761

Chodakiewicz: Narcosendero Gdy w 1992 r. peruwiańskie siły bezpieczeństwa ujęły przywódcę maoistycznego Świetlistego Szlaku (Sendero Luminoso), profesora Abimaela Guzmana (przewodniczący Gonzalo) władze sądziły, że to koniec rewolucji, a już na pewno tego ruchu. To samo stwierdzono po ujęciu następcy Guzmana, czyli Oscara Ramireza Duranda (towarzysz Feliciano) w 1999 r. oraz w tym roku – w lutym, marcu i kwietniu 2012 r., gdy w ręce policji wpadło trzech wysokich stopniem maoistów, a w tym towarzysz Artemio.  W 1999 r. Senderos podzielili się na dwie grupy. Mniejsza, około 150 rewolucjonistów, operuje w górnej części doliny Huallaga a większa, około 500 radykałów, w dolinie rzek Ene i Apurimac. Tą pierwszą do niedawna dowodził tow. Artemio, który pozostaje wierny Guzmanowi. Ta druga walczy pod komendą towarzysza Jose, który odciął się od Guzmana i potępia rzezie chłopów (campesinos), które miały miejsce szczególnie przed 1992 r., oraz okresowe zawieszenia broni, na które zgadzał się tow. Artemio od 1999 r. Przypomnijmy: rewolucja zaczęła się w 1980 r. gdy Guzman i jego studenci opuścili uniwersytet i podjęli walkę terrorystyczną. Mordowali każdego, kogo uznali za wroga ludu. Rekrutów brali spośród niepiśmiennych chłopów, głównie Indian. Dwadzieścia lat po ujęciu Guzmana odłamy maoistowskiej partyzantki kontrolują pewne połacie kraju. Zmieniły taktykę, stały się łagodniejsze w stosunku do ludności cywilnej. Koncentrują się zwykle na celach militarno-policyjnych. No i na narkotykach. Kokaina jest niezwykle ważna dla maoistów. Utrzymują się z jej sprzedaży. A jednocześnie dzięki transakcjom handlowym uzależniają od siebie chłopów. Senderos mają gotówkę. Chłopi są biedni. Nawet, jeśli nienawidzą maoistów za popełnione przez nich zbrodnie, chcą sprzedać wyhodowane przez siebie płody. Senderos kupują na pniu zbiory koki, którą przetwarza się na pastę, z której uzyskuje się kokainę. W 2007 r. Peru wyprodukowało około 210 ton czystej kokainy. W 2011 r. na produkcję przeznaczono ponad 61 000 hektarów ziemi. To więcej niż w Kolumbii. 75 proc. peruwiańskiej produkcji kokainy pochodzi z górnej części doliny Huallaga i doliny rzek Ene i Apurimac. Przejęcie tych zbiorów pomaga również maoistom nawiązywać i utrzymywać kontakty z kartelami. To one przerzucają kokainę z Peru na rynek, a ich kanały sięgają USA. Płacą Senderos nie tylko za dostarczane narkotyki, ale również za ochronę przed siłami bezpieczeństwa Peru. Na dodatek rewolucjoniści zdzierają z chłopów podatki, myto i opłaty za „protekcję” podczas produkcji koki. Cały ten proces wytwórczo-handlowy to dla Świetlistego Szlaku czysty zysk. (Nota bene, pionierem takiego systemu jest kolumbijski lewacki FARC). Jest to naturalnie system pasożytniczy, wyzyskujący przede wszystkim chłopów. To też przykład, jak socjaliści, nawet niebędący formalnie u władzy, specjalizują się w prześladowaniu ludu. Paradoksem jest to, że obie frakcje Sendero Luminoso obiecują zbudować w Peru socjalizm, ale polegają na czarnym (wolnym) rynku narkotykowym i jego instytucjach, aby ten wiodący system zbudować. Jak tego chcą dokonać? Kiepsko im idzie na polu walki. Od 2008 r. zabili 65 żołnierzy i najemników, ostrzelali 25 helikopterów rządowych – z różnym skutkiem. Ostatni sukces odnieśli w marcu w Kepachiato, gdy porwali 30 pracowników szwedzkiej firmy Skanska. Chcą ich wymienić za tow. Artemio (albo wyłudzić 10 milionów dolarów). Od czasu do czasu wpadają do małych miast i spędzają ludność na masówki, ględząc o pokoju i „rozwiązaniu politycznym”. Niedawno na przykład przeprowadzili akcję w Campanilla – na dwustu domach wymalowali czerwoną farbą sierpy i młoty – swój znak. Potem rozdawali ulotki w Pucayacu. Ale z tego władzy nie będzie. Dlatego od całkiem niedawna Senderos inwestują w legalną przybudówkę rewolucji – Movadef. Ruch na rzecz Amnestii i Praw Podstawowych (Movadef) powstał w 2009 r. Stworzyli go inteligenci, prawnicy Guzmana oraz inni radykałowie, a w tym Walter Humala, kuzyn prezydenta Peru. Członkami są w 30 proc. weterani rewolucji (głównie byli więźniowie polityczni wywodzący się z Sendero Luminoso) oraz nowi rekruci, zwykle osoby bardzo młode i idealistyczne. Aby się zarejestrować jako partia polityczna zebrali 360 000 podpisów pod petycją. Rzekomo odżegnują się od przemocy. Ich program jest dość standartowy, lewacki, pełny pustych sloganów. Walczą o prawa „ludu pracującego, dzieci i kobiet”. Żądają amnestii dla wszystkich więźniów odbywających kary z powodu wojny domowej i rewolucji w Peru. I obiecują ustanowić państwo marksistowskie. Władze podejrzewają, że działalność Movadef finansują narkopieniądze. Pojawiają się też raporty, że Senderos zaczynają się zabijać w przepychankach o kontrolę nad uprawami koki oraz trasami je łączącymi. Na przykład w styczniu 2012 r. tow. Jose wysłał bojówkę, która miała zlikwidować tow. Artemio. Do dziś frakcje prowadzą przeciw sobie akcję propagandową.  Jedyne, co oba odłamy maoistów jednoczy i napędza im zwolenników spośród chłopów to prowadzona przez państwo akcja niszczenia zbiorów koki. Dopóki nie wprowadzi się alternatywnych upraw sytuacja nie zmieni się. A upraw takich nie ma. Jeszcze przed 40 laty chłop mógł godnie żyć, sprzedając kawę i herbatę. W tej chwili nie ma na to już popytu. Na kokainę tak. Jedno jest pewne. Sendero Luminoso dostosowuje się do nowych warunków. Ma potencjał, aby zostać najpotężniejszym kartelem kokainowym Ameryki Łacińskiej. Na władze na razie widoki są marne. Jan Marek Chodakiewicz

Czerwona księżniczka Gdy wchodzi do restauracji hotelu Campanile w Katowicach, wszyscy patrzą tylko na nią. Tego dnia włożyła bluzkę w kwiaty od francuskiego p r o j e k t a n t a . Ciemne, proste włosy spadają na ramiona.

– Jestem gotowa, pytajcie – mówi. Słyszą ją wszyscy i dyskretne szepty zamierają. Na moment, po chwili rozlegają się głośniej niż poprzednio. Prof. Ariadna Gierek-Łapińska nie zwraca na to uwagi. Przywykła. Od pół wieku zawsze jest w centrum wydarzeń. Zaczęło się w 1963 roku, gdy została synową pierwszego sekretarza PZPR Edwarda Gierka. Próbowaliśmy umówić się z nią od 7 marca 2007 roku. Wtedy wieczorem cała Polska oglądała w „Faktach” jej białą, koronkową bieliznę. Pijana wyjęła z torby majtki i pokazała reporterom. Potem zaprzeczała, że piła, odmawiała leczenia, straciła prawo do wykonywania zawodu, zwolniono ją ze szpitala, który budowała przez ostatnie 30 lat. Strącono ją z piedestału. Czerwona księżniczka, wszystko miała podane na tacy, sprawiedliwości stało się zadość – mówiono. Nic nowego, od czterech dekad ludzie powtarzają te same obelgi i te same plotki. Ariadna Gierkowa nigdy ich nie komentowała. Po trzech latach namawiania zgodziła się w końcu opowiedzieć nam o swoim życiu. Życiu czerwonej księżniczki PRL-u.

*** PRYWATNE życie rodziny Edwarda Gierka, pierwszego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach, otaczała zasłona milczenia, ale na Śląsku i tak wszyscy wszystko wiedzą. Wybranką Adama, najstarszego syna Gierków, została młoda lekarka, rozwódka. Bardzo ładna. Wszyscy są ciekawi synowej sekretarza: jakie ma buty, sukienkę, jaką bluzkę. Ile to kosztowało? Mówi się, że Ariadna jeździ z teściową na zakupy do Paryża, kąpie się w kryształowej wannie i tak naprawdę jest córką Leonida Breżniewa. Ona nie zaprzecza, choć opowieści są wyssane z palca. Z Gierkami jeździ do Wiednia, ale nie na zakupy. To, co ma w kieszeni, ledwie wystarczy na kawę. Oglądanie wystaw wiedeńskich sklepów nic nie kosztuje. Patrzy na sukienki, bluzki, garsonki, wyjmuje notatnik, ołówek i kopiuje. W Polsce kupuje materiał i razem ze szkicami zanosi do krawca. Ariadna ma talent do rysowania, jeszcze w liceum chciała zostać malarką, ale ojciec (wcale nie Leonid Breżniew, lecz agronom Teodor Zankowicz) zabronił.

– Obrazy ci chleba nie dadzą – mawiał.

– A medycyna zawsze. Kazał iść córce do urzędu pracy i sprawdzić, jakie specjalności medyczne są najbardziej poszukiwane. Na przełomie lat 50 i 60 brakowało okulistów. Jaka była ówczesna polska okulistyka? Mikrochirurgia oka nie istniała. Zaćmę operowało się dopiero wtedy, gdy źrenica stała się szara. Na zabieg można było czekać pięć lat, albo tylko rok. Najpierw trzeba było jednak oślepnąć. Sam zabieg to tortura – soczewkę wyszarpuje się z oka. Strasznie boli, a pacjentom wstrzykuje się znieczulenie do gałki ocznej, ranę zszywa nićmi, trzeba czekać, aż się wygoi. Mikrochirurgia, którą pod koniec lat 70 wprowadza na sale operacyjne Ariadna Gierek, to dzisiaj standard. Cięcie jest tak małe, że oko wystarczy znieczulić kroplami. Usunięcie zaćmy i wszczepienie sztucznej soczewki trwa ledwie kilka minut. I najważniejsze – nie boli! – Sukces smakuje gorzko. Do dzisiaj słyszę: osiągnęła wszystko dzięki temu, że była synową Gierka. Otoczył ją parasolem, usuwał z jej drogi wszystkie przeszkody. Bzdura! – mówi. To boli ją bardziej niż złośliwe plotki.

*** DRUGIE małżeństwo nie spełniło jej oczekiwań. Na zdjęciach rodzinnych Adam nigdy nie trzyma jej za rękę, nie obejmuje, nie całuje.

– Nie czułam się kochana – mówi. Rozwodzi się. Czy to wtedy zaczęła pić? Wcześniej też nie brakowało okazji. Jej klinika przyciąga tłumy pacjentów, każdy chce dostać się do słynnej Gierkowej. W kolejce czekają znani aktorzy, działacze partyjni, koledzy lekarze. Mówią, że tylko ona może uratować im wzrok, że przecież jest wszechmocna, a ona wie, że to nieprawda i potwornie się boi. A może problemy z alkoholem zaczną się jeszcze później, gdy z trzecim mężem, Tadeuszem Łapińskim, także kolegą ze szkoły, otwierają prywatną praktykę? Przez gabinet przy ul. Dworcowej w Katowicach codziennie przewija się około stu pacjentów, każdy zostawia w kasie 100 zł.

– Napiszcie wszystko, bez znieczulania

– Gierek-Łapińska mimo szeptów i spojrzeń siedzi prosto i głowę trzyma wysoko.

– Czy to wielkie pieniądze panią zepsuły? – zaczynamy.

Fragmenty biografii Jesień 1962 roku. Adam Gierek wpada do Ariadny równie często jak Leszek, kolega ze studiów. Obaj mają poważne zamiary, ale to Adam oświadcza się pierwszy, przywozi ze Związku Radzieckiego złoty zegarek.

Ariadna prosi o czas na zastanowienie. Decyzję podejmuje babcia, Agata Falkowska z domu Mostowicz. Dobra rodzina, bogata, ród arystokratyczny, ale Agata na swoje nieszczęście zakochała się w księgowym. Myślała, że miłość wszystko tłumaczy, ale wybucha skandal. Rodzina Mostowiczów odcina się od zakochanych. Agata bardzo kochała męża, ale chyba mu nie wybaczyła upokorzenia. Nigdy nie wyzbyła się arystokratycznych nawyków. Zwykle jej mąż szorował podłogi, a ona sobie leżała. Naturalnie to ona rządzi w domu. Cierpi, że jej córka Klara zamiast lekarza wybiera prawosławnego teologa i agronoma Teodora Zankowicza. Bez przerwy wypomina Klarze, że miałaby słodkie życie, gdyby wyszła za lekarza. Teodora nie ceni. Po wojnie Klara dostaje pracę w mleczarni. Agata nie może tego znieść. Nie dopuści, by jej wnuczki: Ariadnę i Tatianę, spotkał równie podły los. Wysyła je na lekcje rytmiki, bo panienki z dobrego domu muszą się z gracją poruszać. Teraz namawia Ariadnę, żeby rzuciła Leszka i brała Adama. – Z Adamem będziesz miała słodkie życie – mówi.

– Ale ja nie wiem, czy go kocham – protestuje wnuczka. Babka Agata prycha na miłość.

– Co miłość ma do rzeczy? Miłość przyjdzie z czasem – pociesza. Próbuje wszystkiego: – Adam jest wyższy od Leszka, a ty nie lubisz niskich.

Szepcze: – Przywiózł ci zegareczek, kocha cię, na pewno nie będzie się rozglądał za innymi dziewczynami. Patrząc na swojego zięcia Teodora, napomina: – Nie popełniaj tego samego błędu, co mama. Gdyby nie wyszła za ojca, tylko za doktora Juszkę, nie musiałaby pracować w mleczarni. Dwa tygodnie później Ariadna odpowiada Adamowi. Odda mu rękę. Babka Agata promienieje. Postawiła na swoim. Ariadna zabezpieczona, wchodzi do nowej arystokracji. Co miłość

ma do tego (...)?

*** ADAM przedstawia rodzicom swoją narzeczoną. Ariadna strasznie się denerwuje. Już wie, kim jest rodzina Gierków. A ona? Biedna jak mysz kościelna. Gierkowie będą pytać, kim jest. Co im odpowie? Na pewno, że jest studentką Śląskiej Akademii Medycznej imienia Ludwika Waryńskiego. Do niedawna mieszkała w akademikach z czerwonej cegły, ocienionych rozłożystymi kasztanowcami. Pokój zajmowała z Joasią Kozłowską (później została anestezjologiem). Czy Gierkowie będą tym zainteresowani? A tym, że lubi przedmioty teoretyczne, a boi się interny? Bada pacjentów, osłuchuje, wykładowca każe interpretować szmery, ale ona nigdy nie jest pewna. Boi się, że postawi złą diagnozę. Woli chirurgię, bo od razu widać efekt, ale o chirurgii ogólnej nie ośmieli się wtedy marzyć chyba żadna kobieta.

Ariadna celuje w okulistykę. O szalonym życiu studenckim na pewno nic nie powie, bo niewiele o nim wie. Na medycynie jest inaczej niż na innych kierunkach. Rano wkuwanie, potem zajęcia, wieczorem wkuwanie. Kto oblewa egzamin – wylatuje. Stypendia naukowe ledwo wystarczają na utrzymanie. Ariadna i Joasia kupują margarynę, chleb, smalec i ogórki. Od święta jedzą obiad w stołówce. Chcą dobrze wyglądać, ale na kosmetyki nie mają pieniędzy. Robią, więc maseczki z ogórków, a na zajęciach z farmakologii kremy. Trzyprocentowy kwas borny mieszają z gliceryną i gotowe – najlepszy krem nawilżający. Czy Gierkowie zechcą słuchać o śmierci mamy? I czy wypada tym epatować? Dla niej to historia najważniejsza. Mama zmarła młodo, miała 48 lat. Chorowała na serce. Niedomykalność i zwężenie zastawki dwudzielnej. Była księgową w Zakładach Mleczarskich w Katowicach. Kiedyś na ul. Wieczorka w centrum miasta została napadnięta przez grupę wyrostków. Poturbowali ją, miała wstrząśnienie mózgu, pojawiła się padaczka. Lekarz wysłał ją do sanatorium do Lądka-Zdroju. W dniu, w którym tam przyjechała, zamknęła za sobą drzwi i upadła. Tak umarła. Na drugi dzień Zankowiczowie dostali telegram. Trzeba było załatwiać samochód, trumnę. Ariadna z ojcem pojechali po mamę. Leżała w prosektorium. Ariadna zastukała w okno, jakaś kobieta wpuściła ją do środka. Lekarz, dowiedziawszy się, że jest studentką medycyny, zaproponował Ariadnie udział w sekcji. A jeśli Gierkowie zapytają, dlaczego się na to zgodziła? Co odpowie? Że była w szoku? Że nie powinna patrzeć na sekcję zwłok własnej matki? Że ojciec, zaniepokojony, stukał w okno, dopiero wtedy oprzytomniała i uciekła z prosektorium? Że ten obraz wciąż ją

prześladuje? Może lepiej o tym nie mówić. Wystarczy tyle, że mama zmarła młodo i leży w Sosnowcu na cmentarzu prawosławnym, a tato od razu zarezerwował sobie miejsce obok niej. I o tym, że żyją tylko z emerytury taty, w domu bieda, więc kupuje jeden kotlet schabowy z kostką, mięso odcina, na kościach gotuje krupnik, a kość z zupy dokładnie obgryza. Nie, o tym też nie wypada. No, więc ograniczy się do informacji następującej: mieszka z ojcem, młodszą siostrą Tatianą i babką w dwupokojowym mieszkaniu komunalnym. Miała już męża, a teraz nie ma nic. Jak Gierkowie przyjmą rozwódkę? Zjada ją stres, więc Ariadna niewiele pamięta z tej wizyty. Tyle, że pierwszy sekretarz KW PZPR mieszkał z żoną Stanisławą na pierwszym piętrze kamienicy w jednej z uliczek odchodzących od Kościuszki, że mieszkanie było trzypokojowe, z dużą kuchnią i łazienką, urządzone raczej skromnie. Żadnych antyków. Nic, co by się rzucało w oczy. Raczej jak u innych – wersalka, meblościanka, fotele. Zaskoczyło ją to. Stanisława Gierek podała kawę i ciasto, które sama upiekła. Gierkowie zapytali o pierwszego męża. Odpowiedziała mniej więcej tak: Mojego pierwszego męża, Jeremiego Czaplickiego, poznałam na studiach, był adiunktem, oblałam u niego egzamin z histopatologii. Musiałam mu się spodobać, bo wkrótce potem poprosił mnie o rękę. Nie wiem, dlaczego zgodziłam się na ten związek, na pewno go nie kochałam. Miałam tylko 21 lat, nie potrafiłam myśleć rozsądnie. A może chciałam się wreszcie zbuntować, nie być już posłuszną, ułożoną córką tatusia? Marzyłam o niezależności. Jeremi był starszy ode mnie o 8 lat. Mieszkał w Katowicach na Mikołowskiej ze swoją mamą i babcią, wychowywany bez ojca, który wcześnie zmarł. Już na weselu babcia Jeremiego zapytała mnie, czy wiem, co zrobiłam. A potem dodała: „Dziecko, uciekaj z tego domu jak najszybciej”. Czy miała odwagę powiedzieć, że matka Jeremiego była kierowniczką biblioteki i dom trzymała twardą ręką? Że nie dawała nikomu odetchnąć, do wszystkiego się wtrącała, nie mogłyśmy się dogadać? Powie to nam wiele lat później: – Byłam przyzwyczajona do dyscypliny w domu, ale nie aż do takiej! Awantura, że ścierka źle

odłożona, że talerz nie na swoim miejscu, kolacja źle podana. Wieczne pretensje. Wytrzymałam trzy miesiące. Z Jeremim nie zdążyliśmy się dobrze poznać. Pragnął ciepła, pieszczot, przytulania, nie dawałam sobie z tym rady. Cierpiałam psychicznie. Bałam się powiedzieć rodzicom, że popełniłam błąd i chcę rozwodu. Wyniosłam się do koleżanki, która mieszkała na ul. Wieczorka w trzech pokoikach z mężem i dwójką dzieci. Była ode mnie starsza, bardziej doświadczona, rozumiała mnie. Po kilku tygodniach zebrałam się na odwagę i powiedziałam tacie o moich kłopotach. Bardzo się ucieszył, że chcę opuścić Jeremiego. Powiedział: „Ale ja, dziecko, nie wiem, jak się takie sprawy załatwia, trzeba ściągnąć jednego z braci mamy”. Poprosił Aleksandra, który pojechał do mojego męża, żeby się z nim rozmówić. Cztery miesiące potem byłam wolna. To, co powiedziała, Gierkom wystarczy, są zadowoleni. Ariadna będzie wkrótce lekarką, Adam inżynierem. Na pewno im się razem ułoży, jakby co, to pomogą młodym. O pierwszym mężu przyszłej synowej nigdy więcej nie wspomną (...).

*** WAKACJE zawsze na Krymie, co roku w tej samej willi, w tym samym pokoju. Łóżka, stolik, fotele. Bez przepychu. Na stołach żadnych rarytasów – suszona słonina, barszcz ukraiński. Kto głodny, ten się naje, kto chce utrzymać sylwetkę, ten utrzyma. Jerzy Gierek: – Ojciec lubił Krym. Miał pylicę, a tamto powietrze bardzo mu służyło. Prosiłem: pojedźmy raz gdzieś indziej, choćby do Mongolii, ale ojciec nie chciał słuchać. Krym i już. Plaża kamienista, ale woda w Morzu Czarnym ciepła. Kąpiele, jazda na nartach wodnych, opalanie. Ochroniarze zajmują się dziećmi, uczą je pływać, grają z nimi w piłkę. Można powiedzieć: raj. Ale już za trzecim razem nuda (...).***

Wstanie wojennym musiałam sobie przypomnieć, czego mnie nauczyła mama – wspomina Ariadna. – Jak zdobyłam kurczaka, wykorzystałam go do najdrobniejszej kosteczki. Potrafiłam tak gospodarować, że wystarczał mi na tydzień. Sama piekłam bułki. W kolejkach też stałam, ale tylko na początku stanu wojennego, potem już nie musiałam. Podpisałam umowę z uzdrowiskiem w Iwoniczu-Zdroju. Co 5, 6 tygodni jeździłam tam na nieodpłatne konsultacje. Zaczynałam w piątek po południu i przyjmowałam pacjentów do północy. W sobotę śniadanie o 7 rano, a potem znów pacjenci, nawet do 2 w nocy. W niedzielę wyjazd. W dwa dni załatwiałam całe Krosno, Iwonicz i część Rzeszowa. Ludzie nie płacili za wizytę, ale przynosili kawę, alkohol, kurczaka, gąskę, wędliny... Wchodziłam do sklepu w Krośnie, a za ladą moja pacjentka: – Kochanieńka, rzucili kasztanki, ile zważyć? Pilnowałam, żeby nie jeść czekoladek, bo nie chciałam przytyć, ale się brało, na wymianę. Kości dla psów zawsze miałam w kilku sklepach odłożone, dyrektor fabryki ogórków, co jakiś czas podsyłał mi beczułkę swoich wyrobów. Do Iwonicza jechałam przez Tarnów. Kierowniczkę sklepu mięsnego w tym mieście operowałam na jaskrę, kierowniczce innego usuwałam zaćmę. Dzwoniłam, że w piątek będę

w Tarnowie, wchodziłam od razu na zaplecze, dawałam jej kartki na mięso, a ona odcinała wielki kawał schabu. „Bierz, jak dają”, śmiała się. Na miesiąc wystarczało. Robiłam kotleciki mielone, a z kości krupnik. W Tarnowie dobrze mnie znali, wszystko miałam. W Katowicach zaś układ w domu handlowym „Zenit”. Kierowniczka sklepu trafiła do mnie na Francuską. Dobrze się nią zajęłam. Mówiła potem: „Jak czegoś będzie pani potrzebować, proszę się zgłosić od razu do mnie”. Skorzystałam z oferty. Wódkę zamieniałam na talony na benzynę i lali mi na stacji pełny bak. A w Iwoniczu, w zamian za konsultacje, miałam darmowe pobyty w sanatorium. Sauna, basen, masaże (...).

*** TOWARZYSKI skandal, lekarze na Śląsku nie mówią o niczym innym. Na korytarzach, w gabinetach, na przyjęciach powtarzają szeptem: Gierkowa ma kochanka. Mieszka u niej, zawładnął nią, okręcił wokół palca. Jest pikantnie, bo to prawnik, mąż dr Wandy Romaniuk, okulistki z kliniki Gierkowej. Co będzie z tym małżeństwem? Czy Gierkowa nie ma skrupułów? Łamie ludziom życie, nie dba o konsekwencje? Prof. Gierek-Łapińska: – To nie moja wina, tylko jego. Biegał za mną jak pies, nie dawał spokoju. Ale jak przeskoczył przez płot mojego domu, pozwoliłam mu u mnie zostać. Co miałam robić? Zresztą, to nie był poważny związek. Mieszkał u mnie tylko trzy miesiące. To mężczyzna, który obie nas skrzywdził. – Środowisko drżało z emocji – opowiada jedna z lekarek, która pracowała wtedy na Francuskiej. – Zamieszkała z facetem, który był w niej szalenie zakochany i niesamowicie zazdrosny. Tak bardzo, że nawet do niej strzelał. Dr X (tylko proszę nie podawać mojego nazwiska): – Kula drasnęła skórę pani profesor, mój kolega zakładał jej szwy. Po cichu, ona nie chciała tego nagłaśniać. Nie złożyła skargi na policję. Profesor Y (w tej sprawie prosi o anonimowość): – Pani profesor Gierek rozbiła małżeństwo Wandy Romaniuk, a potem wszystkim mówiła, że to

był tylko flirt. Widać było, choć nigdy się do tego nie przyznała, że sumienie ją gryzie. Jest z tych, którzy najpierw kogoś skrzywdzą, a potem przez całe życie starają się to naprawić. Ariadna opowiada nam, jak ciężko jej było po rozwodzie z Adamem, że sama musiała się starać, żeby utrzymać dom i córkę, która studiowała w NRD. Nagle wtrąca: – Ale nawet w najtrudniejszych czasach potrafiłam się dzielić. Dorabiałam w Spółdzielni Lekarzy Specjalistów. Przyjmowałam na ul. Mickiewicza w Katowicach, w poradni okulistycznej. Wanda też już była po rozwodzie, została z małym

dzieckiem. Żal mi jej było. Spółdzielnia wypłacała lekarzom 26 proc. wypracowanych zysków. Podzieliłam się z nią dyżurami, obie miałyśmy przynajmniej po 13 proc. Prof. Romaniuk zaskoczona: – Nigdy nie pracowałam w żadnej spółdzielni (...).

*** OTWARCIE szpitala na Ceglanej w sierpniu 1990 roku. Bez pompy, bez ważnych gości. Rok po wolnych wyborach, wszystko jeszcze w ruchu. Kto wróg, kto sojusznik? Rośnie wpływ Kościoła. Scenariusz otwarcia: msza święta, którą odprawi katowicki biskup Damian Zimoń, poświęcenie kaplicy, spotkanie biskupa z personelem i chorymi, zwiedzanie oddziałów. Rektor Mariusz Kamiński, agnostyk, czuje się nieswojo: – Nie powiedziała mi, że to będzie uroczystość religijna. Stałem w tłumie księży i myślałem, że są jednak granice, bo jeśli ktoś wybiera pewien światopogląd, to nie powinien go tak jawnie łamać. Chciałem wyjść, ale przecież byłem rektorem. Nie reprezentowałem siebie, lecz uczelnię. Ta msza i woda święcona potwierdziły ogromną umiejętność pani profesor do łapania wiatru historii. Jest, więc tak, jak sobie wymyśliła. Prof. Ariadna Gierek czeka na biskupa w progu szpitala z bukietem białych róż. Przedstawiciel lekarzy „gorąco prosi ekscelencję o poświęcenie kaplicy”. Wytypowana pielęgniarka całuje biskupi pierścień: „Zapewniamy ekscelencję o pracy dla każdego chorego, którego opatrzność Boża nam zsyła”. W imieniu pacjentów mężczyzna w piżamie: „Niech posługa biskupa pomoże nam w dźwiganiu codziennego krzyża cierpień”. Biskup przemawia: – Otwarcie tego tak potrzebnego szpitala to ogromne wydarzenie dla całej społeczności Katowic. Poświęcę teraz jego mury. Będę się modlił o błogosławieństwo dla dyrekcji i naszych chorych. Ariadna Gierek w pierwszym rzędzie, obok rektor uczelni Marcin Kamiński, do niedawna w PZPR. On milczy, zmieszany. Ona śpiewa psalm: „Pan nas obroni tak jak pasterz owce” i „Boże, coś Polskę”. Ariadna z przejęciem słucha kazania arcybiskupa: – Kiedyś dałem do rąk Ewangelię kobiecie, która wcześniej jej nie czytała. Uderzyło ją to, że Chrystus tak często leczy chorych, także ich oczy. O niewiasto! Wielka jest twoja wiara, niech ci się stanie, jak chcesz.

JUDYTA WATOŁA, DARIUSZ KORTKO, CZERWONA KSIĘŻNICZKA, Wydawnictwo AGORA. Cena 39,90 zł. Książka ukaże się 15 maja.

Gry świadków koronnych Marek Papała zginął przypadkowo z rąk bandytów, którzy chcieli ukraść jego samochód – to nowa teza prokuratorów zajmujących się sprawą. Opiera się na zeznaniach świadka koronnego, który obciąża swoich byłych kompanów, w tym byłego świadka koronnego, który przez wiele lat wskazywał, jako zabójców inne osoby.

W nowej wersji zdarzeń kluczową osobą jest Igor M. ps. „Patyk” – wywodzący się z grupy mokotowskiej lider gangu kradnącego samochody (działał na Mazowszu i na Śląsku). Wcześniej nazywał się Igor Ł., ale zmienił nazwisko. W sprawie zabójstwa generała Marka Papały pojawił się on przypadkowo. Jesienią 2000 roku „Patyk” został zatrzymany przez stołecznych policjantów w chwili, kiedy kradł luksusowe auto. Nastąpiło to w wyjątkowo niekorzystnym momencie. Był wówczas skonfliktowany z większością swoich kolegów z półświatka. – Jak zwykle poszło o pieniądze – wspomina policjant z CBŚ, który był członkiem grupy wyjaśniającej śmierć Marka Papały. – „Patyk” oszukał swoich kolegów

i nie rozliczył się z nimi. Aby uniknąć konfrontacji z byłymi wspólnikami, w styczniu 2001 roku zdecydował się na współpracę z policją i otrzymał status świadka koronnego. Podczas swoich zeznań opisał szczegółowo ponad 100 kradzieży aut w Warszawie w ciągu ostatnich lat. Zapamiętał doskonale nie tylko sprawców, lecz również modele i numery rejestracyjne kradzionych aut. Policjanci z Komendy Stołecznej zajmujący się zwalczaniem przestępczości samochodowej porównali jego zeznania z innymi zabezpieczonymi dowodami, m.in. z odciskami palców i nagraniami z kamer. Efektem śledztwa była wielka akcja przeprowadzona 18 grudnia 2001 roku przez warszawską specgrupę policyjną „Gepard” przy współpracy z pododdziałem antyterrorystycznym. Nad ranem w czasie spektakularnych akcji zatrzymano szefów szajek kradnących samochody, złodziei i paserów. Do aresztów trafiło kilkadziesiąt osób. W ten sposób unicestwiono najważniejsze szajki złodziejskie w stolicy. Kradzieże pod ochroną policji Za współpracę z policją i sypanie kolegów w świecie przestępczym grozi kara śmierci. Dlatego „Patykiem” zaopiekował się Wydział Ochrony Świadka Koronnego CBŚ. Szybko wybuchł skandal. Rok po akcji Komendy Stołecznej, późną jesienią 2002 roku, „Super Express” ujawnił, że „Patyk” już, jako świadek koronny nadal kradnie samochody. Było mu o tyle łatwo, że jego najważniejsikonkurenci siedzieli w więzieniach (trafili tam głównie wskutek jego zeznań). Co równie ważne: „Patyk” w czasie swoich zeznań pomówił kilku policjantów o współpracę z gangsterami. Stwierdził, że przyjmowali oni pieniądze od złodziei w zamian za informacje na temat planowanych działań policji. Drobiazgowe śledztwa wykazały, że była to nieprawda. Jeden z policjantów był na urlopie nad morzem w czasie, kiedy zdaniem „Patyka” miał przyjmować pieniądze. – Zgłosiłem sprawę do prokuratury i na policję – opowiada „Angorze” pomówiony funkcjonariusz. – Sprawie ukręcono łeb, bo „Patyk” to był świadek koronny i było odgórne polecenie, że nie wolno go ruszać, bo dużo wie i dużo sypie. Ostatecznie sprawy nie wyjaśniono, funkcjonariusz został zmuszony do odejścia z pracy. A Igor Ł. nadal kradł samochody.

Tajemnica dnia zbrodni Okazało się, że „Patyk” sypał nie tylko złodziei samochodowych. Już, jako świadek koronny opowiedział prokuraturze o tym, co wydarzyło się 25 czerwca 1998 roku. To właśnie wtedy zastrzelony został komendant Marek Papała. „Patyk” zeznał, że tego dnia był na parkingu pod blokiem na Służewcu. Siedział w samochodzie i obserwował okolicę. Wypatrywał samochodu, który można byłoby ukraść i szybko sprzedać znajomym paserom. Ł. przestraszył się, gdyż na parkingu zauważył dwóch uzbrojonych mężczyzn. Nie wiedział, kim są, a bał się wejść z nimi w konfrontację. Czekał, aż odjadą. W pewnym momencie zauważył, że jeden z tych mężczyzn oddał później strzał do kierowcy samochodu. Kierowcą tym był Marek Papała. W snajperze Igor Ł. rozpoznał Ryszarda Boguckiego (przed sądem zgodził się, aby podawać jego nazwisko). Wymiar sprawiedliwości potraktował te zeznania bardzo poważnie. 22 lutego 2002 roku sąd orzekł areszt tymczasowy dla Boguckiego jako podejrzanego o zabójstwo generała Marka Papały. Bogucki odpowiada dziś przed Sądem Okręgowym w Warszawie za nakłanianie innego gangstera do zabójstwa Papały. Nie przyznaje się do winy. Jednym z głównych dowodów obciążających są zeznania „Patyka”. Istotny jest jeszcze jeden szczegół:

policjanci z CBŚ dobrze wiedzieli, że „Patyk” to osobisty i mafijny rywal Boguckiego. Wskazując go jako zabójcę Marka Papały, „Patyk” mógł wyeliminować swojego przeciwnika i sprawić, że na wiele lat trafi do więzienia.

– To stara, sprawdzona metoda, często stosowana w półświatku – mówi Zbigniew Wróblewski, emerytowany oficer CBŚ.

– Bandyta wykorzystuje status świadka koronnego, aby pogrążyć swoich rywali i tych, którzy mogą zagrozić jemu

i jego rodzinie. Znaki zapytania „Patyk” zeznał, że Bogucki, który strzelał do Papały, miał wspólnika. Nie był jednak w stanie go rozpoznać ani nawet opisać jego wyglądu. Gdyby to zrobił, byłoby znacznie łatwiej zweryfikować tę wersję zdarzeń. „Patyk” twierdził, że zapamiętał dobrze twarz Boguckiego, jednak miał stać kilkanaście kroków od niego, a na parkingu było już ciemno. Regułą jest, że mafijny snajper, który wykonuje wyrok, robi to sam,ma wcześniej upewnia się, że nie ma żadnych przypadkowych świadków. Czy to możliwe, aby Bogucki – człowiek wyjątkowo inteligentny – wziął sobie wspólnika, ewentualnego świadka, który później mógłby go pogrążyć zeznaniami? Czy to możliwe, aby wcześniej nie sprawdził, czy na parkingu są przypadkowe osoby – potencjalni świadkowie zbrodni? Sam Bogucki przedstawił alibi, z którego wynikało, że feralnego dnia nie było go w Warszawie (miał być nad morzem) i zaproponował poddanie się badaniom na wykrywaczu kłamstw. Prokuratorzy nie sprawdzili wówczas jego wersji i nie przebadali go na wykrywaczu kłamstw. Natomiast zeznania „Patyka” potwierdzili zeznaniami Piotra W. – świadka koronnego współpracującego z CBŚ, który zeznał, że w areszcie słyszał, jak Bogucki przechwalał się, iż zastrzelił Papałę. Były wspólnik – Zeznania Igora Ł. można potwierdzić tylko w jednym punkcie: w chwili śmierci Marka Papały był rzeczywiście na parkingu pod blokiem na Służewcu – mówi „Angorze” policjant, były członek grupy powołanej do wyjaśnienia zabójstwa byłego szefa policji. I tę właśnie informację wykorzystał Robert P. (nie ma zgody na podawanie jego całego

nazwiska) – złodziej samochodowy, który w lutym 2011 roku zgodził się na współpracę z policją i prokuraturą w zamian za uniknięcie kary. Ujawnił to w czwartek portal tvn24.pl. Śledczy wystąpili do sądu o przyznanie P. statusu świadka koronnego, a ten wyraził zgodę i latem 2011 r. oficjalnie został świadkiem koronnym. Kim jest Robert P.? – Wywodzi się ze środowiska przestępczego – mówi „Angorze” oficer CBŚ zajmujący się zwalczaniem zorganizowanej

przestępczości kryminalnej.

