W kierunku dekomunizacji 21 rocznica rozpoczęcia „rozmów” okrąglakowych skłania do refleksji nad tym, jak uporać się z zaniedbaniami takimi jak niezdelegalizowanie partii komunistycznej, niezablokowanie działalności publicznej środowisk komunistycznych i niedokonanie gruntownego rozliczenia złodziejskiej i zbrodniczej polityki czerwonych na ziemiach polskich. Nie chodzi mi o analizowanie intencji i celów środowisk „lewicy laickiej”, która w sowieckim akcie „podzielenia się władzą” widziała szansę na swój długoletni akces do polityki i pieriekowki, bo te kwestie są znane, zresztą przy okazji niedawnej dyskusji wokół świetnego filmu o agencie Moskwy, Jaruzelu, wyszło na jaw po raz kolejny, iż środowiskom „lewicy laickiej” jest bezwzględnie bliżej do środowisk komunistycznych niż do polskiego społeczeństwa. Nawiasem mówiąc, ta akcja czerwonych broniąca komunistycznego zbrodniarza mogłaby być powodem do wznowienia dyskusji o konieczności delegalizacji partii komunistycznej. Chodzi mi o rozważenie swego rodzaju pragmatyki postępowania np. w środowisku naukowym, gdyby doszło - w normalnych parlamentarnych warunkach - do formułowania kompleksowej ustawy dekomunizacyjnej (a ściślej, sanacyjnej), w której m.in. ustalano by procedurę eliminowania środowisk komunistycznych z ośrodków akademickich czy szkolnictwa w ogóle. Sądzę, że należałoby tu powołać – tak jak w przypadku komisji zajmującej się weryfikacją ludzi z WSI – zespół ekspertów, którzy dokonaliby przeglądu dorobku (poprawniej byłoby rzec „dorobku”) ludzi związanych z indoktrynacją komunistyczną w polskiej edukacji po wojnie. Procedurę dekomunizacyjną widziałbym w odniesieniu do następujących dwóch głównych grup „docelowych”: 1) politrucy i funkcjonariusze zajmujący się „inżynierią dusz”, czyli programowaniem procesów edukacyjnych jako dehumanizacyjnych, indoktrynujących, intoksykacyjnych (tworzeniem „człowieka sowieckiego” poprzez marksizację-leninizację szkolnictwa na wszystkich jego szczeblach), 2) „analitycy” i „badacze” marksizmu-leninizmu (funkcjonariusze nie tylko administracyjni, ale i rozwijający destrukcyjną cywilizacyjnie, dehumanizacyjną pseudonaukę marksizmu-leninizmu). Tych pierwszych można by nazwać „funkcyjnymi” (zajmowali się oni sterowaniem procesami edukacyjnymi, np. programową laicyzacją, a zwłaszcza ateizacją szkolnictwa, ale też obciążaniem programów szkolnych pseudowiedzą związaną z marksizmem-leninizmem i komunistyczną indoktrynacją dot. „bratniego obozu socjalistycznego” - tu fałszywe dane dot. gospodarki, kultury krajów sowieckich itd.). Tych drugich „wyrobnikami” - można powiedzieć właściwymi (obok bezpieczniaków i wojskówki) przedstawicielami „klasy robotniczej”, ponieważ stanowiącymi (obok załganych artystów wysługujących się reżimowi) „elitę intelektualną” systemu opresji. Komisja dekomunizacyjna miałaby doprowadzić do wyeliminowania ze środowisk akademickich, naukowych i szkolnych, „funkcyjnych” i „wyrobników” marksizmu-leninizmu poprzez unieważnianie ich stopni naukowych uzyskanych za prace nienaukowe, związane z krzewieniem totalitarnej indoktrynacji (tutaj należałoby ustalić kryteria unieważniania wartości prac uznanych za marksistowsko-leninowskie). Procedurę tę można by przedstawić szerzej jako nie tylko sanację polskiego systemu szkolnictwa i edukacji, ale i tworzenie setek nowych miejsc pracy. FYM
Im zimniej - tym cieplej Okazuje się, że cyniczny koniunkturalista Janusz Wilhelmi miał świętą rację, mówiąc, iż należy wystrzegać się pierwszych reakcji, "bo mogą być uczciwe". Na szczęście nad tym, by nikt nie postępował według pierwszych, spontanicznych reakcji, czuwa kolektyw, który na żadne takie bezeceństwa nie pozwoli. Któż to widział takie rzeczy, jeszcze tego brakowało! Toteż po chwilowej konsternacji spowodowanej falą od dawna niespotykanych mrozów, której efektem było gwałtowne wyciszenie kampanii w sprawie globalnego ocieplenia, kolektyw postępowej nauki wypracował nową teorię, według której im zimniej - tym cieplej. Jak przewidywał poeta - "ci nigdy nie oszaleją" i nikt nie da im rady. Podobnie wielce czcigodni senatorowie szczęśliwie powstrzymali wielce czcigodnego senatora Krzysztofa Piesiewicza przed pochopną rezygnacją z immunitetu. Jak pamiętamy, na skutek publikacji w brukowcu, który zamieścił fotografię pana senatora, jak ubrany w damską, plażową sukienkę, w towarzystwie rozbawionych dam, wciąga nosem biały proszek, pan senator Piesiewicz zadeklarował gotowość zrzeczenia się immunitetu. Okazało się jednak, że całą tę scenę wyreżyserowały owe damy, ani chybi zainspirowane przez jakiegoś zakonspirowanego wroga naszej młodej demokracji, aby senatora Piesiewicza szantażować. Nawet uzyskały pewne powodzenie, bo senator Piesiewicz zapłacił pół miliona złotych, ale z tą rezygnacją z immunitetu, to już miarka się przebrała. Mogłoby to doprowadzić do powstania szkodliwego precedensu, jakiejś nowej, świeckiej tradycji i w tej sytuacji kolektyw musiał wkroczyć, przeciwstawiając spontanicznemu odruchowi rezultaty zbiorowej mądrości. Zrobiła ona wrażenie również na samym senatorze Piesiewiczu, który zrozumiał całą niestosowność kierowania się pierwszymi odruchami i już nie sprzeciwiał się, kiedy prześwietny Senat, po debacie, odmówił uchylenia mu immunitetu. W tej sytuacji prokuratura nie będzie mogła postawić mu zarzutu posiadania narkotyków i nakłaniania do ich zażywania aż do końca obecnej kadencji, więc wygląda na to, że senator Piesiewicz będzie musiał poświęcić się służbie Rzeczypospolitej również na następną i jeszcze jedną kadencję - dopóki nie będzie bezpiecznie, to znaczy - dopóki sprawa się nie przedawni. Przy okazji prześwietny Senat sformułował zbawienną myśl, która niewątpliwie stanie się naszej młodej demokracji myślą przewodnią. Chodzi konkretnie o to, by w sytuacji, gdy prokuratura może sprawę tak dobrze skierować do niezawisłego sądu, jak i umorzyć z braku cech przestępstwa, ważne osobistości nie mogły być stawiane w stan podejrzenia, to znaczy - pozbawiane immunitetu. Osobistości nieważne, czyli - mówiąc inaczej - zwykli obywatele - to co innego. Oni mają święty obowiązek poddania się wszelkim eksperymentom, jakie zamierzają przeprowadzić na nich organy wymiaru sprawiedliwości i nie dyskutować z orzeczeniami niezawisłych sądów. Towarzysz Szmaciak formułował tę myśl nieco inaczej, z oburzeniem komentując zepsucie obyczajów: "do czego doszło - żeby szlachtę przed sądy pozywały chłopy!" - ale to było za komuny, a za demokracji, dzięki zbiorowej mądrości Senatu, ta sama zbawienna prawda została sformułowana w sposób sugerujący pozory legalności. Kiedy zatem nasza młoda demokracja z wolna obrasta również w dorobek teoretyczny, można już z całkowitym spokojem oddawać się kontemplowaniu telewizyjnego serialu pod tytułem: Sejmowa Komisja Śledcza Wyjaśnia Aferę Hazardową, Której Nie Było. Chociaż obsada aktorska nasuwa różne zastrzeżenia i na przykład przewodniczący Mirosław Sekuła robi wrażenie bezbarwnego urzędnika, co to nie tylko nie potrafi docenić, ale nawet nie wyobraża sobie rozmaitych uroków życia, to