streszczenie szczegółowe Proces

Rozdział I

Aresztowanie – Rozmowa z panią Grubach – Potem panną Bürstner

Pewnego dnia, rankiem, w dniu trzydziestych urodzin, zostaje aresztowany Józef K., prokurent bankowy. Jego strażnicy nie mogą podać powodów zatrzymania, nakazują mu pozostać w pokoju i ubrać się na czarno. Bankier dowiaduje się, że rozpoczęło się już dochodzenie w jego sprawie. Początkowo sądzi, że jest to żart kolegów z pracy. Ma świadomość, że nie zrobił nic złego i żyje w praworządnym państwie. Strażnicy zjadają jego śniadanie i próbują mu wyjaśnić, że nie zaszła żadna pomyłka. K. żąda rozmowy z ich przełożonym. Po jakimś czasie zostaje wezwany przez nadzorcę. Rozmowa odbywa się w pokoju panny Bürstner.

Aresztowany jest przekonany, że sprawa nie jest poważna, ponieważ nie potrafi doszukać się żadnej winy, która mogłaby go obciążyć. Nadzorca nie udziela mu żadnych dodatkowych informacji o dochodzeniu, twierdząc, że nic nie wie i wykonuje swoje obowiązki. Zezwala na to, by Józef K. poszedł do banku, gdyż aresztowanie nie może wpłynąć na jego codzienne zajęcia. K. udaje się do pracy. Późnym wieczorem wraca do pensjonatu

i idzie do pani Grubach, licząc na to, że kobieta wyjaśni mu poranne wydarzenia. W mieszkaniu panuje dawny porządek, co nieco uspokaja mężczyznę. Gospodyni podejrzewa, że został aresztowany za coś „uczonego”. K. sądzi, że dał się zaskoczyć i dlatego nie stłumił całego zajścia w zarodku. Wyciąga do pani Grubach rękę, lecz ta nie zwraca uwagi na jego gest. Zapytana o pannę Bürstner, odpowiada, że dziewczyna zazwyczaj wraca późno do domu, co źle świadczy o jej reputacji.

Kilka dni temu widziała ją dwukrotnie na ulicy, za każdym razem w towarzystwie innego mężczyzny. Jej opinia oburza K. Zabrania kobiecie rozmawiać z lokatorką i wychodzi. W swoim pokoju czeka na powrót panny Bürstner. Dziewczyna zjawia się przed północą. Bankier prosi ją o rozmowę i idą do jej pokoju. Tam opowiada o porannym aresztowaniu, lecz stenotypistka nie wierzy w jego historię. Nie wierzy również w winę mężczyzny, choć sama interesuje się sprawami sądowymi i wkrótce ma objąć posadę w biurze adwokackim. Wiadomość ta cieszy K. – liczy na pomoc i rady panny Bürstner, a nie chce zatrudniać adwokata, uważając, że jego sprawa jest na to zbyt błaha. Jest oczarowany urodą lokatorki. Postanawia odegrać przed nią scenę porannej rozmowy z nadzorcą. Hałas budzi siostrzeńca pani Grubach, który zajmuje sąsiedni pokój. Dziewczyna jest wystraszona pukaniem w ścianę, sądzi, że są podsłuchiwani. K. całuje ją w czoło, prosząc, aby się uspokoiła. Chce wziąć na siebie odpowiedzialność za nocne spotkanie, lecz panna Bürstner nie godzi się na to. Odprowadza mężczyznę do przedpokoju, gdzie ten nieoczekiwanie obejmuje ją i całuje. Potem K. wraca do siebie i zasypia.

Pewnego dnia Józef K., choć nie zrobił nic złego, został aresztowany. Tego dnia jego gospodyni, pani Grubach, nie przyniosła mu około ósmej śniadania, co nigdy wcześniej się nie zdarzyło. Józef K. czekał jeszcze chwilę, przyglądając się starej kobiecie z naprzeciwka, która go obserwowała. Wówczas ktoś zapukał do drzwi i do pokoju wszedł nieznajomy mężczyzna. Zaskoczony K. zapytał go, kim jest, lecz ten zignorował to, pytając, czy K. dzwonił. Józef zażądał, aby Anna przyniosła śniadanie, próbując przypomnieć sobie, kim jest przybysz. Mężczyzna uchylił drzwi i powtórzył postulat K. W pomieszczeniu obok ktoś się roześmiał. Nieznajomy odparł, że jest to niemożliwe. K. nałożył spodnie, chcąc przekonać się, kto jest w sąsiednim pokoju i głośno oznajmił, że Grubach odpowie za zakłócenie jego spokoju. Mężczyzna zapytał go wówczas, czy nie chciałby zostać w swoim pokoju i po stanowczym sprzeciwie K., otworzył drzwi.

Sąsiedni pokój wyglądał zupełnie tak samo jak poprzedniego wieczora. Jedyną odmianę stanowił jakiś mężczyzna, czytający książkę przy otwartym oknie, który powiedział do K., że powinien zostać w swoim pokoju, o czym miał go poinformować Franciszek. Józef nie rozumiał, czego nieznajomi chcą od niego. Starsza kobieta z naprzeciwka podeszła bliżej do okna i nadal ich obserwowała. K. zażądał spotkania z panią Grubach i chciał pójść dalej, lecz mężczyzna z książką zaprotestował i oznajmił mu, że jest aresztowany. W odpowiedzi na pytanie, za co, K. usłyszał, że nie mogą udzielić mu takich informacji, ma wrócić do swojego pokoju i czekać. Rozpoczęło się już dochodzenie i w odpowiednim czasie dowie się o wszystkim. Urzędnik dodał, że i tak za dużo już powiedział, łamiąc przepisy, a Franciszek jest dla niego zbyt uprzejmy. Józef K. chciał usiąść, lecz dopiero teraz zauważył, że w pokoju nie ma miejsca do siedzenia, poza krzesłem przy oknie. Franciszek dodał, że K. sam się przekona, ile w tym wszystkim jest prawdy.

Następnie obaj mężczyźni zbliżyli się do aresztowanego, zbadali jego koszulę nocną i nakazali mu założenie innej, gorszej, ponieważ muszą przechować bieliznę i zwrócą ją dopiero wówczas, kiedy sprawa zakończy się pomyślnie. Starali się uspokoić K., tłumacząc, że lepiej będzie, jeśli odda swoje rzeczy im niż do magazynu, gdzie rzeczy często giną lub sprzedaje się je po pewnym czasie, nie czekając na zakończenie procesów, które w tych czasach trwają długo. Pieniędzy ze sprzedaży nie odzyska w całości, ponieważ nie wynika ona z ceny wywoławczej, a z wysokości łapówki i każdego roku jest mniejsza.

Józef K. nie zwracał uwagi na te rady, próbując zdać sobie sprawę ze swego położenia. Spoglądał na wymieniających ze sobą porozumiewawcze spojrzenia strażników i zastanawiał się kim są i jakiej podlegają władzy. Miał świadomość, że żył w praworządnym państwie, wszędzie panował pokój i wszystkie prawa były przestrzegane, nie rozumiał więc, dlaczego został „napadnięty” we własnym mieszkaniu. Do tej pory dość lekko traktował wszystko, lecz teraz taka postawa nie wydała mu się właściwa. Początkowo sądził, że jest to żart, który mogli mu spłatać koledzy z banku z okazji jego trzydziestych urodzin i chciał się roześmiać. Postanowił wziąć udział w tej komedii, pocieszając się myślą, że na razie jest jeszcze wolny. Wrócił do swojego pokoju i zaczął przeglądać szuflady biurka, szukając legitymacji. Początkowo znalazł kartę rowerową, ale dokument wydał mu się zbyt błahy, aby pokazać go strażnikom. W końcu odnalazł metrykę urodzenia i wrócił do sąsiedniego pokoju.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi i ukazała się w nich pani Grubach, która na widok K. zmieszała się i szybko wycofała z pomieszczenia. Próbował zachęcić ją do wejścia, lecz kobieta nie usłyszała jego słów. Zaskoczony jej zachowaniem, wpatrywał się w zamknięte drzwi i dopiero, kiedy strażnicy zawołali go, odwrócił się przestraszony. Wówczas zauważył, że mężczyźni jedli jego śniadanie. Wyższy strażnik, odparł, że pani Grubach nie może kontaktować się z aresztowanym. K. zapytał, jak to możliwe, że został aresztowany w taki sposób. Usłyszał, że na takie pytania nie otrzyma odpowiedzi. Wtedy pokazał im swoje dokumenty, żądając, by również się wylegitymowali i okazali mu nakaz aresztowania. Strażnik, którego imienia jeszcze nie poznał, odparł, że K. nie potrafi dostosować się do sytuacji i denerwuje ich, choć teraz są mu bliżsi niż krewni. Jego słowa potwierdził Franciszek, patrząc wymownie na Józefa, który wyciągnął w ich stronę dokumenty. Wyższy strażnik odparł, że papiery nic ich nie obchodzą, a K. zachowuje się jak dziecko, sądząc, że wygra proces, dyskutując z nimi. Oni muszą wyłącznie pilnować go przez dziesięć godzin dziennie, wypełniając rozkazy władz, którym służą.

Nie mogła też zajść żadna pomyłka, ponieważ przed aresztowaniem, wszystko jest dokładnie analizowane i sprawdzane. Władza nie szuka winy wśród ludu, ale kiedy wina zostaje udowodniona, wedle prawa wysyłani są strażnicy. K. odparł, że nie zna tego prawa i najwyraźniej istnieje ono wyłącznie w głowach strażników, próbując w ten sposób wkraść się w myśli mężczyzn. Wtedy do rozmowy przyłączył się Franciszek, wyjaśniając towarzyszowi, Willemowi, że aresztowany nie zna prawa i twierdzi, że jest niewinny. Willem przyznał mu rację, dodając, że K. nie daje sobie niczego wytłumaczyć.

Józef K. zamilkł, rozumiejąc, że ma przed sobą jedynie niższych funkcjonariuszy, którzy nie rozumieją nawet rzeczy, o których z nim rozmawiają. Liczył na to, że zdoła porozmawiać z kimś równym sobie, kto będzie mógł wszystko mu wyjaśnić. Zaczął chodzić po pokoju, dostrzegając, że starsza kobieta z naprzeciwka stoi w oknie z jakimś starcem. Postanowił więc zakończyć to widowisko i zażądał, aby strażnicy zaprowadzili go do swojego przełożonego.

Willem odparł, że będzie to możliwe dopiero wówczas, gdy otrzyma odpowiednie rozkazy. Kazał, aby K. wrócił do swojego pokoju, zachowywał się cicho i czekał na dalsze rozporządzenia. Przypomniał, że aresztowany nie traktuje ich należycie, a przecież w odróżnieniu od niego są ludźmi wolnymi i to daje im przewagę nad nim. Zasugerował, że jeśli aresztowany ma jakieś pieniądze, to mogą mu przynieść skromne śniadanie z kawiarni.

K. nie zareagował na tę propozycję. Zastanawiał się, czy jeśliby otworzył drzwi do następnego pokoju lub przedpokoju, zostałby zatrzymany. Potem pomyślał, że strażnicy mogliby się na niego rzucić i w ten sposób straciłby przewagę, jaką do tej pory zachował nad nimi. Dlatego też postanowił uspokoić się i wrócił do swojego pokoju. Położył się na łóżku i zaczął jeść jabłko, które przygotował poprzedniego dnia na poranny posiłek. Czuł się bezpiecznie i dobrze, nie przejmując się tym, że opuścił pracę w banku, ponieważ mógł łatwo usprawiedliwić swoją nieobecność dzięki wysokiemu stanowisku, które zajmował.

Postanowił podać prawdziwy powód, licząc na to, że pani Grubach i para staruszków z naprzeciwka, poświadczą jego słowa. Dziwił się, że strażnicy zostawili go samego w pokoju, choć mógł z łatwością popełnić samobójstwo. Po chwili zaczął zastanawiać się nad tym, czy faktycznie na powody do odebrania sobie życia. Zrozumiał, że taki krok byłby zupełnie bezsensownym i choćby dlatego nie potrafiłby tego uczynić. Podszedł do szafki i wypił dwa kieliszki wódki. Nagle usłyszał krzyk z sąsiedniego pokoju, który go zaskoczył. Okazało się, że nadzorca wzywa go do siebie.

Ucieszony pożądaną wiadomość, pobiegł do pomieszczenia, lecz strażnicy zapędzili go z powrotem do jego pokoju, nakazując mu, aby się odpowiednio ubrał. Przyparty do szafy K. wołał, że nie mogą wymagać od niego odświętnego stroju, skoro został napadnięty w łóżku. W końcu, nieco uspokojony, wziął ubranie z krzesła i pokazał je mężczyznom, którzy potrząsnęli głowami, wyjaśniając, że musi to być czarne ubranie.

Aresztowany rzucił rzeczy na podłogę, mówiąc, że nie jest to jeszcze rozprawa główna. Jego słowa nie przekonały jednak strażników, którzy w uporem powtórzyli, że ubranie musi być czarne. W końcu zrezygnowany Józef K. otworzył szafę i wyjął z niej najlepszy czarny żakiet, koszulę i zaczął starannie się ubierać, ciesząc się, że strażnicy zapomnieli zmusić go do kąpieli. Franciszek udał się do nadzorcy z doniesieniem, że aresztowany już się ubiera.

Po jakimś czasie Józef K. przeszedł przez sąsiedni pokój do następnego, którego drzwi były otwarte na oścież. Pokój ten od jakiegoś czasu wynajmowała panna Bürstner, stenotypistka, którą do tej pory zamienił zaledwie kilka razy pozdrowienia. Na środek pomieszczenia wysunięto stolik nocny, za którym siedział nadzorca. W jednym kącie pokoju stali trzej młodzi ludzie i przypatrywali się zdjęciom panny Bürstner. W oknie naprzeciw nadal stała staruszka ze swym znajomym, a za nimi pojawił się wysoki mężczyzna z rudą brodą. Nadzorca zapytał aresztowanego, czy jest Józefem K. i K. potwierdził to.

Mężczyzna spytał, czy jest zaskoczony wydarzeniami, które miały miejsce rano, przesuwając kilka przedmiotów, leżących na stoliku: świecę, zapałki, książkę i poduszeczkę na szpilki, jakby były potrzebne do rozprawy. K. odparł, że tak, czując zadowolenie, iż w końcu ma do czynienia z człowiekiem rozumnym, z którym może porozmawiać o swojej sprawie. Po chwili dodał, że jest zaskoczony, ale nie tak bardzo, jak można by przypuszczać.

Rozejrzał się za jakimś krzesłem, na którym mógłby usiąść, lecz nadzorca odpowiedział, że nie jest to możliwe. Aresztowany wyjaśnił, że jest zaskoczony, ale żyje na świecie już trzydzieści lat, stał się odporny na pewne sytuacje i nie bierze poważnie żadnych niespodzianek, nawet takich, jak dzisiejsza, którą początkowo potraktował jako żart, choć teraz zrozumiał, że byłaby to manipulacja, w którą musiano by wciągnąć wszystkich mieszkańców pensjonatu i pozostałych ludzi.

Podejrzewał jednak, że sprawa nie jest aż tak bardzo ważna, ponieważ nie potrafił znaleźć żadnej winy, która by go obciążała. Nie wiedział też, kto go oskarżał ani jaka władza prowadziła dochodzenie. Żaden z mężczyzn nie nosił munduru. Zażądał wyjaśnień i miał nadzieję, że wkrótce rozstanie się ze swoimi strażnikami i nadzorcą.

Nadzorca, który słuchał przemowy K. licząc zapałki w pudełku, poinformował go, że jest w błędzie. Zarówno on, jak i pozostali mężczyźni, nic nie wiedzieli o sprawie K. i wypełniali wyłącznie rozporządzenia. Nie potrafił wyjaśnić, jakie jest oskarżenie, ponieważ tego również nie wiedział. Poradził, aby aresztowany zatroszczył się o siebie i przestał zajmować się urzędnikami i tym, co się z nim stanie. Powinien również mniej mówić o swojej niewinności i być powściągliwym w słowach, ponieważ w tym, co powiedział, nie było dla niego nic korzystnego.

Józef K. wpatrywał się w mężczyznę, czując się tak, jakby dostawał nauczkę w szkole, w dodatku od człowieka młodszego od siebie. Za swoje szczere słowa otrzymał naganę i, co gorsza, nie dowiedział się niczego o przyczynie aresztowania. Zirytowany zaczął chodzić po pokoju, przeszedł obok trzech mężczyzn i powiedział głośno, że to nie ma sensu.

Stanął przy stole nadzorcy, pytając, czy może zadzwonić do prokuratora Hasterera, który jest jego dobrym przyjacielem. Nadzorca zgodził się na to pod warunkiem, że chce omówić jakąś prywatną sprawę, ponieważ w innym przypadku taka rozmowa nie miałaby sensu. Odpowiedź ta zaskoczyła K.. Zarzucił nadzorcy, że doszukuje się sensu, a przecież dopuszcza się bezsensu w jego przypadku, kiedy został napastowany i musi zeznawać. Uznał, że skoro telefon do prokuratora, kiedy jest rzekomo aresztowany, nie ma sensu, to nie będzie dzwonił. Nadzorca wskazał mu przedpokój, w którym był telefon, mówiąc, że może z niego skorzystać. K. odparł, że już nie chce tego zrobić i podszedł do okna. Obserwujące go towarzystwo z naprzeciwka najwyraźniej zmieszało się, staruszkowie chcieli odejść, lecz mężczyzna z brodą powstrzymał ich. Zachowanie to zirytowało aresztowanego, który pokazał ich nadzorcy i głośno krzyknął, aby odeszli precz.

Grupka cofnęła się o kilka kroków, a mężczyzna zaczął coś mówić. Najwyraźniej czekali na moment, kiedy ponownie będą mogli stanąć przy oknie. K. odwrócił się, mówiąc, że to natrętni, niewychowani ludzie, a nadzorca skupił się na porównywaniu długości swoich palców. Obaj strażnicy siedzieli na kufrze, a trzej mężczyźni patrzyli przed siebie. Zapanowała cisza, którą przerwał K., mówiąc, że jego sprawa jest najwyraźniej zakończona, co wnioskuje z zachowania mężczyzn. Uznał, że należy spotkanie zakończyć pojednawczym uściskiem dłoni i wyciągnął rękę ku nadzorcy. Ten jednak wstał, nałożył na głowę kapelusz i powiedział, że sprawa nie jest tak prosta, jak sądzi aresztowany. Nie mogą zakończyć tego ugodowo, choć nie powinien zwątpić, ponieważ jest tylko aresztowany. Pożegnał się, dodając, że K. może iść do banku. Józefa K. zdziwiły te słowa. Czuł, że jest coraz bardziej niezależny od tych ludzi, choć jego ręka nie została przyjęta. Chciał nawet biec za nadzorcą do bramy i zaoferować mu swoje aresztowanie. Zapytał z przekorą, jak może iść do pracy, skoro jest aresztowany.

Nadzorca odwrócił się i odparł, że został najwyraźniej źle zrozumiany. K. jest co prawda aresztowany, ale to nie może przeszkadzać mu w wykonywaniu zawodu, ani nie powinno wpływać na jego codzienne zajęcia. K. podszedł bliżej do mężczyzny i powiedział, że aresztowanie w takim przypadku nie jest czymś strasznym, a zawiadomienie go o uwięzieniu nie było konieczne. Ponownie zrobił kilka kroków w stronę nadzorcy, a pozostali mężczyźni zbliżyli się do niego. Wszyscy stanęli przy drzwiach. Nadzorca odparł, że wykonywał swoje obowiązki i nie chce już tracić czasy na dalszą rozmowę. Powtórzył, że K. powinien iść do banku i aby ułatwić mu powrót, trzymał w pogotowiu trzech kolegów aresztowanego.

Józef K. popatrzył na nich zdziwiony. Dopiero teraz rozpoznał w trzech mężczyznach pracowników banku: Rabensteinera, Kullicha i Kaminera, z którymi nie był zaprzyjaźniony, ponieważ zajmowali niższe stanowiska. Po chwili przywitał się z nimi, tłumacząc, że ich nie poznał i zapytał, czy idą do pracy. Potwierdzili to z uśmiechem, a kiedy K. zaczął szukać kapelusza, zaczęli mu w tym pomagać. Aresztowany przyglądał się im ze spokojem, wziął nakrycie głowy od Kaminera, a w przedpokoju pojawiła się pani Gruber, która otworzyła im drzwi. Na dole Józef K. spojrzał na zegarek i postanowił pojechać autem, aby nie zwiększać półgodzinnego spóźnienia. Kaminer pobiegł po samochód, a jego koledzy próbowali zabawiać K.

Nagle w bramie sąsiedniej kamienicy pojawił się mężczyzna z rudą brodą i zmieszany, cofnął się pod ścianę. Józefa K. rozgniewało to i ze złością rzucił, aby towarzysze nie patrzyli w tamtą stronę. W tej samej chwili podjechało auto i wszyscy ruszyli do pracy. Dopiero wtedy K. przypomniał sobie, że nie zauważył wyjścia nadzorcy i strażników. Postanowił od tej pory dokładniej wszystko obserwować, odwrócił się w nadziei, że dostrzeże strażników, a po chwili rozsiadł się wygodnie, stwierdzając, że jego towarzysze są najwyraźniej znużeni i nie starają się dodać mu otuchy.

Tej wiosny K. spędzał wieczory na przechadzkach, na które szedł po pracy sam lub z innymi urzędnikami, a później wstępował do piwiarni, gdzie siadał przy stole razem ze starszymi panami i zostawał tam do jedenastej. Czasami dyrektor banku, który cenił K. jako zdolnego pracownika i człowieka godnego zaufania, zapraszał go na przejażdżkę samochodem lub na kolację do swojej willi. Raz w tygodniu Józef odwiedzał dziewczynę, Elzę, która pracowała nocami jako kelnerka w winiarni, a w dzień przyjmowała wizyty, leżąc w łóżku.

Tego dnia, który minął aresztowanemu szybko na wytężonej pracy i przyjmowaniu serdecznych życzeń urodzinowych, K. postanowił natychmiast po pracy wrócić do domu. W czasie przerw rozmyślał o porannych wydarzeniach, które zburzyły porządek w mieszkaniu pani Grunach, czując, że właśnie jego obecność jest konieczna do przywrócenia wcześniejszego ładu. Miał nadzieję, że kiedy ów porządek zostanie przywrócony, zniknie ślad po niespodziewanych zdarzeniach. Trzej urzędnicy zajęli się swoimi obowiązkami, a K. nie zauważył, by w jakikolwiek sposób się zmienili. W ciągu dnia wzywał ich do siebie, obserwował i odprawiał, całkowicie uspokojony ich zachowaniem.

Około wpół do dziesiątej wrócił do domu. W bramie kamienicy, w której mieszkał, zastał wyrostka, palącego fajkę. K. natychmiast zapytał, kim jest. Chłopak odparł, że jest synem stróża, co nieco uspokoiło aresztowanego. Zanim wszedł na schody, rozejrzał się wokół, a następnie udał się do pani Grubach, która siedziała przy stole i robiła na drutach pończochę. Przeprosił ją za tak późną wizytę, a gospodyni była niezwykle uprzejma, zapewniając, że K. jest jej najlepszym i najsympatyczniejszym lokatorem i w każdej chwili może do niej przyjść.

Mężczyzna rozejrzał się po pokoju, stwierdzając, że wszystko wróciło do dawnego porządku, a naczynia od śniadania były wyniesione. Usiedli razem przy stole, a K. zapytał, czy przysporzył kobiecie dodatkowej pracy porannymi zajściami. Pani Grubach ze spokojem odparła, że to wszystko nie sprawiło jej żadnego kłopotu i wróciła do swojego zajęcia. Józef K. obserwował ją w milczeniu, upewniając się, że kobieta zachowuje się tak, jakby nie chciała z nim o tym wszystkim rozmawiać, lecz czuł, że musi właśnie z nią o tym mówić. Zapewnił ją, że taka sytuacja więcej się nie powtórzy. Gospodyni odparła, że nie powinien się tym przejmować i wyznała mu, że podsłuchiwała pod drzwiami, a strażnicy powiedzieli jej kilka rzeczy. Podejrzewała, że K. został aresztowany za coś „uczonego”.

Mężczyzna przyznał jej rację, dodając, że uważa, iż został aresztowany za nic. Gdyby rano wstał i nie zważając na nic, udał się na śniadanie do kuchni oraz postępował rozważnie, to nic by się nie stało, a całe zajście zostałoby stłumione w zarodku. Nie był jednak przygotowany na to wszystko i został napadnięty znienacka. Miał nadzieję, że wszystko już się skończyło i chciał usłyszeć opinię pani Grubach, którą uważał za rozumną. Cieszył się, że oboje są podobnego zdania i poprosił, aby dozorczyni podała mu rękę.

Obserwował ją badawczo, zastanawiając się, czy zachowa się tak, jak naczelnik. Kobieta była wyraźnie zmiesza na, nie rozumiejąc tego, co powiedział jej lokator. Wreszcie powiedziała coś, o czym nie chciała wspominać, prosząc, aby K. nie brał sobie wszystkiego do serca. Zapomniała podać mu ręki i mężczyzna poczuł się znużony, dostrzegając, iż wszelkie zapewnienia gospodyni okazały się zupełnie bezwartościowe. Zapytał, czy panna Bürstner jest w domu.

Pani Grubach odpowiedziała, że dziewczyna jest w teatrze i zazwyczaj wraca bardzo późno. K. rzekł, że jest to mu zupełnie obojętne, chciał jedynie przeprosić ją, że zajął jej pokój. Gospodyni zapewniła go, że panna Bürstner o niczym nie wie, ponieważ od rana nie była w domu, a jej pokój jest już posprzątany. Aby potwierdzić swoje słowa, otworzyła drzwi do pomieszczenia lokatorki, a Józef K. podszedł do drzwi i stwierdził, że współlokatorka często wraca późno do domu. Pani Grubach usprawiedliwiła dziewczynę, mówiąc, że jest młoda, lecz po chwili przyznała rację mężczyźnie. Powiedziała, że panna Bürstner, choć jest pracowita, uprzejma i staranna, powinna być bardziej dumna i nieprzystępna. Już dwa razy w tym miesiącu widziała ją na ulicy, za każdym razem z innym mężczyzną.