– Dotychczas był znany, jako złodziej samochodowy. Przez wiele lat blisko współpracował z „Patykiem” i pomagał mu kraść luksusowe auta. Był jego podwładnym i cieszył się dużym zaufaniem szefa. Jak to się stało, że nagle został świadkiem koronnym i postanowił obciążyć swojego kolegę?

– Wynikało to z dwóch powodów – mówi nasz rozmówca z CBŚ.

– Po pierwsze: materiał dowodowy dotyczący kradzieży samochodów pozwolił wsadzić go, na co najmniej 8 lat do więzienia. Po drugie i ważniejsze: pokłócił się z „Patykiem” m.in. o rozliczenia finansowe. W ten sposób dwaj bliscy współpracownicy z półświatka stali się śmiertelnymi wrogami. A Igor Ł., dla którego sposobem na unikanie problemów prawnych stało się sypanie kolegów, tym razem sam został zdradzony przez byłego kolegę walczącego o złagodzenie kary. Sensacyjne zeznania Robert P. opowiedział prokuratorom, że 25 czerwca 1998 roku był na parkingu przy ulicy Rzymowskiego w Warszawie. Wraz z nim byli tam Igor Ł. i Mariusz M. – inny złodziej samochodowy współpracujący z ich grupą. Planowali ukraść eleganckie daewoo espero. Nie wiedzieli jednak, do kogo należało. P. zeznawał, że stał na czatach i obserwował okolicę. Gdy do daewoo podszedł kierowca, bandyci napadli na niego. Podczas ataku został oddany strzał i kierowca zginął na miejscu. Zaraz potem uciekli z miejsca zbrodni. Dopiero później, z mediów, dowiedzieli się, że ich ofiarą padł były komendantgłówny policji. Tak powstała nowa wersja śledcza: Marek Papała zginął przypadkowo z rąk bandytów, którzy próbowali ukraść jego samochód. W poniedziałek policja – na polecenie prokuratury – zatrzymała w sprawie pięć osób: Igora Ł. i Mariusza M. (oskarżono ich o zabójstwo Papały) oraz trzech innych mężczyzn (w tym dwóch braci). W środę wszystkich tymczasowo aresztował sąd. Głównym dowodem są zeznania świadka koronnego Roberta P.

– Poza zeznaniami świadka koronnego dysponujemy szeregiem innych dowodów, które zgromadziliśmy – mówił na konferencji prasowej rzecznik Prokuratury Apelacyjnej w Łodzi Jarosław Szubert.

– W naszej ocenie te dowody pozytywnie weryfikują zeznania świadka koronnego. Za dwa miesiące minie 14 rocznica śmierci generała Marka Papały.

Sprzeczne teorie Po aresztowaniu Igora M. i jego wspólników podejrzanych o zamordowanie Marka Papały stanął w miejscu proces oskarżonych o zlecenie jego zabójstwa. Wersje prokuratury łódzkiej i warszawskiej wzajemnie się wykluczają – mówi były prokurator krajowy Janusz Kaczmarek. Sąd nie będzie mógł skonfrontować obu wersji, bo na

razie nie dostanie akt śledztwa z Łodzi.

– Wszystko wskazuje na to, że ostatnie rewelacje prokuratury w Łodzi stoją w sprzeczności z materiałem dowodowym zebranym w niniejszej sprawie – powiedział w poniedziałek, 30 kwietnia, przed Sądem Okręgowym w Warszawie prokurator Jerzy Mierzewski, uzasadniając wniosek o przesłuchanie Igora M. i jego wspólników, w tym świadka koronnego, którego zeznania były podstawą do stworzenia nowej wersji okoliczności śmierci Marka Papały. Mierzewski (oskarżyciel w procesie domniemanych zleceniodawców zabójstwa Papały) chce również, aby Prokuratura Apelacyjna w Łodzi poinformowała sąd, czy ma nowych świadków, którzy inaczej niż dotychczas relacjonują przebieg zabójstwa. O udostępnienie materiałów ze śledztwa w Łodzi zwrócili się również obrońcy obu oskarżonych o zlecenie zabójstwa Papały. Sąd Okręgowy w Warszawie zwrócił się do warszawskich prokuratorów, aby wspólnie z kolegami z Łodzi uzgodnili, „czy zasadne jest popieranie aktu oskarżenia” w sytuacji, gdy tydzień wcześniej na konferencji prasowej

Prokuratura Apelacyjna w Łodzi przedstawiła zupełnie inny przebieg zdarzeń związanych z zabójstwem Marka Papały. Wynika z niego, że komendant został zamordowany przez złodziei samochodowych, próbujących ukraść jego daewoo espero. Jednak rzecznik łódzkich śledczych – Jarosław Szubert – poinformował (wypowiedź dla portalu tvp.info), że w najbliższym czasie dokumenty ze śledztwa nie zostaną wysłane do sądu. Po pierwsze – materiał jest cały czas opracowywany, po drugie – akta opatrzone są klauzulą tajności. W tej sytuacji prokuratura będzie zmuszona wycofać akt oskarżenia. – Logika postępowaniakarnego nie pozwala na sądzenie kogoś za zlecenie zabójstwa, jeśli inna prokuratura twierdzi, wprost, że zlecenia zabójstwa nie było – uważa adwokat Wojciech Domański, karnista. I dodaje:

– Jeśli prokuratury nie uzgodnią wspólnego stanowiska, obrońcy oskarżonych będą mieli podstawę, by wnosić o uniewinnienie swoich klientów na podstawie domniemania niewinności. Długi proces 30 kwietnia miała się odbyć jedna z ostatnich rozpraw w procesie o zlecenie zabójstwa Marka Papały. Proces ten zaczął się w lutym 2010 roku. Na ławie oskarżonych znaleźli się:

były lider gangu pruszkowskiego Andrzej Z., ps. „Słowik”, i Ryszard Bogucki (zgodził się na podawanie pełnego nazwiska). Bogucki został oskarżony o to, że obserwował miejsce zabójstwa Papały, a wcześniej, wiosną 1998 roku, namawiał innego gangstera, Zbigniewa G., do zamordowania komendanta, oferując mu za to 30 tysięcy dolarów. „Słowik”

usłyszał zarzut, iż do zabójstwa komendanta nakłaniał Artura Zirajewskiego, ps. „Iwan” (ten odebrał sobie życie w areszcie, w styczniu 2010 roku). Dla tej wersji kluczową sprawą jest spotkanie w gdańskim hotelu „Marina” (szczegółowo opisał je gangster walczący o nadzwyczajne złagodzenie kary). Z akt śledztwa prowadzonego przez Prokuraturę

Apelacyjną w Warszawie wynika, że w kwietniu 1998 roku polonijny biznesmen Edward M. (podejrzewany był o zlecenie zabójstwa Papały) spotkał się z hersztem trójmiejskiego półświatka Nikodemem Skotarczakiem, ps. „Nikoś”. Przebieg tego spotkania został opisany we wniosku ekstradycyjnym dotyczącym Edwarda M. Czytamy w nim: Rozmowa

trwała około godziny, mówił głównie M. Powiedział, że zależy mu na zabiciu Papały, który jest dużą przeszkodą w dalszych interesach. M. pokazał wyciętą z gazety fotografię Papały. Z wniosku wynikało, że oprócz tych dwóch osób zainteresowany zamordowaniem generała był również Jeremiasz Barański, ps. „Baranina” – jeden z najpoważniejszych

polskich przestępców rezydujący w Wiedniu. Prokuratorzy stwierdzili we wniosku, że Edward M. wziął na siebie znalezienie zabójcy. Pomóc mieli mu w tym gdańscy gangsterzy, z którymi – według śledczych – był od dawna zaprzyjaźniony. Z kolei „Baranina” miał zająć się obserwacją Papały. Miał do tego wykorzystać Rafała K. – człowieka, który reprezentował jego interesy w Warszawie. Wersję tę potwierdzają zeznania świadków, którzy opowiadali, że Papała

w ostatnich dniach życia skarżył się, że jest obserwowany. Fakt zlecenia zabójstwa Marka Papały potwierdziło po 2000 roku drobiazgowe śledztwo prokuratora Jerzego Mierzewskiego. Gdy śledztwo w sprawie zabójstwa generała Marka Papały zostało przeniesione do Łodzi, prokuratorzy podjęli inne tropy. W efekcie pod koniec kwietnia 2012 roku zatrzymano pięć osób związanych ze sprawą. Zarzut zabójstwa usłyszał Igor M. (wcześniej nazywał się Igor Ł.), pseudonim „Patyk” – złodziej samochodowy, później świadek koronny. Obciążył go inny świadek koronny. Zeznał on, że „Patyk” i jego kolega Mariusz M. zastrzelili Papałę przez przypadek, podczas próby kradzieży jego samochodu. Wyklucza to dotychczasowe ustalenia mówiące o tym, że były szef policji został zamordowany na zlecenie ludzi, którym przeszkadzał w prowadzeniu przestępczych interesów.

– Ja do tej nowej wersji podchodzę bardzo ostrożnie – mówi Janusz Kaczmarek, prokurator krajowy w latach 2005 – 2007.

– Przede wszystkim dlatego, że podstawowym elementem tej wersji jest świadek koronny, który w swoich zeznaniach obala wersję innego świadka koronnego,kluczowego dla pierwotnej wersji. Zdaniem Kaczmarka, rodzi się pytanie, który świadek koronny jest ważniejszy i który ma osobisty interes w składaniu konkretnych zeznań. Może być też tak, że żaden z tych świadków nie mówi prawdy, a obaj załatwiają swoje porachunki. Na to ostatnie wskazywać może fakt, że Robert P. – świadek koronny, który obciążył „Patyka” – sam został wcześniej przez niego zadenuncjowany i trafił na wiele lat do więzienia. Ma, więc osobisty interes, by się zemścić. Nie na zlecenie? Teoretycznie może być tak, że w kwietniu 1998 roku w Gdańsku na Papałę został wydany wyrok śmierci, a w spisku brały udział osoby oskarżone przez prokuratora Mierzewskiego, ale zamach nie doszedł do skutku, bo „Patyk” i Mariusz M. przypadkowo zastrzelili Papałę. Taka hipoteza – dopuszczająca egzekucję niezależnie od wyroku śmierci – jest jednak bardzo mało prawdopodobna.

– Śmierć Papały była wynikiem wyroku wydanego w hotelu „Marina” – ocenia Jerzy Godlewski – były policjant, który

„pod przykryciem” rozpracowywał gang „Nikosia”, a potem naprowadził prokuraturę na tropy wiodące do spotkania

w „Marinie”. Podobnego zdania jest oficer Komendy Głównej Policji, który był członkiem specjalnej grupy wyjaśniającej śmierć Papały.

– Postać „Patyka” zupełnie nie pasuje do tej hipotezy – mówi. – „Patyk” to drobny rzezimieszek, mógł kraść samochody, włamywać się i składać fałszywe zeznania, ale nie mógłby zabić policjanta,a już w szczególności komendanta

głównego. Tak samo Mariusz M. To przestępcy zbyt małego formatu, aby pozwolić sobie na coś takiego. Nasz rozmówca przypomina, że w śledztwie prowadzonym przez Prokuraturę Apelacyjną w Warszawie postawiono inną tezę, co do tożsamości mordercy.

Zakopane śledztwo Rewelacje łódzkiej prokuratury oznaczają prawdopodobnie koniec kłopotów Edwarda M. – polonijnego biznesmena podejrzewanego o zlecenie zabójstwa Papały. W 2006 roku Polska złożyła wniosek o jego ekstradycję, jednak sędzia Arlander Keys odrzucił ten wniosek i w 2007 roku zwolnił Edwarda M. z aresztu. Koniec starań o jego ekstradycję zapowiedział w RMF FM minister sprawiedliwości Jarosław Gowin. M. zapowiada zaś walkę o odszkodowanie od polskiego państwa. Wszystko wskazuje, więc na to, że w czternastą rocznicę śmierci Papały (przypadnie 25 czerwca) proces gangsterów oskarżonych o zlecenie jego zabójstwa będzie stał w martwym punkcie, a samo śledztwo zostanie storpedowane przez wykluczające się zeznania świadków koronnych, rozgrywających własne interesy. LESZEK SZYMOWSKI

Szopka wyborcza we Francji. Francuzi mają do wyboru żyda niby lewaka Hollande lub żyda Sarkozego jakoby prawicowca. Tak samo jak Polacy mają do wyboru PO lub PiS. Fotografia Phillipe Wojazer – Reuters. To są jakoby dla nas jedyne alternatywy, jedni i drudzy siedzą w kieszeni międzynarodówki i wspierają Bank Światowy, Fundusz Walutowy oraz nasze członkostwo w Unii Europejskiej, tak samo jak we Francji Hollande i Sarkozy. Podobno po tym, gdy we Francji wybiorą na prezydenta tego kraju Hollande Francję zaleje islam, a jakiś islamista obywatel Francji zostanie w kolejnych wyborach wybrany na prezydenta Francji. To Hollande wpuści jeszcze więcej islamistów do Francji, to można wpuścić ich do tego kraju jeszcze więcej? Przecież w Tuluzie islamiści nie stanowią większości społeczeństwa zamieszkującego to miasto, skąd w takim razie w tym mieście mniej islamistów a więcej żydów, jeżeli już dzisiaj to islamiści arabscy stanowią większość w kraju położonym nad Loarą i Rodanem, natomiast żydzi, którzy we Francji stanowią mniejszość żyją teraz w ciągłym strachu przed kolejnymi arabskimi zamachami terrorystycznymi? Nie wiem, dlaczego w takim razie islamiści już teraz we Francji nie wystawili swojego kandydata do prezydenckiego fotela Francji, jeżeli to taka wielka siłapolityczna w tym kraju, tylko mieliby to uczynić dopiero po tym, gdy do władzy we Francji dojdzie Hollande?! Natomiast Hollande i Sarkozy są żydami, tylko, że jeden to niby polityk lewicy francuskiej a drugi to jakoby polityk francuskiej prawicy, to, kto wreszcie stanowi większość w polityce we Francji, islamiści czy jednak żydzi udający Francuzów? Tak jak prawdziwą polską prawicą w Polsce jest PiS, a lewicą Ruch Palikota, a liberałami PO. Kto w takim razie stanowi większość we Francji, islamiści czy jednak żydzi i międzynarodówka oraz masoneria francuska, to islamiści należą również do francuskiej masonerii, która nieustanie od wielu dekad ma swoich prezydentów, premierów i ministrów w rządzie francuskim?! Czy Państwo znają jakiegoś Araba – islamistę obywatela Francji, który zasiadał kiedykolwiek w rządzie francuskim, proszę w takim razie wymienić jego nazwisko? Jak tak dalej pójdzie, to w ogóle cały świat opanują islamiści i al-Kaida. Trzeba temu w takim razie się koniecznie przeciwstawić, dlatego też proponuję diasporze żydowskiej zamieszkującej w Polsce ponownie wyjść z propozycją, aby w Warszawie wybudować meczet. Wtedy to zagrożenie stanie się dopiero naprawdę prawdziwe, być może we Francji też rządzący Francją powinni pozwolić na to, aby we Francji zamieszkało jeszcze więcej Arabów – islamistów i powinni im wybudować kolejne meczety, natomiast Kościoły chrześcijańskie powinni pozamieniać na muzea, kina, dyskoteki i nowe supermarkety lub kasyna, a do szkół francuskich powinni wprowadzić lekcje z nauczania Koranu, ponieważ lekcje z religii o chrześcijaństwie już dawno temu z nich usunięto. Nawet masoneria francuska z tego powodu była bardzo dumna, ponieważ to ich ludzie w rządzie francuskim do takiej sytuacji we Francji doprowadzili a oni sami na swoich masońskich portalach o tym sami pisali i wymieniali ten uczynek, jako największy dorobek ich łóz masońskich działających na terenie Francji. Natomiast nauczanie o Koranie i islamie powinno być jak najszybciej wprowadzone do francuskiego szkolnictwa, aby kultura multi-kulti we Francji wreszcie zatryumfowała, nauczanie tego nowego przedmiotu w szkołach francuskich powinno być dostępne tylko dla tych uczniów i oczywiście dla tych obywateli Francji, którzy by chcieli w tym kraju pogłębiać swoją wiedzę na temat islamu, Koranu i wiary w Mahometa. Francuzi mają do wyboru żyda niby lewaka Hollande lub żyda Sarkozego jakoby prawicowca. Tak samo jak Polacy mają do wyboru PO lub PiS. Fotografia Phillipe Wojazer – Reuters. To są jakoby dla nas jedyne alternatywy, jedni i drudzy siedzą w kieszeni międzynarodówki i wspierają Bank Światowy, Fundusz Walutowy oraz nasze członkostwo w Unii Europejskiej, tak samo jak we Francji Hollande i Sarkozy. Podobno po tym, gdy we Francji wybiorą na prezydenta tego kraju Hollande Francję zaleje islam, a jakiś islamista obywatel Francji zostanie w kolejnych wyborach wybrany na prezydenta Francji. To Hollande wpuści jeszcze więcej islamistów do Francji, to można wpuścić ich do tego kraju jeszcze więcej? Przecież w Tuluzie islamiści nie stanowią większości społeczeństwa zamieszkującego to miasto, skąd w takim razie w tym mieście mniej islamistów a więcej żydów, jeżeli już dzisiaj to islamiści arabscy stanowią większość w kraju położonym nad Loarą i Rodanem, natomiast żydzi, którzy we Francji stanowią mniejszość żyją teraz w ciągłym strachu przed kolejnymi arabskimi zamachami terrorystycznymi? Nie wiem, dlaczego w takim razie islamiści już teraz we Francji nie wystawili swojego kandydata do prezydenckiego fotela Francji, jeżeli to taka wielka siłapolityczna w tym kraju, tylko mieliby to uczynić dopiero po tym, gdy do władzy we Francji dojdzie Hollande?! Natomiast Hollande i Sarkozy są żydami, tylko, że jeden to niby polityk lewicy francuskiej a drugi to jakoby polityk francuskiej prawicy, to, kto wreszcie stanowi większość w polityce we Francji, islamiści czy jednak żydzi udający Francuzów? Tak jak prawdziwą polską prawicą w Polsce jest PiS, a lewicą Ruch Palikota, a liberałami PO. Kto w takim razie stanowi większość we Francji, islamiści czy jednak żydzi i międzynarodówka oraz masoneria francuska, to islamiści należą również do francuskiej masonerii, która nieustanie od wielu dekad ma swoich prezydentów, premierów i ministrów w rządzie francuskim?! Czy Państwo znają jakiegoś Araba – islamistę obywatela Francji, który zasiadał kiedykolwiek w rządzie francuskim, proszę w takim razie wymienić jego nazwisko? Jak tak dalej pójdzie, to w ogóle cały świat opanują islamiści i al Kaida. Trzeba temu w takim razie się koniecznie przeciwstawić, dlatego też proponuję diasporze żydowskiej zamieszkującej w Polsce ponownie wyjść z propozycją, aby w Warszawie wybudować meczet. Wtedy to zagrożenie stanie się dopiero naprawdę prawdziwe, być może we Francji też rządzący Francją powinni pozwolić na to, aby we Francji zamieszkało jeszcze więcej Arabów – islamistów i powinni im wybudować kolejne meczety, natomiast Kościoły chrześcijańskie powinni pozamieniać na muzea, kina, dyskoteki i nowe supermarkety lub kasyna, a do szkół francuskich powinni wprowadzić lekcje z nauczania Koranu, ponieważ lekcje z religii o chrześcijaństwie już dawno temu z nich usunięto. Nawet masoneria francuska z tego powodu była bardzo dumna, ponieważ to ich ludzie w rządzie francuskim do takiej sytuacji we Francji doprowadzili a oni sami na swoich masońskich portalach o tym sami pisali i wymieniali ten uczynek, jako największy dorobek ich łóz masońskich działających na terenie Francji. Natomiast nauczanie o Koranie i islamie powinno być jak najszybciej wprowadzone do francuskiego szkolnictwa, aby kultura multi-kulti we Francji wreszcie zatryumfowała, nauczanie tego nowego przedmiotu w szkołach francuskich powinno być dostępne tylko dla tych uczniów i oczywiście dla tych obywateli Francji, którzy by chcieli w tym kraju pogłębiać swoją wiedzę na temat islamu, Koranu i wiary w Mahometa.

http://paweltonderski.nowyekran.pl/post/61370,szopka-wyborcza-we-francji

Francja przed sarkofagiem Dziś rozstrzygną się wybory prezydenckie we Francji. Czy jest możliwe, że wygra Sarkozy? Czy Francuzi wiedzą, kogo wybierają? Wszystkie sondaże przewidują zwycięstwo kandydata socjalistów Francois Hollande’a i przegraną obecnego prezydenta, gaullisty Nicolasa Sarkozy’ego. Jednakże procentowa różnica między nimi jest nadal tak nieduża, że wszystko może się zdarzyć. Pytaniem jest przede wszystkim frekwencja. Pogoda jest ładna, a więc motywacja wśród wyborców słaba. Obaj kandydaci są znani i nudni, bo ciekawi odpadli w pierwszej turze. Wpajane wszystkim przekonanie, że Sarko i tak przegra (o to chodzi większości Francuzów, którzy nie głosują za Hollandem, tylko przeciw Sarkozy’emu) może skutecznie zdemobilizować jego mniej zmotywowanych przeciwników. Głównych rezerw głosów poszukuje się przecież wśród tych, którzy w I turze poparli innych kandydatów. Czy zechcą pójść raz jeszcze? No i są cuda nad urną: mało prawdopodobne, ale zdarzają się nawet tam, gdzie ich nie podejrzewamy, jak np. przy wyborze Busha na drugą kadencję w USA. Spore możliwości daje tu elektroniczne przesyłanie i zliczanie głosów, głosy z terytoriów zamorskich itp. O tym, na ile w wyborach szczęściu pomaga się z zewnątrz decyduje stawka geopolityczna i kryteria, jakimi kieruje się metawładza. A te są w tych wyborach wysokie. Wskazują na to manewry, jakie już dotąd wykonano dla umocnienia i zabezpieczenia przedwyborczej pozycji Sarkozy’ego. Dlatego nie zdziwi mnie, jeśli ostatecznie okaże się, że Sarkozy pozostaje na urzędzie i taki wynik obstawiam wbrew sondażom. Kiedy mowa o stawce geopolitycznej nie chodzi mi wcale o los strefy euro, walkę z kryzysem albo o Unię Europejską? Istnieją potężne siły, którym Sarkozy jest potrzebny, jako prezydent na szykowaną wielką wojnę i to one dołożą starań, aby wygrał. W systemie francuskim, który jest dość bliski amerykańskiemu, prezydent ma bardzo wiele realnej władzy, bodaj najwięcej spośród państw w Europie. Przede wszystkim, jako prezydent jest on bezpośrednio najwyższym dowódcą francuskiej armii, która jeszcze do niedawna była enfant terrible i najbardziej NATO-sceptyczną częścią Paktu Północnoatlantyckiego, czyli USraela i jego wasali. Ostatnio jednak Francja pod dowództwem Sarko gorliwie zaatakowała z powietrza Libię, wysłała wielu agentów i komandosów do Syrii oraz przesunęła dużą część francuskiej floty z lotniskowcem Charles de Gaulle do Zatoki Perskiej. Sarkozy w tej roli się, więc sprawdza i nadal jest potrzebny, aby Francja poszła na wojnę z Iranem. Dlatego chce on i sądzi, że musi wygrać. To zresztą nie jest kwestia jego osobistych ambicji. To jest kwestia jego misji. Wbrew temu, co się oficjalnie mówi o kampanii wyborczej, jej najważniejszy jak dotąd akt rozegrał się prawie rok temu, 14 maja 2011, ale nie w Paryżu, tylko w pokoju hotelu Sofitel w Nowym Jorku. Bohaterem aktu był szef Międzynarodowego Funduszu Walutowego (IMF), Dominique Strauss-Kahn (DSK), który prowadził wtedy wstępnie w sondażach w wyścigu do Pałacu Elizejskiego. To, co się tam zdarzyło wprawiło światową opinię publiczną w osłupienie. Właściciel nowojorskiego hotelu oskarżył swego dostojnego gościa o próbę gwałtu na czarnoskórej pokojówce Nafissatou Diallo, prawie natychmiast potem DSK został aresztowany a całej sprawie nadano niesłychany międzynarodowy rozgłos. Nikt z tego niczego nie rozumiał, ale wszyscy się cieszyli, bo oto bogaty, arogancki i ustosunkowany Żyd z Francji, który myślał, że mu wszystko wolno i chciał skrzywdzić biedną murzyńską dziewczynę, teraz będzie miał za swoje. Niech wie, że prawo w USA jest równe dla wszystkich. Feministki, kolorowi, antysemici, rozgniewani na banki, prostytutki i cichodajki, niewinni i cnotliwe – wszyscy mieli powód do radości. Zuch Obama, nie darmo wszyscy czarni na niego głosowali! Wprawdzie każdy myślący mógł od razu w tej oprawie dostrzec klasyczne elementy grubej prowokacji, ale gdzie takich myślących dziś znaleźć? W prokuraturze ich nie było, a w sądzie znaleźli się dopiero 23 sierpnia, kiedy całą sprawę uznano za chucpę i oddalono, ale mleko już się wtedy wylało i reputacja DSK była pogrzebana. Tym bardziej, że wyciągnięto mu i inne figle seksualne, tym razem chyba prawdziwe i popełnione we Francji, wprawdzie niekaralne, ale w tym kontekście dla reputacji i wizerunku publicznego na pewno dodatkowo niekorzystne. W sumie nie ma, kogo żałować, ale w ten sposób lista kandydatów do prezydentury zmniejszyła się o postać nr 1 i zrobiło się jaśniej. Mało, kto zauważył, a jeszcze mniej ludzi pamięta, jak silny był związek tej sprawy z promocją Sarkozy’ego. O tym, że DSK miał słabość do kobiet i nieprzyzwoicie podwyższone libido wiedziano od dawna, i nawet on sam spekulował o tym, że rywale mogą go próbować trafić z tej właśnie strony. Na dwa tygodnie przed rzekomą próbą gwałtu w Nowym Jorku, 28 kwietnia 2011 we francuskim dzienniku Liberation ukazała się charakterystyka DSK, jako kandydata na prezydenta, w której zauważono, iż „niepokoił się tym, że jego polityczny rywal, Nicolas Sarkozy, będzie próbował wrobić go w rzekomy gwałt”. Jasnowidz, jaki, czy co? Dowodów na to, że za aferą nowojorską DSK stał Sarkozy i jego ludzie nie ma, ale poszlaki są. Analiza zdjęć z kamer ochrony hotelu Sofitel pokazuje jak zaraz po złożeniu doniesienia na DSK na policję Brian Yearwood, główny inżynier hotelu, tańczy radośnie i wznosi toasty wraz z jakimś nieznanym mężczyzną. Yearwood przyjaźni się z Johnem Sheehanem, dyrektorem ds. ochrony we francuskiej firmie Accor, która jest właścicielką sieci hoteli Sofitel. Z kolei szef Sheehana – Rene Georges Querry, zanim dostał obecne zajęcie w Accor, był bliskim współpracownikiem Ange Manciniego, głównego koordynatora francuskich służb specjalnych z nominacji Sarkozy’ego. To jeszcze nie koniec. Pierwszą osoba, która radośnie podała we Francji wiadomość o aresztowaniu DSK na lotnisku (zanim jeszcze ukazał się komunikat policji nowojorskiej) był aktywista i pracownik partii Sarkozy’ego. Skąd się o tym dowiedział? Ano, „miał znajomego, który pracuje w nowojorskim hotelu Sofitel”. Niezależnie od tego, jakie można z tego wyciągnąć wnioski, Sarkozy’emu ubył poważny rywal w wyścigu do fotela. Drugi kluczowy podskórny akt tej kampanii, o którym już sporo tu na blogu pisałem, rozegrał się w Tuluzie i kulminował 22 marca, kiedy specjalna jednostka antyterrorystyczna policji francuskiej po 32-godzinnym oblężeniu zastrzeliła 23-letniego Mohammeda Meraha, gdy uciekając wyskoczył z balkonu. Mogła go spokojnie ująć, bo był sam i bez broni. Merah był podejrzany o to, że w ciągu ośmiu dni przedtem dokonał trzech ataków w Tuluzie i okolicach, zabijając z broni palnej trzech francuskich żołnierzy i czworo Żydów, w tym troje dzieci. Wiele szczegółów budzi tu wątpliwości, m.in. nie zgadza się rysopis domniemanego zabójcy żołnierzy podany przez naocznych świadków, a także zagadkowe pozostaje żądanie oblężonego Meraha, który podczas pertraktacji domagał się, aby skontaktował się z nim konkretnie wymieniony z nazwiska agent DCRI, francuskiej agencji wywiadu wewnętrznego, która podlega bezpośrednio Manciniemu. Wiadomo, że DCRI przesłuchiwała Meraha po jego powrocie z Pakistanu w 2011 roku. Rodzi to wśród obserwatorów (zwłaszcza w prasie włoskiej) podejrzenie, że Merah był przynajmniej informatorem DCRI. Jest możliwe, że jego pośpieszne zastrzelenie miało zamknąć sprawę na tezie o samotnym wilku i przerwać możliwość dojścia do dalszych szczegółów. Tak, czy inaczej, tu również oficjalnie mamy do czynienia z tezą nośną medialnie i łatwą do przyjęcia przez większość francuskiej opinii publicznej: młody sfrustrowany muzułmanin, po przeszkoleniu w mateczniku al-Kaidy (Afganistan, Pakistan), bez szans na pracę, zabija żydowskie dzieci w zemście za los Palestyńczyków. Energiczne zachowania Sarkozy’ego w takim momencie ogromnie przysporzyły mu popularności i pozwoliły wyjść na czoło prezydenckiego wyścigu. Trzeci akt rozegrał się w niedzielę 22 kwietnia, kiedy Sarkozy przeszedł do drugiej tury z niewielką stratą do lidera, a czwarty i ostateczny rozgrywa się dziś 6 maja. W tym trzecim akcie niewiele dało się zrobić poza ustawieniem Sarkozy’ego na pozycji drugiej, czyli na ostateczną rozgrywkę. Twierdzę, że jest to pozycja dobrze wykalkulowana. Sami Francuzi przezywają czasem swego prezydenta gangsterską ksywką Sarko l’Americain, ale chyba nie wiedzą do końca jak głęboko jest on powiązany, i to rodzinnie, z samym sercem amerykańskiego establishmentu. I pewno się już przed głosowaniem nie dowiedzą, bo rewelacje na ten temat dopiero teraz zaczynają wychodzić na światło dzienne, a więc za późno, aby dotrzeć do mentalności ogółu, która zawsze reaguje najwolniej i dokonuje korekt najpóźniej. Najciekawsze informacje znalazłem w tzw. Raporcie Corbetta, ale bardzo wiele można ich wyśledzić w sieci, normalnej prasie i mediach, jeśli się je poskłada z odpowiednim kluczem. W roku 2008 lewicowa sieć międzynarodowa Reseau Voltaire, a konkretnie jej przewodniczący, francuski dysydent, wolnomyśliciel i pedał, ale kompetentny dziennikarz dochodzeniowy Thierry Meyssan (ukrywający się obecnie w Libanie), opublikował bardzo rzetelne materiały prowadzące bezpośrednią nić rodzinną prezydenta Sarkozy’ego do amerykańskich Rotszyldów i CIA. Jak wiadomo, ojcem Nicolasa Sarkozy’ego był niewydarzony węgierski arystokracina Pal Istvan Erno Sarkozy de Nagy-Bocsay, a jego matką Andrea Jeanne Mallah (rodzinna ksywka „Dadu”), córka bogatego żydowskiego lekarza-urologa Benedicta (Aarona) Mallaha, który urodził się w greckich Salonikach, ale w 1904 roku przeniósł się ze swoją matką do Francji, tu przyjął obywatelstwo francuskie, przechrzcił się, ukończył medycynę i został lekarzem armii francuskiej, a potem miał prywatną klinikę w Neuilly-sur-Seine. O tym, że konwersja na katolicyzm była raczej płytka może świadczyć fakt, że w czasie wojny dziadek Sarkozy’ego musiał uciec z Paryża i ukryć się na małej farmie w Correze w regionie Limousin, aby uniknąć aresztowania przez Niemców. Jest to fakt o tyle istotny, że właśnie ten koszerny dziadek potem wychowywał Nicolasa, kiedy – jak było zresztą do przewidzenia – jego kapryśny tatuś porzucił w 1959 roku jego matkę z trójką synów (Nicolas był drugim z nich i miał wtedy 4 lata), by pojąć inną kobietę. Dziś zarówno Neuilly-sur-Seine jak i Correze to bastiony wyborcze Sarkozy’ego, (ale – co ciekawe- Correze to także okręg wyborczy Hollanda). Pal Sarkozy, ojciec prezydenta Francji, żenił się potem jeszcze trzy razy i miał jeszcze dwóch synów. Jedną z żon, z którą rozwiódł się w 1977 roku była Christine de Ganay, która następnie wyszła za Amerykanina nazwiskiem Frank G. Wisner. Był on synem Franka Wisnera (seniora), słynnego oficera CIA, który w końcu lat 1940-tych założył tzw. Operację Mockinbird, specjalną komórkę do instalowania agentury w mediach na całym świecie w celu wpływania i kształtowania opinii publicznej. Ze związku z Palem Sarkozym pani Christine de Ganay miała syna imieniem Olivier, który wraz z nią wyjechał i osiadł w Ameryce. Jest to przyrodni brat prezydenta Sarkozy’ego i jego najważniejszy kanał kontaktowy z amerykańskim establishmentem CIA. To właśnie jego ojczym, wspomniany Frank G. Wisner, nakłonił Sarkozy’ego, aby na swego szefa dyplomacji (ministra spraw zagranicznych Francji) mianował żydowskiego „lekarza bez granic” Bernarda Kouchnera, arcyglobalisty, wielkiego zwolennika „humanitarnych interwencji zbrojnych”. W ten sposób francuska polityka zagraniczna została podporządkowana bezpośrednio i do końca interesom USraela. Bernard Kouchner jest postacią tak niezwykłą i charakterystyczną, że muszę mu tu poświęcić osobny akapit. Żyd urodzony w Awinionie karierę lekarską zrobił zgodnie z tradycją rodzinną – jego ojciec był laryngologiem, on sam specjalizował się w gastroenterologii. O wiele bardziej jednak wciągnęła go polityka. Zaczął we Francuskiej Partii Komunistycznej (PCF). Już w 1964 roku spędził cały dzień z Fidelem Castro łowiąc ryby, pijąc rum i gadając o polityce. W 1966 wyrzucono go z PCF za próbę rokoszu. W sławetnym roku 1968 stał na czele rewolty studenckiej na wydziale medycznym Sorbony, którą wtedy rozbito na 13 odrębnych uczelni. W 1971 założył międzynarodową organizację Medecins sans frontieres (Lekarze bez granic), a następnie udzielał się podczas wojen domowych i konfliktów m.in. w Biafrze i Libanie. Był ministrem zdrowia Francji w rządzie socjalistów. W 1999 roku został specjalnym wysłannikiem ONZ w oderwanym od Serbii Kosowie, potem kandydował na inne urzędy w ONZ. Dał się poznać, jako podżegacz do wojny w Iraku, promotor „strategii lizbońskiej” i umacniania „Europy bez granic” (wspólna deklaracja z Sorosem). Jako francuski MSZ zasłynął m.in. z podżegających uwag pod adresem irańskiego programu nuklearnego („musimy się przygotowywać na najgorsze /…/ najgorsze to wojna”). Wróćmy jednak do Sarkozy’ego. Mimo rozwodów, zawirowań i kaprysów rodzina Sarkozych trzyma się razem i wspiera zdumiewająco skutecznie. W rok po objęciu prezydentury przez Sarkozy’ego jego przyrodni brat Olivier został mianowany szefem dziś już raczej niesławnej firmy Global Financial Services w Carlyle Group. Nawet ojciec prezydenta, dziś 82-letni Pal Sarkozy, który w życiu był głównie bawidamkiem, ale trochę zajmował się także doradztwem w reklamie, poczuł ostatnio wenę i od trzech lat uprawia malarstwo surrealistyczne. Namalował właśnie dwa wielkie kiczowate portrety – jeden swego syna, a drugi – swej synowej, Carli Bruni, którą podobno uwielbia, a nawet, jako kobieciarz, choć to już raczej obleśna dziadyga, jeszcze się do niej ślini. Z uwagi na nazwisko i postacie, oba te, pożal się dobry Boże, „dzieła” były już wystawiane w paryskiej L’Espace Pierre-Cardin i w Galerii Abigail w Budapeszcie. W niezwykle barwnym życiu Pala Sarkozy’ego taka drobna fanaberia już nie powinna dziwić. Przypomnę, że kiedy po wojnie komuniści zabrali jego ojcu rodzinne włości (wszystkiego 285 ha) we wsi Alattyan koło Szolnoku, 92 km na wschód od Budapesztu, matka namówiła 17-letniego wtedy Pala, aby dla ochrony przed wcieleniem do wojska uciekł na Zachód, a władzom węgierskim zgłosiła, że utonął w jeziorze Balaton. Pal uciekł przez Austrię do Baden-Baden i tam zaciągnął się do francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Został wysłany do obozu szkoleniowego w Sidi Bel Abbes w Algierii i miał być stamtąd rzucony do Indochin, ale lekarz wojskowy, który był także Węgrem, wystawił mu lewe papiery, na podstawie, których zdyskwalifikowano go z dalszej służby i rozwiązano kontrakt. W rezultacie już w 1947 roku ląduje w Paryżu, gdzie, jako uroczy przystojniak z egzotycznym akcentem i legendą arystokratycznego uchodźcy ze Wschodu szybko robi furorę na salonach i zawraca w głowach panienkom z dobrych domów. Tej formuły trzyma się odtąd do końca.