przecież z drugiej strony nie można mu zarzucić braku rewolucyjnej czujności, dzięki czemu serial przebiega ściśle według wskazań reżysera. Reżysera, czyli razwiedki, która po uzyskaniu od nastraszonego premiera Tuska ustawowo strzeżonego monopolu na eksploatację branży hazardowej, nie życzy już sobie żadnych na ten temat hałasów ani rewelacji. Więc 4 lutego przez cały dzień zeznawał premier Tusk, któremu poseł Franciszek Stefaniuk z koalicyjnego PSL zadawał zaskakujące i mrożące krew w żyłach pytania: "czy to pan jest źródłem przecieku" - na które premier Tusk reagował męskim, stanowczym: "nie". Na tym tle niezwykle wzruszająco zabrzmiały skargi posła Wassermanna z PiS, sformułowane w postaci pytań, czy pan premier wie, że komisja, a nawet prokuratura nadal nie ma dostępu do wielu materiałów w tej sprawie. Podobnie wzruszająco zabrzmiał komentarz premiera Tuska, żeby nie grymasić, bo przecież to dzięki niemu ta cała komisja powstała, chociaż wcale nie musiała, zwłaszcza że afery hazardowej przecież w ogóle NIE BYŁO! I pomyśleć, że jeszcze nie ochłoniemy z tych wzruszeń, a już w następnym odcinku serialu wystąpi prezes PiS Jarosław Kaczyński - i tak dalej przez następne trzy tygodnie, kiedy to przewidziano zakończenie emisji wesołym oberkiem, czy raportem, który najpierw komisja (cztery głosy przeciwko trzem), a następnie Sejm będą przyjmować przez głosowanie. Ale to jeszcze nic, w porównaniu z rewelacją, ujawnioną przez "Gazetę Wyborczą", że za kulisami decyzji o rezygnacji premiera Tuska z kandydowania w tubylczych wyborach prezydenckich, stoi Nasza Złota Pani Aniela, która go do tego "namówiła", argumentując ponoć obietnicami, że w nagrodę zrobi z niego człowieka na poziomie europejskim. I rzeczywiście - ledwo tylko premier Tusk, tuż po rezygnacji z prezydentowania, ogłosił zbawienny program sanacji państwa, zaś finansów publicznych w szczególności, a konkretnie - pozbawienia przywilejów emerytów "mundurowych" - zaraz okazało się, że zimny rosyjski czekista Putin porzucił sprośne błędy Niebu obrzydłe, odszedł od swojej zatwardziałości i nie tylko sam weźmie udział w uroczystościach upamiętniających rocznicę zbrodni katyńskiej, ale nawet zaprosił na nie premiera Tuska, i to w przeddzień jego występu w telewizyjnym serialu o sejmowej komisji śledczej. Od razu podniosły się głosy, że to zaproszenie to kolejny objaw perfidii zimnego rosyjskiego czekisty Putina, który w ten sposób nie tylko pomniejsza rangę samej uroczystości, ale w dodatku odprasza prezydenta Kaczyńskiego - bo prezydenta Miedwiediewa w Katyniu nie będzie. Na to prezydent Kaczyński pozwolić nie może, zwłaszcza po podwójnym afroncie ze strony swego umiłowanego druha Wiktora Juszczenki, który na odchodne nie tylko uhonorował Stefana Banderę tytułem Narodowego Bohatera Ukrainy, ale i uznał UPA za kombatanta II wojny światowej. Prezydent Kaczyński ten afront przełknął w milczeniu, więc tym bardziej postanowił przybyć na uroczystości katyńskie, chociaż oczywiście "cieszy się" z udziału w nich również premiera Tuska. Ale to są już tubylcze, wewnętrzne przepychanki - dalszy ciąg serialu pod tytułem: kto ważniejszy, natomiast zachowanie zimnego rosyjskiego czekisty Putina pokazuje po raz kolejny, że strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie funkcjonuje jak w zegarku. Premier Tusk uległ namowom Naszej Złotej Pani Anieli, ona z kolei stworzyła mu szansę zademonstrowania przełomu w stosunkach z Rosją, który jednak dla nikogo nie rodzi żadnych zobowiązań. Co w zamian obiecał Naszej Złotej Pani Anieli premier Tusk - tego dowiemy się w stosownym czasie. Na razie minister Sikorski do spółki ze szwedzkim kolegą Carlem Bildtem wystąpił z inicjatywą przypominającą zapomniany już dzisiaj, a sławny w swoim czasie "plan Rapackiego". Wtedy chodziło o utworzenie w Europie Środkowej tak zwanej "strefy bezatomowej". Ruscy szachiści kazali ministrowi Rapackiemu wystąpić z taką samodzielną inicjatywą, żeby Europę Środkową, do której zaliczony został również obszar obydwu państw niemieckich, oczyścić z broni nuklearnej. Krótko mówiąc - żeby Amerykanie wycofali swoją broń jądrową z Niemiec za ocean. Wtedy, ma się rozumieć, RFN była zdecydowanie temu przeciwna, ale dzisiaj, w warunkach strategicznego partnerstwa, sprawa wygląda zupełnie inaczej. Inicjatywa ministra Sikorskiego i ministra Bildta zmierza do usunięcia broni nuklearnej z obszaru UE i z pobliża jej granic. Jeśli chodzi o "obszar UE", to w grę może wchodzić wyłącznie amerykańska broń jądrowa, bo przecież nie francuskie forces de frappe, czy rakiety i bomby brytyjskie, natomiast "pobliże granic UE" oznacza prawdopodobnie okręg królewiecki. Wygląda na to, że inicjatywa ta wychodzi naprzeciw niemieckim i francuskim planom "europeizacji Europy", to znaczy - stopniowego wypychania Amerykanów ze Starego Kontynentu. Rosjanie swoim zwyczajem zareagowali "zdziwieniem", ale dla nich przyjęcie tej propozycji oznaczałoby tylko konieczność powstrzymania się od pogróżek, że zainstalują w okręgu królewieckim jakieś rakiety. Taka to ci symetria. Czy więc propozycja ministrów Sikorskiego i Bildta oznacza podgotowkę do budowania "strefy buforowej" między "zjednoczonymi Niemcami" a "Związkiem Radzieckim", o której jeszcze w 1987 roku wspominał minister spraw zagranicznych ZSRS, Edward Szewardnadze - tego wykluczyć nie można, zwłaszcza w sytuacji, gdy niedzielne wybory prezydenckie na Ukrainie wygra Wiktor Janukowycz. Wtedy ambicje mocarstwowe Polska będzie mogła realizować jedynie poprzez ekscytowanie pani Andżeliki Borys przeciwko okropnemu Aleksandrowi Łukaszence, zgodnie z zasadą, że "każdy ma swoja żabę, co przed nim ucieka i swojego zająca, którego się boi". Co ciekawsze, wydaje się, że Aleksander Łukaszenka rozumie tę polską potrzebę mocarstwowości i udaje, że bardzo boi się pani Andżeliki Borys, która dostarcza mu znakomitego alibi. SM
Rzepa: Sobiesiak wskazał Rosoła Rzeczpospolita: Sobiesiak zeznał: „W czasie spotkania w sierpniu 2009 Marcin Rosół, z tego, co mówiła córka, zasugerował jej, że ponieważ są donosy na »twojego tatusia«, to lepiej, żeby nie startowała. (...) Córka powiedziała, że poinformował ją, że są donosy na mnie”. Rosół ma jeszcze tydzień na opracowanie swojej narracji, jestem pewna, że znajdzie jakieś przekonujące wytłumaczenie. Może okaże się, że po prostu debrał kilka anonimowych telefonów z donosami na Ryszarda Sobiesiaka, i to właśnie miał na myśli. Korzystając z okazji, że nareszcie, po kilku miesiącach od wybuchu afery, wątek Sobiesiakówny zyskuje należne mu miejsce w aferze, chciałabym zwrócić uwagę na jego szerszy kontekst. Trzeba bowiem pamiętać, że posada, o którą ubiegała się córka Sobiesiaka, nie była w gestii Drzewieckiego, ani nikogo innego, teoretycznie przeprowadzono przecież otwarty i jawny konkurs, a ostateczną decyzję podejmowała Rada Nadzorcza Totalizatora. Drzewiecki i Rosół nie byli w stanie przepchnąć Sobiesiakówny, dysponując tylko głosem Moniki Rolnik. Jeśli akcja miała się udać, musieli mieć innych "wspólników" (świadomych lub nie), i dobrze byłoby ich ustalić.