Postanowiła porozmawiać o tym z lokatorką, co do której miała jeszcze inne podejrzenia. Słowa te rozgniewały K., który uznał, że gospodyni źle zrozumiała jego uwagę, dotyczącą panny Bürstner i ostrzegł, aby nie rozmawiała z dziewczyną, bowiem zna ją bardzo dobrze i nie wierzy w żadne pomówienia. Pożegnał się z panią Grubach, która ruszyła za nim, mówiąc, że chciała podzielić się z nim swoimi spostrzeżeniami, ponieważ ma na uwadze wyłącznie dobrą reputację pensjonatu. K. odparł, że skoro tak bardzo zależy jej na opinii, to najpierw powinna wypowiedzieć jemu mieszkanie i zatrzasnął za sobą drzwi, nie zwracając uwagi na ciche pukanie.

Nie miał ochoty na spanie, więc postanowił czuwać, aby przekonać się, o której godzinie wróci panna Bürstner. Chciał nawet porozmawiać z nią, by przekonać, że razem powinni wypowiedzieć mieszkanie i w ten sposób ukarać gospodynię. Natychmiast jednak pomyślał, że może to wzbudzić podejrzenia, iż chce się wyprowadzić w związku z porannymi wydarzeniami. Uchylił drzwi na korytarz i położył się na kanapie. Około jedenastej wszedł do przedpokoju, rozmyślając o tym, że wcale mu nie zależy na dziewczynie, której twarzy nie potrafił sobie przypomnieć. Chciał z nią porozmawiać, coraz bardziej rozgniewany faktem, że jej późny powrót wnosi niepokój i nieład do tego i tak nieprzyjemnego dla niego dnia. Zaczął obwiniać ją za to, że nie zjadł kolacji i zaniechał wizyty u Elzy. Postanowił, że po rozmowie z panną Bürstner uda się do lokalu, w którym pracowała kochanka.

Około dwunastej usłyszał jakieś kroki na klatce schodowej i schronił się za drzwiami swojego pokoju. Do mieszkania weszła panna Bürstner. Po chwili K. wysunął się na korytarz i przywitał się z dziewczyną, która z uśmiechem podała mu dłoń i zaprosiła do swojego pokoju, tłumacząc, że jest bardzo zmęczona. Mężczyzna wyjaśnił, że rano jej pokój częściowo z jego winy był w nieładzie, zajęty przez zupełnie obcych ludzi i poprosił o wybaczenie. Dziewczyna spojrzała na niego z zainteresowaniem, lecz K. stanowczo odmówił jej dalszych wyjaśnień. Odparła, że nie zamierza wdzierać się w cudze tajemnice i wybaczyła, dodając, że nie dostrzega żadnego nieporządku. Nagle jej wzrok padł na wiszące na macie fotografie i dopiero teraz zauważyła, że zdjęcia zostały poprzewieszane.

Powiedziała, że w takiej sytuacji musi zabronić K. wchodzenia do pokoju podczas jej nieobecności. Mężczyzna odparł, że nie było w tym żadnej jego winy i aby przekonać o tym pannę Bürstner opowiedział o porannym zajściu, zapewniając, że przy najbliższej okazji zwolni z banku urzędnika odpowiedzialnego za przewieszenie zdjęć. Dziewczyna początkowo nie chciała uwierzyć, że w pokoju zebrała się komisja śledcza. K. zapytał, czy wierzy w jego niewinność. Rzekła, że nie zna go na tyle, by wydać jednoznaczny sąd, lecz skoro nie przebywa w więzieniu, to najwyraźniej nie dopuścił się żadnej zbrodni. Dodała, że interesują ją sprawy sądowe , ponieważ w przyszłym miesiącu obejmie stanowisko w biurze adwokackim.

Józef K. wyraził nadzieję, że być może będzie mu mogła wówczas pomóc w jego procesie, ponieważ chętnie skorzysta z czyjegoś doradztwa, a adwokata nie chce zatrudnić, gdyż sprawa wydaje mu się zbyt błaha. Panna Bürstner odparła, że jeśli ma zostać jego doradcą, to musi wiedzieć, o co chodzi. Mężczyzna odpowiedział, że sam tak naprawdę nic nie wie o całej sprawie. Dziewczyna zarzuciła mu, że zażartował z niej, wybierając do tego zupełnie niestosowną porę. K. wyjaśnił, że wyznał jej całą prawdę i został aresztowany przez komisję, choć nie odbyło się żadne śledztwo. Lokatorka roześmiała się i usiadła na otomanie, a K. wpatrywał się w nią oczarowany.

Nie chciał w tej chwili wychodzić z pokoju, lecz dziewczyna powiedziała, że jest zmęczona i żałuje, że zaprosiła go do swego pokoju. Mężczyzna postanowił pokazać jej, w jaki sposób odbyło się spotkanie z nadzorcą, ale nie zgodziła się, aby przesunął stolik nocny. Jej odmowa zirytowała K. W końcu panna Bürstner powiedziała, że może wysunąć stolik, który ustawił na środku pokoju i zasiadł za nim. Opowiedział jej o porannym zajściu ze szczegółami, a dziewczyna wysłuchała go, śmiejąc się. K., przejęty swoją rolą, naśladując nadzorcę, wykrzyknął swoje imię i nazwisko. Natychmiast z sąsiedniego pokoju rozległo się pukanie. Dziewczyna pobladła, a przestraszony mężczyzna ujął jej dłoń, prosząc, aby się uspokoiła. Był przekonany, że sąsiedni pokój jest wolny.

Bürstner odparła, że od wczoraj zajmuje go siostrzeniec pani Grubach, kapitan. Kiedy opadła zmęczona na poduszki, K. pocałował ją w czoło. Zerwała się natychmiast, nalegając, aby natychmiast wrócił do siebie. Aresztowany powiedział, że nie odejdzie, dopóki dziewczyna nie uspokoi się i zaprowadził ją w inny kąt pokoju, aby nie obawiała się, że są podsłuchiwani. Próbował wytłumaczyć, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, a gospodyni bardzo go szanuje i wierzy we wszystko, co mówi. Była poza tym zależna od niego, gdyż pożyczył jej większą kwotę. Postanowił wziąć odpowiedzialność za ich nocne spotkanie i był gotów potwierdzić pogłoskę, że napadł na współlokatorkę.

Panna Bürstner odpowiedziała, że nagłe pukanie przeraziło ją, lecz nie obawia się następstw. Nie zamierzała oskarżać K. i kazała mu odejść. Mężczyzna chwycił jej dłoń, pytając, czy nie gniewa się na niego. Odsunęła się, odpowiadając, że nigdy na nikogo nie była obrażona. Ponownie pochwycił jej rękę, a ona odprowadziła go do drzwi. Przystanął, nieco zdziwiony, że ma opuścić jej pokój, a dziewczyna wykorzystała to, aby uwolnić się z jego uścisku i wyjść na korytarz. Wskazała na drzwi pokoju kapitana, przez które przeświecała smuga światła. K. nieoczekiwanie pochwycił dziewczynę w ramiona, całując jej usta i twarz i dopiero na szelest, dobiegający z sąsiedniego pokoju, podniósł głowę. Chciał zwrócić się do panny Bürstner po imieniu, lecz nie znał go. Pożegnała go skinięciem głowy, po czym, zmęczona, odeszła do siebie.

Wkrótce K. leżał w łóżku, rozmyślając o swoim zachowaniu i czując zadowolenie. Martwił się o dziewczynę z powodu obecności kapitana w sąsiednim pokoju. Po chwili jednak zasnął.

Rozdział II

Pierwsze przesłuchanie

Kilka dni później Józef K. zostaje telefonicznie poinformowany o pierwszym przesłuchaniu, które ma odbyć się w najbliższą niedzielę. Uznaje, że udanie się we wskazane miejsce jest koniecznością i będzie miał możliwość przeciwstawić się i zakończyć proces. Dopiero po chwili uświadamia sobie, że nie powiedziano mu, o której ma stawić się na przesłuchanie. Dochodzi do wniosku, że pójdzie do sądu o dziewiątej rano. W niedzielę udaje się na przedmieścia. Zdezorientowany, zaczyna szukać sali rozpraw na wszystkich piętrach. W końcu trafia do mieszkania i jakaś kobieta wskazuje mu kolejne drzwi. Jest godzina dziesiąta, kiedy K. wchodzi do pomieszczenia wypełnionego ludźmi. Przy stole, stojący na podeście, siedzi jakiś mężczyzna. Sędzia informuje aresztowanego, że nie ma już obowiązku go przesłuchać, ponieważ spóźnił się, lecz zgadza się wysłuchać oskarżonego. Józef K. oznajmia, że proces jest pomyłką. W lekceważący sposób traktuje urzędnika. Jego zachowanie wzbudza zainteresowanie zebranych, niektórzy klaszczą, a bankier zastanawia się w jaki sposób pozyskać ich przychylność. Mówi o zachowaniu strażników, o tym, że nadal nie wie nic o swojej winie. Wystąpienie K. przerywa krzyk na końcu sali. Jakiś mężczyzna ciągnie kobietę i usiłuje ją pocałować. Aresztowany próbuje interweniować, lecz zostaje powstrzymany przez zebranych mężczyzn. Nagle dostrzega oznaki na kołnierzach zebranych i zaczyna rozumieć, że ma przed sobą urzędników. Wykrzykuje, że został oszukany i opuszcza posiedzenie. Sędzia próbuje wyjaśnić mu, że rezygnuje z korzyści, jakie mogłoby przynieść mu przesłuchanie.

W kilka dni później K. został telefonicznie powiadomiony, że w najbliższą niedzielę odbędzie się przesłuchanie w jego sprawie. Poinformowano go również, że od tej pory przesłuchania będą odbywać się regularnie i dość często. Należało bowiem jak najszybciej zakończyć proces i przeprowadzić szereg gruntownych badań, które nie powinny trwać zbyt długo. Niedzielę wybrano ze względu na pracę aresztowanego i z góry założono, że wyrazi na to zgodę, chociaż gdyby zażądał innego terminu, władze rozpatrzą w miarę możliwości jego wniosek. Podano mu również numer domu, w którym miał się stawić i który mieścił się na przedmieściu, gdzie K. nigdy jeszcze nie był.

K. w milczeniu wysłuchał zarządzenia i bez słowa odłożył słuchawkę. Zdecydował, że w niedzielę pójdzie we wskazane miejsce, ponieważ było to koniecznością. Zrozumiał, że proces właśnie się zaczął i musi się temu przeciwstawić, aby pierwsze przesłuchanie było zarazem ostatnim. Z zamyślenia wyrwał go głos wicedyrektora, który chciał zatelefonować. Mężczyzna zapytał go, czy usłyszał złe wiadomości i, czekając na połączenie, zaproponował K. niedzielną przejażdżkę żaglówką. Mieli w nim uczestniczyć również znajomi Józefa, łącznie z prokuratorem Hastererem.

K. wysłuchał propozycji zastępcy dyrektora, z którym do tej pory nie łączyła go zażyłość i zrozumiał, że jest to gest pojednania, który świadczy i tym, jak ważną osobistością stał się w banku. To zaproszenie było również swoistym aktem upokorzenia się wicedyrektora i K. zmuszony był upokorzyć go po raz kolejny, odmawiając. Przez chwilę stał obok aparatu, zapominając odejść, i dopiero, gdy mężczyzna zakończył rozmowę, próbował usprawiedliwić swoją odmowę. Przypomniał sobie, że nie poinformowano go, o której godzinie ma stawić się na przesłuchaniu. W roztargnieniu słuchał dyrektora, myśląc głównie o tym, że pójdzie we wskazane miejsce o dziewiątej przed południem, sugerując się tym, że właśnie o tej porze wszystkie sądy rozpoczynają w dni robocze urzędowanie.

Niedziela była pochmurna. K. wstał zmęczony, ponieważ poprzedni wieczór spędził w piwiarni i bez śniadania pobiegł na przedmieście. W drodze zauważył trzech urzędników banku, którzy byli w pokoju podczas jego spotkania z nadzorcą – Rabensteiner i Kullich jechali tramwajem, a Kaminer siedział na tarasie kawiarni i z zaciekawieniem przechylił się przez balustradę, kiedy K. przechodził obok. Szedł pieszo, czując wstręt do wszelkiej pomocy w swojej sprawie, nie miał również ochoty wtajemniczać w nią kogokolwiek. Nie chciał również poniżyć się przed komisją śledczą swoją punktualnością.

Sala sądowa mieściła się przy ulicy Juliusza, zamieszkanej przez ubogą ludność. Domy po obu stronach ulicy były prawie jednakowe i K. szedł wolno przed siebie, licząc na to, że dostrzeże go jakiś woźny śledczy. Było parę minut

po dziewiątej. Budynek, w którym miał stawić się na przesłuchanie, mieścił się z dala od ulicy i był niezwykle rozległy. Aresztowany zatrzymał się u wejścia na podwórze, dostrzegając mężczyznę siedzącego na skrzyni i czytającego gazetę. Na wózku huśtali się dwaj chłopcy, a przed pompą studni stała młoda dziewczyna w nocnej koszuli. K. udał się w stronę schodów, by dojść do sali rozpraw. Przystanął, stwierdziwszy, że w podwórzu są jeszcze trzy klatki schodowe. Rozgniewany faktem, że nie podano mu dokładnego adresu i potraktowano go dość obojętnie, wszedł na schody, przypominając sobie słowa Willema, że wina sama przyciąga sąd, wnioskując z tego, iż wejście, które wybrał, powinno prowadzić do lokalu sądowego.

Po drodze natknął się na gromadkę dzieci, które popatrzyły na niego niechętnie, ponieważ przeszkodził im w zabawie. Przed pierwszym piętrem zatrzymał się ponownie, a dwóch małych chłopców trzymało go za spodnie. Poszukiwania sali sądowej rozpoczął na piętrze, udając, że szuka stolarza Lanza – nazwisko to nosił kapitan, siostrzeniec pani Grubach, by w ten sposób uzyskać możliwość zaglądania do mieszkań. Okazało się jednak, że prawie wszystkie drzwi były szeroko otwarte. Do zamkniętych pomieszczeń pukał i pytał, czy mieszka tu Lanz. Poszukiwania zajęły mu sporo czasu, ponieważ wielu ludzi chciało mu rzeczywiście pomóc i zastanawiali się, gdzie mógłby przebywać poszukiwany mężczyzna. Przed piątym piętrem postanowił zrezygnować z tej metody i szedł na dół. Zirytowany, wrócił jednak i zapukał do pierwszych z brzegu drzwi piątego piętra. Na ścianie w pokoju ujrzał zegar, który wskazywał już godzinę dziesiątą.

Na jego pytanie odpowiedziała młoda kobieta i ręką wskazała na otwarte drzwi sąsiedniego pokoju. K. wszedł i miał wrażenie, że znalazł się na jakimś zebraniu. W średniej wielkości pokoju tłoczyła się gromada rozmaitych ludzi. Mężczyzna cofnął się do przedpokoju, lecz kobieta zbliżyła się do niego i oznajmiła, że musi zamknąć drzwi, gdyż nikt więcej nie może tam wejść. Wrócił więc do pokoju. Nagle mały, rumiany chłopiec chwycił go za rękę i poprowadził za sobą. K. zauważył, że nikt nie zwraca na niego uwagi, wszyscy ubrani byli na czarno, w stare, odświętne surduty i rozmawiali wyłącznie ze swoimi towarzyszami.

Na drugim końcu sali, na niskim podium stał mały stół, za którym siedział gruby mężczyzna. Chłopak, który podprowadził K., próbował zgłosić jego przybycie, lecz człowiek z podium nie zwracał na niego uwagi. Dopiero po jakimś czasie wysłuchał cichego raportu chłopca, a następnie wyciągnął zegarek, popatrzył na aresztowanego i oznajmił, że powinien przyjść przed godziną i pięcioma minutami. K. chciał odpowiedzieć, lecz w prawej połowie sali podniosło się ogólne zamieszanie.

Mężczyzna z podium powtórzył głośniej to, co powiedział do Józefa K., a szemranie wśród zebranych ludzi stopniowo ucichło. K. postanowił skupić się na obserwacji i zrezygnował z obrony przed zarzutem spóźnienia się, mówiąc, że przecież jest na przesłuchaniu. Z prawej strony pomieszczenia rozległy się oklaski i K. zaczął zastanawiać się, w jaki sposób pozyskać ludzi z lewej strony. Mężczyzna z podium odparł, że nie jest już zobowiązany, aby go przesłuchać.

Chciał jednak to uczynić i upomniał K., że więcej razy takie spóźnienie nie może się powtórzyć, a potem kazał mu podejść. Aresztowany zajął miejsce na podium i został przyparty do stołu przez cisnącą się na niego ciżbę. Sędzia śledczy nie zwracał jednak na to uwagi i sięgnął po mały, leżący na stoliku zniszczony notatnik. Następnie zwrócił się do przesłuchiwanego z pytaniem, czy jest malarzem pokojowym. K. odparł, że jest pierwszym prokurentem wielkiego banku.

Jego odpowiedź wywołała śmiech ludzi, zebranych po prawej stronie sali. Rozgniewany sędzia śledczy zerwał się, próbując uciszyć zgromadzonych. Lewa połowa pomieszczenia zachowywała się nadal cicho, co nadawało stojącym tam ludziom pozory większego autorytetu. K. powiedział, że pytanie sędziego jest charakterystyczne dla sposobu postępowania, które zostało rozpoczęto przeciwko niemu. W tej chwili uznawał to postępowanie z litości i z pobłażaniem, ponieważ nie mógł inaczej się do niego odnieść. Uważał je za łajdackie, lecz ostateczną ocenę pozostawił sędziemu. Przerwał i spojrzał na salę, czując, że jego słowa były słuszne.

Uważał, że zasłużył na poklask, lecz panowała ogólna cisza. Najwyraźniej czekano na dalszy ciąg. Nagle drzwi otworzyły się i weszła młoda kobieta, która wskazała K. pokój, skupiając na sobie uwagę zebranych. Jedynie sędzia zdawał się być porażony słowami przesłuchiwanego i chcąc się opanować, sięgnął ponownie po notatnik. Aresztowany ze spokojem powiedział, że także zapiski w zeszycie potwierdzą jego słowa. Zadowolony ze swojego wystąpienia, odważył się zabrać sędziemu notes i ujął go w dwa palce za środkowe kartki, jakby się brzydził, po czym rzucił go na stół. Zachęcił mężczyznę, aby czytał dalej, ponieważ nie obawia się tego, co zostało napisane w owej „księdze win”. Sędzia pochwycił zeszyt i rozłożył go przed sobą.

Ludzie pierwszego rzędu spojrzeli na K. z napięciem. Byli to starsi mężczyźni, niektórzy o siwych brodach. Aresztowany pomyślał, że mogą oni mieć głos rozstrzygający i wpływ na zebranie. Po chwili odezwał się ponownie, tłumacząc, że to, co go spotkało, jest tylko odosobnionym, niezbyt ważnym wypadkiem. Jest to jednak coś „symptomatycznego” dla postępowania, jakie stosuje się wobec wielu osób i dlatego przemawia za innymi, a nie wyłącznie za sobą.

Mimo woli mówił coraz głośniej, a jedna z osób zaczęła klaskać i nawoływać pozostałych do braw. Żaden z mężczyzn, stojących w pierwszym rzędzie, nie odwrócił się. K. nie liczył już na poklask, lecz na to, by ogół zaczął zastanawiać się nad sprawą. Oświadczył, że nie szuka oratorskiego sukcesu, lecz pragnie jedynie omówienia pewnego publicznego zła. Przed dziesięcioma dniami został aresztowany i do tej pory nie poznał swojej winy. Mógł przypuszczać, że oskarżono go zamiast jakiegoś malarza pokojowego, o którym wspomniał sędzia, który również jest niewinny. Dwaj strażnicy pilnowali go w sąsiednim pokoju jakby był niebezpiecznym bandytą.

Mężczyźni owi chcieli się dać przekupić i próbowali wyłudzić od niego ubrania i bieliznę, żądali pieniędzy za przyniesienie śniadania. Następnie został zaprowadzony do innego pokoju, przed nadzorcę. Pokój ten należy do damy, którą szanuje, a musiał bezsilnie przyglądać się, jak to pomieszczenie zostało splugawione obecnością strażników i nadzorcy. Z trudem zachował spokój i zapytał o powody swojego aresztowania, a ten nie potrafił udzielić mu konkretnej odpowiedzi.

Co więcej, do pokoju damy sprowadzono również trzech niższych urzędników banku, którzy bawili się oglądaniem zdjęć należących do lokatorki. Urzędnicy, podobnie jak jego gospodyni i jej służąca, mieli rozpuścić wieści o jego aresztowaniu, szkodząc w ten sposób jego reputacji i przede wszystkim podważyć jego stanowisko w banku. Okazało się jednak, że pani Grubach jest osobą rozsądną i zrozumiała, że podobne aresztowanie nie jest ważne. Wydarzenie to sprawiło mu nieprzyjemność i poirytowało go.

K. przerwał swój wywód i spojrzał na śledczego, który właśnie dawał spojrzeniem znak komuś w tłumie. Aresztowany uśmiechnął się i rzekł, że sędzia daje komuś tajemne znaki, więc wśród zebranych są ludzie, którymi dyryguje. Nie zamierzał jednak zastanawiać się, co to oznacza i upoważnił sędziego śledczego, aby głośno wydał rozkaz. Mężczyzna niespokojnie kręcił się na krześle. Stojący za nim człowiek pochylił się i zaczął coś mówić do niego. Ludzie na sali rozmawiali cicho, lecz z ożywieniem. Obie strony zmieszały się ze sobą, jedni pokazywali palcem na Józefa K., inni wskazywali sędziego.

Zaduch panujący w pomieszczeniu stawał się trudny do zniesienia. Aresztowany uderzył pięścią w stół, mówiąc, że cała sprawa jest mu zupełnie obojętna, dlatego też potrafi osądzić ją spokojnie, więc sędzia może wiele zyskać, wysłuchując go. Natychmiast zaległa cisza. K. sądził, że zdołał przekonać do swoich racji wszystkich zebranych i ta myśl ucieszyła go. Po chwili rozległy się coraz głośniejsze oklaski i nie miał już wątpliwości, że za tym wszystkim – za funkcjami sądu, ego aresztowaniem i przesłuchaniem – stała jakaś wielka organizacja.

Organizacja ta zatrudniała strażników, których można było przekupić, ograniczonych nadzorców i sędziów śledczych oraz utrzymywała biurokrację wysokiego i najwyższego stopnia. Cel jej polegał na tym, iż aresztowani byli niewinni ludzie, przeciwko którym rozpoczynano bezsensowne i bezskuteczne dochodzenia. Podejrzewał, że w obliczu takiej niesprawiedliwości istniała najgorsza korupcja urzędników, której nie oparłby się nawet najwyższy sędzia. Strażnicy opowiadali mu o magazynach, w których przechowywana jest własność aresztowanych i chciałby choć raz zobaczyć pomieszczenia, gdzie niszczeje z trudem zapracowany przez nich majątek lub jest rozkradany przez urzędników.

Jakiś wrzask z końca sali przerwał przemówienie Józefa K. Próbował dojrzeć osobę, lecz dym raził mu oczy. Okazało się, że jakiś mężczyzna ciągnął w kąt pomieszczenia kobietę i tam przycisnął ją do siebie. To jednak nie ona krzyczała, lecz mężczyzna miał usta szeroko otwarte i patrzył w sufit. Wszyscy byli wyraźnie zachwyceni faktem, że w ten sposób przerwano poważne wystąpienie K. W pierwszej chwili chciał tam pobiec, sądząc, że pozostałym zależy na tym, aby zaprowadzić porządek i wyprosić parę z sali, lecz pierwsze rzędy nie rozstąpiły się przed nim i nikt go nie przepuścił. Wręcz przeciwnie, próbowano go powstrzymać, a jakaś ręka chwyciła go za kołnierz. K. poczuł się tak, jakby jego wolność została zagrożona, a aresztowanie zostało potraktowane poważnie. Zeskoczył z podium i stanął przed tłumem. Dostrzegł pod brodami mężczyzn, na kołnierzach, odznaki różnej wielkości i barwy.

Zrozumiał, że te pozorne partie z prawej i lewej strony sali sądowej w rzeczywistości tworzyły jedno ciało. Odwrócił się gwałtownie i podobne odznaki zobaczył na kołnierzu sędziego śledczego, który ze spokojem patrzył na zebranych ludzi. Odkrycie to wzburzyło Józefa K. Wykrzyknął, że wszyscy są urzędnikami i należą do jednej, przekupnej bandy, którzy celowo podzielili się na dwa stronnictwa, aby wybadać go i nauczyć się sztuki zwodzenia niewinnych. Odepchnął starca, który napierał na niego, życzył zebranym szczęścia, nałożył kapelusz i wśród ogólnego zdumienia i bezgranicznej ciszy, ruszył do wyjścia. Sędzia śledczy okazał się jednak szybszy od niego i stał już przy drzwiach. K. nie spojrzał na niego, skupiając wzrok na klamce, którą zdołał chwycić. Sędzia poinformował go, że powinien zwrócić uwagę na okoliczność, iż pozbawił się korzyści, jaką zawsze stanowi przesłuchanie dla aresztowanego. Józef K. roześmiał się, mówiąc, że daruje im wszystkie przesłuchania i zbiegł ze schodów. Za sobą usłyszał gwar ożywionej rozmowy. Zgromadzeni w sali zaczęli omawiać minione zajście niczym studenci dyskutujący na seminarium.

