatów. W 2000 r. szara strefa odpowiadała zaledwie za 17% gospodarki, w 2001 r. – 16,8%, w 2002 r. – 15,4%, w 2003 r. – 15,8%, w 2004 r. – 14,5%, w 2005 r. i 2006 r. – 15,9%, a w 2007 r. wyniosła 14,7%. W Polsce praca „na czarno” to często jedyny sposób pracodawcy na obniżenie kosztów zatrudnienia, a dla pracownika – lepiej płatna lub jedyna możliwa do znalezienia praca. Zatrudniający nie musi wtedy uiszczać świadczeń i podatków, składek na ubezpieczenia społeczne, ceł, opłat koncesyjnych i ekologicznych –całego tego haraczu ściąganego bez miłosierdzia przez rozbójnicze państwo. Ma to zazwyczaj miejsce w branżach, w których ryzyko skutecznej kontroli jest minimalne – w rolnictwie, czy budownictwie. Część przedsiębiorców także wcale się nie rejestruje i nie ujawnia swojej działalności. Usługi budowlano-remontowe świadczone w prywatnych domach, sprzedaż obwoźna, handel na bazarach, giełdach samochodowych, zatrudnianie cudzoziemców nie posiadających pozwolenia na pracę, korepetycje i prywatne nauczanie – to najczęstsze przykłady pracy w szarej strefie. A tam, gdzie już firmy nie da się ukryć, ukrywane są przychody, lub też zaniża się wysokość faktycznego wynagrodzenia, co automatycznie obniża świadczenia. Absurdy łupienia ludności i próby obrony delikwenta przed złupieniem obrazuje znakomicie podejście do nowej ustawy fiskalnej dla dorabiających emerytów. Wiadomo, że emerytura w naszym kraju to kwota wystarczająca na zapłacenie czynszu, rachunków i niewiele ponad to. Resztę emeryt musi dorobić. Ale obowiązujące limity dorabiania dla ponad 1,4 mln emerytów, którzy nie osiągnęli wieku emerytalnego po prostu wpędzają ich w szarą strefę. Nie mogą oficjalnie przekroczyć pewnego pułapu dochodu, bo to powoduje, że ZUS zmniejszy lub nawet zawiesi wypłatę ich emerytury – toteż część wynagrodzenia muszą otrzymywać na czarno. Wielu z nich zresztą na chwilę przed przejściem na emeryturę otwiera działalność gospodarczą tylko po to, aby robić dokładnie to samo dla swojego byłego pracodawcy. Dzięki temu jednak omijają nową ustawę. Pozostali młodsi dorabiający emeryci, tzn. ci, którzy nie prowadzą biznesu, ale zarabiają na etacie, też nie mogą dorabiać, ile chcą. ZUS zmniejsza lub zawiesza ich świadczenie, jeśli osiągną dodatkowy przychód przekraczający 70 proc. średniej płacy. Jeśli dorobią ponad 130 proc. tej wartości, ZUS w ogóle zawiesi wypłatę. Natomiast jeśli osoby, które mają prawo do emerytury pomostowej i wykonują pracę w szczególnych warunkach lub o szczególnym charakterze dorabiają, to ZUS zawiesza im wypłatę świadczenia bez względu na wysokość zarobku.

Polska szara strefa to 28,1 %. PKB, czyli 350 mld zł! To dużo w porównaniu z północną i zachodnią Europą (10-15 proc.), więcej nawet niż w południowej części kontynentu (20-25%). W krajach Unii gorzej jest tylko w Bułgarii, Rumunii, Słowenii i republikach bałtyckich. Tak więc w Polsce i byłych demoludach mamy wręcz do czynienia z równoległą, podziemną gospodarką. W ostatnich dwóch latach szara strefa rosła wszędzie, nawet w Niemczech, Szwecji czy Szwajcarii. To wynik globalnego kryzysu. Ludzie zwalniani z firm decydowali się bowiem na pracę na czarno, a ci, którym obcięto pensje, dorabiali na boku. W Polsce szara strefa zwiększała się wprawdzie wolniej niż w innych krajach Europy, ale wysoki jej udział w gospodarce przyczynił się do podtrzymania koniunktury. Jak to możliwe? Z analiz Friedricha Schneidera wynika, że ponad dwie trzecie pieniędzy zarabianych na lewo trafia do legalnej gospodarki, a to ją pobudza i łagodzi recesję. „Przecież nikt nie zarabia w szarej strefie po to, by trzymać pieniądze na koncie, ale po to, by kupić telewizor czy samochód” – tłumaczy w jednym z opracowań prof. Schneider. To niejedyny pozytyw płynący z podziemnej gospodarki. Austriacki profesor wyliczył, że na świecie lewe przychody podnoszą standard życia co trzeciemu pracownikowi. Jego zdaniem ludzie z szarej strefy są bardziej pracowici, przez co bardziej zajęci, dzięki czemu nie sieją fermentu społecznego, nie uczestniczą w demonstracjach, bo nie mają na to czasu. Na szczęście dla nas – min. Rostowskiego w sprawie szarej strefy najbardziej interesuje kreatywna księgowość. W związku z tym Główny Urząd Statystyczny właśnie ogłosił, że zacznie oficjalnie uwzględniać całą szarą strefę w naszym produkcie krajowym brutto (PKB). Taki ruch – według niego – ma poprawić makroekonomiczne wskaźniki Polski, m.in. relację długu publicznego do PKB, co jest ważne dla wejścia do strefy euro. Możemy mieć tylko nadzieję, że zanim do tego dojdzie, UE zbankrutuje. W rankingu Banku Światowego Paying Taxes 2010 Polska w porównaniu z rokiem 2009 spadła ze z 142 miejsca na 151. Wśród 182 badanych krajów, Polska ulokowała się pomiędzy Brazylią a Wybrzeżem Kości Słoniowej. Według tego rankingu szara strefa sięgnęła w Polsce 30 proc. PKB. Jeszcze gorszy wynik zajęła Polska w kategorii łatwości płacenia podatków mierzonej według ilości godzin, które pracownicy podatnika są zmuszeni poświęcić rocznie, aby spełnić wszystkie rygory biurokracji. Zajmuje to Polakowi 395 godzin. Nic dziwnego, że Polska zajęła 155 miejsce, pomiędzy Gruzją i Jamajką. Ze względu na ilość i uciążliwość przeszkód biurokratycznych w prowadzeniu działalności gospodarczej podatnicy postrzegają państwo i jego organy jako zamierzających ich obedrzeć ze skóry rzezimieszków. I nie bez racji. W 1995 roku Centrum Adama Smitha w Warszawie przeprowadziło badania nad rozmiarem konfiskaty dochodu statystycznej rodziny pracowników najemnych, zatrudnionych poza rolnictwem. Po zsumowaniu wszystkich podatków, opłat i składek, jakie rodzina ta pod przymusem wpłaca na rzecz władzy publicznej okazało się, że państwo konfiskuje jej aż 83 procent rocznego dochodu! Mroczne średniowiecze z jego dziesięciną jawi się w świetle uprawianego przez nasze państwo zbójnickiego procederu jako czasy sielanki. Według raportu Banku Światowego z 2010 roku ponad jedna trzecia światowego PKB jest nieopodatkowana a udział szarej strefy w gospodarce światowej powiększa się z roku na rok. Wśród 162 państw uwzględnionych w raporcie Polska plasuje się na 52-im miejscu z 28,1% udziałem szarej strefy w PKB. Pierwsze miejsce w raporcie zajęła Gruzja, gdzie nieopodatkowana część PKB wyniosła aż 72,2%. Najmniejszą szarą strefę ma Szwajcaria – 8,4%, a tuż za nią plasują się Stany Zjednoczone – 9%. Globalna szara strefa, według ocen analityków Nomura miała wartość około 2,5 bln USD w 2007 roku:
Z tych 2,5 bln USD około 460 mld USD przypadało na USA, 170 mld USD na Chiny a 120 mld USD na Meksyk i Hiszpanię. W Polsce w przeliczeniu owych 28,1% na tegoroczny PKB oznaczałoby to ponad 390 mld złotych poza oficjalnym obiegiem. Nieuproszczenie przepisów podatkowych i równoczesne podwyższanie stawek VAT może spowodować jeszcze większą ekspansję szarej strefy. Nieoficjalnie szacuje się, że pracuje w niej co dziesiąty Polak, zaś jeszcze więcej osób czerpie częściowe korzyści z pracy nielegalnej, bo oprócz tej opodatkowanej wykonują nieopodatkowaną.

Do pracy „na czarno” bardziej niż wysokie daniny popycha ludzi gąszcz przepisów i koszt wygenerowania oficjalnego miejsca pracy. Większość miejsc pracy w szarej strefie nie zaistniałoby nigdy w obiegu oficjalnym, po prostu dlatego, że byłyby za drogie. A przecież pieniądze, które są zarabiane w szarej strefie – wracają do obrotu oficjalnego. Przychody, które są generowane w szarej strefie, wracają do oficjalnego obiegu i w związku z tym są one opodatkowane podatkiem VAT. Gdzie szara strefa rozwija się najprężniej? Problem dotyczy głównie branży budowlanej, rolnictwa i ogrodnictwa, handlu, gastronomii oraz hotelarstwa. Nierejestrowana praca przeważa na rynku korepetycji oraz opieki na dziećmi i osobami starszymi. Mniej byłoby szarej strefy gdyby były logiczne ustawy. Choćby w agroturystyce. Małe pensjonaty i kwatery prywatne traktuje się jak duże pensjonaty i hotele. Trudno nazwać domy 4-pokojowe pensjonatami, ale dla urzędu skarbowego nie ma nic trudnego. Jeżeli ktoś chce sobie dorobić do budżetu domowego w czasie wakacji – dostaje do zapłacenia 17% podatek. Taki sam płaci Sheraton. A przecież często jest to jedyny zarobek właścicieli tych domów. Zresztą rząd dziarsko planuje dalsze sięganie do kieszeni przedsiębiorcy. Zaplanowana jest podwyżka składek ZUS dla osób prowadzących działalność gospodarczą. Zapłacą w tym roku o około 600 zł. więcej. Nowi przedsiębiorcy będą mieli ulgę w tym zakresie przez bodaj 24 miesiące ale też zapłacą o około 200 złotych Poza tym minister Rostowski zapowiada, że gdyby jednak okazało się, że wbrew jego wyliczeniom w tym roku dług publiczny w relacji do PKB przekroczy konstytucyjny próg 55%, to czeka nas likwidacja 50% i 20% kosztów uzyskania przychodów, ulgi internetowej, i tzw. ulgi na dzieci, a także zmniejszenie aż o 70% dotacji z budżetu państwa do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, a oprócz podwyżki stawek podatku VAT czeka nas także obniżka zasiłku pogrzebowego Wniosek jest jeden – trzeba zdać sobie sprawę, że wbrew pozorom, jesteśmy znowu pod okupacją kondominium rosyjsko-niemieckiego reprezentowanego przez polskojęzycznych sprzedawczyków.* I tak jak radzi Marek Kajdas [link] – trzeba dać temu odpór. Zacznijmy w każdej, możliwej dziedzinie przechodzić na swoje, żeby nie wspomagać wroga, a i samemu ujść z życiem. Pisze on w ww. notce: „Namawiam do podziemnego rolnictwa i domowego przetwórstwa żywności z jej dystrybucją pozasystemową wprost do ludzi, znajomych, po sąsiedzku, przez internet, ewentualnie nielegalne targowiska, czy też legalne ale bez doliczania VAT, marż złodziejskich.” Przejdźmy na Polskę podziemną gospodarczą, bo tylko tak my się wyżywimy i przetrwamy. Bo rząd – wiadomo – i tak się wyżywi i bez nas.