Dziennik: 14 - 16 sierpnia - w tych dniach jak powiedział nam Rosół dzwoni do niego Ryszard Sobiesiak. Dopytuje czy jego córka ma składać papiery w konkursie. (...) 20 - 24 sierpnia - jak ustaliśmy Marcin Rosół wielokrotnie dzwoni do wiceministra Leszkiewicza. Po co? "Chciałem wycofać Magdalenę Sobiesiak" - przyznaje były szef gabinetu ministra. Leszkiewicz: "Byłem za granicą, nie odbierałem. Rosół dzwonił wiele razy, a ja zapamiętuję tych, którzy przeszkadzają mi w wakacjach". 24 sierpnia - w sekretariacie Leszkiewicza potwierdziliśmy, że tego dnia telefonuje Rosół. Współpracownik Drzewieckiego, chce umówić się z wiceministrem na pierwszy termin po jego powrocie z wakacji. (...) 25 sierpnia - Rosół idzie do Leszkiewicza. Rozmowa trwa siedem minut: "Magdalena Sobiesiak wycofuje się z konkursu”, mówi. "Nie podał żadnych powodów" - mówi Leszkiewicz. Dlaczego Sobiesiak dzień przed terminem składania papierów pyta Rosoła czy córka ma startować? Konkurs jest otwarty, Sobiesiak nie potrzebuje zgody Rosoła, rozumiem zatem, że pytał o realne szanse córki. Których teoretycznie nikt nie miał prawa znać bo konkurs jest otwarty, a o wszystkim decyduje pięcioosobowa Rada Nadzorcza. Jeszcze dziwniejsze jest to, że po tym jak zapadła decyzja o wycofaniu Sobiesiakówny z konkursu, Rosół uznał, że musi się w tej sprawie pofatygować do Ministerstwa Skarbu i osobiście poinformować o tym Leszkiewicza. Przypominam, konkurs jest otwarty, organizuje go Rada Nadzorcza Totalizatora, a Ministerstwo Skarbu Państwa nie ma z tym nic wspólnego. W normalnej sytuacji wizyta Rosoła osobiście informującego wiceministra, że w jakimś niezależnym od niego konkursie wycofała się jakaś kandydatka musiałaby budzić ogromne zdziwienie Leszkiewicza. Wycofała się, i co z tego? Po co Rosół przyszedł o tym powiedzieć, skoro wystarczyło aby Sobiesiakówna po prostu nie przyszła na rozmowę kwalifikacyjną, lub przysłała pisemną rezygnację, co to obchodzi Leszkiewicza? Mogę sobie wyobrazić dwa powody dla których osobista wizyta Rosoła u Leszkiewicza mogłaby być uzasadniona, w sytuacji - pamiętajmy - wzmożonej czujności i przeświadczenia, że CBA węszy wokół konkursu, w którym miała wygrać Sobiesiakówna. Pierwszy to taki, że Leszkiewicz miał do odegrania jakąś rolę w przepychaniu Sobiesiakówny i trzeba go było poinformować, że to nieaktualne a sprawa się rypła. Drugi zaś to taki, że Rosół przyszedł do Leszkiewicza bo chciał wycofać Sobiesiakównę tak, żeby po jej udziale w konkursie nie został ślad. Fakt, że Przewodniczącą Rady Nadzorczej Totalizatora została dopiero co Barbara Kołtun, wieloletnia pracownica Ministerstwa Skarbu Państwa, wyznaczona do Rady właśnie przez Leszkiewicza, który wykonywał obowiązki właściciela, sprzyja każdej z tych wersji. Nie wiem jak było, pewnie całkiem inaczej, ale chcę podkreślić - wizyta Rosoła u Leszkiewicza mogła tylko wzbudzić podejrzenia, wycofanie Sobiesiakówny powinno się odbyć dyskretnie, wystarczyło "spóźnić się na pociąg" na rozmowę kwalifikacyjną. Byłoby to dużo bardziej naturalne niż osobiste wycofywanie jej przez Rosoła u Leszkiewicza. Ta sprawa jest dla mnie dość tajemnicza, zwłaszcza w kontekście innych działań jakie trzeba było podjąć aby 26 sierpnia Magdalena Sobiesiak mogła wygrać konkurs. Oto krótkie kalendarium tego co się działo, wskazuje wątki jakie warto zweryfikować, żeby ocenić udział lub jego brak Ministerstwa Skarbu Państwa w całym przedsięwzięciu. Połowa czerwca 2009 Mariusz Kamiński: W połowie czerwca jest propozycja, która w pełni satysfakcjonuje Ryszarda Sobiesiaka. Pojawia się propozycja, aby jego córka została członkiem Zarządu Totalizatora Sportowego. Kiedy ta propozycja się pojawia, Ryszard Sobiesiak dzieli się tą informacją ze swoimi najbliższymi przyjaciółmi z branży hazardowej. Jego przyjaciele są zachwyceni tą propozycją. Jan Kosek, dowiedziawszy się o tym, entuzjastycznie mówi: Pchaj to i to tak mocno, jak się tylko da. Inny kolega z branży hazardowej, Sławomir Sykucki, były prezes totalizatora, ma już pewną wizję, jak to dalej będzie wyglądało, w rozmowie z Ryszardem Sobiesiakiem mówi: Można tak podzielić rynek, że Totalizator będzie miał pieniądze i wszyscy prywatni będą mieli, Magda tylko się musi trochę słuchać. Według Kamińskiego, to wtedy pojawia się propozycja zrobienia Sobiesiakówny członkiem zarządu Totalizatora odpowiedzialnym za sprzedaż i marketing. Po czterech miesiącach od wybuchu afery żaden dziennikarz nie zainteresował się, skąd w ogóle wziął się ten stołek dla Sobiesiakówny, a to jest w tej sprawie kluczowe. Bo wtedy kiedy Rosół wysyłał Leszkiewiczowi CV Sobiesiakwny, stanowisko, które miała objąć było jeszcze zajęte, przez Piotra Goska, zresztą jednego z współautorów listu do Ministerstwa Skarbu Państwa postulującego - w imieniu Totalizatora - wprowadzenie w ustawie udogodnień umożliwiających uruchomienie wideoloterii. Kto i kiedy zdecydował o zwolnieniu Piotra Goska? Kto wiedział o tych planach? Dlaczego Gosek został zwolniony? Czy dymisja Goska miała związek z jego pismem ws. wideoloterii?