Rozdział III

W pustej sali posiedzeń – Student – Kancelarie

Przez kolejny tydzień K. czeka na zawiadomienie o przesłuchaniu. Kiedy nie zostaje wezwany, postanawia udać się do sali rozpraw. Na miejscu zostaje poinformowany przez znajomą kobietę, że tego dnia nie odbywa się żadne posiedzenie. Kobieta wpuszcza go do pokoju, w którym był przesłuchiwany. K. dostrzega książki na stoliku sędziego i sądzi, że są to ustawy i przepisy prawne. Kobieta jest żoną woźnego i zna sędziego, który ostatnimi czasy zwrócił na nią uwagę. Mężczyzna, który obejmował ją na posiedzeniu, jest studentem i pewnego dnia może osiągnąć wysokie stanowisko. Od pewnego czasu prześladuje ją, a ona musi mu ulegać. Nagle pyta K., czy chce zmienić pewne rzeczy w sądownictwie. Bankier odpowiada, że nie czuje się do tego powołany i został zmuszony do obrony, ponieważ aresztowano go. Żona woźnego pokazuje mu książki sędziego – okazuje się, że są to materiały pornograficzne. Kobieta oferuje aresztowanemu pomoc i prosi, by zabrał ją ze sobą. Wyznaje, że sędzia pisze dużo raportów, dotyczących sprawy K. Do pokoju wchodzi Bertold, student i przyzywa do siebie kobietę. Student ostentacyjne przytula żonę woźnego. K. próbuje odciągnąć od niego kobietę, lecz ta zaczyna krzyczeć, że musi iść do sędziego. Student wynosi żonę woźnego, a oskarżony odczuwa swoją pierwszą porażkę. Idzie za Bertoldem i przekonuje się, że na strychu mieszczą się kancelarie sądowe. Spotyka woźnego sądowego, który skarży się na sędziego zmuszającego jego żonę do uległości. Sugeruje, aby K. pobił studenta i liczy na jego pomoc. W poczekalni siedzą jacyś ludzie. Okazuje się, że podobnie jak bankier, są oskarżonymi. Józef K. podchodzi do jednego z mężczyzn, który nie potrafi odpowiedzieć, na co czeka. Aresztowany dowiaduje się, że mężczyzna złożył wniosek i czeka na jego rozpatrzenie. Wzbudza przerażenie nieznajomego, który zaczyna krzyczeć. K. czuje się zagubiony i postanawia opuścić strych. Chce zmusić woźnego do wskazania mu drzwi wyjściowych, lecz ten nie chce go wyprowadzić. Z jakiś drzwi wyłaniają się dziewczyna i mężczyzna. Oboje zwracają uwagę na K., chcą mu pomóc, widząc, że jest zdenerwowany. Aresztowany jest osłabiony zaduchem panującym w pomieszczeniu. Mężczyzna okazuje się informatorem, który udziela wyjaśnień oskarżonym. Urzędnicy pomagają bankierowi i prowadzą go do wyjścia. Na zewnątrz K. odzyskuje siły i postanawia od tej pory lepiej wykorzystywać niedzielne przedpołudnia.

W ciągu następnego tygodnia K. czekał na ponowne wezwanie. Nie mógł uwierzyć, że poważnie potraktowano jego dobrowolne zrzeczenie się dalszych przesłuchań. Kiedy do soboty wieczór nie otrzymał żadnego zawiadomienia, uznał, że na sali sądowej musi stawić się tego samego dnia, co poprzednio i o tej samej porze. W niedzielę udał się na ulicę Juliusza i szybko dotarł do właściwych drzwi. Natychmiast mu je otworzono i ruszył do wejścia do sąsiedniego pokoju, nie zwracając uwagi na znajomą kobietę, która poinformowała go, że tego dnia nie ma posiedzenia. Początkowo nie chciał uwierzyć w jej słowa, lecz przekonała go, otwierając drzwi.

Pomieszczenie było rzeczywiście puste, a na stole, który mieścił się na podium, leżało kilka książek. K. zapytał, czy może je przejrzeć. Kobieta odparła, że nie, ponieważ należą do sędziego śledczego i zamknęła drzwi. Józef K. ze zrozumieniem kiwnął głową, mówiąc, że zapewne są to księgi ustaw i najwyraźniej do stylu sądownictwa należy już nie tylko sądzić niewinnych, ale również nieświadomych niczego. Kobieta nie zrozumiała jego słów i zapytała, czy ma coś przekazać sędziemu śledczemu. Aresztowany zdziwił się, że zna mężczyznę, który prowadził jego przesłuchanie. Odparła, że jej mąż jest woźnym sądowym.

Dopiero teraz K. zauważył, że pokój, w którym poprzednio stała wyłącznie balia do prania, został całkowicie umeblowany. Kobieta wyjaśniła mu, że mieszka tu razem z mężem, lecz w dzień posiedzenia muszą całkowicie wysprzątać mieszkanie. Mężczyzna z gniewem odpowiedział, że dziwi go fakt, iż jest zamężna. Zapytała go, czy to aluzja do tego, co zaszło na ostatnim zebraniu. K. potwierdził jej przypuszczenia, dodając, że tamto zajście rozgniewało go. Kobieta rzekła, iż nie poniósł żadnej szkody, kiedy jego przemówienie zostało przerwane, gdyż zostało ono ocenione bardzo nieprzychylnie. Wyjaśniła, że mężczyzna, który ją wówczas obejmował, prześladuje ją od pewnego czasu. Jej mąż pogodził się już z tą sytuacją, ponieważ ów człowiek jest studentem i z pewnością dojdzie do wielkiej władzy. Przed przyjściem K. również był u niej. Aresztowany odrzekł, że ta sytuacja zupełnie go nie dziwi i zgadza się ze wszystkim innym.

Kobieta spojrzała na niego z ciekawością i zapytała, czy prawdą jest to, że chce zreformować tu pewne rzeczy. Wywnioskowała to z jego przemówienia, które bardzo jej się podobało. Po chwili dodała, że tu jest ohydnie i chwyciwszy K. za rękę, spytała, czy uda mu się osiągnąć jakąś poprawę. Mężczyzna uśmiechnął się i odparł, że nie czuje się powołanym do tego, aby wprowadzać tu ulepszenia i gdyby powiedziała to sędziemu, to na pewno wyśmiałby ją lub ukarał. Nie zamierzał mieszać się z własnej woli do tego, nie myślał nawet o poprawie tutejszego sądownictwa. Jednakże przez to, że został aresztowany, zmuszono go, aby bronił własnych interesów. Dodał, że jeśli może być użytecznym, to chętnie to zrobi, a kobieta mogłaby mu pomóc przez pokazanie książek, należących do sędziego śledczego. Praczka ochoczo zaprowadziła go do sąsiedniego pokoju. Książki były stare i bardzo zniszczone.

K. zauważył, że w pomieszczeniu jest brudno i otworzył pierwszą księgę. Jego oczom ukazał się nieprzyzwoity obrazek. Odczytał tytuł kolejnej książki: Plagi, jakie musiała znosić Małgosia od swego męża Jasia. Z żalem stwierdził, że mają go sądzić ludzie, którzy czytają takie księgi. Kobieta ponownie zaoferowała swoją pomoc, a Józef K. spytał, czy nie narazi się w ten sposób na niebezpieczeństwo. Podprowadziła go do podium, zapewniając, że nie boi się już niczego i poprosiła, by usiadł z nią na schodku.

Następnie popatrzyła na twarz mężczyzny, stwierdzając, że ma bardzo ładne oczy i już wcześniej zwróciła na niego uwagę. To właśnie dla niego zjawiła się w pokoju posiedzeń, choć zazwyczaj nigdy tego nie robiła. K. pomyślał, że kobieta jest tak samo zepsuta jak pozostali, ma już dość urzędników sądowych i komplementuje pierwszego lepszego mężczyznę. Cicho wstał, mówiąc, że wątpi w to, czy mogłaby mu rzeczywiście pomóc, ponieważ musiałaby znać wysokich urzędników, a ona zapewne przebywa wyłącznie w towarzystwie niższych urzędników. W ostateczności nie zyskałaby dla niego znaczącej pomocy, a sama mogłaby stracić kilku przyjaciół. Podziękował za jej komplement, lecz należała do społeczności, którą musiał zwalczać.

Uznał, że jest zakochana w studencie, a jeśli nie, to woli go niż męża. Kobieta zaprotestowała gwałtownie, próbując zatrzymać K. Wyjaśniła, że nie może pozwolić mu odejść z tak fałszywym sądem o niej i poprosiła, aby został. Mężczyzna usiadł obok niej, uznając, że ma czas, skoro był przygotowany na przesłuchanie. Powiedział, że nie chce, aby praczka pomagała mu w procesie, ponieważ nie zależy mu na wyniku śledztwa i będzie śmiał się z wyroku.

Podejrzewał, że dochodzenie wkrótce zostanie przerwane lub, że urzędnicy w nadziei na otrzymanie łapówki będą kontynuowali proces, lecz postanowił być nieugiętym i nikogo nie przekupywać. Poprosił tylko o przekazanie informacji, iż nie da się skłonić do przekupstwa i wszelkie próby będą bezskuteczne. Później zapytał ją, czy rzeczywiście zna sędziego śledczego. Odpowiedziała, że tak, lecz nie przypuszczała, że jest tylko niższym urzędnikiem, choć sprawozdania, które wysyła do wyższej instancji na pewno mają znaczenie.

Według niej śledczy nie należał do leniwych urzędników, dużo pisał, a ostatnie posiedzenie trwało do wieczora. Po zakończeniu śledczy siedział do późna i coś pisał. W międzyczasie wrócił jej mąż, poustawiali meble i po rozmowie z sąsiadami udali się na spoczynek, zapominając o sędzim. Obudziła się w nocy i ujrzała go, pochylającego się nad łóżkiem. Wyznała, że śledczy pisze dużo raportów, dotyczących Józefa K., ponieważ jego przesłuchanie było najważniejszym podczas niedzielnego posiedzenia. Sądziła, że urzędnik zaczął starać się o jej względy i była to odpowiednia pora, aby mogła mieć na niego wielki wpływ. Poprzedniego dnia przesłał jej w podarunku jedwabne pończochy, które pokazała K., podciągając spódnicę aż do kolan. Nagle przerwała, szepcząc, że patrzy na nich Bertold.

K. ujrzał w drzwiach pokoju posiedzeń młodego mężczyznę z rudawą brodą. Aresztowany przyjrzał mu się z zaciekawieniem, ponieważ po raz pierwszy widział studenta nauk prawniczych, który w przyszłości mógł osiągnąć wysokie stanowisko. Młodzieniec pozornie nie zainteresował się K., skinął palcem na jego towarzyszkę i podszedł do okna. Kobieta nachyliła się i powiedziała, że musi iść do Bertolda, którego uważa za wstrętnego. Szybko jednak wróci i pójdzie wszędzie z K., który będzie mógł zrobić z nią, co zechce, i będzie szczęśliwa, kiedy opuści na zawsze to miejsce.

Podbiegła do okna, a aresztowany mimowolnie sięgnął po jej rękę, natrafiając na próżnię. Kobieta podobała mu się i natychmiast odrzucił podejrzenie, że może zastawiać na niego sidła, działając na rzecz sądu. Nadal uważał, iż jest na tyle wolny, że z łatwością zmiażdży sąd. Odebranie kobiety mogło być swoistą zemstą na śledczym i pozostałymi urzędnikami. Odczuł satysfakcję na myśl, że sędzia po pracy nad kłamliwymi sprawozdaniami nie odnalazłby tej kobiety w łóżku. W ten sposób całkowicie odpędził wszelkie wątpliwości, a rozmowa przy oknie zaczęła mu się dłużyć. Zaczął pukać w podium. Student popatrzył na niego przelotnie, przytulił do siebie kobietę i objął ją. Pochyliła głowę, jakby słuchając go uważnie, a wówczas pocałował ją w szyję.

K. wstał i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Zastanawiał się, w jaki sposób ma pozbyć się rywala i z przyjemnością zauważył, że jego kroki najwyraźniej przeszkadzają młodzianowi, ponieważ odezwał się z prośbą, aby odszedł. K. odpowiedział z uśmiechem, że jego niecierpliwość zniknie po odejściu studenta lub kiedy sam opuści pomieszczenie z kobietą. Zalecił mu studiowanie książek, gdyż wiele czasu jeszcze upłynie zanim zostanie sędzią. Bertold rzekł do kobiety, że nie powinni wypuszczać K. na wolną stopę i uświadomił ten błąd sędziemu.

Należało wręcz zatrzymać aresztowanego w pokoju między kolejnymi przesłuchaniami. Józef K. wyciągnął rękę po kobietę, nakazując, aby poszła razem z nim. Student odparł, że nie dostanie jej i przerzuciwszy praczkę przez ramię, pobiegł do drzwi. Aresztowany biegł kilka kroków obok niego, lecz kobieta powiedziała, że sędzia śledczy przysłał po nią i nie może pójść z K. Głaszcząc młodzieńca po twarzy, dodała, że „ten mały potwór” jej nie puści. K. zapytał, czy nie chce już być uwolniona i próbował powstrzymać studenta. Kobieta zaczęła odpychać rękę K., którą położył na plecach Bertolda, krzycząc, że wypełnia on rozkazy śledczego.

Józef K. rozzłoszczony zawodem, pchnął studenta tak silnie, że ten potknął się i natychmiast uciekł. Aresztowany szedł powoli za nimi. Zrozumiał, że była to jego pierwsza porażka, którą poniósł od tych ludzi. Na razie nie martwił się tym zbytnio, uważając, że przegrał, ponieważ szukał walki. Gdyby został w domu i prowadził normalny tryb życia, stałby znacznie wyżej od każdego z tych ludzi. Wyobraził sobie scenę, w której Bertold klęczy przy łóżku Elzy i błaga ją o łaskę. Rozbawiony wizją, postanowił pewnego dnia zabrać tam studenta.

Zaciekawiony podbiegł do okna, aby przekonać się dokąd student zaniesie kobietę. Okazało się, że młodzieniec wszedł na schody, mieszczące się naprzeciwko drzwi mieszkania, które wiodły na strych. Praczka pozdrowiła gestem K., jakby chciała dać mu do zrozumienia, że nie jest winna temu porwaniu, lecz popatrzył na nią jak na kogoś obcego, aby nie zdradzić swojego rozczarowania. Oboje zniknęli, a on nadal stał w drzwiach. Zrozumiał, że kobieta oszukała go, twierdząc, że Bertold niesie ją do sędziego śledczego. W chwilę później zauważył na ścianie tuż obok schodów napis wykonany dziecinnym pismem: „Wejście do kancelaryj sądowych”.

Zaskoczony odkryciem, że na strychu domu czynszowego mieszczą się kancelarie sądowe, z satysfakcją pomyślał, jak skąpymi środkami finansowymi musi dysponować sąd. Później doszedł do wniosku, że prawdopodobnie to urzędnicy zabierają dla siebie część pieniędzy, przeznaczonych na sąd. Dopiero teraz zrozumiał, że podczas pierwszego przesłuchania wstydzono się wezwać go na strych i dlatego przyjęty został w prywatnym mieszkaniu. On, K., zajmował znacznie lepszą pozycję niż sędzia, mając do dyspozycji w banku wielki pokój z poczekalnią i widokiem na plac.

Nieoczekiwanie jakiś mężczyzna wszedł po schodach na piętro, zajrzał do pokoju, przez który przechodziło się do sali przesłuchań i zapytał K., czy nie widział tu jakiejś kobiety. Aresztowany domyślił się, że ma przed sobą woźnego sądowego. Mężczyzna rozpoznał w nim oskarżonego i podał mu rękę, czego K. się nie spodziewał. Poinformował go również, że na tę niedzielę nie wyznaczono żadnej sesji. K. odparł, że przed chwilą rozmawiał z kobietą i została ona zaniesiona przez studenta do sędziego śledczego.

Woźny odparł, że zawsze mu ją wynoszą i, aby oddalić go z domu, nawet w niedzielę został wysłany z jakimś zupełnie niepotrzebnym zleceniem. Biegnie wówczas we wskazane miejsce, wykrzykuje przez szparę drzwi to, co mu kazano i szybko wraca do mieszkania, w nadziei, że zdąży nim student zabierze jego małżonkę. Młodzieniec zawsze jednak jest szybszy od niego, ponieważ musi tylko zbiec ze schodów na strych. Gdyby nie była tak zależny od tych ludzi, już dawno zmiażdżyłby Bertolda. Na razie jednak może o tym tylko marzyć. Teraz sytuacja znacznie pogorszyła się, ponieważ student zanosi kobietę również do sędziego śledczego.

K. poczuł zazdrość i zapytał, czy w tym wszystkim nie ma winy żony woźnego. Mężczyzna odpowiedział, że to ona właśnie ponosi główną winę, ponieważ narzucała się młodzianowi, który znany jest z tego, że ugania się za wszystkimi kobietami. K. stwierdził, że w takim układzie nie ma na to rady. Woźny sądowy rzekł, że należałoby zbić studenta, który jest w rzeczywistości tchórzem, lecz sam nie może tego uczynić, a inni boją się władzy Bertolda. Tylko ktoś taki jak K. mógłby to zrobić. Słowa te zdziwiły aresztowanego, a woźny dodał, że przecież i tak jest oskarżony.

K. wyjaśnił, że w jego sytuacji powinien obawiać się, iż pobicie młodzieńca mogłoby wywrzeć negatywny wpływ na proces i dochodzenie. Woźny odparł, że u nich w zasadzie nie prowadzi się procesów bez widoków zasądzenia. K. nie podzielał jego zdania, lecz uznał, że przy okazji rozprawi się z Bertoldem. Mężczyzna nie wierzył w możliwość spełnienia swojego najgorętszego pragnienia, chociaż podziękował oskarżonemu. K. dodał, że prawdopodobnie wszyscy urzędnicy zasługują na rozprawienie się z nimi.

Woźny potwierdził jego przypuszczenia, mówiąc, że zawsze się buntują i przerwał rozmowę, tłumacząc, że musi zgłosić się do kancelarii. Zaproponował K., by obejrzał pomieszczenie, ponieważ nikt nie będzie się nim interesował. Aresztowany zawahał się, choć miał ochotę iść razem z mężczyzną. W końcu postanowił skorzystać z propozycji i wbiegł na schody. Przy wejściu nieomalże przewrócił się, gdyż okazało się, że za drzwiami był jeszcze jeden stopień. Stwierdził, że w tym miejscu nie liczą się z publicznością, a woźny dodał, że tu w ogóle z nikim się nie liczą i wskazał na poczekalnię, którą był korytarz, oddzielony od kancelarii drewnianymi kratami. W poczekalni było niewielu, wyglądających skromnie, ludzi. K., przyglądając się ich ubraniom, postawie i wypielęgnowanym brodom, domyślił się, że należą oni do wyższych sfer. Ich kapelusze leżały pod ławami. Siedzący najbliżej drzwi, na widok K. i woźnego, pokłonili się, a później do ukłonu podnieśli się pozostali mężczyźni. Przypominali ulicznych żebraków i Józef K. stwierdził, iż muszą być upokorzeni. Woźny odpowiedział, że są to oskarżeni.

K. uznał ich za swoich towarzyszy i zwrócił się do wysokiego, już prawie siwego mężczyzny, z pytaniem, na co czeka. Te nieoczekiwane słowa zmieszały nieznajomego, który nie potrafił na nie odpowiedzieć, choć wyglądał na inteligentnego. Woźny zbliżył się do niego i uspokoił, mówiąc, że K. pyta tylko o to, na co czeka. Mężczyzna odparł, że czeka i zamilkł, nie wiedząc, co dalej mówić. Inni oskarżeni zbliżyli się do niego, lecz woźny nakazał im rozejście się. Tymczasem starszy mężczyzna nieco ochłonął i zmusiwszy się do nieznacznego uśmiechu, rzekł, że przed miesiącem napisał kilka wniosków o przeprowadzenie dochodzenia w jego sprawie i do tej pory czeka na ich rozpatrzenie. K. stwierdził, że zadaje sobie wiele trudu. Nieznajomy rzekł, że to przecież jego sprawa.

K. powiedział, że również jest oskarżony, lecz nie złożył wniosku o przeprowadzenie dowodu, ani nie zrobił nic innego. Jego słowa sprawiły, że mężczyzna stracił nieco pewności i sądził, że K. żartuje z niego, więc powtórzył, że złożył tylko wniosek dowodowy. Józef K. spytał go, czy nie wierzy w to, że i on jest oskarżony. Nieznajomy odpowiedział, że nie, lecz w jego głosie słychać było ukryty strach. K. zarzucił, że mu nie wierzy i sprowokowany pokorną postawą mężczyzny, chwycił go za ramię. Nie chciał nikogo skrzywdzić i zrobił to lekko, a pomimo tego nieznajomy krzyknął z przerażenia. K. poczuł, że ma wszystkiego dość, odepchnął mężczyznę na ławkę i poszedł dalej. Woźny poinformował go, że wszyscy oskarżeni są na ogół wrażliwi.

Pozostali oskarżeni zebrali się wokół mężczyzny, który przestał już krzyczeć, wypytując go o całe zajście. Naprzeciw K. ukazał się strażnik, który miał u pasa szablę w pochwie. Aresztowany zdziwił się i dotknął broni. Strażnik zaczął wypytywać, co się stało, a woźny starał się go uspokoić. Urzędnik odpowiedział, że musi wszystko sprawdzić, zasalutował i odszedł dalej śpiesznym krokiem. K. postanowił nie zwracać już uwagi na zebrane w poczekalni towarzystwo i skierował się ku otworowi bez drzwi, który mieścił się w połowie korytarza. Woźny zapewnił go, że jest to właściwa droga. Józef K. był niezadowolony z faktu, że musi iść przed woźnym, ponieważ wyglądało to tak, jakby był prowadzony jako aresztant. Mężczyzna jednak zawsze pozostawał nieco w tyle.

K. postanowił więc pożegnać się, by wybrnąć z nieprzyjemnej dla siebie sytuacji, lecz woźny powstrzymał go, mówiąc, że nie widział jeszcze wszystkiego. K. czuł się jednak zmęczony i spytał o wyjście. Woźny kazał iść mu aż do rogu, a później na prawo korytarzem wprost do drzwi. K. poprosił, aby poszedł z nim, ponieważ obawiał się, że pomyli drogę. Miał wrażenie, że na strychu jest wiele dróg. Towarzysz odparł, że musi złożyć raport i nie może odprowadzić oskarżonego, przez którego i tak stracił sporo czasu. K. zażądał, aby poszedł z nim. Woźny starał się go uspokoić i poprosił, aby poczekał, aż wykona zlecenie. Aresztowany naciskał jednak, aby poszedł natychmiast z nim do wyjścia.

Jedne z licznych drewnianych drzwi otworzyły się i na korytarz wyszła jakaś dziewczyna, najwyraźniej zwabiona głośnymi słowami K. Zapytała, czego sobie życzy. Za nią zbliżał się jeszcze jeden mężczyzna. Aresztowany spojrzał na woźnego, który zapewniał go wcześniej, że nikt nie zwróci na niego uwagi. W tej chwili wzbudził zainteresowanie dwóch osób i zastanawiał się, jak ma usprawiedliwić swoją obecność w poczekalni. Chciał powiedzieć, że jest oskarżonym i pragnął dowiedzieć się, kiedy odbędzie się następne przesłuchanie. Po chwili jednak stwierdził, że nie zamierza kłamać, ponieważ przyszedł tu z ciekawości, by przekonać się, czy wnętrze sądów jest równie odrażające jak ich wygląd zewnętrzny. Przytłoczony tym, co ujrzał, nie chciał rozmawiać z żadnym z wyższych urzędników, który w każdej chwili mógł pojawić się na korytarzu. Zrozumiał też, że jego milczenie już zwróciło na niego uwagę.

Woźny i dziewczyna patrzyli na niego z uwagą, a mężczyzna, oparty o framugę drzwi, był wyraźnie zniecierpliwiony. Dziewczyna pierwsza zauważyła, że zachowanie K. jest spowodowane lekką niedyspozycją. Przyniosła mu krzesło i zaproponowała, aby usiadł. K. natychmiast usiadł, a nieznajoma z troską spytała, czy ma lekki zawrót głowy. Próbowała go uspokoić, tłumacząc, że prawie każdy dostaje napadu, kiedy przychodzi tu po raz pierwszy. W pomieszczeniach było bardzo duszno i nie nadawały się one na lokale biurowe, a dodatkowo lokatorzy rozwieszali tu bieliznę do suszenia. Zapewniła, że kiedy zjawi się tu następnym razem, uczucie duszności minie. K. wysłuchał jej w milczeniu, odczuwając przykrość, że był zdany na łaskę ludzi i poczuł się gorzej. Dziewczyna zauważyła jego osłabienie i otworzyła lufcik w dachu, z którego posypała się na aresztowanego sadza.

Natychmiast próbowała oczyścić K., który był zbyt zmęczony, by się tym sam zająć. Najchętniej posiedziałby tu tak długo, aż nabrałby sił, lecz nieznajoma powiedziała, że musi odejść, ponieważ tamuje ruch. Zaproponowała, że odprowadzi go do izby chorych i poprosiła mężczyznę, stojącego w drzwiach, o pomoc. K. nie mógł się zgodzić na takie poniżenie i wstał, z trudem utrzymując się na nogach. Po chwili z westchnieniem usiadł ponownie na krześle. Zauważył, że woźny sądowy zniknął. Mężczyzna uznał, że należy jak najszybciej wyprowadzić K. z kancelarii, ponieważ jego osłabienie wynika raczej z atmosfery, panującej w poczekalni.

Józef K. z radością potwierdził jego słowa. Był przekonany, że natychmiast poczuje się lepiej, potrzebował tylko wsparcia. Poprosił mężczyznę, aby odprowadził go do drzwi, a potem odpocznie na schodach i szybko odzyska siły. Dziwił się, że jest tak osłabiony, gdyż nigdy wcześniej nie cierpiał na żadne ataki. Uniósł ręce, aby mogli go łatwiej podeprzeć, lecz mężczyzna nie pomógł mu, jedynie stał i śmiał się głośno. Zwrócił się do dziewczyny, mówiąc, że miał rację, twierdząc, że K. czuje się osłabiony wyłącznie w tym miejscu.

Dziewczyna również roześmiała się, a mężczyzna dodał, że naprawdę chce wyprowadzić aresztowanego. Popatrzyła na K., który wyraźnie posmutniał i patrzył błędnie przed siebie, prosząc, aby nie zwracał uwagi na ich śmiech. Wyjaśniła, że mężczyzna jest informatorem, który udziela czekającym go stronom wszelkich informacji i wyjaśnień. Potrafi odpowiedzieć na każde pytanie i K., jeśli ma ochotę, może go wypróbować. Jego drugą zaletą był elegancki strój. Pozostali urzędnicy – ona również zaliczała się do nich – byli ubrani staromodnie, ponieważ przebywają nieustannie w kancelariach, śpią tu nawet, więc nie ma sensu, aby wydawali pieniądze na ubrania. Uznano jednak, że strój informatora jest niezwykle ważny i urządzono zbiórkę na zakup ubrań. Okazało się, że informator, choć robi dobre wrażenie, przez swój śmiech odstrasza ludzi.

Mężczyzna z ironią potwierdził jej słowa, choć nie rozumiał, dlaczego dziewczyna opowiada K. o tak intymnych sprawach urzędników. Aresztowany milczał, rozumiejąc, że urzędniczka chciała dać mu możliwość ochłonięcia, lecz nie udało się jej to. Urażona, odparła, że musiała usprawiedliwić śmiech informatora, którego zachowanie jest odrażające. K. nie odzywał się, uświadamiając sobie, że tych dwoje rozmawia o nim jak o jakiejś rzeczy. Nagle poczuł, że pomagają mu wstać. Podziękował, zdziwiony tym miłym gestem i podniósł się powoli. Dziewczyna wyznała mu cicho, że nie chciała przedstawić informatora w dobrym świetle, lecz zamierzała wyznać tylko prawdę. Uważała, że urzędnik ma dobre serce, ponieważ nie musiał wyprowadzać chorych stron, a jednak to zrobił.