KOMENTARZ BIBUŁY: *Kto tak naprawdę dzierży finansową władzę – czy to w Polsce, czy na świecie – jest sprawą bardziej złożoną niż przytoczone na przykładzie Polski “kondominium rosyjsko-niemieckie reprezentowane przez polskojęzycznych sprzedawczyków”. Zapomina się bowiem często w tego typu tekstach jak powyżej o wpływowych i kluczowych figurach wywodzących się z tzw. diaspory żydowskiej, czyli Żydach jawnych bądź zamaskowanych, w rodzaju lokalnych Marranos, co to nawet chętnie i ostentacyjnie na kościelną tacę dadzą. Mówiąc również o jakimkolwiek uciemiężeniu finansowym, nie sposób nie dotknąć tematu lichwy, czyli żydowskiego wynalazku, który jest podstawową przyczyną współczesnych kryzysów finansowo-gospodarczych i wszechobecnej ludzkiej biedy. Kto tenże wynalazek potrafi najskuteczniej wykorzystać, też nie powinno być zbytnio trudne do rozszyfrowania. Za: sigma-blog

Tomasz Arabski ma rację. Pytanie o ustawę reprywatyzującą mienie żydowskie nie powinno paść w Jerozolimie Uważałem, że nie ma sensu o to pytać, skoro rozmowy plenarne w ogóle tego nie dotyczyły. Wydawało mi się niezrozumiałe, że ten temat chcieli poruszyć dziennikarze polscy na konferencji premierów, bo to nie leżało w interesie Polski - - Tak minister Tomasz Arabski tłumaczy - na łamach "Gazety Wyborczej" - swoje zachowanie podczas wizyty premiera Donalda Tuska w Izraelu. Przypomnijmy, chodzi o konferencję prasową z 24 lutego b. r. w Jerozolimie. Polscy dziennikarze ustalili, że w puli przyznanych im pytań (wyznaczanie puli pytań podczas spotkań międzynarodowych to normalna praktyka) znajdzie się również pytanie dotyczące ustawy reprywatyzacyjnej obejmującej mienie pożydowskie. Taką ustawę środowiskom żydowskim obiecał trzy lata temu premier Tusk, ale oczywiście obietnicy - tak jak wielu innych - nie dotrzymał. Pytanie nie zostało zadane. Tomasz Arabski - gdy tylko dowiedział się o takich planach - zadzwonił do szefów Polskiej Agencji Prasowej, a ci wydali dziennikarzowi na miejscu polecenie rezygnacji z pytania. W tym wypadku Arabski ma rację. Pytanie o ustawę  reprywatyzującą mienie żydowskie nie powinno paść w Jerozolimie (inna sprawa, czy Arabski powinien naciskać na przełożonych dziennikarza, czy też porozmawiać z nim osobiście). Mogło paść np. w samolocie powrotnym do kraju. Ale nie w Jerozolimie. Owszem, byłoby to pytanie punktujące jedną z najbardziej irytujących cech obecnego rządu, a więc składanie pustych obietnic, których realizacji nawet się nie rozważa. Ale satysfakcja z obnażenia picowatego charakteru obecnej władzy byłaby zyskiem niewspółmiernie małym wobec straty w postaci międzynarodowego ożywienia tematu, który Polsce służyć nie może. W całej sprawie zwraca uwagę co innego. Gdy chodzi o sprawę istotną dla innego państwa, polscy dziennikarze nie mają problemów ze sformułowaniem trudnego pytania, trafiającego w sedno pozorowanej aktywności władzy. W sprawach polskich już tak dobrze nie jest. Choć od policzka Anodiny minęło już parę tygodni, wciąż nie wiemy, jak szef rządu ocenia spektakularną klęskę własnej polityki zagranicznej. Wciąż nie wiemy, jak uchwała Bundestagu o ustanowieniu Dnia Wypędzonych ma się do zaklęć o świetnych relacjach Warszawy i Berlina. Wciąż nie wiemy też dlaczego polski rząd jest tak bezradny wobec agresywnej polityki Nordstreamu, który nie chce głębiej wkopać gazowej rury. Wciąż nie wiemy, czy premier nadal popiera koalicję PO z RAŚ na Śląsku, koalicję systematycznie podważającą unitarny, zapisany konstytucyjnie charakter państwa polskiego. Itd., itd. A ze spraw lżejszych - nie wiemy, gdzie są komputery dla każdego dziecka, obiecane przez Donalda Tuska w jednym z majówkowych orędzi. Dziennikarze wiedzą, że od formułowania pytań o reprywatyzację mienia żydowskiego tak naprawdę się "nie umiera". Umiera się od drążenia spraw krajowych, które pokazują, że to wszystko pic. Pat

Miller nie potwierdza "rewelacji" TVN24 i "GW" Szef polskiej komisji badającej katastrofę smoleńską Jerzy Miller powiedział, że nie ma pewności, czy doszło do kłótni na lotnisku między gen. Andrzejem Błasikiem a pilotem kpt. Arkadiuszem Protasiukiem. Zapytany przez dziennikarza, czy kłótnia, do której według doniesień TVN24 i "Gazety Wyborczej" miało rzekomo dojść przed wylotem samolotu do Smoleńska, wniesie coś do końcowego raportu prac komisji, szef MSWiA odparł: "Pan użył sformułowania, jakby był pan pewny, że doszło do kłótni, ja takiej pewności nie mam". Według TVN24 na nagraniu widać emocjonalną rozmowę gen. A. Błasika i kpt. A. Protasiuka przed wylotem do Smoleńska. "Gazeta Wyborcza" napisała, że jest świadek, który słyszał, jak tuż przed wylotem Tu-154M dowódca sił powietrznych zwymyślał pilota. Miało chodzić o to, że Protasiuk nie chciał lecieć, bo nie miał informacji o sytuacji pogodowej nad lotniskiem w Smoleńsku, a generał kazał mu iść do kokpitu i sam meldował prezydentowi samolot gotowy do odlotu. Co ciekawe, anonimowy świadek "GW" w prokuraturze zeznał zupełnie co innego. Kilka miesięcy temu TVN24 zasłynął z innej "wrzutki" mającej świadczyć o konflikcie Protasiuka z gen. Błasikiem. "Jak nie wylądujemy, to nas zabije" - miał mówić Protasiuk kilkadziesiąt sekund przed katastrofą. Informacja telewizji okazała się nieprawdziwa. Wg

Jaruzelski w Grudniu '70 Niektórzy komentatorzy krytykują mój poprzedni wpis o filmie „Czarny czwartek", zarzucając mi, że nie wytknąłem autorom filmu braku w nim postaci gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Rzecz jednak w tym, że w świetle tego co wiemy o roli Jaruzelskiego w tamtych wydarzeniach, trudno uznać go za równie odpowiedzialnego za strzelanie do robotników co Gomułka czy Kliszko. Generał oczywiście nie siedział wtedy w żadnym areszcie domowym – jak głosiła plotka upowszechniana przed laty przez jego wyznawców – ale też nie znajdował się w ścisłym kręgu decyzyjnym. Gomułka porozumiewał się wtedy bezpośrednio z przebywającym wówczas w Gdańsku wiceministrem obrony gen. Grzegorzem Korczyńskim – swoim starym towarzyszem jeszcze z czasów PPR-owskiej konspiracji, więzionym później za tzw. odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne. Korczyński samodzielnie dowodził oddziałami wojska znajdującymi się w Trójmieście i jeśli liczył się tam w ogóle z czyimś zdaniem, to tylko Zenona Kliszki, który był najbliższym współpracownikiem Gomułki. Jedyne co Jaruzelski mógł wówczas realnie zrobić to podać się do dymisji, ale to oczywiście przekreśliłoby jego błyskotliwą karierę i stało w sprzeczności z koniunkturalizmem, który naznaczył całą jego życiową drogę. Dlatego w pierwszych dniach rewolty na Wybrzeżu milczał i czekał na rozwój wydarzeń, podobnie jak kilku innych ludzi z ówczesnych władz PRL. Poza tym był już wówczas zaangażowany w krystalizujący się antygomułkowski spisek, który miał się ujawnić 19 grudnia 1970 r., gdy jego uczestnicy dowiedzieli się, że Kreml cofnął poparcie Gomułce i wskazał na Gierka - informował o tym przebywający wówczas w Moskwie wicepremier Piotr Jaroszewicz. Tego dnia stan zdrowia „Wiesława" pogorszył się na tyle, że nie był w stanie uczestniczyć w pierwszym od rozpoczęcia robotniczych protestów oficjalnym posiedzeniu Biura Politycznego. Uczestniczył w nim natomiast Jaruzelski, zaproszony na posiedzenie jako minister obrony. Już na wstępie poinformował zgromadzonych, że „gdyby w Warszawie rozpoczęły się zajścia w takiej skali, jak w Gdańsku i Szczecinie, wojsko nie ma fizycznej możliwości przeciwstawienia się skutecznie". W rzeczywistości w rejonie Warszawy stały dwie przemieszczone tam 15 grudnia dywizje zmechanizowane (1 i 15), a w odwodzie pozostawała także 3 Dywizja stacjonująca w Lublinie. Jaruzelski doskonale o tym wiedział, czego nie można powiedzieć o stronnikach Gomułki: Kliszce, Lodze-Sowińskim czy Strzeleckim, na których ta wypowiedź musiała zrobić wrażenie. Jeszcze bardziej jednoznaczna była druga z wypowiedzi generała, który po podaniu nieprawdziwych informacji, że sytuacja w kraju ulega pogorszeniu oświadczył: „Kandydatura tow. Gierka będzie z uznaniem przyjęta przez wojsko". Gierek nie zapomniał Jaruzelskiemu tego wystąpienia: w nagrodę został wprowadzony w 1971 r. do Biura Politycznego i - co ważniejsze - uzyskał w kierowaniu armią taką swobodę, o jakiej jego poprzednicy na stanowisku ministra obrony mogli tylko marzyć.

Antoni Dudek

Michalski wprost mówi, że Lisicki, Tekieli, Wencel, Zdort, Ziemkiewicz, Wildstein, Krasnodębski powinni "gryźć ziemię" Po zabójstwie Marka Rosiaka, działacza opozycyjnego PiS, który padł ofiarą politycznej nienawiści, wydawało się, że pewne rzeczy w polskim życiu publicznym się zmienią. Że pohamowany zostanie język, a przemysł nienawiści i pogardy wyciszony. Niestety, dla niektórych to co się stało to chyba za mało. Żądają, wprost, kolejnych ofiar, kolejnych głów i grobów. Na serio, na poważnie mówią o swoich marzeniach eksterminacji swoich polemistów. A inni, finansowani przez Ministerstwo Kultury, to publikują. Mowa o Cezarym Michalskim i "Krytyce Politycznej" (140 tys. złotych dotacji państwowej na rok 2011), gdzie publicysta publikuje swój "Dziennik". Oto co napisał w ostatnim numerze "Krytyki": Obserwuję u samego siebie ten charakterystyczny, ewidentny nadmiar brutalności w publicystycznym przyczynku do "dorzynania watahy", jakim są moje felietony na portalu Krytyki Politycznej, ale także teksty pisane do "Newsweeka" czy inne moje wypowiedzi medialne. Przecież Kaczyński już nie odzyska rządu ciał, a chłopcy z "Rzepy" rządu dusz (nigdy go w Polsce nie mieli). A mimo to z niecierpliwością podkręcam agresję w moich tekstach. (...) Poczucie winy, chęć zapomnienia o grzechu odstępstwa ("przecież sami mnie przegnali", "ja ich nie zdradziłem" - skowyczy we mnie zbity pies, którego pewnie nigdy nie uda mi się uśpić). Zapomnieć o tym skowycie, uciszyć zbitego psa będzie łatwiej, kiedy oni wszyscy - Paweł Lisicki, Robert Tekieli, Wojciech Wencel, Marcin Dominik Zdort, Rafał Ziemkiewicz, Bronisław Wildstein, Zdzisław Krasnodębski - będą gryźli ziemię. Tak, tak - najpierw lista nazwisk, potem życzenie by gryźli ziemię. Takie teksty powstają za publiczne pieniądze, tak pisze autor "Newsweeka" mającego na sztandarach prawa człowieka. Jak widać - nie dla wszystkich.

