Premier kryje komisję Pierwsi prokuratorzy z Polski pojawili się na miejscu zdarzenia 10 kwietnia, ostatni opuścili Federację Rosyjską 22 kwietnia To w rękach premiera Donalda Tuska spoczywa decyzja o tym, czy poznamy szczegóły tego, kiedy i którzy członkowie komisji ministra Jerzego Millera pracowali na terenie Moskwy i Smoleńska
- Dane te pozwoliłyby m.in. ograniczyć krąg osób mogących dopuścić się fałszywej identyfikacji głosu dowódcy Sił Powietrznych z zapisu rejestratorów parametrów lotu - mówi mec. Bartosz Kownacki, pełnomocnik Ewy Błasik. Informacje te mają też pomóc w podjęciu próby oceny działalności organów państwowych biorących udział w pracach nad wyjaśnieniem okoliczności katastrofy Tu-154M. Tyle, że na razie pozostają owiane tajemnicą. Dotychczasowe starania prawnika pozwoliły na uzyskanie informacji jedynie o terminach pobytu (w 2010 roku) na terenie Federacji Rosyjskiej byłego akredytowanego przy MAK Edmunda Klicha. Ale bez wskazania miejsc pobytu i celu wizyt. Klich przebywał w Rosji 11 razy: 10-21 kwietnia, 27 kwietnia - 4 maja, 10-21 maja, 24 maja - 3 czerwca, 7-18 czerwca, 30 czerwca - 9 lipca, 14-29 lipca, 17-26 sierpnia, 31 sierpnia - 9 września, 14-23 września i 18-22 października.
Badania prokuratorów Z nieco większą precyzją udało się określić terminy i cele wyjazdów prokuratorów wojskowych. Ze sporządzonego wykazu wynika, że w 2010 r. brali oni udział w czynnościach śledczych w Moskwie i Smoleńsku bezpośrednio po katarsofie Tu-154M. Pierwsi prokuratorzy pojawili się na miejscu zdarzenia 10 kwietnia, ostatni opuścili Federację Rosyjską 22 kwietnia. W grupie śledczych przebywających w tym okresie na terenie Rosji znaleźli się: gen. bryg. Krzysztof Parulski (10-22 kwietnia), płk Zbigniew Rzepa (10-22 kwietnia), płk Ireneusz Szeląg (10-17 kwietnia), płk Waldemar Praszczyk (11-15 kwietnia), ppłk Tomasz Mackiewicz (11-17 kwietnia), ppłk Anatol Sawa (11-17 kwietnia), ppłk Janusz Wójcik (11-17 kwietnia), prok. Marek Pasionek (12-15 kwietnia). Inne wyjazdy prokuratorów związane były np. z przekazywaniem akt śledztwa (17-18 sierpnia) czy rekonesansem z udziałem biegłych archeologów (29 września - 3 października), w których to uczestniczył ppłk Tomasz Mackiewicz. Kolejne wizyty z udziałem gen. Parulskiego (5-6 maja, 30-31 maja, 9-10 czerwca, 17-20 sierpnia), prok. Pasionka (14-30 czerwca), płk. Jarosława Ciepłowskiego (21 kwietnia - 5 maja) czy gen. bryg. Zbigniewa Woźniaka (11 maja - 7 czerwca) związane były z koordynowaniem prac z komitetem śledczym Federacji Rosyjskiej.
Siemoniak wskazuje na Tuska Do kompletu brakuje informacji dotyczących prac członków komisji ministra Jerzego Millera, które są dotąd skrzętnie ukrywane przed opinią publiczną. Podstawą do nieudzielenia odpowiedzi w tym zakresie zarówno "Naszemu Dziennikowi", jak i posłowi Bartoszowi Kownackiemu (Solidarna Polska) przez MON jest par. 14a pkt 4 rozporządzenia ministra obrony narodowej z 26 maja 2004 r. w sprawie organizacji oraz zasad funkcjonowania Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, która jako kompetentnego do udzielania informacji na temat prac Komisji wskazuje premiera. Minister obrony narodowej Tomasz Siemoniak, powołując się na ów zapis, stwierdził, że prezes Rady Ministrów 29 lipca 2011 roku zatwierdził wyniki ustaleń Komisji i zgodził się na udostępnienie raportu końcowego Komisji z badania katastrofy samolotu Tu-154M oraz protokołów, na bazie, których powstał raport. Zgody na ujawnienie szczegółów dotyczących pracy ekspertów nie było. Stąd też dane dotyczące pracy doradców Edmunda Klicha, którzy jednocześnie byli członkami Komisji, aktualnie nie są jawne. Takie stanowisko MON sprowokowało kolejną interpelację w tej sprawie posła Kownackiego, tym razem do premiera. Parlamentarzysta zwrócił się w niej z zapytaniem o możliwość udostępnienia informacji na temat dokładnych celów podróży oraz dat i miejsc pobytu na terenie Federacji Rosyjskiej członków KBWLLP, w tym współpracowników Edmunda Klicha. Odpowiedzi premiera wciąż nie ma, a termin jej udzielenia został przedłużony. Wiadomo jednak, że ma ją przygotować wiceminister Czesław Mroczek. Pozostaje jednak pytanie, na ile przygotowywany w MON wykaz będzie precyzyjny i czy finalnie zostanie on ujawniony. Marcin Austyn
Fałszywa alternatywa Marta Brzezińska wywołała burzę w środowiskach narodowych tekstem o „łysych neonazistach”, pytając, czy są oni jedyną alternatywą dla fali dewiantów szalejących na swoich homoparadach. Oczywiście, że nie są, ale któż będzie zmuszał swoje dzieci do maszerowania w kontrze zboczeńcom. Brzezińska swoim tekstem ściągnęła na siebie falę krytyki, jednak odpowiedź na jej pytania nie została udzielona. Narodowcy z Młodzieży Wszechpolskiej, ONR i NOP skupili się na wyjaśnianiu, iż nie wszyscy są bandą ogolonych na łyso nazioli, którym chodzi tylko o zadymę. To oczywiście racja - publicystka frondy.pl zagalopowała się znacząco, ulegając niestety wpływom politycznej poprawności. Dlatego nie mogą dziwić emocje, które jej tekst wywołał w zaatakowanych środowiskach. Oczywiście chamstwa i degrengolady niektórych oburzonych nic nie tłumaczy – komentarze typu „Śmierć wrogom Ojczyzny!” czy personalne ataki nie znajdują absolutnie żadnego uzasadnienia. Nie zamierzam jednak włączać się w dyskusję polegającą głównie na odpowiadaniu na pytanie, czy Brzezińska obraziła narodowych aktywistów i czy powinna „dostać etat na Czerskiej” – akurat to sformułowanie, dla każdego niezależnego dziennikarza skrajnie obraźliwie, również można by sobie darować. Chcę odpowiedzieć Marcie Brzezińskiej na pytanie postawione przez nią w tytule jej artykułu, bowiem tej odpowiedzi się nie doczekała. Publicystka ubolewa, iż ulicami polskich miast, naprzeciw marszom dewiantów nie wyruszają setki młodych matek i ojców prowadząc za rękę swoje dzieci, za to „po tęczowej stronie [spotkała-przyp. KK] całe mnóstwo nowoczesnych rodziców z przewiązanymi w chustach maluchami, albo popychających przed sobą dziecięce wózeczki”. Według Brzezińskiej, na marszu ONR, NOP czy MW powinny znaleźć się rodziny, jako alternatywa dla pederastów i lesbijek, pogrążonych w obleśnych uściskach. Prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie sytuacji, w której normalne, zdrowe rodziny, decydują się na tak samobójczy krok. Nie po to ojcowie i matki przez całe życie wychowują dzieci na normalnych ludzi, nie po to zabraniają im oglądać w telewizji sceny erotyki, nie po to filtrują pisma, przynoszone przez nie do domu, nie po to blokują dostęp do pornograficznych stron internetowych i zakrywają oczy swych dzieci przed wulgarną reklamą, by teraz narażać je na obrzydliwy widok homoseksualnych ekscesów. Nie wyobrażam sobie, by w piękne majowe czy czerwcowe popołudnie kochający rodzice wychodzili z dziećmi na spacer, formując się w pochód, który ma być jedynie kontrmarszem dla zboczeńców, czyniących obrzydliwe gesty na środku ulicy, w świetle kamer i reflektorów, za aprobatą władz. Nie widzę w swej wyobraźni obrazu, w którym ojciec rodziny mówi do żony – „Popatrz na ten plakat, spotykają się homosie, zabierzmy tam dzieci, jako przeciwwagę dla tych biednych ludzi”. Czy tak to widzi Marta Brzezińska? Wiele organizacji nacjonalistycznych gromadzi młode osoby, które w swej gorliwości, mówią i krzyczą zbyt wiele – publicystka frondy.pl wie o tym już nie tylko ze słyszenia, ale i własnego doświadczenia. Ale to są dorośli ludzie, których nikt do pójścia na kontrmanifestację nie zmusza. Jeśli chcą demonstrować przeciwko paradzie zboczeń – proszę bardzo, trudno im zarzucić, że potrafią się zorganizować i pokazać, iż to nie tylko „tęczowa tolerancja” ma prawo zawłaszczać polskie chodniki i ulice. Nikt nie powinien natomiast zmuszać do tego widoku swoich dzieci – zabierając je na kontrmanifestacje. Musimy jednak – i tutaj nie wypada się nie zgodzić z Martą Brzezińską – pokazywać, że nas jest więcej, że normalności nie można zamiatać pod dywan, że mimo, iż chodzimy do pracy, a wieczorami wracamy zmęczeni, nie jest nam wszystko jedno, kogo na ulicach i w programach informacyjnych będą oglądały nasze dzieci. Dlatego właśnie, po stokroć lepiej jest zebrać się– rzadziej niż homoseksualiści, ale w nieporównanie większym niż oni gronie – i zamanifestować nasze przywiązanie do rodziny! Doskonałą do tego okazją jest wspomniany przez dziennikarkę Marsz Dla Życia i Rodziny, który ulicami Warszawy i kilkudziesięciu innych miast przejdzie już w tę niedzielę. Rodziny z dziećmi nie muszą – i nie powinny – blokować niczyich marszów. To jest ich przestrzeń, tych matek, tych ojców i tych dzieci – nie muszą się z nikim konfrontować – mają swobodnie maszerować przez swoje miasta, spotykać się w parkach i razem cieszyć się ze wspaniałego daru, jakim jest rodzina. Brzezińska pyta, dlaczego na Marszu Tradycji i Kultury, organizowanym przez MW i ONR nie ma rodzin z dziećmi, skoro działacze tych organizacji zamierzają 11 czerwca „być alternatywą” – a więc blokować marsz pederastów. Otóż nie będzie ich tam właśnie, dlatego, że będą tydzień wcześniej, 3 czerwca, na Marszu dla Życia i Rodziny! A tydzień później – jak co niedziela – pójdą do kościoła, później zaś na plac zabaw lub nad jezioro! Natomiast dzień przed inną dewiacyjną manifestacją – zaplanowaną na 2 czerwca – ci sami rodzice, z tymi samymi małymi dziećmi, pomodlą się wspólnie modlitwą różańcową, wynagradzającą Panu Bogu za grzech zboczenia i zgorszenia. Być może dzieci te zrobią to w łączności ze swoimi starszymi braćmi i siostrami, którzy w piątek 1 czerwca będą modlić się w tej intencji przed kościołem SS. Wizytek w Warszawie. To z całą pewnością lepiej wpłynie na ich dusze, niż starcie oko w oko z bandą ludzi, którzy pod niewinnym symbolem kolorowej tęczy, skrywają chęć zniszczenia absolutnie wszystkiego, co wartościowe dla katolickich, normalnych rodzin.
Krystian Kratiuk
Fikcja judeochrześcijaństwa Lewacka ideologia „politycznej poprawności” podmywa i rozmywa dziedzictwo duchowe Europy. Czyni to wieloma sposobami. Jednym z nich jest infiltrowanie zachodniej świadomości społecznej lewoskrętnym fałszem, lewoskrętne chrześcijańskich gmin wyznaniowych w Palestynie, ale tutaj wprowadza się je w całkiem innym znaczeniu. Wprowadza się je przy tym bez uzasadnień i objaśnień, metodą marketingową, napomykając coraz częściej tu i tam z niewinną miną o jakiejś „tradycji judeochrześcijańskiej”, „cywilizacji judeochrześcijańskiej”, albo o jakichś specjalnie „judeochrześcijańskich wartościach”, nigdy nieprecyzowanych. Wprowadza się tę innowację, jak gdyby rozumiała się sama przez się i nie mogła budzić niczyich wątpliwości. Nikt nie pyta, czy taka tradycja albo cywilizacja w ogóle istnieje lub kiedykolwiek istniała. Od tysiąca lat żyliśmy w Polsce przeświadczeni, że nasza wiara i tradycja są chrześcijańskie. A tu naraz mówią nam, że to był błąd: nie „chrześcijańskie”, tylko „judeochrześcijańskie”. Nie podoba się nam to nowe nazwanie. Dokonuje się nim gwałtu na naszej samowiedzy historycznej i świadomości narodowej. Czemu więc nikt nie wyraża sprzeciwu – żaden przedstawiciel Kościoła, żaden dziennikarz, żaden profesor uniwersytetu? Bo się boją! To zaś pokazuje, że nie są już ludźmi naprawdę wolnymi. Bo człowiek wolny nie boi się mówić, co myśli; ani pytać, gdy rodzą się w nim wątpliwości. To jest jego pierwsza cecha rozpoznawcza. A oni milczą, tak są już osiodłani: co im wolność, grunt to auto. Wolność słowa jest stale zagrożona. Obronić ją można tylko przez stałe jej użytkowanie. Inaczej wiotczeje i zanika, jak nieużywane mięśnie. Dlatego w imię wolności słowa, by zapobiec jej atrofii, powiedzmy jasno i wyraźnie: żadnego „judeochrześcijañstwa” nie ma i nigdy nie było. Określenie to jest propagandową fikcją. Fikcję tę międzynarodowe lewactwo wtłacza pod medialnym ciśnieniem do świadomości społecznej, by rozmiękczyć zawarte w niej dziedzictwo chrześcijańskie; bo rozmiękczone łatwiej zgnieść, to jasne. Jako formacja ideologiczna lewactwo dzisiejsze cechuje się niezwykłą wprost agresywnością, a jej ostrze główne wymierzone jest w chrześcijaństwo. Red. Bronisław Wildstein, na pewno żaden klerykał, stwierdził niedawno arcysłusznie (Rzeczpospolita z 6. 5. 2008):
„Ateizm przekształcił się od jakiegoś czasu w agresywną antyreligię. Jako taki dąży do eliminacji religii [z] przestrzeni publicznej? […] Jest chyba najbardziej nietolerancyjnym wierzeniem współczesnego Zachodu.”
Fikcja „judeochrześcijaństwa” jest częścią ich ofensywy na chrześcijaństwo: głęboką dywersją, o wiele groźniejszą niż np. pojedyncze skandale seksualne jakichś osób duchownych, tak usilnie dziś nagłaśniane. Judaizm i chrześcijaństwo to są dwie odrębne religie i tradycje. Nie biegły nigdy razem, zawsze tylko obok siebie; osobno i całkiem niezależnie jedna od drugiej, w hermetycznej niemal izolacji. Ich odrębność widać we wszystkich czterech składowych, jakie można wyróżnić w każdej religii: w doktrynie, w kulcie, w organizacji, oraz w obyczajowości. Próby ze strony chrześcijańskiej, by odrębności te bagatelizować lub zacierać, są efektem złudzeń posoborowego „ekumenizmu”; przy bliższym wejrzeniu okazują się zwykłym synkretyzmem religijnym, niepodzielanym bynajmniej przez drugą stronę. Owszem, chrześcijaństwo i judaizm mają, jako religie pewien ważny punkt styczny: jest nim Stary Testament, ten pień monoteizmu. Punkt ten dzielą jednak z islamem. Judaizm, chrześcijaństwo i islam to są trzy interpretacje Starego Testamentu: trzy różne sposoby jego rozumienia. Rozumienie żydowskie wyraża się w Talmudzie; rozumienie chrześcijańskie – w Ewangelii; rozumienie muzułmańskie – w Koranie. Mamy, zatem trzy różne interpretacje Starego Testamentu: talmudyczną, ewangeliczną i koraniczną; oraz trzy wyrosłe na nich religie, tradycje i cywilizacje. Takim samym, więc prawem, jak o „judeo-chrześcijaństwie”, można by mówić o „judeoislamie”, albo przeciwstawiać wartościom „judeo-chrześcijańskim” wartości „judeo-mahometańskie”. Wszystko to fikcje. Historyczne związki chrześcijaństwa z judaizmem są znane od dwóch tysięcy lat. Przez dwa tysiąclecia nie przychodziło jednak nikomu do głowy, by propagandowo przedstawiać te dwie tradycje, jako jedną. Cóż, zatem usprawiedliwia chęć, by „chrześcijaństwu” doczepiać przedrostek „judeo-”? Przedrostek ten ma sugerować jakąś bliżej nieokreśloną symbiozę obu religii, której w rzeczywistości nigdy nie było. Wprowadzanie go jest mistyfikacją. Cywilizacja Zachodu powstała, jako wielka synteza dziejowa trzech pierwiastków duchowych: żydowskiego monoteizmu, myśli greckiej i państwowości rzymskiej. Nazwa tej trójsyntezy brzmi „chrześcijaństwo”, bez żadnych kwalifikujących przedrostków. W tym połączeniu pierwiastki owe stworzyły coś jakościowo nowego, czego właściwości nie miał żaden z nich z osobna: niczym atomy węgla, tlenu i wodoru w cząsteczce cukru. Nie ma sensu mówić o „węglocukrach”, gdy żadnych innych cukrów nie ma; i podobnie nie ma sensu mówić o „judeochrześcijaństwie”, gdy innego nie ma. Zbitka słowna „judeochrześcijaństwo” służy za instrument do demontażu chrześcijaństwa: ma mu odbierać jego wyrazistość, rozmazywać jego historyczny kontur. Zauważmy, że w świadomości społecznej działa ona tylko w jedną stronę: judaizuje chrześcijaństwo, nie chrystianizując judaizmu. Nie mówi się przecież o żadnym „chrystojudaizmie”; ani o „tradycji judeo-mahometańskiej”, choć dziedzictwo Starego Testamentu” obecne jest również w islamie (stąd np. jego roszczenia do Jerozolimy). Lewoskrętnej ideologii nie wadzą w Europie ni meczety, ni synagogi, ni aśramy. Wadzą jej tylko kościoły. Ale - krzykną tu zaraz lewacy - sam Jan Paweł II mówił przecież o „starszych braciach w wierze”. Rzeczywiście tak się wyraził: najpierw w 1986 r. podczas swej historycznej wizyty w rzymskiej synagodze, a potem jeszcze dwukrotnie (w 1999 r. na audiencji generalnej i w 2000 r. podczas spotkania w Izraelu z dwoma naczelnymi rabinami, aszkenazyjskim i sefardyjskim). Cóż jednak wynika z tych słów papieża w odniesieniu do nazwy „judeochrześcijañstwo”?
Nic nie wynika. Słynne słowa Jana Pawła II o „starszych braciach” to nie było orzeczenie papieskie o naturze chrześcijaństwa. To był wielki gest pojednawczy Kościoła wobec Żydów: historyczna propozycja by razem wznieść się ponad zadawnione od dwóch tysięcy lat antagonizmy i podjąć wspólne dzieło ich stopniowego wygaszania. Ten historyczny gest zawisł jednak w próżni, bo z tamtej strony nikt się do braterstwa w wierze z nami nie przyznał. Odpowiedzią były i są jedynie coraz to nowe i coraz dalej idące roszczenia i oskarżenia, z próbami ingerencji w samą katolicką liturgię, to jądro wszelkiej religii, włącznie. (Doszło do tego, że starą i piękną pieśń wielkopostną „Ludu mój, ludu” uznano za wyraz „katolickiego antysemityzmu” i zażądano bezczelnie usunięcia jej z nabożeństwa Drogi Krzyżowej.) Nie mówiąc o tym, że nie zdobyto się nigdy na najmniejszy odruch wdzięczności za to, że ów wielki gest Kościoła wyszedł od papieża Polaka, jednego z rodu tych tak gorliwie i zajadle przez nich zniesławianych. Zamiast tego On i my usłyszeliśmy słowa „panie papież, weź pan te krzyże” - dla nas równie pamiętne jak tamte o „starszych braciach”. Słowa o „starszych braciach w wierze” nie po to zostały wypowiedziane, by Ojciec święty chciał przemianowywać wiarę chrześcijańską, ani tym bardziej nie po to, by nieżyczliwi jej mieli nas, czym dźgać. Były wyrazem dobrej woli, a także nadziei, że jedna dobra wola rodzi drugą. Nie zrodziła. Zamiast tego wsuwa się nam fikcję „judeochrześcijaństwa”, a winę za zagładę Żydów europejskich przesuwa się coraz wyraźniej z III Rzeszy na „chrześcijaństwo” – tu już bez przedrostka „judeo”. Ani na chrześcijaństwo, ani ogólniej na chrześcijańską kulturę Zachodu judaizm właściwy – to znaczy talmudyczny – żadnego wpływu nie wywarł. Trwał obok nich, sam w sobie, jako odrębna formacja kulturowa. Gdy po rewolucji francuskiej Żydzi zaczęli w kulturze Zachodu czynnie uczestniczyć, działo się tak o tyle, o ile wychodzili duchowo poza granice swej wspólnoty i tamtą kulturą i wartościami nasiąkali. Ich późniejszy wielki wkład w kulturę Zachodu był kwestią ich przymiotów osobistych. (Może także plemiennych, ale to już rzecz wielce sporna.) W każdym razie wkład ten nie polegał na zaszczepieniu chrześcijaństwu idei judaizmu wziętych z chederu i Talmudu. Heine stał się wielkim poetą niemieckim, nie „judeo-niemieckim”; a Leśmian - polskim, nie „judeo-polskim”. Dopiero teraz, w XXI wieku „multikulturalne” lewactwo usiłuje narzucić nam np. świętowanie Purim czy Chanuki. Przemianowywanie chrześcijaństwa na polit-poprawne „judeochrześcijaństwo” ma zasiać w nas ziarno niepewności, kim właściwie jesteśmy: jakie jest nasze duchowe dziedzictwo. Wtedy, bowiem łatwiej je zniszczyć. Nazwa „judeochrześcijaństwo” to znak na sztandarze współczesnego nihilizmu – nie czarnym już, ani czerwonym, tylko „tęczowym”. Można rzec, stanowi kryptonim tęczowego chrześcijaństwa. Takich tęczowych chrześcijan jest dziś wiele, a najwięcej w Krakowie. Profesor Wolniewicz jest zdeklarowanym ateistą (przedstawia się, jako "rzymski katolik - niewierzący"). Uściśla to precyzując, że nie wierzy w przetrwanie świadomości po śmierci. Natomiast nie neguje istnienia wyższej inteligencji nad człowiekiem. GŁOS POLSKI nr 6, 1-7.02.2012
Ormowcy postępowi i konserwatywni Któż z nas nie pamięta ormowców postępowych? Pojawiali się oni z reguły 1 maja, obstawiając trybunę, na której powiatowi partyjni dygnitarze przyjmowali hołdy od spędzonych na tę okoliczność mieszkańców, a zwłaszcza – uczniów. Pamiętam z dzieciństwa zwłaszcza jednego, który z okazji 1 maja, a pewnie i sznapsa, rozkrochmalał się na tle przyjaźni polsko – radzieckiej, która w ORMO z pewnością była egzekwowana jeszcze surowiej, niż dzisiaj wśród tak zwanych narodowców. Rozkrochmalenie owo objawiało się w intonowaniu pieśni: „Tyś się rodził na Uralu, a ja u stóp Tatr; nie przeszkadza mi to wcale cenić ileś wart” – po czym następowała improwizacja, chyba nie do końca zgodna z oryginałem, na temat zwrotki drugiej: „twą dziewczynę zwą Marusia, moją Maryś zwą; nie przeszkadza mi to wcale cenić wartość twą”. Oczywiście tego rodzaju produkcje artystyczne stanowiły margines działalności ormowców, którzy przede wszystkim byli werbowani i wykorzystywani przez Milicję Obywatelską w charakterze donosicieli, a w razie potrzeby – również tak zwanego zbrojnego ramienia partii – głównie zresztą zbrojnego w pałki, wypożyczane na takie okazje z milicyjnych arsenałów. Z tych powodów bycie ormowcem wymagało, jeśli nie posiadania to w każdym razie – wykształcenia w sobie pewnych właściwości charakterologicznych. Mój przyjaciel, zajmujący się z dużą pasją obserwowaniem przyrody zauważył kiedyś, że odpowiednikiem ormowca w świecie zwierzęcym jest pies. I rzeczywiście. Mogłem przekonać się o tym na własne oczy 8 marca 1968 roku, kiedy przypadkowo znalazłem się w Warszawie, gdzie przyjechałem odwiedzić siostrę. Idąc ulicą Marszałkowską na wysokości kina „Luna”, nazwanego tak na cześć Luny Brystigerowej, która zresztą niedaleko mieszkała i miała blisko do Koszykowej, gdzie „u świętej Teresy” była jedna z katowni UB – otóż idąc ulicą Marszałkowską zauważyłem kilkusetosobową grupę z biało-czerwoną flagą. Kiedy ci ludzie zbliżyli się do kina „Luna”, z wnętrza kina runęła na nich wataha milicjantów, którzy zaczęli ich okładać pałkami. Wszyscy runęli do otwartych sklepów, które przytomne ekspedientki natychmiast pozamykały milicjantom przed nosem. Kiedy milicja zniknęła, wyszliśmy na ulicę i poszedłem już z tym pochodem, który wznosząc antykomunistyczne okrzyki, kierował się w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Kilka razy byliśmy rozpraszani przez milicję, ale za każdym razem udało się nam zebrać ponownie i tak dotarliśmy na Krakowskie Przedmieście, w okolice kościoła św. Krzyża. Tam właśnie po raz pierwszy zobaczyłem sprowadzony na tę okoliczność tak zwany „aktyw robotniczy”, czyli właśnie ormowców z biało-czerwonymi opaskami na rękawach cywilnych ubrań i milicyjnymi pałami w dłoniach. Oficerowie szczuli ich na nas, a oni – właśnie jak wściekłe psy, atakowali nas z prawdziwą furią. Wśród nich były psy tresowane specjalnie to znaczy – prowokatorzy. Jeden z nich wdarł się razem z nami do otwartego kościoła i udając wielkie wzburzenie działaniami milicji i ormowców rzucił się do ołtarza w zamiarze chwycenia lichtarza w charakterze oręża. Został natychmiast stamtąd ściągnięty i kopniakami wyrzucony za drzwi, gdzie schronił się w szeregach ormowców. „Lecz tymczasem na mieście inne były już treście” – bo następnego dnia niezależne media napisały, że kościół św. Krzyża został zbezczeszczony. Przypomniały mi się tamte myśliwskie sceny w związku z deklaracją pana prof. Adama Wielomskiego, który w „Najwyższym Czasie!” napisał, że w przypadku pałowania stanąłby po stronie pałujących. Powiedzmy sobie otwarcie i szczerze, że stawanie po stronie pałujących ma wiele zalet, między innymi również tę, że nie wymaga specjalnej odwagi, a raczej – silnie rozwinietego instynktu samozachowawczego. Jeśli nawet te właściwości występują u pana prof. Adama Wielomskiego w jakimś szczególnym nasileniu, to oczywiście nic złego, chociaż z drugiej strony specjalnej chwały to też mu nie przynosi. I pan profesor z pewnością jest tego świadomy, bo próbuje taki wybór uzasadnić ideologicznie. Chodzi o to, że każda władza pochodzi od Boga i zaprowadza porządek. Jakby komuś nie wystarczał święty Paweł, to pan profesor, czerpiąc z bedzmiaru erudycji, cytuje Karola Maurrasa, według którego „demos zawsze był cywilizowany tylko dzięki batom, które dostawał”. Ciekawe, kogo pan prof. Adam Wielomski zalicza do „demosu”, który w imię porządku powinien być batożony i w jaki sposób rozpoznaje tych, którzy batożąc, uczą cywilizacji? Sam, o ile mi wiadomo, nie jest jakimś legatem urodzonym, ani nawet szlachcicem; nogi w każdym razie wyrastają mu z tego samego miejsca, co i panu przewodnicząemu Dudzie, więc na podstawie doświadczeń osobistych takiej wiedzy posiąść nie mógł, to rzecz pewna. Mówiąc inaczej, pan prof. Wielomski właściwie zaliczać się powinien do „demosu”, i to w mniej wartościowym, tubylczym wydaniu, który w imię cywilizacji powinien być od czasu do czasu porządnie wybatożony, choćby przez jakichś francuskich ambicjonerów. Czyżby ta natrętna myśl troche go prześladowała, a instynkt samozachowawczy podpowiadał, że tylko skwapliwe przyłączenie się do batożących może uchroni go przed przeznaczeniem? Wykluczyć z góry tego nie można, chociaż pan profesor Wielomski daje do zrozumienia, ze działa z pobudek ideowych, broniąc prawicowego etosu przez zepsuciem przez złych kaczystów. Nie wiem, co takiego Jarosław Kaczyński zrobił panu profesorowi, ze prezentowany przezeń swiatopogląd można już bez specjalnej przesady nazwać kaczocentrycznym. Wszystko u niego obraca się wokół Kaczyńskiego – więc musi w tym tkwić jakaś ważna, sekretna i starannie ukrywana przyczyna. Jak tam było, tak tam było – ale bez względu na przyczynę, to skwapliwe pragnienie znalezienia się wśród batożących i po stronie pałujących jest charakterystyczne dla ormowców. Co prawda ormowcy sprzed transformacji ustrojowej angażowani byli w zasadzie w obronie socjalizmu i sojuszu ze Związkiem Radzieckim, ale być może są wśród tego gatunku odmiany postępowe i konserwatywne, a pan prof. Adam Wielomski jest wybitnym reprezentantem tej drugiej odmiany. Zresztą – jak powiadają Francuzi – les extremes se touchent, co się wykłada, że przeciwieństwa się stykają, a skoro współczesnych konserwatystów rozpoznaje się przede wszystkim po kulcie generała Jaruzelskiego i nieodwzajemnionej milosci do Związku Ra... - to znaczy pardon – oczywiście po nieodwzajemnionej miłości do Rosji, to może różnice między ormowcami postępowymi i konserwatywnymi nie są aż tak duże, jak by się na pierwszy rzut oka wydawało? SM
Prorocy w służbie bezpieczeństwa Nieubłaganie zbliża się termin rozpoczęcia Euro 2012, które dla naszych okupantów stanowi znakomitą okazję do hurtowego załatwienia różnych spraw, leżących dotychczas odłogiem. Rzecz w tym, że Euro 2012 może stanowić okazje do ataku terrorystycznego na nasz nieszczęśliwy kraj, który wysyła askarisów już to do Iraku, już to do Afganistanu, a jak będzie trzeba - to wyśle i do Iranu - zaś wynajęci artyści będą komponować rzewne ballady, jak to w odległym Iranie „wódz nasz tam Persy gromi, a wzdycha do kraju”. Tak w każdym razie twierdzą izraelscy razwiedczykowie, którzy na zamówienie naszych razwiedczyków potrafią chyba sprokurować każde zagrożenie, a gdyby było trzeba, to zatrudnią też jakichś terrorystów. Jest oczywiste, że w obliczu takich terrorystycznych zagrożeń, które coraz bardziej przypominają zagrożenia kontrrewolucyjne z epoki socjalizmu realnego, władze nie mogą pozostać bezczynne. Potrzebą bezpieczeństwa wiele da się uzasadnić i wiele przysłonić - zwłaszcza działania prewencyjne, bo jużci - lepiej zapobiegać atakom terrorystycznym, niż usuwać ich następstwa. A wiadomo, że atakom terrorystycznym najłatwiej zapobiec, kiedy ludzie nie będą wychodzili z domów, albo, gdy zostaną prewencyjnie deportowani w miejsca bezpieczne, to znaczy - znajdujące się w bezpiecznej odległości od stadionów gdzie będą odbywać się mecze oraz stref kibica. Nietrudno się, zatem domyślić, że co najmniej połowę stadionowej publiczności będą stanowili konfidenci wszystkich siedmiu działających w naszym nieszczęśliwym kraju tajnych służb, a drugą - oficerowie prowadzący, no i oczywiście - działacze organizacji sportowych, co zresztą częściowo się pokrywa. Nad całością będą czuwali wypróbowani towarzysze z bezpieczeństwa - oczywiście w porozumieniu a fachowcami izraelskimi, co to zagadnienia prewencji mają w małym palcu, którym naciskają cyngiel swoich uzi - a w ten sposób będą też wdrażali się do nowych obowiązków, jakie spadną na nich nieuchronnie w miarę postępów realizacji scenariusza rozbiorowego. Wszystko, zatem - jak mawiają gitowcy - „gra i koliduje” - to znaczy - grałoby i kolidowało, gdyby nie to, że jeszcze brakuje odpowiedniego impulsu. Jak pamiętamy z poprzednich gigantycznych akcji prewencyjnych, podejmowanych przez socjalistyczną wspólnotę w Czechosłowacji i Afganistanie, impulsem do ich przeprowadzenia były gorące prośby, jakie z głębi serca gorejącego wysyłały osobistości zatroskane przyszłością socjalizmu w ich nieszczęśliwych krajach. Leonid Breżniew po prostu nie mógł oprzeć się takimi wezwaniom, podobnie jak wcześniej - Józef Stalin, który wprost czuł się zniewolony prośbami parlamentów republik bałtyckich, które już nie mogły się doczekać przyjęcia do szczęśliwej rodziny narodów Związku Radzieckiego. Skoro, zatem ten schemat sprawdził się pozytywnie w warunkach socjalizmu realnego, to, dlaczego nie mógłby się sprawdzić w obecnej fazie transformacji ustrojowej, która właśnie ostro w stronę socjalizmu realnego skręca? Nie tylko może, ale nawet musi się sprawdzić, więc w ramach mobilizacji głębokich rezerw sygnał trąbki dotarł również do środowisk profetycznych, które też przecież muszą odwdzięczać się jakoś za wieloletnie nadymanie. I właśnie nadeszła taka godzina, w której powinien przemówić proroczy głos - a skoro powinien - to i przemówił. Wprawdzie ustami proroka mniejszego, ale być może świadczy to o trwałym awansie do grona proroków większych. Mam oczywiście na myśli pana redaktora Jacka Żakowskiego, który na łamach pamiętającej o leninowskich przykazaniach o organizatorskiej funkcji prasy, nie szczędzi gorzkich słów władzom państwowym zachowującym karygodną bierność w obliczu atakującej podstępnie „ultraprawicy”. Pan red. Żakowski nie szczędzi wymownych przykładów - ot choćby ostatni 11 listopada, kiedy to narodowcy atakowali broniącą się antifę, a policja tylko się przyglądała, zamiast napastników powystrzelać, albo przynajmniej pozamykać w jakimś obozie odosobnienia. Ale nie tylko na przykładach poprzestaje. Jak przystało na proroka, niechby nawet mniejszego, pan red. Żakowski snuje przewidywania personalne. Na przykład daje do zrozumienia, że pobożny minister Gowin ultraprawicy nie poskromi, podobnie jak minister Cichocki. Tu potrzeba rządów silnej ręki. To jasne - ale czyjej? Tutaj proroctwa jakby na chwile pana red. Żakowskiego opuszczały, bo chyba nie jest jeszcze pewien, jak daleko mógłby się posunąć. Bo na przykład nie da się ukryć, że wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler poradziłby sobie z ultraprawicą, podobnie zresztą, jak drugi wybitny przywódca socjalistyczny Józef Stalin, który po ultraprawicy pozostawił jedynie mgliste wspomnienia. Czy jednak jesteśmy już na etapie, gdy można prorokom rozsnuwać aż takie proroctwa? Tego nie są pewni nawet prorocy więksi w rodzaju pana red. Michnika, więc nie dziwmy się panu red. Żakowskiemu, że jest pełen obaw, by mu się proroctwa za bardzo nie rozbrykały. Ale serduszko ma dobre i na widok niewymownych cierpień, jakich od „ultraprawicy” doznaje środowisko „Krytyki Politycznej” oraz inne gremia stojące na nieubłaganym gruncie nieprzejednanego postępu, wszystko w nim się gotuje z oburzenia. Zatem jak długo jeszcze władze naszego nieszczęśliwego kraju pozostaną głuche na apele pochodzące z głębi serca gorejącego pana red. Jacka Żakowskiego? Jestem pewien, że nie tylko je usłyszą, ale korzystając z okazji, jaką stwarza Euro 2012, odpowiednio na nie zareagują, tworząc polskie obozy koncentracyjne, w których „ultraprawica” znajdzie się wreszcie na właściwym miejscu, zaś środowiska postępowe wydelegują swoich najlepszych przedstawicieli, by dopilnowali, aby tam pozostała. Oczywiście pod przewodem męża opatrznościowego, który ująłby to wszystko w żelazną rękę, jak nieprzymierzając w bratnim Izraelu Beniamin Netanjahu, albo Awigdor Lieberman, który dopiero by nam pokazał, jak zwyciężać mamy. Przy takich mężach opatrznościowych pobożnych ministrów Gowinów, a nawet ministrów Cichockich trzech na kilo wchodzi, więc od razu widać, w jakim kierunku powinny iść nasze poszukiwania. Bo powiedzmy sobie szczerze i otwarcie - czy w Judeopolonii możliwe byłoby takie ultraprawicowe podziemie? Nie ma takiej możliwości, więc nietrudno się domyślić, w którym miejscu przy pomocy swoich proroctw mniejszych pan red. Jacek Żakowski lokuje jutrzenkę świetlanej przyszłości. SM
MIMO NAKAZU MILCZENIA... Jak nazwać dziennikarza, który wykorzystując swoją pozycję i zawód zaufania publicznego staje po stronie władzy i świadomie uczestniczy w największym kłamstwie III RP? Czy miano to przysługuje komuś, kto na „niezależnym” portalu masowo stosuje cenzurę, ukrywa treści niewygodne dla rządzących i nagłaśnia antypolską, sowiecką narrację? Jaka zasada dziennikarstwa pozwala ukrywać i blokować opinie rzetelnych naukowców pracujących nad wyjaśnieniem narodowej tragedii – tylko, dlatego, że ich tezy przeczą rządowo – sowieckiej wersji, skrojonej na miarę logiki imbecyla? Czy ta sama zasada każe propagować ordynarne paszkwile i bełkotliwe „polemiki” - pisane przez zadaniowaną agenturę i niedouczonych pismaków? Jeśli dziennikarskim obowiązkiem jest przedstawianie rzeczywistości - szczególnie tej, którą obecny reżim chciałby ukryć przed wzrokiem społeczeństwa – do jakiego zawodu zaliczyć ludzi narzucających Polakom kłamstwo – w imię obrony grupy rządzącej i własnych, zafajdanych interesów? Jeśli prawem dziennikarza jest stawianie władzy niewygodnych pytań i ujawnianie mechanizmów zła – kim są osobnicy zatrudnieni w firmach medialnych, którzy wspólnie z tą władzą oszukują Polaków i zabiegają, by prawda o śmierci polskiej elity nie dotarła do świadomości obywateli? „Język polityki - pisał Orwell - obliczony jest na to, by kłamstwo brzmiało wiarygodnie, by morderstwo uczynić godnym szacunku, a czystym frazesom nadać pozory rzetelności i solidności". Ludzie mieniący się dziś dziennikarzami nie znaleźli własnego języka, a przez 20 lat hybrydy III RP nie potrafili pozbyć się piętna niewolnictwa i odrzucić dialektykę „panowania i służebności". Nadal używają słów i obrazu dla osiągnięcia politycznych celów i wciąż uznają wyższość „pana” - podporządkowując mu wszystkie aspiracje i dążenia. Mając do wyboru wyboistą ścieżkę rzeczników społeczeństwa i gościniec przywilejów władzy – rzesze niedouczonych medialnych wyrobników podążyły za głosem „pana”. Niech nikt się nie łudzi, że znajdzie w nich sprzymierzeńców, bo służąc temu „panu” otrzymali od niego posady małych demiurgów i mają w pogardzie tych, którym przed egzekucją zakryto oczy. Jest to pogarda na miarę tchórzy i niewolników - przekonanych, że tylko bycie po stronie „pana”, daje gwarancję bezpieczeństwa i bezkarności. Nie nazywajcie ich, więc publicystami, bo obrażacie ludzi uczciwie wykonujących ten zawód i uwłaczacie pamięci takich postaci, jak Jacek Kwieciński czy Maciej Rybiński. Nie nazywajcie ich dziennikarzami, bo zniesławiacie tych, nielicznych ludzi mediów, którzy nie wywiesili nad głową „czerwonej latarni”. Trzeba się pytać: ile razy jeszcze muszą nas oszukać, byśmy znaleźli dość odwagi i nazwali tych ludzi po imieniu? Ile doświadczeń musi nas powalić, byśmy dostrzegli zbrodniczą rolę pomocników kłamstwa? To dzięki nam funkcjonuje ten załgany układ, w którym byle ćwierćinteligent uzurpuje sobie pozycję mędrca, a zakompleksiony tuman sili się na pozę wojownika. Tylko dzięki nam możliwe są występy bełkoczących „analityków” i partyjne agitki pismaków, odznaczanych przez rasę „panów” za "wybitne zasługi dla rozwoju niezależnego dziennikarstwa". Kto dopuścił do tego, by prymitywni sługusi udający piewców demokracji i wyznawców wolności kształtowali kolejne pokolenia imbecyli - czerpiących wiedzę o świecie z migoczącego ekraniku i jałowych propagitek? To na nas spada odpowiedzialność za urojenia witkiewiczowskich Puczymordów, którym śnią się „papawerdy zakrapiane oblikatoryjnymi fąframi” i nie ma żadnego usprawiedliwienia, gdy przyzwalamy na władzę miernot przeświadczonych o własnej wyjątkowości. Nie warto szukać wrogów na, zewnątrz, gdy w nas samych tkwi największy nieprzyjaciel i z tchórzostwa lub głupoty - nie pozwala wykrzyczeć o bezmiarze łajdactwa. Jestem przekonany, że ludziom wykonującym zadania funkcjonariuszy medialnych musi towarzyszyć lęk. Wielu z nich wie, jak wygląda prawda o reżimie i jaką cenę płacą za niewolniczą posługę. Tym zaś, którzy zatracili nawet to rozeznanie – my sami musimy przypominać, że bać się powinni. Jeśli nie dziś, to za rok, dwa lub dziesięć lat – gdy Polacy poznają prawdę i rozliczą tych, którzy bronili do niej dostępu. Włodzimierz Odojewski w "Milczący, niepokonani. Opowieść katyńska" napisał:
„Mimo nakazu milczenia, totalnego zakłamania, fałszowania faktów, wymazywania z historii wydarzeń, cenzury, fizycznego i psychicznego przymusu i całej łżepropagandy [...] Las Birnam idzie, choć odgłos jego marszu jest niedosłyszalny. Idzie w przyszłość [...] Gdyby ten, kto zabija, był zawsze zwycięzcą i nie musiał zdawać sprawy ze zbrodni ani za nią płacić, świat byłby niedorzeczny”. Świat nie jest niedorzeczny, a przyszłość będzie należała do tych, którzy służą Polsce. Dzisiejsza rasa „panów” już została skazana, zaś do „onych” – przyjdzie „Las Birnamski”. I tego tylko oczekujmy. By się bali. Dzisiejsze wydarzenia na Salonie 24 definitywnie przekreślają „dziennikarskość” tego miejsca, a jednocześnie – bezlitośnie obnażają intencje właścicieli. Bez wątpienia - są to te same intencje, które towarzyszą działaniom grupy rządzącej i zmierzają do ukrycia prawdy o największej tragedii III RP. W tym miejscu doświadczyłem ich wielokrotnie, czasem niezwykle mocno. Byłoby jednak hipokryzją, gdybym wyznał, że czuję się zaskoczony tą sytuacją. Kto rozumie, dokąd zmierza Salon24 i czyje interesy reprezentuje – nie może już odczuwać zdziwienia? Jeśli po tym tekście mój blog zostanie zablokowany – to również nie będzie zaskoczeniem. Czuję się natomiast winny zbyt długiej tu obecności, a nawet temu, że ta obecność mogła sugerować, iż miejscu zarządzanemu przez Igora Janke przysługuje miano „niezależnego”. Nie przysługuje. I nie pozwólcie sobie tego wmówić, choćby publikowały tu całe zastępy „prawicowych” blogerów, wspieranych przez właściciela. Odejść stąd należało wcześniej - nim ukrywanie tekstów dr Nowaczyka czy cenzurowanie wiedzy o pracach prof. Biniendy - stało się nagminną praktyką, zaś nagłaśnianie łgarstw i propagowanie łajdaków – codziennym procederem. Za to zaniechanie i współuczestnictwo – szczerze przepraszam. Wszystkim Państwu serdecznie dziękuję za odwiedziny i wspólne rozmowy. Za wielką życzliwość i wsparcie, których doświadczałem tu przez pięć lat blogowania. Nie napiszę - żegnam – bo mam nadzieję, że zechcecie mnie odwiedzać na blogu bezdekretu i tam będziemy mogli rozmawiać o Polsce. Aleksander Ścios
Gorzej wręczyć tego Medalu Obama nie mógł Nawet prezydent Obama, wręczając pośmiertny Medal Wolności dla Jana Karskiego, powiedział o "polish death camps".