Jeśli Sarkozy wygra, będzie to oznaczało kolejny krok w przejmowaniu kontroli metawładzy nad całym światem. Scenariusz wojny ulegnie przyspieszeniu, a Francja wraz z innymi wasalami USraela stanie przed swoim dramatycznym przeznaczeniem. Jeśli jednak Sarkozy przegra, na co wciąż mam cichą nadzieję, plany wojenne Wielkiego Kahału ucierpią i odwleką się nieco, ale raczej nie na tyle, aby wojny zaniechać. Hollande nie wziął się znikąd, jest inteligentny i szybko zrozumie skąd płyną rozkazy dla prezydentów oraz które są ważne. Jako osobnik bez charyzmy i bez jaj powinien szybko nauczyć się ich słuchać bez stawiania oporu. Oznacza to, że Francja wcale nie ma wielkiego wyboru.

Bogusław Jeznach

Tajemnica japońskiej broni atomowej Nie ma na świecie kraju, który by bardziej ucierpiał od broni atomowej niż Japonia. Chociaż oficjalnie Tokio było od lat jednym z głównych rzeczników pokojowego wykorzystania energii atomu to najnowsze doniesienia wskazują, że równocześnie pracowali oni nad własnym arsenałem. Wczoraj minęła 26 rocznica od czasu pamiętnego wybuchu w elektrowni w Czarnobylu. Od tego czasu okolice miasta Prypeć wciąż pozostają właściwie niezamieszkane. 25 lat później w wyniku trzęsienia ziemi i wywołanej nim fali tsunami poważnemu uszkodzeniu uległ reaktor elektrowni atomowej w Fukushimie. Zagrożenie było na tyle poważne, że w pewnym momencie władze japońskie rozważały nawet ewakuację liczącej 30 milionów mieszkańców stolicy kraju. Katastrofa w Fukushimie wywołała wśród Japończyków debatę na temat wykorzystania energii atomowej. Po II Wojnie Światowej Japonia stała się jednym z czołowych państw, w których zdecydowano się na inwestycje w dziedzinie energetyki jądrowej. Energia była piętą Achillesową Kraju Wschodzącego Słońca i stąd pomimo traumatycznych doświadczeń z Hiroszimy i Nagasaki zdecydowano, że to właśnie ta technologia będzie dla nich zbawienna. Oficjalnie Japonia pozostawała jednym z głównych propagatorów pokojowego wykorzystania atomu, jednak z opublikowanego na stronie amerykańskiego Public Education Center artykułu wynika, że cała sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Jak ujawniła National Security News Service na podstawie raportów CIA po zakończeniu II Wojny Światowej Japończycy prowadzili tajne prace nad stworzeniem własnej broni atomowej? Co więcej służby Stanów Zjednoczone wiedziały o tym programie, co najmniej od lat 60-tych XX wieku, dzieląc się tajnymi informacjami i dopuszczając do najbardziej strzeżonych obiektów wojskowych? Z kolei od lat 80-tych, również dzięki pomocy USA Japończycy zgromadzili blisko 70 ton plutonu użytecznego przy produkcji głowic nuklearnych. Mało znanym epizodem w historii XX wieku jest fakt, że również Japonia miała w czasie II Wojny Światowej swój program nuklearny działający pod kryptonimem F-Go. Został on zainicjowany w Kyoto w 1942 roku, a jego szefem był dr Yoshio Nishina. Na poziomie teoretycznym Japończycy w niczym nie ustępowali naukowcom w USA i z Europy, ich jedynym problemem był brak dostępu do odpowiednich surowców. W tych kwestiach liczyli oni na pomoc Niemców, jednak sytuacja III Rzeszy z roku na rok pogarszała się coraz bardziej. Jak dowiadujemy się z artykułu jeszcze na początku 1945 roku Hitler wysłał do Japonii u-boota z 1200 funtami uranu na pokładzie. Transport został jednak przechwycony przez Amerykanów a dwaj obecni na pokładzie Japończycy popełnili samobójstwo. Po kapitulacji Cesarstwa USA zniszczyły całą infrastrukturę badawczą, jednak wiedza pozostała. Mogła być ona wykorzystana ponownie niedługo po wybuchu wojny koreańskiej. Administracja Trumana zdała sobie wówczas sprawę, że sojusz z Japonią jest im niezbędny i należy wspierać odbudowę jej potencjału. W krótkim czasie kraj ten stał się liderem w rozwoju pokojowych technologii nuklearnych, zaś już na początku lat 60. Japonia była zdolna stworzyć własną broń atomową. Bodziec ku temu przyszedł wkrótce po ogłoszeniu przez komunistyczne Chiny sukcesu w budowie własnej bomby w 1964 roku. Zdaniem autorów artykułu ówczesny premier Japonii i późniejszy laureat pokojowej nagrody Nobla Eisaku Sato zapowiedział prezydentowi Lyndonowi Johnsonowi, że jeśli Stany Zjednoczone nie zagwarantują ochrony przeciwko atakowi nuklearnemu, Tokio rozpocznie prace nad budową własnego arsenału. W efekcie USA rozszerzyły swój atomowy "parasol ochronny", zaś Sato stworzył trzy główne priorytety przeciwko broni atomowej:

Japonia nigdy nie wejdzie w posiadanie, nie wyprodukuje ani nie zgodzi się na przetrzymywanie broni atomowej na jej terytorium. W praktyce jednak postulaty te nigdy nie były w pełni zrealizowane, zaś Sato po cichu wspierał japoński program atomowy ściśle współpracując przy tym z Amerykanami. Tą podwójną strategię rządu polegającą na deklarowanej publicznie walce z rozpowszechnianiem broni atomowej z jednej strony a tajnymi zbrojeniami z drugiej znakomicie odzwierciedla fakt, że Japonia zgodziła się między innymi na obecność głowic atomowych na pokładach stacjonujących w jej portach amerykańskich okrętach (między innymi na lotniskowcu Kitty Hawk w porcie Jokohama), a także wspólne ćwiczenia wojskowe. Poparcie USA dla japońskiego programu atomowego było kluczowe. Amerykanie byli głównymi dostawcami paliwa do reaktorów jednak wiele decyzji zależnych było od sytuacji politycznej. Przykładowo Japonia zwlekała z podpisaniem Układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej, który został przez nią ratyfikowany dopiero w 1974 po udzieleniu przez prezydenta Geralda Forda gwarancji, że USA nie będą ingerować w ich program nuklearny, nawet wówczas, gdy wykorzystana technologia i materiały będą mogły mieć zastosowanie przy produkcji broni. Inną ciekawą informacją, o której można przeczytać w raporcie jest porozumienie zawarte między USA a Japonią, na mocy, którego Stany Zjednoczone de facto zrzekały się kontroli nad radioaktywnymi materiałami wysyłanymi przez Pacyfik. Brak było gwarancji, że Tokio nie sprzeda surowców innym państwom, a także nie wykorzysta paliwa do innych celów. W efekcie zdaniem autorów raportu Japonia „zagubiła” ponad 70 kilogramów plutonu, który można wykorzystać do budowy blisko 20 głowic. Powyższe informacje to zaledwie próbka ogromnej ilości faktów na temat japońskiego programu nuklearnego. Sam raport rzuca sporo światła na relacje panujące w okresie Zimnej Wojny i po jej zakończeniu. Co więcej jest świetnym przykładem na to jak pomimo oficjalnych deklaracji i zapewnień polityków w imię realnie istniejących interesów podejmuje się decyzje wbrew panującej opinii publicznej? Orwelsky

Radioaktywne chmury nad Polską Radioaktywne chmury znowu gromadzą się nad Polską przy okazji wznawiania programu Tarczy, na co ostro reaguje Moskwa, która według prasy w USA z 4 maja 2012 wznosi alarm przeciwko planom amerykańskim nowej wersji systemu przeciw pociskom rakietowym niby w obronie Europy, a według Rosjan w celu „podminowania nuklearnego bezpieczeństwa Moskwy”. Rząd Putina wręcz grozi zapobiegawczym użyciem broni nuklearnej na wyrzutnie amerykańskie w Polsce i innych krajach NATO. Problem ten jest obecnie głównym powodem napięć między USA i Federacją Rosyjską oraz ostatnio był źródłem błędu taktycznego w kampanii wyborczej prezydenta Obamy w chwili, kiedy przy otwartym mikrofonie, po cichu powiedział do prezydenta Miedwiediewa, że będzie miał w tej sprawie „swobodniejszą sytuację” („more flexibility”) po wyborach. Jak dotąd USA jest jedynym w historii krajem, który dokonał ludobójstwa bronią nuklearną? Stało się to w 1945 roku w Hieroszimie i w Nagasaki, gdzie bombę celowano w jedyną katedrę katolicką w Japonii. Wówczas wszyscy dowódcy armii i floty USA byli przeciwni użyciu broni nuklearnej. Inaczej zadecydował prezydent Harry Truman, „Wielki Mistrz Masonerii”, który później używał fałszywych argumentów, że decyzją tą jakoby „uratował życie milionom żołnierzy” amerykańskich. Faktycznie pułkownik Ryszard Kukliński bliższym był „uratowania życia milionom Polaków” od śmierci spowodowanej radioaktywnym zatruciem Polski przez amerykańskie głowice nuklearne mające uniemożliwić przemarsz przez Polskę Armii Czerwonej na front zachodni we wczesnych latach 1970 Zgodnie z opracowaniem Artura Adamskiego (dostępnym w Internecie)

[według oceny] „Brytyjskiego marszałka Haralda Alexandra w latach sześćdziesiątych Ludowe Wojsko Polskie składało się z trzech zasadniczych części. Pierwszą stanowiły bardzo rozbudowane jednostki inżynieryjne i wspierające transport. Ich podstawowym zadaniem miało być umożliwienie przerzucenia przez Polskę, w ciągu pierwszych dni wojny z Zachodem, milionów sowieckich żołnierzy wyposażonych m.in. w dziesiątki tysięcy czołgów, których Amerykanie wówczas w Europie nie mieli. Nieproporcjonalnie liczni polscy saperzy mieli dla sowieckich armii błyskawicznie zbudować olbrzymią ilość przepraw przez rzeki. Druga część LWP to dywizje pancerne i zmechanizowane, które u boku Sowietów miały walczyć z Bundeswehrą. Podobną rolę miały odegrać stosunkowo duże jednostki desantowe, które wylądować miały na wybrzeżach Danii, Norwegii i Niemiec. Pułkownik Kukliński znał sowieckie plany, wg, których 95% wojsk ze Związku Sowieckiego – miało się przewalić przez Polskę. Wiedział też, że w ich stronę zostanie wtedy wystrzelonych od 400 do 600 pocisków z głowicami nuklearnymi. Posiadając tak wyjątkową wiedzę – szukał sposobu na to, by swój kraj uratować przed zagładą nuklearną wobec amerkańskich planów stworzenia z Polski zapory radioaktywnej dla transportu sił sowieckich. Istnienie granicy między satelicką Polską i Związkiem Sowieckim dawało Amerykanom szanse na pertraktacje z Moskwą w celu uniknięcia obopólnego gwarantowanego zniszczenia nuklearnego po zniszczeniu Polski.” Polska może być podobnie narażona z powodu odnawiania planów ustawiania wyrzutni rakiet „Tarczy” w Polsce, o cztery minuty lotu pocisku od Moskwy. Plan ten nie ma sensu ani strategicznego, ani politycznego dla USA, a jednocześnie może obrócić Polskę w teren skażony radioaktywnie przez Rosję. Pisał o tym Charles Reese już 26 lipca 2008, w artykule opublikowanym na portalu Antiwar.com, w którym komentator ten zgadza się, że wyrzutnie „Tarczy” stanowią zagrożenie dla Rosji, a tym samym oczywiście narażają Polskę na „zapobiegawczy” atak nuklearny Rosji. Obecnie Barack Obama ma nadzieję, że po wygraniu wyborów będzie miał okazję po raz drugi odwołać wznowienie projektu Tarczy w Polsce. Natomiast jego przeciwnik Matt Romney jest jastrzębiem i popiera plany rządu Izraela, dokonania nuklearnego ataku na Iran. W przypadku zwycięstwa prezydenta Obamy rozwiałyby się radioaktywne chmury nad Polską. Iwo Cyprian Pogonowski

Prezydencka komórka „...I odezwał się po dwóch latach pierwszy telefon” - tak można skwitować najświeższe doniesienia „NDz” dot. komórki śp. Prezydenta L. Kaczyńskiego:„Po katastrofie na Siewiernym ktoś na terenie Federacji Rosyjskiej manipulował przy telefonie prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego ustaliła, że odsłuchiwano pocztę głosową.Prokuratura wojskowa uznała jednak, żemożna tu mówić jedynie o dzwonieniu na cudzy koszt, a nie o wykradaniu informacji. Ostatecznie stwierdzono, że nie doszło do popełnienia przestępstwa. Ekspertyza ABW jest jednoznaczna. Jak stwierdza prokuratura, "nieustalona osoba" na terenie Rosji uruchamiała 10 i 11 kwietnia 2010 r. telefon Nokia 6310i zarejestrowany na Kancelarię Prezydenta, a użytkowany przez Lecha Kaczyńskiego. Do pierwszego włączenia telefonu doszło tuż po katastrofie, bo o godz. 10.46. Kolejne połączenia miały miejsce następnego dnia o godz. 12.40 i 16.20. Chodziło o numer polskiej poczty głosowej - 505 114 114. - W przekazanych materiałach znajdował się wyciąg z opinii ABW, z której wynikało, że karta SIM współpracująca z telefonem komórkowym marki Nokia 6310i, należącym do Kancelarii Prezydenta RP, logowała się w sieci telefonii komórkowej Federacji Rosyjskiej - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Dariusz Ślepokura, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie, która prowadziła dochodzenie w tej sprawie. - Z informacji uzyskanych od operatora PTK Centertel wynika, że w dniach 10 i 11 kwietnia 2010 r. doszło do nawiązania za pośrednictwem tego telefonu trzech połączeń z pocztą głosową - stwierdza prokurator.”

http://naszdziennik.pl/index.phpdat=20120505&typ=po&id=po03.txt

Informacje te pochodzą z najlepszego i sprawdzonego już przy wielu „smoleńskich” okazjach źródła, jakim jest ABW i prokuratura wojskowa razem wzięte, która to ABW posiada w swym depozycie całą masę nośników elektronicznych („pasażerów prezydenckiego tupolewa”), do których strzeże dostępu niemalże tak, jak gabinet ciemniaków do zdjęć satelitarnych z 10-04, które kiedyś niby z USA przybyły (jak twierdził dawno temu, bo w końcu kwietnia 2010 r. J. Cichocki

http://www.polskieradio.pl/5/3/Artykul/202912,Cichocki-Amerykanie-przekazali-zdjecia-satelitarne

gdy jeszcze nie był szefem MSWiA), ale się zbyły, jak moglibyśmy powiedzieć dziś. Nie mówimy jednak o zdjęciach satelitarnych, lecz o telefonach, przypominam. Jest z nimi o tyle ciekawa sprawa, że nie tak dawno przecież w wydanej w kilkudziesięciu tysiącach egz. książce L. Misiaka i G. Wierzchołowskiego – z tychże samych źródeł (ABW oraz PW) płynęły doniesienia (opublikowane właśnie w „Musieli zginąć”), iżnikt nie używał (aktywnych) telefonów spośród członków prezydenckiej delegacji, jedynie na te numery próbowano się dodzwonić:

„W odpowiedzi na nasze pytania(dot. billingów oraz niezwrócenia olbrzymiej większości nośników rodzinom ofiar – przyp. F.Y.M.) NPW odpisała:

„Prokuratorzy Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie na podstawie postanowień zwrócili się do poszczególnych operatorów sieci komórkowych i w konsekwencji uzyskali billingi tych numerów telefonów, których karty SIM logowały się na terenie Federacji Rosyjskiej w dniu 10 kwietnia 2010 r. (informację o tym, które to były numery telefonów uzyskano na podstawie wyników badań telefonów komórkowych i kart SIM przeprowadzonych przez biegłych ABW).” Prokurator płk Rzepa dodał:

„Z opinii biegłych wynika, że 23 karty SIM były zalogowane w sieciach telefonii komórkowej Federacji Rosyjskiej. Przeprowadzone badania przez biegłych ABW oraz analiza billingów wykazały, żena pokładzie samolotu Tu 154M nr 101 w dniu 10 kwietnia 2010 r. orazbezpośrednio po katastrofie nie wykonywano z numerów telefonów należących do pasażerów i załogi tego samolotu połączeń wychodzących. Analogiczna sytuacja dotyczy wiadomości SMS oraz MMS. Ujawniono jedynie połączenia przychodzące, przy czym niektóre były przekierowane na pocztę głosową” (s. 42). Jakim cudem, więc po dwóch latach od „katastrofy”, odezwał się prezydencki telefon? Spokojnie, nie wpadajmy w paranoję, jak ci paranoicy od maskirowki smoleńskiej. Po pierwsze, godzina 10.46 (ciekawe, że „NDz” podał z marszu taką właśnie porę, a nie np. 8.46 pol. czasu) to nie jest np. 10.42 (w stosunku do tzw. godziny Morozowa, czyli 10.41, jako „czasu lotniczego wypadku” – nie mylić z tzw. godz. Batera

http://freeyourmind.salon24.pl/380030,medytacje-smolenskie-6-godzina-batera

a więc trudno tu mówić, że jest to czas „bezpośrednio po katastrofie”. Po drugie, sprawdzanie zawartości poczty głosowej przez jakiegoś Ruska w polskim telefonie, to nie tylko nie jest używanie czyjejś komórki ani tym bardziej „wykonywanie połączenia wychodzącego” (zgodnie z nomenklaturą Rzepy). Ki diabeł jednak o godz. 10.46 rus. czasu, czyli 8.46 pol., na pobojowisku na Siewiernym już wtedy jakąś komórkę widział i zdążył ją nie tylko znaleźć, ale jeszcze klawiaturę odblokować, by zająć się „sprawdzaniem poczty”? Takie pytania wskazują na objawy smoleńskiej paranoi. Sprawa tymczasem jest prosta i nie chodzi o to, że biegli ABW raz twierdzą jedno, a raz coś innego. Pewnie komórkę wydobył z błota któryś ze strażaków. Może to był legendarny A. Muramszczikow, co na własne oczy widział „kulę ciał” http://wyborcza.pl/1,105743,8599278,To_byla_kula_z_ludzkich_cial__320_fragmentow_96_ofiar.html

i słyszał dzwoniące na „miejscu katastrofy” telefony, o czym zwierzał się reporterowi „Moskiewskiego Komsomolca” http://www.rp.pl/artykul/544883.html

„Gdy wylądował Jak-40 polskiego Ministerstwa Obrony warunki pogodowe nie były jeszcze krytyczne. Wkrótce z lewej strony nadleciał nasz transportowiec. W tym samym momencie jeden ze strażaków w moim samochodzie rozbił termos z lustrzanego szkła. Pamiętam, że jęknąłem: "To zły znak!". Kiedy nasz Ił-76 odleciał na zapasowe lotnisko, wszyscy odetchnęli z ulgą. Po 40 minutach usłyszeliśmy nadlatujący samolot prezydencki. Na lotnisku wcześniej stacjonowały myśliwce. Gdy startowały i pokonywały barierę dźwięku, słychać było trzask. 10 kwietnia rano też usłyszeliśmy bardzo podobny dźwięk i początkowo nie przywiązywaliśmy do tego żadnego znaczenia. Ogłuszającego wybuchu nie było. Był głuchy trzask - to wszystko. Spod wieży kontrolnej ruszył samochód terenowy; chłopcy powiedzieli, że spadł samolot. Gdzie dokładnie, nie było jasne. Pokazali nam tylko ręką kierunek.W odległości 50 metrów od miejsca upadku maszyny leżały rozerwane na strzępy ciała ludzi. Stało się jasne, że nikt nie przeżył. Widzieliśmy tylko dwa duże fragmenty samolotu - skrzydła i część kadłuba z wypuszczonym podwoziem. Silniki leżały oddzielnie. Nie było wiadomo, gdzie był kokpit i salon samolotu - wszystko rozpadło się na drobne fragmenty. Szczątki maszyny i ciała były pokryte zawiesiną - mieszanką popiołu i kurzu. Nie było słychać ani krzyków, ani jęków. W złowieszczej ciszy w kieszeniach zabitych dzwoniły tylko telefony komórkowe - słychać było poloneza Ogińskiego, pełnego wigoru krakowiaka... Ciała nie miały głów, albo też głowy pasażerów były zgniecione, kości twarzy - zmiażdżone. W całości widziałem tylko jedną młodą dziewczynę. Po 20 minutach od katastrofy mgła się rozproszyła; widzialność była idealna. U nas na bagnach tak bywa: pojawia się mgła i po chwili znika.” Tyle Muramszczikow, który, nawiasem mówiąc, rozpoznać się miał nawet na zrobionym komórką filmiku Koli, więc wzrok na pewno miał ostry jak smoleński diabeł, a więc telefony zapewne nie tylko słyszał z polonezem i krakowiakiem, ale też pewnie widział. Mógł, więc i widzieć o 10.46 ową prezydencką nokię, choć „bezpośrednio po katastrofie” o tym nie wspominał. Warto zresztą przy tej kwestii telefonów, którą poruszali, jak wspominałem wyżej, Misiak z Wierzchołowskim, zwrócić uwagę na to, iż nadwiślańscy wojskowi prokuratorzy (przynajmniej tak podawane jest w treści pisma cytowanego w „Musieli zginąć”), interesowali się tymi numerami telefonów, „których karty SIM logowały się na terenie Fed. Ros. w dn. 10-04”. Czyżby, więc nie telefonami wszystkich uczestników delegacji prezydenckiej? Pomijam już fakt, że kwestię logowań ustalili wybitni biegli ABW. Oczywiście, żadnych danych dotyczących miejsca i czasu tych logowań jak dotąd nie podano, ale czekamy cierpliwie, tak jak publikację zawartości rewelacyjnych taśm, z jaka-40, które też już od dłuższego czasu są przedmiotem badań krakowskiego IES. Tam też może jakieś telefony „wykonywane” się mogły nagrać.

P.S. W międzyczasie zaś zapraszam na tajne komplety z udziałem prof. M. Dakowskiego (http://www.youtube.com/watch?v=woBVVlTKeXw&feature=player_embedded).

Free Your Mind

Będzie rewizja śledztwa ws. telefonu prezydenta. „Zasadne byłoby kontynuowanie tego postępowania” Prokuratura Generalna zleciła Prokuraturze Apelacyjnej w Warszawie natychmiastową analizę umorzonego śledztwa w sprawie manipulacji przy telefonie Lecha Kaczyńskiego po katastrofie smoleńskiej – informuje „Nasz Dziennik”. Jak powiedział gazecie rzecznik PG Mateusz Martyniuk, „zasadne byłoby kontynuowanie tego postępowania”. Przypomnijmy – Prokuratura Okręgowa w Warszawie odmówiła wszczęcia śledztwa ws. uruchomienia w dniach 10 i 11 kwietnia 2010 r. na terytorium Rosji telefonu komórkowego użytkowanego przez prezydenta. Według śledczych, przestępstwo „nie zaistniało”.

Prokuratura Generalna zwróciła się do Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie o dokonanie dogłębnej analizy tej decyzji, jak również materiałów postępowania, i o rozważenie kontynuowania tego postępowania – mówi „ND” Martyniuk.

Pełnomocnik Jarosława Kaczyńskiego mec. Rafał Rogalski stara się o uzyskanie w tej sprawie statusu strony, aby móc złożyć zażalenie na odmowę prowadzenia śledztwa.Zażalenia nie złożyła Kancelaria Prezydenta, mimo że była o tym powiadomiona. W opinii mec. Rogalskiego, w tym przypadku powinno się zbadać przede wszystkim kwestię dostępu do informacji osoby nieuprawnionej, a wówczas osobami pokrzywdzonymi byliby również bliscy prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Kancelaria Prezydenta jest pokrzywdzona, jeśli chodzi o samo użytkowanie aparatu, natomiast co do dostępu do informacji to prezydent jako użytkownik - podkreśla adwokat.Prokuratura Okręgowa tak tłumaczy przyjętą kwalifikację prawną:

W tym zakresie Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie przekazała nam materiał. Nie jesteśmy dysponentem całej sprawy – mówi prok. Dariusz Ślepokura. Jego zdaniem z postanowienia WPO z 7 listopada 2011 r. o wyłączenie sprawy do odrębnego postępowania wynika, iż należy wyłączyć do odrębnego postępowania materiały śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej "w zakresie włączenia w dniach 10-11 kwietnia 2010 r. na terenie Federacji Rosyjskiej przez nieustaloną osobę telefonu marki Nokia 6610i i uruchomienia impulsów telefonicznych na cudzy rachunek, tj. na szkodę Kancelarii Prezydenta RP". W tym zakresie Wojskowa Prokuratora Okręgowa przekazała nam materiały i nie mogliśmy prowadzić w innym zakresie postępowania, byliśmy związani tym wyłączeniem. Jeżeli prokuratura wojskowa wyłączyłaby materiały w innym zakresie, np. naruszenie ochrony informacji, jeżeli by uznała, że coś takiego nastąpiło, i nam przekazała, to prowadzilibyśmy postępowanie w takim wątku. Dodaje, że gdyby wojskowi śledczy mieli taką intencję, to przekazaliby telefon i kartę SIM, co nie nastąpiło.

„Nasz Dziennik” przypomina, że w materiałach śledztwa znalazły się dokumenty, które zostały przesłane z WPO, m.in. wyciąg z opinii ABW, billingi od operatora sieci komórkowej. Przesłuchano też pracownika operatora telefonii komórkowej. Według oświadczenia rzecznika Naczelnej Prokuratury Wojskowej, „kwalifikacja prawna w żaden sposób nie była wiążąca dla Prokuratury, do której przesłano wyłączone materiały".Podobnego zdania jest mec. Rogalski:

Prokuratura cywilna nie była tym związana, dlatego że była to tylko wersja robocza, i jak najbardziej mogła kontynuować postępowanie przede wszystkim pod kątem art. 267 kk [dostęp do informacji nieprzeznaczonej dla osoby nieuprawnionej]. Ta kwalifikacja, w mojej ocenie, wydawałaby się najbardziej zasadna w tym postępowaniu - mówi w rozmowie z „ND”.NPW w oświadczeniu potwierdza, że doszło do uruchomienia telefonu należącego do prezydenta Lecha Kaczyńskiego już po katastrofie. Telefon ten został znaleziony na miejscu wypadku, a następnie 13 kwietnia 2010 r. przekazany stronie polskiej. Znp

Nie było przełomu w Hucie Pieniackiej Fragmenty z książki ks. Tadeucz Isakowicz–Zaleskiego „Nie zapomnij o Kresach”, Kraków 2011 Tekst dotyczy wprawdzie wydarzen sprzed paru lat ale przypomina niektore nazwiska biorące udział w promowaniu neobanderowszczyzny. Prezydent Lech Kaczyński znów nie powiedział prawdy o ludobójstwie, a prezydent Wiktor Juszczenko nie przeprosił narodu polskiego

28 lutego 2009 r., w 65 rocznicę zagłady Huty Pieniackiej k. Brodów prezydenci Polski i Ukrainy udali się na miejsce, gdzie kiedyś rozciągała się owa polska wioska. Złożyli wieńce i zapalili znicze pod pomnikiem, ale ich wizyta, niestety, nie stała się żadnym przełomem moralnym ani politycznym. Z tą ceremonią rodziny pomordowanych nie wiązały wprawdzie wielkich nadziei, po cichu oczekiwały jednak, że prezydent Lech Kaczyński – jak przystało na kogoś, kto szedł do wyborów pod sztandarami prawdy historycznej – powie wreszcie prawdę o ludobójstwie dokonanym na Polakach na Kresach Wschodnich. Oczekiwały też, że prezydent Wiktor Juszczenko wypowie słowo „przepraszam”. Niestety, w obu przypadkach znów nastąpiło rozczarowanie. Prezydent RP nie nazwał, bowiem ludobójstwa po imieniu i nie wskazał jego sprawców, czyli zbrodniarzy z Organizacji Ukraiń-skich Nacjonalistów, Ukraińskiej Powstańczej Armii i SS „Galizien”. Użył eufemizmów i półprawd w postaci słów «rzeź», «tragedia» lub «prowokacja», choć jako prawnik doskonale wiedział, czym różnią się one od opisanego w prawie międzynarodowym pojęcia ludobójstwa. Co więcej, winę za zagładę Polaków starał się przerzucić na Niemców i Rosjan, choć nacjonaliści ukraińscy mordowali na polecenie własnych dowódców, a nie Hitlera czy Stalina. Wycofał się nawet z pozycji zajętej przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego [sic! - admin], który w 2003 r. w Porycku powiedział:

„Trzeba jednak tutaj wyrazić moralny protest wobec ideologii, która doprowadziła do «akcji antypolskiej», zainicjowanej przez część Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Powstańczej Armii. Wiem, że te słowa wielu mogą zaboleć. Ale żaden cel, ani żadna wartość, nawet tak szczytna jak wolność i suwerenność narodu, nie może usprawiedliwiać ludobójstwa, rzezi cywilów, przemocy i gwałtów, zadawania bliźnim okrutnych cierpień”. Lech Kaczyński zachował się tak, jakby w następnych wyborach prezydenckich bardziej zależało mu na poparciu „pomarańczowego obozu” nacjonalistów ukraińskich, a nie środowisk kresowych i kombatanckich. Zawiódł też Wiktor Juszczenko, który nie przeprosił Polaków w imieniu swego narodu. Reasumując, uroczystości w Hucie Pieniackiej nie stały się drogą do pojednania. Rodziny pomordowanych, przepojone bólem, pozostały nadal w osamotnieniu i niezrozumieniu, nie mogąc na-wet skromnym znakiem krzyża upamiętnić setek zbiorowych mogił, na których rosną chaszcze i wyją wilki. Ani Lech Wałęsa, ani wszechwładny Bronisław Geremek czy premier Donald Tusk, pomimo swej dwudziestoletniej aktywności politycznej w strukturach III RP, nie podjęli najmniejszego wysiłku, aby krzyże te wreszcie ustawiono. Politykom z Warszawy i Gdańska zabrakło, bowiem elementarnej troski o prawdę o tych rodakach, których wyrzynano tylko, dlatego, że byli Polakami. W tym miejscu warto się zastanowić, dlaczego tak fatalną drogą poszedł obóz braci Kaczyńskich. Na to starają się odpowiedzieć w swoim najnowszym opracowaniu dr hab. Leszek Jazownik, profesor Uniwersytetu Zielonogórskiego, oraz dr Maria Jazownik. Cytuję za miesięcznikiem „Nad Odrą” z maja-czerwca 2011 r.:

„Gołym okiem można natomiast dostrzec, iż wiele osób jawnie lub milcząco wspiera działania ukraińskich nacjonalistów. Oczywiście najbardziej wśród nich widoczni są politycy. Środowiska kresowe wielokrotnie zwracały uwagę, że wiele tego rodzaju osób przeniknęło do najbliższego otoczenia politycznego braci Kaczyńskich. Należą do nich choćby:

- Bogumiła Berdychowska – doradczyni prezydenta Kaczyńskiego w sprawach wschodnich, która była inicjatorką zbierania podpisów pod apelem do Rady Miasta Warszawy w sprawie niedopuszczenia do budowy pomnika ku czci ofiar zbrodni ukraińskich nacjonalistów w Warszawie;

- Marek Kuchciński – wiceprezes PiS, a obecnie wicemar-szałek Sejmu RP, znany ze swych sympatii banderowsko-upowskich. Szczególną aktywność wykazał w załatwianiu pochówku na cmentarzu wojennym strzelców siczowych w Przemyślu dla ludobójców z UPA zabitych podczas napadu na Birczę. Ostatnio pod przywództwem wspomnianej tu już uprzednio Joanny Kluzik-Rostkowskiej wyodrębniło się z PiS-u ugrupowanie sympatyków i apologetów ruchu neobanderowskiego, występujące pod znamienną nazwą «Polska Jest Najważniejsza)). W skład tego ruchu wchodzą m.in.:

- Paweł Kowal – w okresie PRL-u tajny współpracownik WSI, później wiceprzewodniczący klubu parlamentarnego PiS, a obecnie eurodeputowany PiS, który systematycznie krytykował rezolucję Parlamentu Europejskiego z 25 lute-go 2010 roku, potępiającą uhonorowanie Bandery tytułem Bohatera Ukrainy;

- Michał Kamiński – zasłynął z dokonywanych na forum europarlamentu niewybrednych ataków na śp. europosła Filipa Adwenta, który udokumentował ogromną liczbę przypadków łamania na Ukrainie ordynacji wyborczej przez obóz wyborczy Juszczenki, a w szczególności krytykował ulotkę wyborczą pt. «Ukraina dla Ukraińców», informującą, że przyszły prezydent gwarantuje wprowadzenie dyktatury narodowej oraz wygonienie Moskali, Przeków [tj. Polaków] i Żydów;

- Adam Bielan – wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego, który opowiedział się za odrzuceniem wysunię-tego na tym forum projektu uznania zbrodni UPA za akt ludobójstwa, natomiast silnie zaangażował się w dążenia do tego, by za przejaw ludobójstwa uznany został Wielki Głód na Ukrainie Wschodniej;

- Elżbieta Jakubiak – posłanka domagająca się stanowczego respektowania linii Giedroycia w polskiej polityce wobec Ukrainy. Niestety, to jest tylko wierzchołek góry lodowej”. Profesor napisał także o doradcy prezydenckim, Janie Olszewskim:

„Doprawdy jest żałosne to, że były premier polskiego rządu, człowiek stojący na czele Ruchu Odbudowy Polski – partii deklarującej podtrzymywanie tradycji patriotycznych, nie dostrzega różnicy między Stepanem Banderą a Józefem Piłsudskim oraz między AK (organizacją wojskową powołaną do walki z hitlerowskim okupantem) a UPA (organizacją terrorystyczną wyrastającą ze skrajnie nacjonalistycznej ideologii Dmytra Doncowa, szkoloną i dozbrajaną przez hitlerowców, odpowiedzialną za masową eksterminacją ludności cywilnej)”. Co do Elżbiety Jakubiak, to mogę potwierdzić to z autopsji, gdyż w kwietniu 2011 r. na zaproszenie posła Adama Gawędy uczestniczyłem, w Wodzisławiu Śląskim, w świetnie przygotowanej akademii ku czci ofiar Katynia. Na koniec spotkania przybyła także poseł Jakubiak, która zamiast powiedzieć coś sensownego do zgromadzonej młodzieży szkolnej, wygadywała niestworzone brednie o zasługach Juszczenki w budowaniu „wschodniej flanki”. Obóz Juszczenki zawsze doceniał swoich sojuszników, obsypując orderami m.in. Pawła Kowala, Michała Kamińskiego i Marka Kuchcińskiego. Do tego ostatniego Stowarzyszenie Pamięci Orląt Przemyskich napisało w lutym 2010 r. list otwarty, w którym domagało się zwrotu orderu, zaznaczając przy tym: „Główny Rabin Ukrainy, odznaczony takim samym jak Pan orderem, zwrócił go na znak protestu przeciwko odznaczeniu Bandery. Miał odwagę! Czy Pan zdobędzie się na podobną postawę?”. Niestety, żaden z odznaczonych polityków nie zwrócił tych orderów. Nadesłał p. PiotrX

Wiele wskazuje na to, że kradzieży obrączki, zegarka ś.p. Tomasza Merty dokonano na terenie Ministerstwa Spraw Zagranicznych… Prokuratura prowadząca postępowanie w sprawie kradzieży obrączki, zegarka, portfela i zniszczenia dowodu Tomasza Merty chce ustalić miejsca, w których mogło dojść do tego procederu. Wiele wskazuje na to, że stało się to, niestety, na terenie Ministerstwa Spraw Zagranicznych W sprawie przesłuchany ma zostać wkrótce były ambasador w Moskwie Jerzy Bahr. Wydział V Śledczy Prokuratury Okręgowej w Warszawie prowadzi dwa odrębne postępowania: w sprawie kradzieży obrączki, zegarka i portfela oraz zniszczenia dowodu wiceministra kultury Tomasza Merty, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem. Na razie nikomu nie postawiono zarzutów. Na poczet drugiego śledztwa śledczy przesłuchali już kilkunastu świadków. W tym dwóch dyrektorów gabinetu ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego: dyrektora generalnego oraz dyrektora centrum operacyjnego MSZ. Przesłuchano też wszystkie osoby, które miały jakikolwiek kontakt z pocztą dyplomatyczną, zabezpieczono całość dokumentacji dotyczącej obiegu korespondencji. Jak dotąd śledczy nie przesłuchali szefa polskiej dyplomacji Radosława Sikorskiego. Ale prokuratura nie wyklucza takiego wariantu. W związku z postępowaniem w sprawie niszczenia dowodu Tomasza Merty prokuratura planuje przesłuchanie także pięciu kolejnych świadków, w tym trzech pracowników Ministerstwa Spraw Zagranicznych przebywających obecnie na placówkach za granicą: w Nairobi, Moskwie i we Włoszech. Są to urzędnicy polskich konsulatów i ambasad. – Zwróciliśmy się w ramach pomocy prawnej o przesłuchanie pracowników MSZ, którzy obecnie przebywają na placówkach w innych krajach. Czekamy na odpowiedź – wskazuje w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” prokurator Dariusz Ślepokura. Prokuratura planuje też podjąć działania zmierzające do ustalenia miejsca, w którym mogło dojść do zniszczenia dowodu. – Wszystko opiera się na przesłuchaniu świadków, którzy mieli dostęp do tej rzeczy. Jeżeli to miejsce zostanie ujawnione, prokuratura planuje jego oględziny – deklaruje Ślepokura. – Nie wiem, czy to jest w MSZ. Chodzi o miejsce, w którym mogło dojść do spalenia tej rzeczy. Prokurator opiera się na zeznaniach świadków. Jeśli na podstawie tych zeznań uda się wskazać to miejsce, to oczywiście takie oględziny zostaną przeprowadzone – deklaruje prokurator Ślepokura. Podczas oględzin miejsce się fotografuje, zabezpiecza pod kątem ewentualnych śladów czy przedmiotów świadczących o zajściu zdarzenia. Efektem tych prac jest protokół oględzin. We wcześniejszej rozmowie z “Naszym Dziennikiem” prokurator Radosław Wasilewski, naczelnik wydziału V śledczego warszawskiej prokuratury okręgowej, stwierdził, że wersja, iż do zniszczenia dowodu Merty mogło dojść na terenie należącym do resortu spraw zagranicznych, “jest absolutnie weryfikowana”. Zapewniał przy tym, że prokuratura przyjmuje możliwość, iż do spalenia dowodu doszło właśnie na terenie polskiego MSZ. Wiadomo ponadto, że na to, iż do zniszczenia dowodu wiceministra Tomasza Merty mogło dojść właśnie w którejś z jednostek resortu Radosława Sikorskiego, wskazują zeznania jednego ze świadków, pracownika resortu wyższego szczebla. Miał zeznać, że dowód znajdował się w worku, który zamierzano zutylizować, czyli po prostu spalić. Magdalena Pietrzak-Merta dowód osobisty męża odebrała w maju 2010 r. z jednostki Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim, do której trafiły rzeczy ofiar po 10 kwietnia 2010 roku. – Od ręki oddano mi wszystkie rzeczy, które ewidentnie były rzeczami męża i których przynależność nie budziła żadnych wątpliwości. (…) Osobiście skłaniam się jednak ku wersji, iż dowód mego śp. męża został zniszczony w katastrofie. Ślady zniszczeń wskazują na to, iż dowód “przeszedł” przez katastrofę – nosi on wyraźne ślady nadpalenia. Ale tu kluczowe będą ustalenia prokuratury – mówi Pietrzak-Merta. Jak informuje prokurator Ślepokura, w kwestii postępowania w sprawie zaginięcia obrączki, zegarka i portfela wiceministra kultury śledczy zamierzają przesłuchać byłego ambasadora RP w Moskwie Jerzego Bahra. Do tej pory na poczet tego śledztwa przesłuchano już wielu świadków, w tym m.in. osoby, które identyfikowały ciało byłego wiceministra kultury, jego żonę, osoby, które odbierały rzeczy osobiste z miejsca katastrofy, oraz osobę, która “przekazała wszystkie rzeczy Merty” ambasadzie RP w Moskwie.