Urzędnicy sądowi często chcą pomagać, lecz robią wrażenie nieczułych. Sama wielokrotnie cierpiała z tego powodu. Informator zapytał, czy K. chce usiąść. Doszli do miejsca, w którym stał oskarżony, z którym K. wcześniej rozmawiał. Józef K. poczuł wstyd – nie tak dawno stał przed nim dumnie wyprostowany, a teraz wspierał się na dwóch osobach. Mężczyzna nie zwracał na niego uwagi, próbując usprawiedliwić przed urzędnikiem swoją obecność w poczekalni. Informator pochwalił jego troskliwość o własną sprawę i nie zamierzał przeszkadzać mu w śledzeniu dochodzenia.

Dziewczyna z zachwytem stwierdziła, że urzędnik doskonale potrafi rozmawiać ze stronami. K. przytaknął jej i natychmiast zerwał się, kiedy informator zaproponował, aby odpoczął. Skłamał, ponieważ miał ochotę usiąść. Miał wrażenie, że cierpi na chorobę morską i znajduje się na okręcie. Czuł się tak źle, że nie rozumiał spokoju ludzi, którzy go prowadzili. Był uzależniony od ich pomocy – gdyby go teraz puścili, upadłby na podłogę. Niesiony przez nich, obserwował ich miarowe kroki. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że mówią do niego, ale zupełnie nie rozumie ich słów. Słyszał tylko hałas, który przybierał wysokie tony niczym głos syreny. Poprosił, aby mówili do niego głośniej i zawstydził się, że ich nie rozumie. Nagle poczuł na twarzy świeży powiew powietrza i usłyszał obok siebie, że najpierw chciał odejść, a teraz nie rusza się. Poczuł, że stoi przed drzwiami wyjściowymi. Natychmiast powróciły mu siły.

Czując wolność, zszedł na schody i pożegnał się z urzędnikami, dziękując im za pomoc. Uścisnął kilkakrotnie ich ręce i wypuścił je dopiero wówczas, kiedy zauważył, że przyzwyczajeni do dusznego kancelaryjnego powietrza, źle noszą świeże powietrze. Ledwie mogli mu odpowiedzieć, a dziewczyna upadłaby, gdyby nie zamknął drzwi. Przez chwilę stał spokojnie, podniósł swój kapelusz, leżący na stopniach schodów i zbiegł na dół tak szybko i rześko, że sam był zaskoczony zmianą, która w nim nastąpiła. Nigdy wcześniej nie zachorował w taki sposób, zazwyczaj czuł się zdrowy. Zaczął zastanawiać się, czy jego ciało postanowiło zbuntować się i zgotować mu nowy proces, skoro jeden znosił tak dobrze. Pomyślał o wizycie u lekarza i postanowił, że kolejne niedzielne przedpołudnia będzie wykorzystywał lepiej.

Rozdział IV

Przyjaciółka panny Bürstner

Przez jakiś czas panna Bürstner unika K., choć mężczyzna stara się z nią porozmawiać. Mężczyzna pisze do niej list z prośbą o rozmowę. W niedzielę zauważa, że do pokoju stenotypistki wprowadza się panna Montag. Nowa sytuacja denerwuje bankiera. Panna Montag pragnie porozmawiać z K. i prosi, aby przyszedł do jadalni. Dziewczyna oświadcza mu, że panna Bürstner poprosiła ją, by odbyła rozmowę z K. w jej imieniu. Stenotypistka uważała dialog z aresztowanym za zbyteczny. K. odchodzi z jadalni, w której pojawia się siostrzeniec pani Grubach, kapitan Lanz, który grzecznie wita się z nauczycielką francuskiego. Józef K. ma wrażenie, że wszyscy chcą go powstrzymać od zbliżania się do panny Bürstner. Postanawia na przekór temu skontaktować się z dziewczyną. Kiedy otwiera drzwi do jej pokoju, przekonuje się, że opuściła pensjonat. Mężczyzna ma wrażenie, że panna Montag i Lanz śledzą go.

Przez jakiś czas K. nie zdołał porozmawiać z panną Bürstner, choć próbował wiele razy zbliżyć się do niej. Po pracy w biurze wracał do domu, siadał na kanapie w swoim pokoju, nie zapalał światła i obserwował przedpokój. Kiedy służąca zamykała drzwi, po chwili otwierał je ponownie. Rankiem wstawał o godzinę wcześniej, aby wykorzystać okazję do spotkania stenotypistki, kiedy wychodziła do biura. Jego wysiłki okazały się jednak daremne. Napisał więc do niej list, posyłając go na adres biurowy i domowy, starając się w nim po raz kolejny usprawiedliwić swoje postępowanie. Prosił, aby umożliwiła mu rozmowę, ponieważ nie może podjąć żadnych kroków u pani Grubach, dopóki nie naradzi się z nią.

Wreszcie poinformował ją, że następnej niedzieli przez cały dzień będzie czekał w swoim pokoju na jakikolwiek znak od niej, który miał go upewnić, czy jego prośby zostały wysłuchane. Listy nie wróciły do niego, lecz nie uzyskał też żadnej odpowiedzi. W niedzielę otrzymał znak, który nie pozostawił mu żadnych wątpliwości. Rankiem zauważył przez dziurkę od klucza jakiś ruch w przedpokoju. Okazało się, iż nauczycielka francuskiego, panna Montag, przeprowadziła się do pokoju, w którym do tej pory mieszkała panna Bürstner. Przez wiele godzin dreptała po przedpokoju, przenosząc kolejne przedmioty.

Kiedy pani Grubach przyniosła mu śniadanie, K. odezwał się do niej po raz pierwszy od dłuższego czasu, pytając o to, co dzieje się w przedpokoju. Kobieta odetchnęła z ulgą, najwyraźniej traktując jego surowe słowa jako wstęp do przebaczenia. Wyjaśniła, że panna Montag przeprowadza się do panny Bürstner. K. przez jakiś czas milczał. W końcu zapytał, czy gospodyni pozbyła się podejrzeń, dotyczących stenotypistki. Grubach odparła, że źle zrozumiał jej przypadkową uwagę. Nie zamierzała nikogo urazić, a milczenie lokatora sprawiło, że cierpiała przez ostatnie dni. Wspominając ostre słowa, które wypowiedział tamtego dnia i jego oświadczenie, że powinna wypowiedzieć mu mieszkanie, rozpłakała się. K. wytłumaczył, że najwyraźniej źle się wtedy zrozumieli. Gospodyni spojrzała na niego, sprawdzając, czy rzeczywiście się z nią pogodził. K. doszedł do wniosku, że kapitan nie odpowiedział o jego nocnej wizycie w pokoju lokatorki i dodał, że nie powinna sądzić, iż mógłby pokłócić się z nią z powodu obcej dziewczyny.

Gospodyni wyznała, że przez cały czas zastanawiała się, dlaczego bronił panny Bürstner, skoro nie opowiedziała mu nic ponadto, co sama widziała. K. nie odpowiedział, czując, że powinien już po pierwszych słowach wyrzucić kobietę z pokoju, a tego nie chciał. Za drzwiami znów usłyszał kroki panny Montag. Pani Grubach wyznała, że chciała pomóc nauczycielce, lecz jest ona uparta i sama chce przenieść swoje rzeczy. Dziwiła się, że panna Bürstner zdecydowała się zamieszkać z panną Montag, choć dla niej z tego faktu płynęły same korzyści i zyskiwała jeden wolny pokój, w którym mógł teraz zamieszkać jej siostrzeniec. Obawiała się, że kapitan Lanz mógł przeszkadzać K. Aresztowany zaprotestował, mówiąc, że nie powinna uważać go za przewrażliwionego, ponieważ denerwują go kroki panny Montag.

Gospodyni poczuła się bezsilna, nie rozumiejąc zachowania lokatora. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Była to służąca z wiadomością, że nauczycielka francuskiego pragnie porozmawiać z K. w jadalni. Mężczyzna spojrzał szyderczo na zalęknioną gospodynię i odesłał służącą z odpowiedzią, że natychmiast przyjdzie. Nakazał pani Grubach, by wyniosła naczynia po śniadaniu i zaczął się przebierać. Miał uczucie, że panna Montag została w to wmieszana, aby mu wszystko obrzydzić. Przechodząc przez przedpokój, spojrzał na zamknięte drzwi pokoju panny Bürstner i wszedł do jadalni.

W milczeniu powitał nauczycielkę, która zapytała, czy ją zna. Odparł, że tak, skoro od dłuższego czasu mieszka w pensjonacie. Zdziwiła się, ponieważ sądziła, że nie interesował się domem. K. potwierdził jej przypuszczenia. Zaproponowała, aby usiadł. W ciszy przynieśli krzesła i usiedli naprzeciw siebie. Wreszcie dziewczyna oświadczyła, że chciała z nim porozmawiać, ponieważ została o to poproszona przez przyjaciółkę. Panna Bürstner chciała sama tu przyjść, lecz nie czuła się zbyt dobrze. Panna Montag sądziła, że może powiedzieć znacznie więcej niż stenotypistka, ponieważ nie czuła się zaangażowana. K. był rozdrażniony, odparł, że panna Bürstner najwyraźniej nie chce się zgodzić na rozmowę, o którą ją prosił. Panna Montag wyjaśniła, że przyjaciółka uważa taką rozmowę za zbyteczną, ponieważ wie, czego ma dotyczyć i uważa, że nie przyniesie żadnych korzyści. Była też przekonana, że K. również nie zależy na tej rozmowie i zrozumie bezsensowność tego wszystkiego.

Nauczycielka uznała jednak, że mężczyźnie należy się wyraźna odpowiedź i zaproponowała, iż podejmie się tego zadania. Panna Bürstner zgodziła się z jej opinią. K. podziękował jej i podszedł do drzwi. Panna Montag ruszyła za nim, lecz oboje musieli cofnąć się, gdyż do pokoju wszedł kapitan Lanz. K. widział go po raz pierwszy z bliska. Mężczyzna ukłonił się i z szacunkiem ucałował dłoń nauczycielki francuskiego. Zachowywał się swobodnie i grzecznie. Panna Montag chciała przedstawić mu K, lecz aresztowany czuł, że w tej chwili nie potrafiłby być uprzejmym ani wobec kapitana, ani wobec dziewczyny. Był przekonany, że wszyscy chcą go powstrzymać od zbliżania się do panny Bürstner, a zażyła poufałość tych dwojga wskazywała przynależność do jednej grupy. Zamyślony, chciał bez pożegnania opuścić jadalnię, lecz zatrzymał go cichy śmiech panny Montag.

Postanowił sprawić kobiecie i kapitanowi niespodziankę. Podszedł do drzwi pokoju stenotypistki i cicho zapukał. Kiedy nie odpowiedziała, pomyślał, że ukrywa się przed nim i po chwili otworzył drzwi. W pokoju nie było nikogo. Ze zdziwieniem stwierdził, że pomieszczenie w niczym nie przypomina tego, które znał. Wszystko wskazywało na to, że panna Bürstner opuściła pensjonat, kiedy rozmawiał z nauczycielką w jadalni. Nie był tym faktem zaskoczony, ponieważ nie spodziewał się, że łatwo spotka dziewczynę. Chciał tylko zajrzeć do pokoju na złość pannie Montag. Zamykając drzwi, zauważył w jadalni kapitana i nauczycielkę. Ogarnęło go nieprzyjemne uczucie – nie wiedział, czy śledzili go, czy też z roztargnieniem rozglądali się wokół. Spojrzenia tych dwojga tak bardzo mu ciążyły, że ruszył do swego pokoju, przesuwając się tuż pod ścianą.

Rozdział V

Siepacz

Pewnego dnia, późnym wieczorem, K. opuszcza bank. Nagle za drzwiami rupieciarni słyszy jakieś jęki. Zaciekawiony otwiera je i widzi trzech mężczyzn. Rozpoznaje swoich strażników, Willema i Franciszka, którzy zaczynają prosić go, aby ocalił ich przed chłostą. Winę za ich karę ponosił K., ponieważ poskarżył się na ich zachowanie sędziemu. Strażnicy próbują wzbudzić litość aresztowanego. Willem żali się, że ma na utrzymaniu rodzinę, Franciszek wspomina o swojej narzeczonej. Trzeci mężczyzna, siepacz, bije strażników rózgą. K. postanawia zapłacić za zaprzestanie kary. Franciszek błaga bankiera o to, by wstawił się za nim, oskarżając, że to Willem namówił go do zabrania bielizny aresztowanemu. Uderzony przez siepacza, zaczyna krzyczeć, a K. ucieka z komórki. Potem udaje się do domu, obiecując sobie, że nie zapomni o zdarzeniu i doprowadzi do ukarania wyższych urzędników, których obwinił za zaistniałą sytuację. Następnego dnia otwiera drzwi graciarni i ponownie widzi bitych strażników, którzy proszą go o litość. Przerażony ucieka, mając w głowie pustkę.

Pewnego dnia, wieczorem, K. przechodził przez korytarz, który oddzielał jego biuro od głównych schodów. Wychodził z banku jako ostatni – poza nim pracowali jeszcze dwaj woźni. Nagle usłyszał zza drzwi, za którymi mieściła się prawdopodobnie rupieciarnia, jakieś westchnienia i jęki. Zaskoczony, zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Po chwili ponownie usłyszał wzdychanie. Opanowała go ciekawość i gwałtownie otworzył drzwi. W niewielkiej komórce stało trzech mężczyzn. Jeden z nich, miał na sobie ubranie z ciemnej skóry, obnażające szyję i całe ramiona, przyciągnął uwagę aresztowanego. Pozostali dwaj na widok K. zawołali, że zostaną wychłostani, ponieważ poskarżył się na nich przed sędzią śledczym. Dopiero teraz rozpoznał swych strażników – Franciszka i Willema. Trzeci mężczyzna trzymał w ręku rózgę.

K. patrzył na nich w osłupieniu. Wyjaśnił, że nie poskarżył się, tylko opowiedział o tym, co zaszło w jego mieszkaniu, dodając, że ich zachowanie było bez zarzutu. Willem zaczął skarżyć się, że są źle opłacani, a on ma rodzinę do wyżywienia. Franciszek planował małżeństwo. Skusiła ich bielizna K., i, choć nie powinni tak postąpić, według zwyczaju bielizna aresztowanych należy się strażnikom. Kiedy jednak K. opowiedział o tym publicznie, musiano ich ukarać. Józef K. próbował usprawiedliwić się, że nie żądał ich ukarania, a chodziło mu wyłącznie o zasady. Willem zwrócił się do Franciszka, mówiąc, że miał rację twierdząc, iż K. nie zażądał ich ukarania i nawet nie wiedział o tym.

Trzeci mężczyzna odparł, że nie powinni słuchać tego, co mówił oskarżony, gdyż kara jest sprawiedliwa i nieunikniona. Willem podniósł do ust rękę, w którą został uderzony rózgą. Po słowach siepacza nie chciał już słuchać K., oskarżając go, że zostali ukarani, ponieważ złożył doniesienie. Gdyby nie on, nikt nie dowiedziałby się o wydarzeniach tamtego poranka. Obaj strażnicy przez długi czas dobrze wykonywali swoje obowiązki, mieli szansę na awans i wkrótce mogliby zostać siepaczami. Takie doniesienia zdarzały się rzadko. Ich kariera została zniszczona i będą teraz wykonywać znacznie gorsze obowiązki, a dodatkowo otrzymają bolesne razy batem.

K. spytał siepacza, czy rózga może powodować takie bóle. Willem wyjaśnił mu, że będą musieli rozebrać się do naga. Aresztowany przyjrzał się uważnie oprawcy i zapytał, czy jest szansa na to, by kara została darowana. Siepacz z uśmiechem zaprzeczył ruchem głowy. Powiedział, że nie powinien we wszystko wierzyć, ponieważ strażnicy zgłupieli ze strachu. Willem opowiadał jakieś brednie o karierze, co było śmieszne. Był taki tłusty, gdyż miał zwyczaj zjadać śniadanie wszystkim aresztowanym.

Człowiek z takim brzuchem nigdy nie zostałby siepaczem. Kat uderzył strażnika przez szyję, nakazując mu rozbierać się. K. wyjął pieniądze, nie patrząc na siepacza i chciał mu zapłacić za wypuszczenie strażników. Mężczyzna nie zgodził się na to, mówiąc, że później zostałby zadenuncjowany. Oskarżony poprosił go, aby był rozsądny. Nie chciał, żeby Willem i Franciszek zostali ukarani, dlatego też starał się ich wykupić. Nie widział ich winy, którą obarczył organizację i wysokich urzędników. Siepacz ponownie uderzył rózgą strażników, a K. przytrzymał kij, wyjaśniając, że gdyby ukaranym miałby być jakiś sędzia, to nie protestowałby i dałby nawet pieniądze, by razy były boleśniejsze. Franciszek, który do tej pory zachowywał się dość powściągliwie, uwiesił się na ramieniu K., prosząc, by uwolnił choć jego. Starszy i mniej wrażliwy Willem już raz został wychłostany. Obwinił kolegę, że to właśnie on namówił go do występku, ponieważ jest jego mistrzem.

Ocierając łzy surdutem aresztowanego, dodał, że przed bankiem czeka na niego narzeczona. Siepacz zaczął bić Franciszka. Willem usiadł w kącie i przypatrywał się temu, bojąc się wykonać jakikolwiek ruch. Bity strażnik zaczął krzyczeć. K. próbował go uciszyć i pchnął delikatnie młodzieńca, który nieprzytomny z bólu przewrócił się na podłogę. Siepacz wymierzał razy dalej. W oddali słychać było kroki zbliżających się woźnych. K. szybko opuścił rupieciarnię i otworzył okno. Krzyk ucichł zupełnie. Aby powstrzymać woźnych, nakazał, żeby wrócili do swych zajęć. Gdy odeszli, wychylił się przez okno, nie wiedząc, dokąd ma się udać. Nie miał sił wracać do schowka, nie chciał również iść do domu. Martwiło go, że nie może zapobiec chłoście, choć nie było w tym jego winy. Gdyby Franciszek nie zaczął krzyczeć, na pewno przekonałby siepacza, by puścił wolno obu strażników.

Oprawca chciał najwyraźniej podbić wysokość łapówki, a on nie żałowałby gotówki, ponieważ naprawdę zależało mu na uwolnieniu mężczyzn. Z chwilą, kiedy Franciszek zaczął krzyczeć, jego możliwości zostały ograniczone. Nie mógł przecież dopuścić do tego, aby nadbiegli woźni i zaskoczyli go w chwili, kiedy próbował przekupić siepacza. Nie mógł też przyjąć kary na siebie, ponieważ jako oskarżony pozostawał zapewne nietykalny dla wszystkich funkcjonariuszy sądowych. Żałował, że pchnął Franciszka, choć starał się usprawiedliwić swój czyn wzburzeniem.

W oddali znów usłyszał kroki woźnych i ruszył w stronę schodów. Przy rupieciarni zatrzymał się na chwilę i zaczął nasłuchiwać. Za drzwiami panowała jednak cisza. Sądząc, że strażnicy zostali wychłostani na śmierć, sięgnął ku klamce, lecz natychmiast cofnął rękę. Nie mógł już nikomu pomóc. Obiecał, że nie zapomni o całej sprawie i postara się, aby właściwi winowajcy, wysocy urzędnicy, zostali odpowiednio ukarani. Przed bankiem obserwował ludzi, szukając narzeczonej Franciszka, lecz nie było tam żadnej dziewczyny. Zrozumiał, że strażnik okłamał go, pragnąc wzbudzić litość.

Następnego dnia nie mógł przestać myśleć o strażnikach. W pracy był roztargniony i musiał zostać jeszcze dłużej niż poprzedniego dnia, aby wywiązać się ze swoich obowiązków. W drodze powrotnej przechodził obok rupieciarni i otworzył drzwi. Zaskoczony, stwierdził, że od poprzedniego wieczoru nic się nie zmieniło – siepacz stał z rózgą, a obaj strażnicy na jego widok zaczęli wołać o pomoc. Natychmiast zatrzasnął drzwi i uderzył w nie pięścią. Prawie płacząc, pobiegł do woźnych i nakazał im posprzątanie rupieciarni. Obiecali zrobić to następnego dnia. K. usiadł obok nich i przez chwilę przerzucał kilka kopii. Kiedy zrozumiał, że nie wyjdą razem z nim, odszedł zmęczony do domu. W głowie miał pustkę.

Rozdział VI

Wuj – Leni

Pewnego dnia w biurze K. zjawia się jego wuj, Karol. Wuj prosi o rozmowę i K. domyśla się, że krewny wie już o procesie. Informację o dochodzeniu przekazała wujowi jego córka, Erna, prosząc, by pomógł bankierowi. Wuj nie rozumie spokoju siostrzeńca, prosząc go, aby miał na względzie dobro rodziny i nie przyniósł im wstydu. Zarzuca mu, że zachowuje się tak, jakby chciał przegrać proces. Uznaje, że należy jak najszybciej udać się do adwokata Hulda, który był jego dobrym znajomym i słynął z tego, że bronił ubogich. Adwokat mieszka na tym samym przedmieściu, gdzie mieściły się kancelarie sądowe. Drzwi otwiera im pokojówka, mówiąc, że mecenas jest chory. Na wyraźne żądanie wuja Karola, prowadzi ich do sypialni Hulda.

Karol K. traktuje dziewczynę lekceważąco i niegrzecznie, co denerwuje Józefa K. Leni przygląda się oskarżonemu. Adwokat obiecuje, że zajmie się sprawą aresztowanego. K. jest zaskoczony, że wie o jego procesie. Dowiaduje się, że w sferach sądowych mówi się o różnych sprawach. Fakt, że Huld obraca się wśród urzędników sądowych, zaskakuje oskarżonego. Mecenas przedstawia im dyrektora kancelarii, który akurat jest u niego z wizytą. K. nie słucha ich rozmowy i nieoczekiwanie wychodzi z pokoju. Na korytarzu czeka na niego Leni. Dziewczyna prowadzi go do gabinetu obrońcy.

K. dostrzega obraz wysokiego sędziego, lecz pokojówka wyjaśnia mu, że wizerunek przedstawia sędziego niższego, który ze swej próżności kazał namalować się w todze. Jest gotowa pomóc bankierowi w procesie i radzi, by zaczął interesować się dochodzeniem. Pokojówka pragnie zostać jego kochanką. Po jakimś czasie K. opuszcza mieszkanie adwokata. W bramie czeka na niego wuj, który zarzuca mu, że swoim wyjściem obraził dyrektora kancelarii, który zajmował się jego sprawą.

Pewnego popołudnia, kiedy bohater był zajęty wysyłką poczty, do jego biura wszedł wuj Karol, drobny obywatel ziemski z prowincji. K. od miesiąca oczekiwał jego wizyty i zareagował dość spokojnie. Czuł się zobowiązany do udzielania każdej pomocy byłemu opiekunowi i musiał użyczać mu noclegu

. Wuja nazywał „upiorem z prowincji” i zawsze bał się tych spotkań. Mężczyzna poprosił go o krótką rozmowę w cztery oczy, co było konieczne, aby się uspokoił. Kiedy zostali sami, usiadł na stole i wykrzyknął: „Co ja słyszę, Józefie?!”. K. milczał, ze znużeniem patrząc przez okno a wuj Karol krzyczał dalej, zarzucając mu, że patrzy przez okno. Chciał się dowiedzieć prawdy. Aresztowany nie rozumiał, co właściwie ma na myśli. Wuj uznał, że jego słowa można uznać za zły znak. K. domyślił się, że prawdopodobnie słyszał już o procesie. Mężczyzna potwierdził. Dowiedział się o wszystkim z listu od Erny i natychmiast przyjechał. Wyjął kartkę portfela i zaczął czytać.

Erna żaliła się, że od dawna nie widziała Józefa, była w banku, lecz nie została do niego wpuszczona. K. zajęty był właśnie rozmową z jakimś panem i spytała woźnego, kiedy będzie miał dla niej chwilę czasu. W odpowiedzi usłyszała, że prawdopodobnie rozmowa ma związek z procesem i może potrwać długo. Woźny nie wiedział nic poza tym, że proces jest ciężki. Wyraził nadzieję, że wszystko zakończy się dobrze, ponieważ K. był dobrym i sprawiedliwym człowiekiem i życzył mu, aby wstawiły się za nim wpływowe osoby. Na razie domyślał się, że dochodzenie nie zmierza ku dobremu. Prosiła ojca, by natychmiast zajął się tą sprawą i wykorzystał swoje znajomości.

K. wysłuchał fragmentu listu, myśląc o tym, że zajęty różnymi przeszkodami, zapomniał o Ernie. Pisała też o pudełku czekoladek, które jej wysłał na imieniny, wymyślając historyjkę, która go usprawiedliwiła. Wzruszony, postanowił posyłać jej bilety do teatru. Potwierdził informację o procesie, dodając, że jest to proces karny. Wuj zarzucił mu, że siedzi spokojnie w banku, kiedy ma na głowie dochodzenie. K. starał się uspokoić mężczyznę, wyjaśniając, że tak jest lepiej dla wyniku procesu. Wuj Karol zaczął prosić go, aby pomyślał o krewnych i dobrym nazwisku rodowym.

Do tej pory był chlubą rodziny, a teraz mógł stać się jej hańbą. Zarzucił K, że nie zachowuje się jak ktoś niewinnie oskarżony i zapytał, czy chodzi o bank. Aresztowany zaprzeczył i poprosił, aby wuj mówił ciszej, ponieważ woźny mógł podsłuchiwać pod drzwiami. Zaproponował, aby wyszli, a wtedy odpowie na wszystkie pytania. Wuj zaczął go ponaglać. K. odparł, że musi wydać jeszcze kilka zleceń i wezwał swego zastępcę. Zaczął cicho wydawać polecenia. Obecność wuja Karola, rozpraszała jego uwagę. Mężczyzna zaczął nerwowo chodzić po gabinecie, wydając co chwila okrzyki, że cała sytuacja jest dla niego niezrozumiała i chciałby wiedzieć, jak to się zakończy.