1. Dobrze, że Jan Karski otrzymał amerykański Medal Wolności pośmiertnie, bo gdyby żył, musiałby usłyszeć od prezydenta Obamy, ze dostaje go za przekazanie informacji o „polish death camps” czy o polskich obozach smierci.
Aż Rotfeld, który ten medal przyjmował z rąk Obamy, skrzywił się i odsunął od Obamy, gdy o tych polskich obozach z ust prezydenta usłyszał.
2. Możemy sobie słać protesty, listy, sprostowania, możemy się dyplomatycznie i politycznie oburzać – ale świat już swoje wie, a wiedzę te potwierdził i ugruntował prezydent USA, w końcu najważniejszy polityk świata – Żydów wymordowano w polskich obozach śmierci. Czyli kto wymordował? Polacy oczywiście! Obama też wspomniał „Warsaw Ghetto”. Cały świat zresztą wie, że w warszawskim gettcie było powstanie. Przeciw komu Żydzi powstali w Warszawie? Jak to, przeciw komu, a w jakim kraju Warszawa leży? Tym bardziej Karskiemu chwałą, że zawiadomił Amerykę o zbrodniach swoich krwawych rodaków.
3. To zreszta nie była pierwsza polska zbrodnia. Rosja pamieta, że w 1920 roku Polacy zamordowali pod Warszawą wielu bolszewików. Dobrze, że nowocześni Polacy pod Radzyminem pomnik tym bolszewikom postawili. Dobrze, że w tropieniu polskich zbrodni nie ustaje też niezmordowany Tomasz Gross i „Gazeta Wyborcza”. Parę tygodni temu gazeta opisała, jak to w czasach okupacji Polak sprowadził żandarmów na kryjówkę Żydów i Żydzi zostali wymordowani. Nie bandyta Niemców sprowadził, tylko Polak sprowadził żandarmów. A jakich żandarmów? Gazeta nie pisze, ale wiadomo – polskich oczywiście, no, bo gdzie mordowano Żydów, jeśli nie w Polsce. A Niemcy? A Niemcy, podobnie zresztą jak Anglicy, boją się polskiego faszyzmu i zastanawiają się, czy jadąc na EURO brać ze sobą trumny...
Janusz Wojciechowski
Kuriozalna pomoc państwa - Państwo wciąż faworyzuje finansowo tradycyjne domy dziecka, mimo że to rodziny zastępcze osiągają lepsze wyniki wychowawcze – alarmuje NIK Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport poświęcony funkcjonowaniu placówek opiekuńczo-wychowaczych. Z analizy Izby wynika, iż tak naprawdę tylko niewielki odsetek, wynoszący 3 proc., stanowią sieroty. 17 proc. wychowanków domów dziecka ma jednego rodzica, natomiast oboje rodziców ma pozostałe 80 proc. wychowanków. Z doniesień Izby wynika, iż odnotowywany jest spadek odsetka dzieci wracających do biologicznych rodzin. Liczba ta oscyluje między 25 a 30 proc. Aktywność ośrodków pomocy społecznej, Powiatowych Centrów Pomocy Rodzinie czy samych domów dziecka nie przynosi w tym obszarze oczekiwanych efektów. Najczęściej rodzice biologiczni unikają kontaktu, wykazują niewielką chęć współpracy lub przebywają za granicą. NIK podkreśla, że lepszą formą opieki nad dziećmi są rodziny zastępcze w porównaniu z domami dziecka. Świadczą o tym badania analizujące dalsze losy wychowanków. Paradoksalnie - o czym informuje Izba - państwo dotuje tradycyjne instytucje. - Bardziej naturalne placówki rodzinne otrzymują na dziecko średnio 1200 zł miesięcznie - domy dziecka 3200 zł. Pracownicy socjalni alarmują, że z każdym rokiem jest coraz mniej kandydatów na rodziców zastępczych i adopcyjnych (np. w Sosnowcu w 2010 r. funkcjonowała tylko jedna rodzina zastępcza i nie utworzono żadnej nowej). Pomoc państwa jest znikoma, a akcje informacyjne - zachęcające do podjęcia wysiłku rodzicielstwa zastępczego – nieskuteczne - alarmuje NIK. Poważnym problemem sytemu adopcyjnego w Polsce, na który zwracają uwagę pracownicy NIK, jest przewlekłość postępowań. - Średni czas postępowania adopcyjnego to dwa i pół roku, ale jeśli konieczne jest pozbawienie biologicznych rodziców władzy rodzicielskiej postępowanie trwa nawet do ośmiu lat. W konsekwencji na rodzinę adopcyjną zamiast niemowlęcia może czekać uczeń – wynika z obserwacji Izby.
Kolejna sprawa, którą ujawniają kontrolerzy Izby, dotyczy niewłaściwego doboru podopiecznych w placówkach wychowawczych. - Zdarza się, że do domów dziecka trafiają młodociani przestępcy, którzy powinni znaleźć się w placówce typowo resocjalizacyjnej. Ma to destrukcyjny wpływ na pozostałych wychowanków. Tylko w 3 z 28 skontrolowanych instytucji nie odnotowano aktów wandalizmu, agresji i przemocy, wymagających interwencji policji – informuje NIK. Dodatkowym problemem jest opieszałość sądów związana z przenoszeniem sprawców tego rodzaju “wybryków” do odpowiednich placówek, co – jak zaznacza NIK – utwierdza ich tylko w poczuciu bezkarności. W większości skontrolowanych placówek odpowiedzialnych za opiekę nad dziećmi brakowało pełnej wiedzy o wychowankach poza tym we wszystkich placówkach zauważono rozległe braki w dokumentacji. W wyniku kontroli okazało się również, że instytucje, których zadaniem jest rozwiązywanie problemów społecznych nie współpracują ze sobą. Najwyższa Izba Kontroli zwróciła również uwagę na problemy, z jakimi borykają się kontrolowane instytucje zgłaszające ogromne trudności dotyczące współpracy z sądami. Chodzi tu o opieszałość sądów w prowadzeniu spraw, niechętne przekazywanie dokumentacji, częsty brak informacji o terminach rozpraw czy zdarzające się przypadki braku przesyłania dokumentacji dotyczących adopcji. Jacek Sądej
Wyzwoleni z obozu NKWD W 67 rocznicę rozbicia obozu NKWD nr 10 w Rembertowie, pod pomnikiem przy ulicy Marsa odbyły się uroczystości upamiętniające ten odważny czyn żołnierzy AK Wokół pomnika zebrali się byli więźniowie obozu, kombatanci, przedstawiciele Wojska Polskiego, mieszkańcy Rembertowa (obecnie dzielnica Warszawy) oraz młodzież szkolna. Pośród pocztów sztandarowych, kwiatów, zniczy i pieśni patriotycznych nie zabrakło wspomnień tych, którzy w 1945 r. przeżywali gehennę sowiecką na polskich ziemiach. - W tym roku przybyło więcej kombatantów i mieszkańców niż w roku minionym. Może, dlatego, że dopisała pogoda, a może coraz częściej zdajemy sobie sprawę jak ważna jest historia tego miejsca - powiedział "Naszej Polsce" Robert Kuś, zastępca burmistrza Rembertowa. - Kiedy żołnierze Armii Czerwonej weszli do Rembertowa, NKWD na terenie dawnej przedwojennej fabryki amunicji "Pocisk" urządziło obóz przejściowy przed wysyłką na Syberię dla żołnierzy Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych i żołnierzy innych formacji polskiego podziemia niepodległościowego? Był to Obóz Specjalny NKWD numer 10. Odbywały się tu katorżnicze przesłuchania, a więźniów czekała zsyłka - powiedział nam Sławomir Bielicki, pasjonat historii i twórca strony dawnyrembertow.pl - Wielu zbrojnych tędy przeszło, sporo się przelało łez, lecz wracali tu z orkiestrą, bo zwycięstwo jedno jest - śpiewała tekst piosenki pięknym, dziewczęcym głosem Klaudia Chojnacka, uczennica z Rembertowa. Przed trafieniem do obozu wielu więźniów przechodziło ciężkie przesłuchania i okrutne tortury zadawane im przez oficerów NKWD w więzieniach UB w Warszawie i innych miastach Polski. W obozie więźniowie pracowali i oczekiwali na wywózkę transportem kolejowym w głąb Rosji. Tam często w nieludzkich warunkach umierali. Akcję odbicia więźniów, uważaną za jeden z największych sukcesów w walce podziemia poakowskiego z Armią Czerwoną, przeprowadziły siły oddziału partyzanckiego z Mińska Mazowieckiego dowodzonego przez ppor. Edwarda Wasilewskiego "Wichurę" i grupy dywersyjnej IV Ośrodka, dowodzonej przez ppor. Edmunda Świderskiego "Wichra". Decyzję podjął dowódca Obwodu Mińskiego Mazowieckiego AK ("Mewa”, “Kamień”). Z obozu oswobodzono ponad 500 więźniów. Niestety, część z nich została schwytana podczas ucieczki. Wielu z nich zamordowano, wielu bito i torturowano. Akcja odbicia więźniów odbiła się szerokim echem, wywołując gniew samego Stalina. Obóz zlikwidowano na przełomie czerwca i lipca. Po odbiciu więźniów z Rembertowa nie wyszedł już stąd ani jeden transport. Sowieci jednak AK-owcom tak zuchwałego czynu nie zapomnieli. Oddział "wyszedł z lasu" 25 września 1945 roku, ujawniając się w ramach ujawnionego przez płk. Jana Mazurkiewicza "Radosława" Obszaru Centralnego AK. Wielu jednak straciło po ujawnieniu życie. Przez obóz w Rembertowie przeszli min: gen. Emil Fieldorf, który w aktach NKWD figurował jako kolejarz Walenty Gdanicki, mjr Henryk Odyniec-Dobrowolski "Doliwa" – szef sztabu podokręgu Warszawa – Zachód “Hallerowo” AK, który został aresztowany 23 lutego 1945 r. przez Józefa Światłę, Zygmunt Domański – działacz Stronnictwa Narodowego oraz wielu innych wybitnych Polaków i działaczy państwa podziemnego. O rembertowskim obozie śpiewał Jacek Kaczmarski w pięknej piosence "Świadkowie". W tekście znajduje się odpowiedź mieszkańca Rembertowa na prośbę matki szukającej syna. Mieszkaniec jest posiadaczem listu obozowego, którego treść wyśpiewuje bard: "Bracie, braciszku! Wojnę przeżyłem, a z lasu wyszedłem za wcześnie. We wsi mnie jakiś patrol przydybał i taki był koniec pieśni. Siedzę w obozie razem z Niemcami, NSZ i AK. Trzymam się zdrowo, do domu wrócę, kiedy się tylko da. Wczoraj niektórzy z nas uciekali. Ja się trzymałem z daleka. Gdy się z takiego obozu pryska - trzeba mieć dokąd uciekać. Dziś ciężarówką zwieźli połowę, resztę skreślono z list. Teraz ich biorą na przesłuchania; patrzę, nie mówię nic. (...) List ten wysyła Rosjanka (kocha tu mnie). Jak mam już siedzieć - wolę u swoich, zawiadom o mnie UB". Robert Wit Wyrostkiewicz
Musi nastąpić radykalna zmiana, Ratujmy naszą Polskę, zlikwidujmy III RP! Czy w państwie demokratycznym konieczne byłoby „głodowanie w obronie historii”? albo gdyby instrumenty demokratyczne działały jak należy – czy dwa miliony podpisów pod wnioskiem o referendum zostałyby wrzucone przez posłów do kosza?
http://www.ngopole.pl/2012/05/23/musi-nastapic-radykalna-zmiana-ratujmy-nasza-polske-zlikwidujmy-iii-rp/
A te setki tysięcy ludzi manifestujących na ulicach w obronie telewizji Trwam? Czy to objaw demokracji i praworządności? To, że ktoś nie słucha Radia Maryja czy się nawet nie zgadza z linia programową tej rozgłośni, to nie znaczy, że grupa kilku milionów Polaków ma zostać pozbawiona możliwości korzystania z tej rozgłośni. Doprawdy wolność i demokracja nie na tym polegają! No a co z „zielona wyspą” gospodarczej szczęśliwości. Rozwijamy się podobno jak cholera, a tu z „zielonej wyspy” ucieka, kto może. Wyjechało 2 mln młodych Polaków, a kolejny milion jak tylko skończy szkołę to wywieje stąd na zawsze. To tak się wyjeżdża z kraju, który się rozwija gospodarczo? Dróg ekspresowych mieli wybudować na Euro 2012 2100 km, zbudowali ledwie 600, podobna klapa nastąpiła przy budowie autostrad. To tak wygląda państwo dobrze rządzone? A służba zdrowia i pełzająca zapaść, a sądy i prokuratura, które działają fatalnie i albo osłaniają bandytów i mafie, albo w najlepszym wypadku gnębią porządnego nieustannymi rozprawami. Sprawa, która w Ameryce, Anglii czy RFN trwa tydzień, w III RP trwa kilka lat. Gdzie nie spojrzeć tam widzę dziadostwo, arogancję władzy, oszustów albo w najlepszym wypadku - zwykłych gamoni na publicznych funkcjach, którzy po prostu robią wszystko, żeby nie podejmować żadnych decyzji i jakoś tam dotrwać do emerytury? Nie, stanowczo nie jest to Polska, o którą walczyłem ja i moi przyjaciele z Pierwszej, Wielkiej Solidarności. Zmarnowano nasz zryw, liderzy – te Bolki, Adamy, Jacki – dorwali się do koryta, po porozumieniu z czerwonymi mafiosami, pourządzali się i dziś krzyczą, żeby protestujących Polaków lać pałami. Tak wygląda III RP. Nie jest bynajmniej państwem demokratycznym – – zaraz to wykażę – nie jest państwem praworządnym – są na to tysięczne przykłady, a co więcej – widać to już bardzo wyraźnie – to państwo zmierza do społecznej i gospodarczej katastrofy. Pomimo raźnej propagandy sukcesu.
III RP – państwo niedemokratyczne Demokracja została złamana na kilka sposobów, bo cała umowa z komunistami w 1989 r. zakładała, że lud zostanie oszukany. Już nie można nas było tak otwarcie brać za mordę, wysyłać bataliony ZOMO, wsadzać do więzień, fachowcy pomyśleli, więc o tym jak sprytnie wprowadzić demokrację pozorną. Taką, w której owszem ludzie głosują, ale wyniki i tak są ustawione z góry. Służy temu z jednej strony partyjna ordynacja wyborcza, która odmawia Polakowi biernego prawa wyborczego, z drugiej strony zabezpieczenie stanowi władza psot-lewicy nad mediami i całości dopełnia ustawa o finansowaniu partii politycznych. Pisałem an ten temat i ja i inni publicyści – bez odrzucenia partyjnej ordynacji wyborczej i wprowadzenia wyboru posłów w Jednomandatowych Okręgach Wyborczych demokracja jest i pozostanie fikcją. I żadne tam pozorne waśnie między partią rządząca, a opozycja tego faktu nie zmienią. Opozycja, która nie chce zmiany systemu wyborczego i wprowadzenia JOW, nie chce oddania Polakom rpawa decydowania, kto będzie zasiadał w Sejmie. Taka opozycja w istocie podtrzymuje obecny system, a tylko chodzi jej o zastąpienie rządzących na stanowiskach. Całości dopełnia brak jakiejkolwiek kontroli nad wymiarem sprawiedliwości. Pod tym względem sytuacja jest gorsza niż za komuny, bo wtedy sędzia czy prokurator musiał się liczyć z sekretarzem partii. Dziś nie liczy się z nikim, w związku z tym szef mafii ma łatwiejsze zadanie. Jest jasne, ze na skutek wymienionych wyżej wad ustrojowych państwo, – jako reprezentacja nas, Polaków, nas obywateli - nie działa. Czego efektem są i upadek gospodarczy, i cywilizacyjny i takie objawy jak np. wprowadzane właśnie zmiany w szkołach średnich dewastujące do reszty system polskiej oświaty? Protesty głodowe o nauczanie historii są tego objawem. Objawem bezradności obywateli wobec rozpadu państwa.
Ratujmy Polskę, zlikwidujmy III RP! Wobec tych wszystkich zjawisk zrodziła się obywatelska inicjatywa przeprowadzenia obywatelskiego referendum, w którym Polacy będą mogli odpowiedzieć na istotne pytania o kształt władzy, o kształt naszego państwa. Jest oczywiste, że to akcja niezwykle trudna, ze brak nam środków, ze główne media będą te inicjatywę zamilczać, ale Referendum Obywatelskie trwa, prowadza je wolontariusze w kilkunastu ośrodkach w Polsce. Lublin, Częstochowa, Kraków, Warszawa, Giżycko, Śrem, Nysa, Kędzierzyn, Katowice. Trwa też głosowanie internetowe – informacje można znaleźć na stronie www.referendumobywatelskie.pl
Jednocześnie trwają akcje protestu w całej Polsce. W ub. czwartek stowarzyszenie „Przeciw bezprawiu Sądów i prokuratur” pikietowały Sąd Okręgowy w Świdnicy, w którym toczył się proces sparaliżowanego człowieka, którego prokuratura wsadziła na kilka miesięcy do więzienia. Byłem tam i wspólnie z członkami Stowarzyszenia z Bielska-Białej i Katowic rozdawaliśmy przy okazji kartki referendalne. Byłem również we Wrocławiu gdzie wspierałem na duchu głodujących w obronie historii, w Kędzierzynie- Koźlu gdzie organizowaliśmy grupę do prowadzenia referendum. W sobotę zaś na zaproszenie organizatorów uczestniczyłem w Krakowie, na Uniwersytecie Jagiellońskim w kongresie założycielskim Obywatelskiej Komisji Edukacji Narodowej. W skład tego ciała weszli tacy ludzie jak np. prof. Jan Żaryn, prof. Andrzej Nowak, prof. Włodzimierz Suleja i wielu innych – naukowców, działaczy obywatelskich z całej Polski. W przyszłym tygodniu – jak Opatrzność pozwoli ruszam dalej w Polskę. Nie możemy milczeć, siedzieć przed telewizorem i udawać, że wszystko jest jakoś tam. Musimy bronić naszego kraju. Nigdy się nie pogodzę z tym dziadostwem, które zalało Polskę – co widać zwłaszcza w ostatnich latach. Myślę, że nie jestem sam, że jest nas wielu. Może jeszcze jesteśmy w rozproszeniu, jeszcze nie rozumiemy grozy sytuacji. Ale ja i wielu patriotów z różnych miast, z różnych części Polski dostrzega i rozumie, że w III RP nie ma już, czym oddychać. Że szubrawcy, drobni grandziarze przy milczeniu i zgodzie różnych, zadowolonych z siebie głupków – zniszczą przyszłość NASZEGO kraju. Nie wolno nam na to pozwolić! Janusz Sanocki
Wołanie na puszczy - zrobią, co chcą KSC “Polski Cukier” w 99 proc. pójdzie pod giełdowy młotek Ministerstwo Skarbu Państwa zapowiada, że ruszy na nowo z prywatyzacją Krajowej Spółki Cukrowej. Skarb państwa ma w KSC “Polski Cukier” SA będącej ósmym producentem cukru w Europie, 80 proc. udziałów. Nie miałby nic, gdyby niektórzy ludzie kilkanaście lat temu nie walczyli o “Polski Cukier” jak lwy. Proces prywatyzacji KSC zainicjowany przez rząd Donalda Tuska został wstrzymany po protestach plantatorów i pracowników konsorcjum, które powstało po szarpaninie i długotrwałej bitwie o “Polski Cukier”. W 2002 r. udało się w końcu w “Polskim Cukrze” zgrupować 27 państwowych zakładów, z których najlepsze już jedną nogą tkwiły u inwestorów zagranicznych. Udało się je od nich z trudem odzyskać. Teraz resort skarbu zamierza część posiadanych akcji KSC przepuścić przez Giełdę Papierów Wartościowych, mógłby je wtedy kupić każdy. Plantatorzy buraków cukrowych i pracownicy firmy nie godzą się na to, ponieważ były ustalenia, że tylko oni (18 tys. rolników i 1,8 tys. pracowników) mogą zostać właścicielami “Polskiego Cukru” i nabyć akcje wielkiej spółki, produkującej rocznie 550 tys. ton cukru. Przy zapisach na akcje okazało się, że prywatyzacja może być oszukańcza i “Polski Cukier” w bliższej czy dalszej perspektywie przestanie być polski. A jest, o co kruszyć kopie. Wyniki KSC za rok finansowy 2010-2011 były rekordowe – przychody spółki wyniosły 1,8 mld zł. Podejrzenie wzbudziły zapisy na akcje “Polskiego Cukru” niewielkich gospodarstw, które, działając w charakterze podstawionych tzw. słupów, zgłaszały chęć kupna akcji za kilkanaście milionów złotych. W tej sytuacji plantatorzy buraków cukrowych i pracownicy spółki założyli prywatyzacji zdecydowane weto, protestowali również głośno przez gmachem Ministerstwa Skarbu Państwa w Warszawie na Wspólnej. Wiceminister resortu Tomasz Lenkiewicz nie mówi wprost o GPW, lecz o tym, że resort “chce wypracować lepszy model trybu prywatyzacji”, ale wiadomo, o co chodzi: sprzedać jak najwięcej “państwowych” akcji na GPW jak najdrożej. Interesy plantatorów i pracowników i ministerstwa są rozbieżne. Gabriel Janowski, pomysłodawca “Polskiego Cukru” i czołowy bojownik o jego powstanie, uważa, że sprzedaż akcji przez giełdę nie powinna w ogóle wchodzić w rachubę, ponieważ byłoby to zabójcze dla prywatyzacji plantatorsko–pracowniczej. Łączne aktywa KSC, po odkupieniu przez polskie konsorcjum cukrowni w Mołdawii, wynoszą 2,3 mld zł. Udział w polskim rynku cukru wygląda dziś następująco: KSC dominuje, ma w nim 39,1 proc., Pfeifer und Langen - 26 proc., Sudzucker – 25 proc., Nordzucker - 9,4 proc., resztę - drobnica. Po latach można docenić działania i desperację posła Gabriela Janowskiego, który kiedyś w proteście przeciwko sprzedaży wszystkiego, co polskie (w tym wypadku chodziło o wyprzedaż cukrowni) zabarykadował się w Sejmie i wynosili go stamtąd siłą. Gdyby nie on, koncerny zagraniczne już dawno pożywiłyby się polskimi cukrowniami, co do jednej. - Wszystkie akcje KSC powinny trafić do rąk pracowników i plantatorów, a sama prywatyzacja musi być tak zorganizowana, żeby nikt spoza nimi do spółki w żaden sposób nie wszedł ― nawołuje Krzysztof Nikiel, prezes Rady Związku Plantatorów przy “Polskim Cukrze”, ale, znając dążenia tego rządu, jest to wołanie na puszczy. Wiesława Mazur
Historyk wojny 1939 roku Pułkownik Marian Porwit był żołnierzem z powołania, ale przede wszystkim autorem przełomowej analizy wojny polsko-niemieckiej 1939 roku. Marian Porwit urodził się 29 września 1895 roku w Gorlicach. Był szóstym z kolei dzieckiem Pauliny z Kamińskich i Marcina Porwita – urzędnika miejskiego. W 1906 roku rozpoczyna naukę w gorlickim gimnazjum, gdzie w 1914 roku zdaje maturę. W 1914 roku wstąpił do pilzneńskiej drużyny „Sokoła”, gdyż – jak wspominał po latach – „nabywane w kolejnych latach gimnazjalnych wiadomości potwierdzały role wojska, jako ostoi państw zaborczych. Utrwalał się logiczny wniosek, iż nieuniknioną koniecznością dziejową dla odzyskania niepodległości jest jak najwcześniejsze powstanie wojska polskiego i osiągnięcie przez nie optymalnej wartości. Zrodzi się w konsekwencji wewnętrzny nakaz, że mam się w tym wojsku narodowym jak najrychlej znaleźć i tej służbie wszelkie swe najlepsze siły i wiadomości poświęcić”. Rozpoczęcie szkolenia wojskowego w Pilznie koło Tarnowa sprawiło, iż po wybuchu wojny trafił do 2 Brygady Legionów Polskich, podczas gdy gorlicka drużyna „Sokoła” została włączona do 1 pułku piechoty 1 Brygady. Ostatecznie otrzymał przydział do III (potem II) batalionu 3 pułku piechoty, w którym służył aż do sierpnia 1917 roku. Przeszedł wraz z nim cztery kampanie – karpacką, bukowińską, besarabską i wołyńską. Początkowo służył, jako szeregowiec, potem, jako podoficer (awansowany w lutym 1915 roku przez dowódcę batalionu por. Józefa Zając w ciągu kilku dni od stopnia kaprala aż do sierżanta), a w maju 1916 roku po ukończeniu z drugą lokatą Szkoły Chorążych otrzymał stopień chorążego. W czasie bitwy pod Kostiuchnówką dowodził samodzielnym odcinkiem, obsadzonym przez połowę 8 kompanii. W czasie walk w rejonie Rudki Miryńskiej w sierpniu 1916 roku przeprowadził w niezwykle trudnych warunkach patrol – za co otrzymał srebrny Medal za waleczność oraz awans na stopień podporucznika ze starszeństwem od 1 lipca 1916 roku. Po proklamowaniu aktu 5 listopada, 3 pułk piechoty zostaje przeniesiony do Warszawy. Żołnierze 3 pułku w zdecydowanej większości złożyli przysięgę na wierność obu cesarzom. W sierpniu 1917 roku por. Porwit został skierowany, jako wykładowca do Szkoły Podchorążych Polskiej Siły Zbrojnej, gdzie pozostał do listopada 1918 roku. Komendantem szkoły był kpt. Marian Kukiel, który wysoko oceniając kwalifikacje wojskowe oraz zdolności pedagogiczne młodego oficera, przedstawił go do nominacji na stopień porucznika. 1 listopada 1918 roku rozpoczął służbę w Oddziale VII Sztabu Generalnego, kierowanym przez prof. Wacława Tokarza. Po włączeniu wiosną 1919 roku Oddziału VII do Departamentu V Naukowo-Szkolnego MSWojsk., por. Porwit zostaje naczelnikiem wydziału. Podejmuje także współpracę z redakcją „Bellony” zostając członkiem kolegium redakcyjnego. Po zdaniu egzaminów konkursowych na jesieni 1919 roku rozpoczyna studia w Wojennej Szkole Sztabu Generalnego (od 1922 roku noszącą nazwę Wyższej Szkoły Wojennej). W kwietniu 1920 słuchacze przerywają naukę i zostają skierowani do jednostek frontowych. Kapitan Porwit (awansowany w grudniu 1919 roku) zostaje adiutantem sztabowym w VII brygadzie piechoty, wchodzącej w skład 4 DP. Na początku lipca 1920 roku daje dowód wielkiej osobistej odwagi. W rejonie miejscowości Grobienka osobiście powstrzymał uciekających przed nacierającymi bolszewikami żołnierzy 14 pp, a następnie zorganizował kontratak, w wyniku, którego zadano nieprzyjacielowi znaczne straty. Dowództwo VII brygady wysłało, poparty przez dowódcę frontu Ge. Szeptyckiego, wniosek o nadanie mu orderu Virtuti Militari. Ostatecznie Porucznik nie otrzymał go, choć przyznano mu go za służbę w Legionach. Po podpisaniu zawieszenia broni - już, jako major – powraca do Wojennej Szkoły Sztabu Generalnego, którą kończy we wrześniu 1921 roku zajmując 15 lokatę na 63 słuchaczy. Jako oficer dyplomowany zostaje szefem referatu, a potem wydziału w Oddziale III Sztabu Ministerstw Spraw Wojskowych. Po odbyciu wiosną 1923 roku stażu w Ecole St. Cyr obejmuje funkcję dyrektora nauk w Szkole Podchorążych Piechoty w Warszawie. Dyrektor nauk był zastępcą komendanta, którym był płk. Kazimierz Młodzianowski, a potem płk. Gustaw Paszkiewicz, oraz kierował pracami dydaktycznymi szkoły. W październiku 1925 roku mjr Porwit zostaje przeniesiony na identyczne stanowisko do Oficerskiej Szkole Piechoty. Jednakże jego następca w Szkole Podchorążych mjr Liebich był często zajęty w MSWojsk., praktycznie Porwit pełnił funkcję dyrektora nauk równocześnie w obu szkołach. W maju 1926 roku obie szkoły opowiedziały się po stronie rządu Witosa, choć w Warszawie przebywała tylko Szkoła Oficerska (podchorążówka była na ćwiczeniach poza stolicą). Szkoła pod dowództwem mjr Porwita około 16.30 zorganizowana w dwie kompanie, wsparte dwoma samochodami pancernymi oraz jednym działem) zablokowała Most Poniatowskiego od strony warszawskiej.