wu-ka, źródło: KP

Spółki w zdrowiu także deficytowe

1. W Sejmie finalizowane są prace nad ustawą o działalności leczniczej. Najbardziej kontrowersyjna propozycja w niej zawarta to przekształcanie szpitali w spółki prawa handlowego. Nie będzie to już przekształcanie obligatoryjne jak proponowano wcześniej ale dobrowolne. Tyle tylko, że ta dobrowolność jest dosyć iluzoryczna bo według propozycji zawartych w ustawie, 3 miesiące po zakończeniu roku obrachunkowego organ prowadzący (najczęściej samorząd) będzie musiał określić czy decyduje się pokryć z własnych środków ujemny wynik finansowy szpitala czy przekształca go w spółkę i wtedy będzie mógł wystąpić do ministra finansów o pokrycie wymagalnych zobowiązań tej placówki.
 Ponieważ w finansach samorządów nigdy nie przewidywano środków na finansowanie usług medycznych to nie ulega wątpliwości, że samorządy nie chcąc finansować długów szpitali będą je przekształcać w spółki bo tych zobowiązań w skali kraju jest blisko 10 mld zł. Wprawdzie minister zdrowia przewidziała na ten rok na to oddłużanie 1,4 mld zł ale nie ulega wątpliwości, że jeżeli ta ustawa zostanie uchwalona, to po te pieniądze ustawi się natychmiast kolejka samorządowców.

2.To oczywiście poprawi sytuację tych placówek tylko na parę miesięcy, bo przy tak niskich nakładach na ochronę zdrowia w Polsce (zaledwie 4% PKB, w sytuacji kiedy średnia 27 krajów UE wynosi blisko 6% PKB) spółki te jeżeli tylko będą leczyć wszystkich pacjentów ( a nie tylko tych dochodowych) natychmiast zaczną się zadłużać. A zadłużanie spółki prawa handlowego nie jest w dłuższym okresie możliwe (zwłaszcza jeżeli poziom tego zadłużenia nie pozwala na bezproblemową jego obsługę), bo zarząd zadłużający spółkę natychmiast znajduje się pod rygorami kodeksu karnego więc albo wcześniej zwróci się do inwestorów prywatnych z propozycjami wejścia kapitałowego albo będzie zmuszony zgłosić wniosek o upadłość spółki i w konsekwencji będziemy mieli prywatyzację majątku spółki przez syndyka. Tak więc propozycja zamiany szpitali w spółki przy permanentnym niedofinansowaniu ochrony zdrowia bardzo szybko prowadzi albo do prywatyzacji z udziałem inwestora strategicznego albo do prywatyzacji poprzez wyprzedaż masy upadłościowej.

3. Niestety wszystkie te obawy potwierdzają się w praktyce. Wśród spółek powołanych na dotychczasowym majątku SPZOZ-ów, które wcześniej zostały postawione w stan likwidacji, przy obecnym poziomie finansowania przez NFZ coraz więcej z nich jest deficytowych. W poprzednim roku tych deficytowych było około 7%, w tym roku aż 1/3 z powołanych do tej pory szpitali- spółek spodziewa się ujemnego wyniku finansowego. Wynika to z wielkości kontraktów, które podpisały NFZ-tem na ten rok i jednoczesnego wzrostu cen leków, żywności i takich usług jak ogrzewanie, dostarczanie wody i odbiór ścieków, a także dostawy energii elektrycznej i odbiór śmieci. Pogłębianie się tych deficytów następuje mimo, że nowo powołane spółki, korzystają z wielkiej przychylności samorządów, które je utworzyły. Ich wcześniejsze długi zostały w całości przejęte przez samorząd, samorząd także finansuje lub współfinansuje zakup sprzętu medycznego w ramach programów unijnych, wreszcie finansują inwestycje. Praktyka więc potwierdza, że sama zamiana SPZOZ -ów w spółki trochę poprawia zarządzanie nimi i niewiele więcej. Mimo, że nie ciąży nad nimi garb wcześniejszego zadłużenia zadłużają się ponownie mimo dodatkowego wsparcia finansowego samorządów. A spółki w ochronie zdrowia to zmiana filozofii w tej dziedzinie naszego życia. Z nastawienia na leczenie pacjenta w SPZOZ-ach (to prawda, że często z poważnymi mankamentami) na nastawienie na zysk (jak to musi być w spółkach prawa handlowego). To dla wielu pacjentów może skutkować pogorszeniem dostępu do bezpłatnych usług medycznych. Zdaniem rządu, a prawdopodobnie i większości parlamentarnej PO-PSL, wszystkie szpitale muszą być spółkami i to już za kilka miesięcy. Zbigniew Kuźmiuk

Wałęsa to esbeckie zero Andrzej Celiński na swoim blogu na salonie24.pl napisał, że "dziękuje Bogu za Wałęsę" i to dziękuje za Wałęsę takiego jakim on był. Wydawało mi się, że jestem odporny na wszelkie filipiki i propagandę frontu obrony kapusiów, ale szarganie imienia - i to przez agnostyka - samego Pana Boga na okoliczność obrony agenta SB, nota bene, szargającego wizerunek Matki Boskiej, to nawet dla mnie za dużo. Napisałem więc do Celińskiego: Jaki ten los jest przekorny. Ojciec w Kedywie AK, Mama - Sprawiedliwa wśród narodów świata, a syn broni tajnego współpracownika SB o kryptonimie "Bolek" a co więcej ma poglądy lewackie, będące zaprzeczeniem ideałów, o które walczył jego ojciec. Bo co ma wspólnego lewicowość z niepodległością? Absolutnie nic, pominąwszy przedwojenny PPS i ten wczesnopowojenny spacyfikowany w tzw. okresie stalinowskim. Rzeczywistość lat po okrągłym stole pokazuje, że - pominąwszy dwa wyłomy tj. rząd Olszewskiego oraz rządy PiS i prezydenturę Lecha Kaczyńskiego - władzę w Polsce dzierży lewica. Bądź ta neokomunistyczna, przepoczwarzona z PZPR i bezkarna dzięki wsparciu politycznemu środowisk lewicy z podziemnej "Solidarności" (działacze o innych poglądach zostali wyeliminowani), w tym i Pana Celińskiego. A z drugiej strony michnikowcy z Unii Demokratycznej (przepoczwarzonej w UW, PO) Mazowieckiego, Geremka, Kuronia etc., wespół z Kongresem Liberalno-Demokratycznym Tuska, Bieleckiego i Olechowskiego. Oczywiście środowiska głęboko zinfiltrowane przez służby co tłumaczy paniczny lęk przed lustracją i dekomunizacją. Warto tu przypomnieć, że największe nasycenie agenturą w partiach tzw. solidarnościowych było właśnie w UD, co jasno wykazały zarówno zestawienie Dankowskiego, jak i późniejsze listy: Milczanowskiego z 1991 r. (o tej się dziwnym trafem nie chce pamiętać, ciekawe dlaczego? Czy dlatego, że zestawienia dokonał minister spraw wewnętrznych z ekipy Bieleckiego) oraz Macierewicza z 1992. Jak Pan chce więc niech Pan dziękuję Bogu za Wałęsę. W sumie ma Pan za co, gdyby nie ten agent (przyznał się do lojalki w programie Olejnik), gdyby nie pańskie środowisko, które przy jego wsparciu ukręciło łeb lustracji i dekomunizacji, gdyż stanowiła ona zagrożenie dla rozkręconych dzięki pomocy służb biznesom ("pierwszy milion trzeba ukraść") i układów z byłą nomenklaturą PZPR (vide kontakty KLD i wchodzenie w czerwone spółki od przełomu lat 80-90) historia Polski potoczyłaby się może zupełnie inaczej. Np. mielibyśmy od razu zerową opcję w służbach, która wycięłaby ludzi pokroju Turowskiego, zaś wykonawcy i wydający rozkazy strzelania do polskich robotników dawno siedzieliby w celach, a nie urządzali sobie kpiny ze sprawiedliwości, nie przychodząc na rozprawy i udając ciężko chorych. Niech Pan odpowie na pytanie z jakiej przyczyny w filmie "Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł" nie ma osoby Jaruzelskiego, wtedy - ministra obrony odpowiadającego za zabijanie ludzi przez wojsko? Czy dlatego, że jest namaszczony przez prezydenta Komorowskiego na "autoryteta" w sprawach rosyjskich i podejmowany na prezydenckich salonach, choć dawno powinien zostać osądzony za komunistyczne ludobójstwo?

Na koniec - może Pan sobie dziękować Bogu za Wałęsę, który bez poparcia ludzi i ich oszukania (o tym, że był agentem wiedziała garstka działaczy WZZ, mieli jednak podstawowy dylemat: kult Wałęsy jako trybuna narodowego umiejętnie podsycany przez SB - miała specjalną komórkę ds. Solidarności - i jej agenturę wewnątrz związku, spowodowałby, że zostaliby uznani za prowokatorów) byłby nikim. Pana wybór, by otaczać nimbem człowieka, który donosicielstwo przysięgał esbekom na krzyżyk i który - pomijając już wszystkie jego przepojone jadem strachu wypowiedzi z ostatnich lat - stwierdził, że Rosjanie mieli prawo zestrzelić 10 kwietnia samolot z prezydentem Kaczyńskim. Tak może mówić tylko człowiek chory z nienawiści. To Pana wybór, ja wybrałem inaczej i jestem z tego dumny. Wybrałem dziękowanie Bogu za takich wspaniałych ludzi jak śp. Anna Walentynowicz, małżeństwo Gwiazdów, Krzysztof Wyszkowski, Jan Olszewski, Antoni Macierewicz, Zbigniew i Zofia Romaszewscy, śp. Wojciech Ziembiński, i wielu, wielu innych mniej lub bardziej znanych ludzi, którzy mają czyste sumienia, mają kręgosłup i nigdy dla kariery nie skalali się współpracą z bezpieką a walkę z komuną okupili życiem bądź utratą zdrowia i małymi rentami. A nie jakoś dziwnym trafem - jak ci ze śmietanki lewicy podziemia - zakładali firmy transportowe, bądź dostawali lukratywną posadę w zakładach Levi'sa. OD AUTORA: POWYŻSZY WPIS ZOSTAŁ OKOŁO 22.30 UKRYTY PRZEZ ADMINISTRACJĘ SALON24.PL (MAMY 1.20 I NIC SIĘ NIE ZMIENIA). NIE WIEM KIEDY BĘDZIE ODKRYTY, ALE TO POKAZUJE, ŻE WOLNOŚĆ SŁOWA U IGORA JANKE JEST "WOLNOŚCIĄ SŁOWA", W KTÓREJ NIETYKALNY JEST WAŁĘSA, CELIŃSKI I AGENTURA. KIEDY PRZYJDZIE KOLEJ NA SMOLEŃSK? Antypeerel