15 czerwca 2009 Ministerstwo Skarbu Państwa ogłasza nabór na członka Rady Nadzorczej Totalizatora. W komunikacie o wszczęciu otwartego postępowania kwalifikacyjnego podaje informację, że przewiduje powołanie jednej osoby. Rusza konkurs. Kto i kiedy zdecydował o zmianach z składzie Rady Nadzorczej? Czy od początku planowano wymianę dwóch osób, czy druga została "dobrana" później? Jeśli od początku planowano wymianę dwóch członków Rady Nadzorczej, dlaczego konkurs ogłoszono tylko na jedno miejsce?
26 czerwca Marcin Rosół wysyła maila do nadzorującego Totalizator Wiceministra Skarbu Państwa Adama Leszkiewicza w sprawie konkursu, który zostanie ogłoszony za miesiąc, na stanowisko, które się zwolni za kilka dni. "W załączeniu przesyłam CV osoby rekomendowanej przez MSiT do zarządu Totalizatora, napisz mi proszę, w jakim terminie może nastąpić wybór?". Ministerstwo Sportu zapytane o tę korespondencję twierdzi, że jej nie ma, a minister Drzewiecki wypiera się udzielenia rekomendacji Sobiesiakównie, wskazując, że była to samowolka Marcina Rosoła. Skąd Marcin Rosół wiedział, że za kilka dni Adam Leszkiewicz zwolni członka zarządu Totalizatora i zrobi się miejsce dla Sobiesiakówny? Czy Adam Leszkiewicz zgłosił przełożonemu, że Minister Sportu wysyła maile z rekomendacjami na stanowisko, na które nabór nie został nawet ogłoszony, a jeśli zostanie ogłoszony, będzie miał charakter otwartego konkursu? Jakie konsekwencje wyciągnął Mirosław Drzewiecki wobec podwładnego w tak oczywisty sposób przekraczającego uprawnienia i wypowiadającego się w imieniu ministerstwa, choć ono podobno żadnego stanowiska w tej sprawie nie zajęło, a gdyby zajęło byłoby to niezgodne z prawem?
29 czerwca Ministerstwo Skarbu Państwa ogłasza wyniki pierwszego etapu naboru do Rady Nadzorczej Totalizatora Sportowego. O jedno miejsce rywalizuje 7 osób.
30 czerwca Wiceminister Skarbu Państwa Adam Leszkiewicz odbywa Zwyczajne Zgromadzenie Wspólników Totalizatora Sportowego. Odwołuje dwóch członków Rady Nadzorczej i powołuje na ich miejsce Pawła Łatacza (wziął udział w postępowaniu kwalifikacyjnym i był na krótkiej liście) oraz Monikę Rolnik (nie brała udziału w żadnym postępowaniu kwalifikacyjnym). Na tym samym posiedzeniu zwolniony zostaje także członek zarządu Piotr Gosek. Wszystkie zmiany personalne mają wspólny cel "usprawnienie działania tych organów oraz polepszenie współpracy pomiędzy nimi. Za tą decyzją stała potrzeba faktycznej poprawy efektywności działania nie tylko od strony prawnej ale i relacji pomiędzy członkami organów". Co było impulsem do takiego usprawniania? Dlaczego padło na te właśnie osoby? Kiedy zdecydowano, że oprócz powołania jednej osoby wyłonionej w konkursie, powołana zostanie także Monika Rolnik? Czy Minister Skarbu Państwa mógł odwołać Członka Zarządu, gdy umowa spółki Totalizator Sportowy mówi, że jest to kompetencja Rady Nadzorczej, a właściciel może Członka Zarządu najwyżej zawiesić?
1 lipca Tego dnia został odczytany i podpisany akt notarialny zawierający protokół Zwyczajnego Zgromadzenia Wspólników. Ryszard Sobiesiak jest ze wszystkim na bieżąco, bo jeśli wierzyć notatce Mariusza Kamińskiego tego samego dnia w rozmowie ze Sławomirem Sykuckim dowiaduje się, że "...wybrali nową Radę Nadzorczą. Wybrali jedną dziewczynę od "Drzewka", tak nie do końca zgodnie z prawem ale wybrali". Do dymisji podaje się dotychczasowy Przewodniczący Rady Nadzorczej Totalizatora Andrzej Rzońca, na jego miejsce Adam Leszkiewicz powoła Barbarę Kołtun, wieloletnią pracownicę Ministerstwa Skarbu Państwa. Skąd Sobiesiak wiedział tego samego dnia kiedy notariusz odczytywał protokół jakie są decyzje ministra Leszkiewicza? Dlaczego mówił, że Rolnik została wybrana "tak nie do końca zgodnie z prawem"? Dlaczego Rzońca podał się do dymisji?
21 lipca Rada Nadzorcza wszczyna postępowanie kwalifikacyjne na stanowisko Członka Zarządu odpowiedzialnego za sprzedaż i marketing. Prawie miesiąc po tym jak CV kandydatki jest już u odpowiedzialnego za Totalizator wiceministra Leszkiewicza.
14 - 16 sierpnia Sobiesiak dopytuje czy jego córka ma składać papiery, termin mija 17 sierpnia. Sobiesiak nie potrzebuje zgody Rosoła, pytania muszą więc dotyczyć szans córki. A szanse nie zależą od Rosoła tylko od 5 osób, z których bezpośredni wpływ może mieć na jedną (Monikę Rolnik), dwie to przedstawiciele Leszkiewicza (Kołtun i Łatacz),
17 sierpnia Sobiesiakówna (i 10 innych osób) składa papiery w otwartym konkursie.
18 sierpnia Rada Nadzorcza ustala zasady przeprowadzenia rozmowy kwalifikacyjnej.
19 sierpnia Magdalena Sobiesiak zostaje zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną na 26 sierpnia.
20 - 24 sierpnia Rosół bezskutecznie próbuje łapać Leszkiewicza na urlopie.
24 sierpnia Rosół umawia się w sekretariacie Leszkiewicza na pierwszy wolny termin po powrocie wiceministra z urlopu. Tego samego dnia wieczorem spotyka się z "Pędzącym Króliku" z Sobiesiakówną i prosi ją, żeby się wycofała z konkursu.
25 sierpnia Rosół odwiedza Leszkiewicza aby mu powiedzieć, że Sobiesiakówna wycofuje się z konkursu. Według "Dziennika" rozmowa trwa siedem minut.