Major został świadkiem słynnej rozmowy Marszałka Piłsudskiego z Prezydentem Wojciechowskim. Gdy po odmowie Prezydenta, Piłsudski usiłował nakłonić Majora do przepuszczenia jego oddziałów, Porwit zdecydowanie odmówił. Uczestniczył następnie w walkach o gmach Ministerstwa Spraw Wojskowych, a 14 maja znalazł się w Belwederze, a następnie towarzyszył Prezydentowi i rządowi podczas ich ewakuacji do Wilanowa. Po przejęciu władzy przez Marszałka Piłsudskiego pozostał na swym stanowisku w Oficerskiej Szkole Piechoty do zakończenia roku szkolnego, a potem objął kierownictwo I wydziału Wojskowego Instytutu Naukowo-Wydawniczego (był to etat faktycznie przewidziany dla pułkownika). WINW prowadził działalność badawczą, wydawniczą oraz zajmował się gromadzeniem archiwaliów i wydawnictw. Był wówczas samodzielnym instytutem, kierowanym nadal przez prof. Tokarza, który jednak złożył dymisję. Jego odejście nastąpiło dopiero jesienią 1927 roku, a gdy nie znaleziono jego następcy przez ponad rok – do jesieni 1928 roku, obowiązki dyrektora pełnił mjr Porwit. Jednocześnie był również redaktorem naczelnym „Bellony” oraz inicjatorem powołania a następnie członkiem komitetu redakcyjnego „Przeglądu piechoty”. W okresie kierowania Instytutem starał się ukierunkować jego działalność głownie na badania z zakresu nauki wojennej, pozostawiając sprawy szkolnictwa oraz popularyzacji wiedzy wojskowej na drugim planie. Uważał także, że Instytut powinien pełnić funkcje pomocnicze wobec Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych oraz Sztabu Generalnego. W tym czasie WINW przechodzi reorganizację – dwa jego wydziały usamodzielniając się – powstaje Centralne Archiwum Wojskowe oraz Centralna Biblioteka Wojskowa. Pełnienie odpowiedzialnych stanowisk przez mjr Porwita po 1926 roku zadaje kłam niektórym opiniom (formowanym m.in. przez Mariana Romeykę oraz Jana Rzepeckiego), iż opowiedzenie się po stronie rządu podczas zamachu majowego zahamowało jego karierę wojskową. W ramach praktyki dowódczej dnia 1 października 1928 roku obejmuje na prawie półtora roku batalion szkolny Korpusu Ochrony Pogranicza w Osowcu. W tym też okresie zostaje awansowany do stopnia podpułkownika ze starszeństwem od 1 stycznia 1929 roku. W lutym 1930 roku zostaje przeniesiony na stanowisko dyrektora nauk w Doświadczalnym Centrum Wyszkolenia w Rembertowie, przemianowanym wkrótce na Centrum Wyszkolenia Piechoty. Był to ośrodek doskonalenia oficerów różnych rodzajów broni w dziedzinie taktyki piechoty i innych broni. Pułkownik zyskał bardzo wysoką opinię komendanta Centrum płk. Olbrychta, który w wydanej opinii podkreślał jego wszechstronne wykształcenie, pracowitość, duże zdolności pedagogiczne oraz organizacyjne. Jedyną wadę widział w zbyt małej stanowczości w stosunku do podwładnych. Wrodzona kultura osobista sprawiała, iż był zbyt łagodny w przypadku naruszania regulaminu szkoły. Mimo tych zastrzeżeń płk. Olbrycht uznał, iż nadawał się do objęcia każdego stanowiska zarówno w sztabie, jako i służbie liniowej. Latem 1932 roku Pułkownik objął stanowisko zastępcy dowódcy 1 pułku strzelców podhalańskich w Nowym Sączu, gdzie pozostał do końca 1934 roku. W tym czasie napisał tez swoją ważną książkę „Duch żołnierski”, w której rozwinął swój pogląd, wyrażony we wcześniejszej książce „Nauka o powinnościach żołnierza”, o wielkim znaczeniu czynnika psychologicznego w przyszłej wojnie. Pułkownik wskazywał, iż wobec znacznego postępu technicznego uzbrojenia oraz wzrostu siły ognia, które zwiększały zagrożenie utraty życia, niezbędne było odpowiednie przygotowanie psychiczne żołnierzy do warunków i wymagań współczesnej wojny. Dowódcy prócz nauczania posługiwania się bronią, regulaminów, wpajania dyscypliny, powinni prowadzić odpowiednią działalność wychowawczą. Jego zdaniem brak odpowiedniego wychowania żołnierzy spowodował podczas I wojny światowej liczne wypadki dezercji, niewykonywania rozkazów, itp. Wychowanie żołnierzy miało na celu nie tylko przygotowanie żołnierzy do wojny, ale także do życia cywilnego. Powinno kształtować odpowiednią postawę obywatelską, uczyć patriotyzmu i historii Polski. W końcu grudnia 1934 roku zostaje dowódcą 44 pułku strzelców kresowych w Równem, którą funkcje sprawuje do jesieni 1936 roku, kiedy to na wniosek gen. Kazimierza Sosnkowskiego – przewodniczącego Komitetu Wyższej Szkoły Wojennej, zostaje kierownikiem I rocznika Wyższej szkoły Wojennej. W szkole Porwit przeprowadził zasadniczą reformę programu studiów w zakresie taktyki, dużo więcej miejsca poświęcając omówieniu taktyki wielkich jednostek pancernych. Z jego inicjatywy utworzono w 1938 roku katedrę broni pancernej w WSW. W ten sposób Pułkownik (19 marca 1937 roku otrzymał awans do stopnia pułkownika) udowodnił, iż był nowocześnie myślącym oficerem, świadomym wielkiej roli wojsk pancernych w przyszłej wojnie. Jednocześnie został redaktorem naczelnym „Przeglądu Piechoty”, członkiem komitetu redakcyjnego „Księgi chwały piechoty”. brał też udział w pracach sekcji psychologii wojskowej Towarzystwa Wiedzy Wojskowej W połowie czerwca 39 roku został odkomenderowany do kierowania zespołem planującym budowę fortyfikacji stałych, zamykających przejście przez przełęcze karpackie. Do początku sierpnia 1939 roku udało mu się jedynie opracować projekt umocnień w Beskidzie Wschodnim. W połowie sierpnia jego zespół został rozwiązany, a oficerowie otrzymali liniowe przydziału. On sam w momencie wybuchu wojny z Niemcami pozostał bez przydziału. Pułkownik Porwit odegrał znaczącą rolę podczas obrony Warszawy w 1939 roku, co wykorzystał po wojnie podczas swych badań nad historią wojny z Niemcami we wrześniu 1939 roku.. Dopiero w nocy z 2 na 3 września 1939 roku Pułkownik został oficerem do zleceń przy Naczelnym Wodzu. Bardzo szybko zdał sobie sprawę z nieuchronnej klęski – system łączności między Naczelnym Wodzem a poszczególnymi armiami był archaiczny, niedostosowany Syso szybkiego tempa działań w wojnie manewrowej. Nie było możliwe opracowanie aktualnego obrazu sytuacji na froncie, co praktycznie uniemożliwiało Rydzowi dowodzenie. Wobec przełamania frontu pod Częstochową oraz pod Mławą, pojawiała się groźba dla Warszawy. Płk. Tadeusz Tomaszewski – szef sztaby organizowanego w pośpiechu Dowództwa Obrony Warszawy, zaproponował Porwitowi włączenie się do przygotowań do obrony stoicy. Szefa Sztabu NW gen. Wacław Stachiewicz, mimo początkowego oporu, zgodził się na przeniesienie Pułkownika, który oficjalnie 7 września dołączył do Dowództwa Obrony Warszawy. Sytuacja była już wtedy bardzo napięta – spodziewano się szybkiego uderzenia niemieckiego XVI korpusu pancernego na stolicę. „Od godzin wieczornych – pisał po latach – pracowaliśmy z gen. Czumą i płk. Tomaszewskim we trójkę w permanencji. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jest „za pięć dwunasta” i staraliśmy się wykorzystać pozostałe godziny jak najwydajniej”. Na wniosek Pułkownika utworzono z nowo sformowanego 360 pp drugi rzut obrony. Jednocześnie Porwit musiał zająć się rozbitkami z Armii „Łódź”, którzy zaczęli szerzyć nastroje panikarskie. Dnia 8 września 1939 roku w momencie ataku niemieckiego na Warszawę, siły polskie zgrupowane w mieście liczyły w sumie 16 batalionów, z czego 7 było jednostkami zaimprowizowanymi, które głównie rozmieszczono na zachodnim brzegu Wisły. Po poprzednich zwycięstwach Niemcy nie podziewali się oporu, stąd zdecydowana obrona Warszawy bardzo ich zaskoczyła i przyczyniła się do poniesienia znacznych strat. Najpoważniejsza sytuacja miała miejsce w okolicy ul. Grójeckiej, gdzie Niemcom udało się przełamać polską obronę. W tej sytuacji na Ochotę został wysłany płk. Porwit, który powstrzymał w rejonie pl. Narutowicza cofający się żołnierzy II baonu 41 pp, a następnie przystąpił do likwidacji niemieckich punktów oporu w okolicznych domach. Pułkownik nakazał sformułowanie specjalnych grup szturmowych, które do 10 września oczyściły teren z Niemców. Odtworzono jednocześnie na całej długości dotychczasowy system obrony. Zdaniem Pułkownika Niemcy popełnili zasadniczy błąd rzucając jedną samotną 4 dywizję pancerną na polskie pozycje, zamiast uderzyć siłami całego korpusu. Ponadto Niemcy obrali zły kierunek natarcia – winni atakować w rejonie Sielce-Czerniaków-Łazienki-Powiście, gdzie obszar był słabiej zabudowany, przez co dogodniejszy dla atakujących czołgów. Po dokonanej inspekcji Pułkownik nakazał wzmocnienie obrony na tym odcinku oraz usprawnienie systemu komunikacji miedzy poszczególnymi punktami oporu. Dalsze niemieckie natarcie na Warszawę zostało powstrzymane rozpoczęciem się bitwy nad Bzurą. Dnia 10 września 1939 roku obrona Warszawy została podzielona dwa odcinki – wschodni (Praga) i zachodni. Dowództwo wschodniego odcinka objął płk. Julian Janowski, zachodniego płk. Porwit, pod którego dowództwem znalazło się 12 batalionów piechoty, 8 baterii artylerii lekkiej, 2 kompanie lekkich czołgów, 2 zmotoryzowane kompanie działek przeciwpancernych oraz dwa dywizjony artylerii ciężkiej. W sumie Pułkownik dowodził siłami stanowiącymi równowartość przedwojennej dywizji piechoty. Liczebność jego sił stopniowo wzrastała wraz napływem nowych oddziałów do stolicy, tak że 14 września liczyły one ponad 17 tysięcy żołnierzy, a artyleria posiadała 49 dział 75 mm oraz 36 dział ciężkich (armaty 105 mm oraz haubice 155 mm). W ciągu kilku dni udało się zgromadzić liczną i dobrze uzbrojoną załogę. Wobec słabości niemieckich wokół Warszawy oraz znacznego wzrostu liczebności polskich jednostek w stolicy ( w połowie września w sumie 38 batalionów), chwilowo bezużytecznych, w Dowództwie Obrony Warszawy powstał plan wydzielenia z załogi części sił i wysłania ich na pomoc gen. Kutrzebie. Zamierzano zgromadzić od 12 do 18 (w zależności od wersji planu) batalionów piechoty wzmocnionych przez 3 dywizjony artylerii oraz resztę posiadanych czołgów i skierować je w rejonie Pruszkowa, w celu stworzenia silnej, wysuniętej, samodzielnej placówki. Dowódcą tego ugrupowania miał zostać płk. Porwit. Rozkaz rozpoczęcia operacji wydany 17 września przez gen. Czumę, został jednak anulowany przez gen. Rómmla, który jako formalny dowódca armii „Warszawa” był bezpośrednim przełożonym gen. Czumy. Zamiast operacji płk. Czumy doszło do lokalnego natarcia trzech batalionów pod dowództwem ppłk. Leopolda Okulickiego. Jeszcze 12 września Gen Rómmel, niesławny dowódca armii „Łódź”, zapewniał gen. Kutrzebę, że przyjdzie mu z pomocą. Po kilku dniach odwołał wspomniany rozkaz swego podwładnego, uważając, iż bitwa pod Bzura była przegrana a operacja płk. Porwita skazana na porażkę. Decyzji Rómmla bronił jedynie jego szef sztabu płk. Aleksander Pragłowski (b. szef sztabu armii „Łódź”, który wraz z generałem opuścił swoich żołnierzy i uciekł do Warszawy). Płk. Porwit uważał, iż podstawowym zadaniem operacyjnym armii „Warszawa” było udzielenie pomocy gen. Kutrzebie, a wobec nikłych sił przeciwnika osłabienie obrony stolicy nie wpłynęłoby na los walk o miasto. Jeszcze ostrzej krytykował Rómmla płk. Tomaszewski nazywając dowódcę armii „Warszawa” kapitulantem. Po pokonaniu wojsk gen. Kutrzeby, 22 września Niemcy wznowili atak na stolicę. Nauczeni przykrym doświadczeniem z poprzedniego szturmu Niemcy zgromadzili silną artylerię i rozpoczęli intensywny ostrzał miasta, przeprowadzając równocześnie naloty bombowe, których celem było zniszczenie elektrowni, gazowni, stacji filtrów, wodociągów, sieci telefonicznej, aby całkowicie sparaliżować życie w mieście. Szturm rozpoczął się 26 września, Niemcy nacierali – co przewidział Pułkownik - od strony południowej i południowo-zachodniej. Pomimo zdecydowanej przewagi zdołali zająć jedynie fort czerniakowski, jednak podstawowym problemem obrońców było wyczerpanie się zapasów amunicji. W tej sytuacji gen. Rómmel zebrał radę Wojenną, która zadecydowała o kapitulacji stolicy. Za udział w obronie Warszawy płk. Porwit zosta odznaczony orderem Virtuti Militari. Bezpośrednio po tej decyzji gen. Michał Karaszewicz-Tokarzewski zaproponował płk. Porwitowi objęcie stanowiska zastępcy w tworzonej Służbie Zwycięstwa Polski, jednak ten odmówił uważając, iż powinien pójść do niewoli. Pułkownik przebywał kolejno w Oflagu IX B w Konigstein, Oflagu VII A w Murnau, Oflagu X C w Lubece, Oflagu VI B w Dossel, gdzie ostatecznie 1 kwietnia 1945 roku został wolny po jego zajęciu przez wojska amerykańskie. Po wyzwoleniu Pułkownik został przyjęty do Polskich Sił Zbrojnych, jako zastępca szefa opieki nad żołnierzem. Po przyjeździe do Londynu został członkiem, powołanego przez gen. Kutrzebę, zespołu prowadzącego badania nad kampanią 1939 roku, który przekształcił się w Komisję Historyczną Sztabu PSZ. Współpraca z Generałem nie trwała długo, gdyż Kutrzeba wkrótce ciężko zachorował, a w 1947 roku zmarł. W listopadzie 1946 roku płk. Porwit wraz z synem – Krzysztofem, żołnierzem AK i uczestnikiem powstania warszawskiego powrócił na statku „Marine-Raven” do Polski, gdzie przebywała jego żona. Władze komunistyczne nie zezwoliły na jego powrót do wojska, przenosząc go do rezerwy. W latach 1947-1950 pracował w Wydawnictwie „Czytelnik”, skąd zostaje jednak zwolniony. Po kilku miesiącach bezskutecznego poszukiwania pracy znalazł zatrudnienie w Państwowym Wydawnictwie Technicznym, gdzie spędził 17 lat, pracując nad Wielkim słownikiem technicznym rosyjsko-polskim i jego polsko-rosyjskim odpowiednikiem. Po październiku 1956 roku nawiązał współpracę z Wojskową Akademia Polityczną i Towarzystwem Miłośników Historii, zajmując się problematyką wojny 1939 roku. Zredagował wspomnienia gen. Kutrzeby „Bitwa nad Bzurą” i poprzedził jej swoim wstępem. W 1959 roku ukazało się pierwsze wydanie „Obrony Warszawy 1939 r.”, wznawianej jeszcze kilka razy. Praca stanowi twórcze połączenie wspomnień autora z analizą naukową obrony stolicy, przedstawioną na tle działań na całym froncie. Następnie rozpoczął pracę nad swoim najważniejszym dziełem „Komentarzami do polskich działań obronnych 1939 roku”. Pisał je sam, z niewielką pomocą żony, gromadząc latami materiały archiwalne i wspomnieniowe. Dokonał w nich syntetycznego zestawienia oraz analizy i oceny wszystkich działań wojsk polskich w czasie tej kampanii. Pułkownik podkreślał fakt niedoceniania w przedwojennej Polsce roli sztabu generalnego. Bardzo surowo ocenił plan operacyjnego (plan „Z”) rozwinięcia sił polskich, przede wszystkim niepotrzebną obronę granic na ich całej bardzo znacznej długości. Stworzono – jego zdaniem – nadmierną liczbę (12) słabych związków operacyjnych, nie powołując frontów, co utrudniło – szczególnie przy słabości systemu łączności - dowodzenie całością sił Naczelnemu Wodzowi. Sam zaproponował odmienne rozwiązanie – stworzenie czterech silnych (8-12 dywizji) armii pierwszego rzutu oraz jednej odwodowej (5 dywizji). Armie pierwszego rzutu powinny zostać rozmieszczone na czterech, przewidywanych przez Marszała Śmigłego, głównych kierunkach niemieckiego uderzenia. Propozycję tę pozytywnie ocenił gen. Skibiński uznając, iż była bardziej funkcjonalna niż plan „Z” - silne polskie zgrupowania mogłyby zadać Niemcom znacznie większe straty oraz utrudnić prowadzenie śmiałych działań ofensywnych. Dowodzenie całością sił byłoby w takim wypadku łatwiejsze, w tym przeprowadzenie skoordynowanego odwrotu. „Komentarze” były i nadal są nowatorskim spojrzeniem na wojnę 1939 roku. Dziełem przekraczającym możliwości jednego człowieka, który jednak dokonał tego z poczucia obowiązku, pragnąc zainspirować innych badaczy do kontynuowania jego pracy. Ostatnia jego praca, autobiografia zatytułowana „Spojrzenia poprzez moje życie” ukazała się w 1986 roku. 26 kwietnia 1986 roku płk. Marian Porwit umiera i zostaje pochowany 2 maja na Cmentarzu Komunalnym w Warszawie. W pogrzebie obok rodziny wzięli udział jego dawni towarzysze broni, podwładni oraz wychowankowie z Wyższej Szkołach Wojennej.
Wybrana literatura:
M. Porwit – Spojrzenie poprzez moje życie
M. Porwit – Obrona Warszawy 1939 r.
M. Porwit – Komentarze do polskich działań obronnych 1939 roku
Polskie Siły Zbrojne w II wojnie światowej
W. Stachiewicz – Przygotowania wojenne w Polsce 1935-1939
T. Kutrzeba – Bitwa nad Bzurą
O przewrocie majowym 1926 roku. Opinie świadków i uczestników
Obrona Warszawy 1939 r. we wspomnieniach
M. Romeyko- Przed i po maju
J. Rómmel – Za honor i ojczyznę
Godziemba's blog
Mutacje po in vitro Z prof. Stanisławem Cebratem, kierownikiem Zakładu Genomiki Uniwersytetu Wrocławskiego, rozmawia Mariusz Bober Rząd PO - PSL nie rezygnuje z przeforsowania w Sejmie ustawy o in vitro. Nie wiadomo jeszcze dokładnie, czy w wersji Jarosława Gowina, czy poseł Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Jak powinny wyglądać regulacje? - Dla mnie nie ma znaczenia, kto jest autorem projektu i do jakiej partii należy. Dyskusję nad jakimkolwiek projektem należy prowadzić w sposób merytoryczny, zastanowić się nad samym projektem, a w zasadzie jego przedmiotem, a nie przekonaniami jego autora. We Francji po wygranych wyborach prezydenckich przez Fran÷ois Hollande´a prawdopodobnie zostaną zliberalizowane przepisy w dziedzinie in vitro. Ale tam słychać głosy uczonych, że politycy powinni poznać prawdę o in vitro. A u nas - czy chcą? Przy ocenie zapłodnienia in vitro uciekamy się często do kryteriów natury moralnej, etycznej, a także religijnej, odwołując się do tego, czy ktoś wierzy, czy nie, i to właśnie staje się podstawą naszej oceny lub naszego stanowiska. Jeśli zaś spojrzymy na in vitro jak na biologiczny eksperyment wykonywany na człowieku, to powinniśmy być mu przeciwni przede wszystkim ze względu na właśnie biologiczne jego skutki. W moim przekonaniu, zapłodnienie in vitro powinno być zabronione z powodów biologicznych, nie mam, więc powodów, aby popierać którykolwiek z proponowanych projektów.
Lewicowi samorządowcy z różnych miast Polski chcą na in vitro zbić kapitał polityczny, proponując finansowanie procedury przez samorządy. Jak Pan ocenia takie działania w sytuacji, gdy brakuje pieniędzy na utrzymywanie szpitali? - Chciałbym podkreślić, że in vitro nie powinno być rozpatrywane w kategoriach politycznych, choć w Polsce każda niemal dziedzina jest upolityczniona, nad czym bardzo boleję. U nas takiego zapłodnienia dokonuje się bez jakiejkolwiek analizy kosztów tego procederu i faktycznie ponosi je społeczeństwo. Ktoś powie, że to osoby decydujące się na nią płacą za jej przeprowadzenie. Ale koszty leczenia schorzeń powstałych na skutek lub po in vitro ponosi społeczeństwo. Profesor Janusz Gadzinowski [kierownik Katedry i Kliniki Neonatologii Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu, wojewódzki konsultant ds. neonatologii w Wielkopolsce - red.] powiedział kiedyś wprost: Jeśli władze Polski decydują się na wprowadzenie in vitro, to muszą liczyć się ze zwiększeniem kosztów funkcjonowania oddziałów ginekologiczno-położniczych i neonatologicznych. Już samo przyjęcie porodu od kobiety po in vitro kosztuje trzykrotnie więcej niż po poczęciu naturalnym. Koszty te poniesie służba zdrowia. Patrząc na problem tych kosztów, należy się zastanowić, dlaczego są one wyższe. Jeżeli zwolennicy in vitro twierdzą, że ta procedura nie jest obciążona ryzykiem, to jak można wytłumaczyć ich wzrost po in vitro? Wniosek jest prosty - ciąże po in vitro są związane ze zwiększonym ryzykiem zaburzeń ich biologicznego przebiegu. To są tzw. ciąże wysokiego ryzyka, więc również ich koszty są wyższe. Po in vitro częściej rodzą się wcześniaki, dzieci z niską masą urodzeniową i kilkadziesiąt razy częściej zdarzają się (!) ciąże mnogie. Ale wraz z rozwojem dziecka, już po jego urodzeniu, te koszty mogą jeszcze szybciej rosnąć ze względu na zwiększone prawdopodobieństwo wystąpienia wad genetycznych. Gdy mówimy o tym, podnosi się krzyk zwolenników tej procedury. Ale to tylko pokazuje, jak funkcjonuje lobby popierające in vitro.
Chcą zakrzyczeć słabość swoich argumentów, bo chodzi o wielkie pieniądze? - Ogromne. A w przypadku legalizacji in vitro i jego umieszczenia na liście procedur refundowanych, tych pieniędzy będzie jeszcze więcej, bo będą napływały i z NFZ, i od klientów. Jest to trochę podobne do sytuacji firm farmaceutycznych, które walczą o umieszczenie swoich medykamentów na liście leków refundowanych.
Dlaczego placówki służby zdrowia nie reagują na plany wprowadzenia in vitro? - Już widoczny jest opór wśród pediatrów w Polsce, a myślę, że wkrótce będzie on jeszcze silniejszy. Mam nadzieję, że niebawem do grona przeciwników in vitro dołączą też firmy ubezpieczeniowe, gdy zorientują się, że muszą ponosić koszty leczenia poczętych w ten sposób dzieci z wadami wrodzonymi. Należy jednak zaznaczyć, że wiele defektów może się ujawnić dopiero w następnych pokoleniach, tego nawet firmy ubezpieczeniowe nie dostrzegą. Problemem jest również to, że procedura in vitro jest stosunkowo prosta i należy ją lokować bardziej po stronie biznesu, i to doraźnego biznesu, niż nauki czy medycyny. W nauce są dziedziny, które można by porównywać z technologiami in vitro, w których dyskusja toczy się bardzo rzetelnie. Przykładem są np. terapie genowe. Są one niezwykle trudne. Znany jest przypadek człowieka, którego poddano takiej terapii, choć mógłby żyć bez niej, tyle, że odczuwając pewne dolegliwości. Po zastosowaniu tej terapii zmarł. Cały świat mówił wtedy o tym. Tymczasem w przypadku in vitro, które jest relatywnie prostą, choć ryzykowną procedurą, mamy zupełnie inną sytuację. W wyniku zastosowania tej metody urodziło się na świecie ok. 4 mln ludzi, i nie bardzo wiadomo, jaki jest ich status zdrowotny. A mogłoby się wydawać, że in vitro i terapia genetyczna to w gruncie rzeczy podobne procedury. Mało tego, in vitro nie różni się istotnie od metod wytwarzania organizmów modyfikowanych genetycznie (GMO). Wytwarzanie takich organizmów jest ściśle regulowane prawnie, in vitro - nie. W polskich przepisach znajduje się nawet sformułowanie, że jeżeli mówimy o GMO, to chodzi o organizmy "inne niż człowiek", to znaczy, że ktoś zauważył, iż nie ma tu istotnej różnicy.
W Polsce celowo ukrywa się informacje o skutkach stosowania zapłodnienia pozaustrojowego? - Powiedziałbym raczej, że celowo nie prowadzi się takich badań. Dotyczy to zresztą nie tylko Polski. Wydaje się czymś oczywistym, że powinno się śledzić rozwój wszystkich dzieci (można już powiedzieć - i dorosłych ludzi) urodzonych po in vitro. Mielibyśmy wtedy bardzo dobre, rzetelne statystyki dotyczące ich stanu zdrowia i statusu genetycznego. Tymczasem żeby dowiedzieć się czegoś na temat częstości występowania defektu po in vitro, należy zebrać grupę wszystkich chorych na daną chorobę i sprawdzić, kto z nich urodził się po in vitro. Takie badania statystyczne są bardzo niewiarygodne, ponieważ sposób poczęcia nie jest jawny.
Jakie ryzyko niesie rozpowszechnienie in vitro, jeśli chodzi o dalszy rozwój społeczeństwa? Czy nie pojawia się ryzyko kazirodztwa i jakie to może mieć konsekwencje? - Jeżeli ktoś twierdzi, że in vitro jest bezpieczną procedurą, niosącą ryzyko urodzenia dziecka z defektem genetycznym nie większym niż po naturalnym poczęciu, to po prostu kłamie. I nie trzeba odwoływać się tutaj do statystyk, do których można mieć bardzo krytyczny stosunek. Wystarczy rozważyć oczywiste prawa biologiczne. In vitro proponuje się między innymi w przypadkach, gdy mężczyzna produkuje bardzo mało plemników. Zresztą proponuje się wtedy bezpośrednie wstrzyknięcie plemnika do komórki jajowej. Pytanie: z jakiego powodu mężczyzna nie produkuje plemników? Odpowiedzi może być wiele. Pierwsza: ponieważ ma genetyczny defekt w chromosomie Y. Jeżeli dzięki in vitro urodzi mu się syn, to z całą pewnością będzie on bezpłodny. Druga możliwość: bo doszło do tak zwanej zrównoważonej aberracji chromosomowej w jego informacji genetycznej. Chociaż taki mężczyzna jest zupełnie zdrowy, to natura w takich przypadkach blokuje możliwość powstawania gamet (w tym przypadku plemników), żeby wyeliminować możliwość urodzenia dziecka z ciężkim defektem genetycznym. In vitro przełamuje tę barierę. Trzecia możliwość: mężczyzna cierpi na łagodną postać mukowiscydozy, blokującej rozwój nasieniowodów. Plemniki są produkowane, ale nie pojawiają się w ejakulacie. W tym przypadku każde jego dziecko będzie mieć w swoim genomie defektywny gen odpowiedzialny za mukowiscydozę. Jeżeli od matki uzyska drugi defektywny gen, to będzie ono cierpieć na tę chorobę, być może już w postaci śmiertelnej. W naszej populacji jedna matka na 25 jest właśnie nosicielką takiego defektu. Takich barier jest wiele, o wielu z nich prawdopodobnie nie mamy nawet pojęcia - in vitro je łamie, a skutki tego po prostu muszą się negatywnie odbić na strukturze genetycznej dzieci. Problem możliwości kazirodztwa jest często podnoszony przez przeciwników in vitro, ale myślę, że jest on przerysowany.
Na świecie ujawniane są nowe informacje na temat skutków in vitro? - W USA wykonuje się tego rodzaju badania statystyczne na dość dużych grupach ludzi, zwykle jednak dotyczą one jedynie informacji na temat samego "sukcesu" urodzenia, a nie statusu zdrowotnego noworodka. Zasadniczo na świecie nie przeprowadza się pełnych, rzetelnych badań prospektywnych, a więc opartych na zbieraniu danych o życiu dzieci poczętych tą metodą od urodzenia po zgon. Mimo to znany jest już fakt, że więcej dzieci z defektami genetycznymi rodzi się po in vitro. Notuje się np. niemal 10-krotny wzrost zachorowań na retinoblastomę, czyli siatkówczaka (postać sporadyczną, która nie jest skutkiem odziedziczenia defektywnego genu od któregoś z rodziców). Jest to prawdopodobnie skutek mutacji z powodu zastosowania procedury in vitro. Tak duży wzrost częstości mutacji na dłuższą metę jest zabójczy dla populacji, która nie zniesie takiego "obciążenia" genetycznego.
W opublikowanej wraz z córką prof. Małgorzatą Cebrat książce pt. "Człowiek przejrzysty, czyli jego problemy z własną genetyką" ostrzega Pan też przed stosowaniem metod eugeniki przy in vitro poprzez dobieranie cech "zamawianego" dziecka... - Podczas tej procedury można wybierać zarodki i badać je przed implantacją, aby wybrać ten o cechach pożądanych przez rodziców. To jest niebezpieczne. Są dwa aspekty tego problemu. Po pierwsze, ludziom wydaje się, że wiedzą, jakie cechy dziecka trzeba wyeliminować. Tak samo uważali nasi przodkowie kilkaset lat temu. W okresie międzywojennym hasła eugeniki były często podnoszone, i to przez naukowców. Twierdzili oni, że wiedzą, co jest złe, i że należy to eliminować (na przykład chorych na gruźlicę lub epilepsję). Ale ocena wartości genów wcale nie jest taka jasna i oczywista. I tu jest drugi ważny aspekt. Zdarza się, bowiem, że w pewnych naturalnych okolicznościach defekt genetyczny tylko jednego z dwóch alleli u danego człowieka może być korzystny dla niego i wręcz umożliwić mu przeżycie. Znamy wiele takich przypadków.
In vitro jest, więc współczesną wersją mitu o panowaniu człowieka nad naturą, ujarzmienia własnego organizmu? - Jest narzędziem pozwalającym na wprowadzenie w życie różnych innych procedur eugenicznych, gdy tylko ktoś przekona daną osobę czy nawet całe społeczeństwo, że warto wyeliminować jakąś cechę organizmu, którą uzna się za defekt genetyczny albo, która będzie po prostu niemodna. Rzeczywiście poprzez in vitro łatwiej to zrobić, nie wspominając o tym, że jest ono także furtką do klonowania człowieka. Jednak to jeszcze nie wszystkie problemy wywoływane przez in vitro...
Jakie jeszcze pociąga za sobą skutki? - Zakłóca mechanizm piętnowania rodzicielskiego (ang. Imprinting). Podczas procedury in vitro może zmienić się profil aktywności genów, tak, że "nie pamiętają" pochodzenia - czy są od matki, czy od ojca. Te błędy zdarzają się po in vitro do 10 razy częściej niż po naturalnym poczęciu. Może to prowadzić do częstszego występowania wad rozwojowych, włącznie z powstawaniem nowotworów. Prócz tego mogą im towarzyszyć inne wady genetyczne wywołujące określone choroby. Fakt powstawania takich błędów znany jest biologom zajmującym się hodowaniem komórek macierzystych i uprzykrza im bardzo życie. Uprzykrza też życie w technologiach reprodukcji in vitro bydła i... myszy laboratoryjnych. Nie jest to, więc coś nieznanego i byłoby dziwne, gdyby technologie in vitro u ludzi nie stykały się z tym problemem.
Zalegalizowanie zapłodnienia pozaustrojowego oznaczałoby otwarcie prawdziwej puszki Pandory?
- Tak może się stać, zwłaszcza, że zachłanność firm z tej branży jest bardzo duża. Niedawno uczestniczyłem w konferencji naukowej, na której pewna badaczka z Australii zaprezentowała wyniki pozyskiwania komórek jajowych z... dzieci poddanych aborcji. Najdroższym elementem w in vitro jest, bowiem komórka jajowa. U kobiety, która chce się poddać tej procedurze, trzeba ich produkcję indukować hormonalnie, co jest niebezpieczne dla zdrowia, ale można też je kupić za kilka tysięcy dolarów. W trakcie hodowania komórek jajowych w laboratorium prawdopodobieństwo zakłócenia mechanizmu piętnowania jest zupełnie nie do oszacowania. Gdy wyraziłem swoją wątpliwość, okazało się, że tego problemu w ogóle nie rozważano w czasie planowania i wykonywania badań. Proszę sobie wyobrazić, co mogłoby się stać, gdyby dyktator pokroju Hitlera dysponował takimi technologiami reprodukcji człowieka, łącznie z produkcją komórek jajowych? Wówczas potencjał technologiczny do tworzenia "rasy panów" byłby niemal nieograniczony.
Dziękuję za rozmowę.
Emerytalne alibi prezydenta Kandydat na prezydenta Bronisław Komorowski podczas zwycięskiej dla siebie kampanii prezydenckiej w debacie z Jarosławem Kaczyńskim deklarował, że nie widzi potrzeby podnoszenia wieku emerytalnego. Co się zmieniło? Teraz, już, jako prezydent, Komorowski niemal w przededniu złożenia swojego podpisu pod ustawą o wydłużeniu wieku emerytalnego na siłę szuka usprawiedliwienia faktycznej zmiany stanowiska, dołączając tym samym do manipulującego społeczeństwem rządu.
Za chwilę będziemy świadkami ostatniego aktu podnoszenia wieku emerytalnego w Polsce. Po podstępnym (gdyż rządzący nie zapowiadali przed wyborami wydłużenia czasu pracy przed emeryturą) wprowadzeniu do realizacji projektu podniesienia wieku emerytalnego, przeprowadzeniu w tej sprawie karykaturalnych konsultacji społecznych (te najistotniejsze koalicja rządząca zorganizowała sama ze sobą) i błyskawicznym trybie prac nad ustawą emerytalną w parlamencie - efekt prac rządu trafił do podpisu na biurko Bronisława Komorowskiego. Pan prezydent dbający o obywateli swojego kraju, bo, jak mówił w poniedziałek w wywiadzie z Tomaszem Lisem w TVP2, "chodzi o ludzi, a nie o same reformy" - się zastanawia. Nie wiadomo jednak, nad czym. Podczas swojej zwycięskiej kampanii prezydenckiej jasno zadeklarował w czasie telewizyjnej debaty ze kontrkandydatem: "W Polsce nie ma potrzeby podnoszenia wieku emerytalnego. Można stworzyć możliwość wyboru, np. łączenie z wyższą emeryturą. Nic na siłę". Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że w czerwcu 2010 roku - gdy padły te słowa - kandydat na prezydenta Bronisław Komorowski nie kłamał, lecz wyrażał swój faktyczny pogląd, co do wieku przechodzenia na emeryturę. Dziś sytuacja się zmieniła. Kandydat został już prezydentem, a szef jego partii pozostaje premierem, i to on rozdaje karty, i jego trzeba słuchać. Bronisław Komorowski dawał w poniedziałek do zrozumienia, "że się zastanawia", a jako prezydenta nikt nie ma prawa w procesie podejmowania suwerennej decyzji pospieszać go ani opóźniać. Komorowski już jednak przystąpił do uprzedzania tego, co zrobi, jednocześnie przekonując, iż podjęta decyzja nie stanie w sprzeczności z deklaracją z kampanii wyborczej. Zaznaczył, że ustawę emerytalną jest mu łatwiej zaakceptować. - Bo znalazły się w niej zapisy, które dają Polakom prawo wyboru, a o tym mówiłem w czasie kampanii prezydenckiej i potem - że optymalną wersją zmiany w systemie emerytalnym byłaby taka zmiana, która by dawała Polakom prawo do wyboru. Mają Polacy prawo do wyboru. Można iść wcześniej na emeryturę słabszą albo później, ale na lepszą. To jest to, o co zabiegałem - mówił w TVP prezydent Komorowski. Nie chciał jednak zauważyć, że Polacy faktycznie tego wyboru nie mają. Nikt, bowiem o zdrowych zmysłach, będąc w pełni sił i nie mając zapewnionych innych źródeł dochodu, nie zdecyduje się na przejście na tę tzw. częściową, wcześniejszą emeryturę. Jej konstrukcja sprawia, bowiem, że przeciętny emeryt praktycznie nie będzie się w stanie samodzielnie z emerytury częściowej utrzymać - wynosić ma ona połowę kwoty wyliczonej na dany moment emerytury. Z przejścia na wcześniejsze świadczenie "skorzystają”, co najwyżej jedynie przymusowi ochotnicy, którzy ze względu na stan zdrowia nie będą w stanie dłużej pracować, bądź ci, którzy nie będą chcieli pracować, ale mający źródło utrzymania. Niestety, trudno oczekiwać, by niedomagającym kwota świadczenia wystarczyła na miesięczne wydatki na leki. O wyborze byłoby można mówić w sytuacji, gdyby można było przejść na pełną emeryturę według dotychczasowego wieku emerytalnego. Ci natomiast, którzy są w stanie i chcą dalej pracować, mogliby to robić, gromadząc tym samym swój kapitał na wyższe świadczenie w przyszłości.
Warto przy tym zaznaczyć, że choć dla mężczyzn wiek możliwego przejścia na ten zasiłek przedemerytalny utrzymano na poziomie "starego" wieku emerytalnego, to dla kobiet ustalono go wcale nie na 60 lat, lecz na 62 lata. Tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Dlaczego rząd zdecydował się na wprowadzenie tzw. instytucji emerytury częściowej? Wcale nie, dlatego, by społeczeństwu zrobić lepiej, wprowadzając jakieś zabezpieczenia społeczne dla tych, którzy nie będą w stanie pracować do 67 roku życia. Te są faktycznie iluzoryczne. Zrobił to dla samego siebie i własnej propagandy - by Donald Tusk z Waldemarem Pawlakiem mogli mydlić społeczeństwu oczy, opowiadając o rzekomej trosce i zabezpieczeniu społecznym, aby teraz prezydent Komorowski miał alibi do złożenia podpisu pod podniesieniem wieku emerytalnego i mógł opowiadać, że się zgadza, "bo w ustawie jest prawo wyboru". I dla wszystkich parlamentarzystów, którzy podnieśli rękę za wyższym wiekiem emerytalnym, aby mieli jakikolwiek argument dla wyborców w swoich okręgach - a nuż się nabiorą - za wyższym wiekiem emerytalnym, który uchroniłby tych posłów i senatorów przed natychmiastowym wywiezieniem na taczkach. Artur Kowalski
PiS zablokuje Chorwację? Totalna wojna polityczna Krasnodębski „Inną charakterystyczną cechą polskich mediów jest struktura własności typowa dla zdominowanego kraju peryferyjnego Tusk i oligarchia za nim stojąca już prowadzi wojnę totalną z polskim społeczeństwem. Nomenklatura II Komuny, aby złamać opór Polaków wykorzystuje polskie dzieci. II Komuna okradając podatkami drugi najciężej pracujący naród na ziemi każe mu patrzeć, jak co czwarte polskie dziecko, jak trzy i pól miliona małych Polaków żyje w nędzy. Zbrodnicza socjalistyczna ideologia II Komuny, jaką jest polityczna poprawność, z jej etatyzmem, drakońskimi podatkami doprowadziła do sytuacji, w której rząd III RP jest championem Europy w wpychaniu dzieci w obszar nędzy. Tusk i oligarchia II komuny prowadzi totalna wojnę ideologiczną, nie cofa się przed niczym, aby zniszczyć wolność słowa w Polsce, dzięki czemu reżimowe media będą mogły terroryzować propagandą społeczeństwo.Sprawa Telewizji Trwam jest najlepszym przykładem stosowania faszystowskich praktyk w Polsce. Propozycja Dorna, aby zablokować akcesje Chorwacji, jako formę walki z łamiącym prawa człowieka, wolność słowa, niszczącym wolności obywatelskie reżimem Tuska jest rozsądna. Nomenklatura II Komuny nie cofa się przed niczym w walce z opozycja..W celu stłumienia obchodów Święta Niepodległości ściągnęła bojówki niemieckich socjalistów.Teraz prowokuje bojówki rosyjskie, a może to być 100 tysięczną grupa, przeciwko opozycji. Tusk prowadzi wojnę totalną, czego najlepszym przykładem jest przejmowanie kontroli nad szkolnictwem, Przekształcanie szkół w miejsca o szczególnym nasileniu terroru ideologicznego, przekształcaniu ich w obozy prania mózgów polskich dzieci. Tusk realizuje kolejny sen niemieckiego socjalisty Hitlera, aby tak zaniżyć poziom nauki Polaków, aby jedynie, do czego się nadawali to zapełnienia fabryk niemieckich tanią nisko wykwalifikowaną siła roboczą. Obóz patriotyczny musi przyjąć do wiadomości, że w tej wojnie totalnej wypowiedzianej polskiemu społeczeństwu przez II Komunę musi stawić opór reżimowi wszelkimi możliwymi środkami. W pierwszej kolejności należy zlikwidować socjalistycznego, etatystycznego potworka, jakim jest KRRiT, łamiącego podstawowe prawa Polaków dowolności słowa i i integralnie związanego z tym pluralizmu mediów. Rzeczpospolita „Posłowie PiS i SP mogą nie poprzeć rozszerzenia UE, jeśli państwo nie zmieni polityki wobec TV o. Rydzyka Przyjęcie Chorwacji do Unii Europejskiej może stać się kartą przetargową w walce o przyznanie koncesji na nadawanie cyfrowe dla TV Trwam.”...”– Wolność mediów to jedna z fundamentalnych kwestii w całej Unii, dlatego uważam, że powiązanie sprawy dyskryminacji telewizji Trwam przez KRRiT z kwestią wyrażenia zgody na przyjęcie Chorwacji do wspólnoty jest jak najbardziej na miejscu – mówi „Rz" poseł PiS Andrzej Jaworski, jeden z członków komitetu SOS dla TV Trwam. Deklaruje, że będzie przekonywał swoich kolegów partyjnych do poparcia takiego rozwiązania. Przyłączenia się do inicjatywy nie wykluczają politycy Solidarnej Polski. – Są takie sytuacje, że po prostu nie ma wyjścia i trzeba sięgać po radykalne środki, by wymusić respektowanie zasady równości wobec prawa – mówi „Rz" poseł SP Bartosz Kownacki. Tym bardziej, że propozycja SOS dla TV Trwam jest twórczym rozwinięciem pomysłu, który w ubiegłym tygodniu zgłosił poseł tego ugrupowania Ludwik Dorn, apelując, by PiS i SP wspólnie zablokowały przystąpienie Chorwacji do UE w celu wywierania nacisku na Donalda Tuska.”.....(źródło)
„W światowych statystykach dzietności Polska zajmuje trzynaste miejsce od końca: 209 na 222 kraje świata – podaje Katolicka Agencja Informacyjna w specjalnym raporcie. „...” Obowiązujący w Polsce system podatkowy traktuje dzieci jak luksusową konsumpcję, na którą jest stać bardzo niewielu. Barierą powstrzymującą przed decyzją o dziecku jest obawa przed kosztami utrzymania i wychowania oraz lęk przed osunięciem się w obszar biedy.Dzieci - opodatkowany luksusNajbardziej zagrożone ubóstwem są w Polsce rodziny z trojgiem i więcej dziećmi, w których wychowuje się niemal 1/3 polskich dzieci. W warunkach skrajnego ubóstwa w 2010 roku żyło 4,2 % małżeństw z 2 dzieci i aż 24% z 4 i więcej dzieci na utrzymaniu! Europejski raport z czerwca 2009 r. wskazuje na polskie dzieci, jako najuboższe – wedle danych europejskich 26 % z nich jest zagrożonych ubóstwem. Są one aż 8 razy uboższe od niemieckich w relacji do średniego poziomu zamożności w swoim kraju! „....”(źródło)
Krasnodębski „ Inną charakterystyczną cechą polskich mediów jest struktura własności typowa dla zdominowanego kraju peryferyjnego. Część mediów należy do ludzi dawnego systemu lub takich, którzy dorobili się w niejasnych okolicznościach w pierwszych latach transformacji. Jest rzeczą oczywistą, że ludzienie będą szczególnie przyjaźnie nastawieni do idei lustracji politycznej czy majątkowej i nie będą szczególnie zachwyceni ostrą krytyką polskiej transformacji. Druga część należy do zagranicznych właścicieli, zwłaszcza niemieckich. To, że 80 proc. prasy należy do właścicieli z kraju sąsiedniego, którego interesy z natury rzeczy bywają rozbieżne z polskimi, należy ocenić, jako realne zagrożenie dla polskiej demokracji i suwerenności. Fakt, że w Polsce o czymś tak zupełnie oczywistym nie można w ogóle dyskutować, świadczy, że proces ograniczenia suwerenności, przynajmniej intelektualnej, postąpił już daleko. Rzeczywistość sprawi, że sprawy wizerunku zejdą siłą rzeczy na plan dalszy i wróci polityka. A wówczas powinniśmy także podjąć trud takiej prawnej regulacji struktury mediów, w tym między innymi ograniczenia roli korporacji zagranicznych, aby podobny upadek standardów, który zagraża naszej wolności politycznej, się znowu nie powtórzył. Albowiem to media powinny służyć polskiej demokracji, a nie polska demokracja mediom.” „..że także media prywatne i ich przekaz stanowią, co najmniej równie poważny problem dla polskiej demokracji. Tym poważniejszy, że ciągle jeszcze niewyartykułowany. Pojawia się pytanie – które w rozwiniętych demokracjach stawiane jest od dawna – czy konieczne są granice dla wolności mediów, bez których stają się one zagrożeniem dla wolności politycznej i równych praw obywateli. Czy nie znaleźliśmy się w sytuacji, gdy potrzebna stała się ingerencja państwa, regulująca działalność mediów, ograniczająca ich wolność, aby ochronić wolność obywateli oraz wolność Polski „...(więcej) Marek Mojsiewicz
Dr Nowaczyk o kłamstwie Osieckiego Dr Kazimierz Nowaczyk, ekspert zespołu Antoniego Macierewicza, zamieścił na swoim blogu na Niezalezna.pl wpis, w którym informuje, że Jan Osiecki - znany z łgarstw na temat katastrofy smoleńskiej - znów kłamie. Tym razem Osiecki stwierdził, że prof. Wiesław Binienda brał rzekomo udział w konferencji "Mechanika w lotnictwie", na której miał zostać "rozjechany walcem". Osiecki zamieścił swoje rewelacje na portalu Salon24.pl. Napisał m.in.:
Z dala od kamer, mikrofonów zebrali się fachowcy żeby dyskutować o lotnictwie na poważnej międzynarodowej konferencji. Grono ekspertów jest zacne, a poruszane tematy bardziej niż ciekawe, do tego jedna z sesji dotyczyła Smoleńska. Zatem nic dziwnego, że swojego szczęścia chciał spróbować prof. Binienda. Wielce wybitny i bardzo t(fu)rczy (powinno być przez wielkie tfu ;) ekspert Macierewicza wpadł wraz ze swoimi wyznawcami zwanymi w niektórych kręgach „naukowcami drugiego obiegu” ;) Niestety na zebranych jego teorie nie zrobiły wrażenia. A mówiąc dokładnie Binienda został rozjechany walcem przez ekspertów. (o ile wiem tu również nie podał pliku wsadowego do programu LS DYNA żeby każdy mógł powtórzyć słynną symulację i zobaczyć jak eksperyment został zaprojektowany). Po prostu nie zostawiono na nim suchej nitki, krytykując pseudonaukowe wymysły. [...]