Zastępca K. zachowywał się tak, jakby niczego nie widział, notował polecenia i w końcu odszedł. Ledwie drzwi zamknęły się, wuj wykrzyknął, że mogą wreszcie iść. K. nie potrafił przekonać wuja, by nie zadawał kolejnych pytań w holu, gdzie stali urzędnicy i zastępca dyrektora. Mężczyzna zażądał wyjaśnień. K. próbował żartować, śmiał się i dopiero przy schodach, odpowiedział, że nie chciał mówić otwarcie przy innych ludziach. Wyjaśnił, że nie chodzi tu o proces przed zwykłym sądem. Wuj Karol stwierdził, że to źle. K. pociągnął go za sobą na ruchliwą ulicę i przez jakiś czas szli w milczeniu. Wreszcie wuj zaczął wypytywać, jak doszło do procesu.

Uważał, że pewne sprawy nie mogą wyjść niespodziewanie i musiały być jakieś oznaki, że są już przygotowywane od dawna. Zaoferował swoją pomoc, choć wszystko utrudniał fakt, że dochodzenie było w toku. Poprosił, aby K. wziął urlop i przyjechał na wieś, aby nabrać sił i usunąć się na jakiś czas z oczu sądowi. Tutaj urzędnicy mają w ręku wszystkie możliwe środki władzy i z konieczności stosują je automatycznie. Na wsi był bezpieczny, ponieważ musieliby kogoś delegować lub wpływać na oskarżonego listownie, telegraficznie lub telefonicznie. To osłabiłoby działania sądu i pozwoliłoby odetchnąć K..

K. był skłonny skorzystać z propozycji wuja, lecz obawiał się, że sąd mógłby zakazać mu wyjazdu. Sądził, że wuj nie przywiąże tak wielkiej wagi do tej sytuacji. Wtedy usłyszał, że się zmienił – zawsze trzeźwo patrzył na wszystko, a teraz stracił swój rozsądek i zachowywał się tak, jakby chciał przegrać proces. Gdyby tak się stało zostanie przekreślony, a wszyscy krewni będą wciągnięci w sprawę i upokorzeni. Prosił, aby młodzieniec opamiętał się. Ta obojętność doprowadzała go do rozpaczy i zaczął wierzyć w przysłowie „Mieć taki proces, znaczy go już przegrać”. K. starał się go uspokoić, twierdząc, że zdenerwowanie jest zupełnie zbyteczne. Nie rozumiał, w jaki sposób w wyniku procesu może ucierpieć cała rodzina, lecz postanowił wysłuchać rad krewnego. Uznał, że jego wyjazd na wieś mógł zostać potraktowany jak ucieczka i przyznanie się do winy. W mieście był co prawda narażony na prześladowania, ale mógł sam więcej zajmować się sprawą. Wuj przyznał mu rację. Uważał jednak, że nie należy tracić czasu i trzeba jechać do adwokata Hulda, z którym uczył się w szkole.

Prawnik znany był z tego, że chętnie pomagał jako adwokat i obrońca ubogich. K. zgodził się na wszystko, co radził mu wuj, choć był nieco zażenowany pośpiechem, z jakim mężczyzna podchodził do całej sprawy. Świadomość, że musi jechać do adwokata biednych była mu niemiła. Odparł, że nie przypuszczał, iż można w takiej sprawie zatrudnić prawnika. Następnie opowiedział wujowi o wszystkich wydarzeniach, niczego nie zatajając, aby przekonać go, że proces nie może stać się niczyją hańbą. W międzyczasie zbliżyli się do przedmieścia, gdzie mieściły się kancelarie sądowe. Samochód zatrzymał się przed kamienicą, a wuj zadzwonił do pierwszych drzwi na parterze. W okienku ukazało się dwoje czarnych oczu, lecz drzwi nadal pozostały zamknięte. Wuj Karol wyjaśnił, że to nowa pokojówka, która boi się obcych. Zapukał ponownie i w odpowiedzi usłyszeli, że pan mecenas jest chory.

Na drugim końcu korytarza stał jakiś mężczyzna. Wuj, rozłoszczony długim oczekiwaniem, ruszył na nieznajomego groźnie. W tej samej chwili otworzyły się drzwi, a mężczyzna z korytarza zniknął. Pojawiła się młoda dziewczyna, która próbowała ich zatrzymać, tłumacząc, że adwokat jest chory. K. z ciekawością przypatrywał się pokojówce, a wuj dopytywał, czy to choroba serca. Dziewczyna zaprowadziła ich do pokoju, w którym leżał na łóżku brodaty mężczyzna. Adwokat rozpoznał swojego dawnego przyjaciela i opadł na poduszki. Wuj wyglądał na zmartwionego, dopytując się o stan zdrowia mecenasa. Pokojówka, Leni, przyglądała się K., który oparł się o krzesło. Huld zapewnił, że Leni opiekuje się nim dobrze, a wuj Karol spojrzał na nią surowo, jakby był do niej uprzedzony.

Dziewczyna pochyliła się nad chorym, poprawiając poduszki. K. był spokojny, z ulgą przyjmując wiadomość, że prawnik jest chory, ponieważ to przeciwstawiało się gorliwości wuja, jaką wykazał się w jego sprawie. Wuj poprosił pielęgniarkę, aby zostawiła ich samych. Ta odparła, że mecenas nie może zajmować się żadnymi sprawami, co rozgniewało mężczyznę. Zdenerwowany, nazwał ją diablicą. K. wystraszył się i podbiegł do krewnego, zdecydowany zmusić go do zamilknięcia. Wuj jednak uspokoił się. Adwokat powiedział, że mogą rozmawiać o wszystkim w obecności Leni. Wuj wyjaśnił, że sprawa dotyczy jego siostrzeńca i nie może wyjawiać żadnych tajemnic. Prawnik ożywił się nieco i wyciągnął rękę do K., prosząc, aby pielęgniarka wyszła. Wuj sprawdził, czy dziewczyna nie podsłuchuje i był wyraźnie rozczarowany faktem, że za drzwiami było pusto. Huld obiecał, że postara się odpowiednio zająć sprawą K., która interesuje go tak bardzo, iż nie może odmówić swojej pomocy.

K. miał wrażenie, że nie rozumie ani słowa z tej dziwnej rozmowy. Zastanawiał się, czy wuj wspominał już wcześniej o procesie, choć było to niemożliwe. Głośno wyraził swoje wątpliwości, a zaskoczony adwokat spytał, czy nie przyszedł tu w związku z dochodzeniem. K. chciał dowiedzieć się, skąd Huld wie o nim i jego procesie. Mecenas wyjaśnił, że obraca się przecież w sferach sądowych i słyszał o sprawie, dotyczącej siostrzeńca przyjaciela. Wuj Karol stwierdził, że Józef jest niespokojny i zachowuje się jak dziecko. K. zapytał adwokata, czy obraca się w sferach sądowych. Ten odparł, że tak, ponieważ są to ludzie z jego fachu. Oskarżony pomyślał, że pracuje przecież w sądzie w pałacu sprawiedliwości, a nie na strychu, lecz nie mógł się przemóc, by wypowiedzieć to stwierdzenie głośno. Adwokat zaczął tłumaczyć, że dzięki temu zyskuje korzyści w sprawach klientów. Teraz jest chory, lecz nadal odwiedzają go dobrzy przyjaciele z sądu i mówią o rożnych rzeczach. Teraz również miał taką wizytę, dodał, wskazując na ciemny kąt pokoju. K. spojrzał zaskoczony w tamtym kierunku i rzeczywiście dostrzegł jakiś ruch. Przy stoliku siedział jakiś starszy pan, który wstał zakłopotany i najwyraźniej niezadowolony z tego, że zwrócono na niego uwagę. Mecenas przedstawił mężczyznę jako dyrektora kancelarii.

Podkreślił wartość tej wizyty i poprosił, aby szanowny gość zajął krzesło, stojące przy łóżku. Dyrektor odpowiedział, że może zostać jeszcze parę minut, ponieważ musi wrócić do swych interesów i uprzejmie przywitał się z Karolem K., który starał się ukryć swoje zadowolenie z nowej znajomości głośnym śmiechem. Józef K. obserwował spokojnie wszystko, gdyż nikt nie zwracał na niego uwagi. Wkrótce przestał przysłuchiwać się rozmowie i zaczął rozmyślać o pielęgniarce i sposobie, w jaki została potraktowana przez wuja. Zastanawiał się również nad tym, czy nie widział wcześniej dyrektora podczas pierwszego przesłuchiwania, ponieważ mężczyzna przypominał mu uczestników zgromadzenia, którzy zajmowali pierwszy rząd. Nagle z przedpokoju dobiegł dźwięk tłuczonej porcelany i K. wyszedł sprawdzić, co się stało.

Gdy znalazł się na korytarzu, na swojej ręce poczuł małą dłoń. Pielęgniarka zamknęła cicho drzwi i wyznała, że celowo rzuciła talerzem o ścianę, by zmusić go do opuszczenia pokoju. Zakłopotany, odparł, że również myślał o niej. Zaprowadziła go do drzwi z matowego szkła, za którymi mieścił się gabinet adwokata. Wskazała mu skrzynię, na której usiadł, a ona spoczęła tuż obok. Leni sądziła, że K. wyjdzie bez jej wywoływania. Zdziwiona, stwierdziła, że najpierw przyglądał się jej, a później kazał tak długo na siebie czekać. Usprawiedliwił się, mówiąc, że musiał najpierw słuchać rozmowy mężczyzn, a poza tym jest nieśmiały i nigdy nie pomyślałby, że mógłby łatwo pozyskać jej względy. Odpowiedziała, że prawdopodobnie nie spodobała mu się. K. milczał, rozglądając się wokół. Zwrócił uwagę na obraz, przedstawiający mężczyznę w todze sędziowskiej.

Postać wyglądała tak, jakby chciała zerwać się z wysokiego krzesła, by wygłosić wyrok. Wskazał na obraz i powiedział, że to jest jego sędzia. Leni odrzekła, że zna sędziego i nieraz przychodził do domu adwokata. Obraz nie oddaje w pełni jego wizerunku, ponieważ urzędnik jest malutki, lecz z powodu próżności kazał malarzowi „wydłużyć się”. Dodała, że i ona jest próżna i niezadowolona z tego, że nie spodobała się K. W odpowiedzi objął ją i przyciągnął do siebie. Spytał o stopień sędziego. Leni oznajmiła, że jest sędzią śledczym. Oskarżony był zawiedziony, myśląc, że wszyscy wysocy urzędnicy ukrywają się przed nim. Poczuł się oszukany faktem, że mężczyzna na obrazie siedzi na tronie. Pielęgniarka wyjaśniła, iż w rzeczywistości siedział na stołku kuchennym, a to, co przedstawia obraz, jest wymyślone. Zapytała, czy musi nieustannie myśleć o swoim procesie.

K. odparł, że myśli o nim niewiele. Po chwili dziewczyna wyznała, że słyszała o nim jako o człowieku nieustępliwym. Poradziła, aby naprawił swój błąd, ponieważ przed sądem nie należało się bronić, tylko złożyć zeznania. Była gotowa udzielić mu pomocy, by mógł złożyć zeznania przy najbliższej sposobności. K. stwierdził, że Leni najwyraźniej zna się na sądzie i na wszystkich kruczkach i usadowił ją na kolanach. Zarzuciła mu ramiona na szyję i długo wpatrywała się w jego oczy. Zapytał, czy będzie mu mogła pomóc, jeśli nie złoży zeznań. Po chwili ze zdumieniem uświadomił sobie, że właśnie werbuje sobie pomocnicę. Potrząsnęła przecząco głową i dopowiedziała, że wtedy nie będzie mogła mu pomóc.

Zarzuciła mu, że w rzeczywistości nie chce jej pomocy, jest uparty i nie daje się przekonać. Nieoczekiwanie zapytała, czy ma kochankę, a kiedy zaprzeczył, nie uwierzyła w jego słowa. Wówczas pokazał jej fotografię Elzy. Leni pochyliła się nad zdjęciem i skrytykowała strój kelnerki oraz jej urodę. Uznała jednak, że dziewczyna jest łagodna i miła, lecz nie poświęciłaby się dla K. Odpowiedział, że Elza nie jest miła i łagodna, lecz nigdy od niej tego nie wymagał, ani nie oczekiwał, że będzie musiała się dla niego poświęcać. Leni zaproponowała, aby wymienił kochankę na inną kobietę, na przykład na nią.

K. odparł, że Elza nie wie nic o procesie i nigdy nie starałaby się nakłonić go do uległości. Pielęgniarka spytała, czy kelnerka ma jakąś usterkę fizyczną i pokazała swoją prawą dłoń. K. ujrzał, że skórka, łącząca palec środkowy z serdecznym sięgała prawie do zgięcia krótkiego palca. Z ciekawością przyglądał się temu „wybrykowi natury”, aż w końcu przelotnie pocałował palce. Jego gest zaskoczył dziewczynę. Zaczęła go całować, a K. poczuł, że pachnie podniecająco, zapachem, który kojarzył mu się z pieprzem. Co chwilę wołała, że dokonał już wyboru i zamienił kochankę na nią. Nagle osunęła się na dywan, pociągając za sobą mężczyznę. Uznała, że teraz należy do niej i dała mu klucz do mieszkania, zachęcając, by przychodził do niej zawsze, kiedy tego zapragnie. K. wyszedł z pokoju.

Wyszedł z bramy domu i chciał zejść na środek ulicy, by przekonać się, czy Leni stoi w oknie, kiedy z samochodu wysiadł wuj i chwyciwszy go za ramiona, przycisnął do ściany. Zarzucił siostrzeńcowi lekkomyślność i oświadczył, że znikając z pielęgniarką, zaszkodził swojej sprawie. Nie było go przez wiele godzin, a on starał się pozyskać przychylność adwokata i dyrektora kancelarii, który, jak się okazało, trzymał w ręku sprawę K. w jej obecnym stadium. W sypialni adwokata po jego wyjściu zapanowało milczenie i oczekiwanie na powrót oskarżonego. Wreszcie dyrektor pożegnał się, choć czekał jeszcze chwilę przy drzwiach, najwyraźniej współczując, że nie może pomóc. Adwokat był tak wzburzony, że nie miał sił mówić. Wuj oskarżył K., że swoim zachowaniem przyczynił się do zupełnego załamania mecenasa i przyśpieszył jego śmierć, choć był to jedyny człowiek, na którym mógł teraz polegać. Zmusił go również do czekania przez wiele godzin na deszczu i zadręczania się myślami.

Rozdział VII

Adwokat – Fabrykant – Malarz

Pewnego zimowego poranka K. siedzi w swoim biurze i nie potrafi skupić się na swoich obowiązkach. Myśl o procesie nie opuszcza go przez cały czas, co odbija się na jego karierze zawodowej. Zaczyna analizować swoje życie, doszukując się winy, zastanawia się, czy nie powinien napisać swojej obrony i przedstawić jej przed sądem. Od miesiąca nie został wezwany przez adwokata, który najczęściej opowiadał o innych procesach i wychwalał swoje osiągnięcia, nie zadając żadnych pytań, dotyczących procesu K. Huld twierdził, że wciąż pracuje nad pierwszym wnioskiem, który decydująco wpłynie na przebieg dochodzenia. K. uważa, że jego obrona znalazła się w złych rękach i postanawia odebrać pełnomocnictwo mecenasowi. Zaczyna uświadamiać sobie, że wszelkie starania musi podejmować osobiście. Wciąż ma nadzieję, że proces zakończy się dla niego pozytywnie. W jego biurze zjawia się fabrykant, lecz bankier nie potrafi zająć się jego sprawą. Interes finalizuje zastępca dyrektora. Po jakimś czasie fabrykant wraca do K., pytając go o proces. Radzi aresztowanemu, aby udał się do malarza Titorellego i zostawia mu list polecający. Józef K. postanawia skorzystać z pomocy artysty. Jedzie do mieszkania malarza, które mieści się na innym przedmieściu niż kancelarie sądowe. Zauważa obraz przedstawiający sędziego. Okazuje się, że Titorelli jest malarzem sądowym i może mu pomóc w procesie. Mężczyzna opowiada Józefowi K. o trzech rodzajach uwolnienia: prawdziwym, pozornym i przewleczonym. W pracowni panuje zaduch, znany K. z pomieszczeń sądowych. Po jakimś czasie bankier opuszcza pokój malarza przez drzwi prowadzące do kancelarii sądowych. Dowiaduje się, że pracownia również należy do sądu. K. wraca do banku.

Pewnego zimowego ranka Józef K. siedział w swoim biurze. Pomimo wczesnej godziny był bardzo zmęczony. Wydał polecenia woźnym, aby nikogo do niego nie wpuszczali, ale zamiast pracować kręcił się niespokojnie na krześle i bezcelowo przesuwał przedmioty na stole. Myśl o procesie już go nie opuszczała. Coraz częściej zastanawiał się, czy nie powinien napisać swojej obrony i przedłożyć ją sądowi. Chciał w niej przedstawić swój życiorys i przy każdym ważniejszym wydarzeniu dopisać, czym się kierował i czy dane postępowanie należało potępić czy też zaaprobować. Sądził, że korzyści płynące z takiego pisma były bezsprzeczne i na pewno lepsze niż obrona adwokata, o której nic nie wiedział. Od miesiąca obrońca nie wzywał go do siebie i K. wątpił, że ten człowiek jest mu w stanie pomóc. Przede wszystkim nie zadawał żadnych pytań, które przecież powinny stanowić podstawę obrony.

Oskarżony zaczął uważać, że sam mógłby sformułować wszystkie niezbędne dla sprawy pytania. Adwokat, zamiast pytać, opowiadał sam lub siedział milczący naprzeciw niego. Czasami dawał mu nieistotne przestrogi i K. postanowił, że ostatecznie nie zapłaci za taką usługę. Kiedy Huld odnosił wrażenie, że już wystarczająco upokorzył aresztowanego, starał się podnieść go nieco na duchu. Zapewniał, że wygrał już wiele podobnych procesów, które co prawda nie były tak skomplikowane jak dochodzenie w sprawie K., lecz początkowo sprawiały wrażenie zupełnie beznadziejnych. Nie mógł mu niestety pokazać akt tych spraw, które przechowywał w szufladzie biurka. Dzięki temu posiadał ogromne doświadczenie, co działało korzystnie na proces K., którego zapewniał, że prawie skończył już pierwszy wniosek w jego sprawie. Wniosek ten był bardzo ważny, ponieważ miał zadecydować o całym dalszym postępowaniu.

Ostrzegł, że pierwsze wnioski są rzadko czytane w sądzie, lecz odkłada się je do akt. Jeśli petent staje się zbyt natarczywy, zaznacza się, by przed ostatecznym rozstrzygnięciem przejrzano wszystkie dokumenty sprawy wraz z pierwszym wnioskiem. Zdarza się też tak, że pierwsze podanie gdzieś ginie lub nie czyta się go wcale, o czym adwokat dowiaduje się zupełnie przypadkowo. Według słów adwokata, oskarżony Józef K. nie powinien zapominać, że postępowanie sądowe nie jest jawne, choć na specjalne żądanie sądu może zostać ujawnione. Dlatego też wszystkie akta, a przede wszystkim akt oskarżenia, są niedostępne dla aresztowanego oraz jego obrońcy, co znacznie utrudnia sformułowanie pierwszego wniosku.

Dopiero później, w trakcie przesłuchań, można napisać odpowiednie punkty oskarżenia i ich uzasadnienie. Obrona nie jest dozwolona przez ustawę, tylko tolerowana, a adwokaci obrony są jedynie pokątnymi adwokatami. Takie stan rzeczy wpływa na adwokatów poniżająco. Huld radził K., aby następnym razem, kiedy uda się do kancelarii sądu, obejrzał izbę adwokatów, która mieści się w ciasnej, niskiej komórce. Świadczy to o pogardzie, z jaką sąd odnosi się do obrońców oskarżonych. Zażalenia do administracji nie odnoszą żadnych skutków, a przeprowadzanie jakikolwiek napraw na własny koszt jest surowo zabronione. Sąd zmierza do całkowitego wyeliminowania obrony. Oskarżony powinien być zdany wyłącznie na siebie. Wniosek, że adwokaci są zupełnie niepotrzebni oskarżonym, jest mylny, ponieważ postępowanie sądowe odbywa się w tajemnicy nie tylko przed publicznością, ale także przed oskarżonym. Oskarżeni są na ogół wystraszeni i mają kłopoty, utrudniające skupienie i dlatego tak ważna jest dla nich obrona.

Adwokaci nie mają prawa być na sali podczas przesłuchań i ich rola ogranicza się do rozmów z oskarżonym po przesłuchaniach, by mogli zebrać jak najwięcej informacji o trybie postępowania i zadawanych pytaniach. Najważniejszą rzeczą pozostają osobiste stosunki adwokata, na których opiera się obrona. K. mógł już przekonać się, że urzędnicy są nieobowiązkowi i przekupni, co wykorzystują adwokaci do zdobywania dodatkowych informacji. Dawniej zdarzały się również przypadki kradzieży akt. Prawdziwą wartość w czasie procesu mają natomiast uczciwe osobiste stosunki z wyższymi urzędnikami niższych stopni. Tylko w ten sposób można wpłynąć na przebieg śledztwa. To potrafi niewielu adwokatów i K. powinien być szczęśliwy, ponieważ dr Huld mógł poszczycić się znaczącymi znajomościami.

Mecenas uważał, że jego wizyta w sądzie jest zbyteczna. K. przecież sam przekonał się, że do jego domu przychodzą urzędnicy, chętnie udzielają mu informacji, omawiają dalszy przebieg procesu i niekiedy wysłuchują jego opinii w danej sprawie. Nie należało jednak w pełni im ufać, ponieważ po wizycie potrafili wrócić do kancelarii i wydać orzeczenie sprzeczne z wcześniejszymi poglądami i bardziej surowe. Niezaprzeczalnym faktem było również to, że ci wysocy urzędnicy chętnie zaprzyjaźniali się z adwokatami obrony, ponieważ byli pod pewnymi względami zdanymi na nich. Tu właśnie ujawniała się ujemna strona organizacji sądownictwa.

Urzędnicy nie mają bowiem styczności z publicznością, są dobrze przygotowani do zwykłych i średnich procesów, które toczą się własnym torem, ale wobec prostych przypadków i tych szczególnie trudnych są zupełnie bezradni, nie mają właściwego zrozumienia dla stosunków ludzkich. Wówczas przychodzą po radę do adwokatów, a woźny niesie za nimi tajne akta. W takich okolicznościach widać, jak poważnie traktują swój zawód i jak popadają w rozpacz z powodu przeszkód, których nie potrafią rozpoznać i pokonać. Ich pozycja w organizacji nie jest łatwa, a porządek rang i stopniowanie w hierarchii sądu są nieskończone.

Postępowanie sądowe przed trybunałami jest tajne również dla urzędników niższych i nie mogą oni śledzić całego przebiegu spraw, które opracowują. Mogą zajmować się wyłącznie tą fazą procesu, która została im przydzielona, a o dalszym toku dochodzenia dowiadują się od adwokatów, którzy do końca pozostają w kontakcie z oskarżonym. Dlatego też nie można dziwić się rozdrażnieniu urzędników.

Mecenas Huld opowiedział K. historię pewnego starszego urzędnika, który przez wiele dni i nocy studiował pewną trudną sprawę, powikłaną przez wnioski obrony. Nad ranem, po dwudziestu czterech godzinach pracy, podszedł ku drzwiom i zrzucał ze schodów każdego adwokata, który chciał wejść. Adwokaci zebrali się na dole i postanowili zmęczyć urzędnika. W tym celu na schodach pojawiał się co chwilę nowy adwokat i dawał się zepchnąć staremu człowiekowi. Po pół godzinie wyczerpany urzędnik wrócił do swojej kancelarii, a obrońcy mogli wejść do środka, nie mając odwagi odezwać się choć jednym słowem. Adwokaci w przeciwieństwie do oskarżonych nie chcą wprowadzać w sądownictwie jakichkolwiek ulepszeń czy też walczyć o nie. Inaczej postępują oskarżeni – oni już na wstępie dochodzenia rozważają projekty reform, tracąc w ten sposób czas i siły.

Jedyną właściwą rzeczą było pogodzenie się z istniejącymi stosunkami. Należało zachowywać się spokojnie i zrozumieć, że tak potężny organizm jak sąd zawsze utrzyma się w swojej równowadze i łatwo powetuje sobie drobne zakłócenia, stanie się bardziej zwarty, baczniejszy, surowszy i bardziej zawzięty. Każdy oskarżony powinien pozostawić sprawę adwokatowi, nie przeszkadzając mu w wypełnianiu obowiązków. Wyrzuty niewiele pomagają, a K. pogorszył swoją sytuację zachowaniem w obecności dyrektora kancelarii, który każdą najmniejszą wzmiankę o procesie pomija milczeniem.

W wielu rzeczach urzędnicy zachowują się jak dzieci i łatwo się obrażają, a zachowanie K. nie należało do nieistotnych. Postępowanie z nimi jest niezwykle trudne, ponieważ nie ma żadnych zasad, które mogłyby je wytyczać. Na napady gniewu urzędników, adwokaci są narażeni przez cały czas. Czasami jakiś proces, który udaje się dość daleko pomyślnie doprowadzić, zostaje odebrany obrońcy. To najgorsza rzecz, jaka może spotkać adwokata.

Oskarżeni, zatrudniający obrońcę, nigdy nie rezygnują z ich usług, lecz zdarza się, że proces przybiera kierunek, na który adwokat nie ma już wpływu. Wtedy nawet najlepsze stosunki z urzędnikami stają się bez znaczenia, nawet oni nie potrafią pomóc, gdyż nic nie wiedzą. Proces znajduje się wówczas w stadium, w którym zajmują się nim niedostępne trybunały, a oskarżony staje się dla adwokata niedosięgły. Po powrocie do domu okazuje się, że wszystkie wnioski zostały odesłane.

Nie oznacza to przegranej, choć od tej pory nic nie wie się o dochodzeniu i niczego więcej się już o nim nie dowie. Na szczęście są to dość rzadkie przypadku i na razie proces K. jest odległy od takiego stadium. Wniosek nie jest jeszcze przygotowany, lecz to nie szkodzi sprawie, ponieważ o wiele ważniejsze są wstępne rozmowy z miarodajnymi urzędnikami, które adwokat już odbył. Na razie nie chciał zdradzić wyników tych rozmów, aby nie dawać oskarżonemu zbędnej nadziei lub nie wystraszyć go. Niektórzy urzędnicy wyrażali się bardzo przychylnie o dochodzeniu, inni byli mniej optymistyczni, ale nikt nie odmówił współpracy. Najwyraźniej wszystko zmierzało ku pozytywnemu rozwiązaniu i należałoby jeszcze pozyskać tylko przychylność dyrektora kancelarii.