26 sierpnia Magdalena Sobiesiak składa pisemną rezygnację na ręce Barbary Kołtun, Przewodniczącej Rady Nadzorczej. I tu mała uwaga. Wiemy, co Rosół powiedział Leszkiewiczowi 25 sierpnia, ale przestrzegałabym przed przyjmowaniem, że dokładnie tego samego chciał od niego gdy wydzwaniał go na urlopie. Ponieważ się nie dodzwonił, nie wiemy o czym chciał z nim rozmawiać. Niewykluczone, że wcale nie o wycofaniu się Magdaleny Sobiesiak, ale przeciwnie, o tym jak można jej pomóc wygrać. Rada Nadzorcza Totalizatora, w której Leszkiewicz ma swoich przedstawicieli, w tym Przewodniczącą, ustala nie tylko zasady przeprowadzenia rozmów kwalifikacyjnych (co zrobiła 18 sierpnia), ale także listę takich samych siedmiu pytań jakie dostają na piśmie wszyscy kandydaci 26 sierpnia. Kandydat, który znałby pytania wcześniej, albo pod którego niektóre z nich byłyby ułożone, miałby ogromną przewagę nad pozostałymi. Jeśli przedsięwzięcie miało się udać, trzeba było dla Sobiesiakówny pozyskiwać głosy członków Rady Nadzorczej, i informacje pozwalające jej łatwiej przejść przez rozmowę kwalifikacyjną, na przykład to jakie będą pytania, jacy są kontrkandydaci, itp. Nie wykluczałabym więc, że w dniach 20-24 sierpnia Rosół chciał od Leszkiewicza czegoś zupełnie innego niż to, z czym ostatecznie do niego przyszedł 25 sierpnia. Sytuacja była dynamiczna i przez te kilka dni mogła się zmienić o 180 stopni. Zwracam na to uwagę, żebyśmy się nie zafiksowali na 20 sierpnia jako dacie przecieku do Rosoła, bo wcale nie musiało tak być. Na czuja, data ta musi być dużo bliższa wycofania się Sobiesiakówny, które było tego bezpośrednią konsekwencją. Być może Drzewiecki zorientował się, że coś jest nie tak już 19 sierpnia, może nawet wtedy powiedział o tym Rosołowi, ale nie oznacza to, że od razu zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji, i podjęli radykalne decyzje. Sobiesiakówna w Totalizatorze to była wielka szansa hazardziarzy, którzy mieli na usługach Drzewieckiego i Rosoła, nie zrezygnowaliby tak łatwo. Może więc przeciek miał dwa etapy. Pierwszy, ten "aksamitny" od Tuska, kiedy się zorientowali, że coś śmierdzi, ale nie wiedzieli wszystkiego, i drugi, kiedy po sprawdzaniu źródeł smrodu dotarło do wszystkich, że sprawa jest poważna i trzeba się zwijać ze wszystkim. Tusk mógł dać tylko delikatny sygnał, Sobiesiak miał mnóstwo innych możliwości sprawdzania jak się sprawy mają. Choćby przez zaprzyjaźnionych prokuratorów, w końcu o wszystkim co robiło CBA najlepiej - oprócz samego CBA - wiedziała Prokuratura Krajowa. Jeśli się zgadzamy, że forsowanie Sobiesiakówny to coś więcej niż kumoterstwo i szukanie ciepłej posadki dla córki kumpla, to trzeba się temu przyjrzeć całościowo bo jest oczywiste, że wysiłkiem samego Rosoła i "Drzewka" nie mogło się to udać. Potrzebne były liczne decyzje Ministerstwa Skarbu, i głosy jego przedstawicieli. Przed przesłuchaniem Rosoła i Leszkiewicza komisja śledcza powinna odrobić zadanie domowe i przyjrzeć się pozostałym dokumentom konkursowym, do których ja już nie miałam dostępu, ale może je bez problemu dostać każdy poseł wchodząc na legitymację poselską do Totalizatora Sportowego. Warto też prześledzić powody zmian personalnych w Totalizatorze, dokonanych w tym gorącym okresie przez wiceministra Leszkiewicza, bo to za jego sprawą zwolnił się stołek dla Sobiesiakówny, a do Rady Nadzorczej mającej podejmować decyzje w sprawie jego obsadzenia weszła "dziewczyna od Drzewka" i podwładna Leszkiewicza z Ministerstwa Skarbu Państwa. Daleka jestem od posądzania o cokolwiek Leszkiewicza, bo nie mam ku temu podstaw, a wszystko może być zbiegiem okoliczności. Jeśli jednak ministerstwo podejmuje decyzje umożliwiające Rosołowi przeprowadzenie całej akcji, to trzeba się dokładnie przyjrzeć czy ktoś nie miał ponadstandardowego wpływu na te decyzje. Jeśli mogę coś podpowiedzieć, komisja śledcza powinna poprosić o komplet wewnętrznych dokumentów Ministerstwa Skarbu Państwa dotyczących Totalizatora z okresu maj - sierpień 2009, żeby można było prześledzić jak zapadały decyzje udokumentowane potem w akcie notarialnym z 1 lipca. Jakieś powody musiały być, powinny zatem istnieć notatki służbowe dokumentujące proces podejmowania kluczowych decyzji w sprawie zmian personalnych na najważniejszych stanowiskach w ważnej spółce Skarbu Państwa. Mam wrażenie, że kluczowym momentem dla losów ustawy hazardowej nie był wcale 14 sierpnia, ani 30 lipca, tylko 13 maja. To data, która zdaje się spinać kilka wątków. KATARYNA
Co nieco o dziennikarskich hienach Redaktorzy "Super Expressu" opublikowali na pierwszej stronie wstrząsające zdjęcie zwłok Krzysztofa Olewnika. Gdyby ktoś słabo widział, bardzo szczegółowo je opisano. Pretekstem do publikacji była krytyka policyjnego miesięcznika "997", który owe zdjęcie zamieścił. Redaktorzy "SE" nie omieszkali powiadomić o tej karygodnej publikacji ojca Krzysztofa Olewnika, który wyraził swoje oburzenie zamieszczone pod tymże zdjęciem. Zdjęcie Krzysztofa Olewnika jest szokujące, a zamieszczenie w miesięczniku "997" świadczy o głupocie redakcyjnych policjantów. Święte "oburzenie" redaktorów "Super Expressu" jest pełne hipokryzji, godne miana "hieny roku". Ale opiniotwórczy "Super Express" uznał, że ta nagroda powinna trafić w ręce Tomasza Lisa, przeczytaliśmy wstrząsający tytuł "Tomasz Lis oszukał widzów", zapraszając do programu własnego adwokata. Jurorzy "SE" swój werdykt wydali na podstawie krytyki Lisa przez Radę Etyki Mediów. A przecież to ta sama Rada Etyki Mediów, którą podpiera się "Super Express", orzekła, że publikacja zdjęć Piesiewicza przez tę redakcję jest karygodna. Redaktor naczelny tak się obruszył, że postanowił podać REM do sądu. Panie redaktorze, skoro się jest takim opiniotwórczym dziennikiem, wystarczy skrytykować, nie trzeba sięgać do tego typu środków. "Gazeta.pl" też pana krytykowała, ale popełniła ten sam błąd, pokazując Krzysztofa Piesiewicza w kompromitującej sytuacji. Niektórzy mówią, choć rok dopiero się zaczyna, że tytuł "hieny roku" należy się Ziemkiewiczowi za jego felieton "Homo-kariera" o Marku Hłasce. Jest to