Dr Kazimierz Nowaczyk zareagował w taki oto sposób: W związku z kłamstwami "dziennikarza" Jana Osieckiego na stronie głównej salon24.pl o obecności prof. Wiesława Biniendy na konferencji w Kazimierzu Dolnym, zamieściłem na swoim blogu oświadczenie:
Profesor Wiesław Binienda nie uczestniczył w XV Konferencji „Mechanika w lotnictwie” ani osobiście, ani w jakikolwiek inny sposób, ponieważ nie został na nią zaproszony, mimo że termin jego pobytu w Polsce był znany od dawna. W związku z tym domagam się usunięcia ze strony głównej wpisu dziennikarza Jana Osieckiego zawierającego kłamstwa na temat rzekomego udziału Biniendy w panelu dyskusyjnym i oszczerstwa wobec profesora Wiesława Biniendy. (...)
Dr Nowaczyk ma oczywiście rację. Program konferencji można sprawdzić TUTAJ.
Wpis Osieckiego to kolejna kompromitacja tego dziennikarza. Wcześniej bronił on zażarcie rosyjskiej wersji katastrofy w wyjątkowo groteskowy sposób. Tuż przed ujawnieniem treści stenogramów z kokpitu Tu-154, opracowanych przez naukowców z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych, Osiecki napisał:
Eksperci z Krakowa przypisali wszystkie wypowiedzi konkretnym osobom przebywającym w kokpicie Tu-154, który rozbił się 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku. Będzie, zatem wiadomo, co mówił Błasik, (choć nawet Miller musiał przyznać, że czytał wskazania wysokościomierza barometrycznego i mówił pilotom, co widzi za oknem – a wiec stał się członkiem załogi w ostatnich sekundach lotu). Będzie też dowód, że nie wpadł do kabiny pochwalić się zegarkiem ani zapytać pilotów nomen omen jak leci. Było oczywiście na odwrót. Ze stenogramów przygotowanych przez ekspertów z Krakowa wynika, bowiem, że nie ma żadnego dowodu na obecność gen. Błasika w kabinie pilotów. Niezalezna
Propaganda zamiast badań „Kontrolowany lot w ziemię” - taką przyczynę katastrofy smoleńskiej podał prof. Krzysztof Sibilski z Politechniki Warszawskiej. Jak stwierdził – „wiedział to od początku a w tym przekonaniu utwierdziły go raporty MAK i komisji Millera.” Stwierdzenie to padło w Kazimierzu Dolnym, podczas XV konferencji naukowej „Mechanika w Lotnictwie”. W jej trakcie miała miejsce dyskusja panelowa poświęcona katastrofie smoleńskiej, jednak, gdy doszło do omawiania wydarzeń z 10 kwietnia, konferencja straciła swój naukowy charakter.Wystąpienie dr Macieja Laska, zastępcy Jerzego Millera w Komisji Badania Wypadków Lotniczych, oparte było na wybiórczych danych, nagiętych tak, by udowodnić z góry założoną tezę. Z teorią MAK-Millera próbowała polemizować część naukowców obecnych na konferencji m.in. prof. Marek Czachor i prof. Piotr Witakowski. Proponowali oni spotkanie zespołów zajmujących się badaniem katastrofy i debatę nad różnymi hipotezami. Jednak dr Lasek i jego współpracownicy twierdzili, że badania prof. Biniendy, Nowaczyka i Szuladzinskiego, nie są oparte na ścisłych danych, ani na właściwej metodologii, i nie są warte dyskusji. Jak powiedział prof. Sibilski, np. badanie procesu uderzenia brzozy w skrzydło byłoby wyrzucaniem pieniędzy podatników? O dalekim od naukowego charakterze konferencji świadczy fakt, że główny referat na temat katastrofy organizatorzy powierzyli nie specjaliście od lotnictwa czy mechaniki, lecz… astrofizykowi. Chodzi o prof. Pawła Artymowicza, znanego z internetu, jako zażarty krytyk i osobisty przeciwnik prof. Biniendy i Nowaczyka, których na konferencję w ogóle nie zaproszono i w związku z tym nie było ich na konferencji w Kazimierzu. W tym kontekście szczególną uwagę warto zwrócić na kolejne manipulacje, których dopuścił się m. in. autor portalu S24.pl. Jeden ze zwolenników teorii „pancernej brzozy” i wytrwały propagator moskiewskiej wersji katastrofy Jan Osiecki zamieścił na S24 tekst pod tryumfalnym tytułem „Binienda rozjechany walcem”. Twierdzi w nim, że profesor Binienda… był obecny w Kazimierzu. Stwierdza: „Najlepszym dowodem potwierdzającym to, co się stało w Kazimierzu jest fakt, że żadne z mediów „drugiego obiegu” nie opisało występu Biniendy." Warto też zauważyć, że z odnowionej przez dr Laska teorii Komisji Millera zniknął też wątek nacisku na pilotów. Następca min. Millera nie śmiał nawet wymienić tym razem nazwiska gen. Błasika, którego jego komisja w ślad za MAKiem oskarżyła przecież w raporcie, jako ponoszącego rzekomo znaczną część odpowiedzialności za tragedię, gdyż miał wywierać na pilotów presję przez swą obecność w kokpicie. Lasek przyznał, że z meldunku szefowej pokładu kilka minut przed katastrofą „Pokład gotowy” wynika, że wszyscy pasażerowie siedzieli na swoich miejscach i mieli zapięte pasy. Artur Dmochowski
O wnioskach z lekcji 4 czerwca Siły niepodległościowe doszły do władzy po 1989 r. dwukrotnie: w 1992 r. oraz gdy premierem był Jarosław, a prezydentem Lech Kaczyński. Zatem łącznie na 23 lata było to zaledwie 20 miesięcy. Pozostały czas to rządy obozu okrągłego stołu – mówi Antoni Macierewicz, minister spraw wewnętrznych w rządzie premiera Jana Olszewskiego, w rozmowie z Arturem Dmochowskim. Od „nocnej zmiany”, czyli obalenia rządu Jana Olszewskiego, minęło 20 lat. Wyrosło nowe pokolenie. Jak zmieniła się Polska? Czy w naszej obecnej sytuacji jest więcej podobieństw czy różnic w porównaniu do tamtego czasu? Źródeł wydarzeń z 4 czerwca 1992 r., które doprowadziły do zamachu na rząd premiera Jana Olszewskiego, szukać trzeba wcześniej: przy okrągłym stole i w zmianach gospodarczych, które najlepiej symbolizuje nazwisko Leszka Balcerowicza. To w latach 80 wytworzył się układ sił politycznych i gospodarczych, który walkę Solidarności chciał wykorzystać dla przekształcenia PRL w PRL bis. Tym planom przeciwstawił się nurt niepodległościowy. Udało się nam, niestety na krótko, uzyskać władzę w 1992 r. i gdyby tylko ugrupowania, które prezentowały się wówczas publicznie, jako „solidarnościowe”, stanęły rzeczywiście na gruncie programu niepodległościowego, to niewątpliwie w tamtym czasie można było jeszcze odwrócić kartę i rozpocząć rozwój Polski bez garbu komunistycznego. Potencjał społeczny do takich działań niewątpliwie istniał. Jednak z drugiej strony stopień dezinformacji społeczeństwa był nieporównanie wyższy niż dziś. Mało, komu mieściło się wówczas w głowie, że Lech Wałęsa może stanąć po stronie sił komunistycznych i współdziałać z nimi ręka w rękę. Podobnie zdezorientowane było społeczeństwo w sprawie rzeczywistej roli takich sił jak Unia Demokratyczna czy KLD. Będąc, więc silni społecznie, byliśmy wtedy słabi politycznie. Dzisiaj jest odwrotnie. Jesteśmy silni politycznie. Świadomość społeczna jest nieporównanie większa. Jesteśmy bogatsi o doświadczenia 20-lecia, które pokazują jednoznacznie, że obóz postkomunistyczny, choć rozwarstwiony na różne nurty, wspólnie dąży do destrukcji Narodu, ograniczenia, a nawet likwidacji Państwa Polskiego. Równocześnie jednak ukształtowała się i wykrystalizowała linia niepodległościowa, będąca od strony ideowej formacją katolicko-narodową. Ten obóz środowisk patriotycznych zgrupowany jest wokół PiS i Radia Maryja. Jest spójny i wewnętrznie silny dzięki zakorzenieniu w wierze i w polskiej tradycji. Odbudowuje on jednocześnie nowoczesną polską tożsamość narodową. Niestety dokonały się też pewne istotne przemiany gospodarczo-społeczne, dzięki którym udało się stronie postkomunistycznej ukształtować grupę oligarchii pieniądza. Poprzez narzędzia ekonomiczne dysponuje ona analogicznymi możliwościami nacisku jak te, które posiadała władza z okresu PRL. Te ekonomiczne środki nacisku są niestety często skuteczne, co pokazuje choćby zachowanie się części tzw. elit po katastrofie smoleńskiej, gdy przyjęto dyktat rosyjski, jako wiarygodny i uprawniony, a część naukowców bała się podejmowania badań ze względu na strach przed utratą grantów. To zjawisko znacznie szersze. W ciągu ostatnich 20 lat doprowadzono do głębokich przekształceń struktury społeczno-gospodarczej, które skumulowały władzę i pieniądze w rękach nielicznych elit całkowicie oderwanych od polskiej tradycji i polskich dążeń.
Na ile transformacja z 1989 r. zdeterminowała kierunek przemian, które dokonują się od tamtego czasu? Na ile z drugiej strony udało się rządowi premiera Olszewskiego powstrzymać rozwój niekorzystnych zjawisk, wynikających z oligarchicznego charakteru transformacji? Czy nie rządził zbyt krótko, aby skutecznie przeciwstawić się tej ewolucji, która doprowadziła Polskę do stanu, w którym jest dzisiaj?
Ocena jest trudna. Jedno można powiedzieć z całkowitą pewnością: istnienie tego rządu pozwoliło sprecyzować i sformułować program niepodległościowy, zarysować jego podstawowe kontury oraz dać wyraźny sygnał społeczeństwu, że jest alternatywa wobec tego, co trafnie pan nazwał transformacją ustrojową, gdyż siły polityczne wówczas panujące, które dokonały zamachu 4 czerwca, nie były i nie są siłami niepodległościowymi. One chciały zbudować PRL-bis, dokonać transformacji, czyli przekształcić tamten system, a nie zerwać z nim. Rząd Olszewskiego postawił tamę tej próbie prostej modyfikacji komunizmu. W wymiarze politycznym zablokowaliśmy, więc marsz postkomunizmu, nazwaliśmy go i wskazaliśmy siły polityczne i gospodarcze, które dążą do ukształtowania Rzeczypospolitej, jako PRL-bis. W tym sensie walka, której etapem był 4 czerwca, ciągle jest nierozstrzygnięta. Siły niepodległościowe doszły do władzy po 1989 r. dwukrotnie: w 1992 r. oraz gdy premierem był Jarosław, a prezydentem Lech Kaczyński. Zatem łącznie na 23 lata było to zaledwie 20 miesięcy. Pozostały czas to rządy obozu okrągłego stołu. Mimo że rządy obozu niepodległościowego były tak krótkie, to wykazały olbrzymią zdolność odbudowy państwa polskiego. Najlepiej było to widać po polityce społeczno-gospodarczej rządu Jarosława Kaczyńskiego i w polityce międzynarodowej prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Pomimo 20 lat destrukcji Polacy wciąż dysponują olbrzymim potencjałem, a PiS odbudował naszą zdolność rządzenia i przekształcania Polski.
Dwóch ludzi, którzy odegrali kluczową rolę w czerwcowym przewrocie, to Donald Tusk i Waldemar Pawlak. Pamiętamy ich doskonale, jako rozgrywających w Sejmie z filmu „Nocna zmiana”. Po 20 latach nadal są razem u władzy. Co symbolizują te postacie? Ci ludzie reprezentują określone siły gospodarcze i społeczne oraz ich ideologię. Dzięki nim bezkarnie rządzi postkomunistyczna oligarchia, która dokonuje grabieży społeczeństwa i powolnej likwidacji państwowości polskiej. Uważam, że zbyt małą wagę przywiązuje się do deklaracji ministra Sikorskiego o gotowości rządu Tuska do zrezygnowania z niepodległości i stania się częścią państwa europejskiego o autonomii porównywalnej do tej, jaką posiada np. stan Illinois w ramach USA. To właśnie jest program realizowany od okrągłego stołu i kontynuowany przez obecną koalicję rządzącą, która zresztą wciela go wyjątkowo otwarcie.
Sojusz Tuska i Pawlaka najlepiej charakteryzuje tzw. reforma emerytalna, czyli dążenie do podniesienia wieku emerytalnego do 67 lat dla kobiet i mężczyzn. Ta „reforma” to kwintesencja kierunku przemian obozu okrągłego stołu po 1992 r. Nikt już chyba nie ma wątpliwości, że rezygnacja z niepodległości, niszczenie patriotyzmu i państwa polskiego prowadzą do nędzy szerokich grup społecznych. Próbowano nam wmówić, że rezygnacja z niepodległości zagwarantuje nam bezpieczeństwo. Prawda jest taka, że naród, który zrezygnuje z niepodległości, oddaje swoje bezpieczeństwo i pomyślność w cudze ręce i straci i jedno, i drugie. Artur Dmochowski
Artystyczne wizje komisji Millera Z prof. Wiesławem Biniendą z Uniwersytetu Akron w USA, ekspertem parlamentarnego zespołu ds. zbadania przyczyn katastrofy Tu-154M, rozmawiają Leszek Misiak i Grzegorz Wierzchołowski. Eksperci komisji Millera, broniąc wyników swoich prac, twierdzą, że podobnie jak Pan przedstawili przebieg wydarzeń – wykonali animację katastrofy. Jaka jest różnica pomiędzy symulacją, którą Pan wykonał, a animacją, jaką pokazano na konferencjach prasowych MAK czy komisji Millera? To, co przedstawili eksperci komisji Millera, to raczej przebieg katastrofy według ich wyobrażeń, artystyczna wizualizacja, nie zaś rzeczywisty przebieg wypadków. Te animacje nie mają żadnych naukowych podstaw, nieuwzględniają praw fizyki, zachowania materiałów poddanych w tym przypadku (rzekomemu) zderzeniu z brzozą. Symulację naukową natomiast tworzy komputer, zaprogramowany zgodnie z prawami fizyki i prawami materiałowymi, któremu dostarczono warunki początkowe. Następnie ten komputer analizuje te dane. To ogromna różnica.
Czy metoda elementów skończonych, którą zastosował Pan w badaniu symulacyjnym hipotetycznego zderzenia skrzydła samolotu z brzozą oraz uderzenia kadłuba o powierzchnię ziemi, jest według Pana znana polskim naukowcom z Wydziału Mechanicznego Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej oraz Instytutu Lotnictwa? Z całą pewnością. Co więcej, polscy naukowcy są twórcami tej metody? Jako jeden z pierwszych zastosował ją i przyczynił się do jej rozwoju Olgierd Zienkiewicz, nieżyjący od trzech lat brytyjski inżynier i matematyk polskiego pochodzenia, członek PAN.
Dlaczego w takim razie Pana zdaniem nikt z polskich ekspertów z komisji Millera jej nie zastosował przy badaniu katastrofy? Może koszty tej metody są ogromne? Nie jest to sprawa kosztów. O to, dlaczego eksperci w kraju nie zastosowali tej metody, trzeba by ich zapytać.
Wśród ponad 80 naukowców, którzy utworzyli grupę niezależnych ekspertów i chcą doprowadzić do przeprowadzenia w Polsce badań naukowych w sprawie przyczyn katastrofy smoleńskiej, nie ma żadnego z profesorów wydziału MEiL Politechniki Warszawskiej oraz Wydziału Lotniczego Politechniki Rzeszowskiej. A więc ekspertów, którzy posiadają najbardziej nowoczesną i profesjonalną wiedzę oraz możliwości w dziedzinie badań katastrof lotniczych. Czy taka sytuacja byłaby możliwa w USA?
Absolutnie nie byłaby możliwa. W Stanach Zjednoczonych państwo od razu umożliwiłoby wszelkie niezbędne badania, a instytucje naukowe, które mają największe możliwości zbadania przyczyn katastrofy i najlepsze osiągnięcia w tej dziedzinie, otrzymałyby priorytet w zdobyciu potrzebnych dotacji na przeprowadzenie projektów badawczych. Ale być może w Polsce są naukowcy, którzy przeprowadzili taką symulację, jaką ja wykonałem, może nawet zrobili ją wcześniej niż ja. Niestety, jeśli tak było, to nic o tym nie wiemy, bo dotychczas publicznie tego nie ujawniono. Dane wyjściowe, których użyłem do mojej analizy, tj. warunki początkowe, wziąłem z oficjalnego raportu Millera, są, więc ogólnodostępne. Myślę, że eksperci w Polsce mają wystarczające kontakty w kraju, by zdobyć jeszcze więcej danych niż te, z których ja korzystałem.
Podczas wykładów w Polsce, wyjaśniając metodologię swoich badań, przedstawił Pan dowody świadczące o tym, że trajektoria ostatnich chwil lotu Tu-154M przedstawiona przez rosyjski MAK jest nierealistyczna. Tak, ze względu na szalenie duże przeciążenia i gwałtowne wznoszenie się samolotu przedstawione w dokumentach MAK. Wiemy, że zamieszczona tam trajektoria pokazuje, iż przez pewien czas samolot leci poziomo, chwilę później już się wznosi, czyli wytwarza pewną prędkość, która umożliwia mu zmianę wysokości. Ponieważ mówimy o prędkości 80 m/s, ten skok zajął mu 1/3 sekundy. Takie wzniesienie się samolotu, a następnie powrót do prędkości pionowej równej zero – bo samolot znów zaczął lecieć poziomo – spowodowałyby, zgodnie z matematyką, przeciążenia o sile od 5 do 8 g. Gdyby wówczas pasażerowie byli bez pasów, wszyscy znaleźliby się na suficie i najprawdopodobniej straciliby przytomność, a część z nich mogłaby nawet tego nie przeżyć. Problem leży jednak przede wszystkim w tym, że tupolew zwyczajnie nie był w stanie spowodować przeciążenia większego niż 1 g. Przy masie stu ton, nawet gdyby piloci włączyli wszystkie silniki ustawiając je na pełną moc, w tak krótkim czasie samolot nie mógłby wykonać takiego skoku. A zarejestrowano, przypomnę, aż dwa takie wzloty, jeden za drugim, i to raptem w ciągu dwóch sekund. Wynika z tego, że trajektoria lotu zaprezentowana przez MAK jest już nie tyle dyskusyjna, ile po prostu nierealna.
Skąd się, zatem wzięła? Wszystko wskazuje na to, że została wykonana nie na podstawie czarnych skrzynek, tylko na potrzeby założonej z góry tezy o „pancernej” brzozie oraz teorii, że samolot przewrócił się podwoziem do góry. Stutonowy samolot, niezależnie od starań pilotów, w tak krótkim okresie nie był w stanie wykonać tak gwałtownych ruchów, jak wynika z trajektorii MAK.
Trajektorię, jak z tego wynika, wzięto „z sufitu”. Prawdziwy tor lotu mogłaby pokazać symulacja, oparta na danych z czarnych skrzynek, ale jej też nie zrobiono. Zwróciliśmy się do przewodniczącego Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, Macieja Laska, pytając o metodę elementów skończonych, według której robił Pan symulację zderzenia skrzydła tupolewa z brzozą. Pytaliśmy o symulacje. Pan Lasek nie chciał jednak nam odpowiedzieć, dlaczego w Polsce symulacji nie zrobiono. Czy będąc ekspertem lotniczym, można nie wierzyć w symulacje? Pojęcia „wierzę”, „nie wierzę” nie powinny być w tym przypadku w ogóle używane. Dla naukowców takie słowo nie istnieje. Są obliczenia, dowody, wyniki. A przecież w czarnych skrzynkach są zapisane parametry, które takie obliczenia umożliwiają. Symulacja zaś to jedna z metod weryfikacji tzw. twardych dowodów, obok m.in. analizy mikroskopowej, chemicznej i bardzo wielu innych obserwacji służących metalurgom czy chemikom. Wszystko musi być spójne. Jeśli poszczególne badania ze sobą nie korelują, puzzle są nie do ułożenia. Trzeba próbować dalej. Dlatego podczas współpracy z dr. Grzegorzem Szuladzińskim i Kazimierzem Nowaczykiem pracujemy zupełnie niezależnie. Spotykamy się dopiero na końcu i okazuje się, że wyniki naszej pracy są ze sobą zbieżne, co gwarantuje wiarygodność tych badań. Np. według moich wyliczeń samolot musiał lecieć, co najmniej na wysokości 26 m, gdy utracił skrzydło. Dr Nowaczyk, niezależnie od moich wyliczeń, określił trajektorię, według której samolot leciał 26 do 30 m nad ziemią. Finalnie wynik naszych badań był zbieżny, co czyni te wyliczenia wiarygodnymi.
Dlaczego Pana zdaniem Tu-154 znalazł się na tak niskim pułapie, czyli 26 m, skoro piloci, co wiemy z zapisu rozmów w kokpicie, na pułapie 100 m podjęli decyzję o odejściu na drugi krąg? Według mnie fakt ten wskazuje, że doszło do jakiejś awarii – np. lotek, autopilota czy silnika. Na pewno nie było zamierzeniem pilota, by spowodować opadanie samolotu z przyspieszeniem mniej więcej 8 m/s. Samolot podczas lądowania opada z prędkością 3 m/s. A więc coś się musiało stać, że nagle zaczął opadać, i to z tak dużym przyspieszeniem, nie wiemy jednak, co, ponieważ nikt dotąd tego nie zbadał.
Udokumentował Pan, że brzoza nie mogła urwać skrzydła Tu-154. Czy wynik Pana badań był kwestionowany w środowisku naukowców? Przeciwnie – obecnie podczas pobytu w Polsce profesorowie z Uniwersytetu Jagiellońskiego czy Politechniki Warszawskiej powiedzieli mi, że dla nich po zapoznaniu się z moimi badaniami problem brzozy w ogóle przestał istnieć. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Fale masowej paniki w bankach Kiedy porusza się kwestię trudnej sytuacji Grecji i kryzysów jako takich często pojawia się temat tak zwanych runów na banki. Czym one są? Jaki miały przebieg w historii? Według oficjalnej definicji runu na bank dostępnej na portalu NBP jest to masowe wycofywanie depozytów z banku, któremu zwykle towarzyszy panika. Run na bank ma miejsce w przypadku utracenia przez depozytariuszy zaufania do banku i przekonania, że pieniądze w nim zdeponowane nie są bezpieczne.
Krótko mówiąc klienci tracą pewność, że ich pieniądze są bezpieczne i pragną je odzyskać. Jak podaje „Financial Times” w Grecji tylko w poniedziałek i wtorek 14 i 15 maja br. z banków wycofano 1,2 mld €, a od końca kwietnia jakieś 5 mld. Panika rośnie, ludzie nie ufają bankom a kryzys się pogłębia. Jak to wyglądało dawniej? Przyjrzyjmy się nieco historii runów na banki i kryzysów, jakie miały miejsce w przeszłości a także politycznych skutków podjętych wówczas decyzji.
IV wiek p.n.e. Sycylia Dionizos z Syrakuz otoczony przez wściekłych pożyczkodawców kazał pod groźbą śmierci zebrać wszystkie metalowe monety a następnie zmienił nominały z jednej drachmy na dwie i spłacił wszystkie zobowiązania.
Kipper und Wipperzeit - 1620 Niemcy Nazwa kryzysu pochodzi o nazw osób pośredniczących w sprzedaży monet. Na początku XVII wieku w Niemczech funkcjonowała ogromna liczba mennic, które wytwarzały monety o wartości niższej niż ich nominał. Ogromna inflacja spowodowała poważny kryzys, który powstrzymano między innymi poprzez uroczyste przysięgi mincerzy a także edykt cesarski, który zobowiązywał do produkcji monet na terenach podległych Habsburgom według jednego standardu.
Zobacz także: Kryzys jako droga dla nowej władzy Ponieważ był to okres wojny trzydziestoletniej warto przytoczyć jeszcze jedną anegdotę. Aby doprowadzić do upadku przeciwników miasta produkowały w swoich mennicach podrobione monety emitowane przez wroga. Pieniądze te miały niższą wartość realną i gdy najemni żołnierze się zorientowali odmówili służby do czasu aż zapłaci im się w bardziej wiarygodnej walucie.
Upadek banku Ayr - 1772 Wielka Brytania Dotknęła przede wszystkim Wielką Brytanię i Europę, ale dotarła również do kolonii w Ameryce. W wyniku ryzykownej spekulacji szkocki Ayr Bank utracił 2/3 z powierzonych mu miliona funtów, pociągając przy tym za sobą jeszcze osiem innych szkockich banków. Ostatecznie doprowadziło do to załamania na giełdach w Londynie, Amsterdamie i Paryżu, szczególnie szkodząc Kompanii Wschodnioindyjskiej, która spóźniając się z przekazaniem opłat do budżetu poważnie naruszyło finanse królestwa. W efekcie Parlament ogłosił słynną "ustawę herbacianą" (Tea Act), która była jednym ze źródeł buntu amerykańskich kupców a ostatecznie wybuchu wojny o niepodległość USA.
Wielka Panika 1873 USA W wyniku zapaści na rynku stali i żelaza a także ogromnych inwestycji w infrastrukturę kolejową doszło do załamania na światowych giełdach. W USA upadł jeden z największych lokalnych banków, Jay Cook&Co, zaś 19 września 1873 roku zyskał miano "Czarnego Piątku”. Nowojorska giełda została zamknięta na 10 dni a w ciągu roku ogłoszono aż 5000 bankructw. Jednym z owoców paniki była decyzja rządu USA o wysłaniu na terytoria Siouxów ekspedycji generała Custera w poszukiwaniu złóż złota. Był to jeden z powodów wybuchu kolejnej wojny z Indianami.
Panika 1907 USA W październiku 1907 roku indeksy na nowojorskiej giełdzie spadły o blisko 50 procent. Aby uratować rynki najbogatsi przedstawiciele amerykańskiej finansowej elity (J.P. Morgan, John D. Rockefeller, George B. Cortelyou, Lord Rothschild i James Stillman) udzielili poważnych pożyczek zagrożonym bankom. Konsekwencją kryzysu było podjęcie decyzji o reformie monetarnej a następnie utworzenie systemu Rezerwy Federalnej (Fed), który istnieje do dziś.
Schwenk Bank Run - 1914 USA Instytucje kontrolujące sektor bankowy po odkryciu podejrzanych praktyk z dnia na dzień dokonały zajęcia trzech banków należących do Ladislausa W. Schwenka. Wkrótce tłumy chcących odzyskać pieniądze ludzi zgromadziły się wokół placówek.
Wielki Kryzys lat 30-tych Uważany za największy i najpoważniejszy kryzys, jaki dotknął Zachód w całej jego historii. Za jego początek uważa się tak zwany Czarny Czwartek (29 października, 1929) kiedy to doszło do załamania na giełdzie. W jego wyniku szacuje się, że upadło blisko 9 tysięcy banków a depozytariusze stracili miliardy dolarów. Wciąż trwają spory, co do tego, co konkretnie było źródłem kryzysu, zgoda panuje natomiast, co do jego skutków, gdyż kryzys doprowadził do dojścia do władzy między innymi Adolfa Hitlera w Niemczech.
2001: Argentyna Kryzys, który rozpoczął się jeszcze w 1999 roku doprowadził do poważnego spadku PKB Argentyny. Do szczególnie istotnych wydarzeń doszło jednak w 2001, roku rząd dokonał radykalnych cięć w sektorze budżetowym. Pod koniec listopada w obawie o swoje oszczędności ludzie zaczęli masowo wybierać pieniądze z banków, wymieniać lokalną walutę na dolary i wysyłać je za granicę. W efekcie doprowadziło to runu na banki powstrzymanego przez rząd, który na okres 12 miesięcy wydał prawo uniemożliwiające wybieranie z kont większych kwot pieniędzy. W drugiej połowie grudnia na ulicach Buenos Aires i innych miast Argentyny doszło do masowych wystąpień i zamieszek. Chociaż od czasu ogłoszenia przez bank Lehman Brothers upadku minęło już blisko cztery lata obecny kryzys zdaje się wcale nie kończyć. Z różnych części świata dochodzą do nas sygnały, że sytuacja na świecie wcale się nie polepsza a kolejne państwa powoli stają na granicy bankructwa. Do czego to ostatecznie doprowadzi? Chociaż jak widać powyżej zjawiska kryzysów i runów na banki zdarzały się historii już bardzo dawno temu to jednak obecna sytuacja sprawia wrażenie niepowtarzalnej. KodWŁadzy
Coraz większa żenada
Coraz większa żenada i nic tu nie pomoże liderowanie w rankingu na polityków o najwyższym zaufaniu.
1. Od dawna już nie oglądam programu Tomasza Lisa, nadawanego, co poniedziałek w wieczornym paśmie drugiego programu TVP. Nie oglądam, ponieważ prowadzący ten program już dawno przestał być dziennikarzem, jest propagandzistą partyjnym i to w stylu, jakiego nie powstydziliby się dziennikarze reżimowej telewizji z lat 80-tych poprzedniego stulecia. Natknąłem się jednak na niezależnych portalach na omówienia ostatniego programu Lisa, który przeprowadził wywiad z prezydentem Komorowskim w Belwederze i nie mogę się powstrzymać, aby paru „złotych” myśli prezydenta, nie skomentować. Jak się można było spodziewać, Komorowski im więcej mówi, tym więcej gaf popełnia, ale w tym półgodzinnym wywiadzie popełnił ich naprawdę sporo i wypowiedział kilka zdań, które bez wahania trzeba określić jednym słowem – żenada.
2. Zaczęło się od pytania o największy sukces już ponad 20 miesięcy jego prezydentury. Komorowski odpowiedział, ”że jest nim skończenie ze złym obyczajem sporów w obszarze władzy państwowej. Dzisiaj nikt się nie spiera ani o samolot, ani o fotel ani o krzesło, ani o inne tego rodzaju rzeczy”. Wygląda na to, że ten człowiek nie ma już ani odrobiny przyzwoitości i honoru skoro tak zapamiętał prezydenturę swojego poprzednika. Tak naprawdę lepiej by chyba było, żeby dla własnego dobra z tymi ocenami się powstrzymał, bo przyjdzie w Polsce czas, że i jego rola w tym, co się stało pod Smoleńskiem, a szczególnie sposób przejmowania władzy po katastrofie, zostanie dokładnie wyjaśniona i przedstawiona opinii publicznej. Być może wtedy zostaną wyjaśnione powody, dla których w 2009 roku w jednym z wywiadów, pozwolił sobie na takie stwierdzenie odnoszące się do ówczesnego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, „przyjdą wybory prezydenckie albo prezydent gdzieś poleci i to się wszystko zmieni”.
3. „Klasę” Komorowskiego pokazuje odpowiedź na pytanie dotyczące zachowania posła Niesiołowskiego w stosunku do redaktor Ewy Stankiewicz. Najpierw próbuje uniknąć odpowiedzi, ale pytany jeszcze raz odpowiada następująco „przyjaźń zobowiązuje, żeby nikomu nie dawać publicznie ani reprymendy, ani nie dawać w jakiejkolwiek innej formie upustu swoim ocenom politycznym”. No, ale jakiej reakcji na atakowanie dziennikarki przez byłego marszałka Sejmu można się spodziewać po człowieku, który Dunki służące w wojsku nazwał „kaszalotami” i nigdy za to stwierdzenie nie przeprosił, mimo apeli środowisk kobiecych w Polsce.
4. Później były pytania dotyczące jego sukcesów w polityce zagranicznej i tu rzuciła mi się w oczy opowiastka o tym, jako w w owalnym „salonie” (tak nazwał gabinet owalny) Białego Domu na spotkaniu z Barakiem Obamą pozwolił sobie na drwiny z amerykańskiego systemu wizowego. I to ponoć dało rezultat w postaci deklaracji prezydenta USA, że do następnych wyborów problem ten zostanie rozwiązany w stosunku do Polaków. Odniósł się także do naszych relacji z Rosją. Stwierdził, że są powody, aby z pewną nadzieją obserwować to, co się będzie działo w polityce rosyjskiej, ba uznał, że Polska jest poważnym graczem w budowaniu relacji NATO-Rosja, Unia Europejska-Rosja, choć nie wyjaśnił, jakiego to rodzaju sukcesy w relacjach z Rosją, te gry nam przyniosły.
5. I na koniec stosunek prezydenta Komorowskiego do podwyższenia wieku emerytalnego. Oczywiście prezydent nie pamięta już jak to w kampanii wyborczej w 2010 roku zaprzeczał, że Platforma ma zamiar podwyższyć wiek emerytalny. A teraz z uchwalonej ustawy emerytalnej cieszy się, ponieważ daje ona Polakom możliwość wyboru (dokładnie tak to sformułował) pracy do 67 roku życia albo przejścia na emeryturę częściową w wieku 65 lat mężczyźni i 62 lata kobiety. Zapomniał tylko dodać, że to wcześniejsze świadczenie, będzie wynosiło najwyżej 200- 300 zł, a więc w zasadzie jest rozwiązaniem fikcyjnym, a tworzenia tego rodzaju przepisów po prostu zabrania polska Konstytucja. To ostatnie stwierdzenie można by było uznać za dobry żart gdyby nie dotyczyło ono setek tysięcy ludzi, którzy w przyszłości zostaną wypchnięci z rynku pracy tylko, dlatego, że będą już w wieku upoważniającym do emerytury częściowej. Jednym słowem coraz większa żenada i nic tu nie pomoże liderowanie w rankingu na polityków o najwyższym zaufaniu. Kuźmiuk
Spadające ceny ratunkiem przed deflacją Dzisiejsze wysiłki rządów mają pokonać kryzys przy pomocy pakietów pomocowych i finansowania z deficytu budżetowego. Mają zniwelować skutki wzrostu w popycie na pieniądz przez duży wzrost podaży pieniądza. Lecz napędzają tylko kolejną recesję. Dramatycznym błędem — zarówno laików, jak i profesjonalnych ekonomistów — jest wiara w to, że spadające ceny oznaczają deflację, i dlatego powinno się ich obawiać oraz w miarę możliwości unikać.