Okrągły stół, czyli wynik negocjacji z przestępcami ciągle obowiązuje Dokładnie 22 lata temu w 1989 roku obrady okrągłego stołu zbliżały się do półmetka. Kto stał się beneficjentem tamtej transformacji widzimy dzisiaj wyraźnie. Wcale, więc mnie dziwi to, że środowiska, które na tym geszefcie stulecia skorzystały wynoszą ten „polski patent” na wysoki cokół i próbują wszystkich przekonywać, że to był cud, okazana wielka mądrość, przykład do naśladowania i powód do dumy dla pokoleń Polaków. Jak wiemy niewielka część uczestników tych obrad jak choćby śp. Lech Kaczyński sądziła w swojej naiwności, że to całe przedsięwzięcie to tylko pewien etap taktycznego planu i układanie się właśnie w tym konkretnym czasie i miejscu z komunistami wcale nie oznacza, że owych porozumień trzeba będzie dotrzymywać i to niemal przez ćwierć wieku. Byli naiwni, głupi, lekkomyślni? Nie. Ja myślę, że ta garstka ludzi, którzy dali się nabrać sądziła, że nie do pomyślenia jest traktowanie na serio porozumienia ze zdrajcami i renegatami i dotrzymywania jakichkolwiek umów z nimi. Dzisiejszym obrońcom okrągłego stołu, najbardziej wątpliwego moralnie i etycznie sposobu na „suwerenność” oraz wyjątkowo niepedagogicznego jego wpływu na przyszłe pokolenia powiem rzecz oczywistą. W całym cywilizowanym świecie policja negocjuje ze współczesnymi terrorystami, porywaczami dla okupu, piratami i różnej maści przestępcami, ale nie po to by ustaleń owych negocjacji dotrzymywać po wsze czasy. Jest to tylko zwykła gra na czas, pozwalająca zająć dogodną pozycję snajperowi, obmyślić plan uwolnienia zakładników, odwrócić uwagę, oddziaływać na psychikę przy pomocy profesjonalnych negocjatorów. Oczywiście, kiedy nie ma już innego wyjścia dostarcza się okup, podstawia samochód, samolot czy helikopter, ale prawie zawsze jest to tylko kolejny etap akcji mającej na celu wyeliminowanie przestępcy, nawet fizyczne oraz uwolnienie i ocalenie niewinnych ludzi. W Polsce, właśnie w tym 1989 roku nie dość, że bandytom podstawiono luksusowy autobus z przewodnikiem, przekazano worki z pieniędzmi, czyli okup to na dodatek jeszcze rozgrzeszono ich z zabicia części zakładników i zaproszono na wspólną rozpustną biesiadę, która już trwa ponad 20 lat. Mało tego. Kiedy wyszło na jaw, że część policyjnych negocjatorów tak naprawdę przez lata było na garnuszku bandytów to stwierdzono, że w sumie nic się nie stało.

I tak PRL-owska sztafeta pokoleń trwa. Starych skompromitowanych komuchów usunięto w cień, a na czoło posłano Kwaśniewskich, Millerów, Oleksych czy innych Dyduchów. Kiedy młoda gwardia się zestarzała i ponownie skompromitowała w aferze starachowickiej i Rywina znowu do pierwszego szeregu wrzucono Napieralskiego i Olejniczaka. Co będzie jak i ci okażą zwykłymi kłamcami, oszustami i karierowiczami? A przecież wiadomo, że tak się stanie gdyż owe środowiska mają to we krwi. Bez obaw, mimo demograficznej zapaści znajdą się następcy wychowywani starannie przez „nasze niezależne” media. Kokos26

Wokół wizyty ad limina Związek Radziecki bierze od nas węgiel, a w zamian my posyłamy mu żywność. Takie dowcipy opowiadano sobie w Polsce za pierwszej komuny. Kto wie, czy nie zyskają one na aktualności w związku z wizytą ad limina, jaką 23 lutego rozpoczął premier Donald Tusk na czele 55-osobowej delegacji w Izraelu. Ponieważ jeszcze nie wiadomo, czy na skutek wolnościowego zrywu, jaki ogarnął kraje arabskie, pozycja bezcennego Izraela w regionie wzmocniła się czy osłabła, izraelski rząd wiele się po polskim przewodnictwie w Unii Europejskiej spodziewa. Tak w każdym razie twierdzi Władysław Bartoszewski, ale nie ma oczywiście najmniejszego powodu, by te opowieści traktować serio. O tym jak wiele Polska ma w Unii Europejskiej do powiedzenia najlepiej świadczy sprawa umowy zawartej przez wicepremiera Pawlaka z ruskim Gazpromem na dostawy gazu do Polski. Umowa ta nie weszła w życie, bo unijny komisarz do spraw energii, Guntram Oettinger odmówił jej zatwierdzenia. Skoro tedy bez zatwierdzenia unijnych komisarzy nie możemy nawet kupić sobie gazu na zimę, to opowieści o tym czego to nie będziemy robić podczas naszego przewodnictwa w UE dowodzą tylko postępującej utraty kontaktu z rzeczywistością, co osobom w starszym wieku często się przytrafia. Znacznie ważniejsze wydają się – po pierwsze – ustalenia zapadłe podczas „nieformalnego” szczytu w Deauville 18 października ub. roku z udziałem francuskiego prezydenta Mikołaja Sarkozy’ego, Naszej Złotej Pani Anieli i rosyjskiego prezydenta Dymitra Miedwiediewa, który ponad rok wcześniej odbył ważne spotkanie z izraelskim prezydentem Szymonem Peresem w Soczi. Po drugie – ustalenia „szczytu” NATO w Lizbonie, na którym zapadła m.in. decyzja o strategicznym partnerstwie NATO-Rosja, w którym Polsce wypada zapewne – bo jakże by inaczej – zadanie „pojednania” z Rosją oraz – po trzecie – uzgodnienia, jakie musiały zapaść podczas wspólnego posiedzenia izraelskiego i niemieckiego rządu z Naszą Złotą Panią Anielą, jakie odbyło się kilka tygodni wcześniej. Uczestnictwo w rządowej delegacji minister Katarzyny Hall, która w rządzie premiera Tuska zajmuje się organizowaniem indoktrynowania dzieci i młodzieży, musi napawać niepokojem, zwłaszcza w kontekście informacji, jaką 18 lutego podała izraelska gazeta „Haarec”. Doniosła ona mianowicie, że izraelski rząd wespół z Agencją Żydowską podjął decyzję o rozpoczęciu realizacji programu odzyskiwania tzw. mienia żydowskiego w Europie Środkowej, a zwłaszcza – w Polsce. Program rozłożony jest na etapy; w pierwszym etapie specjalnie powołany zespół pierwszorzędnych fachowców, którzy już niejeden kraj w ten sposób zoperowali, dokona zewidencjonowania mienia, a w drugim – jego odzyskania. Jak potwierdził niedawno były ambasador Izraela w Warszawie Szewach Weiss, roszczenia majątkowe względem Polski szacowane są na 65 miliardów dolarów. Mimo znacznego zobojętnienia polskiego społeczeństwa na sprawy publiczne, ta sprawa nadal budzi zainteresowanie tym bardziej, że istnieją poważne podstawy by podejrzewać, iż rewindykacje majątkowe są elementem szerszego planu, obejmującego zarówno załatwienie niemieckich remanentów wojennych i rosyjskiego pragnienia przywrócenia Polsce statusu „bliskiej zagranicy”. Jest rzeczą oczywistą, że rząd polski zostanie zapoznany z harmonogramem tych rewindykacyjnych przedsięwzięć rządu izraelskiego, zaś przedmiotem uzgodnień może być zainicjowanie z jednej strony intensywnych działań indoktrynacyjnych w szkołach, mediach i innych instytucjach opiniotwórczych, a z drugiej – zaostrzenie kontroli dyskursu publicznego i represji wobec wszystkich, którzy ośmielą się przedsięwzięciom rządu izraelskiego na terenie Polski przeciwstawiać. Słowem – za status największego przyjaciela Izraela w Unii Europejskiej Polska będzie musiała zapłacić 65 miliardów dolarów. Dopiero na tym tle możemy zrozumieć głęboki sens francuskiego przysłowia, ilustrującego zalety rozłąki, a przynajmniej – znacznego oddalenia: „lepiej tęsknić, niż nie tęsknić wcale”. Tymczasem właśnie okazało się, że przewodniczący SLD Grzegorz Napieralski wysunął się na drugie miejsce – po prezydencie Komorowskim, a przed premiera Tuska pod względem zaufania, jakim naród obdarza swoich Umiłowanych Przywódców. Zarówno ten komunikat, jak i coraz bardziej bezceremonialny dla rządu ton mediów skłonił premiera Tuska do stwierdzenia, że „ktoś przestawił wajchę”. Najwyraźniej już nawet on uświadomił sobie, że najbardziej wpływowa część rządzącego Polską dyrektoriatu tajnych służb postanowiła stopniowo odejmować Platformie Obywatelskiej atuty, w jakie uzbroiła ją w roku 2005, kiedy SLD po zamęcie spowodowanym aferą Rywina nie nadawał się do użytku. Dzisiaj oczywiście sytuacja jest zupełnie inna; SLD pomyślnie odbył kwarantannę, czego najlepszym dowodem są spekulację związane z powrotem do polityki nawet Leszka Millera i Józefa Oleksego. W rezultacie jeśli nawet Platforma Obywatelska siłą inercji uzyska dobry wynik w wyborach, będzie musiała podzielić się zewnętrznymi znamionami władzy z SLD, który w ten sposób stanie się de facto politycznym kierownikiem koalicji. W tej sytuacji ofertę pomocnej dłoni przedstawił Platformie prezes Jarosław Kaczyński oświadczając, że wprawdzie w sytuacji, gdy PO nadal realizuje program „anihilacji” Prawa i Sprawiedliwości o żadnej koalicji mowy być nie może – ale gdyby Platforma uznała swój błąd, to wtedy – co innego, chociaż oczywiście „różnice programowe” są „bardzo, ale to bardzo duże”. W tej sytuacji izraelska pielgrzymka premiera Tuska może mieć na celu przekonanie premiera Netaniahu, że nikt tak nie wyjdzie naprzeciw izraelskim oczekiwaniom majątkowym wobec Polski, jak właśnie on – i w ten sposób poprawić swoją pozycję wobec Sił Wyższych, zwłaszcza tej ich części, która z całą pewnością musi być subordynowana zarówno wobec Izraela, jak i Stanów Zjednoczonych, traktujących obecnie Polskę już tylko jako skarbonkę żydowskich organizacji wiadomego przemysłu. Z kolei Sojusz Lewicy Demokratycznej może najlepiej wykonać zadanie „pojednania z Rosją”, które dla Polski zatwierdził listopadowy szczyt NATO w Lizbonie. W tej sytuacji rezultat jesiennych wyborów wydaje się już przesądzony, przynajmniej jeśli chodzi o kształt i zadania koalicji tworzącej tubylczy rząd – bo oczywiście sprawa kolejności na listach wyborczych pozostaje nadal otwarta, budząc coraz większe emocje dworzan zainteresowanych bezpośrednio i pośrednio. SM