- Liczę na to, że prokuratura wykona te wszystkie czynności i że uda się ustalić miejsce, gdzie został zniszczony dowód osobisty i jak doszło do zaginięcia obrączki śp. Tomasza Merty. Gdyby się ona odnalazła, byłby to z jednej strony duży sukces. Ale z drugiej strony byłaby to niewyobrażalna kompromitacja instytucji, które doprowadziły do tego, że przez dwa lata nie było wiadomo, gdzie obrączka jest. Sprawa jest rozwojowa, mam nadzieję, że uda się ją pozytywnie zakończyć – kwituje mec. Bartosz Kownacki, pełnomocnik wdowy. Anna Ambroziak

Skąd się biorą cykle koniunkturalne? Mises dokładnie opisuje mechanizm cyklu koniunkturalnego: wspieraną przez rząd inflacyjną ekspansję kredytów bankowych, boom odznaczający się błędnymi inwestycjami i depresję, jako wolnorynkową korektę niedopasowań i strat powstałych w czasie boomu. Studenci ekonomii wciąż nauczani są pewnego mitu na temat historii badań cyklów koniunkturalnych. Ten mit opiera się na dwóch fałszywych przesłankach:

a) przed 1913 r. nikt nie zdawał sobie sprawy z istnienia cyklów koniunkturalnych, a zamiast tego zauważano tylko wyizolowane okresy kryzysów bądź paniki na rynkach;

b) to się zmieniło wraz z opublikowaniem książki Wesleya Mitchella pt. Business Cycles z 1913 r.

Rzekomym osiągnięciem Mitchella było dostrzeżenie, że istnieją okresy boomu i następujące po nich okresy depresji, oraz że te cykle koniunkturalne wynikają z jakichś tajemniczych procesów, związanych z systemem kapitalistycznym. Trzecia część jego książki (pozostałe, zawierające historyczne i statystyczne dane, już się zdezaktualizowały) została właśnie ponownie wydana, tym razem w miękkiej okładce. To z pewnością prawda, że Mitchell w późniejszym okresie swojej działalności miał ogromny wpływ na wszystkie następne badania, dotyczące cyklów koniunkturalnych i że zrewolucjonizował tę gałąź ekonomii. Jednak prawdziwa istota tej rewolucji pozostaje praktycznie nieznana. Istnieli, bowiem już wcześniej wybitni ekonomiści, którzy nie tylko byli świadomi występowania cyklów koniunkturalnych, ale potrafili również sformułować teorie wyjaśniające to straszne zjawisko. Nie dość, że uczynili to na długo przed Mitchellem, to ich analiza była zdecydowanie dokładniejsza. Istnieje prosty powód, dla którego Mitchell i jego następcy nigdy nie próbowali wyjaśnić przyczyny istnienia cykli koniunkturalnych: skupiali się wyłącznie na zbieraniu danych. Słynna „teoretyczna” praca Mitchella jest tylko opisowym podsumowaniem części empirycznej. Ponadto, ci wspomniani przeze mnie ekonomiści odkryli niezmiernie ważną prawdę, którą przeoczył Mitchell, i której nie dostrzegają niemal wszyscy ekonomiści po dziś dzień: cykle koniunkturalne nie są powodowane przez tajemnicze mechanizmy gospodarki kapitalistycznej, lecz przez interwencje rządowe, zakłócające jej prawidłowe funkcjonowanie. Stworzenia teorii cyklów koniunkturalnych nie powinno się przypisywać Mitchellowi, lecz brytyjskim ekonomistom klasycznym: Ricardo i szkole obiegu pieniężnego, których idee były lekkomyślnie zaszufladkowane do „teorii handlu międzynarodowego”. To oni, jako pierwsi zdali sobie sprawę, że cykle koniunkturalne są spowodowane zakłóceniami w funkcjonowaniu wolnego rynku, a przede wszystkim inflacyjną ekspansją kredytową, wspieraną przez rząd. Ożywienie powoduje późniejszą depresję, która jest tak naprawdę dostosowaniem się gospodarki do zakłóceń powstałych w czasie boomu. Zarys teorii cyklu koniunkturalnego ekonomistów klasycznych był nieustannie rozwijany w dziewiętnastym wieku: istotną rolę stopy procentowej w jego przebiegu wyjaśnił Szwed Knut Wicksell w 1898 r., zaś w 1912 r. ukazała się praca wybitnego ekonomisty austriackiego Ludwiga von Misesa pt. Theorie des Geldes und der Umlaufsmittel [Teoria pieniądza i kredytu], w której została zawarta w pełni rozwinięta analiza cyklu koniunkturalnego. Mises dokładnie opisuje kompletny mechanizm cyklu koniunkturalnego: inflacyjną ekspansję kredytów bankowych, wspieraną przez rząd, boom odznaczający się błędnymi inwestycjami, spowodowanymi inflacyjnym zakłócaniem wolnorynkowych sygnałów — zahamowanie inflacji ujawnia te nietrafione inwestycje — i wreszcie, depresję, jako wolnorynkową korektę niedopasowań i strat powstałych w czasie boomu. Ironią losu jest fakt, iż praca Misesa, w której po raz pierwszy sformułował swoją teorię, została opublikowana w tym samym czasie, co dzieło Mitchella. Teoria Misesa, tak jak kiedyś teoria klasyków, została odrzucona przez badaczy głównie z jednego powodu: Mises przyczynę cykli upatruje w interwencjach w wolny rynek, podczas gdy wszyscy inni badacze, podążający za Mitchellem, uważają, że cykl jest nieodwołalnie związany z systemem kapitalistycznym; jest on, mówiąc w skrócie, chorobą wolnego rynku. Na marginesie można dodać, iż twórcą tej idei był nie Mitchell, ale Karol Marks. Teoria Misesa jest generalnie odrzucana, jako „zbyt prosta”. Nowa książka profesora Rendingsa Felsa jest typowym przykładem współczesnej pracy poświęconej cyklom koniunkturalnym. Fels zajmuje się w niej cyklami koniunkturalnymi w dziewiętnastowiecznej Ameryce i z pewnością podaje wiele wartościowych faktów, dotyczących wciąż słabo zbadanych cykli z tego okresu. Ale jak tłumaczy ich występowanie? Otóż, próbuje dokonać syntezy najpopularniejszych obecnych teorii, opierając się głównie na późniejszym dorobku profesora Schumpetera. Uwzględnia praktycznie wszystkie teorie, z wyjątkiem tej Misesa. Zaskakujące, że kiedykolwiek Fels wspomina o czynnikach pieniężnych, o „braku kapitału” lub o innych aspektach teorii Misesa, (którą omawia bardzo pobieżnie i błędnie, nie wspominając o centralnej roli Misesa) przyznaje, że doskonale wyjaśniają one fakty, po czym jednak zmienia temat i brnie dalej w swoje błędne teorie. Teoria Schumpetera, co jest jej niewątpliwą zaletą, jako jedyna oprócz teorii Misesa, próbuje zintegrować teorię cyklu koniunkturalnego z ogólną teorią ekonomii. Inni ekonomiści zadowalają się wyjaśnianiem cykli albo w odseparowaniu od ogólnej teorii ekonomii, albo tak, jakby nie znajdowała ona zastosowania w „prawdziwym świecie”. Niemniej, teoria Schumpetera jest błędna, czego dowodem jest postulowane przez niego współwystępowanie znacznej ilości cyklów — niemal po jednym w każdej branży — które miałyby rzekomo wzajemnie na siebie oddziaływać, kształtując w ten sposób ogólny obraz gospodarki. Niemniej, każdy ekonomista powinien zdawać sobie sprawę, że poszczególne branże są ściśle ze sobą związane, a co za tym idzie, w gospodarce może zaistnieć wyłącznie jeden cykl w danym czasie. Tak, więc czytelnik nie dowie się zbyt wiele z tych dwóch prac o cyklach. W książce Mitchella znajdzie tylko opis typowego cyklu; u Felsa zaś odnajdzie dużo ważnych faktów, ale wszystkie będą błędnie wytłumaczone. Obaj autorzy kompletnie ignorują „monetarną teorię błędnego inwestowania” Misesa i jego klasycznych poprzedników. To prawda, że ostatnimi czasy tak zwana szkoła chicagowska zaczęła bardziej podkreślać monetarne przyczyny cykli. Jednakże, ci ekonomiści uważają, że pieniądz oddziałuje tylko na ogólny poziom cen i wciąż nie zdają sobie sprawy, iż to inflacja monetarna z okresu boomu stwarza niedostosowania w gospodarce, których likwidacja następuje w czasie recesji. W rezultacie, szkoła chicagowska wciąż wierzy, że rząd może wyeliminować cykle koniunkturalne poprzez różne manipulacje w systemie monetarnym, na przykład, kontrolując podaż pieniądza. Na przeciwległym biegunie stoją uczniowie Misesa, którzy uważają, że państwo powinno spełniać wyłącznie jedną funkcję w systemie gospodarczym: trzymać swe ręce z daleka i unikać inflacji. To jest jedyne „lekarstwo”, jakie może zaoferować nam rząd.

Murray N. Rothbard Tłumaczenie: Arkadiusz Sieroń [Tekst pochodzi z 1959 r.] Instytut Misesa

Nasz Wywiad. Dr Ireneusz C. Kamiński: "Rosjanie utrzymywali przed Trybunałem, że polscy więźniowie... zaginęli w 1940 r." Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu (ETPCz) uznał 16 kwietnia mord na polskich oficerach w Katyniu za zbrodnię wojenną, która nie ulega przedawnieniu. Czy ta kwalifikacja jest z punktu widzenia skarżących satysfakcjonująca? I czy, Pana zdaniem, odpowiada historycznej prawdzie?
Dr Ireneusz C. Kamiński, pełnomocnik rodzin ofiar Zbrodni Katyńskiej przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu: Rosjanie wielokrotnie mówili, powtarzając to też w pismach do ETPCz, że nigdy żaden sąd, tak międzynarodowy, jak i krajowy, nie uznał Zbrodni Katyńskiej za zbrodnię prawa międzynarodowego. Po 16 kwietnia nie jest to już możliwe. Proszę też pamiętać, że ETPCz nie jest sądem karnym, jak Trybunał Norymberski osadzający konkretne osoby, przed którym kwalifikacja czynu jest kluczowa (zbrodnia wojenna, przeciwko ludzkości czy coś innego). Istotne było, w kontekście tekstu określającego jego jurysdykcję i innych kwestii/zarzutów prawnych, czy mamy do czynienia ze zbrodnią prawa międzynarodowego. To Trybunał oznajmił, wskazując na zbrodnię wojenną, jako podstawową kwalifikację prawną.

Określenie zbrodni katyńskiej, jako zbrodni wojennej nie oznacza jednak pozytywnego rozpatrzenia skargi dotyczącej braku przeprowadzenia "skutecznego śledztwa" w latach 1990-2004. Jak Pan to ocenia? ETPCz uznał, czyniąc to po raz pierwszy, bo podobnej sprawy przed nim jeszcze nie było, że po 5 maja 1998 r. (związanie się Rosji Konwencją o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności) nie ujawniły się nowe okoliczności dotyczące Zbrodni Katyńskiej, które skutkowałyby powstaniem jurysdykcji ETPCz do zbadania, czy rosyjskie śledztwo w sprawie zbrodni było skuteczne. W ocenie ETPCz wszystkie kluczowe okoliczności i dowody zostały poznane przed 5 maja 1998 r. (zasadniczo w latach 1991-1995). Ale ze strasburskiego orzeczenia też wynika, że gdyby Rosja np. ratyfikowała konwencję w 1991 r. to Trybunał mógłby bez żadnych przeszkód prawnych poddać rosyjskie śledztwo swojej kontroli. Będziemy kwestionować tę ocenę, która zapadła stosunkiem czterech głosów do trzech, przy zdaniach odrębnych trzech sędziów, które powtarzają moją argumentację z rozprawy z 6 października 2011 r. Test "nowej okoliczności" jest czymś nowym w orzecznictwie ETPCz. Moim zdaniem wystarcza sama kwalifikacja zbrodni, jako poważnej zbrodni prawa międzynarodowego, by ETPCz był właściwy. Tak też uznało trzech sędziów w zdaniu odrębnym. Uważam też, jak trójka sędziów, że rosyjskie postępowanie nie było "normalnym postępowaniem", lecz negacją podstaw skutecznego postępowania, gdyż doszło do zakwestionowania tak wcześniejszych ustaleń śledztwa, jak i faktów historycznych - ostatecznie zamordowani stali się zaginionymi, bo nie ustalono ich losu po przekazaniu do regionalnych komisji NKWD. Ale jeśli akceptujemy argument nowej okoliczności po 5 maja 1998 r., to np. w razie nieprzeprowadzenia przez Rosjan skutecznego postępowania wyjaśniającego ws. obławy augustowskiej możliwa jest skarga do ETPCz i ten będzie właściwy - istotne dokumenty związane z przeprowadzeniem zbrodni ujawnione zostały dopiero w ubiegłym roku.

ETPCz orzekł też, że Rosja dopuściła się poniżającego i okrutnego traktowania krewnych pomordowanych przez odmówienie im statusu pokrzywdzonych w śledztwie. Trybunał ocenił również, że odmawiając udostępnienia mu postanowienia o umorzeniu śledztwa w sprawie Katynia, Rosja złamała Europejską Konwencję Praw Człowieka. Jakie są skutki tego fragmentu orzeczenia? Wyrok musi być wykonany, co podlega kontroli Komitetu Ministrów Rady Europy. Rosja musi, więc podjąć odpowiednie kroki indywidualne (usunięcie naruszeń wobec skarżących) i generalne (zapobieżenie analogicznym naruszeniom). Zatem jeśli np. obecnie skarżący podjęliby nowe inicjatywy związane z rehabilitacją zamordowanych, rosyjskie instytucje nie mogłyby oznajmić: "nie wiemy czy krewni wnioskodawców zostali zamordowani i na jakiej podstawie", bo to zostało już uznane za nieludzkie i poniżające traktowanie. Po wyroku powinno też dojść do pełnego odtajnienia rosyjskiego śledztwa katyńskiego. Poza pełnym odtajnieniem śledztwa w sprawie Zbrodni Katyńskiej władze Rosji powinny także usatysfakcjonować krewnych ofiar NKWD z 1940 r. Zwłaszcza, jeśli zwróciliby się oni z nowymi wnioskami o rehabilitację prawną polskich ofiar NKWD lub wznowienie postępowania wyjaśniającego Zbrodnię Katyńską. W orzeczeniu Trybunał odniósł się także do uchwały niższej izby rosyjskiego parlamentu, Dumy Państwowej z 2010 r., która uznała Zbrodnię Katyńską za zbrodnię reżimu stalinowskiego. Trybunał uznał to za akt jedynie polityczny, po którym nie poszły żadne konkretne działania - zwłaszcza wznowienie śledztwa katyńskiego, pełne odtajnienie jego akt lub nawiązanie bezpośrednich kontaktów z krewnymi ofiar zbrodni katyńskiej.

Jak Pan generalnie ocenia wyrok ETPCz w sprawie skargi katyńskiej? Rosyjskie media i przedstawiciele władz Rosji wydawały się zadowolone z wyroku. Co to oznacza? To pytanie do Rosji. Jeśli natomiast władze Rosji są usatysfakcjonowane uznaniem Zbrodni Katyńskiej za niepodlegającą przedawnieniu zbrodnię prawa międzynarodowego, to ja jestem usatysfakcjonowany tą satysfakcją (śmiech). A odpowiadając już poważnie - to przede wszystkim komunikat do własnego społeczeństwa i działanie odwracające uwagę od potężnych sformułowań wyroku.  Ale to się chyba nie do końca udało, bo rosyjskie media wybijały w tytułach, że Katyń jest zbrodnią wojenną.

Czy coś Pana zaskoczyło podczas tego procesu? Mam na myśli zwłaszcza postępowanie strony rosyjskiej. Jak Pan ocenia linię obrony Rosji? Uderzające było powtarzanie w korespondencji z ETPCz (pismach prawnych), że polscy więźniowie i jeńcy zaginęli w 1940.

Jak Pan sądzi, czy sprawa Katynia będzie ciągle polem konfliktu i przepychanek między Polską i Rosją?

To zależy od Rosji. Jeśli dojdzie to odtajnienia akt, rehabilitacji ofiar i niekwestionowania Katynia, jako zbrodni prawa międzynarodowego (zbrodni wojennej), nie będzie powodów do kwestionowania rosyjskiego postępowania. Skarga do Strasburga była przecież następstwem działania Rosji w 2004 i 2005 r.

Jest Pan pełnomocnikiem rodzin ofiar zbrodni katyńskiej. Dotychczas zajmował się Pan tematyką związaną z funkcjonowaniem ETPCz akademicko. Co Panu dały te dwie perspektywy? Lepiej czuję Strasburg, również polityczne tło.  O tym będzie można powiedzieć dopiero kiedyś w przyszłości. Temida powinna być zawsze bezstronna i wolna od politycznych szeptów, ale czasami łatwiej to przychodzi Wielkiej Izbie (17 sędziów) niż siedmioosobowym izbom... Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał Artur Bazak

Popieram "umowy śmieciowe" Likwidacja tzw. "umów śmieciowych" - czego domagają się związki zawodowe i lewica - to najlepszy sposób, by wysłać na bezrobocie kolejne 3 miliony osób. Dziś rano usłyszałem w telewizji o zapowiadanych kolejnych protestach przeciwko tzw. "umowom śmieciowym". Jak ostatnio lewacy i obiboki nazywają umowy o dzieło i umowy - zlecenie zastępujące umowy o pracę? Mam nadzieję, że nikt - poza ultralewackim Palikotem - nie da się nabrać na protesty tych głupców. A to, dlatego, że administracyjna likwidacja umów śmieciowych to najlepsza recepta na to, aby natychmiast powiększyć bezrobocie. Lepszej recepty na wzrost bezrobocia nie ma. Jeśli przyjmiemy, że średnia pensja w Polsce wynosi 3500 zł brutto, to pracownik dostaje "netto”, (czyli do ręki) około 2500 złotych. Brakujący tysiąc złotych pracodawca musi odprowadzić do ZUS (składki ubezpieczeniowe) i do fiskusa (podatek dochodowy). Pieniądze te w dużej części są marnowane przez klasę polityczną, więc trudno się dziwić, że każdy stara się jak może obejść obowiązek płacenia tego haraczu. Sposobem stały się "umowy o dzieło" oraz "umowy - zlecenie". Przy umowie "o dzieło płaci się de facto9,5% podatku dochodowego, natomiast nie płaci się składek do ZUS-u. Pracodawca może, więc zatrudnić pracownika za 3000 zł brutto, zaś sam pracownik przy takiej formie zatrudnienia otrzyma 2715 złotych "do ręki". Taka forma opłaca się, więc pracodawcy (oszczędza 500 złotych) i pracownikowi (zarabia 215 zł. więcej). Jeżeli pracodawca ma budżet na swoich pracowników 35000 złotych to może albo zatrudnić 10 pracowników na umowę o pracę na średnią krajową, albo 11 na umowę o dzieło i jeszcze oszczędza 2 tys. zł. Oszczędza też pracownik, który więcej dostaje. Taki system sprzyja, więc osobom pracującym (dostają więcej) i pracodawcom (płacą mniej). Ma on jeszcze tą dobrą stronę, że doskonale motywuje pracowników. Umowy o dzieło czy umowy - zlecenia złemu pracownikowi po prostu można nie przedłużać. Pracownik się, więc stara. Ku swojemu pożytkowi i ku uciesze pracodawcy. A równolegle może świadczyć usługi dla dwóch lub więcej pracodawców. I zarabiać więcej. Taki system promuje osoby zaradne, pracowite i uczciwe, a piętnuje leni, obiboków, oszustów i kombinatorów. Jest, więc jasne, dlaczego właśnie lewactwo tak bardzo z tym walczy. Zatrudniony na "umowę śmieciową" może też dłużej cieszyć się urlopem. Ot, po prostu dogada się z pracodawcą, że w miesiącu, kiedy pracy jest mniej, zostanie dłużej ze swoją rodziną, a pracodawca zapłaci mu mniej. Pracodawca, więc oszczędza (a zaoszczędzone pieniądze może wydać na zatrudnienie innej osoby), a pracownik wypoczywa. I po powrocie z przedłużonego urlopu z większym zapałem zabiera się do pracy. Likwidacja umów o dzieło i umów - zleceń nie sprawi - jak kłamią lewacy - iż pracodawcy będą musieli zatrudniać osoby na stałe. Sprawi coś dokładnie przeciwnego: pracodawcy po prostu nie będą zatrudniać, bo nie będzie ich na to stać. Tym samym ludzie, którzy dziś utrzymują się z "umów śmieciowych" i radzą sobie dobrze, zasilą szeregi bezrobotnych. Takich ludzi jest w skali kraju 2-3 miliony. I taka też liczba pójdzie na bezrobocie. Jest też jeszcze jeden, ważny aspekt: lewactwo gwałci wolność i godność "człowieka pracy", o któego interesy tak zabiega. Jeżeli "człowiek pracy" podpisuje umowę o dzieło to znaczy, że mu się to opłaca i że tego chce. Jeżeli pracodawca taką umowe oferuje to znaczy, że mu się to opłaca i że tego chce. Administracyjne zakazanie takich umów jest niczym więcej jak gwałceniem prawa wolnych ludzi do zawierania między sobą umów o dowolnej treści. No i na koniec rzecz, która najbardziej mnie bulwersuje. Przeciwnicy "umów śmieciowych" powołują się na poparcie "większości młodych ludzi", którzy takich umów nie chcą. Ja jakoś od lat pracuję na umowy o dzieło i bardzo mi to odpowiada. Znam też wiele innych osób, które w taki sam sposób zarabiają na życie. I wszyscy są zadowoleni. I oni i ich pracodawcy. A z ust lewaków słyszę, że młodzi ludzie "sprzeciwiają się" zatrudnianiu na inne formy niż umowa o pracę. Na jakiej podstawie to lewackie chamstwo uzurpuje sobie prawo do występowania w naszym imieniu???

Szymowski

08 maja 2012 "Sprawiedliwość jest ostoją mocy i trwałości Rzeczpospolitej" - napisano na gmachu sądu w Warszawie. Napisać oczywiście można wszystko - tak jak wydrapać w kamieniu. Jak to zrobiono w przypadku sądu?. Ale czy sprawiedliwość jest stałą i niezłomną wolą oddawania każdemu tego, co mu się należy? Oczywiście, że nie.. Przynajmniej w demokratycznym państwie prawa urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości, w którym” naród sprawuje władzę poprzez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio”, a „ Rzeczpospolita Polska strzeże niepodległości i nienaruszalności swojego terytorium, zapewnia wolności i prawa człowieka i obywatela oraz bezpieczeństwo obywateli”. Do tego” przestrzega wiążącego ją prawa międzynarodowego”, „zapewnia wolność prasy i innych środków społecznego przekazu”, gdzie” ustrój Rzeczypospolitej Polskiej opiera się na podziale i równowadze władzy ustawodawczej, władzy wykonawczej i władzy sądowniczej” gdzie” w drodze ustawy można tworzyć samorządy zawodowe, reprezentujące osoby wykonujące zawody zaufania publicznego i sprawujące pieczę nad należytym wykonaniem tych zawodów w granicach interesu publicznego i dla jego ochrony” i gdzie istnieje” społeczna gospodarka rynkowa oparta na wolności działalności gospodarczej, własności prywatnej oraz solidarności, dialogu i współpracy partnerów społecznych stanowi podstawę ustroju gospodarczego Rzeczypospolitej Polskiej”. Na pewno zwrócili Państwo uwagę, że piszę raz” Rzeczypospolitej” przez „y”- a raz piszę „ Rzeczpospolitej bez „y”.. To ciekawe, bo tak piszą w Konstytucji jej autorzy, panowie Aleksander Kwaśniewski i Ryszard Kalisz, którzy byli głównymi twórcami soc-Konstytucji, a przegłosowali ją w Sejmie członkowie Unii Wolności, Unii Pracy, Polskiego Stronnictwa Ludowego i Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Potem podali ją do wierzenia ”narodowi”, a „naród” jej nie czytając, przyjął w hucznym referendum - fatygując się do urn - w dniu 25 maja 1997 roku, a potem podpisał prezydent 16 lipca 1997 roku. Dlaczego piszę, że nie czytając? Bo powiem Państwu, że nie znam nikogo - oprócz samego siebie - kto by tę Konstytucję przeczytał.. A znam bardzo wielu ludzi, i kiedyś z głupia frant podpytywałem z ciekawości, czy dany ”obywatel” ją czytał czy nie.. Jeszcze nigdy nie otrzymałem odpowiedzi, że czytał.. Albo miałem pecha, albo naprawdę nikt nie czytał oprócz „ konstytucjonalistów”, pana Janusza Korwin-Mikke, pan Stanisława Michalkiewicza.. No i panów Kwaśniewskiego i Kalisza - głównych twórców tej masy sprzeczności w niej zawartych.. Skąd domyślam się, że niewielu czytało ten socjalistyczny bełkot zawarty w 243 artykułach na 91 stronach? No właśnie między innymi z tego powodu, że okładce głównej z orłem w koronie, napisano ”Konstytucja Rzeczypospolitel Polskiej”, a przecież ludowej - napisano z „y”, na przykład w art.19 ”Rzeczpospolita Polska specjalna troską otacza weteranów walk o niepodległość, zwłaszcza inwalidów wojennych”, słowo” Rzeczpospolita” napisano bez ”y”. Ale wcześniej w art. 18 ”Małżeństwo, jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina. Macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej”, słowo „Rzeczypospolitej” napisano przez” y”. Ale już w artykule 21”Rzeczpospolita Polska chroni własność i prawo dziedziczenia”- napisano bez” y”. W art. 25 pkt2 słowo ”Rzeczypospolitej Polskiej” napisano z „ y”. a w tym samym art. 25 pkt 4 napisano ”Rzecząpospolitą Polską”- zamiast „y” lub bez „y” jest”- ą”. Rzecząpospolitą.... W artykule 26, 27 i 28, 29 - ale już w artykule 38 nie ma „ y”, tak jak w 35.. jest ”y”. I tak przez całą socjalistyczną Konstytucję, tam gdzie używane jest słowo ”Rzeczypospolita”. Bo na przykład w artykule 90 ”Rzeczpospolita Polska może na podstawie umowy międzynarodowej przekazać organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu kompetencje organów władzy państwowej w niektórych sprawach” słowo „Rzeczpospolita” napisane jest bez litery ”y”. Ki diabeł, który tkwi w szczegółach? Dlaczego słowo ”Rzeczpospolita” pisane jest na przemian z literką ”y” albo bez? No, powiedzmy w artykule 90, na mocy, którego Rzeczpospolita może zrzec się niepodległości i się zrzekała dokładnie 1 grudnia 2009 roku, kiedy wszedł w życie Traktat Lizboński niechby pisane było bez „y” w wyniku żałoby, ale w innych przypadkach? Może już wtedy pan prezydent chorował na słynną chorobę filipińską, czy ukraińską, ale nikt jeszcze u pana prezydenta tej choroby nie odkrył.. Dopiero później pan Andrzej Rosiewicz w swojej piosence.. A może być też tak, że poszczególne paragrafy Konstytucji pisali na przemian panowie Kalisz i Kwaśniewski i stąd te różnice w gramatyce.. Ale, że nie było korekty? A może korektor, albo korektorka - też zapadli na chorobę filipińską? Bo na przykład w art. 98 pkt 5, gdzie pan prezydent Rzeczypospolitej zarządza skrócenie kadencji, słowo „Rzeczypospolita” napisane jest z literką ”y”.. Tak jak w art. 104 pkt 2, gdzie przed rozpoczęciem sprawowania mandatu posłowie składają przed Sejmem następujące ślubowanie: „Uroczyście ślubuję rzetelnie i sumiennie wykonywać obowiązki wobec Narodu, strzec suwerenności i interesów Państwa, czynić wszystko dla pomyślności Ojczyzny i dobra obywateli, przestrzegać Konstytucji i innych praw Rzeczypospolitej Polskiej”. Tu słowo „Rzeczypospolita ”napisane jest też przez ”y”.. Może przez wagę zdrady, pardon - ślubowania, jakie składają posłowie.. Niektórzy mnogą nawet zakończyć słowami: „Tak mi dopomóż Bóg!” A jeszcze bardziej niektórzy, raz mogą, a innym razem - nie. Tak jak pan poseł Janusz Palikot.. Kiedyś mówił - a obecnie walczy z Bogiem.. Wszyscy posłowie składają ślubowanie, bo odmowa oznacza zabranie mu mandatu.. W dekoracji, pardon- demokracji- najbardziej przeciwne zdania służą ojczyźnie.. Wszyscy służą, a najbardziej ci, co mają jak najbardziej przeciwne zdanie. Czy oddanie Polski innemu państwu o nazwie Unia Europejska o osobowości prawnej międzynarodowej jest służeniem Polsce czy też nie? Może służeniem Rzeczypospolitej przez „y”..? Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem sprawy literki ”y” w słowie „Rzeczypospolita” jest domniemanie, że autorzy Konstytucji, jako fundamentu socjalizmu - do końca nie byli pewni jak pisać to słowo.. Czy z „y”, czy bez „y’…, Bo w artykułach 116 i 117, o wojnie i pokoju - jest pisane z ”y”.. To muszą być ważne artykuły, bo od tych właśnie artykułów, do końca Konstytucji słowo „Rzeczypospolita” pisane jest przez „y”.. Czyżby autorzy Konstytucji nareszcie się zdecydowali? Przyznam się Państwu, że sam już nie wiem jak powinno się pisać słowo ”Rzeczypospolita’ z tego wszystkiego. Nie dość, że jest zamęt konstytucyjny w sensie merytorycznym i nijak ten zamęt nie przystaje do zamętu życia, to jeszcze autorzy Konstytucji wprowadzają niepewność, co do pisania „ słowa „Rzeczypospolita”.. Dziennik Rzeczpospolita pisze się bez” y”. Od czasu roku, 1920 od kiedy powstał i pisał do niego Ignacy Paderewski, także po wojnie, gdy naczelnym był Jerzy Borejsza, stary komunista.. W każdym razie nie dość, że jaja, jeśli chodzi o zawartość, to jeszcze jaja z literką „y”.. A może jak miało być śmiesznie z zawartością, to ma być śmiesznie z pisownią.. Tylko ja nie mam poczucia honoru, pardon- oczywiście humoru.. A kto dzisiaj myśli o honorze? Przecież nie autorzy Konstytucji.. Z królewskim orłem w koronie królewskiej, firmującym demokrację ludową..(????) Czy może być coś śmieszniejszego? A o sprawiedliwości, która jest mocą III Rzeczypospolitej lepiej nie pisać.. Bo może- w ramach sprawiedliwości- zaczną wsadzać.. Muszę jednak – przy okazji - sprawdzić jak jest napisane słowo ”Rzeczypospolitej” na gmachu sądu w Warszawie..

WJR

Samolot ścinał drzewa jak wielka kosiarka Ił - 62 M, zanim rozbił się w Kabatach, najpierw skosił skrzydłami dwa hektary lasu

1. Mija ćwierć wieku od katastrofy w Kabatach 9 maja 1987 roku. Z płonącymi silnikami, z przepalonymi sterami nie udało się wylądować. W rozbitym Isamolocie IŁ-62 M "Kościuszko" zginęły 183 osoby. Czarna skrzynka zapisała tragiczne pożegnanie kapitana Pawlaczyka - Cześć, giniemy...

2. „Samolot... wbijał się w las, ścinając drzewa jak wielka kosiarka – najpierw czubki, potem całe drzewa. Wykosił pas długości 370 metrów i szeroki na 50 metrów. W końcu uderzył o ziemię...” Tak napisała nie "Gazeta Polska" ani "Nasz Dziennik", lecz najnowsza "Polityka". Jak wielka kosiarka... najpierw czubki, potem całe drzewa... 370 metrów wzdłuż i 50 metrów wszerz - to są prawie dwa hektary lasu. Zreszta jeszcze teraz, gdy samolot podchodzi do lądowania nad Kabatami, doskonale widać te przesiekę. Drzewa traskały jak zapałki, żadne z nich nie urwało skrzydła ani ogona, dopiero w zderzeniu z ziemią samolot rozbił sie na kawałki. I co wy na to, wyznawcy religii pancernej brzozy? Naprawdę wierzycie w te raporty, że jedna brzoza urwała skrzydło tupolewa? Nic was nie zastanawiają te dwa hektary skoszonego lasu? Nic wam nie daje do myślenia ta "wielka kosiarka"? Skąd w was aż tyle wiary w pancerną moc tej smoleńskiej brzozy?

3. Polecam też uwadze inny fragment publikacji w "Polityce". „Kilka tygodni po katastrofie w Kabatach na Okęciu awaryjnie wylądował lotowski TU 154M. Powodem były silne drgania w jednym z silników. Piloci natychmiast go wyłączyli i zawrócili z drogi do Mediolanu. Silnik wymontowano i wysłano do producenta w ZSRR. Tam w obecności ekspertów z komisji badającej katastrofę w Kabatach został rozebrany. Wtedy okazało się, że doszło w nim do identycznej awarii jak w „Kościuszce”. Tupolewy miały te same silniki co IŁ-y 62M i tę sama wadę łożysk. Wyeliminowano ja dopiero kilka miesięcy po katastrofie w Kabatach, realizując w ten sposób jedno z zaleceń komisji.” Okazuje się, ze Rosja stała się mocarstwem dopiero dziś i teraz nic już nie można od niej uzyskać. ZSRR mocarstwem nie był, a nasi eksperci w tamtych, PRL-owskich czasach, uparli sie jak jak muły i patrzyli Rosjanom cały czas na ręce podczas rozbierania silnika. I udowodnili, że nie żaden błąd pilota, tylko wada konstrukcyjna, a konkretnie za słabe łożysko. I Rosjanie ze spuszczonymi głowami musieli przyznać - nasza wina... Żeby komisja i prokuratura, badające katastrofę smoleńską, miały, chociaż ćwierć tamtej, pokabackiej woli i determinacji. Żeby obecny polski rząd miał wobec Rosji, chociaż ćwierć tamtej odwagi... Janusz Wojciechowski

Carska uroczystość na Kremlu

1. Wczoraj na Kremlu odbyła się ceremonia zaprzysiężenia Władimira Putina na nowego prezydenta Rosji, (choć wcześniej był już przez II kadencje prezydentem), tym razem aż na 6-letnią kadencję. Uroczystość miała iście carską oprawę i takiż rozmach. Wcześniej Putin przejechał na Kreml szerokimi ulicami kompletnie wyludnionej i pozbawionej samochodów Moskwy, co oznacza, że nie tylko zablokowano ruch samochodowy w dużej części rosyjskiej stolicy, wywieziono z centrum wszystkie samochody, ale także jak donoszą niezależne media, nakazano mieszkańcom tych dzielnic, przez parę godzin nie opuszczać własnych mieszkań. Putin przeszedł kilkaset metrów po czerwonym dywanie rozłożonym na kremlowskich korytarzach i salach ociekających złotem, wśród prawie 3 tysięcy zaproszonych gości i złożył prezydencką przysięgę.