Takich mów adwokata K. wysłuchał wiele. Powtarzały się podczas każdej wizyty. Huld za każdym razem wspominał o jakichś postępach, ale nigdy nie mógł powiedzieć o ich rodzaju. Przez cały czas pracował nad pierwszym wnioskiem, który wciąż nie był gotowy. Wyjaśniał, że to wręcz działa na korzyść procesu, gdyż był to niedobry czas do składania podań. Długie przemowy wyczerpywały aresztowanego, czasami zwracał uwagę, że dochodzenie posuwa się bardzo wolno, a wówczas słyszał, że jego sprawa byłaby posunięta o wiele dalej, gdyby wcześniej zwrócił się do adwokata. Jedyną dobroczynną przerwę podczas tych wizyt stanowiła Leni, która zjawiała się w gabinecie zawsze, kiedy przychodził K. Przynosiła herbatę i stawała za młodzieńcem, pozwalając, by potajemnie ujmował jej rękę. Adwokat nie zwracał wtedy na nich uwagi, pił herbatę, a później pokojówka po raz ostatni ściskała dłoń i wynosiła filiżanki.

K. nie wiedział, czy adwokat chce rozbudzić w nim pociechę czy też rozpacz. Uważał, że jego obrona znajduje się w złych rękach, a mecenas Huld nigdy nie prowadził tak wielkiego procesu, za jaki oskarżony uważał swój. Podejrzane były dla niego stosunki osobiste obrońcy z urzędnikami, o których tak wiele wspominał. Mogło być przecież tak, że wykorzystywali oni adwokata, aby osiągnąć w procesie takie zwroty, by okazały się niekorzystne dla oskarżonego.

K. zastanawiał się, w jaki sposób mogli oddziaływać na przebieg jego procesu, który, jak sam adwokat wielokrotnie podkreślał, był bardzo trudny, ważny i od samego początku śledzony przez sąd z wielką uwagą. Pewne oznaki były już widoczne – proces trwał już kilka miesięcy, a pierwszy wniosek nie był nadal złożony. Proces znajdował się wciąż w stadium początkowym i K. podejrzewał, że miało to na celu uśpienie jego czujności i utrzymywanie go w bezradności, aby niespodziewanie zaskoczyć go decyzją lub zawiadomieniem, że wyniki dochodzeń zostały już przekazane wyższym instancjom.

K. podjął decyzję, że należy interweniować osobiście. To przekonanie stawało się dla niego coraz bardziej pewne, a cała pogarda, którą wcześniej odczuwał dla procesu, zniknęła. Gdyby był sam na świecie z pewnością zlekceważyłby dochodzenie, lecz teraz miał na względzie rodzinę, wspomniał znajomym o oskarżeniach, inni dowiedzieli się o tym w nieznany mu sposób. W tej sytuacji należało albo odrzucić proces albo przyjąć go, gdyż musiał się bronić. Na razie uważał, że nie musi przesadnie troszczyć się o przebieg spraw. W krótkim czasie uzyskał wysokie stanowisko w banku i utrzymał je, więc mógł wykorzystać swoje zdolności podczas procesu. Najpierw należało odrzucić wszystkie myśli o winie i przyjąć, że proces był niczym innym niż wielkim interesem, w obrębie którego kryły się różne niebezpieczeństwa, które należało odeprzeć.

K. postanowił jak najszybciej odebrać pełnomocnictwo adwokatowi, najlepiej jeszcze tego wieczora. Było to czymś niespotykanym i prawdopodobnie obraźliwym, co wielokrotnie podkreślał Huld, lecz K. nie mógł dopuścić, aby jego wysiłki napotykały przeszkody spowodowane przez adwokata. Później należało natychmiast wystąpić z wnioskiem i codziennie napierać, aby się nim zajęto. Aresztowany wiedział, że każdego dnia on sam lub jego wysłannicy musieli nachodzić urzędników i zmuszać ich, aby zasiedli do swoich stołów i studiowali jego podanie. Należało to tak zorganizować, aby sąd choć raz poczuł, że oskarżył człowieka, który potrafił dochodzić swego prawa.

K. czuł, że ma w sobie dość odwagi, by przeprowadzić swoje zamiary, lecz zredagowanie wniosku przekraczało jego siły. Przypomniał sobie, że pewnego przedpołudnia, przestał wypełniać swoje obowiązki, rozłożył notes i starał się naszkicować wniosek, by oddać go później do dyspozycji adwokatowi. W tym momencie otworzyły się drzwi do gabinetu dyrekcji i wszedł zastępca dyrektora, śmiejąc się głośno. K. poczuł ogromną przykrość, choć wicedyrektor nie śmiał się z jego podania, lecz z zasłyszanego dowcipu, który dla zrozumienia wymagał rysunku. Mężczyzna pochylił się nad stołem i wyjąwszy ołówek z ręki K., wykonał nim szkic na notesie przeznaczonym na wniosek.

Jeszcze przed tygodniem K. wstydził się myśli, że musiałby samodzielnie napisać podanie, teraz nie znał już wstydu. Rozumiał, że wniosek musiał być za wszelką cenę opracowany. Musiał przygotować go w biurze lub w domu, siedząc po nocach. Potem zrozumiał, że przygotowanie odwołania okazało się niewykonalne – nie znając oskarżenia i jego możliwych następstw, musiał odtworzyć w pamięci całe życie, opisać je i ze wszystkich stron rozpatrzyć wszystkie najdrobniejsze czyny i zdarzenia.

Myśl, że miał poświęcić czas na tak żmudne zajęcie, kiedy mógł walczyć o swój awans i cieszyć się z wolnych chwil wieczorami, przybierała formę skargi. Aby uwolnić się od tych myśli, K. nacisnął przycisk dzwonka elektrycznego, który prowadził do przedpokoju. Była dopiero godzina jedenasta i odczuwał straszne znużenie, choć nie uważał, że stracił czas. Podjął przecież istotne postanowienia. Woźni przynieśli listy i wizytówki dwóch panów, którzy czekali na spotkanie z K. Byli to bardzo ważni klienci banku, których należało obsłużyć natychmiast. Oskarżony wstał, aby przyjąć pierwszego klienta.

Był to fabrykant, którego dobrze znał. K., znużony, przysłuchiwał się rachunkom, przedstawionym mu przez mężczyznę i po chwili stwierdził, że nie potrafi skupić na tym uwagi. Próbował wykonywać swoje obowiązki, lecz obojętnie zaczął przeglądać wykresy, a fabrykant, podejrzewając, że bankier sądzi, iż cyfry nie zgadzają się, zakrył dokumenty i na nowo próbował przedstawić swoją sprawę. K. opadł na fotel, stwierdzając, że to trudna sprawa.

Z wysiłkiem podniósł głowę i ujrzał w drzwiach pokoju dyrektorskiego wicedyrektora. Fabrykant natychmiast zerwał się i podbiegł do zastępcy dyrektora, przywitał się z nim, a po chwili obaj zbliżyli się do biurka K. Klient zaczął się żalić, że prokurent nie jest tego dnia skłonnym do załatwienia interesów, a K. pochylił się ponownie nad papierami, mając wrażenie, że wicedyrektor i fabrykant pertraktują właśnie w sprawie jego losu. Wziął jeden z papierów z biurka i podniósł go na wyciągniętej dłoni, pokazując obu mężczyznom. Zastępca dyrektora odparł, że wie już wszystko, a K. poczuł rozgoryczenie. Wicedyrektor śmiał się głośno, a później zaproponował fabrykantowi, aby udali się do jego biura w celu dobicia interesu. Swoją propozycję usprawiedliwił troską o K., który tego dnia wydał mu się przeciążony obowiązkami. Józef K. zmusił się do uprzejmego uśmiechu, skierowanego w stronę klienta, nie próbował dołączyć się do rozmowy i patrzył, jak mężczyźni oddalają się w stronę pokoju dyrektorskiego. Fabrykant odwrócił się, zapewniając, że poinformuje go o wyniku pertraktacji, a poza tym ma jeszcze drobną wiadomość dla niego.

W końcu K. został sam. Nie myślał o tym, aby przyjąć kolejnego klienta, usiadł na parapecie i patrzył w zamyśleniu na plac. Siedział tak bardzo długo, od czasu do czasu zerkając z lękiem na zamknięte drzwi, za którymi słyszał jakiś szelest. Potem uspokoił się i zaczął zastanawiać nad dalszymi krokami w procesie. Decyzja o samodzielnym zajęciu się obroną stała się dla niego bardzo ważna. Dopóki dochodzeniem zajmował się adwokat, K. nie interesował się zbytnio procesem, śledził go z daleka i dowiadywał się jak sprawy stoją. Teraz, kiedy miał zająć się wszystkim sam, musiał stanąć twarzą w twarz z sądem. Pragnął zostać ostatecznie uwolnionym, a żeby to osiągnąć musiał wystawić się na większe niż dotychczas niebezpieczeństwo.

Decyzja o podjęciu się obrony paraliżowała go zupełnie, o czym przekonał się podczas rozmowy z fabrykantem. Nie wiedział, co jeszcze mogło go czekać. Zastanawiał się, czy pogodzi swą walkę z sądem z obowiązkami w banku, czy powinien wziąć urlop, choć nie wiedział jeszcze jak długo trwał będzie proces, który stawał się przeszkodą na jego drodze do kariery. Czy jego trudne położenie, o którym wiedziało już wiele osób, mogło wpłynąć na ocenę jego pracy w banku. K. domyślał się, że ani wicedyrektor ani dyrektor jeszcze nie słyszeli nic o dochodzeniu i obawiał się, że jego korzystna pozycja może ulec zmianie. Aresztowany uznał, że powinien otrząsnąć się ze złudzeń i racjonalnie spojrzeć na swoją sytuację.

Z trudem otworzył okno i nagle usłyszał za swoimi plecami głos fabrykanta, który niepostrzeżenie wszedł do jego pokoju. K. odwrócił się i spojrzał na teczkę klienta, mając nadzieję, że ten wyciągnie z niej dokumenty, lecz mężczyzna odparł, że ma już gotową umowę. Sytuacja, w której klient nie chciał mu pokazać papierów, wydała się bankierowi podejrzana. Fabrykant stwierdził, że K. wygląda na przygnębionego, a później dodał, że ma mu do zakomunikowania istotną wiadomość i zapytał o proces. Oskarżony doszedł do wniosku, że wicedyrektor musiał o tym wspominać, lecz mężczyzna zaprzeczył. Okazało się, że informacje te uzyskał od sądu i informacja, którą chciał mu przekazać, dotyczyła właśnie tej sprawy.

K. stwierdził, że wielu ludzi ma stosunki z sądem i zrezygnowany podszedł do biurka. Fabrykant niewiele mógł mu donieść, ale uważał, że w tych sprawach nie należy zaniedbywać nawet najmniejszej drobnostki. Chciał przyjść z pomocą, ponieważ do tej pory zgadzali się w interesach. O procesie dowiedział się od Titorellego, malarza, który od czasu do czasu przynosił mu swoje obrazy. Jego wizyty ostatnimi czasy stały się jednak dość częste. Podczas jednej z nich malarz wyznał, że jego głównym źródłem dochodów jest malowanie portretów i praca dla sądu.

Od tamtej pory fabrykant dowiadywał się o różnych nowinach z sądu i doszedł do wnioski, że Titorelli może okazać się niezwykle pomocnym w procesie K., ponieważ zna wielu sędziów i mógłby udzielić kilku rad, w jaki sposób oskarżony ma dotrzeć do rozmaitych wpływowych ludzi. Radził, aby K. udał się do malarza i wręczył bankierowi list polecający oraz kartkę z adresem. Rozczarowany K. wziął list i włożył go do kieszeni. Z goryczą pomyślał, że fabrykant wie o jego procesie, a wspomniany malarz mógł rozpowiadać o sprawie wszystkim. Obiecał jednak, że pójdzie we wskazane miejsce lub poprosi, aby Titorelli przyszedł do jego biura. Jego słowa ucieszyły fabrykanta. K. odprowadził go do przedpokoju. Mimo pozornego spokoju był przerażony. Obiecał skontaktować się z malarzem by w ten sposób okazać klientowi, że docenił jego polecenia, lecz jeśli pomoc Titorellego uważałby za cenną, nie wahałby się naprawdę do niego napisać.

Dopiero teraz zrozumiał, jakim niebezpieczeństwem mogło być zapraszanie obcego człowieka o wątpliwej reputacji do banku. Przerażony tymi wnioskami, zaczął zastanawiać się, czy rzeczywiście przestał polegać na swoim rozumie i czy przeoczył inne zagrożenia. Zaczął wątpić w swoją czujność i stwierdził, że teraz w procesie mogą zacząć się trudności, który już doznał podczas pracy w banku. Kiedy rozmyślał o tym wszystkim, podszedł do niego woźny i wskazał mu trzech panów siedzących w przedpokoju na ławie, którzy czekali na spotkanie z K. Na widok bankiera zerwali się jednocześnie z miejsc i starali się zwrócić na siebie jego uwagę. K. nakazał, aby woźny przyniósł mu palto i przeprosił klientów, tłumacząc się chwilowym brakiem czasu.

Zaproponował, by przyszli innym razem, a jego słowa wprawiły mężczyzn w tak wielkie zdumienie, że w milczeniu spoglądali na siebie. Tymczasem K. ubrał się, a wówczas pojawił się wicedyrektor, który z uśmiechem popatrzył na niego i zapytał, czy wychodzi. Następnie zwrócił się do klientów, lecz oskarżony wyjaśnił, że już porozumiał się z petentami. Mężczyźni otoczyli go, oświadczając, że musieli na niego długo czekać, zaniedbując inne sprawy. Zastępca dyrektora zaproponował, że chętnie zajmie się obowiązkami prokurenta i zaprosił ich do swojego gabinetu.

K. zrozumiał, że wicedyrektor przywłaszcza sobie to, czego musiał się właśnie wyrzec z konieczności, a jego stanowisko w banku doznawało kolejnej szkody. W pierwszej chwili zastanawiał się nad tym, czy nie powinien wrócić do obowiązków, lecz wtedy zauważył zastępcę dyrektora w swoim pokoju, szukającego czegoś na półce z książkami. Zirytowany bankier zbliżył się do drzwi, a wicedyrektor wyjaśnił mu, że szuka odpisu umowy, po czym skierował się do wyjścia, niosąc ogromny stos dokumentów. K. pomyślał, że teraz nie jest w stanie konkurować z wicedyrektorem ze względu na swoje kłopoty i postanowił zająć się tym, kiedy wszystko załatwi. Nieco uspokojony tą myślą, poprosił woźnego, aby zawiadomił dyrektora o jego nieobecności i opuścił bank.

Natychmiast pojechał do malarza, który mieszkał na przedmieściu położonym w innej części miasta niż kancelarie sądowe. Chciał jak najszybciej porozmawiać z mężczyzną i wrócić do swoich obowiązków. Kiedy wchodził na kolejne piętro, z jednego z mieszkań wybiegły małe dziewczynki. K. zbliżył się do jednej z nich i spytał, czy tu mieszka Titorelli. Dziewczynka spojrzała na niego prowokująco i zapytała, czego chce od malarza. Bankier odparł, że chce, aby namalował jego portret, sądząc, że w ten sposób dowie się czegoś o malarzu. Dziewczynka otworzyła usta, jakby usłyszała coś zaskakującego i pobiegła za swoimi koleżankami. K. spotkał je przy kolejnym zakręcie schodów. Dziewczynka, którą pytał o malarza, wskazała mu dalszą drogę. Po chwili stanął przed drzwiami z nazwiskiem „Titorelli”.

W szparze drzwi ukazał się mężczyzna ubrany w koszulę nocną i ujrzawszy gromadę dziewcząt, zniknął. Dziewczynki popychały przed sobą K. Malarz otworzył drzwi i zaprosił bankiera, odsuwając jego towarzyszki, choć chciały wedrzeć się do jego mieszkania. K. nie wiedział, co ma sądzić o zachowaniu malarza i dziewczynek, które wykrzykiwały w stronę Titorellego żartobliwe uwagi. W końcu malarz zamknął drzwi i z uśmiechem powiedział, że dziewczynki są dla niego prawdziwą plagą. Kiedyś namalował jedną z nich i od tej pory wszystkie go prześladują. Dorobiły klucz do mieszkania i przebywają w jego pokoju nawet wtedy, kiedy jest na mieście. Takie zachowanie przeszkadzało mu w pracy, lecz mieszkał w pracowni bezpłatnie i dlatego do tej pory nie wyprowadził się. Zza drzwi dobiegło pytanie dzieci, czy mogą wejść.

Malarz zamknął drzwi na klucz, a K. zaczął rozglądać się po pokoju, który nie przypominał pracowni. Wreszcie wyjął z kieszeni list polecający od fabrykanta i podał go mężczyźnie. Ten przeczytał pismo pobieżnie i rzucił je na łóżko, zachowując się tak, jakby nie znał fabrykanta lub nie potrafił skojarzyć jego osoby. Zapytał K., czy chce kupić jego obrazy czy zamówić portret. Bankier ze zdziwieniem spojrzał na niego, zastanawiając się, co mógł zawierać list i zaczął żałować, że przybiegł tu z takim pośpiechem. Należało jednak coś powiedzieć, więc zapytał, czy malarz pracuje nad nowym obrazem.

Titorelli zdjął koszulę, wiszącą na sztaludze i odparł, że maluje właśnie portret. Obraz najwyraźniej przedstawiał sędziego i był zdumiewająco podobny do tego, który wisiał w gabinecie mecenasa Hulda. K. zbliżył się do wizerunku, aby lepiej przyjrzeć się postaci. Nie wiedział, kim jest wielka niewyraźna figura, wyłaniająca się zza krzesła i zapytał o nią Titorellego. Mężczyzna wyjaśnił, że jest to Sprawiedliwość, a właściwie bogini sprawiedliwości i zwycięstwa w jednej osobie. K. powiedział z uśmiechem, że nie jest to dobre połączenie, ponieważ Sprawiedliwość musi spoczywać, inaczej waga, którą trzyma, chwieje się i uniemożliwia wydanie sprawiedliwego wyroku. Malarz wyjaśnił, że obraz jest jedynie fikcją, zgodną z zamówieniem, jakie u niego złożono. Bankier udał zdziwienie, mówiąc, że obraz przedstawia sędziego na sędziowskim krześle.

Titorelli odrzekł, że mężczyzna z obrazu nie jest wysokim sędzią, lecz cechuje go próżność i posiada odpowiednie zezwolenie, aby dać się malować w ten sposób. Portret był przeznaczony dla pewnej damy i dlatego wykonany został pastelami. Zaczął malować obraz i K. widział, jak dookoła głowy sędziego wytworzyła się czerwona poświata, która przechodziła w promienie. Zafascynowany pracą Titorellego, zaczął zarzucać sobie, że tak długo już stoi i nie robi nic dla swojej sprawy. Zapytał o nazwisko sędziego, lecz malarz nie mógł mu udzielić takiej informacji. Zachowanie artysty, który ignorował obecność K., zaczęło irytować oskarżonego, gdyż tracił czas. Spytał, czy malarz jest mężem zaufania sądu.

Wtedy mężczyzna odłożył pędzle i z uśmiechem spojrzał na K. Z listu polecającego wiedział już, że bankier chciał dowiedzieć się czegoś o sądzie i zarzucił, że zaczął od obrazów, aby go sobie zjednać. Potem dodał, że K. ma słuszność i jest zaufanym mężem zaufania sądu. Aresztowany zrezygnował z usprawiedliwiania się i chciał dowiedzieć się, czy jest to oficjalnie uznane stanowisko. Malarz odparł, że nie, lecz ma ogromny wpływ na pewne rzeczy. Poprzedniego dnia rozmawiał z fabrykantem o sprawie K. i zgodził się przyjąć oskarżonego.

Zaproponował bankierowi, aby zdjął palto, co K. przyjął z ochotą, ponieważ zaczął odczuwać duszności. Domyślił się, że pokój od dawna nie był wietrzony i czuł się coraz bardziej nieswojo. Przykre uczucie wzmogło się, kiedy malarz zaproponował, by rozsiadł się wygodnie na łóżku. Po chwili Titorelli zapytał, czy oskarżony jest niewinny. K. odpowiedział, że tak właśnie jest. Ta prosta odpowiedź sprawiła mu radość, ponieważ nikt do tej pory nie zapytał go o to wprost. Malarz rozmyślał przez chwilę i nagle rzekł, że jeśli K. jest niewinny, to sprawa jest całkiem prosta. Jego słowa rozczarowały bankiera. Poczuł się potraktowany jak nieświadome dziecko.

Wyjaśnił, że jego niewinność nie upraszcza sprawy, lecz artysta z uporem powtórzył, że fakt, iż jest niewinny, jest najważniejszy. K. chciał się przekonać, czy mówi to z przekonania, czy z obojętności. Powiedział, że malarz na pewno zna lepiej sąd niż on, który informacje pozyskiwał od innych ludzi. Twierdzili oni zgodnie, iż nie wdraża się lekkomyślnych skarg i jeżeli sąd raz wystąpi ze skargą, to później trudno odwieść go od przekonania o winie oskarżonego. Titorelli odrzekł, że sąd nigdy nie daje się odwieść od takiego przekonania. Za drzwiami jedna z dziewczynek zaczęła dopytywać, kiedy bankier odejdzie. Malarz kazał jej zamilknąć, lecz dziewczynka zapytała, czy będzie malował gościa. Po chwili poprosiła, aby nie malował tak brzydkiego człowieka. Artysta otworzył gwałtownie drzwi i zagroził dzieciom, że zrzuci je ze schodów, jeśli nie będą cicho. K. nie zwracał na to zajście uwagi.

Titorelli pochylił się nad nim i szepnął, że te dziewczynki również należą do sądu. Oświadczenie to zaskoczyło K. Malarz wyjaśnił, że wszystko należy do sądu. Bankier odpowiedział, że tego jeszcze nie zauważył, lecz uwaga artysty wzbudziła jego niepokój. Mężczyzna stwierdził, że K. nie ma najwyraźniej właściwego poglądu na sąd i obiecał, że wyciągnie go z opresji. Oskarżony nie mógł w to uwierzyć. Malarz zaczął mu tłumaczyć, że sąd jest niedostępny dla argumentów, które podnoszone są oficjalnie. Zupełnie inny tok ma sprawa załatwiana za plecami sądu, w salach obrad, na korytarzach a nawet w jego pracowni.

Słowa Titorellego były wielce prawdopodobne i potwierdzały to, co wcześniej słyszał K. W sercu bankiera na nowo rozbudziła się nadzieja. Uznał, że stosunki malarza z próżnymi sędziami mogły mieć rzeczywiście znaczenie i nie należało ich lekceważyć. Postanowił wciągnąć artystę w krąg pomocników, których stopniowo wokół siebie gromadził. Malarz obserwował go przez chwilę, a później zapytał, czy nie zastanawia go, że mówi jak prawnik. K. postanowił najpierw pozyskać zaufanie Titorellego i spytał, kiedy po raz pierwszy wszedł w kontakt z sędziami. W odpowiedzi usłyszał, że kontakty te zostały odziedziczone po ojcu, który był malarzem sądowym. Było to stanowisko, które należało do dziedzicznych i wymagało pewnych tajemnic, których nie mogli poznać nowi ludzie. Z dumą dodał, że jego stanowisko jest pewne i dzięki temu może czasami pomóc jakiemuś oskarżonemu biedakowi. W przypadku K., który był niewinny, sprawa była bardzo prosta. Ciągłe wspominanie o niewinności stało się ciężarem dla bankiera. Miał wrażenie, że malarz uczynił ze swojej pomocy warunek pomyślnego zakończenia sprawy, a w przypadku, kiedy był niewinny, traciła swój sens. Był jednak zdecydowany przyjąć pomoc, która wydawała mu się mniej wątpliwa niż pomoc adwokata.

Malarz zaczął go wypytywać, jakiego rodzaju uwolnienia oczekuje. Może to być uwolnienie prawdziwe, pozorne i przewleczone. Prawdziwe uwolnienie było najlepsze, lecz na takie rozwiązanie nie miał żadnego wpływu. K. mógłby zdać się wyłącznie na swoją niewinność, ale wówczas nie potrzebowałby żadnej pomocy. Bankier był zaskoczony słowami Titorellego i zarzucił mu, że przeczy sam sobie. Wyjaśnił, że w twierdzeniu, iż osoba niewinna nie potrzebuje pomocy istnieje sprzeczność. Druga sprzeczność wynikała z przekonania, że kiedykolwiek można osiągnąć rzeczywiste uwolnienie dzięki osobistym wpływom.

Malarz odpowiedział, że te sprzeczności można łatwo wyjaśnić. Mówił bowiem o dwóch różnych rzeczach – o tym, co jest zapisane w prawie i o tym, czego sam się dowiedział. W prawie powiedziane jest, że osobę niewinną należy uwolnić, lecz nie ma tam nic o tym, iż na sędziów można wpłynąć. Jego doświadczenie przeczyło tym twierdzeniom. Nie znał ani jednego przypadku prawdziwego uwolnienia i wiedział o wielu przypadkach wpłynięcia na sąd. Już jako dziecko przysłuchiwał się opowieściom ojca, który wspominał o różnych procesach, słyszał o nich od sędziów, którzy przychodzili do ich domu, śledził wiele jawnych procesów i nigdy nie spotkał się z prawdziwym uwolnieniem. K. zapytał, czy malarz słyszał o uwolnieniach w dawniejszych czasach. Mężczyzna odparł, że dawniej takie uwolnienia miały miejsce. Decyzje sądów nie są ogłaszane, więc nie można potwierdzić takich rzeczy.

K. uznał, że skoro nie można się powołać na istnienie takich uwolnień, to rozmowa o nich jest bezcelowa. Chciał nadal wierzyć w zapewnienia Titorellego, choć zaczynał uważać je za nieprawdopodobne. Poprosił, aby mężczyzna opowiedział mu o uwolnieniach pozornych i przewleczonych.

W pokoju było duszno i K. dopiero teraz uświadomił sobie, że nieustannie myśli o tym, aby malarz otworzył okno. Uczucie braku powietrza przyprawiało go o zawrót głowy. Malarz odparł, że nie może otworzyć okna, ponieważ trzyma ono ciepło. Mógł zamiast tego uchylić drzwi, które mieściły się za łóżkiem. Przez te drzwi wchodził do pracowni sędzia, którego teraz malował. K. postanowił zdjąć surdut, a kiedy to uczynił, jedna z dziewczynek za drzwiami poinformowała o tym fakcie swoje towarzyszki. Malarz zaczął mówić o uwolnieniu pozornym i przewleczonym, dodając, że wybór zależy od K. W obu przypadkach mógł mu pomóc.