Artykuł na pierwszej stronie dziennika „The New York Times” z 1 listopada 2008 r. to typowy przykład tego błędu:
Podczas gdy wiele krajów coraz bardziej pogrąża się w kryzysie, pojawia się nowe zagrożenie w amerykańskiej gospodarce — perspektywa, że dobra będą piętrzyć się, czekając na nabywców, a ceny będą spadać, hamując napływ inwestycji i zwiększając bezrobocie na miesiące, a nawet lata. Słowem opisującym te zjawiska jest deflacja lub obniżanie cen — termin, który przyprawia ekonomistów o dreszcze. Deflacja towarzyszyła kryzysowi lat 30. Stale spadające ceny były także sednem tzw. straconej dekady w Japonii, po katastrofalnym pęknięciu bańki nieruchomości pod koniec lat 80. Niektórzy eksperci porównują tamten okres do dzisiejszych problemów finansowych Ameryki.
W przeciwieństwie do tego, co twierdzą dziennikarze „The Times” i wiele innych osób, deflacja to niespadające ceny, ale spadek ilości pieniądza i/lub wysokości wydatków w systemie gospodarczym. Innymi słowy, deflacja to ogólny spadek popytu. Spadające ceny są konsekwencją deflacji, a nie samym zjawiskiem. Niezależnie od deflacji, spadające ceny są również konsekwencją wzrostu produkcji i podaży dóbr, co jest główną cechą rozwoju gospodarczego i poprawienia standardu życia. W takich okolicznościach spadającym cenom nie towarzyszy żaden spadek przychodów lub zysków przedsiębiorstw, zwiększona trudność w spłacaniu długów ani wzrost bankructw. Wszystkie te zjawiska są jedynie skutkiem deflacji, a niespadających cen. Oczywiście przy pełnym standardzie złota spadające ceny, spowodowane zwiększoną produkcją, towarzyszą zwykle nieznacznym wzrostom stopy zwrotu i większą łatwością w spłacaniu długów. Oba zjawiska są spowodowane wzrostem produkcji i podaży złota, a więc także zbywania złota. W standardzie złota ceny spadają do tego stopnia, że wzrost produkcji oraz podaży dóbr i usług przewyższa wzrost produkcji i podaży złota oraz następującego wzrostu wydatków wyrażonego w złocie. To musi być pewnie niespodzianka dla „The Times” oraz dla tych, którzy nie rozumieją istoty deflacji. Należy zauważyć, że spadające ceny nie tylko nie są deflacją, ale tak naprawdę sąantidotum na deflację. To one pozwalają systemowi gospodarczemu dotkniętemu deflacją na wyjście z tej sytuacji i cieszenie się rozwojem gospodarczym. Ten wniosek może być przedstawiony zgodnie z metodą Sokratesa — przez postawienie prostego pytania, na które odpowiedziałby uczeń podstawówki. Wyobraźmy sobie, że przed kryzysem finansowym Bill robił zakupy raz w tygodniu w lokalnym supermarkecie. Na zakup wody przeznaczał 10 USD. Przy cenie 1 USD za butelkę, mógł kupić 10 butelek. Teraz, w czasie kryzysu, Bill może wydać na wodę jedynie 5 USD.
Oto pytanie: Ile musiałaby kosztować butelka wody, aby Bill mógł za 5 USD nabyć 10 butelek, za które płacił 10 USD? Odpowiedź: 50 centów. Pytanie i odpowiedź wyjaśniają, że: spadek cen pozwala, by za zmniejszone fundusze przeznaczone na wydatki, kupić taką samą ilość dóbr, za którą wcześniej trzeba było zapłacić więcej.
Ta zasada ma także zastosowanie, kiedy niższe ceny nie skutkują wyższymi wydatkami na konkretny produkt, którego cena spadła. Przypuśćmy, że 4 litry mleka zamiast 8 USD kosztują 4 USD. Jednak Bill i jego rodzina nie potrzebują więcej niż 4 litry mleka na tydzień i nie będą kupować go więcej, tylko, dlatego, że kosztuje mniej. Niższa cena mleka pomaga przywrócić dobrą koniunkturę gospodarczą. Dzieję się tak przez uwolnienie 4 USD Billa, który może przeznaczyć je na inne wydatki, których chciałby dokonać, ale z powodu braku funduszy nie mógł sobie na nie pozwolić.
Podobnym przykładem będzie spadek cen benzyny lub oleju opałowego, który pomaga w zwiększeniu siły nabywczej obywateli. Deflacja, będąc przeciwieństwem spadających cen, jest procesem spadku podaży pieniądza. W obecnym kryzysie spadek przyjął postać ograniczenia akcji kredytowej i wydatków zależnych od kredytu. Obniżka cen i spadek zarobków są środkami niezbędnymi do przystosowania się i przezwyciężenia deflacji. Jednakże, ciągłe mylenie spadających cen z deflacją stoi na przeszkodzie powrotu do dobrej koniunktury. Przyjmując, że spadające ceny są deflacją, a nie skutkiem deflacji, a zarazem lekiem na nią, ludzie będą mylić rozwiązanie problemu z samym problemem, który należy rozwiązać. Na bazie powyższego pomieszania pojęć popiera się interwencje rządu przeciwdziałające spadkom cen. Te spadki cen, przed którymi chce się nas uchronić, dotyczą cen domów, produktów rolnych i innych dóbr, a przede wszystkim wysokości płac. Jeżeli te wysiłki się powiodą, a ceny nie spadną, efektem będzie zatrzymanie naprawy gospodarczej. Obniżone wydatki, odzwierciedlone przez deflację, nie są w stanie pokryć zakupu większej ilości dóbr i usług, co byłoby możliwe jedynie przy niższych cenach i zarobkach. Tak jak spadające ceny nie tylko nie są deflacją, lecz lekiem na nią, podobnie przeciwdziałanie spadkom cen jest tak odległe od przeciwdziałania deflacji, że wręcz ją jeszcze pogłębia. Dzieje się tak, ponieważ ludzie odkładają wydatki na później — nawet wtedy, gdy nie musieliby tego robić. Wierzą, że zakupy w przyszłości będą bardziej opłacalne, kiedy to ceny i zarobki spadną do poziomu potrzebnego do rozpoczęcia naprawy gospodarczej. Kiedy nadejdzie ta obniżka cen i zarobków, na pewno nastąpi wzrost wydatków w systemie gospodarczym? Ludzie ograniczający wcześniej wydatki, w momencie wystąpienia takiej obniżki będą wydawać pieniądze. Dlatego też niezbędny spadek cen i zarobków doprowadzi do naprawy gospodarczej poprzez wytworzenie większej siły nabywczej za mniejsze środki. Skutkiem będzie także częściowe przywrócenie poziomu wydatków, a co za tym idzie koniec deflacji. Stopień, w jakim spadają ceny i zarobki w celu odbudowy gospodarczej, zależy od zmiany, jaka zaszła w tym, co Mises nazywa „relacją pieniężną”. Jest to stosunek podaży pieniądza do popytu na pieniądz. Podczas boomu inflacja i ekspansja kredytowa zwiększają podaż pieniądza, obniżając jednocześnie popyt na pieniądz. W następnej fazie cyklu koniunkturalnego — recesji — popyt na pieniądz wzrasta, a podaż pieniądza może spaść. Oba czynniki powodują spadek w wydatkach w systemie gospodarczym, co generuje potrzebę odpowiednio niższych płac i cen, aby powrócić do dobrej koniunktury. Jak daleko mogą zajść te procesy w obecnych warunkach i co może być zrobione, aby je zmienić, będąc w zgodzie z zasadą wolności gospodarczej? To pytanie jest zbyt skomplikowane, aby odpowiedzieć na nie w jednym artykule[1]. Jednak, muszę przyznać, że można przeciwdziałać spadkowi ilości pieniądza, co dramatycznie ograniczyłoby skalę spadku wydatków w systemie gospodarczym.
Niezależnie od wysokości wydatków, wspieranych przez zmienioną relację pieniężną, swoboda obniżania płac i cen może doprowadzić do czegoś więcej niż tylko naprawy gospodarczej. Może doprowadzić do tego, że każda gotowa do pracy osoba będzie mogła pracować, czyli do tzw. pełnego zatrudnienia. Mogłoby się tak stać bez obniżania realnych płac statystycznego pracownika w systemie gospodarczym, a wręcz iść w parze ze znacznym wzrostem tych płac. Niestety ten temat jest również zbyt szeroki, aby omawiać go w tym artykule.
Pakiety pomocowe Zanim zakończę, muszę napisać kilka słów o dzisiejszych wysiłkach rządu, mających na celu pokonanie kryzysu przy pomocy pakietów pomocowych i finansowania z deficytu budżetowego. Te wysiłki mają zniwelować skutki wzrostu w popycie na pieniądz przez duży wzrost podaży pieniądza. Wydaje się, że rząd stara się jedynie przezwyciężyć istniejący kryzys, nie myśląc o tym, że te działania napędzają kolejną recesję. Rząd ma dzisiaj nieograniczone możliwości tworzenia pieniądza. Jest, więc bardzo prawdopodobne — zważywszy na jego chęć do skorzystania z tych możliwości oraz ogromnego przyzwolenia społecznego — że spowodowany wzrost podaży pieniądza będzie wyższy od wzrostu popytu na gotówkę. Kiedy tak się stanie, przychody oraz zyski przedsiębiorstw wzrosną, a z nimi zatrudnienie i płace, a popyt na pieniądz znowu zacznie spadać. W tym przypadku duży wzrost ilości pieniądza, do którego dąży rząd, spowoduje znaczny wzrost cen i da początek nowemu kryzysowi. Tym razem, kryzysowi inflacyjnemu. Wtedy rząd będzie musiał zacząć walczyć z inflacją lub pogodzić się z tym, że amerykańska gospodarka przypomina system gospodarczy krajów Ameryki Łacińskiej. Jeżeli rząd szybko zdecyduje się na pierwszą opcję, znajdziemy się w sytuacji podobnej do tej z lat osiemdziesiątych, i trzeba będzie przejść przez proces kurczenia się gospodarki. Prawdopodobnie wtedy będzie to proces na większą skalę niż byłby dzisiaj, z powodu niedokończonych działań związanych z teraźniejszym kryzysem. Jeżeli rząd będzie zwlekał z walką z inflacją, to wtedy, kiedy się na to wreszcie zdecyduje, może stanąć przed widmem cen wzrastających tak szybko, jak lata temu w Ameryce Łacińskiej. Będzie musiał również zmierzyć się z bardzo wysokim poziomem bezrobocia, który towarzyszy walce z wysoką inflacją. W tamtym okresie w Ameryce Łacińskiej ceny wzrastały w tempie 20, 30 lub 50% i więcej, a poziom bezrobocia był równie wysoki. (Aby zrozumieć, jak coś takiego może się wydarzyć, trzeba wyobrazić sobie wzrost wydatków i cen o 50% na rok. W takim przypadku rząd, aby walczyć z inflacją, zmniejsza wydatki do 15%. Jeżeli wzrost płac i cen działa na zasadzie bezwładności, w takim stopniu, że osiągnie 40%, będzie to skutkowało spadkiem produkcji i zatrudnienia do poziomu równego 1,15/1,4, co oznacza spadek o około 18%. W krótkim okresie bezrobociu będzie sprzyjać władza przekazana związkom zawodowym, które wykorzystają ją do podwyższenia płac, nawet w obliczu masowego bezrobocia. Taka sytuacja miała miejsce w 1932 r. podczas wielkiego kryzysu.) Oczywiście, zważając na gotowość do rozszerzania władzy rządu do walki z krótkotrwałym kryzysem, możliwe jest, że rząd wprowadzi kontrole płac i cen, aby walczyć ze skutkami inflacji. Kiedy te kontrole zostaną usunięte, znowu pojawi się kryzys wzrastających cen, po którym nastąpi albo pogłębienie inflacji, albo znaczne zaciskanie pasa. Jeżeli nie usunie się kontroli cenowych, system gospodarczy zostanie sparaliżowany i zniszczony. Nasuwa się konkluzja, że nie ma dobrego sposobu wyjścia z tego kryzysu innego niż środkami wolnorynkowymi, tj. przez spadek płac i cen, możliwie załagodzony środkami zgodnymi z zasadą wolności gospodarczej. Potrzebne jest rozwiązanie, które raz na zawsze zakończy cykl koniunkturalny inflacji i ekspansji kredytowej, skutkującej deflacją i kurczeniem się gospodarki. Jedynym rozwiązaniem jest wolny rynek, a dokładniej rynek bardziej wolny od tego, który mieliśmy dotychczas. Wolność i odbudowa gospodarcza wymagają, aby ceny i płace mogły swobodnie spadać oraz tego, aby jakiekolwiek prawne przeszkody tego procesu zostały zniesione. Aby tak się stało, ludzie muszą zrozumieć, że spadające ceny nie są deflacją, ale antidotum na nią.
Postscriptum: Muszę zwrócić uwagę na dwa problemy, których nie mogłem opisać w głównej części mojego artykułu. Jeden dotyczy efektu ewentualnego spadku cen przy odłożeniu wydatków na później. Takie odroczenie odnosi się jedynie do przypadku, kiedy spadek cen następuje po obniżeniu popytu, a nie wzrostu produkcji i podaży. Jeżeli ceny nie spadają, popyt dalej się obniża, tak jak to pokazałem. Jednak, możliwość spadających cen w wyniku zwiększonej produkcji i podaży niekoniecznie łączy się z odłożeniem zakupów na później. Dzieje się tak, ponieważ w tym przypadku ewentualny spadek cen nie jest wynikiem ani pomniejszenia się wydatków, ani mniejszej podaży pieniądza. Ewentualny spadek cen oznacza wzrost siły nabywczej wszystkich nagromadzonych oszczędności oraz przyszłego dochodu. Tym sposobem proces rozwoju gospodarczego zwiastuje lepszą sytuację finansową w przyszłości. Skutkiem tego jest umożliwienie ludziom większej konsumpcji teraz. To równoważy zysk z czekania na niższe ceny w przyszłości. Innymi słowy, spadające ceny spowodowane wzrostem produkcji i podaży są neutralne w skutkach relacji między obecnymi wydatkami na konsumpcję a oszczędzaniem na konsumpcję w przyszłości. Drugim problemem, na który trzeba zwrócić uwagę, są ceny domów. Często uważa się, że spadające ceny domów są odpowiedzialne za problemy banków oraz że długotrwale spadki cen domów muszą skutkować jeszcze większymi problemami, a więc należy je zatrzymać.
Spadki cen domów nie są odpowiedzialne za problemy banków bardziej niż spadki cen przestarzałych samochodów. Fakt, że właściciele domów są zadłużeni na więcej, niż są one warte, nie ma związku z niespłaconymi kredytami hipotecznymi — tak samo wiele lub większość samochodów kupionych na kredyt jest warta mniej niż niespłacona część kredytu. Wyjechanie nowym samochodem z salonu samochodowego wystarczy, aby cena sprzedaży była niższa od wartości kredytu zaciągniętego na ten samochód. To nie wartość rynkowa domów lub samochodów prowadzi do niespłacania kredytów — zarówno hipotecznych, jak i tych na samochód. Przyczyną jest niemożność lub niechęć pożyczkobiorców do wywiązywania się ze swoich finansowych zobowiązań. Tylko lata inflacji i ekspansji kredytowej mogłyby zmusić ludzi do postrzegania swoich domów, jako inwestycji. W rzeczywistości, dom jest dobrem konsumpcyjnym, tak samo jak samochód czy lodówka. Jedyną różnicą jest fakt, że amortyzacja zachodzi wolniej w przypadku domu. Jedynie z powodu wieloletniej inflacji — następującej szybciej niż amortyzacja domów — ich ceny wzrastały każdego roku, a ludzie uznali, że domy będą dobrym źródłem dochodów. Gdyby nie inflacja i wynikający z niej wzrost cen, byłoby jasne, że dom jest nieopłacalnym aktywem, wolno tracącym na wartości, ale mimo wszystko nieopłacalnym. Ceny nowych domów nie wzrastałyby gdyby nie inflacja. Możliwe, że nawet spadałyby z roku na rok. W dodatku, cena pięcio-, dziesięcio-, czy dwudziestoletniego domu byłaby znacznie niższa niż cena nowego domu. Dlatego też nawet stałe ceny nowych domów, nie mówiąc już o spadających cenach, sugerują, że cena domu z czasem spada. To jest normalna sytuacja, sytuacja przy braku inflacji. Ekspansja kredytowa ostatnich lat oraz następujący gwałtowny wzrost cen domów spowodował, że, przez chwilę, kupno domów w celu ich szybkiej odsprzedaży wydawało się opłacalne. Wydawało się także, że ludzie mogą skorzystać ze wzrostu wartości swoich domów przez zaciąganie kredytów pod zastaw. Szaleństwo bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości doprowadziło do tego, że w szczytowym momencie średnia cena domu była tak wysoka, że na zakup mogli pozwolić sobie tylko ci, którzy należeli do 15% najlepiej zarabiających. Nie ma potrzeby sztucznego utrzymywania wysokich cen domów i ratowania pożyczkobiorców i pożyczkodawców, którzy są za to odpowiedzialni. Co więcej, taka próba będzie utrwalać przekonanie, że sytuacja pożyczkodawców nie jest najlepsza i nie można liczyć na to, że wywiążą się ze swoich finansowych zobowiązań? Zanim przywrócimy normalność systemu finansowego, banki i inne instytucje finansowe muszą przyznać się do nieściągalnych kredytów i uznać je za stracone. Spadek cen domów musi trwać dalej. Średnia cena domu jest wciąż znacząco wyższa od średnich zarobków. Wezwanie do stabilizacji cen nieruchomości oznacza chęć interwencji rządu w imieniu nieodpowiedzialnych pożyczkodawców i pożyczkobiorców — a wszystko to za pieniądze podatników.
Uwolnienie rynku mieszkaniowego od rządowej ingerencji obniży wysokość kredytów hipotecznych potrzebnych do zakupu domów i będzie skutkowało niższymi cenami domów. Jeżeli dom zostanie sprzedany za 500 tys. USD, zamiast za 1 mln USD, lub za 140 tys. USD, zamiast za 200 tys., wtedy wymagana wysokość finansowania za pomocą kredytów hipotecznych będzie niższa, a rynek mieszkaniowy dostosuje się do obniżonej podaży kredytu.
[1] Temat omówiony jest szerzej w książce autora pt. Capitalism: A Treatise on Economics, s. 959-962.
George Reisman Tłumaczenie: Zuzanna Śleszyńska
73 rocznica zaproszenia Hitlera przez Stalina do podziału Polski 73-ta Rocznica zaproszenia Hitlera przez Stalina do podziału Polski była w formie niespodziewanej radiowej oferty Stalina z 10 marca 1939, kiedy Stalin publicznie przemawiał przez radio na 18 zjeździe sowieckiej partii komunistycznej w Moskwie. Oferta ta była dla Niemców do przyjęcia, ponieważ Polska blokowała dostęp armii niemieckiej do terenów Związku Sowieckiego a jednocześnie Polacy bronili swej niepodległości i 26 stycznia 1939, odmówili stanowczo przyłączenia się do ataku Niemców na Rosję. Polska odmówiła udziału 40 do 50 polskich dywizji gotowych do akcji oraz mobilizacji około siedmiu milionów potencjalnych rekrutów w proporcji do trzydziestu milionów, których umundurowali Sowieci i dwudziestu dwóch milionów umundurowanych obywateli niemieckich w Drugiej Wojnie Światowej. Hitler chciał stworzyć „wielkie” Niemcy zaludnione „rasowymi Niemcami” od Renu po Dniepr włącznie z żyznymi ziemiami Ukrainy, do których dostęp blokowała mu Polska. Imperium niemieckie miało sięgać do Władywostok, jako baza dominowania świata przez Niemcy.„Wieka gra” na kontynencie europejskim odgrywała się między Hitlerem i Stalinem. Chodziło o to, kto kogo pokona za pomocą uwikłania go w wojnę na dwa fronty. Wywiad sowiecki powiadomił Stalina, że marszałek Józef Piłsudski rozumiał rosnące zagrożenie militarne Polski ze strony Niemiec i Rosji Sowieckiej. Marszałek Polski posumował sytuację Polski w swoim testamencie, w którym powiedział rodakom: „Lawirujcie między Niemcami i Rosją póki można, a jak się nie da, wciągnijcie do walki cały świat”. Nastroje w 1934 roku ilustruje oficer kawalerii Michał Gutowski, wybitna indiwidualność a dla wielu miłośników bohaterskich tradycji polskiej kawalerii, był to człowiek-legenda, a jednocześnie ważny świadek historii. Generał Gutowski, jako młody oficer, wyjątkowo utalentowany jeździec, reprezentował Polskę na olimpiadzie w 1936 roku w Berlinie. Dwa lata wcześniej w 1934 roku był on na oficjalnych zawodach w Niemczech, o czym sam relacjonował: „Na zaproszenie niemieckich władz wojskowych polska ekipa jeździecka miała wziąć udział w zawodach w Akwisgranie. Wyznaczono także i mnie. … Pod koniec tych zawodów szef ekipy (a zarazem mój dowódca z 17 Pułku Ułanów) – pułkownik Pragłowski przekazał naszej ekipie zaproszenie na kolację w wąskim gronie, na terenie samych zawodów. Było ok. 25 – 30 osób – ekipa niemiecka, 2 mundurowych generałów. … Obiad wydał gen. von Fritsch – szef sztabu armii, a jednocześnie – szef zawodów w Akwisgranie. … W pewnym momencie gen. von Fritsch zadzwonił w kieliszek i wzniósł toast za ’polską armię, która – wierzy [on], że w krótkim czasie – ramię w ramię z [Niemcami] pójdzie przeciwko wspólnemu wrogowi [ZSRR]’. … Po obiedzie dręczony ciekawością zapytałem płk. Prągowskiego, czy aby się nie pomyliłem, co o treści tego przemówienia (toastu). Potwierdził, że toast ten miał taką treść … dobrze zapamiętałem ten niecodzienny toast.” Generał Werner von Fritsch zginął w czasie kampanii w Polsce podczas bitwy o Warszawę, 22 września 1939 roku. Generał von Fritch był anty-nazistą i nie podzielał planów Hitlera, żeby Polaków użyć, jako „mięso armatnie” a następnie wymazać Polskę z mapy w ramach jego programu zaludnienia „rasowymi” Niemcami terenów od Renu do Dniepru. Śmierć generała von Fritch’a wielu uważa za akt samobójstwa, ponieważ świadomie poszedł w ogień polskich karabinów maszynowych. Hitler znał Polaków jeszcze z Wiednia a następnie w czasie Pierwszej Wojny Światowej oraz po zatruciu go gazem na froncie zachodnim. Hiter był w szpitalu, z Poznaniakiem porucznikiem, nazwiskiem Kułak, którego ja pamiętam, jako klienta w kancelarii adwokackiej mego ojca, w Warszawie przy ulicy Piusa XI, w związku z korespondencją Kułaka z Hitlerem w połowie lat trzydziestych. Kułak wówczas przygotowywał raport do władz polskich z powodu tej korespondencji. Obydwaj porucznik Kułak i kapral Hitler byli zatruci iperytem. Kułak mniej, ale Hitler znacznie poważniej. Hitler oślepł wówczas na kilka tygodni a następnie przeszedł zapalenie mózgu, po czym lekarze stwierdzili, że był chory na chorobę Parkinsona i do śmierci nie mógł on opanować trzęsienia się jego lewej ręki. Wywoływało u niego obawę, że nie będzie żył dosyć długo, żeby spełnić jego „misję dziejową”, której jakoby nikt inny nie potrafiłby dokonać. Według raportów ambasadora polskiego w Berlinie Józefa Lipskiego, autora książki wydanej po angielsku pod tytułem „Diplomat In Berlin 1933-1939” w dniu 31 sierpnia 1936 roku rząd Hitlera zapłacił rządowi polskiemu należności za tranzyt przez Pomorze do Prus Wschodnich w złocie, jako gest przyjaźni. W ogóle zabiegi Hitlera o uzyskanie przystąpienia Polski do Paktu Anty-Kominternowskiego były nacechowane szacunkiem dla Polaków i twierdził wówczas, że dobre stosunki z Polską miały podstawowe znaczenie dla Niemiec. Hitler chciał mieć Polaków i Japończyków po swojej stronie w planowanym przez niego ataku na Rosję, do której dostęp Polska blokowała Niemcom. Polska doktryna obronna polegała na lawirowaniu między Niemcami i Rosją. Doktryna ta została wprowadzona w życie w chwili rozpoczęcia presji Hitlera na Polaków już 5 sierpnia 1935 roku, kiedy rząd w Berlinie zaczął napierać na Polaków, żeby przystąpili do paktu z Niemcami przeciwko Rosji. Hitlerowi udało się podpisać Anty-Kominternowski z Japonią 25 listopada 1936 roku i od razu pozyskać pomoc Japonii w osobie japońskego generała majora nazwiskiem Sawada. Generał ten pomagał w uzyskaniu przystąpienia Polski do anty-sowieckiego paktu Anty-Kominternowskiego. Japoński generał Sawada zaproponował w dniu 13 sierpnia 1937, taktykę żeby pozyskiwać Polaków i jednocześnie grozić im. Radził on Niemcom, żeby nakazali bojówkarzom niemieckim w Polsce chwilowo zaprzestać aktów sabotażu a jednocześnie, żeby skoncentrować wojsko niemieckie na granicach polskich oraz żeby Niemcy okupowali port litewski Kłajpedę, co faktycznie stało się w marcu 1939 roku. W dniu 6 listopada 1937 roku Włochy przystąpiły do Paktu Anty-Kominternowskiego i przyłączyły się do publicznych wypowiedzi Niemców i Japończyków nawołujących do przystąpienia Polski do paktu przeciwko Związkowi Sowieckiemu. Trzy dni późnej polski minister spraw zagranicznych Józef Beck skomentował wymijająco Pakt Anty-Kominterniowski. Następnego dnia ambasadorowie Polski i Niemiec przy Quirinale dyskutowali szczegółowo sprawę tego paktu. Wówczas Watykan, na długą metę, uważał Sowiety za większe zagrożenie kontynentu europejskiego i Watykanu niż Niemcy hitlerowskie. Kampania Włoch o przystąpienie Polski, Hiszpanii i Brazylii do Paktu Anty-Kominternowskiego przybrała na sile 12 stycznia 1938. Kampania ta skoncentrowana głównie na Polsce została energicznie podjęta 4 lutego 1938 przez ministra spraw zagranicznych Niemiec, Joachima von Robbentropa. Herman Goering wielokrotnie przyjeżdżał do Polski, niby na polowania na żubry, ale w rzeczywistości działał w sprawie paktu. Polski rząd, a zwłaszcza minister spraw zagranicznych Józef Beck, uważał ten pakt za pułapkę zagrażająca nie tylko niepodległości, ale wręcz istnieniu Polski na jej ziemiach historycznych. Hitler miał nadzieję wykorzystać Polaków, jako „mięso armatnie” a następnie chciał stworzyć „na następne 1000 lat” czyste etnicznie Niemcy od Renu do Dniepru po dokonaniu „Planu Wschodniego” i wymordowanie ponad 50 milionów mieszkańców Polski i Ukrainy, głównie za pomocą komór gazowych w celu zapewnienia Niemcom raz na zawsze wielkich połaci żyznych ziem. Stalin obserwował groźny dla Rosji rozwój wypadków, kiedy Japonia sprzymierzona z Niemcami atakowała Związek Sowiecki w okresie od 25 listopada, 1936 roku, kiedy Japończycy zaatakowali sowieckie wyspy na rzece Amur w 1937 roku, do chwili, kiedy wojska Armii Kwntung dokonały ataku na Niezależną Wschodnią Armię Czerwoną na granicy Mandżuko w 1938 roku. Wówczas zaczęły się rozgrywać największe bitwy powietrzne w historii tamtych czasów między lotnictwem japońskim i sowieckim. W bitwach tych brało udział do 400 samolotów. Z początkiem 1939 roku rozpoczął się napór wojsk japońskich na Zewnętrzną Mongolię, kontrolowaną przez Związek Sowiecki. Tak, więc celem Hitlera było stworzenie „rasowo czystych” „wielkich” Niemiec od Renu do Dniepru po usunięciu z tych terenów Polaków i Ukraińców. Polacy byli Hitlerowi potrzebni, jako przysłowiowe „mięso armatnie” do chwili zniszczenia Sowietów i zdobycia rosyjskich zasobów paliwa na Kaukazie oraz słabo bronionych zasobów arabskich i irańskich na Bliskim Wschodzie. Panorama polityczna Bliskiego Wschodu uległa podstawowym zmianom, kiedy Brytyjczycy złożyli w 1917 roku, w formie prywatnego listu ministra spraw zagranicznych Balfour’a zaadresowanego do głównego syjonisty w Anglii, lorda Waltera Rotschield’a słynną „deklarację o ojczyźnie Żydów w Palestynie” w zamian za zasługi Żydów przy wciągnięciu USA do Pierwszej Wojny Światowej. Stało się to w momencie, kiedy Anglia była zagrożona upadłością. Fakt ten spowodował pro-niemieckie nastawienie wśród Arabów, narażonych na inwazję Żydów europejskich na ziemie ojczyste Palestyńczyków, w celu stworzenia tam „państwa żydowskiego” ze stolicą w Jerozolimie. Jak wiadomo prawie półtora miliarda muzułmanów na świecie wierzy, że Mahomet był w niebo wzięty w Jerozolimie, świętym mieście Islamu. Hitler, w euforii z powodu zwycięstwa nad Francją w 1940 roku, kazał Adolfowi Eichmann’owi przygotować cztero-letni plan deportacji Żydów z Europy okupowanej przez Niemcy na wyspę Madagaskar. Do transportu Żydów z Europy Niemcy planowali użyć floty wojennej Francji i Anglii po spodziewanym przez nich zwycięstwie w bitwie o Anglię. Plan ten jest dostępny na Internecie, jako „projekt Madagascar”. Trzeba pamiętać, że sam Stalin prowadził walkę o władzę na śmierć i życie, ponieważ był przekonany, że grozi mu zamach stanu i egzekucja. Podejrzewał on, że tak jak po rewolucji francuskiej, władzę przejęło wojsko z Napoleonem Bonaparte na czele, podobnie mogłoby się zdarzyć w Rosji, na przykład pod wodzą marszałka Michała Tuchaczewskiego. Niemieckie służby specjalne starały się wykorzystać podejrzenia Stalina, ponieważ coraz większe masowe czystki i egzekucje 44,000 oficerów Armii Czerwonej w latach 1930tych bardzo osłabiały Rosję, od dawna cel podboju armii niemieckiej. Cel ten był ewidentny już w traktacie-kapitulacji Rosji wobec Niemiec w Pierwszej Wojnie Światowej, w Brześciu Litewskim, 3 marca 1918 roku. Wówczas rząd Lenina, oficjalnie zgodził się na rolę Rosji, jako wasala Niemiec. Naturalnie, wielu Rosjan uznało Lenina za zdrajcę i zamachy wrogów skróciły życie Lenina. Kilka lat wcześniej dobrze opisał koncept niemieckiego imperium „od Renu do Władywostoku” Aleksander Guczkow, minister obrony w rządzie Kiereńskiego. Według Guczkowa już wtedy Niemcy chcieli skolonizować Rosję tak jak Brytyjczycy skolonizowali Indie. Stalin pewnie wiedział o tym, że Hitler od lat wierzył, że musi on przyłączyć do Niemiec czarnoziem Ukrainy i wyeliminować Polaków i Ukraińców, tak żeby po wojnie, cały teren od Renu do Dniepru był zaludniony przez „rasowych Niemców” na następne „1000 lat”. Znane Stalinowi przekonania Hitlera, są wspomniane przez profesora M. K. Dziewanowskiego, w jego książce „Wojna Za Wszelką Cenę” (“War At Any Price, „PRINCETON HALL,INC. 1991, ISBN 0-13-946658-4, strona 253). Profesor Dziewanowski cytuje Hitlera, który powiedział profesorowi Theodorowi Oberlanderowi, hitlerowskiemu „ekspertowi” od spraw słowiańskich, w lipcu 1941: „Rosja jest naszą Afryką, a Rosjanie są naszymi murzynami.” Stalin zdawał sobie sprawę, że marszałek Józef Piłsudski rozumiał rosnące zagrożenie militarne ze strony Niemiec i Rosji Sowieckiej w jego słowach wyżej wspomnianych a powtarzanych w kilku wersjach: „Lawirujcie między Niemcami i Rosją póki można, a jak się nie da, wciągnijcie do walki cały świat”, lub „Lawirujcie między Niemcami i Rosją póki można, a jak się nie da, to podpalcie cały świat”. Takie sformułowanie polskiej doktryny obronnej, nadawało się Stalinowi do eksploatacji, wobec faktu osłabienia Armii Czerwonej, czystkami sowieckiego korpusu oficerskiego, zwłaszcza, że w Moskwie uważano za pewne, że opór Polaków przeciwko inwazji niemieckiej wciągnie do wojny Anglię i Francję. Stalin uważał, że Linia Maginota dawała mu gwarancje bardzo przewlekłych walk na Renem tym samym czas na odbudowę sowieckiego korpusu oficerskiego, który stracił 44,000 doświadczonych oficerów z marszałkiem Tuchaczewskim na czele. Pomyłka Stalina dotycząca wartości obronnych Linii Maginota była tragiczna w skutkach dla Polaków, jeńców wojennych, którzy mogli służyć w walce przeciwko Niemcom, gdyby nie zostali wymordowani przez NKWD według „listy katyńskiej” sporządzonej przez Laurentego Berię, a zatwierdzonej przez całe polit-biuro w Moskwie ze Stalinem na czele. Wówczas sowiecki aparat terroru gotów był współpracować z Niemcami w wymordowaniu inteligencji polskiej. W dniu 10go marca, 1939 Stalin praktycznie biorąc zaoferował Hitlerowi nie tylko podział Polski, ale również bardzo ryzykownie udostępnił mu pozycje wyjściowe do ataku na Związek Sowiecki, na linii demarkacyjnej podziału Polski Polska w ten sposób przestałaby być barierą oddzielającą hitlerowskie Niemcy od Rosji Sowieckiej. Przemówienie Salina zapraszające Hitlera do rozbioru Polski rozwiązywało problem bezpośredniego dostępu sił zbrojnych Niemiec do terenów kontrolowanych przez Związek Sowiecki. Dostęp ten był blokowany przez państwo polskie. Jednocześnie Niemcy nie mogli prosto z pól bitew w Polsce kontynuować atak na Związek Sowiecki. Okazało się, że oferta Stalina z 10go marca, 1939, kiedy Stalin publicznie przemawiał na 18tym zjeździe sowieckiej partii komunistycznej w Moskwie, była dla Niemców do przyjęcia, ponieważ Polacy bronili swej niepodległości i 26go stycznia, 1939, odmówili stanowczo przyłączenia się do ataku Niemców na Rosję. Za to Rosjanie powinni być wdzięczni Polsce. Polska wówczas odmówiła udziału 40 do 50 polskich dywizji gotowych do akcji oraz mobilizacji około siedmiu milionów potencjalnych rekrutów w proporcji do trzydziestu milionów umundurowanych obywateli sowieckich i dwudziestu dwóch milionów umundurowanych obywateli niemieckich w Drugiej Wojnie Światowej. Siły Polski wraz z ponad 220 niemieckimi dywizjami oraz 200 dywizjami japońskiej Armii Kwantung, mogłybyły umożliwić zwycięski atak na Sowiety, które były, jak wspomniałem, głównym geopolitycznym wrogiem Hitera, w jego planowanych podbojach na „następne 1000 lat.” Ówczesna gra Stalina jest opisana na stronie 95 mojej książki: (Pogonowski. Iwo, „Jews In Poland: A documentary History, New York, 1993, ISBN 0-7818-0116-8). Trzeba pamiętać, że w czasie przegranej przez Niemcy bitwy pod Moskwą w 1941 roku, sztab niemiecki był przekonany, że Niemcy mógłby tą kluczową bitwę wygrać, gdyby miały dodatkowych 40 do 50 dywizji, jak o tym pisze w wyżej wspomnianej książce, profesor M. K. Dziewanowski. W historycznej literaturze polskiej, jak dotąd, nie znalazłem ważnej i podstawowej wypowiedź Hitlera z 11go sierpnia 1939 roku, skierowanej do Komisarza Ligi Narodów, Jacob’a Burkhardt’a: „Wszystkie moje plany i przedsięwzięcia są skierowane przeciwko Rosji; jeżeli Zachód jest zbyt głupi i ślepy, żeby to pojąć, będę musiał ułożyć się z Rosją, wspólnie pokonać Zachód, a po klęsce Zachodu, zaatakuję Rosję wszystkimi moimi siłami. Konieczna mi jest Ukraina, tak żeby nie mogli mnie wziąć głodem, jak to się stało w ostatniej wojnie.” (Roy Dennan: „Missed Chances,” [“Starcone Możliwości”] Indigo, Londyn 1997, str. 65). Polska była dosłownie między niemieckim młotem i sowieckim kowadłem – Polacy ratowali się przed całkowitą likwidacją ich państwa na terenach piastowskich i dlatego odmówili udziału w podboju Rosji przez Niemcy. Polacy spowodowali zdradę paktu Hitlera z Japonią z 1936 roku, oraz uniemożliwili plany jednoczesnego uderzenia przeważającymi siłami na Rosję z zachodu przez Niemcy i Polską a ze wschodu przez Japonię. Naziści uważali Niemcy za „spadkobiercę” Imperium Brytyjskiego. Według profesora Normana Davies’a rządowi brytyjskiemu zależało na oficjalnym udzieleniu Polsce gwarancji, o które to gwarancje rząd polski wcale nie zabiegał. Gwarancje te były ogłoszone w ramach brytyjskiej gry dyplomatycznej i manipulacji Polska przez W. Brytanię, która w lipcu 1939, w swojej grze dyplomatycznej, zatrzymała, będącą wówczas w toku, pełną mobilizacje polskich sił zbrojnych. W dniu 25go sierpnia, 1939, podpisano polsko-brytyjski pakt o wspólnej obronie przeciwko agresji niemieckiej. Zawarcie tego paktu miało miejsce po przekazaniu Francji i Anglii przez Polskę 25go lipca, 1939 kopii maszyny do czytania tajnego niemieckiego wojskowego szyfru „Enigma” rozszyfrowanego przez Polaków. Ekspert z USA, Dawid A. Hatch z „Center of Criptic History, National Security Agency, Fort Meade, Maryland napisał: “Złamanie kodu Enigmy przez Polaków było jednym z kamieni węgielnych zwycięstwa Aliantów nad Niemcami.” Według „The Oxford Kompanion to World War II” (Oxford University Press, 1995) ofensywa sowiecka z początkiem sierpnia 1939 na japońską Armię Kwantungu w Mandżuko, pod wodzą generała G. Żukow’a była pierwszym w historii zastosowaniem taktyk „blitz-krieg’u”, które były wprowadzane przez Niemców i Sowietów na sowieckich poligonach, po zawarciu traktatu w Rapallo, 16go kwietnia, 1922 roku, przez Republikę Weimarską z Sowiecką Rosją. Stalin, w obawie przed wojną na dwa fronty, posłał generała Żukowa, żeby niespodzianie uderzył na Japończyków, siłą 35 batalionów piechoty, 20 szwadronów kawalerii, 500 samolotów i 500 nowych czołgów. Świadomy nadchodzącego ataku Niemiec na Polskę, Żuków zaatakował 20go sierpnia, 1939 roku i zadał wielkie straty Japończykom skoordynowanym ogniem czołgów, armat i samolotów, czyli stosując blitz-krieg po raz pierwszy w historii. Ponad 18,000 Japończyków poległo (P. Snow: Nomohan – the Unknown Victory,” History Today, lipiec, 1990).