2. Wygłosił także krótkie przemówienie, które nie powinno pozostawiać światu żadnych złudzeń. Putin będzie w dalszym ciągu budował imperialną Rosję, która jak to ujął „zostanie liderem i centrum ciężkości całej Euroazji”. Stwierdził także, „że przeszliśmy razem ogromną drogę-uwierzyliśmy w siebie, wzmocniliśmy kraj, świat widzi Rosję odrodzoną. Dzisiaj mamy wszystko, aby ruszać dalej dla wzmocnienia kraju. Nadchodzące lata będą określać los Rosji na najbliższe dziesięciolecia”. Wygląda, więc na to, że Rosja korzystając ze swoich zasobów surowców energetycznych, a także z korzystnych cen na nie, będzie rozszerzała swoje wpływy w tzw. bliskiej zagranicy (byłe państwa RWPG), ale także wszędzie tam, gdzie to tylko będzie możliwe.

3.Zwracała uwagę obecność byłego premiera Włoch Sylwio Berlusconiego i byłego kanclerza Niemiec Gerharda Schroedera, którzy już wcześniej piastując swoje funkcje, wyraźnie wspierali, dążenia rosyjskie do wykorzystywania dostaw surowców energetycznych do poszerzania wpływów politycznych Rosji. Dzięki Schroederowi Rosja przeforsowała budowę gazociągu Północnego pod dnie Bałtyku, co znacząco osłabia pozycję państw nadbałtyckich, Ukrainy i Polski wobec Rosji, z kolei postawa Berlusconiego doprowadziła do tego, że bardziej realna jest budowa przez Rosję, Włochy i inne kraje zachodnie gazociągu Południowego, a nie gazociągu Nabucco, będącego projektem unijnym. Schroeder został za to wynagrodzony intratną posadą szefa Rady Dyrektorów (rady nadzorczej) spółki Nord Stream będącej operatorem teraz już oddanej do użytku pierwszej nitki gazociągu Północnego (druga nitka jest w budowie). Berlusconi wsparcia finansowego nie potrzebuje, ale jest wręcz stałym gościem każdej ważnej uroczystości organizowanej przez swojego przyjaciela Putina.

4. Charakter tej uroczystości na Kremlu i wystąpienie Putina w skrócie przedstawiające jego zamierzenia na najbliższe 6 lat, pokazują jak ryzykowną decyzję podjął Donald Tusk, decydując się na bliską współpracę z Putinem, wciągając go do swojej rozgrywki z ówczesnym prezydentem Lechem Kaczyńskim. Po zachowaniach Tuska i jego najbliższego otoczenia coraz wyraźniej widać jak bardzo teraz boi się, ujawnienia szczegółów tej bliskiej współpracy. Jak pisze Marek Pyza w ostatnim numerze „Uważam Rze” okazuje się, że pomiędzy 1 października 2009 roku, a 12 grudnia 2011 roku odbyło się aż osiem rozmów pomiędzy obydwoma premierami(3 lutego, 10 kwietnia - dwie rozmowy, 29 kwietnia, 14 maja, 15 maja, 9 sierpnia oraz 29 października - wszystkie w 2010 roku). Okazuje się, że notatka z rozmowy z 3 lutego ma klauzulę „zastrzeżone”, z 10 kwietnia notatek nie ma w ogóle, a notatki z rozmów 14 i 15 i 29 kwietnia, mają klauzulę „poufne”. Tylko notatkę z rozmowy z 9 sierpnia opublikowano na stronie KPRM. Widać, więc, że sam Tusk i jego otoczenie boi się ujawnienia Polakom szczegółów rozmów z Putinem, a chyba wręcz panicznie tego, że trochę faktów z tych rozmów może ujawnić sam Putin. Przebieg wczorajszej uroczystości potwierdza jedynie, że jeżeli tylko zajdzie taka potrzeba, to Putin przed tym się nie zawaha. Zbigniew Kuźmiuk

Prawica maszeruje, ale dokąd? Jeszcze kilka lat temu marsze i demonstracje to była domena szeroko pojętej lewicy. Mieliśmy, więc rozmaite „pochody pierwszomajowe”, „manify”, „parady wolności” itp. Jednak dwa lata temu wszystko w dziedzinie manifestacji w Polsce się zmieniło. Ludzie szeroko pojętej prawicy policzyli się po katastrofie smoleńskiej, a potem już poszło z górki – odbył się Marsz Niepodległości i dosłownie setki innych prawicowych protestów. A dwa tygodnie temu odbyła się już naprawdę gigantyczna manifestacja w obronie Telewizji Trwam. Jakkolwiek by się nie krzywili rozmaici lewaccy komentatorzy wypełniający szczelnie media posłuszne Donaldowi Tuskowi, to elektorat prawicowy jest teraz aktywnym „społeczeństwem obywatelskim” walczącym o „wolność i demokrację”. Lewica oraz partia rządząca mają problem – one nie są w stanie przyciągnąć takich tłumów ludzi zjednoczonych wokół jakiegoś problemu. „Manify” i „parady wolności”, choć nagłaśniane przez reżimowe media to rachityczne spędy w porównaniu z biało-czerwonymi pochodami, które opanowały polskie miasta. Charakterystyczne, że nawet na imprezy pierwszomajowe, które Janusz Palikot zapowiadał jeszcze kilka miesięcy, jako zdarzenia, podczas których lewica odrodzi się, jakoś nie wypaliły. Leszek Miller krzyczał coś o 15 tys. uczestników, ale na oko było widać, że tych tysięcy nie ma nawet dwóch. Co ciekawe tym razem policja powstrzymała się od wyliczeń. Ale problem z nowym prawicowym ruchem społecznym ma nie tylko lewica, ale także, a może przede wszystkim właśnie prawica.

Problem ma też prawica Chodzi oczywiście o prawicę zorganizowaną, czyli do niedawna głównie PiS. Problem polega na tym, że choć partia ta stara się podpisywać pod prawicowe protesty, to tak naprawdę nie ona je organizuje. W pewnym sensie jest na niej gościem. Demonstracyjne nawiedzanie pałacu prezydenckiego w Warszawie po 20 kwietnia 2010 r. odbywało się spontanicznie i w sposób niekontrolowany. Bardzo to zdenerwowało rządzącą Platformę Obywatelską, która za wszelką cenę chciała spacyfikować nastroje. To właśnie przejawami tej tendencji była walka z krzyżem oraz ekspresowe niszczenie zniczy i kwiatów. Jarosław Kaczyński z kolei postanowił wpisać się w ten nowy ruch poprzez tzw. miesięcznice, czyli comiesięczne upamiętnianie rocznicy katastrofy przed Pałacem Prezydenckim. Odciął się jednak np. od „walki o krzyż”, która była już działaniem całkowicie spontanicznym. Z kolei koncesję na prasowe obrobienie katastrofy smoleńskiej dostał od Kaczyńskiego Tomasz Sakiewicz. I trzeba przyznać, że wykorzystał swoje 5 minut i przemienił je nawet w dwa lata prosperity. Sprzedaż jego „Gazety Polskiej” wzrosła momentalnie z 20 do prawie 80 tys. egzemplarzy. Wielu sądziło, że ten efekt będzie krótkotrwały. Stało się jednak inaczej – dopiero teraz, po dwóch latach, sprzedaż „GP” zaczęła spadać. A w międzyczasie Sakiewiczowi udało się sprzedać dosłownie miliony produktów obrendowanych problematyką katastrofy oraz stworzyć dziennik, który przetrwał na rynku już ponad pół roku, co na kurczącym się rynku prasowym jest osiągnięciem. Spadek „Gazety Polskiej” nie świadczy przy tym wcale o tym, że prawicowy elektorat zaczął się kurczyć. Wręcz przeciwnie. Po prostu wraz z jego nagłym rozszerzeniem nieoczekiwanie pojawiły się nowe „prawicowe” tytuły. Sukces „Uważam Rze” zaskoczył rynek. Dotąd panowała przecież opinia, że nie jest możliwe sprzedawanie „prawicowego” tytułu w nakładzie prawie 140 tys. egzemplarzy. Opinia oczywiście niesłuszna, bo od lat najważniejszym polskim tygodnikiem jest przecież „Gość Niedzielny”. Tyle, że tzw. mainstreamowe media reżimowe nie chciały tego przyznać, kwalifikując ten tygodnik, jako „religijny”. W międzyczasie miały też miejsce nieudane, ale też znaczące inicjatywy. Tygodnik „Wręcz Przeciwnie”, który miał być „Najwyższym CZAS-em!” w wersji light sprzedawał się na poziomie 30 tys. egzemplarzy, co jednak nie wystarczyło by był rentowny. Jakiś czas temu doszło nawet do awantury „nowych” i „starych” mediów prawicowych, podczas której publicyści konkurencyjnych „Gazety Polskiej” i „Uważam Rze” wyzywali się od bezideowych koniunkturalistów. Co ciekawe publicystą, który ostrzeliwał od strony „URz” był Waldemar Łysiak, do niedawna autor piszący w „GP”! Ciekawe też, która ze stron konfliktu ma rację?

Ale spontan trwa Spontaniczny elektorat prawicy nie dał się jednak skanalizować. Dwa lata temu nieoczekiwanie, pojawiła się idea ogólnoprawicowego „Marszu Niepodległości”, wcześniej funkcjonującego, jako branżowa impreza narodowców z ONR-u i Młodzieży Wszechpolskiej. W 2010 r. Marsz poprowadził Janusz Korwin-Mikke wraz z Rafałem Ziemkiewiczem, który w międzyczasie ogłosił się „neoendekiem” i zakończył się on pod pomnikiem Romana Dmowskiego. Jesienią zeszłego roku w Marszu wzięły już udział tak ogromne tłumy, że nie wiadomo dokładnie, kto go prowadził, a organizował go komitet zbierany ad hoc, w którym uczestniczyły osoby ze wszystkich chyba prawicowych środowisk, w tym niżej podpisany. Znamienne jest, że w Marszu Niepodległości nie wziął udziału Jarosław Kaczyński, który nie mógł znieść tego, że jego próba kanalizowania ruchu prawicowego najwyraźniej się nie powiodła. Marszu Niepodległości nie poparł też Sakiewicz, chociaż bardzo dużo członków „klubów Gazety Polskiej” jak najbardziej pojawiło się 11 listopada w stolicy. Dwa ruchy opozycyjne udające opozycyjny mainstream nie załapały się na najważniejsze prawicowe wydarzenie sezonu. Nic, więc dziwnego, że Kaczyński do spółki z Sakiewiczem próbowali, kilka dni po Marszu Niepodległości zrobić coś w rodzaju kontrmarszu. Był to jednak już tylko erzac i przykład hipokryzji oraz pychy organizatorów.

Potrzebny jest dobry powód Wydawało się, że kolejne prawicowe manifestacje odbędą się dopiero znów jesienią. Jednak Donald Tusk stracił instynkt i dopuścił do tego, że koncesji na miejsce na multipleksie telewizji cyfrowej nie dostała TV Trwam ojca Tadeusza Rydzyka. Redemptorysta zareagował jak zwykle, czyli odwołując się do poparcia swych widzów i słuchaczy. Doprowadził w ten sposób do kolejnej koncentracji napięcia w obozie prawicowym. Najpierw marsze w obronie telewizji Trwam odbyły się w kilkunastu mniejszych miastach. Gdy okazało się, że przyciągają nie po kilkaset a po kilka tysięcy osób, ojciec Rydzyk wymyślił zorganizowanie centralnego marszu w Warszawie. Impreza udała się nadspodziewanie i to na kilku poziomach. Po pierwsze na ulicach Warszawy pojawiły się jeszcze większe tłumy niż na Marszu Niepodległości, po drugie organizator mógł rozgrywać prawicowych polityków, którzy karnie jak pieski pojawili się na imprezie by epatować elektorat. Z wyjątkiem Janusza Korwin-Mikkego, który w ostatniej chwili odwołał udział Nowej Prawicy w marszu, gdyż nie był w stanie skontaktować się z przebywającym w Ameryce ojcem Rydzykiem i uzgodnić warunków udziału. Jarosław Kaczyński, który najwyraźniej poczuł się źle z tego powodu, że na marszu w obronie telewizji Trwam tylko swemu starszeństwu zawdzięczał pierwszeństwo przez Zbigniewem Ziobrą, udało się nawet przy okazji upiec dodatkową pieczeń. Podczas swojego przemówienia wysłał w kierunku Ziobry faryzejskie wezwanie do powrotu do PiS, co byłego ministra sprawiedliwości doprowadziło chyba do załamania nerwowego, a na pewno do zabawnego załamania głosu, gdy próbował się do propozycji swego byłego prezesa ustosunkować.

Nie chodzi o telewizję Jeśli ojciec Rydzyk pomyśli, że w tych protestach chodzi tylko o jego telewizję, to oczywiście popełni poważny błąd. Jej sytuacja jest tylko katalizatorem nastrojów, które w jakiś sposób muszą się uzewnętrzniać. Przy czym wyrażający je ludzie nie są zbyt mocno związani z samym katalizatorem. W każdej chwili można go jakoś zastąpić, byle tylko pomysł był „przeciwko Tuskowi”, „za Polską” i pasował do ogólnego okrzyku „precz z komuną”. Taki stan rzeczy to oczywiście ogromne zagrożenie dla Jarosława Kaczyńskiego, bo musi on mieć świadomość, że nie jest motorem wydarzeń i tylko dołącza się do sytuacji, która w zasadzie jest od niego niezależna. Bitwa na prawicy przed kolejnymi wyborami stoczy się, więc o zupełnie nowy elektorat, który dostrzegł swą siłę i, jak się wydaje zrozumiał, że nie jest skazany na konkretnych liderów. I że to on utrzymuje tych liderów przy życiu, a nie odwrotnie.

Nowa prawica Już teraz wiadomo też, że oprócz secesjonistów z PiS na rynku pojawili się nowi gracze. W zeszłym roku spory sukces odnieśli organizatorzy Kongresu Nowej Prawicy, którzy potrafili przyciągnąć na swój zjazd do Warszawy blisko 4 tys. ludzi. Wydawało się, że w ślad za tym pójdzie przełamanie marazmu wyborczego. Z powodu klapy organizacyjnej tak się jednak nie stało. Mimo to w ostatnich miesiącach Nowa Prawica rośnie w siłę we wszystkich sondażach. I w sytuacji braku realnych działań politycznych, Nowa Prawica staje się coraz poważniejszą alternatywą dla wyborców szeroko pojętej prawicy, zwłaszcza tych, którzy zaczynają odchodzić od Platformy Obywatelskiej. Już od Marszu Niepodległości mówi się także o tym, że na fali jej sukcesu dojdzie do powołania partii o charakterze narodowym, wzorowanej na węgierskim Jobbiku. Podobno już dwukrotnie termin jej zaistnienia był przesuwany, jednak partia ma zostać powołana najpóźniej przez kolejnym 11 listopada. Jeśli tak się stanie i ugrupowanie to odniesie sukces taki jak Marsz Niepodległości to może się okazać, że po upadku Tuska, wcale nie wróci era PiS-u tylko zupełnie nowej prawicy. W najbliższych miesiącach ujrzymy kolejne marsze biało-czerwonej prawicy. Jeśli ktoś ich nie skanalizuje, to już za kilka lat mogą one zupełnie zmieć Polskę. Sommer

Jak to się wszystko ładnie łączy Bartosz Arłukowicz bezlitośnie krytykował politykę zdrowotną Platformy Obywatelskiej? Tyle, że robił to, będąc w opozycji. Potem został politycznie skorumpowany, (jeśli za standard "korupcji politycznej" przyjąć pamiętną rozmowę Adama Lipińskiego z Renatą Beger, to Arłukowicz został skorumpowany jeszcze bardziej, bo skutecznie i wyższym stanowiskiem) i zmienił mu się radykalnie punkt widzenia. Przede wszystkim zaś przestał się pokazywać publicznie tak chętnie jak poprzednio - pisze Łukasz Warzecha No, bo czymże tu się chwalić? Ustawą refundacyjną, która spowodowała największy od dawna kryzys w systemie ochrony zdrowia? Czy może działaniami NFZ, który chce właśnie wrócić do tamtych rozwiązań i w związku z tym lekarze grożą powrotem do pieczątkowego protestu?A może dramatem chorych na raka, którym nie zapewniono ciągłego dostępu do leków i którzy w związku z tym musieli przerywać terapię? No, bo przecież na pewno nie sytuacją w niektórych szpitalach, gdzie – jak się właśnie okazuje – dziecko możne zostać zgwałcone, a starszy człowiek przywiązany do łóżka, żeby problemów nie robił? Gdyby chcieć uczciwie zweryfikować buńczuczne zapowiedzi Platformy sprzed pięciu lat, dotyczące służby zdrowia, trzeba by uznać, że jej politycy albo świadomie kłamali, albo wykazali się porażającą nieudolnością. Najpierw ministrem zdrowia była histeryczka, której nieudolność w kupowaniu szczepionek liczy się dziś za największe osiągnięcie. I która otwarcie kłamała z sejmowej trybuny na temat katastrofy smoleńskiej. W nagrodę dostała fotel marszałka Sejmu. Na jej miejsce przyszedł czarujący pediatra, który nie jest w stanie opanować pożaru. Cóż, jest w tym wszystkim oczywiście głębszy sens. Stan służby zdrowia sprzyja oszczędnościom w systemie emerytalnym. Jak to się wszystko ładnie z sobą łączy? Łukasz Warzecha

We Francji, w Grecji - w przyszłości w Polsce. Portal gazeta.pl nie raczył podać, kto zdobył pozostałe 50% głosów. Być może jacyś rozsądni ludzie...No, nic: poszukam – znajdę. Szkoda, że w liceum nie uczono greki...3-go Maja pisałem, że jest dość obojętne, kto wygra wybory we Francji. To, czy kraj ten zbankrutuje o 10 lat wczesniej czy później – jakie to ma znaczenie w'obec Historii? Myślmy perspektywicznie. Natomiast z Grecji – gdzie wybory były ZNACZNIE ciekawsze, płyną sygnały mieszane. Rzadzące na zmiane partie zdobyły bardzo dużo głosów: tzw. konserwatysci, czyli „Nowa Demokracja” aż 19%, a socjalistyczny PASOK (w poprzednich wyborach 43%) zamiast 3% zdobyl ich az 13%. Nieprawdopodobne. W dodatku jakaś inna soc-hołota zdobyła 16%, a narodowcy (widzacy problem głównie w immigrantach!!) 6%. Portal gazeta.pl nie raczył podać, kto zdobył pozostałe 50% głosów. Być może jacyś rozsądni ludzie...No, nic: poszukam – znajde. Szkoda, że w liceum nie uczono greki... Jutro też jest dzień – i będziemy wiedzieli więcej. Ale mnajwazniejsze: by w Polsce PiS zdobyl mniej, niż 19%, a PO mniej niż 13%. Mając 67% powsadzamy klike Kaczyński-Tusk do kryminału. JKM

Kilka słów o wyborach we Francji. A jutro zapraszam. Tow.Franciszek Hollande nie został jeszcze zaprzysięzony na Prezydenta Republiki, więc właściwie mógłbym otwarcie napisać, co myślę o tym Czerwonym Cwaniaczku - ale się powstrzymam. Proponuję natomiast by reżimowi dziennikarze, piejący nad Nim z zachwytu, zapisali sobie swoje dzisiejsze o Nim wypowiedzi. I odtworzyli je za rok.

PS. Przed dwoma dniami sugerowałem, że anty-socjalistyczna wypowiedź JŚw.Benedykta XVI, ze "Słusznym jest, aby państwa czuwały nad tym, by ustawodawstwo socjalne nie powiększało tych nierówności (...)" to efekt niedbałego tłumaczenia, a Papieżowi chodziło o to właśnie, by ustawodawstwo socjalne łagodziło nierówności. Tymczasem {tatra} odesłała mnie do oficjalnego tekstu na stronie Stolicy Apostolskiej:

http://www.news.va/en/news/pope-to-ambassadors-greatest-poverty-is-lack-of-lo

gdzie ku swojemu zdumieniu przeczytałem:

Czyli istotnie: Papiez powiedział, ze ustawodawstwo socjalne zwiększa nierówności - a państwa powinny zapewniać, by ono tego nie czyniło!! Oczywiście było mozliwe, że jest to niedbały przeklad na angielszczyznę (Papiez przemawiał do ambasadorów - a więc w języku dyplomacji, po francusku) - ale sądzę, ze ktoś zwróciłby na to uwagę. Chociaż, pomyślałem: być moze nikt spośród znających języki obce nie słucha juz dziś uwaznie papiezy... Więc zajrzałem do oryginału francuskiego:

http://www.news.va/fr/news/garantir-la-justice-sociale

I to samo! To chyba rozwiewa wątpliwości. Ciekawostka: redakcja francuska dodała (nie istniejacy w wersji angielskiej!) tytuł: "Zapewnić sprawiedliwość społeczną". JKM

Chłopaki nie płaczą - i nie mają migren ONET wywalił na pierwszą stronę następujący wpis z blogu, który prowadzi {mila}:

http://milowykrok.blog.onet.pl/146-Prostytucja-malzenska,2,ID461099986,n

Chodzi o starą tezę, propagowaną np.przez śp.Fryderyka Engelsa, że „kobiety żyjące w stałych związkach także »sprzedają się«", a więc właściwie są prostytutkami. Jest to niewłaściwe użycie tego słowa: „metresa”, „utrzymanka” - byłoby właściwsze. Ale dlaczego nie popatrzeć na to z innej strony?Przecież istnieje i męska prostytucja... Ilu mężczyzn sprzedaje się w taki sam sposób? Z kolegami dowcipkują, że różnica, między robieniem TEGO na boku, a w małżeństwie - to jak różnica między polowaniem, a świniobiciem. Wszelako, prawdziwej satysfakcji szukając u kochanek, w domu sprzedają się: robią TO z zaciśniętymi zębami - w zamian za opiekę nad dziećmi, a także za prowadzenie domu... I nie ma mowy o wymówkach, że „Dziś mam migrenę”! I jakoś nikt się tym nie przejmuje... Słusznie zresztą.Więc czemu przejmować się losem kobiet w takiej samej sytuacji?!? JKM

Zanim pobiegniemy za orkiestrą Minęły już świąteczne dni, usytuowane jeden koło drugiego za sprawą podtrzymania przez „pierwszego niekomunistycznego premiera”, któremu niedawno urządzono jubileusz z powodu 85 lat trwania w „postawie służebnej”, święta naszych okupantów, przypadającego 1 maja. Z tej okazji ideowe i fizyczne potomstwo kolaborantów demonstrowało w stolicy naszego nieszczęśliwego kraju pragnienie ponownego wstąpienia w służbę i zluzowania kolaborantów kolaborujących obecnie. Na skutek zbiegu tych świąt, uroczyste deklamacje w dniu 3 maja w wykonaniu kolaborantów wyznaczonych przez okupantów aktualnie, nie wypadły przekonująco. Nie trzeba, bowiem specjalnej spostrzegawczości, by zauważyć, że nasi okupanci poważnie zastanawiają się nad zrobieniem podmianki na politycznej arenie – i tylko jeszcze nie zdecydowali, na których małpiszonów tym razem postawić. W tej sytuacji każdy małpiszon pragnie jakoś się umizgać i pewnie, dlatego prokuratura „przekonała” niejakiego „Patyka” by zeznał, że przyczyną śmierci generała Papały był błąd kierowcy. W oczekiwaniu, zatem na tę decyzję, możemy przyjrzeć się przygotowaniom do pozbawionego sensu widowiska, pretensjonalnie nazwanego „Euro 2012”. Ja oczywiście wiem, że pisząc o bezsensownym widowisku, narażam się milionom ludzi uważających wkopywanie wypełnionego powietrzem skórzanego pęcherza do drewnianych bramek za bardzo ważne wydarzenie, ale cóż poradzę, skoro ja tak nie uważam? Oczywiście rozumiem, że w celu lepszego zrobienia ludziom wody z mózgu macherzy z przemysłu rozrywkowego wykombinowali sobie takie widowiska i ciągną z tego grubą forsę, a nasi okupanci też zacierają ręce na widok wciągania milionów ludzi w przeżywanie rzeczywistości podstawionej. Kiedy bowiem ludzie „biegną za orkiestrą, co gra capstrzyk królom”, to ani im w głowie przeciwko nim się buntować, nawet gdyby ci zdzierali z nich skórę bez znieczulenia? Jest to oczywiście obrzydliwa manipulacja, ale inaczej chyba być nie może. Nie mam tedy nic przeciwko temu, dopóki nie są w tym celu angażowane pieniądze podatkowe – a w tym przypadku niestety są i to potężne. Weźmy taki Stadion Narodowy w Warszawie. Bóg jeden wie, ile to koromysło naprawdę kosztowało, kto się przy tym nakradł i na jakie sumy – bo że bez tego się nie obyło, to chyba rzecz pewna? - a słychać, że mają znowu malować murawę, czy może ponownie ją układać. Skoro tak, to najwyraźniej jakiś gangster musiał zostać przy rozdziale łupów pominięty i teraz na gwałt trzeba wymyślić jakiś pretekst, by jego uczestnictwu w rabunku nadać pozory legalności. Po to właśnie nasi okupanci aranżują tę całą polityczną arenę, te wszystkie „panie ministry” i pozostałą menażerię, która uwija się przy wymyślaniu kolejnych uzasadnień rabunku obywateli. Nie bez powodu ślepy los wybrał na miejsce tego widowiska nasz nieszczęśliwy kraj i Ukrainę. Zarówno jeden, ja i drugi naród jest potwornie zakompleksiony, więc obydwa gotowe są zastawić się, byle tylko dogodzić własnym wyobrażeniom o tym, jak w takim, dajmy na to, Paryżu, Londynie, czy innym Berlinie, tamtejsi tubylcy będą ich postrzegać. Tymczasem wygląda na to, że cały pogrzeb na nic, bo z powodu „sadystów”, którzy poturbowali w turmie Julię Tymoszenko, paryscy, londyńscy, berlińscy, a nawet moskiewscy Umiłowani Przywódcy wypinają się na Ukrainę i zapowiadają bojkot imprezy. Zaniepokojeni tym w najwyższym stopniu ukraińscy macherzy dopraszają się łaski, by, skoro już postanowili bojkotować, to niech bojkotują „sadystę” Janukowycza, ponieważ bojkot igrzysk „uderzyłby” w Ukraińców. Chodzi o to, że tamtejsi kolaboranci odebrali im, co najmniej 10 miliardów dolarów na tę imprezę i nawet większą część tej sumy zdążyli ulokować w rajach podatkowych – no, ale gdyby rozgrywki na Ukrainie zostały odwołane, to właściwie, co? Czy kolaboranci zwróciliby Ukraińcom te pieniądze? A jużci! Co upadło, to przepadło, podobnie, jak i u nas – i dlatego właśnie zarówno nasi okupanci, jak i kolaboranci aktualni i kolaboranci in spe odczuwają w związku z tym takie podniecenie? SM

Wynik wyborów w Grecji - bezradnośćParlament Republiki He4lleńskiej liczy sobie 300 członków. Partie opowiadające się za narzuconym przez UE programem oszczędnościowym - ND i PASOK zdobyły 149 mandatów, a w dodatku szef ND zapowiedział, że nie zawrze koalicji z socjalistami. Zgodnie z konstytucją Republiki szefowie partyj kolejno - zaczynając od zdobywcy największej liczby głosów - próbują utworzyć rząd. Mają na to po trzy dni. P.Antoni Samaras poddał się po dwóch. P.Aleksy Tsipras ma teraz wybór: albo zebrać całą Lewicę, (ale razem z PASOKiem) - albo zamiast PASOKu wziąć Niezależnych Greków - odprysk od ND, sprzeciwiający się programowi oszczędnościowemu. Jeśli Mu się nie uda - pałeczkę przejmie p.Ewangelik Venizelos z PASOK... Jesli nikomu się nie uda - nowe wybory. Najwyższa pora na powrót rządów Czarnych Pułkowników!

New Democracy Antonis Samaras 1,183,851 18.9% –14.6 108 +17

Coalition of the Radical Left Alexis Tsipras 1,051,094 16.8% +12.2 52 +39

Panhellenic Socialist Movement Evangelos Venizelos 827,459 13.2% –30.7 41 -119

Independent Greeks Panos Kammenos 664,737 10.6% New 33 New

Communist Party Aleka Papariga 531,293 8.5% +1.0 26 +5

Popular Union-Chrysi Avyi ("Złoty Świt") Nikolaos Michaloliakos437,005 7.0% +6.7 21 +21

Democratic Left Fotis Kouvelis 382,650 6.1% New 19 New

Ecologist Greens Six-member committee 183,708 2.9% +0.4 0 0

Popular Orthodox Rally Georgios Karatzaferis 182,023 2.9% –2.7 0 –15

Democratic Alliance Dora Bakoyannis 160,280 2.6% New 0 New

Recreate Greece Thanos Tzimeros 134,587 2.2% New 0 New

Drasi-Liberal Alliance Stefanos Manos & Grigoris Vallianatos 112,879 1.8% New 0 New

Anticapitalist Left Cooperation for the Overthrow 21-member committee 74,820 1.2% +0.8 0

Oto wyniki. Proszę zwrócić uwagę, że 75 tys. ludzi głosowało na "Anty-kapitalistyczną Współpracę Lewicową na rzecz Przewrotu", a śp. Józef Garibaldi miał tylko tysiąc Czerwonych Koszul.

PS. {chyter} zadał pytanie: "Skoro ustawodawstwo socjalistyczne zwiększa nierówność to ustawodawstwo wolnorynkowe zmniejsza nierówność? Przecież słyszałem, że nierówność jest dobra, bo tam jest energia, że ludzie są bardziej zmotywowani? Czy nie chodzi tu bardziej o niesprawiedliwość a nie nierówność?"

Odpowiedź brzmi: przy wolnym runku rozkład nierówności jest normalny, wedle jakiegoś wariantu krzywej Gaussa. Socjaliści próbują nierówności zmniejszać - ale społeczeństwo jest żywym organizmem i reaguje w stronę przeciwną..

JKM

Małpy górą!...francuscy przemysłowcy, których p.Hollande chce obłożyć 50%-owym podatkiem, zaczynają zwijać interesy, przenosząc się do jakichś rozsądniej zarządzanych krajów Dziennikarze ze wszystkiego robią mega- sensację. Oglądałem już ze siedem „meczów stulecia”, kilka „historycznych przełomów” - a także kilka rewelacyjnych osiągnięć naszej gospodarki. Toteż nie dziwi mnie, że żurnaliści zarabiają na chlebek z masełkiem pisząc o historycznym zwycięstwie p.Franciszka Holland'a nad JE Mikołajem Sárközym de Nagy-Bócsa. Co, oczywiście, oznacza „przełom” i wręcz „początek nowej epoki” w Europie. W rzeczywistości nie ma to żadnego znaczenia. Powiedzmy, że znajdujemy się na statku płynącym prosto na skały. W maszynowni siedzi stado małp, przy sterze baraszkuje drugie stado małp, a reszta wyżera zapasy ze spiżarni. Małp nie wolno tknąć, bo małpy są święte – więc ludzie chodzą po pokładzie mocno zastraszeni. I w tym stanie rzeczy wybierają nowego kapitana... Czy ma to jakiekolwiek znaczenie dla losów statku? W dodatku: wybrano kapitana, który zapowiada, że w jego pojęciu małpy są nie tylko święte – ale też ich życzenia powinny być spełniane bez wahań! I on, kapitan, będzie o dobro małp dbał w pierwszej kolejności. Na takie dictum, co rozsądniejsi pasażerowie sporządzają sobie tratwy albo wręcz skaczą z pokładu do wody – nie czekając na nieuniknione zakończenie rejsu. I istotnie: francuscy przemysłowcy, których p.Hollande chce obłożyć 50%-owym podatkiem, zaczynają zwijać interesy, przenosząc się do jakichś rozsądniej zarządzanych krajów. Niektórzy zastanawiają się nawet nad Białą Rusią. Widzą, że JE Aleksander Łukaszenka żadnej krzywdy nie robi takim rozsądnym ludziom jak p.Sergiusz Hajdukiewicz, p.Aleksander Milinkiewicz, czy p.Jarosław Romańczuk– natomiast kandydaci socjalistyczni i komunistyczni, jak np. tow.Aleksander Kazulin, a także rozmaici awanturnicy szukający rozstrzygnięć na ulicy - na ogól (ku ogólnej radości) siedzą w mamrze. A we Francji – w Pałacu Elizejskim!JKM

Ech, łza się kręci! Dwadzieścia lat temu ówczesny Urząd Miasta Warszawy zaczął stawiać na chodnikach słupki. Słupki mnożyły się jak króliki: najpierw w miejscach potrzebnych, potem w niepotrzebnych, a wreszcie w całkowicie absurdalnych. Przyczyna była oczywista: urzędnik, który je zamawiał, miał 10 zł łapówki od postawionego słupka. Gdy już wydawało się, że nie ma gdzie tych słupków stawiać, okazało się, że konserwator uznał, że słupki swoim wyglądem nie pasują do stolicy. Słupki powyrywano (nie wiem, ile ten urzędnik wziął od słupka...), a na ich miejsce wstawiono nowe słupki. Po 10 zet eł pe od słupka. Posłem byłem przez półtora roku. Na początku mego posłowania zrobiono nowe kafelki i krany we wszystkich toaletach. A jeszcze nie udało mi się tego Sejmu rozwiązać, gdy te kafelki zerwano, krany zdemontowano i założono Nowe, Lepsze. Nie wiem, ile wzięła Kancelaria Sejmu... Teraz słyszę, że części autostrad nie można oficjalnie oddać do użytku, bo nie ma ekranów zagłuszających. Powstaje pytanie: jaki bęcwał kazał, by przy każdej autostradzie wszędzie były te ekrany? Wiadomo: ten, co ma działkę za postawienie każdego ekranu. Dwadzieścia lat temu brano po dyszce od słupka. Teraz ci złodzieje rozzuchwalili się, bo dostrzegli, że są całkowicie bezkarni. Są mianowani przez swoją partię polityczną, a jeśli ich partia przegra, to przyjdzie inna partia polityczna. Ich oczywiście z roboty posunie, ale afery nie ujawni, bo jej ludzie też chcą się nakraść! A wiecie Państwo, jak gigantyczne pieniądze tracimy wskutek ubezpieczeń? Dawniej, gdy samochód miał uszkodzenie, zajeżdżało się do warsztatu. Fachowiec stuknął młotkiem, coś przykręcił, przypasował jakąś część - i wyjeżdżało się z warsztatu, będąc uboższym o 50 złotych. Teraz zajeżdżamy do warsztatu. Tam w ciągu dwóch dni zajeżdża inspektor PFU (Polskiej Firmy Ubezpieczeniowej). Inspektor wydaje glejt na naprawę. Warsztat kupuje nowiutkie części pasujące do zużytego samochodu jak kwiatek do kożucha - ale PFU płaci, więc właściciel jest zadowolony. Potem warsztat wystawia rachunek na 5000 złotych. Właściciel nie protestuje, bo płaci PFU. Warsztat nie protestuje, bo dobrze zarabia. PFU nie protestuje, tylko na następny rok podnosi składkę ubezpieczeniową. Obowiązkową przecież. Ludzie klną, ale tylko przez parę dni w roku. Potem zapominają... To są GIGANTYCZNE koszty, ale kierowcy nie zdają sobie sprawy, że gdyby zlikwidować obowiązkowe OC, to płaciliby dziesięć lub więcej razy mniej. I tak jest ze wszystkim. Od bucików dziecinnych (dziesięć razy droższych niż w normalnym kraju) po turbiny w elektrowniach. Co tam - podatnik zapłaci! A ilu ludzi zarobi! To ja mam propozycję: wypowiedzmy Rosji wojnę za "Smoleńsk". Oni obłożą bombami wszystkie nasze miasta... i bardzo wielu ludzi zarobi na odbudowie zniszczonych domów! Bezrobocie zniknie jak ręką odjął! Tylko najpierw odbudujmy zniszczony w 1944 most w Józefowie koło Otwocka! JKM

Sadowski: Rząd powinien obniżyć koszty pracy Jak donosi „Dziennik Gazeta Prawna” wyniki spisu powszechnego obnażają bolesną prawdę o polskim bezrobociu. Mimo, że według oficjalnych danych Głównego Urzędu Statystycznego pracę ma 15,9 Polaków, w rzeczywistości pracuje zaledwie 14,2 miliona. Różnica wynosi niemal dwa miliony. O to, w jaki sposób możliwa jest tak poważna rozbieżność zapytaliśmy Andrzeja Sadowskiego, eksperta Centrum im. Adama Smitha.