Uwolnienie pozorne wymagało jednorazowego skupienia sił, a przewleczone – wysiłku mniejszego, lecz ciągłego. Jeśli K. zdecyduje się wybrać uwolnienie pozorne, to malarz był gotów poświadczyć pisemnie jego niewinność, a następnie obejść z pismem znanych mu sędziów. W przypadku, kiedy jakiś sędzia zażąda spotkania z oskarżonym, K. będzie musiał towarzyszyć Titorellemu, a wcześniej zostanie poinformowany jak ma się zachować. Kiedy zbiorą odpowiednią ilość podpisów, malarz uda się do sędziego, który prowadzi sprawę bankiera, aby uzyskać również jego podpis. Później sprawa potoczy się dość szybko, sędzia uwolni go po przeprowadzeniu różnych formalności. K. zyska czasową wolność – niżsi sędziowie, którzy byli znajomymi malarza, nie mieli prawa uwalniać oskarżonych w sposób ostateczny, posiadali jedynie prawo zwalniania.

Oskarżony chwilowo uchodzi mocy oskarżenia, lecz kiedy zostanie wydany rozkaz z góry, proces może zostać wznowiony. Przy uwolnieniu pozornym akta sprawy są nadal zatrzymywane przez sąd i zostają uzupełnione o poświadczenie niewinności, zwolnienie i uzasadnienie zwolnienia. Dokumenty krążą między różnymi instancjami i pewnego dnia może dojść do ponownego aresztowania. Wówczas proces zaczyna się na nowo i oskarżony może ponownie wykorzystać możliwość pozornego uwolnienia.

Informacje te przygnębiły K. i malarz próbował go pocieszyć, mówiąc, że nie wolno się poddawać i trzeba zebrać wszystkie siły. Wznowienie procesu nie oznaczało, że sędziowie byli już uprzedzeni do oskarżonego. Zawsze zakładali ponowne aresztowanie już w chwili zwolnienia. Zdarza się, że po uwolnieniu pozornym następują kolejne aresztowania i kolejne uwolnienia. Z kolei uwolnienie przewleczone polegało na tym, że proces przetrzymywano stale na najniższym stadium procesowym. Aby do tego doszło, oskarżony i jego protektor pozostawali w nieustannym osobistym kontakcie z sędzią. Nie wolno było tracić procesu z oczu, należało chodzić do sędziego. Proces nie kończył się, lecz oskarżony był zabezpieczony przed skazaniem. Był także zabezpieczony przed kolejnymi aresztowaniami, nie musiał żyć w nieustannej obawie. Jedyną ujemną stroną takiego uwolnienia był fakt, że proces nie mógł stać w miejscu bez upozorowania tego jakimiś przyczynami. Od czasu do czasu musiały odbywać się jakieś zarządzenia, dodatkowe badania i przesłuchania oskarżonego. To pociągało za sobą pewne nieprzyjemności dla oskarżonego.

K., słuchając ostatnich wyjaśnień malarza, wstał. W tej samej chwili za drzwiami usłyszał głosy informujące o tym, że przygotowuje się do wyjścia. Malarz był zawiedziony. Bankier czuł pulsujący ból głowy. Titorelli dodał, że obie metody zapobiegają skazaniu oskarżonego. K. zrozumiał, że w rzeczywistości zapobiegają one prawdziwemu uwolnieniu. Z trudem powstrzymał chęć wybiegnięcia na świeże powietrze. Malarz doradził, aby przemyślał to, czego się dowiedział i dopiero później podjął decyzję, lecz nie należało tracić czasu. K. obiecał, że wkrótce odwiedzi go ponownie i ruszył ku drzwiom, za którymi rozległy się okrzyki.

Titorelli prosił, aby dotrzymał danego słowa, ponieważ w innym przypadku odwiedzi go w banku. Józef K. próbował otworzyć drzwi, lecz klamka stawiała opór. Podejrzewał, że uwiesiły się na niej dziewczęta. Malarz zaproponował, aby wyszedł przez drzwi, mieszczące się za łóżkiem. Następnie pokazał obraz, który chciał sprzedać bankierowi. K. obejrzał rysunek z uprzejmości, pamiętając, że mężczyzna zaopiekował się nim i zaoferował pomoc. Oznajmił, że kupuje pejzaż, a artysta pokazał mu drugi, będący dopełnieniem poprzedniego.

Po chwili wydobył spod łóżka trzecie identyczne płótno. K. odparł, że bierze wszystkie trzy i zapytał o cenę. Titorelli odpowiedział, że później porozmawiają o tym i chciał podarować K. wszystkie obrazy, które leżały pod łóżkiem. Oskarżony kazał je zapakować i obiecał, że nazajutrz przyśle po nie woźnego. Malarz odparł, że znajdzie tragarza, który zaniesie je natychmiast do biura i w końcu otworzył drzwi. K. spojrzał przez nie i natychmiast cofnął nogę, pytając, co mieści się za drzwiami. Artysta odparł, że są tam kancelarie sądowe, które mieszczą się na każdym strychu. Jego pracowania również należała do sądu, który oddał mu ją do dyspozycji. K. przeraził się swojej ignorancji w sprawach sądu.

Uważał, że nie powinien nigdy dać się zaskoczyć i być zawsze gotowym na wszystko, lecz ciągle zapominał o tej regule. Miał przed sobą długi korytarz, przypominający poczekalnię sądu rozpatrującego jego sprawę. Jakiś mężczyzna siedział na ławce pod ścianą, inny stał na końcu korytarza. K. ruszył przed siebie, za nim szedł malarz, niosąc obrazy. Wkrótce spotkali woźnego, któremu Titorelli kazał nieść rysunki za bankierem. K. słaniał się, przyciskając do ust chusteczkę. Przy wyjściu zobaczył dziewczęta, które przebiegły mu drogę. Malarz pożegnał się z nim. Na ulicy wynajął dorożkę, chcąc jak najszybciej pozbyć się woźnego. Po południu wrócił do banku. Najchętniej zostawiłby obrazy w dorożce, lecz obawiał się, że malarz zechce je zobaczyć przy jakiejś okazji. Zamknął je więc w szufladzie swego biurka.

Rozdział VIII

Kupiec Block – K. wypowiada adwokatowi

K. jest zdecydowany odebrać pełnomocnictwo mecenasowi. Udaje się do jego mieszkania, gdzie zastaje nieznajomego mężczyznę w koszuli nocnej. Leni ucieka przed oskarżonym. Nieznajomy okazuje się klientem adwokata - kupcem i nazywa się Block. K. podejrzewa, że jest kochankiem pokojówki, lecz kupiec zaprzecza. Leni traktuje Blocka lekceważąco. Kupiec wyznaje, że jego proces trwa już ponad pięć lat i zatrudnia sześciu adwokatów. Widział bankiera w kancelarii sądowej, gdzie sam chodzi prawie codziennie. Wspomina o przesądzie, że wynik procesu można odczytać z twarzy oskarżonego i twierdzi, że wszyscy w poczekalni uznali, iż K. zostanie wkrótce osądzony. Opowiada o dochodzeniu, które toczy się przeciwko niemu, a bankier uważa, że ma przed sobą człowieka doświadczonego i mógłby skorzystać z jego rad. Ich rozmowę przerywa nadejście Leni, która oznajmia K., że Huld na niego czeka.

Krytykuje Blocka, który denerwował adwokata swoim zachowaniem i zbyt częstymi wizytami. Huld nie lubił kupca i rzadko go przyjmował. Pokojówka pozwoliła mu zamieszkać w swoim pokoju, by zawsze mógł czekać na wezwanie adwokata. Józef K. udaje się do pokoju mecenasa i oświadcza mu, że rezygnuje z jego usług. Obrońca próbuje przekonać go do zmiany zdania. Nakazuje przyjść Blockowi, któremu oznajmia, że tego dnia rozmawiał z sędzią o jego sprawie. Kupiec upokarza się przed adwokatem, prosząc o to, aby opowiedział mu o tym. Klęka przed łóżkiem chorego, a K. próbuje go powstrzymać. Bankier stwierdza, że Block stał się psem adwokata.

K. zdecydował się odebrać adwokatowi pełnomocnictwo. Miał nadal wątpliwości, czy ta decyzja jest słuszna, lecz przekonanie o konieczności takiego kroku, przeważyło. Kosztowało go to sporo sił. Tego dnia, kiedy miał zamiar iść do Hulda, pracował powoli i musiał do późna zostać w biurze. Po godzinie dziesiątej stanął przed drzwiami mieszkania mecenasa. Przewidywał, że rozmowa będzie niezwykle przykra, ale pomimo tego nie zamierzał z niej zrezygnować. Zapukał, wiedząc, że jest to zupełnie bezcelowe, ponieważ Leni zazwyczaj nie spieszyła się. Po chwili zapukał powtórnie i w okienku ukazała się para oczu, która nie należała do pokojówki. Drzwi otworzyły się, lecz osoba z drugiej strony przytrzymywała je, ostrzegając kogoś okrzykiem „To on!”. Bankier wtargnął do środka, w ostatniej chwili widząc Leni w nocnej koszuli, biegnącą między pokojami.

Drzwi otworzył mu mały człowieczek z długą brodą. K. spytał go, czy jest na służbie u adwokata. W odpowiedzi usłyszał, że mecenas jest jego obrońcą, a on przyszedł w pewnej sprawie sądowej. Oskarżonego zaskoczył niekompletny strój gościa. Spytał, czy Leni jest jego kochanką. Człowieczek zaprzeczył tak gwałtownie, że K. uśmiechnął się i stwierdził, że ma przed sobą osobę prawdomówną. Kazał mu iść za sobą. Mężczyzna nazywał się Block i był kupcem. K. otworzył drzwi do gabinetu adwokata, sądząc, że Leni ukryła się w pokoju, lecz nie znalazł dziewczyny. Przed obrazem sędziego zatrzymał kupca, pytając, czy zna urzędnika. Block stwierdził, że mężczyzna z wizerunku jest wyższym sędzią, a bankier odparł, że kupiec nic nie wie o sprawach, gdyż sędzia należał do niższych urzędników. Na korytarzu zapytał Blocka, czy wie, gdzie ukryła się Leni.

W odpowiedzi usłyszał, że dziewczyna jest zapewne w kuchni i gotuje zupę dla Hulda. K. zarzucił mężczyźnie, że jest chytry i kazał zaprowadzić się do pokojówki. W kuchni rzeczywiście zastał Leni, który przywitała się z nim grzecznie i spojrzała na niego z ukosa. Kupiec usiadł na krześle, a bankier stanął za Leni, pytając, kim jest Block. Objęła go, wyjaśniając, że kupiec jest godnym pożałowania człowiekiem. Wtedy zarzucił jej, że była w koszuli i spytał, czy jest kochanką Blocka. Poprosiła, aby poszedł z nią go gabinetu, a wszystko mu wyjaśni. Nie zgodził się na to, żądając, by uczyniła to w kuchni. Leni starała się go pocałować, lecz uchylił się, mówiąc, że nie chce by go całowała. Popatrzyła na niego błagalnie, dziwiąc się, że jest zazdrosny o kupca. Potem zwróciła się z prośbą do Blocka, by pomógł jej odsunąć wszelkie podejrzenia. Mężczyzna odparł, że nie wie, o co K. mógłby być zazdrosnym.

Bankier uśmiechnął, a pokojówka wykorzystała jego nieuwagę, by uwiesić się u jego ramienia. Wytłumaczyła, że zajęła się kupcem, ponieważ jest ważnym klientem adwokata, który tego dnia bardzo źle się czuł. Chciała, aby został u niej na noc i prosiła, aby nie zaniedbywał procesu. K. zażądał, aby poinformowała mecenasa o jego wizycie. Był zły, ponieważ chciał najpierw omówić sprawę wypowiedzenia adwokatowi z Leni, ale obecność Blocka wytrąciła go z równowagi. Zawołał pokojówkę i kazał, by podała mecenasowi zupę.

Nagle odezwał się kupiec, stwierdzając, że K. również jest klientem Hulda. Jego słowa rozgniewały bankiera. Leni dokładnie wykonywała polecenia oskarżonego, nie interesując się tym, o czym chce porozmawiać z adwokatem. Józef K. patrzył, jak wychodziła z kuchni. Był przekonany, że należy wypowiedzieć obrońcy. Uważał, że im wcześniej zrealizuje swój zamiar, tym łatwiej zapobiegnie szkodzie. Zapytał kupca, od jak dawna jest klientem Hulda. Block wyjaśnił, że adwokat od dwudziestu lat zastępuje go w sprawach handlowych, a w procesie broni go od początku – dłużej niż pięć lat. K. był zaskoczony faktem, że mecenas podejmował się również zwyczajnych zleceń prawnych. Kupiec odparł, że wielu ludzi sądziło, iż Huld lepiej zajmował się sprawami handlowymi. Wyznał, że jest mściwy i kiedy jest zirytowany, nie zwraca uwagi czyją sprawę prowadzi. Sam nie był wierny mecenasowi i chciał wyznać bankierowi pewną tajemnicę, która zjednoczyłaby ich. Przyciszonym tonem oznajmił, że ma jeszcze pięciu pokątnych adwokatów, co było sprzeczne z zasadami. Dodatkowo pertraktował z szóstym obrońcą. Nie chciał przegrać procesu i nie mógł dopuścić się żadnego zaniedbania. Wszystko, co posiadał, zużył na dochodzenie, wycofał wszystkie pieniądze z firmy, pracował w małej komórce. Uważał, że aby wygrać proces, nie należy zajmować się niczym innym poza sprawą. Początkowo pracował nawet w sądzie, lecz okazało się to niezwykle wyczerpujące i nie przyniosło żadnych rezultatów. Wyznał, że widział K. kiedy był w kancelarii sądowej. Bankier ze zdumieniem wysłuchał zwierzeń kupca, postanawiając, że musi częściej odwiedzać sąd. Podejrzewał, że ludzie, czekający w poczekalni, myśleli, iż jest sędzią, ponieważ na jego widok powstali z ław. Block wytłumaczył, że ukłonili się wtedy woźnemu. Wszyscy wiedzieli, że K. jest oskarżonym, ponieważ takie informacje rozchodzą się szybko. Domyślił się, że K. nie zna jeszcze tamtych ludzi i musi zrozumieć, że w postępowaniu sądowym coraz większego znaczenia nabierają pewne rzeczy, dla zrozumienia których nie wystarcza już rozum.

Zmęczony człowiek zaczyna wierzyć w przesądy. Był takie przesąd, że wynik procesu można odczytać z twarzy oskarżonego. Ludzie z poczekalni, obserwując rysunek ust K., uznali, że zostanie wkrótce osądzony. Mężczyzna, z którym wówczas bankier rozmawiał, opowiadał później, że na jego ustach widział znak własnego oskarżenia. K. wyciągnął lusterko i zaczął przyglądać się swoim ustom. Po chwili stwierdził, że oskarżeni są rzeczywiście przesądni. Block opowiadał, że oskarżeni najczęściej nie rozmawiają ze sobą i nie mają ze sobą wspólnych interesów. Wszyscy wiedzieli, że wspólnie nie można zorganizować się przeciwko sądowi, ponieważ każdy przypadek jest badany oddzielnie. K. uznał, że czekanie w poczekalniach jest dla niego zupełnie bezcelowym, lecz kupiec zaprzeczył. Według niego bezcelowe było jedynie samodzielne wtrącanie się. Sam miał pięciu adwokatów oprócz Hulda i mógł liczyć na nich tak samo, jakby miał tylko jednego obrońcę. K. w tych sprawach był nowicjuszem, gdyż jego proces trwał zaledwie pół roku.

Block zamilkł na chwilę, a Józef K. zaczął nasłuchiwać, czy Leni nie wraca z pokoju adwokata. Nie chciał, by przerwała mu poufną rozmowę z kupcem, lecz irytowała go przedłużająca się nieobecność pokojówki. Block zaczął wspominać czasy, kiedy jego proces miał pół roku. Zatrudniał wówczas tylko Hulda, ale nie był zadowolony z jego usług. Proces nie postępował naprzód, choć odbywały się dochodzenia, na których zjawiał się każdorazowo, zbierał materiały, przedłożył przed sądem wszystkie księgi handlowe i wciąż biegał do obrońcy, który również składał różne podania. Wiadomość ta zdziwiła K. Wyznał, że adwokat nadal pracował nad pierwszym wnioskiem i nic nie wskazywało, aby miał go szybko ukończyć.

Kupiec odparł, że później okazało się, iż jego wnioski były zupełnie bezwartościowe. Sam czytał jeden, dzięki uprzejmości urzędnika sądowego i przekonał się, że zawierał mało treści, choć był bardzo uczony. Całe stronice zapełnione były ogólnikowymi apelami do sądu, pochlebstwami pod adresem urzędników, pochwałami samego adwokata i analizą innych podobnych procesów z dawnych czasów. W takich postępowaniach rzadko widzi się postępy. Wtedy jednak jeszcze o tym nie wiedział i bardzo nieprzychylnie oceniał pracę obrońcy. Uczestniczył w przesłuchaniach, które miały jednakowy przebieg i w końcu znał na pamięć wszystkie odpowiedzi.

Kilka razy w jego sklepie zjawiali się posłańcy sądowi, między jego klientami szerzyły się pogłoski o procesie, ponosił rozmaite szkody, a nic nie wskazywało na to, że wkrótce odbędzie się pierwsza rozprawa. Adwokat próbował mu wszystko wyjaśnić, tłumaczył, że nikt nie ma wpływu na ustalenie terminu rozprawy i oskarżony nie może nalegać na to w podaniach. Wówczas Block postanowił skorzystać z usług innego adwokata. Później okazało się, że żaden z adwokatów nie zażądał ani nie uzyskał ustalenia terminu rozprawy głównej.

Huld i pozostali obrońcy należą do małych adwokatów. Istnieją również wielcy adwokaci, którzy mają znaczną przewagę nad adwokatami małymi i pokątnymi. K. zainteresował się, w jaki sposób można dotrzeć do adwokatów wielkich. Kupiec odparł, że każdy oskarżony marzy, by taki adwokat zajął się jego procesem. Nie wiedział jednak, w jaki sposób można się z nimi skontaktować, ponieważ bronią wyłącznie tych, których chcą bronić i zajmują się wyłącznie sprawami, które wychodzą poza sąd niższy. Poradził bankierowi, aby w ogóle o nich nie myślał, gdyż wtedy konferencje z innymi adwokatami i ich pomoc będą wydawać się odrażającymi i daremnymi.

Nieoczekiwanie do kuchni wróciła Leni. K. powstrzymał dziewczynę, a kupiec powiedział jej, że bankier chciał usłyszeć relację o jego procesie. Pokojówka zwróciła się do Blocka protekcjonalnie, co nie spodobało się K. Dla niego kupiec miał pewną wartość, a przede wszystkim posiadł doświadczenie, którym potrafił dzielić się z innymi. Bez słowa odsunął rękę Leni, która usiłowała zeskrobać wosk z jego spodni. Block najwyraźniej nie chciał mówić dalej o swoim procesie w obecności służącej, więc K. spytał, czy adwokat wie o jego wizycie. Odpowiedziała, że Huld czeka na niego i powinien natychmiast iść. Z kupcem może porozmawiać później, ponieważ zostaje w domu adwokata. Wyjaśniła, że mężczyzna często tu nocuje. K. zagniewały te słowa. Sądził, że po rozmowie z mecenasem będzie mógł wyjść z Blockiem i omówią wszystko na osobności. Leni odparła, że nie każdy jest w dowolnej chwili wpuszczany do obrońcy tak jak K., który zawsze może liczyć na pomoc przyjaciół.

Nie chciała żadnych podziękowań za okazaną pomoc, pragnęła tylko, by ją kochał. Jej odpowiedź początkowo zaskoczyła bankiera, lecz w chwilę później pomyślał, że faktycznie ją kocha. Powiedział, że adwokat przyjmuje go tak późno, ponieważ jest jego klientem. Pokojówka zwróciła się do kupca, mówiąc, że K. jest dzisiaj niedobry. Józef poczuł się tak, jakby był nieobecny przy tej wymianie słów. Block odparł dziewczynie, że proces K. jest ciekawszym od jego sprawy i dlatego mecenas przyjmuje go o każdej porze dnia. Później na pewno będzie inaczej, a na razie proces jest nieskomplikowany i adwokat zajmuje się nim chętnie. Leni rzekła do K., by nie słuchał Blocka, ponieważ jest gadatliwy i dlatego Huld go nie znosi.

Przyjmuje go tylko wtedy, kiedy jest w dobrym humorze. Czasami mijały trzy dni, zanim zdecydował się porozmawiać z kupcem, a jeśli nie było go w mieszkaniu, musiał czekać przez kolejne dni. Dlatego też pozwoliła Blockowi spać w domu mecenasa. Mężczyzna potwierdził jej słowa, dodając, że z czasem oskarżony staje się bardzo zależny od swego adwokata. Leni podeszła do jakiś drzwi i otworzyła je, by pokazać K. sypialnię kupca. Była to niewielka komórka, zupełnie wypełniona przez wąskie łóżko. W zagłębieniu muru bankier dostrzegł świecę, kałamarz i pióro oraz plik papierów, które były aktami procesu. Ze zdziwieniem zapytał Blocka, czy śpi w pokoju dla służącej, a ten wyjaśnił, że dziewczyna odstąpiła mu swoje pomieszczenie.

K. długo patrzył na mężczyznę. Pierwsze wrażenie, jakie na nim zrobił, okazało się trafne – ten człowiek zdobył doświadczenie, gdyż jego proces trwał dość długo, lecz drogo to okupił. Nagle poczuł, że nie może już ścierpieć widoku Blocka i kazał pokojówce, by położyła go spać. Sam zamierzał iść do adwokata, by złożyć mu wypowiedzenie i w ten sposób uwolnić się od Hulda, Leni i kupca. Zbliżył się do drzwi, a wtedy Block odezwał się do niego cichym głosem, przypominając, że miał mu zdradzić jakąś tajemnicę. K. oświadczył, że właśnie zamierza zrezygnować z usług adwokata.

Oświadczenie to wzburzyło kupca, który zaczął głośno wykrzykiwać, że K. wypowiada obrońcy. Leni chciała rzucić się na bankiera, lecz Block zabiegł jej drogę. Uderzyła go pięściami i ruszyła w stronę bankiera, który był już w pokoju mecenasa. Dziewczyna próbowała wyciągnąć go do przedpokoju. Wtedy ścisnął mocno jej rękę, aż puściła go z jękiem, po czym zamknął drzwi na klucz. Huld oznajmił mu, że następnym razem nie przyjmie go tak późno i poprosił, aby usiadł na krześle. Potem zapytał, czy Leni znów była natrętna, co zdziwiło bankiera. Wyjaśnił, że pokojówka interesuje się wyłącznie oskarżonymi, którzy w jej oczach są ludźmi pięknymi.

Narzuca się wszystkim, wyznaje im miłość. Mecenas rozumiał doskonale to dziwactwo pokojówki i sam uważał, że na skutek oskarżenia w ludziach zachodzi widoczna zmiana w ich wyglądzie zewnętrznym. K. wysłuchał adwokata, przekonany, że Huld i tym razem usiłuje go odwieść od pytania, co zrobił w jego sprawie. Po chwili milczenia wyjaśnił mecenasowi, że zjawił się u niego, aby oznajmić, że z dniem dzisiejszym odbiera mu pełnomocnictwo w jego sprawie.

Adwokat z trudem uwierzył w jego słowa i chciał porozmawiać o nagłej decyzji. K. wyjaśnił, że rozmyślał o tym od dawna, rozważył wszystko i jego decyzja jest nieodwracalna. Huld poprosił, aby wysłuchał go i podniósł się z łóżka. Bankier uznał, że niepotrzebnie naraża się na przeziębienie, lecz mężczyzna odparł, iż Karol K. jest jego przyjacielem, a sam polubił K.. Ckliwe słowa staruszka zdenerwowały K., bo zmuszały go do wyjaśnienia, dlaczego rezygnował z usług adwokata. Odparł, że docenia dobre intencje prawnika i uważa, iż zajmował się jego sprawą na tyle, na ile mógł, lecz to nie wystarczało. Sprawa była dość ważna i należało zająć się nią energiczniej niż do tej pory. Już podczas pierwszej wizyty swoim zachowaniem dał do zrozumienia, że proces jest dla niego czymś mało istotnym i najczęściej nie pamiętał o nim. Wuj nalegał, aby skorzystał z usług adwokata i wyraził na to zgodę, aby sprawić mu przyjemność. Sądził, że w ten sposób proces posunie się dalej, lecz stało się zupełnie przeciwnie. Od czasu, kiedy adwokat zajął się dochodzeniem, K. odczuł wiele trosk i czekał na jakąkolwiek interwencję ze strony obrońcy. Kiedy działał sam, nic nie robił w tej sprawie i nie odczuwał prawie jej istnienia. Teraz natomiast czuł, że proces osacza go z każdym dniem. Huld odparł, że słyszał podobne zarzuty z ust innych klientów. Zarzucił bankierowi, że mu nie ufa, choć starał się pomagać mu bardziej niż innym oskarżonym.

K. czuł, że mecenas upokarza się przed nim, lecz nie wiedział, dlaczego to czyni. Był wziętym adwokatem, człowiekiem bogatym, więc nie zależało mu na utracie jednego oskarżonego. Był również chory i decyzja K. uwalniała go od pewnego obowiązku, a jednak tak kurczowo chciał odwieść bankiera od postanowienia. Huld zaczął wyjaśniać, że choć ma wielką kancelarię, nie zatrudnia pracowników. Ostatnimi czasy ograniczał się do spraw podobnych do procesu K., przyjmując tylko niektóre prośby o obronę.

Z przepracowania rozchorował się, lecz nigdy nie żałował swej decyzji, którą najpełniej uzasadniały słowa, wyczytane w jednym z pism: „jeden adwokat prowadzi swego klienta po nitce do wyroku, drugi natomiast od razu bierze klienta na plecy i niesie go, nie zsadzając, aż do wyroku i jeszcze dalej”. K. był coraz bardziej zniecierpliwiony wywodem adwokata. Wiedział, że nie może teraz ustąpić, ponieważ znów musiałby wysłuchiwać pocieszania, zapewnień o postępach w pracy nad pierwszym wnioskiem oraz o trudnościach, które piętrzyły się dookoła procesu. Przerwał staruszkowi i zapytał, co zamierza zrobić w jego sprawie, jeśli będzie nadal jego obrońcą. Mecenas odpowiedział, że zamierza kontynuować to, co już przedsięwziął.