Małe byczki, wielkie byki i Powoły Jeden z bohaterów stworzonych przez naszego największego pisarza, śp. Stanisława Lema, Ijon Tichy, opisuje przygody podczas swej XXVI podróży: „Był (...) pewien młody fanfaron, który opowiadał każdemu, komu tylko mógł, rozmaite historie o planetach, które sam rzekomo zwiedził. Od jednego rzutu oka zorientowałem się, że jest to zwyczajny oszust, i gdy nadarzyła się okazja, przygwoździłem jego kłamstwa. Miał on czelność opowiadać w mojej obecności o rzekomych mieszkańcach planety Borelii ze zbioru gwiazdowego w Orionie; twierdził, że żyją tam potwory, rozmiarami dorównujące górom, zwane Powołami dla niesłychanej powolności procesów życiowych, spowodowanej niską temperaturą i zlodowaceniem planety. - Wyobraźcie sobie, panowie - wołał - że kiedy w Egipcie panował Amenhotep VI z dynastii tebańskiej na Borelii spotkały się dwa Powoły. Pierwszy odezwał się: "co słychać?" - Potem zbudowano piramidy, Aleksander Macedoński podbił Azję i doszedł do Oceanu Spokojnego, Grecja została pokonana przez Rzym, powstało cesarstwo rzymskie narodu niemieckiego, szły wyprawy krzyżowe, islam walczył z chrześcijaństwem, toczyły się wojny Białej Róży z Czerwoną, wojna trzydziestoletnia i stuletnia... a drugi Powół wciąż jeszcze nie odpowiadał i dopiero kiedy Niemcy zwyciężyły Francję pod Sedanem, potwór na Borelii odrzekł: "nic nowego". Tak nieprawdopodobnie, niesłychanie wolno biegnie życie tych zdumiewających stworzeń; mogę to powiedzieć spokojnie, albowiem sam je widziałem i badałem. Tu wyczerpała się moja cierpliwość. - To, coś pan nam opowiedział - rzekłem zimno - jest niecnym kłamstwem. Gdy stałem się ośrodkiem powszechnej uwagi, wyjaśniłem: - Aleksander Wielki nigdy nie doszedł do Oceanu Spokojnego, bo jak doskonale wiadomo, zawrócił z drogi w roku 325 przed naszą erą. Posypały się oklaski; od tej chwili kłamcę otoczyła powszechna wzgarda”.{Mythbuster} zauważył w związku z mym poprzednim wpisem: „Jak zwykle demagogia pomieszana z kłamstwami lub naciąganiem faktów. Otóż w 1984 roku nie było już stanu wojennego w Polsce, który skończył się 22 lipca 1983 roku. W Angorze podaje Pan inną datę swojego wyjazdu do Włoch - 1986 rok (sic!). Partia Liberalna Włoch miała w latach 80. ponad 2% w Parlamencie a nie 1% jak Pan podaje. FDP od 1984 roku posiadała 6,9% w Niemczech, a nie 10%. Ale to szczegół bo tak w ogóle to coś się Panu zupełnie pomieszało. Opisuje Pan jak koalicja partyj liberalnych żyła ponad stan z kradzieży i łapówek a puentuje Pan, że złodziejami są socjaliści, którzy ich powsadzali do więzień. To taki przykład logiki JKM. Bardzo charakterystyczny!!!” Otóż zapewne tu pomyliłem się o 1%, a tam o parę miesięcy – natomiast {Mythbuster} myli się zasadniczo: liberałowie byli skromnymi na te 2%, niech będzie (ale pamiętam, że Otton hr. von Lambsdorf mówił o jednym procencie...) koalicjantami w rządzie, w którym 60% miejsc ({Mythbuster} udowodni, że 57,6%) mieli socjaliści, premierem był socjalista (śp.Becio Craxi) – i to socjaliści byli en masse wsadzani do więzień, a PS całkowicie się rozsypała. Dziś wstydliwie ukrywa się za Drzewem Oliwnym...

Oni się wstydzą Europa została opanowana przez kupę d***kratycznie wybranych kretynów (którymi rządzi garstka cwaniaków, świetnie wiedzących, po której stronie chleb jest posmarowany masłem). ONI jednak zaczynają się wstydzić swoich kretynizmów. Bodaj pięć lat temu, na posiedzeniu w Wilnie, Rada Europy (nie mylić z Radą Europejską!!!) przyjęła uchwałę nakazującą państwom Europy znieść karę śmierci... również w przypadku wojny (???!!!). Była tam delegacja III RP - i ona (w odróżnieniu od np. Królestwa Belgii) ten idiotyzm podpisała. Do dziś nie mogę się dowiedzieć nazwiska bęcwała, który (w imieniu Rzeczypospolitej...) umieścił swój podpis pod tym absurdem! Niedawno delegacja III RP poleciała do luksusowego kurortu, Cancún, by wraz z bandytami z całego świata namawiać się, jak obrabować podatników z pieniędzy pod pretekstem "walki z Globalnym Ociepleniem". Walka udaje się, jak widać, nad podziw - a ja, wbrew prawu, nie mogę otrzymać nazwisk "polskich" delegatów! Wstydzą Się...

Wielokulturowość W ub. tygodniu w Toruniu miałem dyskusję z p. prof. Andrzejem Szachajem - na temat liberalizmu. Po krótkim wstępie udało mi się p. Profesora tak rozwścieczyć, że jawnie zaczął bronić komunistycznej zasady „Byt określa świadomość”; po prostu (tłumaczył) muszę zrozumieć, że są pewne ograniczenia – np. nakaz zapinania pasów w samochodach – bo Starsi i Mądrzejsi tak postanowili – i już. Co ciekawe: uparcie twierdził, że jest liberałem.

Prawdziwe nieszczęście pojawiło się, gdy ktoś zadał pytanie o „wielokulturowość”. P. Profesor przyznał, że d***kracja jakoś sobie z tym problemem nie radzi. Na pytanie: „Jak ma sobie poradzić?” zaczął coś mówić o „trzeciej drodze”, między asymilacją, a akceptacją. Natomiast ja zauważyłem, że to L*d nieustannie domaga się ujednolicenia – natomiast monarchowie nie. Dopóki Polska była pod okupacją monarchów, a nie „Rzeczypospolitej szlacheckiej” (czyli do 1569) – jakoś nikomu nie przeszkadzało, że Ormianie mają własne prawa - Żydzi nawet własny sejm – i własne obyczaje. Że Cyganki wychodzą za mąż w wieku 12 lat, a Eskimoski w wieku lat 21... Dawniej świat był różnorodny: rożni ludzie, różne przepisy, różna kultura. Wtedy warto było wyjeżdżać: było ciekawie. Teraz wszystko w Europie się wyrównuje, zaciera – a ponadto banda faszystów z Brukseli świadomie i celowo stara się, by wszystko wyrównać – na zasadzie: Ein Reich, Ein Volk, Ein Füh... no, nie: Führer dopiero nadejdzie. I ujednolici ostatecznie. O ile nie uda nam się rozwalić Unii Europejskiej. Zawsze mnie zadziwiało, że ludzie siedzący od dawna np. w Irlandii głosowali za Anschlußem do WE (a potem UE) twierdząc, że „dzięki Unii mają pracę” - chociaż pracę mieli jeszcze przed tymi głosowaniami, dzięki EWG! Teraz przekonują się zapewne, że różnice między pracą w Warszawie a pracą w Drawsku są większe, niż średnie różnice między Polską, a Irlandią. A ci z Brukseli pracują, by to jeszcze ujednolicić! Co gorsza: nie wiem jak jest w Irlandii – ale w Niemczech policjanci zaczęli brać łapówki – a polscy nie przestali. Skąd wniosek, że ujednolica się i kultura. A i seriale i telekonkursy takie same... Może wreszcie zacząć walczyć o wielokulturowość?

Ale w tym celu musimy rozwalić UE, musimy dopuścić do wolnej konkurencji między PAŃSTWAMI: by musiały konkurować o obywateli. Lepszymi prawami, lepszymi podatkami, lepszą walutą... Zamiast niewoli u euro-kratów – musimy mieć wolność podróży, wolność handlu, wolność produkcji – i prawo do stanowienia własnych praw. Innych, niż w sąsiednich państwach. Ossi, mieszkaniec landów wschodnich jest inny, niż Wessi – co dowodzi, że różne prawa tworzą innych ludzi... Więc może postawmy na różnorodność? I wtedy naprawdę będzie ciekawie przebywać za granicą!

Ale również bardziej kolorowo będzie wewnątrz państw. Te cygańskie tabory... Ech! JKM

Smoleńskie kozły ofiarne Ze zdumieniem obserwuję to, co się dzieje w mediach w sprawie smoleńskiej katastrofy. To, że co rusz pojawiają się sensacyjne informacje. I zastanawiam się, czemu mają one służyć? Nie mogę uwierzyć, jak skutecznie szuka się sposobów, aby rozmydlić odpowiedzialność, aby sprawę i uwagę opinii publicznej odwieść od zasadniczego wątku katastrofy, badanego przez komisje ministra Millera. Zmącić racjonalne myślenie. Stworzyć nieracjonalne teorie, po zamach włącznie. Zastanawiam się, czemu mają służyć dwa „cuda” ostatnio w mediach objawione. Kłótnia (?) dowódcy Sił Powietrznych z pilotem i „uprzejmy donos” na pilotów Jaka-40. Minął prawie rok od katastrofy i my nagle dowiadujemy się o ostrej wymianie zdań i złamaniu przepisów przez pilotów. Pytam, dlaczego rok z tym czekano? Czy po to, aby śledztwo przedłużać w nieskończoność, podsyłając co rusz nowe „fakty”? A może, by rozszerzyć krąg winnych? Nawet o tych, co tylko wykonali swoje zadanie. Dla mnie ważny jest inny aspekt tych wydarzeń – próba skłócenia środowisk wojskowych. Dokonania podziału na tych winnych i tych, którzy byli zawsze OK. To, że gen. Błasika osądzili jego koledzy, nie broniąc jego godności, już wiemy. Dziś zdaje się, w świetle „objawień”, że gen. Błasik był w Siłach Powietrznych sam. Wszyscy pozostali – ci, którzy go kreowali, ci którzy go awansowali, doradzali m.in. w kwestiach szkolenia, jakby nagle zapadli się pod ziemię. Pozostaje wrażenie nieograniczonej władzy nieomylnego gen. Błasika, przeświadczenie, że wszystkiemu winien jest tylko ON. A ja pytam – czy widział ktoś wniosek MON-u do Prezydenta o odwołanie gen. Błasika ze stanowiska? Jeżeli był taki wniosek, wycofam to, co tu napisałem. Lecz póki co nie mam powodów, by nie przypomnieć „zapominalskim”, że podwładni ich bacznie obserwują. I wyrabiają sobie własny o nich osąd… Jak było naprawdę, orzeknie sąd. Natomiast nam, żołnierzom, nie wolno zapominać o pryncypiach. Każdy żołnierz ma prawo i obowiązek wyrazić swoją opinię o możliwościach wykonania zadania, w tym przypadku lotu. I powinien być wysłuchany. To gwarantuje zasada dobrego dowodzenia. Czy w SP dawano pilotom możliwość odmowy rozkazu? Czy dopuszczano już zwyczajowo do startów i lądowań w warunkach ekstremalnych? Czy czynił to tylko gen. Andrzej? Czy nie była to od lat kultywowana tradycja? Akceptowana przez najwyższych? To warto poznać. Ja mam o pilotach jak najlepszą opinie. Latałem z nimi wielokroć w różnych warunkach. Sprawiali się dobrze. Byli dobrze przygotowani, odważni i merytoryczni. Nie rozumiem, dlaczego oskarżono pilotów Jaka-40. Przez rok dysponowano wszystkim, co pozwoliłoby podjąć decyzję dużo wcześniej. Albo więc ktoś zaniedbał swoje obowiązki albo kogoś do „donosu” zmuszono politycznie. Nigdy, w mojej 33-letniej praktyce dowódczej, z takim zaniechaniem się nie spotkałem. Bo przecież wnioski z dochodzenia na temat niezgodnego z przepisami lądowania Jaka powinny być natychmiast wdrożone do realizacji w wojsku! Czuję tu zapach politycznej rozgrywki. Szukania ofiar. Wojska Lądowe mają swój mocno upolityczniony proces o Nangar Khel. Teraz podobny proces będzie w SP. Tylko, że w WL winnych wskazali politycy – nikt z nas w tym się nie nurzał. A dodatkowej pikanterii sprawie dodaje fakt, że ci chłopcy będą ściągani za wyjątkowe umiejętności i … szczęście, które pozwoliło im uniknąć najgorszego. Jak to nazwać?