- Jest to wysoce prawdopodobne, że spis jest o wiele bardziej dokładnym narzędziem do pomiaru aktywności naszych obywateli i może być zauważalna spora różnica między tym, co podaje GUS, a jakie są inne dane. Poza tym Polacy są dzisiaj niezwykle mobilnym społeczeństwem, które w poszukiwaniu pracy wyjeżdża za granicę i z tym sobie znacznie gorzej statystyki radzą. Zdaniem Andrzeja Sadowskiego rozbieżność w danych może być także wynikiem tego, że Polacy zatrudniają się w szarej strefie. – Status bezrobotnego jest potrzebny do celów ubezpieczeniowych, aby mieć poświadczenie prawa do korzystania z opieki medycznej, natomiast żadnej pracy się nie dostanie. Jedyna praca, która jest do wykonania jest pracą w gospodarce nierejestrowanej, zwanej popularnie szarą strefą albo pracą za granicą. Stąd ludzie muszą gdzieś pracować, bo nie otrzymując zasiłków nie mieliby, z czego żyć. Skoro w Polsce nie ma masowych śmierci głodowych to znaczy, że ci ludzie są w stanie zapracować na własne utrzymanie i trafiają właśnie do gospodarki nierejestrowanej – wyjaśnia Sadowski. Jak informuje „DGP”, gdy spojrzymy na rynek pracy z perspektywy spisu powszechnego, okazuje się, że jest z nim znacznie gorzej, niż wynika to z oficjalnych statystyk? Według spisu na koniec pierwszego kwartału 2011 r. pracowało 14,2 mln osób, wliczając w to szarą strefę. Bezrobotnych było w tym czasie 2,1 mln, co oznacza, że faktyczna stopa bezrobocia wynosiła 12,9 proc. Była, zatem aż o 2,9 pkt proc. wyższa, niż wynika to z oficjalnych publikacji GUS, według którego w tym samym czasie ubiegłego roku stopa bezrobocia wyniosła dokładnie 10 proc. Te alarmujące dane powinny być zmobilizować rząd do podjęcia natychmiastowych działań. Według Sadowskiego takie działania powinny zostać podjęte już dawno.
– Działania rząd ma podane na tacy od lat w różnych raportach sporządzanych na zlecenie rządu. Jest stwierdzone, że głównym źródłem bezrobocia jest wysokie opodatkowanie pracy w Polsce. Wyłącznie obniżenie opodatkowania pracy i to radykalne obniżenie opodatkowania spowodowałoby, że zniknąłby główny powód, dla którego istnieje gospodarka nierejestrowana. Bo to właśnie wysokie opodatkowanie składkami ZUS i pozostałymi ciężarami powoduje, że miejsca pracy przenoszą się do tego obszaru i tylko tam jeszcze ludzie mają szanse znaleźć zatrudnienie. Tylko obniżenie opodatkowania pracy może spowodować zwiększenie zatrudnienia - podkreśla. PiKa

Stłumione echa Tegoroczny długi weekend, rozpoczął się jeszcze pod koniec kwietnia, bo wiele osób skorzystało z możliwości wzięcia wolnego dnia w poniedziałek 30 kwietnia oraz w piątek 4 maja i wyruszyło z miast na majówki już w piątek 27 kwietnia, by powrócić do domów dopiero w niedzielę 6 maja. Do wyludnionej w ten sposób stolicy napływał z kolei aktyw partyjny formacji uchodzących za lewicowe; Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Ruchu Palikota, który akurat 1 maja urządził sobie kongres w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina w Warszawie. Uczestnicy kongresu, do których poseł Rozenek zwrócił się słowami „naćpana hołoto”, radzili nad „korektą kapitalizmu”. Chodzi o to, że po 20 latach Janusz Palikot skapował, że kapitalizm, to takie samo oszustwo, jak socjalizm i postanowił naprawić świat przy pomocy swojej trzódki dziwnie osobliwej, która zebrała się na pierwszomajowym warszawskim kongresie. Warto w tym miejscu przypomnieć uwagę Bertolda Brechta, który w „Operze za trzy grosze” powiada, że „Toć raj na ziemi stworzyć każdy chce, ale czy forsę ma? Niestety, nie!” O ile Janusz Palikot podobno jakąś forsę jeszcze ma, o tyle jego dziwnie osobliwa trzódka dopiero się jej spodziewa – jeśli będzie mogła rozpocząć dojenie Rzeczypospolitej w charakterze Umiłowanych Przywódców. To oczywiście częściowo zależy od wyborców – czy mianowicie dadzą się nabrać – ale w co najmniej takim samym, o ile nie znacznie większym stopniu – od bezpieczniackich watah – kogo mianowicie upodobają sobie na podmiankę premiera Donalda Tuska, który najwyraźniej w szybkim tempie zużywa się moralnie. W grę wchodzi Sojusz Lewicy Demokratycznej z jego Umiłowanym Przywódcą w osobie Leszka Millera oraz właśnie Ruch Palikota, który w tym celu zamierza skorygować oszukańczy kapitalizm. Wabikiem, który ma zrobić wodę z mózgu skołowanym wyborcom, jest zapowiedź zlikwidowania bezrobocia poprzez pełne zatrudnienie i to „od teraz”. Kto będzie zatrudniał? Ano, ma się rozumieć, „państwo”, które w tym celu rozpocznie budować fabryki. Skąd „państwo” weźmie pieniądze na te fabryki? Tego dokładnie jeszcze nie wiadomo; taki np. Edward Gierek pożyczył je na Zachodzie, dzięki czemu stworzył wrażenie cudu gospodarczego – dopóki oczywiście nie trzeba było pożyczonych pieniędzy oddawać. Wtedy nastąpiły „przejściowe trudności” w postaci kartek – najpierw na cukier, a później – już na wszystko – i słynny Sierpień 1980, w następstwie, którego powstała Solidarność, a generał Jaruzelski musiał wprowadzić stan wojenny suwerenną decyzją ruskich szachistów. No a teraz? Uczestniczący w dziwnie osobliwej trzódce posła Palikota były ksiądz Roman Kotliński, w którego – odkąd się zbisurmanił – wstąpiło, jak powiadają, aż siedmiu szatanów twierdzi, że z oszczędności, jakie powstaną po zlikwidowaniu powiatów i zmniejszeniu składki ZUS. Strasznie kuszą go ci szatani – a on nawet nie zdaje sobie sprawy, że z likwidacji powiatów żadnych znaczących oszczędności nie będzie, bo przecież powiaty są na kroplówce budżetowej, przez którą rząd cyka im środki na konkretne zadania, które i tak musiałyby zostać sfinansowane. O ZUS-ie szkoda w ogóle gadać, skoro to bankrut. W tej sytuacji szatani, chcąc posła Romana Kotlińskiego jeszcze bardziej podkusić, podsunęli mu pomysł, iż środki na budowę fabryk i pełne zatrudnienie państwo weźmie z opodatkowania Kościoła. Premierowi Tuskowi muszą też doradzać jacyś szatani, skoro niedawno rząd wpadł na pomysł oparcia dobrobytu Polski na zmuszeniu do pracy starców przez dwa lata. Wydawałoby się, że już nic głupszego wymyślić nie można, ale oto poseł Roman Kotliński udowadnia, że głupota ludzka, a zwłaszcza poselska jest nieskończona i można ją porównać wyłącznie do cierpliwości Boskiej. Już po tym wszystkim widać, że ta cała „korekta kapitalizmu”, to kolejne błazeństwo biłgorajskiego sowizdrzała, który w ten sposób chce skupić wokół siebie wszystkich durniów w naszym nieszczęśliwym kraju. W oczach naszych okupantów to z pewnością jest jakiś atut i nie jest wykluczone, że właśnie w nim sobie upodobają na podmiankę po premierze Tusku tym bardziej, że poseł Palikot, chociaż błaznuje, to jednak wie, w jakich granicach się utrzymać i ani słowem się nie zająknie na temat likwidacji kapitalizmu kompradorskiego, z którego bezpieczniackie watahy ciągną wielkie korzyści kosztem narodu i państwa. Dlatego też działalnością posła Palikota tak zaniepokojony jest Leszek Miller, który też chciałby zostać duszeńką naszych okupantów i znowu piastować zewnętrzne znamiona władzy, które odebrała mu afera Rywina. Więc też przemawiał 1 maja w duchu, że on jeszcze lepiej naszym okupantom dogodzi, no a Polakom przychyli nieba. Rząd specjalnie się na 1 maja nie wysilał, bo przecież nieba to on nam przychyla codziennie, podobnie jak antyrządowa opozycja . Ale po 1 maja, przyszedł maj 2, w którym prezydent Komorowski ustanowił „dzień flagi” – że to niby każdy wywiesi biało-czerwoną flagę. Przed publicznymi gmachami tedy ją wywieszono, obok oczywiście flagi błękitnej z wieńcem 12 złotych, pięcioramiennych gwiazd, symbolizujących 12 pokoleń Izraela. Podobno jest to flaga Unii Europejskiej, ale pewności nie ma, bo postanowienia o hymnie, fladze i godle Unii Europejskiej zostały z traktatu lizbońskiego starannie wykreślone, żeby nie stwarzać niepotrzebnego wrażenia, iż Unia Europejska jest nowym, federalnym państwem, w związku, z czym państwa członkowskie, będące jego częściami, od 1 grudnia 2009 roku de facto utraciły niepodległość. Zatem ci, którzy nasz nieszczęśliwy kraj wepchnęli na drogę utraty niepodległości, kładą szczególny nacisk na zachowanie pozorów, dzięki czemu wytworzyła się nowa, świecka tradycja w postaci dnia flagi. I bardzo dobrze, bo ta tradycja może przetrwać nawet, kiedy Unię Europejską trafi szlag – chociaż oczywiście jeszcze nie teraz, bo teraz, mimo kryzysu w strefie euro, na razie się na to nie zanosi. Nareszcie przyszedł 3 maj, kiedy to nasz nieszczęśliwy, a właściwie – szczęśliwy kraj obchodzi aż dwa święta: święto Matki Boskiej Królowej Polski oraz rocznicę konstytucji 3 Maja. Uroczystości religijne ku czci Matki Boskiej Królowej Polski odbyły się na Jasnej Górze. Przemawiający podczas uroczystości JE abp Józef Michalik ostrzegł, że atak polityki na chrześcijaństwo „musi się zemścić” i zauważył, że budzi się drugi obieg kultury, zaś naród „czeka na wielkich mężów stanu i odważnych publicystów, którzy będą mieli odwagę wytyczać trudne, konieczne programy ponadpartyjne”. Słowa te wydają się godne uwagi tym bardziej, iż w jasnogórskich uroczystościach uczestniczyło również wielu Umiłowanych Przywódców z prezesem PiS Jarosławem Kaczyńskim. Skoro jednak, według JE abpa Józefa Michalika, nadal „czekamy na wielkich mężów stanu”, którzy potrafiliby wznieść się ponad interesy partyjne, to mówiąc o nich, prawdopodobnie nie miał na myśli żadnego z obecnych. Wydaje się, bowiem, że na razie nie wykraczamy poza horyzont wyznaczany interesami partyjnymi – o czym świadczy nagła różnica zdań między prezesem Kaczyńskim, a „Zbyszkiem” Ziobrą. Tym razem poszło o Ukrainę - czy Polska powinna przyłączyć się do bojkotu „Euro 2012” na Ukrainie, czy też nie. Prezes Kaczyński uważa, że jak najbardziej, podczas gdy przewodniczący Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry – że Polska nie powinna, bo to jest wbrew jej interesom. Warto przypomnieć, że bojkot mistrzostw Europy w futbolu na Ukrainie jest forsowany przede wszystkim przez Niemcy – chociaż i Rosja daje do zrozumienia, że nie podoba się jej wtrącenie do turmy Julii Tymoszenko. Rzeczywiście – od śmierci Stalina nawet w Rosji obowiązuje niepisany dogowor, że cokolwiek by się nie stało, to nie tylko nie będziemy się zabijali, ale nawet – wtrącali do turmy. W tej sytuacji uwięzienie Julii Tymoszenko przez prezydenta Janukowycza, to znaczy pardon – oczywiście przez tamtejszy niezawisły sąd, międzynarodówka Umiłowanych Przywódców może traktować, jako niebezpieczny precedens, po którym nikt już nie będzie pewien dnia ani godziny. Oczywiście wszystkie te wydarzenia docierają do zdecydowanej większości grillującego narodu w postaci stłumionych ech – a bolesny powrót do rzeczywistości nastąpi dopiero 7 maja, kiedy to wszyscy nie tylko powrócą z długiego weekendu, ale również pozbędą się nieprzyjemnych objawów abstynencyjnych, zwanych popularnie kacem. Wtedy przyjdzie czas na decyzje, przynajmniej w sprawie „Euro 2012”, które usunie w cień wszystkie pozostałe sprawy. SM

W Berlinie po latach Już sam nie wiem, ile to lat minęło, czy 35, czy 37, jak ostatni raz byłem w Berlinie. Oczywiście Berlinie Wschodnim, który wtedy prezentował się jakoś ponuro - chociaż uchodził za nie tyle może najweselszy, bo za najweselszy barak w - jak to się nie bez powodu mówiło - naszym obozie uchodził nasz nieszczęśliwy kraj, podczas gdy utworzona z sowieckiej strefy okupacyjnej Niemiecka Republika Demokratyczna uchodziła tylko za najlepiej zaopatrzony. Rzeczywiście - Sowieciarze trochę musieli uważać, zwłaszcza w Berlinie, gdzie przez mur, a właściwie nie tyle przez mur, tylko przez przejście Checkpoint Charlie, widać było blichtr gnijącego podobno kapitalizmu. O tym gniciu zapewniali wszystkich, a zwłaszcza studentów na uniwersytetach, utytułowani profesorowie, spośród których większość właśnie na takim blagierstwie uciułała sobie swoje naukowe tytuły. Warto przejrzeć życiorysy tych wszystkich luminarzy; w większości przypadków zaczynają się w 1989 roku, podczas gdy wcześniejszy dorobek okrywa mgła tajemnicy nawet w przypadku, gdy taki luminarz wkraczał w ustrojową transformację już z profesorskim tytułem. Więc chociaż NRD uchodziła za najlepiej zaopatrzony barak w całym naszym - jak to nie bez powodu się mówiło - obozie, to jednak ówczesny Berlin robił wrażenie przygnębiające, przynajmniej na mnie. Nie tylko ze względu na socrealistyczną zabudowę, ale przede wszystkim - na mnogość osób umundurowanych w mundury różnych formacji: nie tylko Sowieciarzy, ale Volkspolizei, Narodowej Armii Ludowej NRD, no i FDJ. Ale to był stosunkowo najmniejszy problem, bo znacznie większy stanowiły osoby cywilne, wśród których ukrywali się tajni współpracownicy STASI. W rezultacie mój niemiecki przyjaciel całkiem szczerze rozmawiał ze mną, podczas gdy ze swoim - jak mnie zapewniał - najserdeczniejszym przyjacielem, zachowywał już znaczny margines ostrożności i swoiste minimum konspiracyjne. Teraz przyjechałem do Berlina na zaproszenie tamtejszej Polonii, z którą odbyłem pięciogodzinne spotkanie, przedłużone następnie w węższym nieco gronie aż do wieczora. Berlin zmienił się nie do poznania. Z dawnej ponurej „stolicy NRD” przekształcił się w zadbane, zielone i - jak to dzisiaj mówią osoby politycznie poprawne - „przyjazne” miasto. Oczywiście Brama Brandenburska została, ale jeśli dobrze sobie przypominam, ze Wschodniego Berlina można było tylko na nią popatrzeć, bo krok naprzód w jej kierunku groził wielkimi nieprzyjemnościami, a może nawet śmiercią. Warto w tym miejscu dodać, że dla większego urągowiska, kara śmierci w Niemieckiej Republice Demokratycznej została zniesiona - ale znaczyło to tylko tyle, ze odjęto prawo jej orzekania tamtejszym niezawisłym sądom - bo za próbę sforsowania berlińskiego i nie tylko berlińskiego muru, groziła śmierć na mocy decyzji sierżanta czy kaprala, a nawet - bezosobowego automatu reagującego strzałami na każdy ruch w strefie śmierci. Jeszcze jedno komunistyczne kłamstwo. Niedaleko znajdował się słynny Checkpoint Charlie. 35, a może 37 lat temu podszedłem pod to przejście, żeby na własne oczy zobaczyć miejsce, nad którym spoczywa sławny podówczas „duch Helsinek”. Żadnego „ducha” jednak nie spotkałem, natomiast obok mnie stała bez ruchu kobieta, wpatrując się szklanymi oczami w zachodnią strefę. Jestem pewien, że nie widziała niczego obok siebie i nie zwracała na to uwagi; całą swoją duszą była po tamtej stronie. Ile razy przypominam ją sobie, to zaraz lepiej rozumiem, co znaczy określenie: „mowa ciała”. Wszystko to odżyło, kiedy poszedłem do Muzeum Checkpoint Charlie, gdzie zgromadzono nie tylko zdjęcia dokumentujące powstanie berlińskie z 1953 roku, nie tylko budowę muru, nie tylko kapelusz i koszulę Chruszczowa, ale przede wszystkim - dokumentację prób forsowania tej granicy miedzy komuną i wolnością: wózek, na którym przesuwali się uciekinierzy w tunelu, specjalna uprząż, z której w innym tunelu korzystali, opancerzony samochód, którym jacyś desperaci próbowali sforsować mur, schowki w zbiorniku na benzynę, we wzmacniaczu, do którego po koncercie schowała się szczupła panienka, kajak, którym uciekł przez Bałtyk architekt wnętrz, urządzenia do nurkowania, wykonane oczywiście domowym sposobem, miniaturowa łódź podwodna, a nawet balon. Ciekawe, ze nie zanotowano ANI JEDNEGO przypadku, by ktoś uciekał w ten sposób z Berlina Zachodniego do cudnego raju Ericha Honneckera, którego zdjęcie w pocałunku z języczkiem w ust korale Leonida Breżniewa też ozdabia jedna z muzealnych sal. Warto tedy pamiętać, że i jasny idol endo i zwyczajnej komuny, generał Wojciech Jaruzelski też takie karesy z Leonidem Breżniewem uprawiał, a komuna, która liczy na zanik pamięci starych dementów, naiwność „młodych, wykształconych”, tresowanych przez michnikowszczynę, a przede wszystkim - na safandulstwo naszego tubylczego narodu, dzięki któremu nie tylko włos nie spadł im z głów, nie tylko nie ponieśli żadnej kary za swoje łajdactwa, ale w dodatku, z całą bezczelnością i tupetem, nie tylko starzy szubrawcy, ale już druga, a nawet trzecia generacja wściekłych psów, szykuje się do ponownego przejęcia przewodniej roli w budowie socjalizmu - tym razem już prawdziwego. SM

ZEGAR BIJE Dowiedziałem się właśnie, że JE Jan Vincent (pseudo: „Jacek Rostowski”) zaproponował p. prof. Leszkowi Balcerowiczowi, by zlikwidował wiszący w centrum Warszawy Zegar Długu. Co przypomniało mi radę pewnego starego felczera: „Stłucz pan termometr – to nie będziesz miał gorączki!”. Tę znakomitą metodę stosują rozmaite instytuty w krajach socjalistycznych. W rozmaitych wariantach. Za „komuny” mierzono gorączkę, chowano termometr – a ciekawskim pokazywano inny, na którym jak byk widniała „właściwa” temperatura. Obecnie są termometry elektroniczne – więc ich wskazania się po prostu elektronicznie fałszuje. Na przykład w RFN co roku odbywa się taki sam spektakl. W grudniu instytuty oświadczają tryumfalnie, że tempo rozwoju Niemiec w przyszłym roku wyniesie 3% (jakby było, czym się chwalić...). Potem w lutym instytuty korygują swoją prognozę na 2,5%, w kwietniu na 1,5%, w sierpniu na 0,5%... a w grudniu oświadcza się, że wprawdzie w tym roku było plus 0,2% lub minus 0,5% – ale w przyszłym roku będzie 3%. Co jest ważne: dziennikarze cytują potem te, 3% jako dowód, że socjalistyczna gospodarka Niemiec ma się doskonale! By Państwu uzmysłowić, co oznacza, 3%: jeśli mam pięć krzeseł, a po roku mam sześć krzeseł – to jest to wzrosto 20%. Naprawdę: przy dzisiejszej technice i dzisiejszych możliwościach jest to całkowicie osiągalne. Jeśli jednak w państwie panuje d***kracja, toWiększość woli dochód przepijać, niż inwestować – a jeśli do tego panuje socjalizm, to wysiłek ludzki marnowany jest w sposób wręcz niewiarygodny. Japonia osiągnęła pół wieku temu tempo 17% – bez wprowadzenia w pełni wolnego rynku – ale za to kosztem niewiarygodnych wyrzeczeń

ludności. Gdyby wprowadziła wolny rynek i właściwe opodatkowanie, (czyli co najmniej likwidacja podatku dochodowego), mogłaby osiągnąć 20%, a Japończycy chodziliby uśmiechnięci jak dzisiejsi Chińczycy – nie tylko z Tajwanu. Chińczycy na Kontynencie też nie mają w pełni wolnego rynku. Tam na prowincji nadal siedzi sporo biurokratów, którzy uwielbiają rządzić... i brać łapówki – jak za „dawnych dobrych czasów”. Ale rozwijają się w tempie 10% (w „kryzysie” 95%...) i są zachwyceni. Wracamy do polskiego zaścianka położonego w euro-zadupiu. Otóż Polska miała w 1994 roku tempo rozwoju 7% – czyli już w granicach przyzwoitości. Niestety: od tego czasu zaczęła stopniowo przyjmować takie ustawy, jak w całej, okupowanej przez Unię, Europie – i adieu, pomyślności gospodarczej, auf Wiedersehen! Przypominam prorocze słowa śp. prof. Miltona Friedmana, laureata Nobla z ekonomii, który będąc moim gościem w Polsce w 1991 roku, powiedział: „Macie mieć nie takie ustawy, jakie oni mają teraz – tylko takie, jakie oni mieli, kiedy byli tak biedni, jak wy teraz”. Dlaczego Niemcy narzucają nam takie ustawy, jakie są u nich? Bo gdyby w Polsce panował wolny rynek – choćby taki, jak w latach 1988-91 – to dziś już bylibyśmy bogatsi od Niemców i rozwścieczeni Niemcy zrobiliby z p. Anielą Merkel, p. Gerardem Schröderem i wszystkimi euro-komisarzami to samo, co zrobili w 1919 ze śp. Różą Luksemburg i Karolem Liebknechtem: kula w łeb i do Szprewy! Przy tym zbożnym czynie zapomnieli

o innych socjalistach, typu Józef Goebbels czy Adolf Hitler. W Polsce, niestety, żadnego socjalisty nie powieszono. Pozapisywali się teraz do PO i do PiS – no i mamy to, co mamy: tempo rozwoju spada, dług rośnie... Chyba pora nadrobić zaniedbania! JKM

Depenalizacja JE Jarosław Gowin wycofał się z projektu nie karania za np. ujawnienie tajemnicy bankowej. Jak pisze "Dziennik" (podaję za wiadomościami na tym portalu): "Depenalizacja obrotu gospodarczego to miał być drugi, obok deregulacji dostępu do zawodów, sztandarowy projekt ministra Gowina. Jego celem była eliminacja wielu przepisów dotyczących karania przestępstw gospodarczych. Skreślenie kar resort uzasadniał niewielką liczbą wyroków skazujących za niektóre przestępstwa. Otóż z niektórych pomysłów w tej dziedzinie należało się wycofać - z niektórych nie. Mam nadzieję, że resort wycofał się z tych, z których było trzeba. Natomiast zdumiewać musi argumentacja:

"Skreślenie kar resort uzasadniał niewielką liczbą wyroków skazujących za niektóre przestępstwa" Otóż, jeśli przestepstw jest mało, lub nawet nie ma ich w ogóle, to znaczy, ze wysokość kar za ich popelnienie jest znakomicie dobrana! Wygląda na to, ze niektórzy urzędnicy w Ministerstwie Sprawiedliwości po prostu upadli na główki. Panie Ministrze! Na początek wywalić, co drugiego - a potem przystapić do porządnej czystki! JKM

Francja nadal karana za rewolucję? We Francji wielkie zmiany. Dotychczasowy francuski kolaborant Naszej Złotej Pani Anieli, Mikołaj Sarkozy, został zastąpiony nowym kolaborantem, socjalistą Franciszkiem Hollande. Połowa Francuzów się cieszy, że teraz będzie miała za prezydenta socjalistę, a druga połowa z tego samego powodu się smuci. To znaczy - niezupełnie połowa, bo do wyborów w drugiej turze przystąpiło niewiele ponad 80 procent uprawnionych, ale Franciszek Hollande rzeczywiście wygrał nieznacznie. Więc ta połowa, która się cieszy, pewnie nie bardzo wie - dlaczego - podobnie jak ta druga, która się smuci. Różnice między Mikołajem Sarkozym, a Franciszkiem Hollandem nie są aż tak duże, by się cieszyć, czy smucić. Jakież, bowiem mogą być różnice między politykami w państwie, którego dług publiczny zbliża się do 90 procent produktu krajowego brutto. Czy to przedstawiciel „prawicy”, jak Mikołaj Sarkozy, czy to socjalista, jak Franciszek Hollande musi skakać z gałęzi na gałąź przez „rynkami finansowymi”, czyli lichwiarską międzynarodówką, która tak naprawdę dyktuje warunki sprawowania władzy tym wszystkim Umiłowanym Przywódcom? Dlatego różnice między nimi są tak małe, że aż niedostrzegalne i gdyby któryś się przeziębił, to nikt nie zauważyłby różnicy - oczywiście poza tymi, którzy bądź to z jednego, bądź to z drugiego rozdania mają synekury. Ci rzeczywiście mają powody zarówno do radości, jak i do smutku, ale resztą - już nie. Mimo to się radują, albo smucą - i to jest dowód na siłę propagandy - bo to przedwyborcza propaganda tak wszystkich emocjonalnie rozhuśtała, że albo się cieszą, albo się smucą, bez żadnego powodu. Swoją drogą - jakże nie współczuć słodkiej Francji i to nie tylko, dlatego, że został jej wybór między dżumą a tyfusem, ale również, a może nawet przede wszystkim, dlatego, że się tą alternatywą przejmuje do tego stopnia, iż ponad 80 procent Francuzów statystowało w tym żałosnym widowisku? Czyżby Niebo nadal karało ten kraj za rewolucję? Nie jest to wykluczone, bo Francja - ongiś „najstarsza córa Kościoła” - dzisiaj jest krajem misyjnym i największym państwem muzułmańskim w Europie. SM

Brygada Starzyńskiego W latach 20. Stefan Starzyński zgromadził wokół siebie grono ekonomistów nazwane potem Pierwszą Brygadą Gospodarczą. Na początku 1926 roku, Stefan Starzyński zwolniony z sekretariatu Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów, w cyklu artykułów opublikowanych na łamach piłsudczykowskiego „Głosy Prawdy” przedstawił swoją wizję polityki gospodarczej Polski. W słabej kulturze gospodarczej społeczeństwa upatrywał przyczyny braku programu i polityki gospodarczej. „Polska jest w tej nieszczęśliwej sytuacji – pisał – że mimo 8 lat niepodległego bytu nie ma wytkniętego programu gospodarczego”. Dotychczasową politykę gospodarczą opisywał używają barwnego porównania, jako „marsz pijanego człowieka. Krok naprzód, krok w tył, krok w prawo, krok w lewo”. Rozwiązaniem polskich problemów ekonomicznych miało być jego zdaniem odsunięcie „raz na zawsze złodziei od rządów i administracji państwa. Trzeba uzdrowić, zmienić stosunek społeczeństwa do państwa i do pracy, tj. dokonać tego, czego ani żaden doradca ani żaden bat oby nie uczyni”. Ukoronowaniem tej jego publicystyki było opublikowanie „Programu Rządu Pracy”, którego ostateczny kształt był wynikiem dyskusji autora z grupą skupionych wokół niego specjalistów, którą z czasem przyjęto nazywać Pierwszą Brygada Gospodarczą. Na wstępie Starzyński nakreślił czarny obraz polskiej rzeczywistości, pisząc: „Świadomość, że Państwo Polskie po równio pochyłej stacza się w kierunku przepaści – zdaje się przenikać optymistycznie nastrojonych obywateli i staje się już dzisiaj powszechną. Przechodzimy kryzys moralny, pieniężny i gospodarczy, a grozi nam kryzys państwowy. (…) Moralność publiczna zanikła. Na złodziejstwo wymyślają wszyscy – zarówno ludzie uczciwi, jaki i sami złodzieje”. Jego opracowanie zawierało 10 tez, określających zadania przyszłego rządu. Pierwszą było hasło „powszechnej racjonalizacji pracy”, które winna być rozpoczęta od najwyższych szczebli administracji państwa. Wraz z racjonalizacją pracy niezbędne było rozpoczęcie fachowych studiów nad polskim ustrojem i życiem gospodarczym. Drugim hasłem była ”bezwzględna walka z korupcją i złodziejstwem”, gdyż zaraza moralna ogarnęła całego społeczeństwo, które toleruje „system korupcyjno-protekcyjny w urzędach i bakach, kacykowską działalność administracji”. Trzecim zadaniem rządu naprawy państwa miała być „całkowita zmiana panującego systemu administracji państwowej” w „celowo pracujący aparat, służący świadomym interesom państwa, faktycznie regulujący stosunki i zapewniający w kraju spokój i porządek publiczny”. Kolejnym celem było „dostosowanie ogólnej polityki do naprawy gospodarczej państwa”. Naprawa gospodarcza była niemożliwa – jego zdaniem – bez współudziału całego społeczeństwa, „a te do pracy wciągnięte być może jedynie drogą samorządu”. Dotychczasowe rządy nie interesowały się rozwojem samorządu, co sprawiło, iż „twórcza myśl, dobra wola i chęć do pracy obywateli – nie są należycie wykorzystywane”. W rozdziale dotyczącym polityki finansowej państwa sprzeciwiał się zaciąganiu pożyczek zagranicznych, które „zabiją nasz organizm a nie zbawią”. Wykluczał także możliwość dopuszczenia obcego kapitału do banku Polskiego, co jego zdaniem byłoby równoznaczne z utratą suwerenności. Proponował, zatem przyszłemu rządowi „wypuszczenie gwarantowanych listów dolarowych lub w złocie, kupowanych i płatnych w efektywnych dolarach lub w złocie, na krótsze lub dłuższe terminy”. Inną metodą miało być przekazanie Bankowi Polskiemu monopolu na obrót dewizowy i przekazowy z zagranicą. Bezwzględnym zadaniem rządu miało być osiągnięcie równowagi budżetowej, „bez względu na środki, jakie w tym celu zastosowane być musiały”. Zwiększenie dochodów państwa miało zostać osiągnięte przez poprawę ściągalności podatków bezpośrednich oraz wzrost dochodów z eksportu – możliwy dzięki jego racjonalizacji, która sprawi, iż handel zagraniczny stanie się „handlem, a nie spekulacją” oraz jego koncentracji „bez względu na to, czy monopol ten byłby upaństwowiony, czy też w innej formie przez państwo kontrolowany”. Starzyński opowiadał się również za realizacją reformy rolnej, zrealizowanej w ciągu 10-15 lat, aby „z jednej strony nowoutworzone gospodarstwa drobne zaopatrzone zostały w niezbędny na zagospodarowanie kredyt, z drugiej, aby właściciele większych majątków jasno zdawali sobie sprawę, kiedy ziemia ich podlegnie parcelacji i nie wstrzymywali się od inwestycji”. W rozdziale poświęconym przemysłowi, stwierdziwszy, iż „przemysł nasz cierpi na brak inicjatywy, twórczej myśli, energii, bez której nie może konkurować z przemysłem zagranicznym i zamiast dźwignią rozwoju gospodarczego staje się ciężarem”, proponował, aby nowy rząd przeprowadził racjonalizację jego produkcji, a następnie ustanowił stały nadzór nad produkcją przemysłową, poprzez politykę kredytową, podatkową i celną. Propagował także rozwój floty morskiej oraz żeglugi śródlądowej, która zwiększyłaby konkurencyjność polskiego przemysłu węglowego i żelaznego. W budowie kanałów upatrywał także sposób na ograniczenie bezrobocia. Dzięki opracowaniu tego programu Starzyński stał się wyrazicielem koncepcji gospodarczych obozu piłsudczykowskiego oraz zdobył zaufanie najbliższych współpracowników Piłsudskiego, z Walerym Sławkiem, Adamem Skwarczyńskim, Kazimierzem Świtalskim i Kazimierzem Bartlem na czele. Po przejęciu władzy przez Piłsudskiego, w pierwszym rządzie Kazimierza Bartla, Starzyński został urzędnikiem do zleceń przy Prezydium Rady Ministrów. Była to funkcja dużo bardziej znacząca niż wynikałoby to z jej nazwy. W rzeczywistości urzędnicy do zleceń nadzorowali pracę resortów, w których funkcjonowali. Prasa opozycyjna określała ich nawet mianem „małej rady ministrów”. Było to, jak przyznał później Bartel, jak najbardziej uzasadnione, gdyż „wprowadzono zwyczaj, aby pewne sprawy załatwiane były kolegialnie”. W artykułach, opublikowanych już po objęciu ww. funkcji w rządzie, opowiadał się za powołaniem szerokiego zespołu gospodarczego, który monitorowałby całość życia gospodarczego i starałby się ustalić najlepszą dla niego drogę rozwoju. „W naszym organizmie państwowym – pisał – nie ma komórki, która by obserwacją całokształtu życia gospodarczego się zajmowała. Brak tej komórki właśnie był dotychczas powodem, że Polska nie tylko nie miała opracowanego planu gospodarczego, ale nawet nie została ustalona fizjonomia gospodarcza państwa, powstałego z połączenia wręcz odmiennych gospodarczo dzielnic kraju z pod różnych zaborów”. Propagując swoją koncepcję, doradzał – co było niezwykle kontrowersyjne – czerpanie z wzorców niemieckich i sowieckich. W Niemczech polityka gospodarcza skoncentrowana była w jednym Rechswirtschafsministerium, natomiast w Rosji Sowieckiej w Gospłanie – „wielkiej instytucji naukowo-badawczej, opracowującej ogólny plan gospodarczy”. Podstawą przyszłego zespołu gospodarczego winni być absolwenci Wyższej Szkoły Handlowej, którą sam ukończył w 1914 roku. „Wychowankowie tego typu szkoły – pisał – po przejściu praktyki w bezpośrednim życiu gospodarczym, produkcyjnym lub handlowym mogą z jednej strony w życie to wnosić pierwiastki nowoczesnej myśli i z drugiej strony zajmować będą posterunki w administracji państwowej. Uzupełnić muszą ten brak gospodarczego, ekonomicznego ujmowania zjawisk, jaki dzisiaj tak dotkliwie odczuwamy i co jest wielką szkoda dla rozwoju państwa”. Ludzie o takim doświadczeniu staną się wkrótce członkami nieformalnej grupy powołanej przez Starzyńskiego w Ministerstwie Skarbu, której zadaniem było stworzenie koncepcji programu gospodarczego obozu rządzącego, a także przełamanie indyferentyzmu społeczeństwa wobec spraw ekonomicznych. Jesienią 1926 roku Stefan Starzyński po objęciu stanowiska dyrektora Departamentu Prezydialnego Ministerstwa Skarbu przystąpił do formowania Pierwszej Brygady Gospodarczej. Pierwszym krokiem w tym kierunku było zatrudnienie w ww. ministerstwie Wacława Fabierkiewicza, działacza PPS i zwolennika interwencjonizmu państwowego, który uchodził za naczelnego teoretyka grupy radykalnej inteligencji skupionej wokół Starzyńskiego. W kolejnych miesiącach zostali zatrudnieni młodzi ekonomiści, w przeważającej mierze absolwenci Szkoły Głównej Handlowej, jak: Antoni Repecko, Aleksander Ivanka, Kazimierz Sokołowski, Józef Fabiański, Stanisław Wadwicz. W Ministerstwie Skarbu znaleźli pracę także starsi przyjaciele Starzyńskiego: Antoni Krahelski, Jan Komarnicki, Andrzej Sapieha, Stanisław Kruszewski oraz Julian Kulski. W grupie znaleźli się także Tadeusz Szturm de Szutrem, Władysław Landau, Rudolf Jabłoński, Stanisław Szwalbe, Ignacy Berner, Janina Miedzińska, Halina Krahelska, Juliusz Łukaszewicz oraz Zdzisław Grabski. Nazwa zespołu – Pierwsza Brygada Gospodarcza, nawiązywała do legionowej przeszłości wielu starszych członków grupy, i analogicznie jak w Legionach relacje między jego członkami miały opierać się na braterstwie, przyjaźni i wspólnocie poglądów. Wielu działaczy Brygady łączyła przynależność do Konfederacji Ludzi Pracy, Zakonu Dobra i Honoru (obu założonych przez Adama Skwarczyńskiego) oraz masonerii. W pierwszej publikacji Brygady, zatytułowanej „Zagadnienia Gospodarcze Polski Współczesnej” (z 1928 r.), Starzyński starał się udowodnić, iż główną cechą polityki gospodarczej rządów pomajowych była planowość i racjonalizacja, dzięki której osiągnięto „rzeczywistą równowagę budżetową” i poprawiono „bilans handlowy polskiego przemysłu”. Bardziej szczegółowo zaprezentowano podstawy programu Brygady w wydanej w tym samym roku książce „Na froncie gospodarczym”, w której założenia grupy określono, jako „walkę o potęgę Państwa”. Jej podstawa miała być świadoma celów polityka gospodarcza, oparta na zrównoważonym budżecie i stabilnej walucie. Te dwa elementy tworzyły „psychologiczny czynnik” społecznego zaufania wobec rządzących i przyczyniały się do rozwoju życia gospodarczego. Innym składnikami programu był dokończenie rozbudowy portu w Gdyni, stworzenie floty handlowej oraz budowę linii kolejowej Śląsk-Bałtyk. Propagowano także komercjalizację przedsiębiorstw państwowych. Niezwykle istotnym postulatem Brygady było rozpoczęcie studiów badawczych „w celu ustalenia głównych elementów naszej polityki finansowo-gospodarczej”, niezbędnych dla praktycznego poznania życia gospodarczego i prowadzenia skutecznej polityki gospodarczej. Z przedstawionego zarysu programy można wysnuć wniosek, iż celem Brygady nie było upaństwowienie gospodarki, ale jej uporządkowanie i usprawnienie poprzez aktywny udział państwa w tych dziedzinach, w których indywidualne starania nie przynosiły efektów. W odczycie wygłoszonym przez Starzyńskiego w Poznaniu w grudniu 1928 roku dowodził, iż rola państwa w życiu gospodarczym była ogromna, gdyż posiada ono „dużo środków, regulujących i wpływających” na to życie. Zaliczył do nich przede wszystkim politykę podatkową, której zakres wpływał na „sprawność tej lub innej gałęzi życia gospodarczego”. Drugim z nich była polityka celna, która musiała – jego zdaniem – chronić słaby polski przemysł, oraz polityka kredytowa, wspierająca rozwój gospodarki kraju. Ponadto państwo było producentem, posiadającym „szereg przedsiębiorstw, jak np. monopole – tytoniowy i spirytusowy, koleje, fabrykę nawozów sztucznych, rafinerie nafty”. Państwo angażowało się również w wiele dziedzin życia, jako jego organizator – mówca miał na myśli drogi, elektrownie, gazownie oraz inne przedsiębiorstwa, które musiały być zorganizowane „przez samorządy przy pomocy pieniędzy państwowych”. Ogół wymienionych przez niego oddziaływań państwa na życie gospodarcze nazywane jest etatyzmem, jednak Starzyński głosił „ prowadzenie – jak oceniał jego współpracownik, A. Ivanka -działalności przedsiębiorczej przez państwo stając równocześnie na gruncie własności prywatnej, jako państwowej formy tworzenia dochodu narodowego. Występował przeciwko egoizmowi przedsiębiorstw prywatnych, ale jednocześnie ułatwiał im funkcjonowanie poprzez idee kartelizacji”. Wsparcie dla rządowej decyzji oddania linii kolejowej Śląsk-Bałtyk w zarządzanie spółce prywatnej, czyli używając dzisiejszych sformułowań – partnerstwa publiczno-prywatnego, było zgodne z teorią liberalną. W sprawach polityki budżetowej i walutowej był także zwolennikiem rozwiązań liberalnych, opowiadając się zdecydowanie za równowagą budżetową oraz stabilizacją pieniądza. Opublikowanie tych dwóch dzieł zbiorowych Brygady doprowadziło do starcia ze środowiskiem wielkiego przemysłu skupionego w Centralnym Związku Polskiego Przemysłu, Górnictwa, Handlu i Finansów „Lewiatan”, które przestrzegało przed wzrostem ingerencji państwa w życie gospodarcze „w tempie i formach nieznajdujących analogii w Europie Zachodniej”. Edward Rose, naczelny redaktor „Przeglądu Gospodarczego” wyrażał obawy, aby tzw. planowość polityki gospodarczej państwa nie okazała się jedynie sposobem nacisku polityki na gospodarkę, która może przerodzić się w „walkę z rentownością przedsiębiorczości prywatnej”, która jest jedną z podstawowych zasad nowoczesnej gospodarki. Z kolei Ferdynand Zweig wskazywał, iż gospodarka etatystyczna była „gospodarką droższą i gorzej zorganizowaną”, szczególnie „w warunkach pracy młodej, niedoświadczonej biurokracji polskiej, nieprzyzwyczajonej do myślenia kategoriami gospodarczymi”. Również dyrektor „Lewiatana” Andrzej Wierzbicki w pracy „Zagadnienie etatyzmu i neoetatyzmu” zdecydowanie skrytykował kult planowości Brygady, nazwanej przez siebie Grupą Frontu Gospodarczego. „Wszyscy, więc – pisał – którzy organizujemy życie gospodarcze w drodze inicjatywy prywatnej, wszyscy pracujemy bezplanowo. Nie będę tego zarzutu obalał – bo obalają go codzienne fakty. Chcę tylko pokazać, że plan i jego wykonanie, to są nieraz dalekie od siebie rzeczy”. I wyliczał, jakie problemu miał państwowy, opierający się na planowaniu, Bank Gospodarstwa Krajowego z płynnością finansową, utrzymaniem rezerw i ryzykiem błędnych inwestycji w przedsiębiorstwach państwowych. Jednocześnie zarzucał Starzyńskiemu brak obiektywizmu naukowego, przy określaniu polityki przemysłu „jakoby była ona tylko wyrazem apetytów do kasy skarbowej”. Podając dokładne kwoty podatków zapłaconych przez wielkie przedsiębiorstwa prywatne, podkreślał, iż to „nie państwo daje przemysłowi, ale życie prywatno-kapitalistyczne daje skarbowi na politykę etatystyczną”. Uznał także, że stawianie takich koncepcji potwierdzało jego opinię, iż „Polska jest miejscem krzyżowania się idei Zachodu i Wschodu i frukta wschodnie mają do nas dostęp”. Indywidualizm w działaniu przypisywał Wierzbicki państwom zachodnim natomiast etatyzm To idea, prąd wschodni. W odpowiedzi Starzyński zauważył, iż oskarżanie o bolszewizm, to stara, demagogiczna zasada, której, aby pognębić przeciwnika, „najlepiej rzucić jedno słowo, np. mason, bolszewik, żyd. Do tych – synonimów – dodano obecnie bardzo popularne: statysta”. Uwikłanie Starzyńskiego w ostre spory polemiczne ze sferami przemysłowymi sprawiło, iż w końcu 1929 nie został ministrem skarbu, a jedynie wiceministrem, pozostającym w sporze ze swym szefem – Ignacym Matuszewskim, zwolennikiem prowadzenia – w warunkach kryzysu gospodarczego – polityki deflacyjnej oraz utrzymania równowagi budżetowej. Polityka ministra zmierzała do ochrony przedsiębiorców, przy przerzucaniu ciężaru ratowania równowagi na pracowników najemnych, poprzez obniżenie uposażeń pracowników państwowych, zahamowanie awansów oraz zmniejszenie emerytur, rent i zasiłków dla bezrobotnych, a także zmniejszenie liczby urzędników i likwidację niektórych instytucji administracji państwowej. Spór między Starzyńskim a Matuszewskim doprowadził do dymisji tego pierwszego, jednak po kilku miesiącach powrócił do resortu w nowym rządzie, w którym tekę ministra skarbu objął Jan Piłsudski. Nadzieje Starzyńskiego na kształtowanie polityki gospodarczej rządu zostały rozwiane, gdyż drugim wiceministrem został zwolennik polityki deflacyjnej Adam Koc. W sytuacji wielkiego załamania produkcji, które nastąpiło w końcu 1932 roku, koła przemysłowe uznały, że nadszedł czas odpowiedni moment do przedstawienia własnych koncepcji rozwiązania trudności gospodarczych. Andrzej Wierzbicki wskazał, iż właściwa polityka powinna opierać się zarówno na dążeniu „do podniesienia cen rolniczych i do zniżenia kosztów, nie cen tylko, lecz kosztów produkcji przemysłowej” poprzez zmniejszenie wysokości opłat socjalnych, obniżkę taryf kolejowych, zniżkę płac i redukcję zatrudnienia. Program ten ostro skrytykował Starzyński podkreślając, iż plan ten „streszcza się do żądania od Państwa świadczeń materialnych, a mianowicie świadczeń podatkowych, kredytowych i taryfowych”. Jednocześnie wyraził dezaprobatę wobec propozycji rozwiązań socjalnych i reprezentowanie interesów tylko najbogatszych warstw społeczeństwa. Pozycja Starzyńskiego w ministerstwie stawała się coraz słabsza i w konsekwencji w grudniu 1932 roku został zdymisjonowany, a następnie mianowany na wiceprezesa Banku Gospodarstwa Krajowego. Wraz z jego odejściem z resortu, zanikła także działalność Brygady. W listopadzie 1933 został Komisarzem Generalnym Pożyczki Narodowej, a 31 lipca 1934 roku komisarycznym prezydentem m.st. Warszawy.