niesprawiedliwe, ponieważ jest to niezwykle rzetelny dziennikarz, którego ostatnio widzieliśmy w burzliwej dyskusji po emisji filmu "Towarzysz generał". Siły były wyrównane. Po jednej stronie Piotr Zaremba i Łukasz Warzecha, po drugiej Jacek Żakowski i Wojciech Mazowiecki. Redaktor tak doskonale prowadził dyskusję, że mało mówił, a jak coś powiedział, to falsetem i uszy mu czerwieniały. Nie zabierał czasu swoim rozmówcom, dlatego następnego dnia w "Rzeczpospolitej" mogliśmy przeczytać recenzje filmu i utyskiwanie redaktora na zdradę elit przy Okrągłym Stole, co zresztą było mocno zaznaczone w filmie "Towarzysz generał". Rafał Ziemkiewicz będzie miał teraz problem, jeżeli wystartują Bronisław Komorowski i Lech Kaczyński, bo przecież Bronisław Komorowski był przeciwko Okrągłemu Stołowi, a Lech Kaczyński uważa, że nigdy nie było zdrady - ani w Magdalence, ani przy Okrągłym Stole. Trudny wybór redaktora. A konkurs na "hienę roku" nadal jest otwarty. Monika Olejnik
W SŁUŻBIE GENERAŁOM Kolejny komentarz Moniki Olejnik w „Gazecie Wyborczej” jest jak zwykle przewidywalny i nudny: broni gen. Wojciecha Jaruzelskiego i Tomasza Lisa, a atakuje Rafała Ziemkiewicza. Nie ma w tym nic dziwnego: wszak Olejnik jest nieodłącznym elementem michnikowszczyzny, a Ziemkiewicz znienawidzonym przez „salon” publicystą. Trudno się dziwić uwielbieniu Olejnik dla ikon PRL-u, biorąc pod uwagę fakt, że została wychowana w kulcie wojska i służb specjalnych PRL. Szczyt kariery jej ojca Tadeusza Olejnika, wysokiego funkcjonariusza MSW Biura B (obserwacja), nastąpił w latach 80-tych, w okresie rządów generałów Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka. Fascynacja mundurem Monika Olejnik przeniosła na czasy współczesne, o czym świadczą jej kontakty z ludźmi służb specjalnych. - Gromosław Czempiński przybył na urodziny w towarzystwie dziennikarki Moniki Olejnik – pisała w październiku 2003 roku „Gazeta Wyborcza” w Trójmieście w relacji z urodzin Lecha Wałęsy. Czempiński to były funkcjonariusz SB wywiadu PRL, a później szef Urzędu Ochrony Państwa, zapraszany przez Olejnik do jej programów, w których mówił m.in. że SB fałszowała teczki (Olejnik jest w czołówce antylustracyjnego frontu) i zżymał się na odebranie emerytur funkcjonariuszom służb specjalnych PRL. W ostatnim tygodniu Monika Olejnik, laureatka licznych nagród, w tym dziennikarza roku miesięcznika „Press”, skupiła się na obronie Wojciecha Jaruzelskiego „skrzywdzonego” filmem Grzegorza Brauna i Roberta Kaczmarka „Towarzysz generał”. Dziennikarka, która do perfekcji opanowała umiejętność formułowania opinii w zadawanych pytaniach, tuż po emisji filmu pytała Włodzimierza Cimoszewicza w „Kropce nad i” w TVN24, czy widział „Towarzysza generała” - film z tezą, jednostronny. „Podczas krótkiego wywiadu Monika Olejnik zadaje trudne i niewygodne pytania dotyczące bieżących wydarzeń na scenie politycznej” - tak reklamowany jest „Gość Radia Zet” na stronie internetowej radia. Poniżej przytaczamy kilka tych „trudnych i niewygodnych” pytań, jakie Monika Olejnik zadała Wojciechowi Jaruzelskiemu w piątek, 5 lutego 2010 roku. (…) MO: No tak, a z kolei pan nie zgodził się na kolejny właściwie rozkaz, rozkaz od Kliszki do Spychalskiego, a potem do pana, żeby wywieźć studentów z Politechniki Warszawskiej, którzy później zrobili bunt na uczelni. Odmówił pan wykonania tego rozkazu MO: Myśli pan, że należy zapominać o swojej historii, panie generale, ale nie odpowiedział mi pan na pytanie w sprawie Adama Michnika, czy on panu pomógł przez swoją przyjaźń z panem, osoba, która była po drugiej stronie, która przesiedziała wiele lat w więzieniu.MO:Panie generale, na koniec, generał Jaruzelski dzieli koalicję, czytamy dzisiaj w „Gazecie Wyborczej”, lewica chce zawiesić pisowskiego członka zarządu TVP, Przemysława Tejkowskiego, powód pokazanie filmu „Towarzysz generał” o Wojciechu Jaruzelskim, powinno go zawiesić? Wcześniej tego typu „niewygodne” pytania Monika Olejnik zadawała gen. Czesławowi Kiszczakowi. Dobitnym przykładem tego typu praktyk jest słynny wywiad „Pożegnanie z bronią”, w którym odpytywani są Czesław Kiszczak i Adam Michnik Pytanie do Kiszczaka o Michnika: - I dlatego wydał Pan rozkaz, że nie może mu spaść włos z głowy? Kiszczak: Tak. - I kazał mu Pan dać kolorowy telewizor do celi, dodatkowe spacery, widzenia? Kiszczak: Tak. - Dostał Pan kolorowy telewizor? Michnik: Nie dostałem. Kiszczak: Miał pan dostać na moje polecenie. Michnik: Nie wątpię, że pan generał mówi prawdę, ale ja kolorowego telewizora nie dostałem (…) Podwładni Pana oszukali. Kiszczak: Tak z tego wynika. (…) Monika Olejnik nie mogła też przejść obojętnie wobec krzywdy wyrządzonej Tomaszowi Lisowi przez „Super Express”: dziennik napisał , że Lis oszukał telewidzów. Według "SE", Tomasz Lis na koszt TVP prowadził prywatną walkę z mediami, a do studia zaprosił swojego adwokata, który pomaga mu wygrać proces o kilkaset tysięcy złotych. Dziennikarz zaprosił do studia TVP2 mecenasa Macieja Ślusarka i dwoje celebrytów. Temat rozmowy - media naruszające prywatność gwiazd. Uczestnicy programu szybko doszli do wniosku, że sądy są zbyt łagodne dla wydawców gazet. Problem w tym - jak zauważa tabloid - że Tomasz Lis procesuje się właśnie z "Super Expressem" o kilkusettysięczne odszkodowanie, a w programie zabrakło przedstawiciela prasy kolorowej, który mógłby bronić się przed padającymi zarzutami. Redakcja "SE" przytoczyła stanowisko rady Etyki Mediów, która uznała, że w programie Lista doszło do niedopuszczalnej manipulacji, nieobiektywnego przekazu, zatajenia ważnych informacji, złamania zasady bezstronności i standardów dziennikarskich. Monika Olejnik w ostatnim swoim komentarzu w „GW” zaatakowała "SE" za przedruk zdjęć zwłok z magazynu „Policja 997”, wyrokując, że to tabloid, a nie wydawany za budżetowe pieniądze policyjny magazyn, powinien dostać tytuł „hieny roku”. Wspomniała o krzywdzie Tomasza Lisa wyrządzonej mu przez REM i „przejechała” się po Rafale Ziemkiewiczu, wypominając niedoskonałości telewizyjnego makijażu. Atak na Ziemkiewicza nie dziwi – wszak odważył się (i nadal to robi) pisać prawdę o salonowym guru, czyli Adamie Michniku. A na koniec, mając na uwadze czas spędzony przez Monikę Olejnik przy malowaniu przed wyjściem do studia, pozostaje polecić zażywanie buerlecytyny, która, jak wiadomo, usprawnia funkcje intelektualne nawet w poważnych przypadkach. Magdalena Nowak