Według Wikipedii: 20 sierpnia 1939, Armia Czerwona pod dowództwem Gieorgij Żukowa ruszyła do natarcia. Zostało ono poprzedzone nalotami bombowców oraz trzygodzinnym ostrzałem artyleryjskim. Po czterech dniach walk, wojska japońskie zostały okrążone, a po tygodniu zniszczone. W ciągu 3 miesięcy walk, straty radzieckie wyniosły (według obecnie dostępnych danych archiwalnych) ok. 28 000 żołnierzy zabitych, zaginionych, rannych i chorych. Straty japońskie wyniosły (według ówczesnych oficjalnych deklaracji strony japońskiej, dane archiwalne nadal nie są znane) ok. 17 000 zabitych i rannych. Radzieckie źródła podają znacznie większe straty strony japońskiej: 45 000 zabitych i 3 000 wziętych do niewoli. Według autora Laurie Braber („Chek-mate at the Russian Border: Japanese Conflict before Pearl Harbour” 2000): „Pakt nazistów z Sowietami z 23 sierpnia 1939, był uważany przez rząd Japonii z zdradę Paktu Anty-Kominternowskiego i konkluzja Japończyków była, że Hitlerem trzeba manipulować na korzyść Japonii, ale nigdy mu nie ufać. Pakt Niemców ze Sowietami był ogłoszony w czasie klęski wojsk japońskich, w której, według Encyklopedia Bratanica, poległo około 20,000 Japończyków i około 10,000 żołnierzy sowieckich. The Naval Institute Press, April 2012 opracowanie „NOMONHAN, 1939. The Red Army’s Victory That Shaped World War II ” by Stuart D. Goldman, ISBN: 978-1-59114-329-1 w której to książce dowodzi, że konflikt sowiecko japoński miał wpływ na wybuch i przebieg DWŚ jak również umożliwił Stalinowi sprowokować zdradę Japonii przez Niemcy podpisaniem paktu o nieagresji z Rosją, który to pakt umożliwił napad Niemiec na Polskę. Stalin nie tylko uniknął wojny na dwa fronty, ale postawił Hitlera wobec wojny na dwa fronty wywołanej napadem Niemiec na Polskę i jednocześnie pozbył się frontu japońskiego dzięki zdradzie przez Niemcy paktu z Japonią z 1936 roku. Wobec blokady paliwa przez USA Japończycy zaatakowali Perl Harbor i cztery dni później spowodowali deklarację wojny Stanom Zjednoczonym przez Niemcy. Natomiast syberyjska armia Żukowa zadała Niemcom klęskę w bitwie o Moskwę według Dr Steward’a Goldmana pracownika naukowego National Council for Eurasian and east European Research in Washington,D.C. oraz specjalisty spraw Rosji i Eurazji w latach 1979-2009 przy Congressional Research Service of the Library of Congress. Formalnie walki japońsko-sowieckie i wojna japońsko sowiecka skończyły się zawieszeniem broni 16 września 1939. Sowieci po zakończeniu walk przeciwko Japonii, 17go września uderzyli na Polskę, kiedy było jasne, że Francja nie spełni obietnicy i nie zaatakuje Niemiec, w czasie, kiedy 70% sił niemieckich walczyło w Polsce, a jednocześnie Francja miała więcej czołgów niż Niemcy. Stalin nie przyłączył się do napaści na Polskę 1szego września 1939 roku, ponieważ czekał na formalne zakończenie działań wojennych Sowiecko-Japońskich. Hitler miał nadzieję uczynić z Imperium Brytyjskiego podrzędnego partnera Niemiec w ramach „germańsko-aryjskiej” dominacji świata. Niemieckie archiwa wykazują, że armia niemiecka użyła dwukrotnie więcej amunicji i bomb lotniczych w Polsce we wrześniu 1939, niż przeciwko Francuzom i Anglikom w 1940 roku. Hitler wstrzymał jedną z dywizji Waffen SS pod Dunkierką, żeby umożliwić Anglikom, ich paniczną ucieczkę przez Kanał La Manche, podczas gdy w tym samym czasie nakazał armii niemieckiej masowo mordować polską ludność cywilną. Trzeba pamiętać, że Polska, na jej historycznych terenach, była jedynym państwem w Europie, które samym swoim istnieniem uniemożliwiało spełnienie marzeń Hitlera o stworzeniu wielkich Niemiec od Renu do Dniepru, „na następne 1000 lat.” Kontrastem są Czesi, którzy pod okupacją niemiecką pracowali w przemyśle zbrojeniowym na rzecz Niemiec, podczas gdy działały ich uniwersytety i wszystkie inne szkoły. Niemcy nie dokonywali masowych mordów na ludności czeskiej jak to czynili w Polsce gdzie całe szkolnictwo wyższe i średnie było zamknięte poza nie wielu szkołami potrzebnymi w przemyśle zbrojeniowym. Polska decyzja samoobrony była wyjątkowa na tle pacyfizmu Europy Zachodniej, Anschluss’u Austrii i zaboru Sudettenland’u przy jednoczesnym stworzeniu niemieckiego protektoratu Czech i Moraw. Jak wyżej wspomniałem Polska wykoleiła strategię Hitlera, która polegała na uderzeniu na Rosję siłą około 600 dywizji przeciwko armii sowieckiej mniejszej o połowę w 1939 roku. Polacy odmówili udziału 40-50 polskich dywizji i spowodowali odstąpienie od walki z Rosją 200 dywizji japońskich. Japonii była zdradzona przez Niemcy z chwilą zawarcia paktu Ribbentrop-Mołotow. Z powodu odmowy Polski, Niemcom brakowało około miliona żołnierzy rocznie na froncie wschodnim. Polacy zrujnowali optymalny plan gry Hitlera. Zemsta Hitlera nie dała długo na siebie czekać. Już 22 sierpnia 1939 roku Hitler wydał rozkaz mordowania polskiej ludności cywilnej oraz nakazał sporządzenie planów zniszczenia Warszawy i stworzenia na jej miejsce prowincjonalnego miasta dla przyszłej administracji niemieckiej. W tym celu w 1939 roku Hitler mianował Friedrich’a Pabst’a głównym architektem „Nowej Warszawy.” Już 6 lutego 1940 Pabst ogłosił kompletny plan zniszczeń i zmian sporządzony przy pomocy nazistowskich architektów Hubert’a Gross’a i Otta Nurnberger’a. Sporządzili oni dokładne plany niszczenia budynków takich jak archiwa historyczne, muzea, oraz pomniki, podczas gdy obiekty przemysłu zbrojeniowego i urządzenia kolejowe miały być rozbudowane. Zamek królewski miał być zburzony a na jego miejscu miała być postawiona „Parteivolkshalle” a kolumna Zygmunta miała być zastąpiona pomnikiem „Niederwald Germania” lub „Niederwalddenkmal.” Plac Piłsudskiego natychmiast przemianowano na plac Adolfa Hitlera. Hitler zdecydował w listopadzie 1939 wysadzenie w powietrze Zamku Królewskiego w Warszawie. Plan ten został wykonany pięć lat później 28 września, 1944 na oczach Armii Czerwonej na pozycjach na wschodnim brzegu Wisły Stało się to po rozkazie Stalina, żeby zatrzymać front i tym samym umożliwić Niemcom pokonanie Powstania Warszawskiego, w którym Niemcy zabili setki tysięcy cywilów oraz 16,000 żołnierzy Armii Krajowej, włącznie z moim bratem Krzystofem, wówczas 17-letnim „starszym strzelcem”. Wśród zgubnych dla Niemiec fantazji Hitera, warto wspomnieć, że Hitler nazywał zbliżający się konflikt „wojną motorów” („Motorenkrieg”), – podczas gdy w rzeczywistości armia niemiecka musiała użyć ponad 600,000 koni i miała tylko 200,000 pojazdów motorowych, które to pojazdy okazały się mniej użyteczne niż konie, według książki Stephen’a Badsay’a „World War II Battle Plans” 2000, str. 96. Profesor N. K. Dziewanowski, podaje cyfrę 700,000 koni, użytych przez armię niemiecką w ataku na Rosję. Józef Garliński pisze na stronie 40. w jego książce „POLAND, S.O.E., AND THE ALLIES”: „Propagandziści komunistyczni nieraz mówią, że pakt Ribbentrop-Mołotow był tylko sprytnym posunięciem taktycznym Stalina, żeby zyskać na czasie [i odbudować sowiecki korpus oficerski]. Nie był to zwykły pakt o nieagresji a raczej bliska współpraca komunistów z nazistami, którym sowieci dostarczyli 900,000 ton ropy naftowej, 500,000 ton rudy żelaznej, 500,000 ton nawozów oraz wiele ważnych dostaw.” Dostawy tak jak współpraca NKWD z Gestapo były swego rodzaju „okupem” Stalina składanym Hitlerowi, żeby odsunąć jak najdalej w czasie atak Niemców na Rosję. Związek Sowiecki dostarczał Niemcom prognozy pogody potrzebne im w czasie „Bitwy o Anglię, oraz reperował statki niemieckie w Murmańsku. W 1939 roku Polacy zniszczyli jedną trzecią czołgów i jedną czwartą samolotów niemieckich atakujących Polskę. Piloci polscy wśród 17,000 Polaków w lotnictwie polskim w Anglii przyczynili się do pokonania Luftwaffe. Wśród sukcesów polskiej marynarki wojennej był sukces polskich marynarzy na polskim niszczycielu, ”Piorunie,” którzy zlokalizowali i pomogli zatopić chowający się przed aliantami pancernik Bismarck, chlubę wojennej floty niemieckiej. Sławny w wielu bitwach Polski Drugi Korpus wygrał bitwę o Monte Ciasno i otworzył aliantom drogę do Rzymu. W sierpniu 1944, Pierwsza Polska Dywizja Pancerna odegrała ważną rolę w bitwie o Normandię pod Fallaise gdzie pokonała m. in sławną Hermann Goering Panzer Division. Tu znowu zacytuję nagrane na taśmę słowa generała Gutowskiego:”Miałem także ciekawe zdarzenie pod koniec wojny, które miało związek z wydarzeniami z 1934 r. Mianowicie w 1944 r. w bitwie normandzkiej, która toczyła się przez dwa tygodnie we dnie i w nocy, jako oficer 10 Pułku Strzelców Konnych (u Generała S. Maczka) wziąłem do niewoli generała niemieckiego dowódcę korpusu. Był bardzo silny ostrzał – działa były rozpalone, że aż parzyły. Tenże Generał stwierdził, że na razie on jest moim jeńcem, ale jeszcze wszystko może się zmienić. Wówczas odrzekłem, że dla niego wojna już się skończyła, gdyż będzie jechał ze mną w moim czołgu i jakby Niemcy chcieli go zdobyć to zginiemy razem ,,bo my się nie poddajemy”. Wtedy Niemiec mi zasalutował, a na moje pytanie: Po co Niemcom była ta wojna: w czym Polska wam przeszkadzała – stwierdził, że w latach 30-stych Polska miała jedną alternatywę: albo pójść z Niemcami na Rosję, która była naszym wrogiem, albo zostać zniszczoną (i tak się stało). Polska blokowała Niemcom drogę do Rosji.
Stalin zorientował się już latem 1940 roku, jak wielki błąd popełnił licząc na Linię Maginot’a i dokonując masowych egzekucji polskich jeńców wojennych, wiosną 1940go roku, w tym takich zbrodni jak morderstwa NKWD w Katyniu dokonane na oficerach polskich. Stalin wówczas miał nadzieję, że we Francji znowu będzie przewlekła wojna pozycyjna i że rosyjska armia będzie mogła nadrobić straty 44,000 oficerów sowieckich zabitych w czasie stalinowskich czystek w latach 1930tych. Szybkie zwycięstwo Hitlera we Francji zagrażało wcześniejszym atakiem na Rosję, która potrzebowała masowych dostaw z USA oraz mogłaby była użyć do walki przeciwko Niemcom polskich jeńców wojennych, którzy zostali bestialsko pomordowani przez NKWD. Perfidna polityka Stalina w sprawie zbrodni katyńskiej wyszła na jaw w całej pełni, kiedy Moskwa zażądała od rządu generała Władysława Sikorskiego, publiczne obwinienie Niemiec za wymordowanie oficerów pochowanych w Katyniu. Odmowa generała Sikorskiego stała się pretekstem dla Stalina do zerwania stosunków dyplomatycznych Moskwy z polskim rządem w Londynie w celu utworzenia marionetkowego rządu polskiego, wyznaczonego przez Moskwę. Przez 50 lat po zbrodni katyńskiej Sowieci wygrywali tę zbrodnie, jako atut propagandowy i twierdzili, że kto nie obwinia Niemców za zbrodnię Katyńska to jakoby zagraża stabilności przymierza przeciwko hitlerowskim Niemcom. Dygnitarze brytyjscy usilnie starali się, żeby dla dobra koalicji anty-hitlerowskiej i dobrych stosunków ze Stalinem, premier Sikorki zgodził się potwierdzić wersję sowiecką o winie Niemiec w zbrodni dokonanej na ponad dwudziestu tysiącach Polaków wziętych do niewoli przez ZSSR. Gdy generał Sikorki stanowczo odmówił i wracał z podróży ma Bliski Wschód, doszło do katastrofy w Gibraltarze, w której zginął generał Sikorki i towarzyszące mu osoby. Przed podróżą Anglicy radzili, żeby generałowi nie towarzyszyła w podróży jego córka. Wiadomo, że generał Sikorki był nie wygodny dyplomacji zachodniej i wręcz przeszkadzał w utworzeniu w Polsce rządu marionetkowego przez Stalina. Natomiast pilot Sikorskiego był Czechem, który miał rodzinę w zasięgu kontroli Sowietów i mógłby być szantażowany. Pilot wsiadł do samolotu bez spadochronu, ale z kamizelką ratunkową, tak jak gdyby wiedział z góry, że będzie pływać a nie spadać z wysokości za pomocą spadochronu. Nie jest wykluczone, że pilot ten był sterroryzowany i miał za zadanie uderzyć o powierzchnię wody pod takim kątem, żeby tylko sam pilot mógł wydostać się ze samolotu, zanim samolot ten zatonął wraz naczelnym wodzem polskich sił na zachodzie. Warto wspomnieć, że w dniu śmierci generała Śikorskiego, 4go lipca, 1943, brytyjskim szefem bezpieczeństwa Gibraltaru był, Kim Philby, który był szpiegiem sowieckim w randze generała NKWD. Po jego ucieczce do Rosji i dłuższym pobycie w Moskwie, Philby był pochowany z honorami sowieckiego bohatera. W czasie wojny, Stalin przerażony słabością korpusu oficerskiego Armii Czerwonej, nakazał wiosną 1941 gry sztabowe w Moskwie, które wykazywały potencjalną bardzo głęboką penetrację oddziałów niemieckich w głąb Rosji. (Bryan I. Fulgate and Lev Dvoretzky, “Thunder on the Dnepr: Zhukov-Stalin and the defeat of Hitler’a Blitzkrieg, czyli: “Grzmoty nad Dnieprem: Żukow-Stalin oraz Klęska Blitzkrieg’u Hitlera). Wobec zapewnień generałów o niemożliwości powstrzymania przez Armię Czerwoną ataków niemieckich czołgów na Sowiety, Stalin kazał przygotować brutalizację wojny i wydał rozkaz egzekucji obywateli polskich we wszystkich więzieniach sowieckich na terenach okupowanej Polski w momencie, kiedy Niemcy rozpoczną atak na Rosję, co stało się 22go czerwca, 1941 roku. Raporty wojsk niemieckich o tym, że ponad trzydzieści tysięcy Polaków zamordowanych przez NKWD znaleziono w więzieniach na terenach okupowanej wschodniej Polski przez wojska niemieckie, spowodowały szefa bezpieczeństwa Reinharda Heydricha w Berlinie do wydania rozkazu do oddziałów egzekucyjnych Sonder Commando, żeby oddziały nie pozostawiały śladów swoich na miejscach masowych egzekucji komunistów i Żydów, tak żeby propaganda niemiecka mogła twierdzić, że krewni ofiar egzekucji NKWD, dokonali tych mordów w ramach zemsty. Po wojnie w okupowanych Niemczech Zachodnich haupsturmfuhrer Hermann Schaper szef Sonder Commado w Ciechanowie, był skazany na sześć lat więzienia, przez sąd w Niemczech za masakrę Żydów w Jedwabnem w lecie 1941. Ciała Żydów, którzy nieśli rozbity przez nich młotami betonowy pomnik Lenina, są w grobie w stodole, pochowani tam po zastrzeleniu ich przez Niemców. Wzdłuż zgliszczy stodoły w drugim grobie są pochowani a Żydzi, których ciała ulegały dekompozycji. Stodoła tych wymiarów była podpalona, według opinii pirotechników za pomocą 400 litrów benzyny nie dostępnej ludności Jedwabnego. Przerwanie ekshumacji spowodowało, że nie wiadomo ani ile było śmiertelnych ofiar masakry, ani jaki był powód śmierci każdej z nich. Pamiętam jak w 1941 roku Ukraińcy, którzy opowiedzieli się po stronie Niemiec, ogłosili we Lwowie niepodległość Ukrainy. Wówczas przywódcy ukraińscy, ze Stepan’em Banderą na czele, zostali aresztowani i uwięzieni w bunkrze w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen pod Berlinem gdzie ja byłem więźniem politycznym od lata 1940 do wiosny 1945 roku. W czasie, kiedy niemieckie szpice pancerne posuwały się głęboko na teren Rosji, Ryszard Sorge, komunista niemiecki, był głównym szpiegiem Armii Czerwonej w Tokio, gdzie był aresztowany i stracony 1go listopada, 1941. Kilka miesięcy wcześniej dostarczył on Sowietom kluczowe dowody na to, że mimo obietnic danych Hitlerowi, wojska Japońskie nie odnowią ataków na Armie Czerwoną w Azji. Japończycy zatopili kilka statków sowieckich i wzmocnili swe garnizony na terenie Korei i Mandżurii tak, jak gdyby przygotowywali się do ataku, ale głównie starali się, żeby według układu z nimi, Hitler był gotów wypowiedzieć wojnę przeciwko USA w cztery dni po rozpoczęciu pierwszej bitwy japońsko amerykańskiej. Tak się też stało 11go grudnia 1941 po ataku japońskim na Pearl Harbor 7go grudnia, 1941 – w dniu, w którym Amerykanie uważają, że zaczęła się Druga Wojna Światowa. Hitler nie doczekał się ataku Japończyków na Związek Sowiecki, ale miał raporty o tym jak flota wojenna USA atakuje napotykane niemieckie łodzie podwodne na Atlantyku. Po bitwie morskiej 4go września, 1941 między okrętem USS Grear i niemiecką łodzią podwodną, prezydent Roosevelt publicznie wydał rozkaz amerykańskiej marynarce wojennej, żeby otwierała ogień do każdej napotkanej niemieckiej łodzi podwodnej. („Oxford History of the American People.” Oxford University Press, 1965). Niespodzianie sytuacja armii niemieckiej na froncie wschodnim dramatycznie pogorszyła się. „W dniu 1go grudnia, 1941 niemiecka armia Mitte dokonała ostatniego ataku, żeby zdobyć Moskwę. Obrońcy Moskwy mieli przewagę. O świcie w dniu 3go grudnia, syberyjskie dywizje generała Żukowa uderzyły siłą 100,000 żołnierzy z 300 czołgami i 2000 armat i przerwały front niemiecki armii Mitle (Stephen Barsky, „World War II Battle Plans” 2000, p. 98.)
Z końcem wojny dramat okoliczności związanych ze śmiercią Hitlera wiąże się z próbą odsieczy Berlina. Hitler popełnił samobójstwo 30 kwietnia, 1945 roku, po otrzymaniu wiadomości takich jak na przykład, że potężna grupa armii „Mitte,” pod dowództwem marszałka polowego Ferdinand’a Schroener’a przegrała bitwę pod Budziszynem i na pewno nie dokona odsieczy Berlina. Wcześniej 4go kwietnia, 1945, Hitler zamianował Schroener’a marszałkiem polnym i wodzem naczelnym armii niemieckiej (Oberbefehlshaber des Heeres). Nominację tą Hitler umieścił w swoim testamencie. Hitler wydał rozkaz Schroener’owi stworzenia w Bawarii w Alpach Algawskich twierdzy w Obersdorf na szczycie góry Obersatzlberg, do której Hitler chciał być przewieziony, jako do jego „gniazda orlego.” Schroener był faworytem Goebbels’a, który bardzo Schreoner’a chwalił i polecał Hitlerowi w marcu i kwietniu 1945 roku, według pamiętnika Goebbels’a. Grupa bojowa armii „Mitte,” podążająca w kierunku Berlina z Czech z rozkazu Hitlera, po drodze uwikłała się w bitwę z Drugą Armią Polską w pod Budziszynem (Bautzen) w dniach 21 do 27 kwietnia 1945. Była to najbardziej krwawa bitwa Polaków w Drugiej Wojnie Światowej gdzie Polacy stracili około 5000 zabitych. Globalnie poległo tam 26,000 żołnierzy niemieckich z armii „Mitle,” a 27,000 Niemców głównie rannych dostało się no niewoli po stracie 314 czołgów i 137 samobieżnych dział. Ani jedna ani druga strona wówczas nie brała jeńców. Ciekawy zbiegiem okoliczności jest fakt, że w Budziszynie w 1018 roku był zawarty pakt wyznaczający granice Polski najdalej wysunięte na zachód w historii. Tereny Łużyc i Miśni były wówczas w granicach Polski. Pierwsza Polska Armia zorganizowana przez Sowietów była jedyną nie-sowiecką armią biorącą dział w zdobyciu Berlin, po przerwaniu przez nią fortyfikacji Wału Pomorskiego t. zw. „Die Pommernstellung.” Druga Polska Armia, która stoczyła bitwę pod Budziszynem przeciwko siłom armii Mitle marszałka Schroener’a, zniszczyła zreorganizowaną Herman Goering Panzer Diwision, GrossDeutchlandCorps i inne sławne niemieckie formacje. Obydwie polskie armie miały tradycyjne polskie mundury, ale orzeł biały na ich sztandarach i rogatywkach był pozbawiony korony i krzyża. Polska przetrwała mimo zniszczeń i tragicznych strat takich jak śmierć ponad sześciu milionów obywateli polskich. Polacy byli zdradzeni przez Roosevelt’a i Churchill’a w Teheranie w 1943 roku, blisko rok przed tragicznym Powstaniem Warszawskim. Następne zdrady Polski miały miejsce w Jałcie i w Potsdamie w 1945 roku. Polacy musieli cierpieć lata terroru Jakuba Berman’a i innych kolaborantów Moskwy, która mściła się za klęskę pod Warszawą w czasie wojny Polsko-Bolszewickiej. Stalin podczas bitwy o Lwów w 1920 roku napisał plan stworzenia z Polski państwa satelickiego, raczej niż republiki włączonej do Związku Sowieckim. Polacy pamiętają inwazję bolszewicką w 1920 roku. Wówczas Lenin chciał zniewolić Polskę i stworzyć oś Moskwa-Berlin w celu rozpoczęcia światowej rewolucji komunistycznej. W Niemczech było sześć milionów komunistów i zawładnęli oni rządem Bawarii oraz samorządem Berlina w 1919 roku. Generał Michał Tuchaczewsky wydał historyczny rozkaz Armii Czerwonej w dniu 2 lipca 1920 roku: „Na zachód, po trupie „Białej Polski,” po drodze do szerzenia rewolucji światowej.” (Pogonowski, Iwo Cyprian, „Poland an Illustrated History” New York: Hippocrene Books Inc.. 2000, p. 17). W konkluzji jest oczywiste, że doktryna obronna Józefa Piłsudskiego „lawirowania między Niemcami i Rosją” dała Polsce szanse przetrwać Drugiej Wojny Światowej. Polska była jedynym państwem w Europie, które stawiło opór Hitlerowi i Stalinowi, mimo kolosalnych przeciwności. Polska pierwsza w Europie walczyła zbrojnie przeciwko hitlerowskim Niemcom i stworzyła państwo podziemne w czasie okupacji. Rząd polski funkcjonował na wygnaniu w Londynie, a polskie siły zbrojne byłe trzecie, co do wielkości po USA i Imperium Brytyjskim. Upadek i likwidacja Prus w 1945 roku stanowią katastrofę planów imperium niemieckiego „od Renu do Władydowstoku.” Fakt ten jest kluczowy dla państwa polskiego. Trzeba pamiętać, że Prusy Hohenzollernów były międzynarodowym pasożytem uprawiającym od wieków fałszerstwa monetarne i brutalizację Polaków i Lechitów Zachodnich. Prusy skorzystały z paniki bankierów żydowskich po pogromach Chmielnickiego w 1648r. i z wywożenia z Polski kapitałów do Berlina w czasie, kiedy finansiści żydowscy byli przekonani. że Żydzi zostaną wypędzeni z Polski tak jak z Hiszpanii, według profesora Izraela Szahaka („Żydowskie Dzieje i Religia: Żydzi i Goje – XXX Wieków Historii.”) W pół wieku póżniej w 1701 roku powstało w Berlinie „Królestwo Pruskie,” inicjator rozbiorów Polski. Rozbiory Polski były kluczowe w procesie zdominowania 350 niezależnych państewek w Niemczech przez Prusy ze stolicą w Berlinie. Sam wybór nazwy Prus symbolizował ciągłość tradycji podbojów w 13 wieku i ludobójstwa Bałto-Słowiańskich Prusów przez Krzyżków. Kanclerz Bismarck nawoływał wielokrotnie do „wystrzelania Polaków tak jak wilki” oraz w 1861 pisał żeby „bić Polaków żeby im się odechciało żyć… jeżeli mamy przetrwać [jako Prusacy] naszym jedynym sposobem jest eksterminacja Polaków.” (Werner Richter: „Bismarck,” Putnam Press, 1964, str. 101). Prusy były centrum władzy politycznej w ciągu 47 lat istnienia cesarstwa niemieckiego, 16 lat Republiki Weimarskiej oraz 11 lat władzy Hitlera, czyli w okresie dwóch wojen światowych rozpoczętych przez Niemcy. W 1945 roku w oparciu o Konferencję Poczdamską Marchia Brandenburska została podporządkowana sowieckiej strefie okupacyjnej, a w NRD, w 1952 roku, została podzielona na 4 okręgi. Po ponad 200 latach, dzięki ponownemu zjednoczeniu obu państw niemieckich, Brandenburgii przywrócono jej nazwę historyczną. Stolicą landu stał się Poczdam, a Berlin pozostał stolicą federalnych Niemiec. Prusy przestały istnieć, jako międzynarodowe pojęcie prawne. Obecnie Polska jest wolnym państwem zaludnionym przez 38,000,000 Polaków, na piastowskich ziemiach w granicach, bliskich tym, które Polska miała już tysiąc lat temu. Rosja, mimo tego, że nadal jest super potęgą nuklearną, cierpi na masową korupcję i na zapaść demograficzną. Rosja musiała szukać bezpieczeństwa w objęciach Chin wobec zagrożenia agresywną polityką neo-konserwatystów amerykańskich. Chiny są zamieszkałe przez ponad miliard ludzi, którzy wywierają presję demograficzną na tereny federacji Rosyjskiej, w której w niedalekiej przyszłości będzie więcej młodych muzułmanów niż Rosjan. W bilansie Drugiej wojny Światowej i masowych przesiedleń obecnie można mieć nadzieję, że Polska będzie mogła żyć w pokoju, jako członek NATO i Unii Europejskiej. Jest to zupełnie inny los Polski niż planował Hitler, który doprowadził Niemcy do klęski u progu epoki nuklearnej i tym samym pozbawił je własnego arsenału nuklearnego. Kłęska Niemiec Hitlerowskich doprowadziła do likwidacji państwa Pruskiego. Stało się to w ramach bezwarunkowej kapitulacji Niemiec w 1945 roku. Bez własnego arsenału nuklearnego ekstremiści niemieccy, którzy wcześniej wybrali na głowę państwa oraz na naczelnego wodza, człowieka, który widziałby, jako swoją misję dziejową wymazanie Polski z mapy Europy i stworzenie „rasowo” czystych Niemiec „od Renu do Dniepru” oraz stworzenie imperium kolonialnego „od Renu do Władywostoku” są pozbawieni możliwości kontynuowania tego rodzaju planów. Fakt, że po śmierci prezydenta Hindenburga, 88% Niemców wybrało Hitlera na głowę państwa jest hańbą narodu niemieckiego.. Obecna geopolityczna sytuacja Polski, po likwidacji Prus i wobec zapaści demograficznej imperium rosyjskiego, otwiera po raz pierwszy od kilkuset lat nowe możliwości tworzenia lepszej przyszłości Polski i poprawiania stosunków ze sąsiadami, zwłaszcza z Bałto-Słowianami na Litwie, Łotwie, Białorusi, Ukrainie, Czechach, Słowacji, Węgier, etc. Obecnie Polacy znowu mogą działać w tradycji związków dobrowolnych w poszanowaniu praw człowieka i obywatela, które były chlubą Polski Złotego z końcem XVI wieku, kiedy po raz pierwszy w historii rozwoju rządów reprezentatywnych, w Polsce było milion wolnych obywateli, z których każdy dorosły mężczyzna mógł kandydować w powszechnych wolnych wyborach na głowę państwa. Wówczas każdy obywatel i każda obywatelka w Polsce mieli równe prawa dziedziczenia majątku a polską kulturę kształtował polski samorodny proces ustawodawczy.
Iwo Cyprian Pogonowski
Unijna samowolka Rząd bez wiedzy posłów zgodził się na ratyfikację protokołu irlandzkiego, który zmienia traktat lizboński. I nie raczył nawet o tym poinformować parlamentarzystów, którzy o sprawie dowiedzieli się z protokołu posiedzeń... brytyjskiej Izby Gmin
http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20120529&typ=po&id=po03.txt
Czy rząd postanowił reprezentować Polskę na własną rękę bez kontroli parlamentarnej i bez zdawania z tego relacji przed posłami? Dlaczego bardzo istotne decyzje, w podejmowaniu, których Polska uczestniczy na poziomie ponadnarodowym w Unii Europejskiej, zapadają poza kontrolą parlamentarną? Takie pytania stawia poseł Krzysztof Szczerski (PiS), gdy na jaw wyszła kwestia ratyfikacji protokołu irlandzkiego. Poseł dowiedział się o niej, czytając stenogram z brytyjskiej Izby Gmin, gdzie tamtejszy minister ds. europejskich składał sprawozdanie.
- Poziom arogancji ze strony obozu władzy i pogardzania parlamentem przekracza kolejne granice. Tego typu praktyka wprost narusza ład konstytucyjny w naszym kraju i prowadzi nas na manowce, świadczy, bowiem o nielegalności działań obozu władzy. Twierdzę to z całą odpowiedzialnością. Stąd też problemem dziś nie jest gra polityczna z rządem wokół tej czy innej ratyfikacji, tylko przywrócenie porządku konstytucyjnego w Polsce - mówi oburzony parlamentarzysta. Jak podkreśla, rząd Donalda Tuska wstrzymał się od głosu w sprawie protokołu, ale nie wiadomo, wedle, jakich instrukcji działał i na podstawie, jakich przesłanek podjął taką decyzję.
- Nic nie wiadomo, dlatego złożyłem wniosek o dyskusję na forum Komisji ds. UE w kwestii tzw. protokołu irlandzkiego, czyli zmiany traktatu z Lizbony, która została obiecana Irlandczykom, aby skłonić ich do drugiego referendum ratyfikacyjnego. I oto otrzymałem odpowiedź od prezydium komisji, że mój wniosek jest bezprzedmiotowy, gdyż protokół irlandzki został już przyjęty przez Radę Europejską w trybie obiegowym 11 maja, a Polska wstrzymała się od głosu - relacjonuje były wiceminister spraw zagranicznych. Poinformowano go tylko, że w najbliższym czasie "będzie okazja do zapytania ministra ds. europejskich, dlaczego rząd w tej sprawie nie dopełnił obowiązku zasięgnięcia opinii Sejmu". To nie pierwszy tego rodzaju incydent. Coraz częściej ma miejsce próba ratyfikowania zmian w traktatach europejskich przy zwykłej większości głosów, a więc zgodnie z art. 89 Konstytucji. Świadczy to o tym, że rząd za wszelką cenę stara się ominąć konieczność akceptacji swoich kolejnych decyzji przy większości 2/3 głosów na podstawie art. 90 Konstytucji. Przez ten zabieg nie musi pozyskiwać głosów posłów Prawa i Sprawiedliwości, a więc zgody największego ugrupowania opozycyjnego w Sejmie.
- Zwykła ratyfikacja odnosi się do umów międzynarodowych, w których Polska nie oddaje suwerenności organom ponadnarodowym, dużą stosuje się wówczas, gdy przeniesienie takie ma miejsce. Rzecz polega na tym, że każda zmiana traktatów europejskich wpływa na nasz status członkowski, a zatem zmienia zakres kompetencji polskiego państwa przekazanych na poziom unijny - zauważa Szczerski. Po raz pierwszy z tą sytuacją mieliśmy do czynienia przy okazji nowelizacji traktatu związanej z Europejskim Mechanizmem Stabilności. Rząd zgłosił ustawę ratyfikacyjną wedle art. 89. W odpowiedzi Szczerski przedstawił projekt kontruchwały Sejmu, popartej ekspertyzami prawnymi, która wskazywała na konieczność ratyfikacji większością 2/3 głosów. Projekt został oczywiście odrzucony przez koalicję PO - PSL, a ratyfikację przepchnięto zwykłą większością głosów. Sprawa znajdzie finał w Trybunale Konstytucyjnym. - Obawiam się, że scenariusz ten będzie się powtarzał za każdym razem, i przy traktacie chorwackim, i przy pakcie fiskalnym, i przy pozostałych zmianach. Doprowadzi to do całkowitego chaosu prawnego i instytucjonalnego w Polsce i Unii Europejskiej - podkreśla Krzysztof Szczerski.
Tajne europejskie decyzje Pytaniem podstawowym jest prawomocność takich decyzji. W ocenie posła Szczerskiego, są one wątpliwe, a po odejściu obecnej ekipy rządzącej można będzie, a niekiedy z racji ich bezprawności nawet będzie należało, uznać je za "niebyłe". Ich konsekwencją może być nie tylko pociągnięcie do odpowiedzialności konstytucyjnej osób uczestniczących w podejmowaniu decyzji, np. premiera czy szefa MSZ, ale może stać się to poważnym problemem dla funkcjonowania Polski w strukturach europejskich. W ocenie posła, podważy to naszą wiarygodność, jako państwa i wprowadzi zamieszanie prawne. Wszystko to dzieje się w sytuacji szczególnej dla Europy. Unia Europejska chwieje się w posadach i zmienia swój charakter. Nie przypomina już tej wspólnoty, do której przynależność wybierali w referendum akcesyjnym obywatele RP. Jak podkreśla prof. Szczerski, mamy obecnie w Unii Europejskiej do czynienia z nieznaną do tej pory sekwencją zmian prawa traktatowego.