Wybrana literatura:

M. Drozdowski – Wspomnienia o Stefanie Starzyńskim

M. Drozdowski – Starzyński, legionista, polityk gospodarczy, prezydent Warszawy

J. Kulski – Stefan Starzyński w mojej pamięci

P. Janus – W nurcie polskiego etatyzmu. Stefan Starzyński i Pierwsza Brygada Gospodarcza

K. Dziewulski – Spór o etatyzm 1919-1939

A. Wierzbicki – Żywy Lewiatan. Wspomnienia

M. Łapa – Modernizacja państwa. Polska polityka gospodarcza 1926-1929

Godziemba's blog

Bankructwa na poważnie i na niby Czy sejf wypełniony złotem potrzebuje bailoutu? Bankructwa jak wiadomo dzielimy na poważne oraz na niby. Bankructwo poważne jest wtedy, gdy autentycznie idziemy z torbami. Wyrzucają nas z domu, odbierają samochód, zamykają rachunki. Komornik wyprzedaje resztę. Rzeczy takie się zdarzają i do przyjemności nie należą. W odróżnieniu od bankructwa poważnego bankructwo na niby polega na pokazaniu wierzycielom gestu Kozakiewicza, podczas gdy dalej cieszymy się życiem, jeszcze piękniejszym niż poprzednio, bo pozbawionym gróźb komornika. Jak jest to możliwe? A no spytać o to by trzeba doradców prawnych czy podatkowych, którzy wszystkie te kruczki znają na wylot. W każdym razie ciekawych możliwości nie brakuje. Możemy na przykład zbankrutować osobiście, ale nasze Lamborghini Murciélago, którym dalej szpanujemy należeć może do żony, która bankrutować ani myśli... Albo bankrutujemy z hukiem naszą kompanię, ale nie wcześniej niż po przeniesieniu, co bardziej wartościowych jej aktywów w bezpieczne i na ogół cieplejsze miejsce... Pojawia się w tym miejscu ciekawe pytanie czy bankructwo takiej Grecji albo Portugalii jest na niby czy może na poważnie. Otóż sprawa jest prosta – są to bankructwa na niby. Skąd to wiadomo? Stąd, że nie może być bankructwa poważnego dopóki pewne płynne aktywa delikwenta pozostają wyłączone poza proces*. W szczególności tak długo jak bankrut może pozostawić sobie płynne jak woda rezerwy złota na przykład, podczas gdy bankrutuje na swoich papierowych obligacjach wobec innych to bankructwo jest z definicji na niby. I tutaj właśnie dochodzimy do ciekawej wiadomości, która naszym zdaniem może być zwiastunem komisarycznego odebrania południowym bankrutom ich rezerw złota a zatem przekształcenia ich bankructw na niby w bankructwa autentyczne. Wskazówką w tym kierunku może być niedawne oświadczenie World Gold Council, które z radością wita jednogłośną zgodę komisji spraw ekonomicznych i monetarnych (ECON) parlamentu europejskiego to allow central counterparties to accept gold as collateral, under the European Market Infrastructure Regulation (EMIR). Dalej GWC wychwala tę zgodę, jako wzmocnienie "żądań rynku" o większy wybór aktywów, które mogą zostać użyte, jako zabezpieczenie zobowiązań, yada, yada. Otóż przyznajmy się tu, że nie mamy większego pojęcia czy ECON parlamentu europejskiego coś w ogóle może, a jak może to, co. Nie mamy też czasu, aby tego zbytnio dociekać. Stwierdzenie, że “złoto jest teraz OK” też jakoś trudno nazwać przełomowym; powtarzamy to w końcu w 2GR od lat. Jednak jednogłośna decyzja jakiejś kończyny parlamentu europejskiego, że “złoto jest OK, jako zabezpieczenie”, której przyklaskuje od razu World Gold Council, instytucja poważna, naszym zdaniem jest profetyczna. Zwłaszcza, gdy skojarzymy, że ECB od dawna już markuje w swoim bilansie posiadane złoto do rynku** (mark to market). Dziwnie to jakoś uzupełnia wzbierający chór żądań pod adresem PIIGS, aby te uruchomiły swoje rezerwy złota, jako zabezpieczenie otrzymanych pożyczek. Przybysz z Marsa mógłby się tu wprawdzie dziwić, jaki to wierzyciel najpierw pożyczył a potem domaga się zabezpieczenia, ale takimi drobiazgami EU się nie zajmuje. A nie zajmuje się, ponieważ każdy oczywiście dobrze wie, o co chodzi, tyle, że boi się to powiedzieć na głos. A mianowicie, że gdy raz PIIGS wpadną w tę pułapkę i wydadzą własne złoto, jako zabezpieczenie to już są gotowym kotletem schabowym. Dlaczego? Ponieważ odzyskanie złotego zabezpieczenia kiedykolwiek będzie takim samym cudem jak spłacenie niespłacalnego długu w papierze. Bankrut pozostanie nadal bankrutem, tyle, że jego narodowe patrymonium powędruje do Berlina i to nawet bez pomocy Wehrmachtu... Innymi słowy, bankructwo na niby przemieni się w rzeczywiste. Zamiast więc pomstować na Wehrmacht, że jej ukradł połowę złota Grecja w takim scenariuszu zostanie bezboleśnie odseparowana także od drugiej połowy, wynoszącej 111.5 tony. Następna do golenia Portugalia jest małym potentatem, jeśli chodzi o złoto – posiada tego 382.5 tony. Aż dziw bierze, że nikt wcześniej się tym nie zainteresował przy bailoucie tego kraju. Hiszpania, której geniusze finansowi wyprzedali swoje złoto już wcześniej (Złoto Hiszpanii) bredząc przy tym o “przesuwaniu rezerw w bardziej zyskowne instrumenty dłużne” dokonała tego bezsensownego aktu z własnej woli. Czytelnik pozwoli w tym miejscu za własny, nieco proroczy cytat sprzed dokładnie 4 lat:

Wyprzedaż rodzinnej biżuterii nie zdarza się często... Poprzedza to często poważne turbulencje i okresy napięć. Krótko potem banki zostają zamknięte, rynki kapitałowe padają na twarz, a populacja otrzymuje soczystego, finansowego kopa. Po czym puszczana jest dyskietka o konieczności zaciskania pasa, osładzanej muzyką szukania winnych. Czyli akurat scenariusz, w którym posiadanie rezerwy w fizycznym złocie przez obywateli jest szczególnie dobrym pomysłem. Hiszpania ciągle jednak posiada niezupełnie pomijalną ilość 281.6 tony, z którą bankrutowanie byłoby cokolwiek niepoważne. Najbardziej jednak widowiskowo zapowiada się spektakl separowania bankrutujących wkrótce Włoch od ich zrabowanej jeszcze przez Mussoliniego w Abisynii złotej kitty wynoszącej, bagatela, 2,451.8 ton. Bankructwo kraju z taką ilością złota byłoby oczywiście nie tylko niepoważne. Byłoby gorszącym kabaretem z demoralizującym efektem na innych. Stąd też podejrzewamy, że gdy przyjdzie kryska na Matyska to Włochom nie pozostanie nic innego jak tylko zbankrutować na poważnie i pożegnać się przynajmniej z częścią łupu Benito. To jest, o ile przynajmniej chcą pozostawać w strefie euro licząc na bailout. Nie jest to jednak wcale takie pewne. Od dłuższego czasu jedynym, który zdradza po temu publicznie jakąś chęć jest premier naszego nieszczęśliwego kraju... Z inwestycyjnego punktu widzenia najciekawsza jest w tym wszystkim ta zdumiewająca metamorfoza elit w odniesieniu do złota. Jeszcze parę lat temu różne filary ekonomii udowadniały, jakim to przeżytkiem jest złoto a banki centralne ostentacyjnie się go pozbywały. Teraz wszystko to, jako sen znikło – jak mówi poeta. Banki centralne na wyścigi kupują złoto, które z przeżytku zmieniło status na pełnoprawne zabezpieczenie długów. Przewidujemy, że za nie tak długo stanie się zabezpieczeniem jedynym...

* ) w systemach anglosaskich istnieje pojęcie dłużnika który nie musi pozbywać się wszystkich aktywów. Dłużnikiem takim (debtor in possesion) jest na przykład kompania, która wnosi o bankructwo w ramach reorganizacji tzw. “chapter 11” (US). Kompania taka kontynuuje działalność pod zarządem specjalnego sądu, który egzekwuje również pewne prawa chroniące dłużnika przez nadmiernie agresywnymi wierzycielami.

**) oznacza to, że pokaźne zasoby złota ECB uwzględniane są w bilansie po aktualnej cenie rynkowej. Ergo - skokowa rewaluacja złota rozwiązałaby wiele problemów dla ECB...

Trendy w złocie: 2012 i poza Od czasu jak ruszył w 1999 złoty ekspres w złocie gnał bez zatrzymania przez dwanaście lat (w US$). Czy stuknie mu trzynastka - trzynasty rok pod rząd, który złoto zakończy wyżej niż zaczęło? Odpowiedź brzmi: prawdopodobnie. A jeśli nie to dla inwestora będzie to dobra okazja do uzupełnienia pozycji. Sekularna hossa w złocie ma się dobrze i jest troskliwie pielęgnowana przez pierwszej klasy specjalistów - Bena Bernanke z FEDu i Mario Draghiego z ECB, z obiema instytucjami zaangażowanymi w masowe zwiększanie podaży pieniądza w USA i Europie, odpowiednio. Niezależnie od tego czy nazwiemy to quantitative easing czy LTRO czy też jeszcze czymś innym, faktem jest, że stale więcej nadrukowanych dolarów czy euro przypada na jedną uncję fizycznego złota. Na rychłe systemowe rozwiązanie kryzysu nadmiernego zadłużenia i fiat money, czego jest on wynikiem się nie zanosi. Wymagałoby to daleko idących zmian samego systemu, do czego kartel bankowy dopuści tylko w ostateczności. Tak daleko jeszcze nie jesteśmy. Deklaracje Bernanke utrzymania zerowych stóp procentowych do końca 2014, obliczone na wywołanie określonego efektu, wskazują jednak wyraźnie, że stress na systemie wzrasta. Wraz z nim wzrasta desperacja rządów, aby rozpadający się system utrzymać przy życiu jak najdłużej. Kontynuacja sekularnej hossy w złocie przez najbliższe kilka lat wydaje się, więc zapewniona, choć nie wyklucza to, rzecz jasna, normalnej korekty od czasu do czasu, czy nawet negatywnego roku. Mówiąc o perspektywach złota należy rozróżnić między mainstreamową perspektywą średnioterminową a uwarunkowaniami długofalowej inwestycji w złoto fizyczne. Mainstreamowe podejście, najlepiej być może artykułowane przez firmę analityczną GFMS, która wyszła ostatnio w kolejnym raportem rocznym, mówi o umiarkowanie pozytywnym dla złota roku 2012. Nie za gorącym, nie za zimnym, składających się w średnim terminie na scenariusz, który zadowoli największą część klienteli. I tak po stronie plusów GFMS widzi dalej rosnący popyt inwestycyjny na złoto, napędzany masowym drukiem pieniądza wszędzie i obawami inflacyjnymi. W 2011 popyt inwestycyjny na złoto fizyczne firma szacowała na 1543 tony, co stanowi wzrost o 30% wobec 2010. W roku 2012 tempo wzrostu powinno się utrzymać, co stawia popyt inwestycyjny w rejonie około 2000 ton. Innym plusem, jaki widzi GFMS jest nasycająca się podaż złota z odzysku, który jest drugim składnikiem podaży. Ciekawe jest, że w zasadzie tylko w Europie podaż złota z odzysku zwiększyła się znacząco, na co prawdopodobnie wpływ miał panujący tu kryzys. Wreszcie banki centralne rzuciły w końcu ręcznik na ring i po dekadach sprzedawania złota stały się od kilku lat jego netto odbiorcami, i to ostatnio w wielkim stylu. Zakupy złota z tego sektora wzrosły rok-do-roku o blisko 500%, z bankami centralnymi krajów BRICs odpowiedzialnymi za gros tego wzrostu. Dawna solidarność banków centralnych w długotrwałej presji na ceny złota poprzez systematyczne wyprzedaże wielkich ilości jest przeszłością. Po stronie negatywów dla złota, choć zależy to mocno od mainstreamowego widzenia świata, wymienić można również kilka. GFMS reprezentuje tutaj optykę dealera w surowcach patrząc zbyt schematycznie, naszym zdaniem, na kwestie popytu i podaży. Złota wydobywa się na świecie tyle a tyle, aktualnie jego produkcja wzrosła w 2011 o 2.8% i w 2012 wzrośnie dalej o przewidywane 3%. Dodać do tego stagnującą się produkcję z odzysku i mamy lekko rosnącą podaż całkowitą złota, która żywi globalny popyt z przemysłu (niewielki) i z sektora jubilerskiego. Różnica między nimi to tzw. "surplus”, który wchłonąć ma wspomniany wcześniej popyt inwestycyjny. Z popytem z sektora jubilerskiego aktualnie malejącym w 2011 o 2.2% GFMS zastanawia się czy sam wzrastający popyt inwestycyjny wzrośnie wystarczająco, aby tę zwiększoną podaż zrównoważyć. Oznaczałoby to, że aby utrzymać ceny na dotychczasowym poziomie świat musiałby zainwestować w złoto ok. $130 mld. Kopalnie złota przez ostatnie lata zredukowały swoje księgi hedgingowe, na których trzymały niegdyś prawie 3000 ton złota, do blisko zera. Skutkiem tego na dodatkowy popyt z tej strony nie ma już, co liczyć. Odwrotnie, ewentualny powrót do hedgowania produkcji na możliwe spadki przez producentów oznaczałby, że przemysł wydobywczy ze źródła popytu stać się może raczej źródłem podaży. Zestawiając te plusy i minusy dla złota GFMS wychodzi z raczej salomonowym werdyktem. Złoto w 2012 ma być średnio po $1731/oz, wahając się w przedziale od $1530 do $1920 za uncję. Rajd w kierunku $2000 jest zdaniem GFMS prawdopodobny, z pierwszą połową 2012 bardziej prawdopodobną niż druga. Wszystko to może się sprawdzić. Przewidywania te wydają się nam jednak w sumie trochę szkolne, i nie tyle o konkretne liczby tutaj chodzi ile o samą naturę złota. Otóż złoto jest rzeczą specjalną, odmienną od każdego innego minerału. Złoto mianowicie po prostu jest, i to jest zawsze. Gdzieś złożone czy zakopane, w posiadaniu kogoś, kto je może chcieć sprzedać po danej cenie lub nie chcieć. Nie rdzewieje, nie paruje, nie gnije, nie jest spalane tak, aby trzeba było je uzupełniać. Dlatego też uważamy, że tradycyjny model przytaczający podaż "nowego" złota i pewien na nie popyt może nie być w przypadku złota zupełnie adekwatny. Nie znaczy to, że prawo popytu i podaży przestało akurat obowiązywać w złocie. Tak nie jest. Twierdzimy jednak, że w związku ze specyfiką złota, które zawsze jest strony równania popytu i podaży zachowują się inaczej niż w innych surowcach. Zróbmy mały eksperyment myślowy. Co by się stało z ropą naftową gdyby przez rok świat przestał ją pompować? Odpowiedź jest jasna - jej cena skoczyłaby do stratosfery. A co by się stało gdyby świat przestał przez rok wydobywać miedź? To samo, miedź wystrzeliłaby do stratosfery. A co by się stało gdyby świat urządził sobie rok wakacji i przez rok przestał wydobywać złoto? Olbrzymia część kiedykolwiek w historii wydobytego metalu, około 160 000 ton w sumie, i tak jest wciąż z nami w tej czy innej formie... Roczny brak produkcji oznaczałby, że do tych setek tysięcy ton złota rozrzuconego gdzieś po globie, od kolczyków i bransolet po sztaby w sejfach bankowych, nie doszłoby może dodatkowe 1.5% bo tyle mniej więcej wynosi roczna produkcja. Tempo wzrostu wielokrotnie mniejsze niż masowo drukowanego papierowego pieniądza. Czy poruszyłoby to cenę? Być może, ale wątpliwe jest czy o wiele.Prawdopodobnie o niewiele, możliwe, że wcale. Skąd ten zaskakujący wniosek? Stąd, że w systemie rezerw cząstkowych i pieniądza fiat to nie papierowy pieniądz bez pokrycia "kupuje" złoto. To złoto, które jest zawsze, robi ofertę na aktualnie obowiązujący papierowy pieniądz. Złoto bids for fiat money, zauważył ktoś trafnie, nie odwrotnie. Cena złota fizycznego nie wynika z prostego bilansu aktualnej produkcji, która musi się w danym roku "rozejść". Jest raczej pochodną wiary jego posiadaczy w system i związaną z nią ich skłonnością do pozbycia się złota w zamian za papier. Jest to duża różnica. Gdy wiara ta zostanie nadwerężona ponad pewną miarę złoto przestanie być oferowane za papier. W przypadku skrajnym możemy mieć wówczas paradoksalną sytuację, kiedy cena papierowych substytutów złota (tzw. "cena złota”) spadnie, podczas gdy złoto fizycznie nie będzie do dostania za żadną cenę. Tak daleko w obecnym kryzysie jeszcze nie jesteśmy. Eksperyment ten ilustruje jednak inny niż GFMS sposób patrzenia na popyt i podaż złota, naszym zdaniem bliższy temu, co obserwujemy na rynkach. Widząc drukowanie pieniądza o epicznych proporcjach i bilansy banków centralnych eksplodujące o biliony w okresie zaledwie kilku miesięcy, złoto postrzegane jest, jako sprawdzona bezpieczna przystań dla zaniepokojonego psuciem waluty kapitału. Z FEDem oficjalnie gwarantującym zerowe stopy procentowe przez lata, i z ECB przymierzającym się do kolejnych LTROs, nie ma bezpieczniejszego schronienia niż złoto fizyczne. Ta właśnie percepcja zagrożenia będzie nam towarzyszyła przez cały okres kryzysu. Podobnie percepcja papierowego pieniądza, nieustannie rozwadnianego kolejnymi falami "liquidity”, decydować będzie w znacznej mierze o prawdziwej podaży złota - o tym jak chętni będą posiadacze złota skłonni do pozbycia się go w zamian za tracący stale wartość rządowy papier. Z projekcjami GFMS złota poruszającego się w 2012 w kanale $1500 - $1900 nie mamy większych problemów. Być może będzie tego trochę więcej, być może trochę mniej. Być może $2000/oz przyjdzie nawet wcześniej niż się tego spodziewamy. Ale długoterminowo, co innego napędza złoto - historyczna tendencja do okresowego bilansowania nadrukowanej przez rządy masy papieru. Zważywszy na rozmiar tej masy papierowej obecnie docelowo spodziewać się można złota wyżej, dużo wyżej. Skąd przyjdą potrzebne na ten "popyt inwestycyjny” dodatkowe miliardy? Zapyta w tym miejscu zapewne GFMS. Otóż na tym właśnie polega piękno inwestycji w złoto - nie muszą przyjść wyłącznie, dolar za dolar, z tej masy świeżo nadrukowanego papieru. Wystarczy, że złoto przestanie "robić bidding” za gwałtownie tracącym swoją wartość papierowym pieniądzem, aby jego cena powędrowała do stratosfery. TwoNuggets AG

Internet, prasa i rząd dusz Czy mass media przestaną istnieć całkowicie do 2020 roku i kto będzie sprawował rząd dusz? Na naszych oczach trwa rewolucja w społecznej komunikacji. Dotychczas dominujące środki masowego przekazu: prasa, radio i telewizja odchodzą w niebyt a zamiast nich od pewnego czasu króluje internet. Wielu przywita tę informację wzruszeniem ramion, sądząc, że prymat tego medium jest już od dłuższego czasu oczywisty, ale wbrew pozorom internetowa rewolucja nie uległa jeszcze zakończeniu. Dostarczanie treści informacyjnych i rozrywkowych odbywa się wciąż za pośrednictwem tradycyjnych mediów. Wygląda to mniej więcej tak. Najpierw jakiś dziennikarz, reporter bądź korespondent otrzymuje informację o nowym wydarzeniu. Kontaktuje się z redakcją, zyskuje akceptację (bądź nie) a następnie przygotowuje materiał: weryfikuje informację, uzupełnia ją, dzwoni do zaprzyjaźnionych ekspertów z prośbą o komentarz itp. Gotowy materiał upubliczniany jest mediach. Dopiero wtedy zaczyna się jego drugie życie w internecie, gdzie jest powielany, przerabiany i komentowany na tysiącach stron i blogów. Co prawda internet stanowi obecnie najważniejsze medium dystrybucji treści, ale jej tworzenie wciąż jeszcze znajduje się w gestii tradycyjnych redakcji prasowych, telewizyjnych i radiowych. Najlepiej świadczy o tym fakt, że nie sposób wymienić żadnego rzeczywiście ważnego i opiniotwórczego medium z własną siatką dziennikarzy i korespondentów, które obecne byłoby wyłącznie w internecie. Model ten powoli ulega jednak zmianie. Ludzie coraz mniej czasu spędzają przed telewizorem i coraz rzadziej kupują papierową prasę. Za jakiś czas oba rodzaje mediów nie będą w stanie się utrzymać. Wystarczy spojrzeć chociażby na systematycznie malejącą sprzedaż praktycznie wszystkich polskich dzienników. Począwszy od 2007 r. najbardziej opiniotwórcze tytuły: „Gazeta Wyborcza”, „Rzeczpospolita” i „Dziennik Gazeta Prawna” tracą ponad 10 proc. czytelników rocznie. Kiedy ich nakład spadnie poniżej 50-70 tys. sprzedanych egzemplarzy, co nastąpi najpóźniej do 2020 r., zostaną one zamknięte. Jeszcze przez jakiś czas ukazywać się będą tabloidy, ale i one niedługo potem zamkną swoje podwoje. Podobny trend można zaobserwować na rynku tygodników opiniotwórczych. Jeszcze 10 lat temu najważniejsze z nich: „Newsweek”, „Wprost” i „Polityka” sprzedawały się w nakładzie ponad 200 tysięcy egzemplarzy. Obecnie nabywców znajduje niewiele ponad 100 tys. Na tym tle ciekawie przedstawiają się wyniki czasopism kojarzonych z prawicą. Od ponad roku najczęściej kupowanym tygodnikiem nie jest już lewicowa „Polityka”, ale klerykalny „Gość Niedzielny”. Drugie miejsce zajmuje nie mniej prawicowe „Uważam Rze”. Wyjątkową popularnością cieszy się również wyrosła na kanwie tragedii smoleńskiej „Gazeta Polska”. Wygląda na to, że sympatie polityczne Polaków, przynajmniej tych, którzy aktywnie czytają prasę, przesunęły się wyraźnie w prawo. Co ciekawe, publicyści i czytelnicy tych czasopism od dłuższego czasu lansują tezę, że prawicowe poglądy są dyskryminowane, deprecjonowane i tępione na zdominowanym przez lewicę rynku medialnym w Polsce. Wydaje się, że owo prześladowanie wychodzi im raczej na dobre. Niezależnie od tego nie należy się spodziewać, że nastąpi jakikolwiek renesans drukowanej prasy. Czasopisma prawicowe prędzej czy później czeka taki sam los, jak i ich (centro)lewicowych konkurentów. Przyszłość mediów to informacja tworzona i rozpowszechniana wyłącznie za pośrednictwem internetu. Co to w praktyce oznacza? Przede wszystkim ogromne rozproszenie źródeł informacji i komentarzy. Obecnie dominujący głos ma zaledwie kilka dużych redakcji prasowych i telewizyjnych: „Gazety Wyborczej”, „Rzeczpospolitej”, „Gazety Polskiej”, „Polityki”, „Wprostu”, TVN-u i może kilku innych. Wynika to stąd, że tradycyjne media są kosztowne i potrzebny jest duży efekt skali, aby mogły się utrzymać. Natomiast dystrybucja przez internet prawie nic nie kosztuje. Dlatego źródeł informacji: blogów, platform i serwisów informacyjnych może być w nim znacznie więcej. Dotychczasowi wydawcy postrzegają to, jako zagrożenie. W ostatnim numerze „Polityki” Piotr Stasiak (redaktor naczelny Polityka.pl) ubolewa, że triumf internetu pociągnął za sobą spadek, jakości dziennikarstwa:

Gazeta z zasady sprzedawana jest jako paczka wybranych artykułów, gdzie teksty bardziej przykuwające uwagę niejako subsydiują te mniej medialne, choć równie ciekawe i ważne. W Internecie ta paczka się rozsypała, a reguły masowego rynku informacji, gdzie rozrywka, skandal i plotka przyciągają miliony odbiorców — stały się niezwykle brutalne dla redakcji stawiających na wartościową informację, dogłębną analizę, trudniejsze tematy.W podobnym duchu wypowiada się Jacek Żakowski w opublikowanym niedawno filmie dokumentalnym Blogersi (http://www.blogersi.com.pl):

Moim zdaniem blog to w sensie jakościowym regres, w sensie wolnościowym postęp. Taka redakcja jak „Polityka” na przykład to jest rodzaj think-tanku, instytutu. Jak coś piszę, to obok siedzi prof. Władyka, Janina Paradowska… Bloger, który siedzi przy biurku, sam podejmuje decyzje i nikt go nie złapie za rękę i nie powie ‘zastanów się, czy to na pewno jest słuszne’.(…) [Blogerzy] są podejrzani o niekompetencję, nie są redagowani; często anonimowi, o nieustalonej tożsamości; nie wiemy, kto za nimi stoi; nie wiemy, kto ich stymuluje, jakie jest źródło ich informacji — czy to jest interes jakiejś firmy, czy oni naprawdę tak myślą, czy piszą, bo chcą zarobić… Jacek Żakowski słusznie zwraca uwagę na potrzebę krytycyzmu w odbiorze informacji. Nie wiedzieć jednak, czemu uważa, że dotyczy to w większym stopniu blogów niż tradycyjnych mediów. Faktem jest, że pojedynczy bloger jest mniej wiarygodny niż cała redakcja prasowa, ale jeśli komuś naprawdę zależy na zmanipulowaniu ważną informacją, to łatwiej mu będzie wpłynąć na kilka scentralizowanych redakcji prasowych bądź telewizyjnych niż na mrowie rozproszonych blogerów. Internet oddaje głos niezliczonym, niezależnym źródłom informacji. Wśród nich znajdą się zarówno wiarygodne, jak i fałszywe, lewicowe i prawicowe, proekologiczne i denialistyczne, zrównoważone i ekstremistyczne. W tym natłoku treści wyzwaniem jest na pewno odpowiednia selekcja, którą każdy odbiorca musi przeprowadzić na własną rękę. Jednak wbrew obawom Piotra Stasiaka, jakość i wszechstronność informacji nie jest zagrożona. Wręcz przeciwnie. Aby się utrzymać (pokryć ogromne koszty stałe), tradycyjne media potrzebują dużej liczby czytelników bądź widzów. W tym celu muszą zachowywać się trochę jak partie polityczne, czyli schlebiać gustom przeciętnego (medianowego) odbiorcy. Z jednej strony oznacza to, że nie mogą zejść poniżej pewnego poziomu wiarygodności ani przedstawiać skrajnych opinii i komentarzy, które działają odstraszająco. Z drugiej strony prezentowana przez nie informacja poddana jest wewnętrznej cenzurze, przez co okazuje się często nijaka, uboga i politycznie poprawna. Rozpowszechnienie internetu sprawiło, że owa cenzura znikła a swoje miejsce znalazły informacje oraz komentarze dawniej niedostępne i często skrajne, zarówno z powodu swojej głupoty, jak i geniuszu. Czy ucierpi na tym, jakość dziennikarstwa? Nie, ponieważ zapotrzebowanie na dobre dziennikarstwo i tzw. trudne tematy nie zmalało. Zmieniła się jedynie jego forma i sposób finansowania. Czas wielkich tytułów medialnych odchodzi w przeszłość a coraz większą rolę odgrywają mniejsze, niezależne środowiska intelektualne i artystyczne. Każde z nich znajduje swój własny sposób na istnienie i to często bez konieczności pójścia na dalekie kompromisy. Nie szukając daleko, jednym z takich środowisk jest Instytut Misesa. Także blogerzy sportretowani w przywołanym wcześniej filmie Blogersi potrafią związać koniec z końcem. Nie mówiąc już o tym, że i sam ten dokument, którego jakości nie można wiele zarzucić, został stworzony przez niezależnego producenta. Na koniec warto zadać pytanie, kto w nowej rzeczywistości medialnej sprawuje lub będzie sprawował rząd dusz, a więc kontrolował poglądy i reakcje tłumów. Na pewno zanika opiniotwórcza rola dawnych wielkich redakcji prasowych i telewizyjnych. Wzrosła liczba źródeł informacji, przez co trudniej jest je kontrolować a w konsekwencji sprawować rząd dusz. Dawniej wystarczyło zdobyć jedną redakcję i zyskiwało się wpływ na setki tysięcy czytelników. Obecnie nie istnieje żadne takie centrum czwartej władzy. Trzeba, więc stworzyć własne, co jest o wiele trudniejsze. Nie znaczy to jednak, że niebezpieczeństwo demagogii nie zanikło. Internet otworzył pole poglądom skrajnym, które pewnego dnia mogą owładnąć umysłami tłumu. Na razie nic takiego jeszcze nie nastąpiło i jeżeli ktoś sprawuje rząd dusz, to raczej tzw. przeciętny odbiorca, który siedzi wygodnie w swoim fotelu i najbardziej interesuje go święty spokój. Zmierzch tradycyjnych mediów i triumf internetu otworzył jednak drogę nowym ideom ze wszystkimi szansami i zagrożeniami, jakie się z tym wiążą. Karol Pogorzelski Instytut Misesa

Dość pudrowania trupa Prawo prasowe trzeba zmienić. Nie tylko, dlatego, że taki wymóg wynika z orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, ale także, dlatego, że to w dzisiejszych warunkach dziwotwór, nieprzystający nijak do rzeczywistości medialnej i technologicznej, zawierający zresztą część zapisów w brzmieniu wprost przejętym z Peerelu - pisze Łukasz Warzecha Niestety – wszystkie dotychczasowe propozycje zmian, jakie projektowali politycy, wliczając w to ostatnie propozycje Senatu, idą w jedną stronę: mają zapewnić politykom jak największy wpływ na media, możliwości naciskania na nie i korzystania z nich jak z wygodnego, bezpłatnego kanału przekazywania wiadomości wprost do odbiorców. Bez obróbki i kłopotliwych pytań. Pomysł, aby sprostowania, dotyczące faktów, zastąpić odpowiedzią, jest tak kuriozalny, że wygląda na wzięty ze skeczu Monty Pythona. Jednak to tylko część opowieści. Nie ma w Polsce siły politycznej, włączając w to obecną opozycję, która byłaby gotowa znieść absurdalny, mający korzenie w komunie, obowiązek autoryzacji. O jego absurdalności pisano wielokrotnie. Choćby wskazując, że przepisy teoretycznie wymagają autoryzacji także materiałów audio i wideo, choć w praktyce dotyczy to jedynie wywiadów pisanych i stawia dziennikarzy piszących na gorszej pozycji. Jest wielu polityków – ich nazwiska znają wszyscy piszący dziennikarze polityczni – którzy w ramach autoryzacji potrafią napisać rozmowę całkiem na nowo. Czy pojęcie odpowiedzialności za własne słowa jest im obce? Jasne, że tworząc nowe prawo prasowe – ale całkiem nowe, pudrowanie obecnego nic już nie da – trzeba uwzględnić interesy wszystkich stron. Na razie jednak nie ma mowy o porozumieniu. Politycy za pomocą swoich kuriozalnych pomysłów chcą całkowicie zlikwidować tak przez siebie nielubianą medialną krytykę.