07 lutego 2010 Demokracja opiekuńcza... którą kolejne socjalistyczne ekipy rozwijają w najlepsze, między innymi- dzięki czemu rośnie zadłużenie państwa, czyli nas, budzi w najwyższym stopniu niepokój głowy państwa, czyli pana profesora Lecha Kaczyńskiego, który ustami szefa swojej Kancelarii, pana Władysława Stasiaka ten niepokój wyraził. Chodzi o to, że pan prezydent niepokoi się bardzo wysokością deficytu budżetowego, nie mylić z długiem publicznym, a tak naprawdę biurokratycznym, bo biurokracja zgotowała nam ten zadłużeniowy los na poziomie 800 mld złotych- bo jest on dwukrotnie większy niż w 2009 roku(???) A gdyby był większy trzy krotnie, albo półtorakrotnie- to też pan prezydent by to deficytowe bagno podpisał, tak jak podpisał obecny deficyt budżetowy na poziomie 52 mld złotych? Życie na kredyt jest złem, a tworzenie zadłużeniowego zła na poziomie państwowym bez zgody zadłużanych- jest złem podwójnym Bezceremonialnie kolejne socjalistyczne ekipy, na czele z panem prezydentem Kaczyńskim, zadłużają biedne polskie rodziny, które nawet nie wiedzą, że są poważnie zadłużone. I że jest bezpiecznie. I że to nic takiego, jak państwo ma takie długi, z tendencją wzrostową.. Jest niebezpiecznie! Ale” niepokój” zawsze można wyrazić. Nic to nie kosztuje. Elektorat jedynie pokiwa głową, że pan prezydent z „ troską” i tak dalej.. Jest bezpiecznie, tak jak w płockim więzieniu, gdzie popełnia się samobójstwa bez żadnego problemu.. A policja płocka niedawno ogłosiła, że „Płock jest najbezpieczniejszym miejscem na Mazowszu”. Może i jest, ale dlaczego nie uwzględniają więzienia.. Do stu tysięcy bezpiecznych miejsc! A poza tym, poczekajmy jak policja z innych miast na Mazowszu ogłosi stan swojego bezpieczeństwa na swoim terenie.. Pan prezydent podpisał deficyt budżetowy zawarty w ustawie budżetowej na rok 2010, bo gdyby nie podpisał, byłyby wczesnoporonne wybory demokratyczne. Bo ustawa budżetowa w demokracji parlamentarnej, może być taką pigułką gwałtu na demokracji parlamentarnej. Mówmy sobie szczerze.. Bez deficytu, pardon- ustawy budżetowej z deficytem- nie byłoby kontynuacji demokracji parlamentarnej, a ta- jak wiadomo w demokracji parlamentarnej- jest najważniejsza. Bo demokracja musi być uratowana za wszelką cenę, nawet za cenę totalnego zadłużenia” obywateli” państwa demokratycznego i parlamentarnego z długiem i deficytem tzw, publicznym, zrobionym jak najbardziej przez ludzi z kręgów władzy demokratycznej i parlamentarnej. Zaraz po tym jak pan prezydent podpisał deficyt budżetowy na poziomie 52 mld złotych, kontent z siebie, cedując go na nas , jak plagę egipską- przyjął składającego oficjalną wizytę w Polsce, pana Abbasa El Fassiego, premiera Maroka z którym rozmawiał o wzajemnych stosunkach gospodarczych, sprawach unijnych ,Partnerstwie Wschodnim , Unii Śródziemnomorskiej. I turystyce. O „pomarańczowej Rewolucji”, którą popierał całym sercem i umysłem, wraz z panem Wałęsą i Kwaśniewskim- jakoś cicho-sza.. Wygraliśmy w końcu tę „ Pomarańczową Rewolucję” w interesie Amerykańskim, przeciwko Rosji- czy też nie? Bo jakoś nie ma chwalenia się i przypominania.. Nie ma obchodzenia kolejnych rocznic w telewizji, tak jak nie ma rocznicy naszego zwycięstwa nad Niemcami – w 1945 roku! Czy oficerowie frontu ideologicznego śpią? Czy nie było rozkazu.??? Jakiś czas temu mówiło się o przynależności Maroka do Ewropejskiego Sojuza- jak mówił tow. Jelcyn... Może to w tej sprawie? A z Marokiem, to my w ogóle handlujemy? Jakie to stosunki handlowe utrzymujemy? Organizacja „ La Strada”, też jakoś mało mówi o stosunkach w porywaniu polskich dziewcząt do tamtejszych agencji towarzyskich.. Unia Śródziemnomorska , to jest projekt wstępny na Szczycie Rady Europejskiej z 2008 roku, z marca. Zgłosił go prezydent Francji, a potem po konsultacji z panią Merkel, coś tam poprawili i mamy projekt dotyczący dziesięciu państw od Maroka po Turcję. Właściwie jest to kontynuacja Procesu Barcelońskiego z 1995, który miał regulować sprawy polityczne, gospodarcze i bezpieczeństwa tych krajów- pod przewodnictwem Niemiec i Francji. Od tego czasu nie wyszło. Miejmy nadzieję, że nie wyjdzie.. Popatrzcie państwo jaka konsekwencja.. I jaki upór! W budowaniu jeszcze większego superpaństwa – jakim jest Unia Europejska, z nami - jako jego podległą częścią. Teraz nasz pan prezydent coś tam wygładza, kombinuje, informuje o sprawach unijnych, o Partnerstwie Wschodnim. Informuje Maroko o Partnerstwie Wschodnim.. A Partnerstwo Wschodnie zakłada zacieśnienie współpracy z Białorusią, Ukrainą, Mołdawią, Gruzją, Azerbejdżanem i Armenią. I jest „ projektem polskim”(???). Może i jest, z tym, że nie na pewno. Popiera nas na pewno Szwecja.. Projekt preferuje handel, ułatwienia wizowe i programy pomocowe. Całość projektu zaakceptowała już Komisja Europejska, nasz nowy rząd, ponad rządem III Rzeczpospolitej. Tak jak Prawo Unijne- jest ponad Prawem Polskim. Zawsze to „zacieśnianie” współpracy budzi we mnie odruch wymiotny.. Bo już „ zacieśnialiśmy” współpracę z Związkiem Socjalistyczny Republik Radzieckich. Teraz będziemy „ zacieśniać” współpracę ze Związkiem Socjalistycznych Republik Europejskich, zwanych dla niepoznaki Unią Europejską. Komisja Europejska przeznaczyła na „ zacieśnianie” współpracy w ramach Partnerstwa Wschodniego już 600 milionów euro.