Gen.Waldemar Skrzypczak

Sikorski: Polska jest krajem filosemickim Polska jest krajem filosemickim, a z Izraelem łączą nas stosunki strategiczne – powiedział minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski w obszernym wywiadzie, który ukazał się w niedzielę w anglojęzycznej edycji izraelskiego dziennika “Haarec”.- Rzadko używamy określenia “stosunki strategiczne” – i tylko w odniesieniu do kilku krajów – podkreślił szef polskiej dyplomacji. Zaznaczył jednocześnie, że jako były minister obrony jest szczególnie zadowolony ze współpracy w dziedzinie obronności. Sikorski zapewnił, że Izrael może liczyć na przyjaźń i solidarność z polskiej strony. – Odczuwamy solidarność z dwoma narodami Ziemi Świętej (Palestyńczykami i Izraelczykami ), oba mają prawo żyć w bezpiecznych granicach. Ale najważniejsze jest to, że państwo polskie było zbyt słabe w 1939 roku, by przeciwstawić się nazistowskim Niemcom. Nie było zdolne do obrony wszystkich swoich obywateli. Nazistowskie Niemcy dokonały Holokaustu na naszej ziemi – wbrew naszej woli, ale na naszych oczach. To, co się wtedy stało, również jest duchowym źródłem naszej solidarności z Izraelem – tłumaczył. Na pytanie, jakie są granice przyjaźni polsko-izraelskiej, Sikorski odpowiedział, że wyznacza je prawo międzynarodowe. – Sądzimy, że budowa osiedli (izraelskich na terytoriach palestyńskich – red) szkodzi Izraelowi, Palestynie i sprawie pokoju. Nie popieramy tego programu. Zaprowadzenie pokoju, znalezienie rozwiązania konfliktu jest w waszych rękach. W końcu Izrael i Palestyna muszą znaleźć sposób na to, jak ze sobą żyć – oświadczył minister. - Wątpię w to – tak odpowiedział na pytanie, czy przewiduje, że Unia Europejska jednostronnie uzna niepodległość Palestyny – jak uczyniły to w ostatnim czasie państwa latynoamerykańskie. Sikorski dodał, że Polska chce podniesienia na wyższy poziom stosunków Izraela z UE. – Obecnie Izrael ma uprzywilejowane relacje z UE, w tym regularne spotkania na szczycie i regularne kontakty wysokiego szczebla, ale chcielibyśmy więcej, a to zależy od tego, czy Izrael wznowi proces pokojowy – wyjaśnił. Na pytanie dziennikarza “Haareca”, czy to prawda, że Polska jest obecnie krajem filosemickim, Sikorski odparł: – Jestem zaskoczony Pana zdziwieniem. (…) Przez pokolenie Polska przyjmowała Żydów, podczas gdy inne kraje ich wypędzały. (…) Teraz po prostu wolna Polska wraca do naturalnego stanu, do tradycji tolerancji, z której jest dumna. Podkreślił, że liczba antysemickich incydentów w Polsce jest minimalna w porównaniu do innych krajów europejskich i USA. W sprawie debaty o roli Polaków w Holokauście, jaką wywołało przygotowywane wydanie w Polsce książki Jana T. Grossa “Złote żniwa”, zarzucającej Polakom grabież żydowskiej własności w trakcie zagłady i po jej zakończeniu, Sikorski podkreślił, że ma zasadę, by nie komentować tekstów, których nie czytał. Przypomniał definicję Holokaustu, wedle której jest to zjawisko użycia przez państwo przemysłowych metod zagłady całej grupy etnicznej. – Straszne wydarzenia miały miejsce w Polsce, były okresy, kiedy ludzie zachowywali się heroicznie, a inni jak kanalie, ale Holokaust był dziełem państwa niemieckiego. Nie wolno nam tego mylić – podkreślił. Sikorski powiedział, że jednym z celów zeszłotygodniowych międzyrządowych konsultacji Polski i Izraela było doprowadzenie do zmian w programach wizyt grup młodzieży izraelskiej w Polsce. Po pierwsze po to, by młodzi ludzie nie otrzymywali wprowadzających w błąd informacji na temat tego, kim byli sprawcy i ich ofiary. Po drugie, by przybysze z Izraela poznawali nie tylko historię zagłady, ale i dowiadywali się więcej o pozytywnych przejawach polsko-żydowskich stosunków oraz współczesnej Polsce. – Chcielibyśmy być postrzegani jako miejsce do życia, a nie tylko do umierania – zaznaczył. Szef polskiej dyplomacji powiedział, że zawsze udzielał entuzjastycznego poparcia dla demokratyzacji w regionie Bliskiego Wschodu. Zdaniem Sikorskiego, nadziejom towarzyszą jednak także obawy, że rewolucje w krajach arabskich niekoniecznie zaprowadzą je pokojowo do demokracji, czego najbardziej niepokojącym przykładem jest Libia, “ulegająca całkowitej dezintegracji”. Na pytanie, czy rewolucyjna fala ogarnie nie tylko kraje arabskie, Sikorski przypomniał, że niedawno tłumy ludzi domagały się demokratyzacji Białorusi, ale ich aspiracje zostały zdławione, a opozycjoniści przebywają w aresztach i są wysyłani do obozów przymusowej pracy. Polski minister wyraził nadzieję, że również Rosjanie “zechcą wziąć odpowiedzialność za swój los i aspirować do wolnych wyborów i uczciwych rządów”. Sikorski zapowiedział, że Polska – wierząc, iż “europejska demokracja może być wzorcem” – chce zaproponować UE inicjatywę “współpracy dla transformacji”, która miałaby być zaoferowana wszystkim sąsiadom Unii. Portretując polskiego ministra “Haarec” przypomina, że jego żoną jest amerykańska publicystka żydowskiego pochodzenia Anne Applebaum. Zdaniem gazety życie Sikorskiego, który był m.in. korespondentem wojennym w Afganistanie, jest materiałem na co najmniej kilka filmów. A jednym z nich mógłby być również film o tym, jak Polska, “postrzegana jako cmentarz Żydów (…), kolebka antysemityzmu, ziemia prześladowań i pogromów, zamieniła się w jednego z najlepszych przyjaciół Izraela”. Według dziennika, Polska uznaje Izrael za jednego ze swych najważniejszych sojuszników i często broni go na arenie międzynarodowej. “Haarec” pisze, że w Polsce odradza się żydowska kultura, powstaje “wielkie muzeum historii Żydów w Polsce”, a uniwersytety w Krakowie, Warszawie i Wrocławiu oferują studia judaistyczne. (PAP / drr)

Filosemickie szaleństwo polskiego rządu Polska to ewenement. Wszystkie liczące się siły polityczne w naszym kraju są życzliwe Izraelowi. Zarówno PO, jak i prawicowe PiS. Przecież świętej pamięci Lech Kaczyński był wielkim przyjacielem państwa żydowskiego. Proszę wskazać inny kraj w Europie, w którym w ostatnim 20-leciu trzech szefów dyplomacji, Meller, Rotfeld i Geremek, było żydowskiego pochodzenia, jeden ma honorowe obywatelstwo Izraela, a obecny ma żonę Żydówkę – powiedział po zeszłotygodniowej wizycie polskiego rządu w Jerozolimie dla jednej z polskich gazet były szef polskiego MSZ Władysław Bartoszewski. – Polska to kraj filosemicki – zadekretował z tej samej okazji dla izraelskiego pisma „Haaretz” polski minister spraw zagranicznych, ten od żony Żydówki, Radosław Sikorski. Podobne cytaty można by mnożyć w nieskończoność. Nasilenie filosemickiej propagandy w naszym kraju jest ostatnio tak silne, że niemal nie sposób zajrzeć do jakiejkolwiek gazety czy telewizji, by nie być zmuszonym do czytania jakiegoś peanu na temat Izraela, rytualnego lamentu poświęconego holokaustowi, o który zresztą coraz częściej oskarżani są Polacy, czy wreszcie rozważań na temat „pięknej wspólnej historii”. Tymczasem prawda jest taka, że Izrael to utrzymywany przez Stany Zjednoczone naturalny lotniskowiec w środku świata islamu, który z Polską nie ma nic wspólnego i nic Polsce zaoferować nie może. Wręcz przeciwnie – uczestniczy w przemyśle holokaustu, który ma, na podstawie zdumiewającego z uwagi na kontekst tragedii Żydów w czasie II wojny światowej kryterium rasowego, domagać się potężnego haraczu od polskich podatników. W dodatku kontakty z tym państwem są pilnie i z podejrzliwością obserwowane przez świat arabski – a chyba stosunki z całą cywilizacją są nieco ważniejsze niż relacja z pojedynczym lotniskowcem? W tej sytuacji naturalny byłby co najmniej lekki dystans polskiego rządu w stosunku do Izraela. Dystans i delikatność, a nie po prostu głupie, ostentacyjne balowanie w Jerozolimie, która nie jest nawet uznawana przez ONZ za stolicę państwa żydowskiego. Oczywiście z punktu widzenia Izraela sytuacja jest odwrotna. Zawsze przecież dobrze sobie znaleźć jakiegoś darmowego adwokata, który przyjmie izraelską argumentację w każdej sprawie na kolanach, z szaleńczym entuzjazmem i nie kończącymi się zachwytami… Tomasz Sommer

“Żołnierze wyklęci” – najlepsi z najlepszych Co stanowi o metodzie działania sowieckiego na podbity naród? Tę metodę można porównać do operacji chirurgicznej, polegającej na wyjmowaniu pacjentowi jego mózgu i serca narodowego. Ale wiemy, że pierwszym warunkiem jest, aby pacjent leżał spokojnie. (…) Pod tym względem bolszewicki zabieg chirurgiczny nie tylko nie różni się od normalnego, a raczej bardziej niż każdy inny uzależniony jest od mądrze stosowanej etapowości, a warunkiem jego powodzenia jest właśnie ta straszna, milcząca, zastrachana, sterroryzowana psychicznie bierność społeczeństwa. Jego bezruch. Jego fizyczne poddanie. Społeczeństwo, które strzela, nigdy się nie da zbolszewizować. Bolszewizacja zapanuje dopiero, gdy ostatni żołnierze wychodzą z ukrycia i posłusznie stają w ogonkach. Właśnie w Polsce gasną dziś po lasach ostatnie strzały prawdziwych Polaków, których nikt na świecie nie chce nazywać bohaterami (…). Józef Mackiewicz fragment artykułu z londyńskich “Wiadomości” z 1947 r. “Żołnierze wyklęci” to żołnierze polskiego zbrojnego podziemia niepodległościowego walczący przez lata z reżimem komunistycznym. Ludzie skazani przez komunistów na zapomnienie, na nieistnienie w społecznej świadomości. Przez dziesięciolecia zniesławiani, opluwani – wykluczeni z narodowej pamięci. Po raz pierwszy obchodzimy dziś nowe święto państwowe – Dzień Żołnierzy Wyklętych. Warto przypomnieć, co kryje się za tym pojęciem, kto jest jego autorem, kto w istocie był inicjatorem tego święta i dlaczego przypada ono właśnie 1 marca. A także to, kim w istocie byli owi “żołnierze wyklęci”. Termin “żołnierze wyklęci” nie jest określeniem historycznym, nie pochodzi z epoki walki prowadzonej przez niepodległościowe podziemie. Powstał znacznie później, w początku lat dziewięćdziesiątych, w warszawskim środowisku Ligi Republikańskiej, w grupie młodych ludzi skupionych wokół mecenasa Grzegorza Wąsowskiego, odpowiedzialnego za działania mające przywrócić społecznej świadomości żołnierzy antykomunistycznego podziemia niepodległościowego. Powstała wówczas wystawa poświęcona podziemiu niepodległościowemu – pod takim właśnie tytułem “Żołnierze Wyklęci” – objechała dosłownie całą Polskę. Była to pierwsza wystawa po upadku rządów partii komunistycznej w Polsce poświęcona bohaterom podziemnej walki zbrojnej z komunizmem. Pojęcie “żołnierze wyklęci” zostało szeroko spopularyzowane następnie przez Jerzego Ślaskiego, dzięki jego książce o podziemiu, wydanej przez Oficynę Wydawniczą RYTM. Pokłosiem wystawy stworzonej przez Grzegorza Wąsowskiego i jego kolegów był też monumentalny album pod takim samym tytułem, którego drugie wydanie w 2002 roku (z przedmową premiera, prof. Jerzego Buzka) połączone było z prezentacją wystawy w Sejmie. Pamiętam, jak kolosalne wrażenie wywierały na widzach, także parlamentarzystach, wystawowe plansze. Wbrew ukutej przez propagandę komunistyczną tezie o “bandach” i “bandytach” – z setek fotografii spoglądały twarze inteligentnych, młodych ludzi, w mundurach Wojska Polskiego, z orłem w koronie na czapkach i często ryngrafem z Matką Boską Ostrobramską lub Częstochowską na piersi. Widok, który skłaniał do zastanowienia – to jednak nie byli “bandyci”… Mecenas Grzegorz Wąsowski z grupą przyjaciół pozostał wierny sprawie, której od lat służy. Kieruje pracami Fundacji “Pamiętamy”, mającej za cel przywracanie dobrej pamięci o ludziach, którzy pierwsi przeciwstawili się komunistycznemu bezprawiu. Którzy oddali życie za niepodległość Polski, wolność człowieka i wiarę przodków. Którzy nie mają najczęściej własnych grobów, a przez komunistów i ich duchowych spadkobierców zostali obdarci nawet z prawa do dobrego imienia.