Łukasz Warzecha

Dług rośnie Premier i minister finansów mówiąc o polskiej gospodarce bardzo często powołują się na wzrost Produktu Krajowego Brutto (PKB). W ostatnich latach jego wartość rosła. Na tle pozostałych krajów UE był to przyrost na przyzwoitym poziomie, chociaż daleki od rozwoju np. Chin. Ale rzetelny obraz całości wymaga wskazania jeszcze paru innych elementów. Jednym z najważniejszych jest poziom zadłużenia państwa. Niestety w ubiegłym roku nastąpił jego znaczący przyrost. A łączny poziom długu znacznie ogranicza możliwości rozwojowe i stanowi poważne zagrożenie na przyszłość. Co najgorsze nie ma programu działań, które miałyby to zmienić.

Zbliżamy się do biliona złotych długu Wszystko wskazuje na to, że za rządów PO-PSL nastąpi podwojenie zadłużenia Polski. Na koniec 2007 roku, gdy władzę przejmował Donald Tusk dług publiczny wynosił 527,4 mld zł. Po pełnych czterech latach kwota ta wzrosła o ok. 63 proc. i na koniec 2011 r. wyniosła prawie 860 mld zł. W tym tempie już w przyszłym roku otrzemy się o granicę okrągłego biliona złotych, a za tej kadencji dług publiczny zostanie podwojony. Co gorsza ponad 30 proc. zostało zaciągnięte w walutach obcych. Przede wszystkim w euro (21,4 proc.), ale też w dolarach, frankach szwajcarskich i jenach. A to oznacza, że jego wartość może gwałtownie wzrosnąć, gdyby kurs złotówki do tych walut osłabł. Może oczywiście być także odwrotnie, ale tendencja ostatnich kilku lat wskazuje raczej na wzmacnianie się dolara, euro i franka w stosunku do polskiej waluty. Dodatkowo zwiększa to ryzyko destabilizacji naszych finansów związanych ze spekulacjami na rynkach walutowych. Średnia zapadalność rządowych obligacji, bonów skarbowych i kredytów wynosiła w ubiegłym roku 5,45 lat. Oznacza to, że w takim terminie trzeba będzie spłacić większość długu, albo zaciągnąć następny na jego pokrycie. Rolowanie starych i zaciąganie nowych długów oznacza, że narasta ciężar jego bieżącej obsługi. W 2011 r. kwota samych tylko odsetek i prowizji przekroczyła 38 mld zł. Aby je zapłacić ministrowi finansów nie wystarczył cały podatek dochodowego od firm (CIT), z którego wpłynęło do budżetu 31,7 mld zł. Jest to kwota równa mniej więcej dwuletnim nakładom państwa na budowę autostrad oraz dróg ekspresowych i to w szczytowym okresie. A przecież większy dług oznacza też wyższe odsetki. Pętla powoli się zaciska.

Jak finansować inwestycje? W tym kontekście coraz bardziej palącym pytaniem staje się kwestia finansowania inwestycji infrastrukturalnych. Dla wszystkich jest oczywiste, że powstałe w ostatnich latach odcinki szybkich dróg, czy modernizacje na kolei, to tylko wstęp do tego, co Polska potrzebuje, aby stać się nowoczesnym krajem. Zresztą Europa też nie zamierza stać w miejscu. Komisja Europejska wyliczyła, że wszystkie kraje członkowskie na infrastrukturę transportową będą potrzebowały do 2020 r. aż 2,5 tryliona euro. A Grecja jest przestrogą także pod tym względem. Jej problemy wynikają z niewydolnego systemu fiskalnego i złego zarządzania pieniędzmi publicznymi, w tym finansowania dużych inwestycji. Warto przypomnieć, że w ostatniej dekadzie odbywały się tam dwie wielkie imprezy sportowe: Igrzyska Olimpijskie i Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej. Na ich potrzeby wybudowano tam wiele obiektów sportowych i transportowych. W pierwszych latach znacząco nakręciło to koniunkturę, ale potem przyszedł kryzys i krach związany z nadmiernym zadłużeniem zaciągniętym m.in. na wybudowanie tych obiektów. Co zrobić, aby scenariusz ten nie powtórzył się w Polsce? Kapitał prywatny zamiast bez większego wysiłku kupować rządowe obligacje i bogacić się na odsetkach musi być zaangażowany bezpośrednio w różne projekty gospodarcze i brać na siebie część ryzyka związanego z ich ewentualnym niepowodzeniem. Państwo musi stworzyć do tego właściwe mechanizmy i odpowiednio przebudować oraz wyszkolić swoją administrację, która będzie w stanie zawierać stosowne umowy i je egzekwować. Bez tego czeka nas inwestycyjna stagnacja. Gdyż granica dopuszczalnego zaciągania długów przez władze różnych szczebli już została przekroczona. Przede wszystkim potrzebna jest konsekwentna, wieloelementowa polityka państwa. Duże inwestycje infrastrukturalne muszą być zespolone z pobudzeniem gospodarki, rozwijaniem nowoczesnych technologii i edukacji, a w konsekwencji tworzeniem nowych miejsc pracy. Wybudowanie autostrady i stadionu nie załatwia sprawy. Po zakończeniu inwestycji obiekty te same z siebie nie będą generowały dochodów i nie stworzą zatrudnienia. To są tylko narzędzia, którymi trzeba się odpowiednio posługiwać, aby pobudzić trwały rozwój gospodarczy. Trzeba zadbać, aby przez nowoczesne szlaki transportowe szedł jak największy międzynarodowy tranzyt i wypracować sposoby zarabiania na nim. Trzeba mieć pomysły na stałe wykorzystanie stadionów itd. Bez tego zostaną nam w miarę nowoczesne obiekty świecące pustkami i długi do spłacenia zaciągnięte na ich wybudowanie.

Bogusław Kowalski

Gajowy ma konkretną propozycję. Jak powszechnie wiadomo, w wielu miejscach w całej Polsce można bez trudu wyjąć pieniądze ze ściany przy pomocy plastykowej karty. Gdyby rząd nakazał swym urzędnikom objechać wszystkie takie miejsca i nacisnąć odpowiednie guziki, a potem zebrać uzyskane w ten sposób banknoty, znalazłyby się pieniądze na pospłacanie długów, a może i coś by jeszcze zostało. Naszą propozycję powinni na serio wziąć pod uwagę wybitni polscy ekonomiści z PO, mający takie pojęcie o gospodarce, jak gajowy o chińskim teatrze lalkowym.

NASZ WYWIAD. „Jest pewne, że jeśli emerytów będzie wielu, a pracujących mało, emerytury okażą się głodowe" „Polityka lewicy jest z założenia antyrodzinna, gdyż co najmniej od czasów Engelsa lewica uważa normalną rodzinę za wroga, ostoję konserwatyzmu. Na lewicę i liberałów głosują stosunkowo częściej ludzie z rodzin osłabionych i rozbitych. Gdzie więcej rozwodów i dzieci nieślubnych, tam więcej głosów na PO i lewicę”- mówi prof. Michał Wojciechowski, ekspert Centrum im. Adama Smitha

wPolityce.pl: Czy reforma emerytalna Platformy Obywatelskiej cokolwiek zmieni jak przekonują jej entuzjaści? Będziemy mieli wyższe emerytury jak dłużej popracujemy? Prof. Michał Wojciechowski: Troszkę wyższe tak. Może o kilka procent? Ale tak naprawdę wielkość emerytur zależy od możliwości gospodarczych kraju za dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt lat. Tak jest przy każdym systemie emerytalnym. Te możliwości trudno przewidzieć i władze pobierające dziś wysokie składki mogą w zamian dać tylko mgliste obietnice. Jest jednak pewne, że jeśli emerytów będzie wielu, a pracujących mało, emerytury okażą się głodowe. A tak będzie, skoro ci przyszli emeryci mają mało dzieci! Trochę to ich wina, trochę władzy.

Ekipa Tuska nie widzi tego, że tylko więcej dzieci gwarantują przetrwanie obecnego systemu emerytalnego. Przecież są kraje, które przez lepszą polityką podatkową pomagają rodzinom. Tak trudno realizować politykę jak np. Francuzi? System przyzwoitych zasiłków i zniżek podatkowych jest możliwy, ale władze wolą wydawać pieniądze na co innego. Na cele doraźne, a nie długofalowe. Najwięcej na przedwczesne emerytury, które przez ubiegłych dwadzieścia lat kosztowały potwornie dużo. Te notabene wynikają z bezrobocia, a bezrobocie tworzy rząd przez zbytnie opodatkowanie pracy i kajdany biurokratyczne dla przedsiębiorców. Wydaje się też na urzędników: gdyby ekipa Tuska nie zwiększyła zatrudnienia w administracji, lecz takie same pieniądze przeznaczyła na dzieci, można by potroić zniżkę podatkową na nie. Ta zniżka notabene powinna być odliczana nie tylko od podatku, ale i od składki na ZUS. Dzieci są cenniejsze od tej składki! Dziś rodzice płacą składki i utrzymują dzieci, a bezdzietni tylko płacą składki. Kiedyś te dzieci będą musiały zarobić na jednych i drugich. Skądinąd są to półśrodki. Generalnie niższe wydatki rządu i niższe podatki to więcej pieniędzy na dzieci – a tym samym powrót do równowagi demograficznej. Polscy rodzice chcą mieć dzieci, ale ich nie stać! A jak pojadą do Anglii, mają ich więcej niż Pakistańczycy. Wolno podejrzewać w tej sytuacji, że po to rozszerzono UE, żeby mieć imigrantów białych bliskich kulturowo, a nie kolorowych.

Może ta polityka antyrodzinna to część większej całości? Był Pan jednym z wyraźniejszych krytyków ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, którą „liberałowie” wprowadzili. Prof. Środa nazwała Pana nawet barbarzyńcą, który opowiada się za biciem dzieci. Nie ma sensu dyskutować z osobą, która popiera aborcję, a więc przyzwala na zabijanie dzieci, a pieni się na opinię, że wolno dać klapsa łobuziakowi. Nie widać tu ani logiki ani etyki. Lewacki światopogląd pod szyldem filozofii. A polityka lewicy jest z założenia antyrodzinna, gdyż co najmniej od czasów Engelsa lewica uważa normalną rodzinę za wroga, ostoję konserwatyzmu. Na lewicę i liberałów głosują stosunkowo częściej ludzie z rodzin osłabionych i rozbitych. Gdzie więcej rozwodów i dzieci nieślubnych, tam więcej głosów na PO i lewicę.

A może wszystko wynika z tego, że Tusk przechyla się „na lewo” w kwestiach polityki obyczajowej. W końcu premier zapowiedział, że nie będzie "klękał przed biskupem". Platforma staje się partią lewicową? PO jest partią mało ideową, federacją lokalnych układów. Obejmuje i konserwatystów, i lewaków. Taktyk Tusk walczy teraz o głosy wyborców Palikota. Poza tym każda władza typu biurokratycznego ma ciągoty totalitarne, a Kościół jako instytucja niezależna jest dla niej solą w oku.

Czy pańskim zdaniem nastroje społeczne, które wprowadziły do Sejmu Palikota, i na których żeruje Tusk, spowodują sukces lewicy w naszym kraju? Kryzys finansowy może pchnąć ludzi do Palikota domagającego się korekty kapitalizmu? Na razie podział aktywnych wyborców jest dość stabilny. Przesunięcia następują między partiami o podobnym profilu. Na lewicy wyborcy błąkają się między SLD, Palikotem a lewicą liberalną z PO. Natomiast mało ich przybywa i pozostają mniejszością. Palikot zmobilizował grupę biernych dotąd politycznie młodych i na tym polegał jego sukces, ale nie wiadomo, czy trwały. Centroprawicowi wyborcy wahają się między ludźmi typu Gowina z PO, Kaczyńskim i partiami mniejszymi. Prawdziwy problem i zagrożenie na przyszłość widzę w instytucjonalnie lewicowym charakterze większości mediów, którym bezmyślnie ulegają zwłaszcza młodsi. Nie znają propagandy PRL, nie nauczyli się ostrożności. A media sprzedają im polityczne badziewie tą samą techniką, jaką się sprzedaje tanie spodnie z drogą naszywką firmową.

Michał Wojciechowski, teolog, profesor biblistyki na wydziale Teologii  UWM, publicysta. Ekspert Centrum im. Adama Smitha, autor m.in książki "Moralna wyższość wolnej gospodarki", za którą otrzymał wyróżnienie w nagrodzie im. J.Mackiewicza. Publikuje m.in w „Rzeczpospolitej” i „Idziemy”.

Rozm. Ł.A

III RP kolejny raz się kompromituje. Zwrot ws. Papały to dobre podsumowanie ostatnich zmian w prokuraturze O co chodzi w sprawie Papały? Coraz więcej osób zadaje sobie to pytanie. W ostatnie rewelacje łódzkich śledczych nie wierzy spora część społeczeństwa, wielu ekspertów, a nawet prokuratorzy z innych rejonów Polski. Jak zaznacza „Rzeczpospolita” katowiccy śledczy przyznali, że nie cofną decyzji o nadaniu „Patykowi” statusu świadka koronnego, ponieważ nie wierzą w to, że zabił on Papałę. Jest czymś zaskakującym, że śledczy prowadzą niczym media spór publiczny o uznanie swoich argumentów oraz podważają swoje stanowiska. Polemizują, kompromitując się w oczach obywateli. Należy jednak stwierdzić, że odczucia katowickich prokuratorów wydają się być uprawnione. Wystarczy poznać trochę faktów o śmierci Papały, by uznać, że w ostatniej wersji wydarzeń coś nie gra. „Patyk” gustował w drogich autach, kradł luksusowe pojazdy, a niewysłużone deawoo, wątpliwe, by miał ze sobą broń z tłumikiem nabitą nabojami o stępionych czubkach (takiej broni używają płatni zabójcy, a nie złodzieje). Nie wiadomo również, jak wytłumaczyć fakt, że świadek zbrodni miał zeznać, że do Papały strzelał jeden człowiek, a zarzut zabójstwa postawiono ostatnio dwóm ludziom. Liczba wątpliwości i niejasności każe zanegować ostatnią wersję wydarzeń, jaką zaprezentowali śledczy. Wygląda na to, że z bliżej nieznanych powodów postanowili lansować absurdalną tezę o przypadkowej śmierci szefa policji. Tezę, która polską prokuraturę naraża na śmieszność, ale dla wielu środowisk – mafii, polityków, policjantów i biznesmenów umoczonych w kontakty z przestępczym światem, środowiska sowieckich służb z PRLu itp. - jest korzystna i pożądana. Pozwala zapomnieć o wielu patologiach, jakie wykryto przy okazji śledztwa ws. śmierci Papały. Wątpliwości w tej sprawie powiększa również termin ogłaszania nowinek. Odbyło się to w czasie, gdy warszawski proces domniemanych zabójców Papały się rozkręca. Czy zablokowanie go przez łódzkich śledczych jest przypadkiem? Bez względu na odpowiedź sprawa tragicznie zmarłego szefa policji i ostatni zwrot w śledztwie to dobry symbol chaosu i bałaganu, jaki Platforma wprowadziła w organa ścigania. Brak kontroli, nadzoru, koordynacji i odpowiedzialności w prokuraturze, która stała się jeszcze bardziej dyspozycyjna politycznie, a jej szefa uzależniono bezpośrednio od woli lidera sejmowej koalicji - to najkrótsze podsumowanie skutków nowelizacji ustawy o prokuraturze. Ustawy uznanej za jeden z głównych sukcesów Platformy w ostatnich latach. Ten sukces, jak wiele sukcesów partii rządzącej, nie przekłada się jednak w żaden sposób na sukces Polski. III RP przez tę zmianę kolejny raz się kompromituje. Stanisław Żaryn

Rosja - seryjny zabójca prezydentów… dwa dni przed śmiercią Dudajewa, na Forum Antyterrorystycznym w Egipcie prezydent Bill Clinton przekazał Jelcynowi kody systemu telefonii satelitarnej Saturn, jakim posługiwał się Dżochar Dudajew. Historia ostatnich dekad świadczy o tym, że Rosja nie miała skrupułów, aby niewygodnych dla siebie prezydentów usuwać z tego świata. Kiedy Rosja jesienią 1999 r. rozpętała drugą wojnę czeczeńską, jeden z rosyjskich generałów stwierdził w telewizji, że całe zło, jakie w ciągu wieków spadło na Rosję, wyszło z Polski, a teraz rolę Polski przejęła Czeczenia. Rozmawiając 17 października 1999 r. w Groznym z prezydentem Czeczenii Asłanem Maschadowem, wspomniałem o tej niezwykłej zbieżności losów naszych krajów. Wyraźnie poruszony prezydent przypomniał swoją niedawną wizytę w Polsce, kiedy został przyjęty owacją na stojąco w Sejmie.

- Powiem panu, że cały naród, od maleńkiego dziecka do starca, triumfował, że taka jest reakcja polskiego narodu. Kiedy byłem w Polsce w październiku ubiegłego roku, mówiłem, że nasze oba narody do tego stopnia ucierpiały od Rosji, że nie można było postąpić inaczej. Rosyjski generał, zwracając się do wielomilionowej rzeszy telewidzów, powiedział nieopatrznie to, co ludzie władzy w Rosji zwykle skrzętnie skrywają. Niezależnie od deklaracji o wzajemnym zrozumieniu i dobrym sąsiedztwie, Polska postrzegana jest przez rosyjski establishment – i ma to swoje przełożenie na większą część narodu, nadal poddawanego bezwzględnej indoktrynacji – jako państwo nieprzyjazne. Niczego nie zmienia w tym widzeniu naszego kraju fakt, że na czele polskich władz pojawiali się sowieccy agenci, promoskiewscy służalcy czy ludzie ulegli, jak dzisiejsza ekipa premiera Tuska. Nie wiemy, czy Rosja zdecydowała się zbrodniczo usunąć prezydenta Polski. Ale jest możliwe, że od czasu, gdy na terytorium zaatakowanej w 2009 r. przez Rosję Gruzji znaleziono polskie rakiety samonaprowadzające, na Kremlu uznano ten fakt za casus belli, a Polska z kraju nieprzyjaznego trafiła na rosyjską listę krajów wrogich. To uprawdopodabnia podjęcie wrogich działań wobec głowy naszego państwa. Historia ostatnich dekad świadczy o tym, że Rosja nie miała skrupułów, aby niewygodnych dla siebie prezydentów usuwać z tego świata.

Hafizullah Amin Trudno byłoby znaleźć w całym Afganistanie bardziej oddanego Związkowi Sowieckiemu człowieka niż Hafizullah Amin (1929–1979). W obawie przed otruciem nawet własnych kucharzy sprowadził z ZSSR, podobnie zresztą jak osobistych lekarzy. A jednak ten radykalny satrapa, bez wahania mordujący swoich przeciwników politycznych, zaczął zawadzać Rosjanom, którzy przewidywali, że zainstalowany przy ich pomocy reżim nie sprosta powstaniu islamskich mudżahedinów. Na Kremlu zapadła decyzja, aby osadzić w Kabulu sprawdzonego agenta KGB, Babraka Karmala. Kiedy nie powiodła się próba otrucia prezydenta, grupa specnazu KGB „Alfa” przypuściła szturm na jego pałac w Kabulu. Amin został zastrzelony wraz z pięcioletnim synkiem. Do samego końca nie mógł uwierzyć, że został zdradzony przez Rosjan, których zaledwie dwa dni wcześniej osobiście poprosił o zbrojną interwencję w Afganistanie.

Muhammad Zia-ul-Haq Zia-ul-Haq (1924 –1988), charyzmatyczny prezydent Pakistanu, zginął w katastrofie lotniczej 17 sierpnia 1988 r. Okoliczności wypadku do dzisiaj są niejasne. W pamiętnikach Freda Burtona, byłego szefa dyplomatycznej służby bezpieczeństwa amerykańskiego rządu, pojawiła się informacja, że Amerykanie znaleźli w szczątkach samolotu nikłe ślady gazu paraliżującego i materiału wybuchowego. Wyciągnięto z tego wniosek, że eksplozja posłużyła do rozpylenia w kokpicie gazu, który błyskawicznie zabił pilotów. Przed śmiercią nie zdążyli nawet nadać komunikatu radiowego. Autor wspomnień wskazał KGB, jako jedynego możliwego sprawcę, który dysponował zastosowanymi środkami. Motywem zabójstwa mogła być zemsta na jednym z głównych architektów antysowieckiego powstania w Afganistanie. Zdaniem innych, Rosjanie przygotowywali już sobie grunt dla realizacji własnych interesów w Pakistanie, którym stał na drodze proamerykański polityk.

Zwiad Gamsachurdia Zwiad Gamsachurdia (1939–1993), gruziński dysydent walczący przez lata z komunistycznym reżimem w swojej ojczyźnie, był synem Konstantina Gamsachurdii, uważanego za największego pisarza współczesnej Gruzji. Wiosną 1988 r., kiedy Związek Sowiecki dożywał swoich dni, w Tbilisi rozpoczęły się masowe mityngi. Ich kulminacja nastąpiła 9 kwietnia. Uzbrojeni w saperskie łopatki rosyjscy komandosi, działający na polecenie Gorbaczowa i Szewardnadze, zatłukli tego dnia na ulicach kilkadziesiąt osób, wśród nich wiele kobiet. Gamsachurdię osadzono w więzieniu i oskarżono o spowodowanie zamieszek. Dopiero przyjazd do Tbilisi prezydenta Czechosłowacji, Vaclava Havla, który domagał się spotkania z Gamsachurdią, spowodował jego uwolnienie. Po tej głośnej rzezi Gamsachurdia rozpoczął swój triumfalny marsz do władzy i wkrótce zwyciężył w pierwszych demokratycznych wyborach prezydenckich. Pod jego przewodnictwem Gruzja proklamowała niepodległość. Akt niezawisłości państwowej stał się wyrokiem dla samego prezydenta. W czasie spotkania na Kremlu Gorbaczow ostrzegł go: „Dobrze, Gruzja będzie niepodległa, ale bez Osetii Południowej i Abchazji”. Wkrótce w obu prowincjach rozgorzały konflikty etniczne, sprowokowane przez dywersantów z rosyjskiego specnazu i promoskiewską agenturę. W grudniu 1992 r. Eduard Szewardnadze dokonał zbrojnego przewrotu w Gruzji, obalił Gamsachurdię i przejął w republice władzę. Prezydent schronił się w Czeczenii, gdzie Dżochar Dudajew udzielił mu azylu. We wrześniu 1993 r. podjął próbę odzyskania władzy, uderzając ze swoimi zwolennikami na Tbilisi. Przed klęską uratowały reżim puczystów Szewardandzego wojska rosyjskie, które wkroczyły do Gruzji dla „zapewnienia bezpieczeństwa linii kolejowych” w tym kraju. Gamsachurdia z resztką swoich wojsk ukrył się w górskich rejonach ojczystej Mingrelii. Tam został zdradziecko zamordowany w noworoczną noc 1993 r. Dla Gruzinów jest oczywiste, że zabójca, który wystrzelił prezydentowi w skroń, działał w interesie i na zlecenie Rosjan. Ciało Zwiada Gamsachurdii wywiózł z Gruzji czeczeński wiceprezydent Jandarbijew. W marcu 1994 r. w Groznym odbył się jego wspaniały, pełen kaukaskiej, rycerskiej wzniosłości pogrzeb. Za pojazdem pancernym, który wiózł trumnę prezydenta, prowadzono białego konia z czarną burką na grzbiecie. Zmarłego żegnał Dżochar Dudajew. Już za kilka miesięcy ci sami ludzie, którzy obalili Gamsachurdię, ruszyli czołgami na Grozny.

Dżochar Dudajew Zamach na Dudajewa (1944–1996), prezydenta Czeczeńskiej Republiki Iczkeria, to jedna z największych tajemnic pierwszej czeczeńskiej wojny, rozpętanej przez Rosję 12 grudnia 1994 r. 4 czerwca 1995 r. oddział 152 straceńców, dowodzony przez Szamila Basajewa, uderzył na Budionowsk, miasto położone 160 km od granic Czeczenii. Nad Rosją zawisł koszmar: wizja partyzanckich ataków na rosyjskie miasta. Wydarzenia w Budionowsku, po których Szamil Basajew został okrzyknięty przez Rosjan terrorystą numer jeden, rozegrały się przypadkowo. Basajew powinien zrealizować zupełnie inny plan, w którego opracowaniu nawet nie brał udziału. Zmuszony do podjęcia walki w Budionowsku, Szamil przytomnie zdecydował się na akcję, która uniemożliwiła Rosjanom wykorzystanie miażdżącej przewagi sił i środków: zabarykadował się w szpitalu, do którego spędził kilka tysięcy zakładników z całego miasta. Złamał reguły cywilizowanego prowadzenia wojny i święte prawa czeczeńskiego wojownika, ale ceną za potępienie całego świata, jakie na niego spadło, był wstrząs, który obudził Rosję i doprowadził do zatrzymania wojny. Spełniły się wtedy wszystkie rachuby Szamila. Nieudolna próba opanowania szpitala podjęta przez wojska federalne zakończyła się masakrą zakładników. Rosja ustąpiła; to jeszcze nie była epoka Putina, który nakazał szturmowanie pełnej dzieci szkoły w Biesłanie. W Czeczenii ogłoszono zawieszenie broni i rozpoczęto rokowania pokojowe. Był to wielki, historyczny sukces Basajewa, chociaż Dudajew żartował sobie później: Szamil miał wziąć Moskwę, a zdobył szpital położniczy. Proces pokojowy zakończył się definitywnie po kilku miesiącach, kiedy to Rosjanie przeprowadzili nalot bombowy na rodzinną wioskę Dudajewa, Roszni-czu. Spodziewali się zabić prezydenta. Od tego momentu Dudajew wiedział, że rozpoczęło się wielkie rosyjskie polowanie na wilki. I sam przeszedł na wilczy tryb życia. 12 lutego 1996 r. na Radzie Bezpieczeństwa Rosji podjęto decyzję o fizycznej likwidacji Dżochara Dudajewa. Wyznaczono nawet termin – do 31 marca. Czeczeńcy dowiedzieli się o tym już następnego dnia, od swojego człowieka służącego w rosyjskim sztabie generalnym. Śmierć Dudajewa była potrzebna Jelcynowi do zwycięstwa w drugiej turze wyborów prezydenckich. Rosjanie nie mogli wiedzieć, gdzie bezpośrednio znajduje się Dudajew, potrafili określić tylko rejon. Czeczeńcy wiedzieli, że wróg nie może poznać kodu telefonu satelitarnego prezydenta, jeśli Amerykanie mu nie pomogą. Początkowo lotnictwo biło na oślep. Pod nieobecność prezydenta gwardziści rozwijali telefon, uruchamiali go i czekali na samoloty. Zawsze przylatywały. Udało się wyliczyć, że w dyspozycji prezydenta było od 17 do 20 minut, w czasie, których mógł w miarę spokojnie rozmawiać. Kiedy polowanie stało się już bardzo niebezpieczne i po każdej rozmowie zaczynało się zmasowane bombardowanie, poproszono prezydenta o zaprzestanie rozmów na jakiś czas. Dudajew odmówił. Znacznie później Czeczeńcy dowiedzieli się, że 19 kwietnia 1996 r., dwa dni przed śmiercią Dudajewa, na Forum Antyterrorystycznym w Egipcie prezydent Bill Clinton przekazał Jelcynowi kody systemu telefonii satelitarnej Saturn, jakim posługiwał się Dżochar Dudajew. W te dni, 19, 20 i 21 kwietnia, na terytorium całej Czeczenii wyłączono wszystkie źródła elektryczności, ponieważ mogły przeszkadzać w namierzeniu telefonu prezydenta. Właśnie na ten sygnał zakodowano rakiety klasy powietrze –ziemia na rosyjskich myśliwcach, a żeby skrócić czas lotu, samoloty znajdowały się w ciągłej gotowości razem z latającym laboratorium typu Awacs. Ten właśnie turbośmigłowy „samolot-szpieg” w momencie ataku znajdował się bezpośrednio nad Niwą prezydenta. Słychać go było w czasie ostatniej rozmowy Dżochara. Odbywała się ona na leśnej drodze w pobliżu Gechi-czu. Telefon prezydenta stał na masce silnika, a antena na dachu auta. Rakieta uderzyła w maskę silnika. Po chwili druga spadła około czterdziestu metrów dalej, w lesie. Prezydent poniósł śmierć, odłamek rakiety trafił go w potylicę i przeniknął do czaszki. Zginęły jeszcze dwie osoby stojące obok niego. Rosjanie ujawnili, że Dudajewa zabiła rakieta pelengacyjna typu 072 klasy powietrze –ziemia. Rosyjskie siły zbrojne posiadają rakiety przeznaczone do niszczenia celów z dużą dokładnością. Ich głównym zadaniem jest precyzyjne trafienie, np. w antenę radaru.

Zelimchan Jandarbijew W kierownictwie czeczeńskim Zelimchan Jandarbijew (1952–2004) był jedynym człowiekiem, któremu Dudajew gotów był powierzyć kierowanie państwem. On też objął stanowisko prezydenta Iczkerii po śmierci generała. Po zakończeniu działań wojennych w Czeczenii, 3 października 1996 r., premier Rosji Wiktor Czernomyrdin i prezydent Zelimchan Jandarbijew podpisali wspólne oświadczenie o zasadach pokojowego uregulowania konfliktu. W styczniu 1997 r. Jandarbijew przegrał wybory prezydenckie z Asłanem Maschadowem. Po wybuchu drugiej wojny z Rosją wyjechał za granicę, jako specjalny przedstawiciel prezydenta Iczkerii w krajach islamskich. Prowadził akcję propagandową na rzecz swojej ojczyzny, zbierał środki na prowadzenie walki zbrojnej. Z tego powodu został pierwszym czeczeńskim przywódcą, którego Rosja umieściła na ONZ-owskiej liście ugrupowań i osób podejrzanych o związki z islamskimi terrorystami. Podobnie absurdalnych oskarżeń Moskwa mu nie szczędziła i wielokrotnie domagała się jego ekstradycji z Kataru, gdzie osiadł. Rosyjscy agenci podłożyli bombę pod samochód Jandarbijewa, kiedy ten przybył na piątkowe modły do meczetu. Eksplozja zabiła Jandarbijewa, jego kilkunastoletni syn został ciężko ranny. Zaledwie tydzień wcześniej z czeczeńskim liderem obszerny materiał filmowy nakręciła ekipa telewizyjna polskiego reportera wojennego z Krakowa, Marcina Mamonia. Powstał z niego trzyczęściowy film dokumentalny „Zapach raju”, ostatnie przesłanie poety i żołnierza do świata.

Ahmat Kadyrow Ahmat Kadyrow (1951–2004) założył w 1989 r. w Czeczenii pierwszy na Północnym Kaukazie Instytut Islamski. Po studiach islamistycznych w Jordanii, w 1993 r. został zastępcą muftiego Czeczenii. Kiedy w 1994 r. Rosja dokonała agresji na Czeczenię, żaden z wyższych duchownych muzułmańskich nie odważył się na ogłoszenie świętej wojny z najeźdźcą – zrobił to dopiero Kadyrow. Dzięki swojej postawie zyskał zaufanie bojowników walczących przeciwko Rosji, stając się formalnie ich duchowym przywódcą. Współpraca ze stroną niepodległością trwała do wyboru Asłana Maschadowa na prezydenta wolnej Iczkerii. Później Kadyrow, ciągle, jako mufti Czeczenii, stał się jednym z przywódców opozycji wobec Maschadowa. Jeszcze przed wybuchem nowej wojny z Rosją, w sierpniu 1999 r. spotkał się z Władimirem Putinem i przyjął postawę jawnie prorosyjską. Ogłoszony przez Maschadowa zdrajcą narodu, doczekał się mianowania przez władze rosyjskie głową tymczasowej administracji Republiki Czeczeńskiej. W 2003 r. został marionetkowym „prezydentem” Czeczenii. Zapytany kiedyś publicznie w telewizji, co robił w czasie pierwszej wojny rosyjsko-czeczeńskiej, odparł bez skrępowania: „Prezydent Putin wie, co ja wtedy robiłem”. Dla Czeczenów zabrzmiało to jak przyznanie się do agenturalnych powiązań z FSB. Zapewne Kreml zaczęła niepokoić rosnąca siła Kadyrowa, który skupił w swoich strukturach około siedmiu tysięcy byłych bojowników objętych amnestią. Jego kariera runęła jednak dopiero wtedy, gdy zaczął głośno domagać się zatrzymania w republice dochodów z wydobycia i przeróbki ropy naftowej, stanowiącej najważniejsze bogactwo naturalne Czeczenii. Zabił go 9 maja 2004 r. pocisk artyleryjski, zdetonowany pod trybuną stadionu w Groznym. Do zamachu miał się przyznać Szamil Basajew, ale nietrudno dostrzec analogię z innym zamachem przeprowadzonym w Groznym jesienią 1995 r. Wtedy bomba umieszczona w tunelu pod linią kolejową na głównym prospekcie stolicy ciężko raniła dowódcę wojsk rosyjskich w Czeczenii, generała Anatolija Romanowa, zwolennika porozumienia z separatystami. Moskwa zyskała pretekst, aby wznowić działania wojenne i zerwała zawarte z Dudajewem porozumienie pokojowe. W obu przypadkach potężny ładunek wybuchowy został umieszczony na terenie ściśle kontrolowanym przez Rosjan i obie eksplozje pozwoliły wyeliminować ludzi, którzy stali się dla Moskwy niewygodni. W Czeczenii miejsce zabitego prezydenta odziedziczył jego syn Ramzan Kadyrow, który dobrze wie, jakich żądań pod adresem Rosjan nie należy wysuwać.

Asłan (Chalid) Maschadow Od grudnia 1994 r., kiedy rosyjskie samoloty zaczęły zrzucać bomby na Grozny, aż do ostatniego dnia swojego życia Asłan Maschadow (1951–2005) miał przed sobą dwa ważne cele: utrzymać niepodległość państwa i zatrzymać wojnę. Nad tymi dwoma celami był jednak jeszcze jeden nadrzędny: ocalić naród. Czeczeńcy potrzebują wolności właśnie po to, aby rosyjskie samoloty i czołgi nigdy więcej nie mogły rozstrzeliwać bezbronnych ludzi. Jego zdaniem rzeź trzeba było przerwać natychmiast i dlatego dla Maschadowa celem ważniejszym niż niepodległość było zakończenie wojny. Żaden z Czeczeńców nie podjął w tej kwestii tylu wysiłków, co on, głównodowodzący czeczeńską armią. I właśnie, dlatego musiał zginąć, bo Rosja nie chce w Czeczenii pokoju za cenę niepodległości republiki. Po zakończeniu pierwszej wojny rosyjsko-czeczeńskiej Maschadow został wybrany 27 stycznia 1997 r. na prezydenta Czeczenii. Był zarówno przez swoich rodaków, jak i Rosjan postrzegany, jako zwolennik pokojowego ułożenia stosunków z Rosją. Od początku jednak musiał zmagać się zarówno z wewnętrzną opozycją, przez którą oskarżany był o promoskiewską postawę, jak i z bezprecedensowymi prowokacjami rosyjskich służb specjalnych (np. wymordowanie przez zamaskowanych bandytów personelu Czerwonego Krzyża w szpitalu w Atagach). Po klęsce poniesionej przez siły zbrojne Czeczenii w drugiej wojnie z Rosją stanął na czele wojny partyzanckiej. Został zabity w trakcie operacji specjalnej wojsk rosyjskich 8 marca 2005 r. Rosjanie odmówili wydania rodzinie jego bestialsko zmasakrowanego ciała (wyłupiono mu oczy). Mirosław Kuleba


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
761
761 pyt EGZ
Lokomotywownia Loco Shed id 761 Nieznany
761
761
760 761
761 - Kod ramki - szablon, RAMKI KOLOROWE DO WPISÓW
761.FINANSE PUBLICZNE, STUDIA, studia II stopień, 4 semestr MSY FiR 2012 2013, prawo finansowe
761
761
761
761 zarzadzanie plus odp
761
Mushroom Culture (Patent 2,761,246)
761
MAX 761
Palmer Diana Long tall Texans 25 Spełnione marzenia (Harlequin Romans 761)

więcej podobnych podstron