Widząc, że bankier nie zamierza zmienić swej decyzji, dodał, iż do podjęcia takiego kroku doprowadziło K. to, że pomimo oskarżenia jest on traktowany zbyt pobłażliwie. Wynikało to z przekonania, że lepiej jest być na łańcuchu niż na wolności. Postanowił wezwać Blocka, by przekonać oskarżonego, że zupełnie inaczej traktuje się innych oskarżonych. K. zgodził się na to, upewniając się, czy adwokat zrozumiał, że właśnie odebrał mu pełnomocnictwo. Huld odrzekł, że być może jeszcze tego dnia to odwoła. Wezwał Leni i kazał jej, by przyprowadziła kupca. Leni krzyknęła głośno przez drzwi, a potem stanęła za krzesłem, na którym siedział K. i zaczęła gładzić go delikatnie po twarzy. Początkowo próbował jej w tym przeszkodzić, pochwycił jej rękę, której nie cofnęła.

Block zjawił się natychmiast i czekał na wezwanie adwokata. Kupiec stał, nie patrząc na łóżko, na którym spoczywał mecenas i zaczął się trząść. Adwokat powiedział, że poprzedniego dnia był u trzeciego sędziego i rozmawiał z nim o procesie Blocka. Kupiec poprosił go, aby opowiedział mu o wszystkim, a kiedy adwokat milczał, schylił się, jakby chciał uklęknąć. K. próbował go powstrzymać, a za jego interwencję został ukarany Block. Huld zapytał mężczyznę, kto jest jego obrońcą i nakazał, aby nie słuchał nikogo innego. Bankier spojrzał na niego i powiedział, że nie będzie już mu przeszkadzał. Kupiec podszedł wówczas do niego i zaczął się wygrażać, wykrzykując, że nie może tak z nim rozmawiać. Czuł się obrażany przez K. w obecności adwokata, który z litości tolerował i jego, i K. Zażądał, aby bankier zwracał się do niego z należytym szacunkiem. Mógł czołgać się przed adwokatem, ponieważ dla podejrzanego „lepszy jest ruch niż spokój, bo ten, kto spoczywa, może w każdej chwili nie wiedząc o tym znajdować się na szali wagi i być ważonym ze swoimi grzechami”. K. patrzył ze zdumieniem na Blocka.

Zmiana, jaka zaszła w tym człowieku w ciągu godziny, była niezrozumiała. Najwyraźniej nie był świadomy tego, że adwokat z rozmysłem go upokarza lub bał się tak bardzo, iż nie zauważał, że proces zmącił mu zmysły. Block podszedł do Hulda i zaczął się żalić na bankiera, mówiąc, że K. chce pouczać kogoś, kto ma za sobą pięć lat procesu. Następnie ukląkł przed łóżkiem. W ciszy, która zapanowała, usłyszeli głos Leni, która kazała wypuścić swoją rękę K. i odeszła od niego. Usiadła na brzegu łóżka, a kupiec poprosił ją, by wstawiła się za nim u adwokata. Pokojówka pokazała mu, aby pocałował rękę obrońcy, co kupiec uczynił. Adwokat milczał. Wówczas Leni pochyliła się nad nim i zaczęła głaskać jego siwe włosy, wymuszając w ten sposób odpowiedź. Huld nadal jednak wahał się i zapytał dziewczynę, jak Block dziś się zachowywał. Służąca popatrzyła na kupca, który błagalnie wzniósł ku niej ręce i odpowiedziała, że był spokojny i pilny.

K. miał wrażenie, że przygląda się wystudiowanej rozmowie, która odbywała się już wielokrotnie. Nie rozumiał, jak adwokat chciał w ten sposób odwieść go od podjętej decyzji, bo widok ten obrażał poczucie jego godności. Zrozumiał, że metoda obrońcy polegała na tym, iż klient zapominał o całym świecie i marzył wyłącznie o zakończeniu procesu. Przestawał być klientem i zmieniał się w psa adwokata. K. przyglądał się sytuacji z poczuciem wyższości. Leni zaczęła opowiadać, że zamknęła Blocka w pokoju służącej. Przez cały czas klęczał przy łóżku i przeglądał pisma, co świadczyło o tym, że był posłuszny. Przez cały dzień czytał jedną stronę. Adwokat wyjaśnił, że pisma były rzeczywiście trudne i nie sądzi, że kupiec coś z nich zrozumiał. Miał jedynie uświadomić sobie, jak ciężka jest walka w jego sprawie. W końcu wyznał, że sędzia nie wyraził się korzystnie ani o Blocku, ani o jego procesie. Był nawet niemile zaskoczony, kiedy Huld wspomniał o sprawie kupca. Dał do rozumienia, że adwokat daje się wyzyskiwać.

Uznał, że kupiec jest chytry i umie przewlekać proces, a w rzeczywistości jego proces jeszcze się nie rozpoczął. Block, słysząc te słowa, zaczął podnosić się, lecz adwokat powstrzymał go. Oznajmił, że oświadczenie sędziego nie ma dla niego znaczenia. Swoim zachowaniem kupiec podważał zaufanie K. do obrońcy. Wyczytał gdzieś, że wyrok ostateczny w niektórych wypadkach przychodzi znienacka i panicznie się tego boi. Jego strach napawał mecenasa wstrętem. Nie chciał powiedzieć mu wszystkiego, bo i tak wielu rzeczy na pewno by nie zrozumiał. Block zapomniał o uniżoności wobec Hulda i myślał tylko o sobie, próbując wytłumaczyć sobie słowa sędziego. Leni upomniała go, aby słuchał, co mówi do niego adwokat. [Rozdział VIII nie został dokończony]

Rozdział IX

W katedrze

Pewnego dnia K. otrzymuje polecenia pokazania włoskiemu klientowi zabytków w mieście. Sytuacja ta wywołuje niezadowolenie mężczyzny, który martwi się o swoją karierę. O siódmej zjawia się w biurze i poznaje Włocha. O dziesiątej ma pokazać mu katedrę. Po jakimś czasie okazuje się, że klient nie zjawia się na spotkaniu i bankier postanawia wrócić do biura. W katedrze odbywają się przygotowania do kazania, choć nie ma wiernych. K. zmierza do wyjścia, kiedy ksiądz wzywa go po imieniu. Duchowny oświadcza, że jest kapelanem więziennym i pyta, w jaki sposób może pomóc oskarżonemu. Okazuje się, że proces Józefa K. jest trudny, a mężczyzna został uznany za winnego. Kapelan opowiada historię odźwiernego, który bronił dostępu do bramy prawa. K. dochodzi do wniosku, że z kłamstwa robi się istotę porządku świata. Duchowny wskazuje mu drogę powrotną.

Pewnego dnia K. otrzymał polecenie, aby pokazać kilka zabytków sztuki włoskiemu klientowi banku, który po raz pierwszy przebywał w mieście. Dawniej takie zlecenie uważałby za zaszczyt, teraz jednak przyjął je z niechęcią. Z trudem utrzymywał swoją pozycję w banku i każda godzina poza biurem sprawiała mu kłopot. Ostatnimi czasy nie wypełniał dobrze swych obowiązków, lecz jeszcze bardziej martwił się, kiedy musiał opuścić swój pokój.

Zdawało mu się, że wicedyrektor czeka na każde jego najdrobniejsze potknięcie, przejmuje jego klientów i przeszukuje jego papiery. Każde zlecenie na mieście, których w ostatnich tygodniach było wiele, sprawiało, że K. miał wrażenie, iż chcą pozbyć się go z banku i skontrolować jego pracę. Odrzucenie zleceń byłoby równoznaczne z przyznaniem się do obaw i K. przyjmował je z pozorną obojętnością. Kiedy wrócił z dwudniowej podróży w interesach, dowiedział się, że następnego dnia ma towarzyszyć włoskiemu

klientowi. Czuł, że jego obawy mogą być bezpodstawne, ponieważ znał dość dobrze włoski, posiadał pewne wiadomości z zakresu historii sztuki i przez jakiś czas był członkiem miejskiego towarzystwa opieki nad zabytkami. To głównie zadecydowało o tym, że to właśnie on miał zająć się Włochem.

Był deszczowy, burzliwy poranek. K. już o siódmej zjawił się w biurze, aby wypełnić choć część obowiązków, zanim będzie musiał towarzyszyć włoskiemu klientowi. Był bardzo zmęczony, gdyż przez część nocy przypominał sobie włoską gramatykę, lecz przemógł się i zasiadł za biurkiem. Natychmiast zjawił się woźny z wiadomością, że dyrektor wzywa go do sali reprezentacyjnej, ponieważ Włoch już przyjechał. K. był zadowolony, że tak wcześnie zjawił się w banku i był do dyspozycji dyrektora. Kiedy wszedł do sali, obaj panowie podnieśli się z foteli, a dyrektor natychmiast przestawił pracownika klientowi. Po chwili zasiedli do rozmowy i bankier z niezadowoleniem stwierdził, że rozumie Włocha tylko fragmentarycznie. Zauważył też, że dyrektor mówi tą samą gwarą, co klient. Starał się zrozumieć jak najwięcej słów, lecz w końcu poczuł się bezużyteczny i zmęczony. W końcu klient zerwał się, a dyrektor, dostrzegając zagubienie K., wyjaśnił, że Włoch ma do załatwienia kilka drobnych sprawunków i dlatego chce obejrzeć tylko katedrę. Poprosił, aby K. o godzinie dziesiątej był na miejscu i skierował się do wyjścia.

Wolny czas do spotkania z Włochem K. wykorzystał na wypisanie ze słownika wyrazów potrzebnych do oprowadzenia po katedrze. Pracę utrudniał fakt, że urzędnicy przychodzili do niego z pytaniami, a wicedyrektor kilkakrotnie przeszkadzał mu nagłymi pojawieniami się w biurze. O wpół do dziesiątej zadzwoniła Leni z pytaniem o jego zdrowie. Podziękował jej, wyjaśniając, że nie może teraz z nią rozmawiać, gdyż musi iść do katedry. Kiedy starał się jej wyjaśnić, co będzie tam robił, odpowiedziała nagle, że K. jest szczuty. Bankier pożegnał się z nią, nie mogąc znieść jej litości. Odkładając słuchawkę powiedział, że tak właśnie jest – oni go szczują.

W ostatniej chwili przypomniał sobie o albumie, który miał wręczyć klientowi i pojechał do katedry samochodem. Plac katedralny był pusty. W katedrze również nie było nikogo. W bocznej nawie spotkał jedynie kobietę, która klęczała przed obrazem Matki Boskiej. Wybiła właśnie dziesiąta, a Włoch nie pojawił się. Bankier zaczął go szukać i zastanawiał się, czy dyrektor dobrze zrozumiał podaną przez klienta godzinę. Postanowił zaczekać jeszcze pół godziny i wrócił do katedry. W oddali, na ołtarzu, dostrzegł trójkąt ze świec. Kiedy odwrócił się, zauważył, że za nim również płonie świeca. Ciemność utrudniała oglądanie obrazów i K. przeszedł do małej kapliczki, by przekonać się, czy będzie to możliwe przy świetle kieszonkowej latarki.

Oświetlił obraz i ujrzał rycerza, wymalowanego na krawędzi wizerunku. Przesuwając lampkę, rozpoznał „Złożenie do Grobu”, po czym wrócił na swoje miejsce. Deszcz rozpadał się na dobre, więc K. postanowił zostać w katedrze, choć nie spodziewał się już nadejścia Włocha. Podszedł do ambony i zaczął rękoma dotykać kamieni, którymi była udekorowana. Nagle dostrzegł sługę kościelnego, który przyglądał mu się z uwagą. K. zaczął zastanawiać się, czego nieznajomy może od niego chcieć i czy wydawał mu się podejrzanym. Kościelny pokazał mu coś ręką, lecz jego zachowanie było zupełnie niezrozumiałe dla bankiera. K. próbował podejść do niego, sądząc, że chce napiwku, ale nieznajomy powstrzymał go i odszedł. Z uśmiechem ruszył za starcem, który nadal coś pokazywał. Wszedł do głównej nawy, by zabrać album, który zostawił na ławie. Przy jednej z kolumn zauważył małą boczną ambonę, wykutą w białawym kamieniu. Nad nią wisiała lampka, którą najczęściej mocowano przed kazaniem. Zaczął zastanawiać się, czy ma się teraz odbyć kazanie - w kościele nie było żadnych ludzi. W dole przy ambonie ze zdumieniem dostrzegł duchownego, który na niego patrzył. K. przeżegnał się i przyklęknął. Wówczas ksiądz wbiegł na ambonę.

Bankier zaczął się zastanawiać, czy nie powinien opuścić katedry. Dochodziła jedenasta, więc nie musiał już czekać na Włocha. Ksiądz odwrócił się i oparł ręce na balustradzie. W katedrze zapanowała cisza. K. powoli zbierał się do wyjścia. Kierując się ku głównej nawie, poczuł się opuszczony, wziął album i nagle usłyszał głos duchownego, który wzywał go po imieniu. Bankier zatrzymał się gwałtownie i patrzył przed siebie na ziemię. Na razie był wolny i w każdej chwili mógł wyjść. Gdyby jednak odwrócił się, byłby schwytany, ponieważ oznaczałoby to, że wyraźnie zrozumiał, wezwanie. Powoli odwrócił głowę, by sprawdzić, co robi ksiądz. Mężczyzna stał nadal na ambonie i dał znak, by zbliżył się do niego. K. z ciekawości podbiegł do ambony, a ksiądz wezwał go jeszcze bliżej. Ponownie padło jego nazwisko. Bohater potwierdził, że nazywa się Józef K.

Nazwisko to od pewnego czasu ciążyło mu – znali je nawet ludzie, których widział po raz pierwszy. Ksiądz oznajmił, że K. jest oskarżony, co bankier również potwierdził. Duchowny oświadczył, że jest kapelanem sądowym i chce z nim porozmawiać. Kazał odłożyć album, który K. odrzucił gwałtownie. Ksiądz zapytał, czy wie, że jego proces źle stoi. K. oznajmił, że zdaje sobie z tego sprawę i choć zadał sobie sporo trudu, do tej pory nie miał jeszcze gotowego podania. Duchowny spytał, jak wyobraża sobie koniec.

K. odpowiedział, że wcześniej był przekonany, iż wszystko zakończy się dobrze, lecz teraz zaczynał w to wątpić. Ksiądz rzekł, że jego obawy są podobne, ponieważ K. jest uważany za winnego, a jego wina postrzegana jest jako udowodniona i prawdopodobnie proces nie wyjdzie poza niższy sąd. K. wyjaśnił, że nie jest winny, że to pomyłka. Uważał, że wszyscy są uprzedzeni do jego osoby, a jego sytuacja stawała się coraz gorsza. Ksiądz odparł, że źle rozumie fakty, gdyż wyrok nie zapada nagle, lecz samo postępowanie przechodzi stopniowo w wyrok. Z naganą stwierdził, że K. za bardzo liczy na obcą pomoc, w szczególności kobiet. Bankier usiłował wytłumaczyć, że kobiety mają wielką moc, zwłaszcza w sądzie, który składa się głównie z kobieciarzy.

Ksiądz pochylił głowę na balustradę, kościelny zaczął gasić świece na głównym ołtarzu. Za oknami panowała ciemność. K. spytał duchownego, czy gniewa się na niego za wypowiedzianą opinię. Po dłuższym milczeniu ksiądz wykrzyknął, czy nie widzi nic o dwa kroki od siebie. Zachowywał się jak ktoś, kto widzi upadek drugiego człowieka. Zapadła cisza. K. zastanawiał się, dlaczego ksiądz nie schodzi z ambony. Liczył na pomoc duchownego, na wskazanie mu jak ma wyłamać się z procesu, jak go obejść i żyć poza dochodzeniem. Taka możliwość musiała istnieć i K. często o niej myślał.

Poprosił księdza, by zszedł do niego. Kiedy mężczyzna stanął obok niego, podziękował mu za uprzejmość. Uznał, że jest wyjątkiem spośród tych, którzy należeli do sądu. Ksiądz odpowiedział, że bankier łudzi się co do sądu. We wprowadzeniach do prawa jest mowa o takiej pomyłce – przed prawem stoi odźwierny. Przychodzi do niego człowiek ze wsi i prosi o wstęp do prawa, lecz odźwierny nie może mu udzielić takiego wstępu w tej chwili. Daje człowiekowi stołeczek, na którym siedzi dnie i lata. Próbuje przekupić odźwiernego, który przesłuchuje go, lecz nadal nie wpuszcza dalej. Przed śmiercią myśli o wszystkich doświadczeniach, które zmieniają się w jedno pytanie, jakiego dotychczas nie zadał odźwiernemu. Wzywa go do siebie i resztą sił pyta, dlaczego przez tyle lat nikt oprócz niego nie zażądał wstępu do prawa, skoro wszyscy do niego dążą. Wówczas uzyskuje odpowiedź – to wejście było przeznaczone wyłącznie dla niego i po jego śmierci zostanie zamknięte.

Opowiadanie duchownego wzruszyło K., który uznał, że odźwierny oszukał człowieka, przekazując mu zbawczą odpowiedź dopiero wtedy, kiedy nie mogła mu pomóc. Ksiądz odrzekł, że człowiek nigdy nie zadał takiego pytania, a odźwierny wypełniał wyłącznie swoje obowiązki. Między stwierdzeniami klucznika nie istniała żadna sprzeczność. Istniał także pogląd, że to odźwierny został oszukany, a nie człowiek, czekający przez wiele lat przed drzwiami. Tłumaczono to ograniczonością klucznika, który nie znał istoty prawa. Traktował też człowieka przed bramą jako podporządkowanego sobie, co wynikało z przekonania, że człowiek wolny zawsze stoi nad człowiekiem zależnym. Człowiek wolny może zawsze iść gdzie chce, nie ma jedynie wstępu do prawa. Odźwierny natomiast jest przez swój urząd przywiązany do miejsca, nie może oddalić się poza bramę ani nie może przez nią przejść. Koniec służby wiąże się ze śmiercią człowieka, którego musiał pilnować, więc do końca pozostaje podporządkowany.

Brama zawsze pozostawała otwarta i dopiero po śmierci człowieka, odźwierny mógł ją zamknąć. K. przyznał, że jest to dobre uzasadnienie i przekonał się, że to odźwierny był oszukany. Nie zmienił jednak swojego pierwszego wniosku – uznał, że odźwierny był ograniczony i tkwił w złudzeniu, które z konieczności musiał przenieść na człowieka. Owo złudzenie najbardziej szkodziło człowiekowi. Ksiądz wyjaśnił mu, że odźwierny jest sługą prawa, dzięki czemu zostaje wyniesiony ponad ludzki sąd. Zwątpienie w służbę odźwiernego oznaczałoby zwątpienie w prawo. K. nie mógł zgodzić się z takim wnioskiem, gdyż oznaczałoby to, że należy wszystko, co mówi odźwierny, uznać za prawdę. Duchowny odparł, że nie trzeba wszystkiego uważać za prawdę, lecz za konieczne. Bankier stwierdził, iż z kłamstwa robi się istotę porządku świata. Tym stwierdzeniem zakończył dyskusję.

Był zbyt zmęczony, aby zrozumieć wszystkie wnioski, wynikające z opowieści, bardziej nadające się do rozważania dla urzędników sądowych niż dla niego. Przez jakiś czas szli w milczeniu. W pewnym momencie ksiądz zapytał, czy K. chce już odejść. Bankier odparł, że tak, ponieważ musi wrócić do banku. Duchowny wskazał mu drogę powrotną i oddalił się. Nagle K. zatrzymał go. Zapytał, czy ksiądz nie chce już niczego od niego. Wcześniej był dla niego dobry, a teraz pozwalał mu odejść jakby mu na nim nie zależało. Mężczyzna odparł, że przecież musi odejść i poprosił, aby zrozumiał, kim jest. K. odpowiedział, że wie, iż jest kapelanem więziennym i podszedł do księdza. Ten odrzekł, że należy do sądu i nie chce od bankiera niczego, gdyż sąd nie chce niczego od niego. Sąd przyjmuje go, kiedy przychodzi i wypuszcza, kiedy odchodzi.

Rozdział X

Koniec

Rok później, w przeddzień trzydziestych pierwszych urodzin Józefa K., do jego mieszkania przychodzą dwaj mężczyźni ubrani na czarno. Choć ta wizyta jest niezapowiedziana, bankier czeka na nich ubrany na czarno. Zostaje wyprowadzony za miasto, do kamieniołomu. K. jest spokojny i przygotowany na to, co za chwilę ma się stać. Jeden z mężczyzn zaciska palce na jego gardle, a drugi wbija mu nóż w serce. K. umiera, czując się tak, jakby wstyd miał go przeżyć.

W przeddzień trzydziestych pierwszych urodzin Józefa K., około dziewiątej wieczorem, do jego mieszkania przyszło dwóch panów w żakietach i cylindrach na głowach. Przez chwilę droczyli się przed drzwiami wejściowymi, który z nich ma pierwszy wejść do środka. Podobna ceremonia powtórzyła się przed drzwiami do pokoju bankiera. Pomimo, że wizyta była niezapowiedziana, K. siedział ubrany na czarno. Natychmiast wstał z krzesła i spytał, czy byli z nim umówieni. W rzeczywistości czekał na tę wizytę. Podszedł do okna i popatrzył na ulicę. Pomyślał, że przysłano do niego starych podrzędnych aktorów, by tanim sposobem uporać się z nim. Nagle odwrócił się i zapytał, w jakim teatrze grają. Obaj wydawali się być zaskoczeni i K. stwierdził, że nie zostali przygotowani na pytania.

Na schodach chcieli ująć go pod ramię, lecz powstrzymał ich, tłumacząc, by zrobili to dopiero na ulicy, ponieważ nie był chory. Natychmiast za bramą pochwycili go, wykręcając mu ręce wyszkolonym wprawnym chwytem, któremu nie mógł się oprzeć. Bankier szedł wyprężony i sztywny, tworząc z mężczyznami dziwną jedność. Pod latarniami starał się przyjrzeć swoim towarzyszom, czując wstręt do schludności ich twarzy. Pomyślał, że są tenorami. Nagle przystanął, a wraz z nim zatrzymali się obaj mężczyźni. Spytał, dlaczego przysłano właśnie ich. Najwyraźniej nie wiedzieli, co odpowiedzieć, a K. rzekł, że dalej nie idzie. Próbowali ruszyć dalej, lecz bankier stawił opór, postanawiając, że skoro już nie będzie potrzebował siły, to teraz zużyje ją w całości, utrudniając zadanie nieznajomym. Nieoczekiwanie na placu pojawiła się panna Bürstner.

K. uświadomił sobie bezcelowość swojego oporu. Nie było w tym geście nic bohaterskiego, starał się bardziej nasycić raz jeszcze ostatnim odblaskiem życia. Ruszył w drogę, odczuwając radość. Jego towarzysze pozwalali, by to on wyznaczał kierunek, a K. podążał śladem jakiejś panienki. Rozumiał, że jedyną rzeczą, którą mógł teraz zrobić, było zachowanie spokoju, rozwagi i rozsądku. Chciał odejść jako człowiek, który nauczył się czegoś podczas trwającego rok procesu. Nie mógł pozwolić, by mówiono o nim jako o człowieku, który na początku dochodzenia chciał je zakończyć, a na jego końcu zacząć go ponownie. Był wdzięczny za to, że pozwolono mu zrozumieć to, co stało się nieuchronne.

Dziewczyna, za którą szli, skręciła w boczną uliczkę. K. powierzył swój los towarzyszom i przeszli przez most. Panowie zgodzili się, by bankier zatrzymał się przy balustradzie. Oznajmił im, że nie chciał się zatrzymać i ruszyli dalej. Przeszli dalej przez kilka uliczek, zwracając na siebie uwagę jakiegoś policjanta, który chciał się do nich zbliżyć, lecz K. zaczął biec, ciągnąc za sobą swoich towarzyszy. Wydostali się za miasto i ujrzeli pusty kamieniołom.

Tu panowie zatrzymali się i puścili ręce K., który w milczeniu czekał na dalszy rozwój sytuacji. Po pewnym czasie jeden z mężczyzn podszedł do bankiera, ściągnął mu surdut, kamizelkę i koszulę. K. poczuł dziwny dreszcz, lecz mężczyzna uspokoił go lekkim uderzeniem w plecy. Następnie złożył rzeczy starannie, ujął K. za ramię i zaczął z nim chodzić tam i z powrotem, jakby chciał uchronić go przed chłodem. Drugi mężczyzna obszedł kamieniołom, szukając odpowiedniego miejsca. Kiedy je w końcu znalazł, przywołał swojego towarzysza. Posadzili bankiera na ziemi, oparli go o kamień i ułożyli na nim jego głowę. Jeden z panów rozpiął żakiet i wyjął z pochwy długi nóż rzeźnicki. Obaj zaczęli podawać sobie nóż i K. pomyślał, że powinien odebrać im ostrze i przebić się, co zapewne było jego obowiązkiem. Nie zrobił jednak tego. Jego wzrok padł na najniższe piętro stojącego przy kamieniołomie domu. Jakiś człowiek pojawił się w oknie, jakby chciał mu pomóc.

Bankier zaczął zastanawiać się, kim jest nieznajomy, czy pomoc byłaby jeszcze możliwa. Rozmyślał, gdzie był sędzia, którego nigdy nie widział, gdzie był wysoki sąd, do którego nigdy nie doszedł. Podniósł ręce i rozwarł palce. Wtedy na jego gardle spoczęły dłonie jednego z panów, a drugi wepchnął mu nóż w serce i dwa razy nim obrócił. Umierając, K. patrzył na swych oprawców, którzy obserwowali jego śmierć. Powiedział do siebie: „Jak pies” i poczuł się tak, jak gdyby wstyd miał go przeżyć.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dżuma streszczenie szczegółowe
ferdyturke streszczenie szczego Nieznany
DŻUMA streszczenie szczegółowe
Potop streszczenie szczegółowe
Quo vadis streszczenie szczegółowe
Lalka streszczenie szczegolowe
Makbet - streszczenie szczegółowe, streszczenia lektur
Tango streszczenie szczegółowe
Dziady cz.III - streszczenie szczegłowe, KSIĘGA PIERWSZA
DZIADY cz III streszczenie szczegółowe
Pan Wołodyjowski, streszczenie szczegółowe
Waverley albo lat temu sześćdziesiąt streszczenie szczegółowe
Jądro ciemności streszczenie szczegółowe
STRESZCZENIE SZCZEGÓŁOWE ANIA Z ZIELONEGO WZGÓRZA
Lalka - streszczenie szczegółowe, TOM I
LUDZIE BEZDOMNI streszczenie szczegółowe

więcej podobnych podstron