- One tylko pozornie mają charakter nowelizacji rozproszonych i niezwiązanych ze sobą, podczas gdy w rzeczywistości przebudowują całą konstrukcję prawno-instytucjonalną w Europie - tłumaczy. Chodzi tutaj o nowelizację Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej w celu powołania Europejskiego Mechanizmu Stabilności, pakt fiskalny, traktat akcesyjny z Chorwacją oraz właśnie wspomniany tzw. protokół irlandzki, a więc wywalczone przez irlandzki rząd specjalne gwarancje, które państwo to uzyskało po tym, jak UE wymogła na niej powtórzenie referendum ratyfikacyjnego. Do tego dochodzi tzw. protokół czeski, czyli włączenie Czech do polsko-brytyjskich zastrzeżeń dotyczących konsekwencji obowiązywania Karty Praw Podstawowych, ale tym samym zmieniające ich prawne znaczenie. - Zmiany te wprowadzane są bez otwartej debaty i konferencji międzyrządowej, ale w dużej mierze za pomocą tzw. procedury uproszczonej, czyli decyzjami w wąskim gronie szefów państw i rządów - zauważa poseł Szczerski. Tak jak miało to miejsce 11 maja, w czasie głosowania nad protokołem irlandzkim. A to tylko wzmacnia niebezpieczny precedens ignorowania Sejmu przez rząd, mnoży praktyki tajnego podejmowania takich decyzji oraz zmniejsza parlamentarną kontrolę nad rządem. Maciej Walaszczyk
Buta Pruska Od Renu Do Władywostoku Tytuł artykułu „Buta Pruska Od Renu do Władywostoku” odnosi się do faktu rozpętania buty pruskiej dzięki zaborom Polski, które dały okazję jednoczenia Niemiec po raz pierwszy w historii ze stolicą w Berlinie od 1870 roku po sprowokowanej przez kanclerza Bismarck’a wojnie przeciwko Francji, rabunku Francji i ogłoszeniu Cesarstwa Niemieckiego (1870-1918) które wkrótce podjęło konkurencję z Imperium Brytyjskim o dominacje świata. Konkurencję tą kontynuował rząd Hitlera i tak jak przed nim Cesarz Niemiecki on też chciał stworzyć Imperium Niemieckie „od Renu do Władywostoku” za pomocą skolonizowania Rosji. Ponieważ rząd w Berlinie walczył o tereny Alzacji i Lotaryngii przeciwko Francji i miał na Renie tylko granicę z Holandią, więc Niemcy nie określali swoich ambicji kolonialnych, jako „imperium od Renu do Władywostoku.” Imperialny cel Berlina był ewidentny już w traktacie-kapitulacji Rosji wobec Niemiec w Pierwszej Wojnie Światowej, w Brześciu Litewskim, 3go marca, 1918 roku. Wówczas rząd Lenina, chwilowo zgodził się na rolę Rosji, jako wasala Niemiec. Naturalnie, wielu Rosjan uznało Lenina za zdrajcę i zamachy wrogów skróciły życie Lenina tak, że opór ludności przeciw rządom bolszewickim spowodował stosowanie „Czerwonego Terroru” żeby Bolszewicy mogli utrzymać się przy władzy. Kilka lat przedtem dobrze opisał koncept niemieckiego imperium „od Renu do Władywostoku” Aleksander Guczkow, minister obrony w rządzie Kiereńskiego. Według Guczkowa Niemcy chcieli skolonizować Rosję podobnie jak Brytyjczycy skolonizowali Indie. Ambicje rządu w Berlinie dobrze rozumiał Stalin w czasie, kiedy sam prowadził walkę o władzę na śmierć i życie, ponieważ był on przekonany, że grozi mu zamach stanu i egzekucja. Stalin podejrzewał, że tak jak po rewolucji francuskiej, władzę przejęło wojsko z Napoleonem Bonaparte na czele, podobnie mogłoby się zdarzyć w Rosji, na przykład pod wodzą marszałka Michała Tuchaczewskiego. Niemieckie służby specjalne starały się wykorzystać podejrzenia Stalina, ponieważ coraz większe masowe czystki i egzekucje 44,000 oficerów Armii Czerwonej w latach 1930tych bardzo osłabiały Rosję, od dawna cel podboju armii niemieckiej. Stalin wiedział o tym, że Hitler od lat wierzył, że musi on przyłączyć do Niemiec czarnoziem Ukrainy i wyeliminować Polaków i Ukraińców, tak żeby po wojnie, cały teren od Renu do Dniepru był zaludniony przez „rasowych Niemców” na następne „1000 lat.” Znane Stalinowi przekonania Hitlera, są wspomniane przez profesora M. K. Dziewanowskiego, w jego książce pod tytułem „Wojna Za Wszelką Cenę,” (“War At Any Price,” Princeton Hall,Inc. 1991, ISBN 0-13-946658-4, strona 253). Profesor Dziewanowski cytuje Hitlera, który powiedział profesorowi Theodorowi Oberlanderowi, hitlerowskiemu „ekspertowi” od spraw słowiańskich, w lipcu 1941: „Rosja jest naszą Afryką, a Rosjanie są naszymi murzynami.” Stalin zdawał sobie sprawę, że marszałek Józef Piłsudski rozumiał rosnące zagrożenie militarne ze strony Niemiec i Rosji Sowieckiej w jego słowach wyżej wspomnianych a powtarzanych w kilku wersjach: „Lawirujcie między Niemcami i Rosją póki można, a jak się nie da, wciągnijcie do walki cały świat,” lub „Lawirujcie między Niemcami i Rosją póki można, a jak się nie da, to podpalcie cały świat,” Takie sformułowanie polskiej doktryny obronnej, nadawało się Stalinowi do eksploatacji, wobec faktu osłabienia Armii Czerwonej, czystkami sowieckiego korpusu oficerskiego, zwłaszcza, że w Moskwie uważano za pewne, że opór Polaków przeciwko inwazji niemieckiej wciągnie do wojny Anglię, Francję i USA. Stalin uważał, że Linia Maginota dawała mu gwarancje przewlekłych walk na Renem i tym samym czas na odbudowę sowieckiego korpusu oficerskiego, który w czystkach stracił 44,000 doświadczonych oficerów z marszałkiem Tuchaczewskim na czele. W dniu 10go marca, 1939 Stalin praktycznie biorąc zaoferował Hitlerowi nie tylko podział Polski, ale również bardzo ryzykownie udostępnił mu pozycje wyjściowe do ataku na Związek Sowiecki, na linii demarkacyjnej podziału Polski. Polska w ten sposób przestałaby być barierą oddzielającą hitlerowskie Niemcy od Rosji Sowieckiej. Przemówienie Salina zapraszające Hitlera do rozbioru Polski rozwiązywało problem bezpośredniego dostępu sił zbrojnych Niemiec do terenów kontrolowanych przez Związek Sowiecki. Dostęp ten był blokowany przez państwo polskie. Jednocześnie Niemcy nie mogli prosto z pól bitew w Polsce kontynuować atak na Związek Sowiecki. Okazało się, że oferta Stalina z 10go marca, 1939, kiedy Stalin publicznie przemawiał na 18tym zjeździe sowieckiej partii komunistycznej w Moskwie, była dla Niemców do przyjęcia, ponieważ Polacy bronili swej niepodległości i 26go stycznia, 1939, odmówili stanowczo przyłączenia się do ataku Niemców na Rosję. Za to Rosjanie powinni być wdzięczni Polsce. Polska odmówiła udziału 40 do 50 polskich dywizji gotowych do akcji oraz mobilizacji około siedmiu milionów potencjalnych rekrutów. Trzeba pamiętać, że w czasie Drugiej Wojny Światowej Sowieci mieli w mundurach 30 milionów ludzi, Niemcy 22 miliony a Polska potencjalnie 7-8 milionów w proporcji do faktycznej mobilizacji Niemiec i Związku Sowieckiego. Siły Polski wraz z ponad 220 niemieckimi dywizjami oraz 200 dywizjami japońskiej Armii Kwantung, mogłyby umożliwić zwycięski atak na Sowiety, które były, jak wspomniałem, głównym geopolitycznym wrogiem Hitera, w jego planowanych podbojach w celu stworzenia Wielkich Niemiec na „następne 1000 lat.” Ówczesna gra Stalina jest opisana na stronie 95 mojej książki: (Pogonowski. Iwo, „Jews In Poland: A documentary History, New York, 1993, ISBN 0-7818-0116-8, strona 95). Trzeba pamiętać, że w czasie przegranej przez Niemcy bitwy pod Moskwą w 1941 roku, sztab niemiecki był przekonany, że Niemcy mógłby tą kluczową bitwę wygrać, gdyby miały dodatkowych 40 do 50 dywizji. Pisze o tym profesor M. K. Dziewanowski w jego książce „War At Any Price.” . W historycznej literaturze polskiej, jak dotąd, nie znalazłem ważnej i podstawowej wypowiedź Hitlera z 11go sierpnia 1939 roku, skierowanej do Komisarza Ligi Narodów, Jacob’a Burkhardt’a: „Wszystkie moje plany i przedsięwzięcia są skierowane przeciwko Rosji; jeżeli Zachód jest zbyt głupi i ślepy, żeby to pojąć, będę musiał ułożyć się z Rosją, wspólnie pokonać Zachód, a po klęsce Zachodu, zaatakuję Rosję wszystkimi moimi siłami. Konieczna mi jest Ukraina, tak żeby nie mogli mnie wziąć głodem, jak to się stało w ostatniej wojnie.” (Roy Dennan: „Missed Chances,” [“Starcone Możliwości”] Indigo, Londyn 1997, str. 65). Polska była dosłownie między niemieckim młotem i sowieckim kowadłem – Polacy ratowali się przed całkowitą likwidacją ich państwa na terenach piastowskich i dlatego odmówili udziału w podboju Rosji przez Niemcy. Polacy spowodowali zdradę paktu Hitlera z Japonią z 1936 roku, oraz zniszczyli plany jednoczesnego uderzenia przeważającymi siłami na Rosję z zachodu przez Niemcy i Polską a ze wschodu przez Japonię. W dniu 1 września 2009,w siedemdziesiątą rocznicę wybuchu Drugiej Wojny Światowej dostojnicy z Polski i z zagranicy zebrali się na Westerplatte, żeby uczcić bohaterską rolę Polski w tej wojnie. Siedemdziesiąt lat wcześniej, w dniu 1 września 1939 z rana o godzinie 4.45, w Gdańsku, gdzie w czasie „dobrosąsiedzkiej wizyty” artyleria pancernika niemieckiego Schleswig-Holstein otworzyła ogień z 16sto calowych dział wymierzonych w polską bazę na półwyspie Westerplatte, na terenie wolnego miasta Gdańska. Wówczas zaczęła się Druga Wojna Świtowa znowu tak jak Pierwsza Wojna Światowa wywołana przez rząd w Berlinie. Tym razem Hitler chciał stworzyć „wielkie” Niemcy zaludnione „rasowymi Niemcami” od Renu po Dniepr włącznie z żyznymi ziemiami Ukrainy, do których dostęp blokowała mu Polska. „Wieka gra” na kontynencie europejskim odgrywała się między Hitlerem i Stalinem. Chodziło o to, kto kogo pokona za pomocą uwikłania go w wojnę na dwa fronty. Wywiad sowiecki powiadomił Stalina, że marszałek Józef Piłsudski rozumiał rosnące zagrożenie militarne Polski ze strony Niemiec i Rosji Sowieckiej. Marszałek Polski posumował sytuację Polski w swoim testamencie, w którym powiedział rodakom: „Lawirujcie między Niemcami i Rosją póki można, a jak się nie da, wciągnijcie do walki cały świat.” Nastroje w 1934 roku ilustruje oficer kawalerii Michał Gutowski, wybitna indywidualność, a dla wielu miłośników bohaterskich tradycji polskiej kawalerii, był to człowiek-legenda, a jednocześnie ważny świadek historii. Generał Gutowski, jako młody oficer, wyjątkowo utalentowany jeździec, reprezentował Polskę na olimpiadzie w 1936 roku w Berlinie. Dwa lata wcześniej w 1934 roku był on na oficjalnych zawodach w Niemczech, o czym sam relacjonował: „na zaproszenie niemieckich władz wojskowych polska ekipa jeździecka miała wziąć udział w zawodach w Akwisgranie. Wyznaczono także i mnie…Pod koniec tych zawodów szef ekipy (a zarazem mój dowódca z 17 Pułku Ułanów) – pułkownik Pragłowski przekazał naszej ekipie zaproszenie na kolację w wąskim gronie, na terenie samych zawodów. Było ok. 25 – 30 osób – ekipa niemiecka, 2 mundurowych generałów… Obiad wydał gen. von Fritsch – szef sztabu armii, a jednocześnie – szef zawodów w Akwisgranie. …W pewnym momencie gen. von Fritsch zadzwonił w kieliszek i wzniósł toast za ’polską armię, która – wierzy [on], że w krótkim czasie – ramię w ramię z [Niemcami] pójdzie przeciwko wspólnemu wrogowi [ZSRR]’…po obiedzie dręczony ciekawością zapytałem płk. Prągowskiego, czy aby się nie pomyliłem, co o treści tego przemówienia (toastu). Potwierdził, że toast ten miał taką treść… dobrze zapamiętałem ten niecodzienny toast.” Generał Werner von Fritsch zginął w czasie kampanii w Polsce podczas bitwy o Warszawę, 22 września, 1939 roku. Generał von Fritch był anty-nazistą i nie podzielał planów Hitlera, żeby Polaków użyć, jako „mięso armatnie” a następnie całkowicie wymazać Polskę z mapy w ramach jego programu zaludnienia „rasowymi” Niemcami terenów od Renu do Dniepru. Śmierć generała von Fritch’a wielu uważa za akt samobójstwa, ponieważ świadomie poszedł w ogień polskich karabinów maszynowych. Hitler znał Polaków jeszcze z Wiednia a następnie w czasie Pierwszej Wojny Światowej oraz po zatruciu go gazem na froncie zachodnim. Hiter był w szpitalu, z Poznaniakiem porucznikiem, nazwiskiem Kułak, którego ja pamiętam, jako klienta w kancelarii adwokackiej mego ojca, w Warszawie przy ulicy Piusa XI, w związku z korespondencją Kułaka z Hitlerem w połowie lat trzydziestych. Kułak wówczas przygotowywał raport do władz polskich z powodu tej korespondencji. Obydwaj porucznik Kułak i kapral Hitler byli zatruci iperytem. Kułak mniej, ale Hitler znacznie poważniej. Hitler oślepł wówczas na kilka tygodni a następnie przeszedł zapalenie mózgu, po czym lekarze stwierdzili, że był chory na chorobę Parkinsona i do śmierci nie mógł on opanować trzęsienia się jego lewej ręki. Wywoływało u niego obawę, że nie będzie żył dosyć długo, żeby spełnić jego „misję dziejową,” której jakoby nikt inny nie potrafiłby dokonać. Według raportów ambasadora polskiego w Berlinie Józefa Lipskiego, autora książki wydanej po angielsku pod tytułem „Diplomat In Berlin 1933-1939” w dniu 31 sierpnia 1936 roku rząd Hitlera zapłacił rządowi polskiemu należności za tranzyt przez Pomorze do Prus Wschodnich w złocie jako gest przyjaźni. W ogóle zabiegi Hitlera o uzyskanie przystąpienia Polski do Paktu Anty-Kominternowskiego były nacechowane szacunkiem dla Polaków i twierdził wówczas, że dobre stosunki z Polską miały podstawowe znaczenie dla Niemiec. Hitler chciał mieć Polaków i Japończyków po swojej stronie w planowanym przez niego ataku na Rosję, do której dostęp Polska blokowała Niemcom. Polska doktryna obronna polegała na lawirowaniu między Niemcami i Rosją. Doktryna ta została wprowadzona w życie w chwili rozpoczęcia presji Hitlera na Polaków już 5go sierpnia, 1935 roku, kiedy rząd w Berlinie zaczął napierać na Polaków, żeby przystąpili do paktu z Niemcami przeciwko Rosji. Hitlerowi udało się podpisać Anty-Kominternowski z Japonią 25 listopada, 1936 roku i od razu pozyskać pomoc Japonii, w osobie japońskego generała majora nazwiskiem Sawada. Generał ten pomagał w staraniach Hitlera mających na celu uzyskanie przystąpienia Polski do anty-sowieckiego paktu Anty-Kominternowskiego. Japoński generał Sawada zaproponował w dniu 13 sierpnia, 1937, taktykę żeby pozyskiwać Polaków i jednocześnie grozić im. Radził on Niemcom, żeby nakazali bojówkarzom niemieckim w Polsce chwilowo zaprzestać aktów sabotażu a jednocześnie, żeby skoncentrować wojsko niemieckie na granicach polskich oraz żeby Niemcy okupowali port litewski Kłajpedę, co faktycznie stało się w marcu 1939 roku. W dniu 6go listopada 1937 roku Włochy przystąpiły do Paktu Anty-Kominternowskiego i przyłączyły się do publicznych wypowiedzi Niemców i Japończyków nawołujących do przystąpienia Polski do paktu przeciwko Związkowi Sowieckiemu. Trzy dni późnej polski minister spraw zagranicznych Józef Beck skomentował wymijająco Pakt Anty-Kominterniowski. Następnego dnia ambasadorowie Polski i Niemiec przy Quirinale dyskutowali szczegółowo sprawę tego paktu. Wówczas Watykan, na długą metę, uważał Sowiety za większe zagrożenie kontynentu europejskiego i Watykanu niż Niemcy hitlerowskie. Kampania Włoch o przystąpienie Polski, Hiszpanii i Brazylii do Paktu Anty-Kominternowskiego przybrała na sile 12go stycznia, 1938. Kampania ta skoncentrowana głównie na Polsce została energicznie podjęta 4go lutego 1938 przez ministra spraw zagranicznych Niemiec, Joachima von Robbentropa. Herman Goering wielokrotnie przyjeżdżał do Polski, niby na polowania na żubry, ale w rzeczywistości działał w sprawie paktu. Polski rząd, a zwłaszcza minister spraw zagranicznych Józef Beck, uważał ten pakt za pułapkę zagrażająca nie tylko niepodległości, ale wręcz istnieniu Polski na jej ziemiach historycznych. Hitler miał nadzieję wykorzystać Polaków, jako „mięso armatnie” a następnie chciał stworzyć „na następne 1000 lat” czyste etnicznie Niemcy od Renu do Dniepru po dokonaniu „Planu Wschodniego” i wymordowanie ponad 50 milionów mieszkańców Polski i Ukrainy, głównie za pomocą komór gazowych w celu zapewnienia Niemcom raz na zawsze wielkich połaci żyznych ziem. Stalin obserwował groźny dla Rosji rozwój wypadków, kiedy Japonia sprzymierzona z Niemcami atakowała Związek Sowiecki w okresie po 25 listopada, 1936 roku, kiedy Japończycy zaatakowali sowieckie wyspy na rzece Amur w 1937 roku, do chwili, kiedy wojska Armii Kwntung dokonały ataku na Niezależną Wschodnią Armię Czerwoną na granicy Mandżuko w 1938 roku. Wówczas zaczęły się rozgrywać największe bitwy powietrzne w historii tamtych czasów między lotnictwem japońskim i sowieckim. W bitwach tych brało udział do 400 samolotów. Z początkiem 1939 roku rozpoczął się napór wojsk japońskich na Zewnętrzną Mongolię, kontrolowaną przez Związek Sowiecki. Trzeba pamiętać ze celem Htlera było stworzenie „rasowo czystych” „wielkich” Niemiec od Renu do Dniepru po usunięciu z tych terenów Polaków i Ukraińców. Polacy byli Hitlerowi potrzebni, jako przysłowiowe „mięso armatnie” do chwili zniszczenia Sowietów i zdobycia rosyjskich zasobów paliwa na Kaukazie oraz słabo bronionych zasobów arabskich i irańskich na Bliskim Wschodzie. Panorama polityczna Bliskiego Wschodu uległa podstawowym zmianom, kiedy Brytyjczycy złożyli w 1917 roku, w formie prywatnego listu ministra spraw zagranicznych Balfour’a zaadresowanego do głównego syjonisty w Anglii, lorda Waltera Rotschield’a słynną „deklarację o ojczyźnie Żydów w Palestynie” w zamian za zasługi Żydów przy wciągnięciu USA do Pierwszej Wojny Światowej. Stało się to w momencie, kiedy wyczerpana wojną Anglia była zagrożona upadłością. Fakt ten spowodował pro-niemieckie nastawienie wśród Arabów, narażonych na inwazję Żydów europejskich na ziemie ojczyste miliona Palestyńczyków, w celu stworzenia tam „państwa żydowskiego” ze stolicą w Jerozolimie mimo tego, że prawie półtora miliarda muzułmanów na świecie wierzy, że Mahomet był w niebo wzięty w Jerozolimie. Hitler, w euforii z powodu zwycięstwa nad Francją w 1940 roku, kazał Adolfowi Eichmann’owi przygotować cztero-letni plan deportacji Żydów z Europy okupowanej przez Niemcy na wyspę Madagaskar. Do transportu Żydów z Europy Niemcy planowali użyć floty wojennej Francji i Anglii po spodziewanym przez nich zwycięstwie w bitwie o Anglię. Plan ten jest dostępny na Internecie, jako „projekt Madagascar.” Naziści uważali Niemcy za „spadkobiercę” Imperium Brytyjskiego. Według profesora Normalna Davies’a rządowi brytyjskiemu bardziej zależało na udzieleniu Polsce gwarancji, o które to gwarancje rząd polski wcale nie zabiegał. Gwarancje te były ogłoszone w ramach brytyjskiej gry dyplomatycznej i manipulacji Polska przez W. Brytanię, która w lipcu 1939, w swojej grze dyplomatycznej, chwilowo zatrzymała, będącą wówczas w toku, pełną mobilizacje polskich sił zbrojnych. W dniu 25go sierpnia, 1939, podpisano polsko-brytyjski pakt o wspólnej obronie przeciwko agresji niemieckiej. Zawarcie tego paktu miało miejsce po przekazaniu Francji i Anglii przez Polskę 25go lipca, 1939 kopii maszyny do czytania tajnego niemieckiego wojskowego szyfru „Enigma” rozszyfrowanego przez Polaków. Ekspert z USA, Dawid A. Hatch z „Center of Criptic History, National Security Agency, Fort Meade, Maryland napisał: “Złamanie kodu Enigmy przez Polaków było jednym z kamieni węgielnych zwycięstwa Aliantów nad Niemcami.” Według „The Oxford Kompanion to World War II” (Oxford University Press, 1995)” ofensywa sowiecka z początkiem sierpnia 1939 na japońską Armię Kwantungu w Mandżuko, pod wodzą generała G. Żukow’a była pierwszym w historii zastosowaniem taktyk „blitz-krieg’u,” które były wprowadzane przez Niemców i Sowietów na sowieckich poligonach, po zawarciu traktatu w Rapallo, 16go kwietnia, 1922 roku, przez Republikę Weimarską z Sowiecką Rosją. Stalin, w obawie przed wojną na dwa fronty, posłał generała Żukowa, żeby niespodzianie uderzył na Japończyków, siłą 35 batalionów piechoty, 20 szwadronów kawalerii, 500 samolotów i 500 nowych czołgów. Świadomy nadchodzącego ataku Niemiec na Polskę, Żuków zaatakował 20go sierpnia, 1939 roku i zadał wielkie straty Japończykom skoordynowanym ogniem czołgów, armat i samolotów, czyli stosując blitz-krieg po raz pierwszy w historii. Ponad 18,000 Japończyków poległo (P. Snow: Nomohan – the Unknown Victory,” History Today, lipiec, 1990 oraz książka S. D. Goldman Nomonhan 1939: The Red Army’s Victory That Shaped World War II. Naval Istitute Press 2012, ISBN 978-1-59114-1.) Według autora Laurie Braber („Chek-mate at the Russian Border: Japanese Conflict before Pearl Harbour” 2000): „Pakt nazistów z Sowietami z 23 sierpnia, 1939, był uważany przez rząd Japonii z zdradę Paktu Anty-Kominternowskiego i konkluzja Japończyków była, że Hitlerem trzeba manipulować na korzyść Japonii, ale nigdy mu nie ufać. Pakt Niemców ze Sowietami był ogłoszony w czasie klęski wojsk japońskich pod Nomonhan, w której, według Encyklopedia Bratanica, poległo około 20,000 Japończyków i około 10,000 żołnierzy sowieckich. Formalnie walki japońsko-sowieckie i wojna japońsko sowiecka skończyły się zawieszeniem broni 16go września 1939. Sowieci po zakończeniu walk przeciwko Japonii, 17go września uderzyli na Polskę, kiedy było jasne, że Francja nie spełni obietnicy i nie zaatakuje Niemiec, w czasie, kiedy 70% sił niemieckich walczyło w Polsce, a jednocześnie Francja miała więcej czołgów niż Niemcy. Stalin nie przyłączył się do napaści na Polskę 1szego września 1939 roku, ponieważ czekał na zakończenie wojny Sowiecko-Japońskiej. Hitler miał nadzieję uczynić z Imperium Brytyjskiego podrzędnego partnera Niemiec w ramach „germańsko-aryjskiej” dominacji świata. Niemieckie archiwa wykazują, że armia niemiecka użyła dwukrotnie więcej amunicji i bomb lotniczych w Polsce we wrześniu 1939, niż przeciwko Francuzom i Anglikom w 1940 roku. Hitler wstrzymał jedną z dywizji Waffen SS pod Dunkierką, żeby umożliwić Anglikom, ich paniczną ucieczkę przez Kanał La Manche, podczas gdy w tym samym czasie nakazał armii niemieckiej masowo mordować polską ludność cywilną. Trzeba pamiętać, że Polska, na jej historycznych terenach, była jedynym państwem w Europie, które samym swoim istnieniem uniemożliwiało spełnienie marzeń Hitlera o stworzeniu wielkich Niemiec od Renu do Dniepru, na następne 1000 lat. Kontrastem są Czesi, którzy pod okupacją niemiecką pracowali w przemyśle zbrojeniowym na rzecz Niemiec, podczas gdy działały ich uniwersytety i wszystkie inne szkoły. Niemcy nie dokonywali masowych mordów na ludności czeskiej jak to czynili w Polsce gdzie całe szkolnictwo wyższe i średnie było zamknięte poza nie wielu szkołami potrzebnymi w przemyśle zbrojeniowym. Polska decyzja samoobrony była wyjątkowa na tle pacyfizmu Europy Zachodniej, Anschluss’u Austrii i zaboru Sudettenland’u przy jednoczesnym stworzeniu niemieckiego protektoratu Czech i Moraw. Jak wyżej wspomniałem Polska wykoleiła strategię Hitlera, która polegała na uderzeniu na Rosję siłą około 600 dywizji przeciwko armii sowieckiej mniejszej o połowę w 1939 roku. Polacy odmówili udziału 40-50 polskich dywizji i spowodowali stratę odstąpienie od walki z Rosją 200 dywizji japońskich. Japonii była zdradzona przez Niemcy z chwilą zawarcia paktu Ribbentrop-Mołotow. Z powodu odmowy Polski, Niemcom brakowało około miliona żołnierzy rocznie na froncie wschodnim. Polacy zrujnowali optymalny plan gry Hitlera. Zemsta Hitlera nie dała długo na siebie czekać. Już 22go sierpnia, 1939 roku Hitler wydał rozkaz mordowania polskiej ludności cywilnej oraz nakazał sporządzenie planów zniszczenia Warszawy i stworzenia na jej miejsce prowincjonalnego miasta dla przyszłej administracji niemieckiej. W tym celu w 1939 roku Hitler mianował Friedrich’a Past’a głównym architektem „Nowej Warszawy.” Już 6go lutego, 1940 Pabst ogłosił kompletny plan zniszczeń i zmian sporządzony przy pomocy nazistowskich architektów Hubert’a Gross’a i Otta Nurnberger’a. Sporządzili oni dokładne plany niszczenia budynków takich jak archiwa historyczne, muzea, oraz pomniki, podczas gdy obiekty przemysłu zbrojeniowego i urządzenia kolejowe miały być rozbudowane. Zamek królewski miał być zburzony a na jego miejscu miała być postawiona „Parteivolkshalle” a kolumna Zygmunta miała być zastąpiona pomnikiem „Niederwald Germania” lub „Niederwalddenkmal.” Plac Piłsudskiego natychmiast przemianowano na plac Adolfa Hitler’a. Hitler zdecydował w listopadzie, 1939 wysadzenie w powietrze Zamku Królewskiego w Warszawie. Plan ten został wykonany pięć lat później 28 września, 1944 na oczach Armii Czerwonej na pozycjach na wschodnim brzegu Wisły. Stało się to po rozkazie Stalina, żeby zatrzymać front i tym samym umożliwić Niemcom pokonanie Powstania Warszawskiego, w którym Niemcy zabili setki tysięcy cywilów oraz 16,000 żołnierzy Armii Krajowej, włącznie z moim bratem Krzysztofem, wówczas 17-letnim „starszym strzelcem.” Wśród zgubnych dla Niemiec fantazji Hitera, warto wspomnieć, że Hitler nazywał zbliżający się konflikt „wojną motorów” („Motorenkrieg”) – podczas gdy w rzeczywistości armia niemiecka musiała użyć ponad 600,000 koni i miała tylko 200,000 pojazdów motorowych, które to pojazdy okazały się mniej użyteczne niż konie, według książki Stephen’a Badsay’a „World War II Battle Plans” 2000, str. 96. Natomiast Profesor N. K. Dziewanowski, podaje cyfrę 700,000 koni, użytych przez armię niemiecką w ataku na Rosję. Józef Garliński pisze na stronie 40 w jego książce „POLAND, S.O.E., AND THE ALLIES,:” „Propagandziści komunistyczni nieraz mówią, że pakt Ribbentrop-Mołotow był tylko sprytnym posunięciem taktycznym Stalina, żeby zyskać na czasie [i odbudować sowiecki korpus oficerski]. Nie był to zwykły pakt o nieagresji a raczej bliska współpraca komunistów z nazistami, którym sowieci dostarczyli 900,000 ton ropy naftowej, 500,000 ton rudy żelaznej, 500,000 ton nawozów oraz wiele ważnych dostaw.” Dostawy tak jak współpraca NKWD z Gestapo były swego rodzaju „okupem” Stalina składanym Hitlerowi, żeby odsunąć jak najdalej w czasie atak Niemców na Rosję. Związek Sowiecki dostarczał Niemcom prognozy pogody potrzebne im w czasie „Bitwy o Anglię,” oraz reperował statki niemieckie w Murmańsku. W 1939 roku Polacy zniszczyli jedną trzecią czołgów i jedną czwartą samolotów niemieckich atakujących Polskę. Piloci polscy wśród 17,000 Polaków w lotnictwie polskim w Anglii przyczynili się do pokonania Luftwaffe. Wśród sukcesów polskiej marynarki wojennej był sukces polskich marynarzy na polskim niszczycielu, ”Piorunie,” którzy zlokalizowali i pomogli zatopić chowający się przed aliantami pancernik Bismarck, chlubę wojennej floty niemieckiej. Sławny w wielu bitwach Polski Drugi Korpus wygrał bitwę o Monte Ciasno i otworzył aliantom drogę do Rzymu. W sierpniu 1944, Pierwsza Polska Dywizja Pancerna odegrała ważną rolę w bitwie o Normandię pod Fallaise gdzie pokonała m. in sławną Hermann Goering Panzer Division. Tu znowu zacytuję nagrane na taśmę słowa generała Gutowskiego: „Miałem także ciekawe zdarzenie pod koniec wojny, które miało związek z wydarzeniami z 1934 r. Mianowicie w 1944 r. w bitwie normandzkiej, która toczyła się przez dwa tygodnie we dnie i w nocy, jako oficer dowodzący 10tym Pułkiem Strzelców Konnych (u Generała S. Maczka) wziąłem do niewoli generała niemieckiego dowódcę korpusu. Był bardzo silny ostrzał – działa były rozpalone, że aż parzyły. Tenże Generał stwierdził, że na razie on jest moim jeńcem, ale jeszcze wszystko może się zmienić. Wówczas odrzekłem, że dla niego wojna już się skończyła, gdyż będzie jechał ze mną w moim czołgu i jakby Niemcy chcieli go zdobyć to zginiemy razem ,,bo my się nie poddajemy”. Wtedy Niemiec mi zasalutował, a na moje pytanie: „Po co Niemcom była ta wojna: w czym Polska wam przeszkadzała” – stwierdził, że w latach 30-stych Polska miała jedną alternatywę: albo pójść z Niemcami na Rosję, która była naszym wrogiem, albo zostać zniszczoną (i tak się stało). Polska blokowała Niemcom drogę do Rosji.” Stalin zorientował się już latem 1940 roku, jak wielki błąd popełnił licząc na Linię Maginot’a i dokonując masowych egzekucji polskich jeńców wojennych, wiosną 1940go roku, w tym takich zbrodni jak morderstwa NKWD w Katyniu dokonane na oficerach polskich. Stalin wówczas miał nadzieję, że we Francji znowu będzie przewlekła wojna pozycyjna i że rosyjska armia będzie mogła nadrobić straty 44,000 oficerów sowieckich zabitych w czasie stalinowskich czystek w latach 1930tych. Szybkie zwycięstwo Hitlera we Francji zagrażało wcześniejszym atakiem na Rosję, która potrzebowała masowych dostaw z USA oraz mogłaby była użyć do walki przeciwko Niemcom polskich jeńców wojennych, którzy zostali bestialsko pomordowani przez NKWD. Perfidna polityka Stalina w sprawie zbrodni katyńskiej wyszła na jaw w całej pełni, kiedy Moskwa zażądała od rządu generała Władysława Sikorskiego, publiczne obwinienie Niemiec za wymordowanie oficerów pochowanych w Katyniu. Odmowa generała Sikorskiego stała się pretekstem dla Stalina do zerwania stosunków dyplomatycznych Moskwy z polskim rządem w Londynie w celu utworzenia marionetkowego rządu polskiego, wyznaczonego przez Moskwę. Przez 50 lat po zbrodni katyńskiej Sowieci wygrywali tę zbrodnie jako atut propagandowy i twierdzili, że kto nie obwinia Niemców za zbrodnię Katyńska to jakoby zagraża stanilności przymierza przeciwko hitlerowskim Niemcom. Dygnitarze brytyjscy usilnie starali się, żeby dla dobra koalicji anty-hitlerowskiej i dobrych stosunków ze Stalinem, premier Sikorki zgodził się potwierdzić wersję sowiecką o winie Niemiec w zbrodni dokonanej na ponad dwudziestu tysiącach Polaków wziętych do niewoli przez ZSSR. Gdy generał Sikorki stanowczo odmówił i wracał z podróży ma Bliski Wschód, doszło do katastrofy w Gibraltarze, w której zginął generał Sikorki i towarzyszące mu osoby. Przed podróżą Anglicy radzili, żeby generałowi nie towarzyszyła mu w podróży jego córka. Wiadomo, że generał Sikorki był nie wygodny dyplomacji zachodniej i wręcz przeszkadzał w utworzeniu rządu marionetkowego przez Stalina. Natomiast pilot Sikorskiego był Czechem, który miał rodzinę w zasięgu kontroli Sowietów i mógłby być szantażowany. Pilot wsiadł do samolotu bez spadochronu, ale z kamizelką ratunkową, tak jak gdyby wiedział z góry, że będzie pływać a nie spadać z wysokości za pomocą spadochronu. Nie jest wykluczone, że pilot ten był sterroryzowany i miał za zadanie uderzyć o powierzchnię wody pod takim kątem, żeby tylko sam pilot mógł wydostać się ze samolotu, zanim samolot ten zatonął wraz naczelnym wodzem polskich sił na zachodzie. Warto wspomnieć, że w dniu śmierci generała Śikorskiego, 4go lipca, 1943, brytyjskim szefem bezpieczeństwa Gibraltaru, był Kim Philby, który był szpiegiem sowieckim w randze generała NKWD. Po jego ucieczce do Rosji i dłuższym pobycie w Moskwie, Philby był pochowany z honorami sowieckiego bohatera. W czasie wojny, Stalin przerażony słabością korpusu oficerskiego Armii Czerwonej, nakazał wiosną 1941 gry sztabowe w Moskwie, które wykazywały potencjalną bardzo głęboką penetrację oddziałów niemieckich w głąb Rosji. (Bryan I. Fulgate and Lev Dvoretzky, “Thunder on the Dnepr: Zhukov-Stalin and the defeat of Hitler’a Blitzkrieg,” czyli: “Grzmoty nad Dnieprem: Żukow-Stalin oraz Klęska Blitzkrieg’u Hitlera). Wobec zapewnień generałów o niemożliwości powstrzymania przez Armię Czerwoną ataków niemieckich czołgów na Sowiety, Stalin kazał przygotować brutalizację wojny i wydał rozkaz egzekucji obywateli polskich we wszystkich więzieniach sowieckich na terenach okupowanej Polski w momencie, kiedy Niemcy rozpoczną atak na Rosję, co stało się 22go czerwca, 1941 roku. Raporty wojsk niemieckich o tym, że ponad trzydzieści tysięcy Polaków zamordowanych przez NKWD znaleziono w więzieniach na terenach okupowanej wschodniej Polski przez wojska niemieckie, spowodowały szefa bezpieczeństwa Reinharda Heydricha w Berlinie do wydania rozkazu do oddziałów egzekucyjnych Sonder Commando, żeby oddziały nie pozostawiały śladów swoich na miejscach masowych egzekucji komunistów i Żydów, tak żeby propaganda niemiecka mogła twierdzić, że krewni ofiar egzekucji NKWD, dokonali tych mordów w ramach zemsty. Po wojnie w okupowanych Niemczech Zachodnich haupsturmfuhrer Hermann Schaper szef Sonder Commado w Ciechanowie, był skazany na sześć lat więzienia, przez sąd w Niemczech za masakrę Żydów w Jedwabnem w lecie 1941. Ciała Żydów, którzy nieśli rozbity przez nich młotami betonowy pomnik Lenina, są w grobie w stodole, pochowani tam po zastrzeleniu ich przez Niemców. Wzdłuż zgliszczy stodoły w drugim grobie są pochowani Żydzi, których ciała ulegały dekompozycji. Stodoła tych wymiarów była podpalona, według opinii pirotechników za pomocą 400 litrów benzyny nie dostępnej ludności Jedwabnego. Przerwanie ekshumacji spowodowało, że nie wiadomo ani ile było śmiertelnych ofiar masakry, ani jaki był powód śmierci każdej z nich. Pamiętam jak w 1941 roku Ukraińcy, którzy opowiedzieli się po stronie Niemiec, ogłosili we Lwowie niepodległość Ukrainy. Wówczas przywódcy ukraińscy, ze Stepan’em Banderą na czele, zostali aresztowani i uwięzieni w bunkrze w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen pod Berlinem, gdzie ja sam byłem więźniem politycznym od lata 1940 do wiosny 1945 roku.