Jak powstańcy “Żołnierze wyklęci” to ludzie, których porównujemy z uczestnikami powstań narodowych, którzy nie mając szans na zwycięstwo, także chwytali za broń w imię wartości najwyższych. Historycy coraz częściej nie wahają się określać zjawiska, jakim była walka zbrojnego podziemia z reżimem komunistycznym, mianem polskiego powstania antykomunistycznego. Porównajmy – przez szeregi powstańcze w latach 1863-1864 przewinęło się około 200 tysięcy uczestników, z tym że nigdy w polu nie było jednorazowo więcej niż 22-23 tysiące ludzi pod bronią (lato 1863 r.). W 1945 r. w podziemiu niepodległościowym przeciwstawiającym się komunistom było około 200 tysięcy uczestników, w tym około 20 tysięcy w oddziałach partyzanckich lub bojowych jednostkach dyspozycyjnych. Wydaje się, że oba zjawiska polskich zbrojnych wystąpień z lat 1863-1864 oraz 1944-1956 są porównywalne. Dziś nikt z nas nie nazywa Powstania Styczniowego zaburzeniami roku 1863 czy w jakiś podobny sposób. Nie mamy wątpliwości, że było to powstanie. Skąd więc wątpliwości w drugim przypadku? Dlaczego właśnie 1 marca stał się Dniem Żołnierzy Wyklętych? Bo to data symboliczna – 1 marca 1951 r. życie stracili zamordowani “w majestacie komunistycznego prawa” członkowie IV Zarządu Głównego Zrzeszenia “Wolność i Niezawisłość”, największej niepodległościowej struktury poakowskiej. Inicjatorem proklamowania Dnia Żołnierzy Wyklętych i wyboru 1 marca jako jego terminu był śp. dr hab. Janusz Kurtyka, prezes Instytutu Pamięci Narodowej, placówki, której dorobek w zakresie badań nad najnowszą historią naszego kraju, w tym dziejów oporu przeciw reżimowi komunistycznemu, jest nie do przecenienia. Prezes Kurtyka nie doczekał zrealizowania swojego postulatu, dołączając 10 kwietnia 2010 r. do grona tych, o których pamięć zawsze walczył i dbał. Nie doczekał także prezydent Lech Kaczyński, dla którego działalność “żołnierzy wyklętych” zawsze była istotnym elementem naszej historii. Dość wspomnieć, iż to właśnie on podjął przywracanie im należnej godności – honorując, niestety najczęściej pośmiertnie, wysokimi odznaczeniami państwowymi. Ustanowienie święta bohaterów polskiego powstania antykomunistycznego staje się niejako zwieńczeniem działań przez nich podjętych.

Cześć bohaterom Gdy zastanawiamy się nad dziejami polskiego zbrojnego oporu przeciwko reżimowi komunistycznemu, nieuchronnie nasuwa nam się pytanie – kim byli organizatorzy i uczestnicy podziemia powojennego – tej najtrudniejszej i najtragiczniejszej karty walki o niepodległość. Pochylając się nad życiorysami “żołnierzy wyklętych”, wbrew tezom głoszonym przez kilkadziesiąt lat przez komunistów, nie znajdziemy wśród nich przedstawicieli “warstw uprzywilejowanych” – tzw. kapitalistów, bogaczy czy wielkich posiadaczy ziemskich. W ogromnej większości to synowie chłopów, rzemieślników i urzędników, przedstawicieli wolnych zawodów. To z reguły mieszkańcy prowincji – małych powiatowych miasteczek, wsi – stanowiących główne zaplecze polskiej Wandei. Wrośnięci w lokalne społeczności – będący emanacją ich dążeń niepodległościowych, świadectwem sprzeciwu wobec komunistycznej rzeczywistości. To pokolenie wychowane i ukształtowane w wolnej Polsce lat międzywojennych – młodzi nauczyciele, urzędnicy, leśnicy, oficerowie i podoficerowie rezerwy, rzadziej oficerowie zawodowi, często ochotnicy – świeżo upieczeni maturzyści lub gimnazjaliści. Nie brakło wśród nich (choć rzadziej) także intelektualistów lub przedstawicieli zawodów elitarnych. Znajdziemy wśród nich uczestników walki o niepodległość Polski w latach 1914-1920, wywodzących się chyba z wszystkich formacji tej epoki. Reprezentantów wszystkich opcji politycznych istniejących w Polsce międzywojennej, od Polskiej Partii Socjalistycznej po Stronnictwo Narodowe, i apolitycznych propaństwowców, dla których podstawowym imperatywem działania były nie ambicje polityczne, ale gotowość poświęcenia i walki o wolną Polskę. Gdy patrzymy na biografie “wyklętych”, na ich drogi życiowe, nieuchronnie nasuwa nam się też pytanie – kim byliby w Polsce w normalnych warunkach. Badając ich dzieje, uświadamiamy sobie, jak wiele Polska straciła przez ich śmierć z rąk komunistów. Nie zawahamy się nazywać ich “najlepszymi z najlepszych”. Tworzyliby z pewnością lokalne elity, których tak dziś krajowi brakuje. W życiu gospodarczym, samorządach, kulturze… Zapewne komuniści też mieli tę świadomość i tym bardziej śmierć naszych bohaterów stawała się nieuchronna. Bohaterowie powstania antykomunistycznego, a zwłaszcza jego dowódcy, to ludzie konsekwentni w dokonywanych przez siebie wyborach. W ogromnej większości zaczynający swoją służbę dla Rzeczypospolitej w szeregach konspiracji już na początku okupacji niemieckiej. Mający za sobą, tak jak “Orlik”, “Łupaszka”, “Warszyc”, “Huzar”, “Młot”, “Ogień”, dziesiątki walk w obronie polskiego społeczeństwa – ze wszystkimi jego wrogami. Dla nich agresja sowiecka i komunistyczny przewrót mogły oznaczać tylko jedno – kontynuację walki. Postawę tę wzmacniała jeszcze inna wspólna dla owych postaci cecha – poczucie odpowiedzialności za podkomendnych, za ich rodziny i społeczności lokalne narażone na nieuzasadnione niczym represje komunistycznego aparatu bezpieczeństwa. To właśnie owo poczucie odpowiedzialności skłaniało ich do formowania oddziałów partyzanckich będących miejscem schronienia dla ściganych żołnierzy “wolnej Polski”, do akcji z zakresu samoobrony – odbijania aresztowanych, zwalczania agentury komunistycznej bezpieki – stanowiącej największe zagrożenie dla członków konspiracji. To owo poczucie odpowiedzialności za życie powierzonych im istnień determinowało wreszcie ich postawę w godzinach najcięższej próby – kiedy to w sytuacjach bez wyjścia decydowali się ostatnią kulę przeznaczać dla siebie – zabierając do grobu całą wiedzę o współtowarzyszach broni i ich pomocnikach. Wiedzę tak groźną w obliczu ubeckich tortur. I ostatnia chyba refleksja, należna tym, którzy mimo wszelkich trudności przechowali pamięć o naszych poległych w polskim powstaniu antykomunistycznym. To najczęściej zwykli mieszkańcy polskich wiosek i miasteczek, ludzie, którzy bezpośrednio stykając się z żołnierzami podziemia niepodległościowego lub wywodząc się z ich kręgu, wiedzieli, jak nieprawdziwy i krzywdzący ich pozostawał obraz wykreowany przez komunistyczną propagandę. Tacy ludzie, jak państwo Marian i Aniela Kiersnowscy z Kiersnowa, którzy wznieśli pierwszy pomnik majora Zygmunta Szendzielarza “Łupaszki”, jak państwo Krzyżanowscy, którzy postawili pomnik partyzantów 5. Brygady Wileńskiej AK poległych w boju z NKWD w Miodusach Pokrzywnych. Jak Stanisław Świercz z Mławy, jeden z “wyklętych”, który cudem przeżywszy, nie zapomniał o swych towarzyszach broni i wielokroć upamiętniał ich na Mazowszu. Jak liczni, a nieznani mi opiekunowie partyzanckich mogił w Perlejewie, Śledzianowie, majdanie Topile, Klichach i dziesiątkach innych miejscowości. Kazimierz Krajewski, dr Tomasz Łabuszewski

To są rycerze W mojej powieści jeden z bohaterów mówi do innego: “Podziwiam tych, którzy żyją prawem wilka, ścigani, odstrzeliwani, opluwani (…). Jesteście nadzieją, której ja niestety już nie dożyję”. Naszą rolą jest to, żeby o nich pamiętać. Z Sebastianem Reńcą, historykiem, dziennikarzem, pisarzem, autorem powieści “Z cienia” poświęconej “żołnierzom wyklętym”, rozmawia Agnieszka Żurek

W jaki sposób dowiedział się Pan o istnieniu zbrojnego podziemia antykomunistycznego? W szkole o “żołnierzach wyklętych” oficjalnie nie można było uczyć. - To było tak dawno temu, że już nie pamiętam. Takie rzeczy po prostu się wie. Ta wiedza przyszła sama, wraz z kolejnymi lekturami. Jako student historii dużo na ten temat czytałem. Kiedy byłem początkującym reporterem w “Dzienniku Zachodnim”, szukałem tematów, które mógłbym poruszyć na łamach gazety. Początkujący dziennikarz zawsze zaczyna od pisania o tym, na czym się zna, toteż ja zacząłem od “Bartka” – zgrupowania Narodowych Sił Zbrojnych walczącego z komunistami po wojnie. Wydawało mi się nie do pomyślenia, że śmierć blisko 170 osób tak długo może pozostawać zagadką. Nie wiemy, gdzie ci ludzie zostali pochowani, nie wiemy, kto w istocie odpowiadał za ich śmierć. Postanowiłem poruszyć ten temat na łamach gazety. Pojechałem zatem do Krakowa, spotkałem się z wdową po jednym z żołnierzy “Bartka” i napisałem reportaż. Kolejne teksty, które czytałem na ten temat, nie ujawniały niczego nowego. Badający sprawę historycy także nie docierali do nowych źródeł. Doszedłem do wniosku, że skoro nie da się już pogłębić tego tematu w ujęciu czysto historycznym, napiszę o tym powieść.

I tak powstała książka “Z cienia”? - Tak. Jest ona oparta na faktach, ale oczywiście także fabularyzowana. Prawdziwa jest na przykład defilada “Bartka” w Wiśle, prawdziwa jest też niestety obecność agenta bezpieki w szeregach oddziału. Potem szukałem wydawcy, zgłosiła się do mnie “Fronda”, w którym to wydawnictwie ukazała się powieść. Znakiem czasu jest to, że odezwały się do mnie przede wszystkim wydawnictwa kojarzone z “naszą stroną barykady”. Wydawnictwa tak zwanego głównego nurtu ciągle nie chcą podjąć tematu “żołnierzy wyklętych”.

Czy ogłoszenie 1 marca Dniem Żołnierzy Wyklętych w symboliczny sposób zamyka epokę triumfowania propagandy komunistycznej? Żołnierzom leśnej partyzantki nie oddano jednak jeszcze należnego hołdu. - Oczywiście, że wciąż jeszcze czekają oni na zajęcie należnego im miejsca w historii. Został na szczęście ustanowiony dzień ich pamięci, ale nie znaczy to jeszcze, że pamięć o nich dzięki temu automatycznie wzrośnie. Nawet kolejne pomniki czy tablice stawiane “żołnierzom wyklętym” mogą dać jedynie impuls do przemyśleń, ale nie zmienią przecież od razu świadomości większości ludzi. Kiedy pytany, o czym piszę książkę, odpowiadałem, że zajmuję się tematem Narodowych Sił Zbrojnych, słyszałem często odpowiedź: “Jak to, pisze pan o tych, którzy współpracowali z Niemcami?”. Jako sztandarowy przykład podawano Brygadę Świętokrzyską, która przecież przedostała się na Zachód, walcząc z Niemcami oraz Sowietami i wyzwalała hitlerowski obóz koncentracyjny. Oskarżanie tej formacji o kolaborowanie z Niemcami jest absurdem.

Propaganda komunistyczna przedstawiająca “żołnierzy wyklętych” w jak najgorszym świetle wciąż zbiera żniwo? - Propaganda komunistyczna nie różni się wcale istotnie od propagandy współczesnej. Tygodnik “Nie” nadal szkaluje polskich “leśnych” w tym samym stylu, w jakim robili to dawni komuniści. Używa nawet tego samego języka, żywcem wyjętego z prasy powojennej, w której NSZ-owcy opluwani byli bardziej jeszcze niż akowcy. NSZ czy NZW były to formacje z góry skazane przez komunistów na zagładę. Z “wyklętymi” się nie dyskutowało. Jeżeli już rozmawiano z nimi, to wyłącznie z pozycji szpiega, który miał rozbić ich oddziały od środka.

Może komuniści nienawidzili ich tak bardzo właśnie dlatego, że nie byli w stanie ich “kupić”? - Tak, “kupić” ich się nie dało. To byli chłopcy, którzy z komunistami nie chcieli się “dogadywać”. Czekali na jakąś szansę, myśleli o tym, że może wybuchnie III wojna światowa. Władysław Anders na białym koniu jednak nie przyjechał.

Część z nich była chyba jednak świadoma, że tak się może stać, że prawdopodobnie nie przeżyją. A jednak trwali do końca. - Tak, trwali do końca. Ostatni z nich zginął w 1963 roku. Ludzie żyli sobie wtedy normalnie, a oni nadal walczyli w lesie. A było to już przecież tyle lat po śmierci Stalina czy po październiku 1956 roku…

W filmie “Popiełuszko. Wolność jest w nas” młody ksiądz Jerzy jest świadkiem ubeckiej obławy na oddział “leśnych”. Słyszy krzyki komunistów: “Bandyci!”, i pyta ojca: “Czy to są bandyci?”. Ojciec odpowiada: “Nie, synku”. Chłopiec pyta dalej: “Czy to są żołnierze?”. I słyszy odpowiedź: “Nie”. I po chwili: “To są rycerze”. Czy Pan także postrzega “żołnierzy wyklętych” jako reprezentantów polskiego ducha w najczystszej postaci? - Myślę, że tak. W mojej powieści jeden z bohaterów mówi do innego: “Podziwiam tych, którzy żyją prawem wilka, ścigani, odstrzeliwani, opluwani (…). Jesteście nadzieją, której ja niestety już nie dożyję”. Naszą rolą z kolei jest to, żeby o nich pamiętać. Na szczęście istnieją przebłyski nadziei, że pamięć ta zaistnieje w świadomości ogólnej. Najbardziej boli, że wciąż jeszcze można spotkać ludzi nazywających “wyklętych” faszystami. Na szczęście istnieją takie inicjatywy, jak zapowiadany film Jerzego Zalewskiego o “Roju” czy jak płyta zespołu “De Press” zatytułowana “Myśmy rebelianci”. Andrzej Dziubek zrobił świetną robotę. Byłem na koncercie De Press w Krakowie i widziałem, jak zachowują się pod sceną młodzi ludzie – aż mnie ciarki przechodziły ze wzruszenia. Kiedy z kolei na koncercie w Muzeum Powstania Warszawskiego starszy pan zaśpiewał piosenkę, którą znał z okresu leśnej partyzantki pt. “Niech się pani pomodli”, okazało się, że linia melodyczna tej piosenki jest prawie identyczna z tą, którą skomponował – nie znając jej wcześniej – Andrzej Dziubek. Jest w tym jakaś metafizyka.

Myśli Pan, że mimo wszystko patriotyzm w Polsce zdobywa kolejne przyczółki? - Jesteśmy Narodem, którego patriotyzm manifestuje się w chwilach tragicznych. Przykładem takiej manifestacji było to, jak zachowaliśmy się po 10 kwietnia. Kiedy widzimy takie zachowania, napełnia nas optymizm i nie były to wcale “demony patriotyzmu”, jak próbowano nam wmówić. Z drugiej strony – kiedy rozmawiam z gimnazjalistami, mówią mi, że więcej dowiedzieli się o historii z mojej beletrystyki niż z lekcji i z podręczników. Niedawno ukazał się także zbiór moich opowiadań o działaczach podziemia solidarnościowego “Wiktoria”. Dostałem wtedy bardzo miły list od gimnazjalisty, który jasno powiedział mi, że nie miał pojęcia o tym, jak w rzeczywistości wyglądał PRL. Znał go tylko z filmów Stanisława Barei i nie wiedział, że PRL był krajem totalitarnym – niezależnie od tego, czy rządził Bolesław Bierut, czy też Wojciech Jaruzelski.

A Jaruzelski zapraszany jest na salony…- Tak, i to jest straszne. Wojciech Jaruzelski zapraszany na salony, Czesław Kiszczak tytułowany jest człowiekiem honoru… Po 1989 roku Polacy nie umieli rozliczyć tego, co było wcześniej, i dopiero wtedy zacząć żyć na nowo. A my zastanawiamy się teraz, jak to się dzieje, że naszymi służbami specjalnymi czy dyplomacją wciąż mogą sterować dawni pracownicy lub współpracownicy Służby Bezpieczeństwa. Nikt nie wyobrażał sobie sytuacji, żeby po wojnie Niemcy przejęli aparat nazistowski. A u nas niektóre nazwy ulic pozostały takie, jakie były przed 1989 rokiem. Brak zmian tłumaczy się kosztami. Oszczędzamy, a potem ponosimy straty dużo większe. Nie możemy przecież mieszkać przy ulicy Nowotki, bez przesady. Nikt nie będzie mieszkał przy ulicy Goebbelsa w Berlinie.

A propos nazw ulic – widziałam ostatnio zdjęcie, na którym w nazwie ulicy Żołnierzy Wyklętych drugie słowo zostało zamalowane czerwonym sprayem. - Pewnie, niestety, zrobił to jakiś młody człowiek. Trudno się dziwić, jeśli młodym ludziom wciąż serwowane są opowieści o “faszystowskim” podziemiu antykomunistycznym wykonującym wyroki na ludziach za to, że nie podobał im się czyjś kształt nosa. Tak nie było. Ci żołnierze, kiedy wykonywali wyroki, to nie za to, że ktoś miał takie lub inne pochodzenie, ale dlatego, że był na przykład w komunistycznej bezpiece, partii, NKWD czy Armii Czerwonej. Nazywanie ich faszystami to skrajnie niesprawiedliwa ocena. To nie byli żadni faszyści, to byli patrioci. I to najwięksi, tacy, którzy nie zgodzili się na żadną formę współpracy z reżimem totalitarnym. Oni doszli do wniosku, że żadna forma współpracy z komunistami nie ma po prostu sensu. Premier Stanisław Mikołajczyk za to współpracował z nimi wtedy, kiedy w lasach wciąż jeszcze walczyli ludzie. Dziesiątki tysięcy “rebeliantów”.

Jakie przesłanie skierowaliby do polskiej młodzieży “żołnierze wyklęci” w 2011 roku? - Myślę, że powtórzyliby za mistrzem Józefem Mackiewiczem: “Tylko prawda jest ciekawa”. Dzisiaj nie musimy walczyć z zaborcami czy okupantami, ale musimy walczyć o prawdę – czy dotyczy ona Katynia 1940 roku, czy Smoleńska 2010 roku. To jest nasz obowiązek. Wielkie zasługi na polu przywracania pamięci o “żołnierzach wyklętych” ma fundacja “Pamiętamy”, Mariusz Kamiński i całe środowisko Ligi Republikańskiej, działające na wielu polach naszego życia społeczno-politycznego. Warto wymienić także katowickie stowarzyszenie “Pokolenie”, podobnie jak Liga wywodzące się z dawnych działaczy Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Wydaje ono z kolei choćby Encyklopedię “Solidarności”. Trzeba oddać hołd tym, o których warto pamiętać. Ta walka jest często naprawdę trudna.

Henryk Elzenberg twierdził, że miarą wartości walki nie jest to, czy zakończy się ona zwycięstwem czy klęską, ale wartość sprawy, jakiej ta walka dotyczy. Takie motto umieściła na swojej stronie internetowej fundacja “Pamiętamy”. - Dokładnie to zdanie przebija się także w mojej książce, nie pamiętam tylko, czy jako cytat, czy też jako wypowiedź któregoś z bohaterów. Najważniejsze jest to, żeby młodzi ludzie o tym wiedzieli. Podobnie jak w XX-leciu międzywojennym istniała pamięć o powstańcach styczniowych, a z kolei “żołnierze wyklęci” pamiętali o zwycięskiej wojnie polsko-bolszewickiej z 1920 roku. Wmawia się nam, że patriotyzm jest domeną wyłącznie ludzi starszych, w ten sposób przedstawia się to w mediach głównego nurtu. A tymczasem po katastrofie smoleńskiej “obudziło się” także wielu młodych ludzi. Dziękuję za rozmowę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
374
374 twierdzenia i?finicje,?le makroekonomi,?zrobocie, aktywne skutki zwalcania?zrobocia itp
Pomiary napiec zmiennych id 374 Nieznany
374
2007 08 15 Dec nr 374 MON Pieśń reprezentacyjna WP I Brygada
plik (374)
MPLP 374;375 19.05.;31.05.2013
1 (374)
374
avt1010 przedwzmaniacz 2 374
colloquial amharic 324 374
Pomoc spo eczna dla stud id 374 Nieznany
374 375
374

więcej podobnych podstron