W czasie, kiedy niemieckie szpice pancerne posuwały się głęboko na teren Rosji, Ryszard Sorge, komunista niemiecki, był głównym szpiegiem Armii Czerwonej w Tokio, gdzie był aresztowany i stracony 1go listopada, 1941. Kilka miesięcy wcześniej dostarczył on Sowietom kluczowe dowody na to, że mimo obietnic danych Hitlerowi, wojska Japońskie nie odnowią ataków na Armie Czerwoną w Azji. Japończycy zatopili kilka statków sowieckich i wzmocnili swe garnizony na terenie Korei i Mandżurii tak, jak gdyby przygotowywali się do ataku, ale głównie starali się o to, żeby według układu z nimi, Hitler był gotów wypowiedzieć wojnę przeciwko USA w cztery dni po rozpoczęciu pierwszej bitwy japońsko amerykańskiej. Tak się też stało 11go grudnia 1941 po ataku japońskim na Pearl Harbor 7go grudnia, 1941 – w dniu, w którym Amerykanie uważają, że dla nich zaczęła się Druga Wojna Światowa. Hitler nie doczekał się ataku Japończyków na Związek Sowiecki, ale miał raporty o tym jak flota wojenna USA atakuje napotykane niemieckie łodzie podwodne na Atlantyku. Po bitwie morskiej 4go września, 1941 między okrętem USS Grear i niemiecką łodzią podwodną, prezydent Roosevelt publicznie wydał rozkaz amerykańskiej marynarce wojennej, żeby otwierała ogień do każdej napotkanej niemieckiej łodzi podwodnej. („Oxford History of the American People.” Oxford University Press, 1965). Niespodzianie sytuacja armii niemieckiej na froncie wschodnim dramatycznie pogorszyła się. „W dniu 1go grudnia, 1941 niemiecka armia Mitte dokonała ostatniego ataku, żeby zdobyć Moskwę. Obrońcy Moskwy mieli przewagę. O świcie w dniu 3go grudnia, syberyjskie dywizje generała Żukowa uderzyły siłą 100,000 żołnierzy z 300 czołgami i 2000 armat i przerwały front niemiecki armii Mitle (Stephen Barsky, „World War II Battle Plans” 2000, p. 98.) Z końcem wojny dramat okoliczności związanych ze śmiercią Hitlera wiąże się z próbą odsieczy Berlina. Hitler popełnił samobójstwo 30 kwietnia, 1945 roku, po otrzymaniu wiadomości takich jak na przykład, że potężna grupa armii „Mitte,” pod dowództwem marszałka polowego Ferdinand’a Schroener’a przegrała bitwę pod Budziszynem i na pewno nie dokona odsieczy Berlina. Wcześniej 4go kwietnia, 1945, Hitler zamianował Schroener’a marszałkiem polnym i wodzem naczelnym armii niemieckiej (Oberbefehlshaber des Heeres). Nominację tą Hitler umieścił w swoim testamencie. Hitler wydał rozkaz Schroener’owi stworzenia w Bawarii w Alpach Algawskich twierdzy w Obersdorf na szczycie góry Obersatzlberg, do której Hitler chciał być przewieziony, jako do jego „gniazda orlego.” Schroener był faworytem Goebbels’a, który bardzo Schreoner’a chwalił i polecał Hitlerowi w marcu i kwietniu 1945 roku, według pamiętnika Goebbels’a. Grupa bojowa armii „Mitte,” podążająca w kierunku Berlina z Czech z rozkazu Hitlera, po drodze uwikłała się w bitwę z Drugą Armią Polską w pod Budziszynem (Bautzen) w dniach 21 do 27 kwietnia 1945. Była to najbardziej krwawa bitwa Polaków w Drugiej Wojnie Światowej gdzie Polacy stracili około 5000 zabitych. Globalnie poległo tam 26,000 żołnierzy niemieckich z armii „Mitle,” a 27,000 Niemców głównie rannych dostało się no niewoli po stracie 314 czołgów i 137 samobieżnych dział. Ani jedna ani druga strona wówczas nie brała jeńców. Ciekawy zbiegiem okoliczności jest fakt, że w Budziszynie w 1018 roku był zawarty pakt wyznaczający granice Polski najdalej wysunięte na zachód w historii. Tereny Łużyc i Miśni były wówczas w granicach Polski. Pierwsza Polska Armia zorganizowana przez Sowietów była jedyną nie-sowiecką armią biorącą dział w zdobyciu Berlin, po przerwaniu przez nią fortyfikacji Wału Pomorskiego t. zw. „Die Pommernstellung.” Druga Polska Armia, która stoczyła bitwę pod Budziszynem przeciwko siłom armii Mitle marszałka Schroener’a, i przy udziale dywizji sowieckich zniszczyła zreorganizowaną Herman Goering Panzer Diwision, GrossDeutchlandCorps i inne sławne niemieckie formacje. Obydwie polskie armie miały tradycyjne polskie mundury, ale orzeł biały na ich sztandarach i rogatywkach był pozbawiony korony i krzyża Polska przetrwała mimo zniszczeń i tragicznych strat takich jak śmierć ponad sześciu milionów obywateli polskich. Polacy byli zdradzeni przez Roosevelt’a i Churchill’a w Teheranie w 1943 roku, blisko rok przed tragicznym Powstaniem Warszawskim. Następne zdrady Polski miały miejsce w Jałcie i w Potsdamie w 1945 roku. Polacy musieli cierpieć lata terroru Jakuba Berman’a i innych kolaborantów Moskwy, która mściła się za klęskę pod Warszawą w czasie wojny Polsko-Bolszewickiej. Stalin podczas bitwy o Lwów w 1920 roku napisał plan stworzenia z Polski państwa satelickiego, raczej niż republiki włączonej do Związku Sowieckim. Polacy pamiętają inwazję bolszewicką w 1920 roku. Wówczas Lenin chciał zniewolić Polskę i stworzyć oś Moskwa-Berlin w celu rozpoczęcia światowej rewolucji komunistycznej. W Niemczech było sześć milionów komunistów i zawładnęli oni rządem Bawarii oraz samorządem Berlina w 1919 roku. Generał Michał Tuchaczewsky wydał historyczny rozkaz Armii Czerwonej w dniu 2go lipca, 1920go roku: „Na zachód, po trupie „Białej Polski,” po drodze do szerzenia rewolucji światowej.” (Pogonowski, Iwo Cyprian, „Poland an Illustrated History” New York: Hippocrene Books Inc.. 2000, p. 17). W konkluzji jest oczywiste, że doktryna obronna Józefa Piłsudskiego „lawirowania między Niemcami i Rosją” dała Polsce szanse przetrwania Drugiej Wojny Światowej. Polska była jedynym państwem w Europie, które stawiło opór Hitlerowi i Stalinowi, mimo kolosalnych przeciwności. Polska pierwsza w Europie walczyła zbrojnie przeciwko hitlerowskim Niemcom i stworzyła państwo podziemne w czasie okupacji. Rząd polski funkcjonował na wygnaniu w Londynie, a polskie siły zbrojne byłe trzecie, co do wielkości po USA i Imperium Brytyjskim. Upadek i likwidacja Prus w 1945 roku stanowią katastrofę planów „imperium niemieckiego od Renu do Władydowstoku.” Fakt ten jest kluczowy dla państwa polskiego. Trzeba pamiętać, że Prusy Hohenzollernów były międzynarodowym pasożytem uprawiającym od wieków fałszerstwa monetarne i brutalizację Polaków i Lechitów Zachodnich. Prusy skorzystały z paniki bankierów żydowskich po pogromach Chmielnickiego w 1648r. i z wywożenia z Polski kapitałów do Berlina w czasie, kiedy finansiści żydowscy byli przekonani. że Żydzi zostaną wypędzeni z Polski tak jak z Hiszpanii, według profesora Izraela Szahaka („Żydowskie Dzieje i Religia: Żydzi i Goje – XXX Wieków Historii.”) W pół wieku póżniej w 1701 roku powstało w Berlinie „Królestwo Pruskie,” inicjator rozbiorów Polski. Rozbiory Polski były kluczowe w procesie zdominowania 350 niezależnych państewek w Niemczech przez Prusy ze stolicą w Berlinie po raz pierwszy w historii Niemiec. Sam wybór nazwy Prus symbolizował ciągłość tradycji podbojów w 13 wieku i ludobójstwa Bałto-Słowiańskich Prusów przez Krzyżaków, którzy tak dalece wyludnili teren Jezior Pruskich że tereny tle zaludnili mieszkańcy Mazowsz i dlatego obecnie znane są jako Jeziora Mazurskie. Kanclerz Bismarck nawoływał wielokrotnie do „wystrzelania Polaków tak jak wilki” oraz w 1861 pisał żeby „bić Polaków żeby im się odechciało żyć… jeżeli mamy przetrwać [jako Prusacy] naszym jedynym sposobem jest eksterminacja Polaków.” (Werner Richter: „Bismarck,” Putnam Press, 1964, str. 101). Prusy były centrum władzy politycznej w ciągu 47 lat istnienia cesarstwa niemieckiego, 16 lat Republiki Weimarskiej oraz 11 lat władzy Hitlera, czyli w okresie dwóch wojen światowych rozpoczętych przez Niemcy. W 1945 roku w oparciu o Konferencję Poczdamską Marchia Brandenburska została podporządkowana sowieckiej strefie okupacyjnej, a w NRD, w 1952 roku, została podzielona na 4 okręgi. Po ponad 200 latach, dzięki ponownemu zjednoczeniu obu państw niemieckich, Brandenburgii przywrócono jej nazwę historyczną. Stolicą landu stał się Poczdam, a Berlin pozostał stolicą federalnych Niemiec. Prusy oficjalnie przestały istnieć, jako międzynarodowe pojęcie prawne tak że teraz nie ma żadnego państwa o nazwie Prusy. Obecnie Polska jest wolnym państwem zaludnionym przez 38,000,000 Polaków, na piastowskich ziemiach w granicach, bliskich tym, które Polska miała już tysiąc lat temu. Rosja, mimo tego, że nadal jest super potęgą nuklearną, cierpi na masową korupcję i na zapaść demograficzną. Rosja musiała szukać bezpieczeństwa w objęciach Chin wobec zagrożenia agresywną polityką neo-konserwatystów amerykańskich. Chiny są zamieszkałe przez ponad miliard ludzi, którzy wywierają presję demograficzną na tereny federacji Rosyjskiej, w której w niedalekiej przyszłości będzie więcej młodych muzułmanów niż Rosjan. W bilansie Drugiej wojny Światowej i masowych przesiedleń obecnie można mieć nadzieję, że Polska będzie mogła żyć w pokoju, jako członek NATO i Unii Europejskiej. Jest to zupełnie inny los Polski niż planował Hitler, który doprowadził Niemcy do klęski u progu epoki nuklearnej i tym samym pozbawił je własnego arsenału nuklearnego. Kłęska Niemiec Hitlerowskich doprowadziła do likwidacji państwa Pruskiego. Stało się to w ramach bezwarunkowej kapitulacji Niemiec w 1945 roku.
Bez własnego arsenału nuklearnego ekstremiści niemieccy nie są w stanie ponownie wybrać na głowę państwa oraz na naczelnego wodza, człowieka, który widziałby, jako swoją misję dziejową wymazanie Polski z mapy Europy i stworzenie „rasowo” czystych Niemiec „od Renu do Dniepru” oraz stworzenie imperium kolonialnego „od Renu do Władywostoku.” Fakt, że po śmierci prezydenta Hindenburga, 88% Niemców wybrało Hitlera na głowę ich państwa jest hańbą narodu niemieckiego.. Obecna geopolityczna sytuacja Polski, po likwidacji Prus i wobec zapaści demograficznej imperium rosyjskiego, otwiera po raz pierwszy od kilkuset lat nowe możliwości tworzenia lepszej przyszłości Polski i poprawiania stosunków ze sąsiadami, zwłaszcza z Bałto-Słowianami na Litwie, Łotwie, Białorusi, Ukrainie, Czechach, Słowacji etc. Obecnie Polacy znowu mogą działać w tradycji związków dobrowolnych w poszanowaniu praw człowieka i obywatela, które były chlubą Polski Złotego końcem XVI wieku, kiedy po raz pierwszy w historii rozwoju rządów reprezentatywnych, w Polsce było milion wolnych obywateli, z których każdy dorosły mężczyzna mógł kandydować w powszechnych wolnych wyborach na głowę państwa. Wówczas każdy obywatel i każda obywatelka w Polsce mieli równe prawa dziedziczenia majątku a polską kulturę kształtował polski samorodny proces ustawodawczy.
Iwo Cyprian Pogonowski
Komputerowa pułapka na giełdzie Komputerowa pułapka na giełdach światowych polega na tym, że transakcje giełdowe są z góry zaprogramowane na komputerach i odbywają się z błyskawiczną szybkością poniżej jednej 200-milionowej części sekundy, czyli 1500 razy szybciej niż mrugnięcie oka. Tradycyjnie, przed erą komputerów, transakcje kupna-sprzedaż papierów wartościowych odbywały się wolnym tempie tak, że brokerzy mieli nadzór nad nimi i na bieżąco wiedzieli, co się dzieje. Tak, więc zakupy lub sprzedaż danych akcji giełdowych po ustalonej z góry cenie odbywały się w sposób bezpieczny bez zatorów i piętrzenia się zamówień. W erze komputerowej transakcje giełdowe stały się bardzo ryzykowne. Nasuwa się pytanie czy komputery są w stanie bronić komputerowe transakcje giełdowe przed błyskawicznym tempem działania komputerów oraz przed skutkami nagłych i niespodziewanych a jednocześnie potencjalnie katastrofalnych zatorów, takich, na przykład, ten zator z powodu, którego, dwa lata temu, 6 maja 2010 roku, wartość amerykańskich papierów wartościowych spadła o trylion dolarów w przeciągu dwudziestu minut. Komplikacje przy wprowadzeniu na rynek akcji Facebook na nowojorskiej giełdzie Nasdaq spowodowały takie zamieszanie, że całymi dniami inwestorzy nie wiedzieli czy udało im się dokonać zakupu czy nie. W amerykańskim żargonie giełdowym takie sytuacje nazywane są „meltdown”, czyli w przenośni „topienie się” lub w przenośni „grzęźnięcie w błocie”, etc. z niezrozumiałych powodów. Obecnie jest oczywiste, że jak długo jest brak zrozumienia z góry oraz „post factum” tych komplikacji, nie będzie można im zapobiegać, ponieważ nikt nie jest w stanie tego robić według opinii specjalistów od budowy komputerów w takich instytucjach jak Centro dla innowacji technologii finansowej przy Lawrence Berkeley National Laboratory w Berkley w Kalifornii. Zupełnie inna sytuacja jest w przepowiadaniu pogody i kontrolowaniu przylotów i odlotów samolotów na lotnisku gdzie kontrolerzy są w stanie zachować bezpieczeństwo ruchu lotniczego, czego nie można powiedzieć i porównać do transakcji na światowych rynkach finansowych, które stały się zbyt rozproszone i skomplikowane do nadzoru przez człowieka w porównaniu na przykład z trąbami powietrznymi nazywanymi z hiszpańska „tornado”. Jak wiadomo, wokół osi wytwarza się w chmurach wzdłuż poziomej położonej osi wir na bardzo dużej szybkości, która dochodzi do setek kilometrów na godzinę i wytwarza specyficzny hałas słyszalny przez meteorologów. Wówczas ludność jest ostrzegana, że istnieje zagrożenie przejścia osi tornado do pozycji pionowej, co rocznie doprowadza w USA do setek katastrofalnych zniszczeń i dużych strat w ludziach. Obecnie za pomocą komputerów możliwe bez porównania tańsze i szybsze transakcje na giełdzie niż dawniej. Tak, na przykład w wypadku wyżej wspomnianych papierów wartościowych firmy Facebook 570 milionów akcji sprzedano, czyli więcej o 10% niż wszystkie transakcje dzienne zawarte na giełdach nowojorskich w 1997 roku. Transakcje te jak teraz przerastają możliwości nadzoru przez komisję federalną, która wymaga sprawozdań ze wszystkich transakcji i składania ich zapisów w archiwum centralnym w celu sprawdzania każdej poszczególnej transakcji według planu, który jak dotąd jeszcze nie został w całości opracowany z powodu trudności technicznych i kosztów ustalenia standardowych form raportów. System ten ma kosztować cztery miliardy dolarów oraz następnie roczne operacje będą kosztować ponad dwa miliardy dolarów rocznie, według raportów z 26 maja 2012 roku. Nadzór transakcji na bieżąco pozwoliłby hamować szybkość, z jaką są one dokonywane w celu unikania katastrofalnych zatorów i strat równowagi między podażą i popytem, tak żeby nawet w momencie przeciążenia, móc chwilowo całkowicie wstrzymać wszystkie transakcje na rynku żeby przywrócić właściwy porządek w dokonywaniu transakcji. Lawrence Berkeley National Laboratories przeprowadza podstawowe badania w sprawie bezpieczeństwa błyskawicznych transakcji komputerowych i stara się pomóc ustabilizować rynek finansowy tak, żeby transakcje błyskawiczne były właściwie zabezpieczone i sprawdzalne na bieżąco. Inwestorzy mają nadzieję, że urzędnicy administracji giełdy wraz z „inżynierami finansowymi” skutecznie skoordynują się na czas nim nastąpi ponowny wielki zator, będzie za późno żeby uniknąć katastrofalnych skutków grożącej komputerowej pułapki na giełdzie. Iwo Cyprian Pogonowski
Spadek cen paliwa Spadek cen paliwa na ogół nie jest oczekiwany wobec podjudzania USA przez rząd Izraela do wojny przeciwko Iranowi. W obliczu sankcji karnych stosowanych przeciwko rządowi w Teheranie i możliwości zablokowania cieśniny Hormuz, przez którą przepływa statkami cysternami 20% globalnego zapotrzebowania na ropę naftową. Jednak ostatnio wyłaniające się czynniki takie jak kryzys w Grecji, rosnąca produkcja gazu ziemnego w USA oraz wzrost exportu paliwa z Libii i Iraku, przyczyniają się do spadku cen paliwa na świecie na długą metę. Spekulanci są w stanie manipulować cenami paliwa i powodować skoki cen w ramach 20 do 30 dolarów za baryłkę standartową. Niedawne manewry floty wojennej Iranu w Zatoce Perskiej miały wpływ na ceny ropy naftowej. Natomiast podstawowy wpływ na ceny paliwa ma postęp technologii. W rezultacie specjaliści oceniają, że ceny ropy naftowej będą się wahać od 80 do 100 dolar za baryłkę w ciągu najbliższych kilku lat pokoju na Bliskim Wschodzie. Natomiast na wypadek ataku na Iran cena pójdzie w górę w przybliżeniu o dodatkowe 30 dolarów na baryłkę póki nie wzrosną dostawy z innych źródeł, takich jak Rosja. Skok cen paliwa miałby poboczne konsekwencje w USA, takie jak wzrost ilości samochodów o napędzie elektrycznym oraz stosowanie napędu pochodzącego z gazu ziemnego. Jak wiemy ani upadek Związku Sowieckiego ani Wiosna Arabska nie były przewidywane przez nikogo. Zdarzenia te po prostu miały miejsce. Trudno przewidzieć, kiedy Wenezuela i Iran będą mogły sprzedawać znacznie więcej paliwa. Tak, więc istnieje duży potencjał wzrost ilości paliwa na rynkach światowych. Tak na przykład Iran ma wielki rezerwy w wysokości 137 miliardów baryłek, wobec których znaczna podwyżka produkcji ropy naftowej miałaby miejsce przy zastosowaniu bardziej nowoczesnej techniki produkcji niż jest obecnie stosowana przez Teheran, Obecnie Iran mógłby produkować dziennie pięć do siedmiu milionów baryłek, czyli dwa razy więcej niż faktycznie produkuje. Od czasu napadu na Irak w 2003 roku „dla dobra Izraela” obecna dzienna produkcja Iraku wynosi o 50% więcej, czyli trzy miliony baryłek dziennie, Natomiast pacyfikacja Libii po przebiegu „Wiosny Arabskiej” na krótko tylko zakłóciła produkcję libijską. Wzrost używania samochodów elektrycznych ma podstawy wpływ na zapotrzebowanie na benzynę tak, że wielki wzrost klasy średniej w Chinach i w Indiach odbije się na wzroscie zapotrzebowania na samochody w tych państwach, ale może nie spowodować dramatycznego wzrostu popytu na benzynę. Wówczas paliwo do tych samochodów będzie dostarczane głównie za pomocą sieci elektrycznej. Trzeba zauważyć, że, podczas gdy podnosi się wydajność spożycia paliwa, dzienny import ropy naftowej do USA spadł w przeciągu ostatnich pięciu lat o 50% do ośmiu milionów baryłek ropy naftowej dziennie. Import do USA będzie dalej spadać w czasie następnej dekady w miarę wzrostu w USA produkcji ropy naftowej i gazu ziemnego, co odzwierciedla polityka rządu prezydenta Obamy. USA jest w drodze do osiągnięcia samowystarczalności w 90% i tym samym niezależności od importu ropy naftowej i gazu ziemnego. Jest to tylko kwestia czasu w obliczu rezerw ropy naftowej i gazu ziemnego na terenie USA. Rozwój technologii wydobywania gazu ziemnego i ropy naftowej stwarza taką sytuację, że z czasem na pewno nastąpi samowystarczalność USA. Pozostaje tylko pytanie, kiedy to się stanie? Stanie się to wtedy, kiedy. nowe technologie doprowadzą do takiego stanu rzeczy, czyli do „ery po naftowej”. W wyłaniającym się nowym porządku na świecie przywódcza rola USA, jako największej gospodarki będzie coraz bardziej ograniczona. USA nie są w stanie kontrolować produkcji energii na świecie. USA natomiast może starać się przedłużać okres swojej przewagi nad innymi, ale z czasem wiadomo, że gospodarka Chin będzie pierwszą na świecie. Już obecnie więcej niż połowa pieniędzy w obiegu na całym świecie znajduje się w Azji wschodniej. Iwo Cyprian Pogonowski
Tusk kontra Schetyna. 5 rok walki Od czasu, gdy Platforma Obywatelska przejęła władzę Donald Tusk toczy wojny z Grzegorzem Schetyną. Ostre zwarcia przerywane są okresami pokoju i wzajemnego poklepywania się po plecach.
Jest godzina 6 rano, wtorek 16 maja. Agenci CBA zatrzymują podejrzanych o korupcję w przetargu na informatyzację policji. Zatrzymani, a później aresztowani zostają: naczelnik Komendy Głównej Policji (zarzut przyjęcia 14 tys. zł łapówki), a także prezes i wiceprezes (bracia) firmy informatycznej NetLine Group z Wrocławia. Dzień później pojawiają się przecieki w mediach, że w sprawę mogą być zamieszani politycy z pierwszych stron gazet, a także wysocy oficerowie tajnych służb. Przebija się także informacja, iż CBA wzięła pod lupę kontrakty z lat 2009-2011, a więc z okresu, gdy Ministerstwem Spraw Wewnętrznych i Administracji rządzi Grzegorz Schetyna. Chociaż Tusk odwołał go jesienią 2009 r. w związku z aferą hazardową, to ludzie Schetyny rządzili resortem przez kolejne dwa lata. Politycy Platformy nie mają wątpliwości, że koncentracja działań CBA jest ostrzeżeniem dla Schetyny. Wszyscy zastanawiają się czy były wicepremier spokojnie przyjmie cios, czy też nastąpi kontratak.
Wojny na kwity Gra na materiały kompromitujące ludzi z obozu rywala nie jest niczym nowym, ani w Polsce, ani na świecie. Do politycznej klasyki ilustrującej to zjawisko zaliczany jest konflikt Leszka Millera i Aleksandra Kwaśniewskiego w latach 2001-2005. Historia tego konfliktu do tej pory działała hamująco na polityków z tego samego obozu skaczących sobie do gardła. Przypomnijmy: głosami polityków SLD powołano trzy komisje śledcze, które obnażyły mechanizmy działania kapitalizmu politycznego w Polsce. Pierwszą ds. afery Rywina Kwaśniewski uderzył w Millera. Dwie kolejne ds. afery PKN Orlen i afery z prywatyzacją PZU, były już wymierzone w Kwaśniewskiego i jego zaplecze polityczno biznesowe. W międzyczasie było sporo pomniejszych bitew takich np. jak oskarżenie i skazanie wiceministra spraw wewnętrznych Zbigniewa Sobotki, którego Kwaśniewski musiał ratować przed więzieniem ułaskawiając i wystawiając się w ten sposób na miażdżącą krytykę. W efekcie wojny obaj gracze znaleźli się poza głównym nurtem polityki. Millerowi powrót do politycznej pierwszej ligi zajął 6 lat. Kwaśniewski do tej pory nie może się odnaleźć.
Schetyna drogę od przyjaźni do otwartej wojny przebyli bardzo szybko. Jeszcze w 2007 r. nie było człowieka bliższego Tuskowi niż Schetyna. To on „czyścił” przedpole na jego zlecenie usuwając z partii Andrzeja Olechowskiego, Pawła Piskorskiego czy Jana Rokitę. Politycy PO wspominają, że w tamtym czasie osoby krytykujące publicznie Tuska (zdarzali się tacy!) automatycznie miały na pieńku ze Schetyną. Fanatyczne oddanie i bezgraniczna lojalność minęła jesienią 2007 r. Schetyna dowiedział się wówczas, że jego przyjaciel chce dać mu zaledwie mało prestiżowe stanowisko szefa klubu parlamentarnego. Schetyna zagrał wówczas vabank. Publicznie ogłosił, że Tusk właśnie złożył mu propozycję zostania wicepremierem oraz ministrem spraw wewnętrznych i administracji, a on tę propozycję przyjmuję. Tusk nie zaryzykował otwartej wojny w przededniu zaprzysiężenia rządu i zaakceptował zagranie Schetyny. Miał ostrzec, że wkroczył na drogę Jana Rokity i może podobnie skończyć.
Kolejne starcia Kolejny raz konflikt między Tuskiem i Schetyną wybuchł prawie równo rok później - jesienią 2008 r. Tusk wówczas jeszcze myślał o walce o prezydenturę. To z kolei stawiało na porządku dziennym sprawę sukcesji na stanowisku premiera. Dotychczas za murowanego następcę uważał się Schetyna Tusk zaczął jednak umiejętnie podsycać ambicje innych graczy. Wymiana ciosów potrwała kilka tygodni. Dokonano uzgodnień i wytyczono nowe strefy wpływów. Jak zauważył wówczas w jednym z wywiadów Roman Giertych konflikt między Tuskiem i Schetyną jest „do trzeciej butelki wina”. Naprawdę nieprzyjemnie zrobiło się jesienią 2009 r. po wybuchu tzw. afery hazardowej. Nie chodziło nawet o dymisję marginalnie wspominanego w podsłuchach bohaterów afery „Grzesia”, ale o styl. Otóż o tym, że nie jest już wicepremierem Schetyna dowiedział się od… dziennikarza TVN. Zsyłając Schetynę do parlamentu w tak upokarzający sposób Tusk popełnił błąd. Takiego rywala albo zostawia się w spokoju, albo uderza się tak, żeby na zawsze wyleciał z polityki. We Wrocławiu nie bez powodu mówi się: „Pan Bóg wybacza, Grzegorz Schetyna – nigdy”. Schetyna spokojnie się wycofał i przetrwał prace komisji hazardowej, aby po katastrofie smoleńskiej odbudować, a nawet zwiększyć swoje wpływy zostając marszałkiem Sejmu. Wówczas on zaczął grę wymierzoną w Tuska. Pod patronatem prezydenta Bronisława Komorowskiego rozpoczął starania o zostanie premierem w koalicji SLD-PSL-PO. Był tylko jeden szkopuł. Aby plan wszedł w życie PO i PSL nie mogły razem mieć większości pozwalającej na powołanie rządu. Wszystko wskazywało na taki właśnie scenariusz. Odsiecz dla Tuska nadeszła z najmniej oczekiwanej strony. Jarosław Kaczyński na finiszu kampanii wyborczej, gdy PiS i PO szły praktycznie „łeb w łeb” opublikował książkę, w której znalazły się niejasne insynuacje odnośnie Angeli Merkel. Zdaniem Kaczyńskiego kanclerstwo Merkel nie było wynikiem czystego zbiegu okoliczności i że jej celem jest podporządkowanie Polski Niemcom. Na pytanie, kto zrobił Merkel kanclerzem, Kaczyński wówczas odpowiedział: „Ona wie, co ja chcę przez to powiedzieć. Tyle wystarczy”. Wystarczyło również do rozpętania histerii, która wywindowała notowania PO i zabrała kilka punktów PiS.
Na zesłaniu Ceną za próbę puczu było zesłanie Schetyny na mało prestiżową funkcję szefa komisji ds. zagranicznych. Równolegle Tusk rozpoczął proces „deschetynizacji” urzędów i instytucji kadrowo obsadzanych przez Schetynę lub jego ludzi. Na początku lutego br. gdy nieoczekiwanie wybuchły protesty i zamieszki ws. ACTA Tusk dostał mocny cios od byłego przyjaciela. „Premier jest zmęczony, powinien odpocząć” - powiedział w Radiu ZET Schetyna. Otwarcie przyznał, że rząd Tuska przeżywa kryzys i z łatwą do wyłapania, dla uważnych obserwatorów, ironią deklarował Tuskowi chęć odciążenia go w obowiązkach. „To jest kryzys, który przychodzi i trzeba sobie z nim poradzić. Będzie bardzo ciężko, bo te najtrudniejsze rzeczy dopiero przychodzą i musimy mieć do tego energię” - mówił Schetyna. Przypomnijmy, że druga kadencja Tuska, to pasmo wpadek. Tuskowi nie tylko udało się wprowadzić ludzi na ulicę ws. ACTA, ale także zaliczył szereg innych wpadek m.in. z refundacją leków, budową stadionów i autostrad czy nowymi informacjami ws. katastrofy smoleńskiej. Tuska zaatakowały nawet media tzw. „Salonu” dotychczas dla niego bezkrytycznie przychylne. Obecny premier zdał sobie sprawę, że łatwo może zostać poświęcony dla dobra Platformy. Siłą tego „antytuskowego” porozumienia jest obóz prezydenta Bronisława Komorowskiego. Z jednej strony przyjaźni się on z Januszem Palikotem, z drugiej strony ma doskonałe układy ze Schetyną. To bardzo mocny sojusznik cieszący się poparcie środowisk dawnych Wojskowych Służb Informacyjnych (ostatni szef tej służby gen. Marek Dukaczewski, z racji wpływów na dworze Komorowskiego, nazywany jest złośliwie wiceprezydentem). Teraz, gdy sprawa podwyżki wieku emerytalnego zaczęła grozić społecznym buntem Tusk zdał sobie sprawę, że wciąż ma na zapleczu frontu pobitego, ale niezwykle groźnego rywala.
Samotność długodystansowca Donald nie ma obecnie partnerów w Platformie, z którymi może prowadzić politykę. Ma spory zasób wykonawców, ale wszystko musi robić sam. Wszystkich sojuszników wykończył, a kandydatów na ich następców nie ma. Paradoksalnie może mu pomóc przegrana Jana Krzysztofa Bieleckiego w walce o fotel prezesa Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Bielecki jest jedynym wytrawnym graczem politycznym, na którego może liczyć Tusk i którego lojalności może być pewien. Problem w tym, że Platforma i Tusk znaleźli się obecnie w głębokiej defensywie. Z siły ciągnącej PO do góry Tusk stał się dla partii ciężarem. Z ostatnich badań CBOS wynika, że ufa mu już tylko jedna trzecia społeczeństwa, a brak zaufania deklaruje 45 proc. pytanych, o 2 pkt. procentowe więcej niż w wypadku Antoniego Macierewicza (sic!). Pojawiły się już pierwsze sondaże, w których PiS wyprzedza PO. Desperacka próba odwrócenia tego trendu gospodarską wizytą po kraju (helikopterem i pociągiem), zamiast przynieść podobny efekt, co wyborczy „tuskobus” skończyło się medialną katastrofą. Próba pacyfikacji wewnątrzpartyjnej opozycji przy pomocy aparatu państwa jest bardzo ryzykowna i mało skuteczna. Jest więcej niż pewne, że Tusk i Schetyna dysponują wobec siebie „bronią masowego rażenia”, (czyli bardzo „mocnymi kwitami”) Wymiana ciosów może, więc dotyczyć pionków, ale główni gracz nie mogą poczuć się zagrożeni. Charakterystyczne dla polskiej polityki jest fiasko śledztwa ws. tzw. afery hazardowej. Okazało się, że żadnej afery nie było. Jedynym wymiernym skutkiem jest usunięcie z polityki Zbigniewa Chlebowskiego i Mirosława Drzewieckiego. W politycznych zapasach gigantów chodzi, więc o wywarcie presji na zaplecze, czyli „średni” szczebel (polityków i urzędników), który będzie ponosił konsekwencje wymiany ciosów. Ten, który mocniej w nie uderzy i złamie szyk rywala, ten wygra.
Obama świadomie kłamał Prezydent USA świadomie użył słów "polskie obozy koncentracyjne". Dzięki temu w nadchodzących wyborach uzyska głosy Amerykanów pochodzenia niemieckiego i żydowskiego. Oburzenie polskich "elit" słowami Obamy i jednoczesne tłumaczenie, że popełnił on "błąd językowy" jest załosne. Prezydent najpotężniejszego kraju na świecie nie popełnia błędów językowych. On prowadzi świadomą politykę. Polonia w USA jest silna, ale jeszcze silniejsza jest mniejszość żydowska i potomkowie niemieckich emigrantów. Przeprosiny, które wydusi z siebie Biały Dom będą znane tylko w Polsce. Przemówienie Obamy z "polskimi obozami koncentracyjnymi" będzie szeroko kolportowane i cytowane. Środowiskom żydowskim zależy na tworzeniu w mediach wrażania polskiej odpowiedzialności za holokust. Warto przypomnieć, że termin "polskie obozy koncentracyjne" został wymyślony i kolportowany przez niemieckie służby specjalne, co ujawnił w zeszłym roku dr Leszek Pietrzak. Obama zwyczajnie wziął udział w antypolskiej prowokacji, która poprawi jego szanse na ponowny wybór na prezydenta. Charakterystyczne jest, że wcześniej odmówił Lechowi Wałęsie przyjazdu i odbioru medalu. Wałęsa za granicą nie budzi takich kontrowersji jak w Polsce (sprawa agenturalności itp.). Jego obecność w Białym Domu byłaby znaczącym wydarzeniem. Obama tego nie chciał.
Amerykanie pochodzenia niemieckiego są najliczniejszy w USA. Dlatego decyzja Obamy nie powinna dziwić. Warto zwrócić uwagę, że tuż po "błędzie" Obamy urzędnicy Białego Domu mówili, że oczywiście doszło do pomyłki, bo obozy śmierci organizowali w Polsce naziści. Naziści to plemię, które nie ma narodowości. Urzędnicy Białego Domu dobrze wiedzą, że nie wolno używać słowa "Niemcy". W chwili obecnej lobby żydowskie pracuje nad zmuszeniem Polski do wypłaty odszkodowań z tytułu dziedzieczenia rasowego. Chodzi o to, że mienie obywateli RP pochodzenia żydowskiego, którzy nie zostawili spadkobierców ma zostać przekazane ich żydowskim rodakom, a nie przejść na własność skarbu państwa.
- Ponad trzy miliony Żydów zginęło w Polsce i Polacy nie będą spadkobiercami polskich Żydów. Nigdy na to nie pozwolimy. Będą słyszeli o tym od nas tak długo, jak Polska będzie istnieć. Jeżeli Polska nie spełni roszczeń Żydów, będzie publicznie atakowana i upokarzana na forum międzynarodowym – oświadczył w 1996 r. Israel Singer, lider Światowego Kongresu Żydów. Mosad (wywiad zagraniczny państwa żydowskiego) prowadzi w Polsce bardzo aktywną politykę. M.in to Mosad tworzy i kolportuje tzw. przejawy polskiego antysemityzmu, gdy jest to potrzebne na arenie międzynarodowej. Znane mi są notatki Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Agencji Wywiadu wskazujące na organizacje i finansowanie działań antysemickich w Polsce przez....Mosad. Inaczej mówiąc, tworzenie wizerunku Polski, jako kraju antysemickiego jest na rękę żydowskim organizacjom, które domagają się pieniędzy od Polski, za mienie Żydów, którzy zginęli w zagładzie. W tym roku w kwietniu minęła 69 rocznica powstania w gettcie. Mało znanym faktem jest, że powstanie zostało zorganizowane przez Żydowski Związek Wojskowy, część Armii Krajowej. Komuniści z Żydowskiej Organizacji Bojowej byli uzbrojeni właśnie przez nich. Po wybuchu powstania w gettcie zawieszono dwie flagi polską i żydowską. To ich bronili powstańcy. Piński
Sekrety teczek operacyjnych O dodawaniu dokumentów słyszałem blisko miesiąc po katastrofie smoleńskiej. Mówili o tym dziś już byli funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu oraz obecni funkcjonariusze BOR - ujawnia płk rez. Andrzej Pawlikowski, szef tej formacji w latach 2006-2007 Prokuratura zamierza przedstawić akt oskarżenia zdymisjowanemu z BOR gen. Pawłowi Bielawnemu, który ma zarzuty w organizacyjnym wątku śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej, w tym zarzut poświadczenia nieprawdy w dokumentach - wynika z informacji radia RMF FM. O manipulacjach przy dokumentacji istotnej dla organizacji wizyt katyńskich prezydenta Lecha Kaczyńskiego i premiera Donalda Tuska mieli mówić sami funkcjonariusze podczas imprezy zakrapianej alkoholem. RMF podaje, że prokuratura dowiedziała się o tym od jednego z byłych wiceszefów BOR. Jego zeznania miały dotyczyć tego, że kierownictwo Biura kazało - miesiąc po tragedii - uzupełniać teczki wizyt smoleńskich o kolejne dokumenty. Krąg osób, które powzięły informacje na ten temat, jest szerszy.
- O tzw. dodawaniu dokumentów słyszałem blisko miesiąc po katastrofie smoleńskiej - relacjonuje płk rez. Andrzej Pawlikowski, szef BOR w latach 2006-2007.
- Opowiadano, że jakieś dziwne rzeczy dzieją się z dokumentami, że coś dodawano, antydatowano. To są informacje, które słyszałem od tych funkcjonariuszy, którzy byli wtedy w BOR, oraz od tych, którzy tam do dzisiaj służą - przyznaje płk rez. Pawlikowski. Jak dodaje, podczas rozmowy nie padła z ich strony żadna sugestia, by o sprawie powiadomić prokuraturę. Zdaniem Pawlikowskiego, prawdopodobnie ze względu na ewentualne konsekwencje służbowe. BOR przekazuje prokuraturze dokumenty dotyczące wizyt w Katyniu z kwietnia 2010 r., które opisują przygotowania i przebieg wyjazdów. - Dokumenty są na bieżąco wydawane prokuraturze, wszystkie te, o które ona prosi - mówi mjr Dariusz Aleksandrowicz, rzecznik BOR.
Dodawanie miesiąc po - Bardzo dobrze, że prokuratura bada ten wątek. I mam nadzieję, że tę sprawę wyjaśni. Każda informacja dotycząca tej sprawy jest ważna. Uważam, że prokuratura idzie tu we właściwym kierunku - podkreśla nasz rozmówca. W jego ocenie, zarzut niedopełnienia obowiązków powinien usłyszeć także szef BOR gen. Marian Janicki. Z kolei ppłk rez. Tomasz Grudziński, były wiceszef BOR, zaznacza, że zgodnie z procedurami obowiązującymi w Biurze po każdej przeprowadzonej akcji do teczki operacyjnej zawierającej dokumenty całej akcji zawsze "dokłada się" tylko jeden dokument - sprawozdanie z przeprowadzonej akcji ochronnej, które zawiera ocenę operacji. Dołącza się do niego analizę, jak należy postępować w przyszłości. Dokument ten sporządza dowodzący akcją lub jego zastępca, ale zawsze pod nadzorem dowódcy całej operacji. Śledztwo w sprawie niedopełnienia obowiązków przez Biuro Ochrony Rządu w związku z katastrofą smoleńską prowadzi Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga, która ponad miesiąc temu wyłączyła do odrębnego postępowania materiały dotyczące fałszowania dokumentów. Prokuratura nie chce odnosić się do wiadomości RMF.
- Nie komentuję tych treści - zastrzega Renata Mazur, rzecznik praskiej prokuratury. Do ewentualnych fałszerstw dokumentów wytworzonych przez BOR miało dojść pomiędzy 10 kwietnia a 6 maja 2010 roku. Jakie to mogły być dokumenty i czy były nimi teczki operacyjne, o czym "Nasz Dziennik" pisał już kilka miesięcy temu? Tego także prokuratura nie uszczegółowia. Postępowanie w sprawie niedopełnienia obowiązków przez Biuro Ochrony Rządu w związku z katastrofą smoleńską trwa od wiosny ubiegłego roku, kiedy wątek organizacji lotu do Smoleńska i odpowiedzialności za to instytucji cywilnej został wyłączony z postępowania prokuratury wojskowej. Postępowanie było kilka razy przedłużane, ale według zapewnień śledczych ma się niebawem zakończyć. Najprawdopodobniej do 10 czerwca br.
Do czerwca Jest to też przewidywalny termin zakończenia dochodzenia w sprawie poświadczenia nieprawdy w dokumentach przez byłego wiceszefa BOR gen. Pawła Bielawnego. Postawiono mu dwa zarzuty - niedopełnienia obowiązków związanych z organizacją wizyt premiera i prezydenta w Katyniu w 2010 r. oraz poświadczenia nieprawdy w dokumencie - można więc się spodziewać, że prokuratura weźmie pod uwagę sporządzenie aktu oskarżenia.
- Ale to jest decyzja prokuratorów - zastrzega Mazur. Bielawny nie przyznał się do winy. Były wiceszef BOR zamierza złożyć wnioski dowodowe, zanim prokurator oficjalnie zamknie śledztwo. Mają one podważać opinię biegłych, którzy wykonali ekspertyzę na potrzeby prokuratury. Wytknęli m.in. kierownictwu niewłaściwy nadzór nad pracą funkcjonariuszy zabezpieczających podróże najważniejszych osób w państwie do Smoleńska. Chodzi o nieprzeprowadzenie rekonesansu tras przejazdu, miejsc pobytu obu delegacji, a także brak wiedzy na temat lotnisk zapasowych. Eksperci uznali ponadto, że podczas obu wizyt władze BOR nie zagwarantowały obecności na lotnisku Siewiernyj odpowiednich specjalistów, w tym funkcjonariusza grupy lotniskowej, pirotechnika i lekarza. Dodatkowo przed wizytami nie odbyły się odprawy, na których sprecyzowane zostałyby zadania, jakie mieli wykonywać poszczególni funkcjonariusze. Co więcej, oficerów BOR nie było na lotnisku podczas lądowania samolotu z delegacją katyńską. Brakowało też systemów łączności, do działań wyznaczono funkcjonariuszy z małym doświadczeniem. Pracownicy BOR z grup zabezpieczenia nie mieli broni palnej. Gdy Bielawny usłyszał zarzuty, szef BOR gen. Janicki zawiesił go w wykonywaniu czynności służbowych, a minister spraw wewnętrznych Jacek Cichocki odwołał ze stanowiska zastępcy szefa Biura. Generał nie pozostał jednak zbyt długo bez etatu - dwa miesiące później został doradcą wojewody małopolskiego Jerzego Millera. Bielawny ma dbać o bezpieczeństwo VIP-ów na Euro 2012 w Krakowie. Anna Ambroziak