((!!!). Przecież nie za darmo.. Te państwa będą w przyszłości podlegać Komisji Europejskiej, jak oczywiście cały projekt zniewalana narodów się powiedzie.. I będą wymierzone przeciwko Rosji, w interesie Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych. Na razie jest partnerstwo Rosyjsko – Niemieckie… Ale takie było także przed II wojną światową- po Rapallo.. Po roku 1922. W polskim interesie- moim zdaniem- jest istnienie niepodległych państw Partnerstwa Wschodniego. A nie przynależących do Unii Europejskiej.. To jest dla nas gwóźdź do trumny.! Niepodległa Ukraina i niepodległa Białoruś- oddzielałaby nas od Rosji.. Należy popierać wszystkich na Białorusi i Ukrainie, którzy chcą niezależności tych państw.. To samo w Gruzji, Azerbejdżanie, Armenii i Mołdawii. Wywiad nasz powinien- gdyby był samodzielny – taką właśnie politykę realizować. A zwalczamy Łukaszenkę na Białorusi, przy pomocy stacji Biełsat TV, nadającej z Polski, której szefową jest pani Agnieszka Romaszewska Guzy, córka pana Zbigniewa Romaszewskiego, znanego KOR-wskiego opozycjonisty w PRL-u. To kompletna paranoja polityczna Polski! To nie jest interes polski ani Polski! Biełsat TV , jest częścią polskiej telewizji tzw. publicznej, na którą „ obywatele” płacą( albo już nie płacą!)- abonament.. Finansują tym samym propagandę przerzucaną na Białoruś. Mottem stacji Biełsat TV jest:” Twoje prawo wyboru”(???). Budżet państwa dał na początek na propagandę przeciwko Białorusi 16 milionów złotych., po podpisaniu umowy pomiędzy TVP a Ministerstwem Spraw Zagranicznych.. Jakie ja mam prawo wyboru, skoro pod przymusem, muszę finansować dywersyjną staję antybiałoruską? Tylko dlatego, że Łukaszenka stara się lawirować między Rosją a Unią Europejską- zachowując niepodległość Białorusi? I co? Nie ma tam demokracji…? 80% obywateli Białorusi go popiera!. Są wybory demokratyczne.. Bo demokracja jest wtedy, gdy rządzą nasi.. W innym przypadku- jej nie ma! Łukaszenka nazwał projekt Biełsat TV:” projektem głupim i nieprzyjaznym”. To jest racja! Tak traktujemy swoich sąsiadów.. Projekt Biełsat TV powstał” w odpowiedzi na prośby ze strony białoruskich kół demokratycznych”(???) I Polska tym kołom „demokratycznym” pomaga.. Kopiąc demokratyczny dół pod samym sobą.. Pan Piotr Farfał, znany „były neonazista”- jak go ochrzciła propaganda – 17 marca 2009 roku odwołał panią Agnieszkę Guzy-Romaszewską z funkcji dyrektora Biełsat TV, motywując to tym, że w statucie ustawy o RTV nie ma zapisu, że telewizja jest zobowiązana do prowadzenia kanału obcojęzycznego dla ludności niepolskiej.. Skoro to była racja, to po co ją znowu powoływał na to samo stanowisko, po interwencji MSZ???? Umowa pomiędzy TVP a MSZ w sprawie Biełsat TV została podpisana 27 kwietnia 2007 roku, a więc podczas rządów Prawa i Sprawiedliwości i pana Jarosława Kaczyńskiego. Obecny rząd jest rządem kontynuacji istnienia tej telewizji.. i psucia stosunków polsko – białoruskich. I jeszcze jedno: w celach Partnerstwa Wschodniego zapisano:” Partnerstwo Wschodnie ma przygotować objęte nim państwa do akcesji”(????) Przekupstwem, propagandą, dezinformacją - osiągać swoje cele.. Bo demokracja opiekuńcza tak wygląda! Góra robi wszystko co inni im każe wyższa góra, a my mamy to wariactwo finansować- tak jak szpiegowskie samoloty bezzałogowe- i się przyglądać.. Jak zagubią do reszty nasz kraj.. Post scriptum: Dopiero teraz się dowiedziałem, że w wieku 93 lat, w lipcu ubiegłego roku , zmarł gen. Zygmunt Szumowski, obrońca Lwowa w 1939 roku, później dowódca pułku Armii Krajowej, komendant obwodu Włodawa Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, kawaler Krzyża Srebrnego Orderu Wojennego Virtuti Millitari. Po wojnie poniewierany przez komunistów po najcięższych więzieniach. Nie ma o nim ni słowa w Wikipedii. Nie nagłaśniało się nawet jego śmierci.. Prawdziwych bohaterów trzeba szukać w piwnicach prawdy, w głębokich podziemiach, gdzieś głęboko w lochach, gdzie pamięć i wzrok ludzki nie sięga. Przypominam go więc ja… skromny publicysta. Cześć jego pamięci! WJR
Podręcznik wekslowania Nie – to nie będzie o wystawianiu weksli, ich trasacie ani indosowaniu. To będzie o manipulowaniu opinią publiczna. Ludzie mają uczucia. Manipulatorzy na tych uczuciach grają. Im bardziej szlachetne uczucie, tym chętniej wykorzystują je manipulatorzy. Np.: patriotyzm. Pisałem o tym w „Dzienniku Polskim” pod tytułem: Wekslować na boczny tor Rządzenie dzisiejszym, tzw. przypadkowym społeczeństwem, jest dziecinnie łatwe. Gdyby Hitler i Stalin mieli telewizję, nie potrzebowaliby używać żadnej przemocy. Niewygodne wiadomości "przykrywa" się innymi, które wzbudzą zainteresowanie ludzi - i już. Gdy np. Rosja chce nas ograbić na parę miliardów na kontraktach naftowych, to jednocześnie p.Włodzimierz Putin zaprasza p.Donalda Tuska do Katynia. I już: wszyscy zajmują się Katyniem - która to sprawa jest już tylko historyczna - bez żadnego znaczenia dla przyszłości. Gdy "Wolność i Praworządność" manifestuje przeciwko podwyżkom cen energii, przeciwko okradaniu nas pod pretekstem "Walki z GLOBCIem" - nie pojawia się żaden dziennikarz. Gdy ks.Tadeusz Isakowicz-Zalewski protestuje przeciwko temu, że JE Wiktor Jùszczenko mianował awanturnika-nieboszczyka Bohaterem Ukrainy - pojawia się komplet dziennikarzy. I BARDZO to nagłośnia. I tak uwagę Polaków zweksluje się we "właściwą" stronę. Oczywiście uczucia ludzi są autentyczne. Ks.Tadeusz też działa spontanicznie i szczerze. Dziennikarze – zapewne też. Ci, co rozsyłają dziennikarzy – już nie. ONI doskonale wiedzą, co robią. JKM
Polowanie na premiera To było polowanie. Ale posłom opozycji nie udało się Premiera upolować. Nie padło kilka pytań, które warto było zadać. Padło wiele pytań zupełnie niepotrzebnych. Na przykład o akty prawne poszerzające kompetencje Jacka Cichockiego albo o to, czy jest druga tak odważna służba jak CBA, która tropi korupcję u samych szczytów władzy. Po ośmiu godzinach dziennikarze proponowali, by jeden z śledczych Platformy przyznał się, że był źródłem przecieku. Żeby zakończyć ten spektakl. Prawie dał się namówić. Przewodniczący podobno oglądał na komputerze mgławice kosmiczne, bo to go uspokaja. Ktoś śpiewał pod nosem, ktoś inny pisał fraszki. Tak było. Co nie zmienia faktu, że w czwartek sporo się dowiedzieliśmy. To były ważne zeznania. Musiałam wyjechać. Dlatego piszę dopiero dziś. Mam nadzieję, że mi wybaczycie.
SPOTKANIE Z KAMIŃSKIM 14 SIERPNIA Premier zeznał, że właśnie to spotkanie było dla niego początkiem sprawy. 12 sierpnia Mariusz Kamiński do niego napisał, ale to był dopiero wstęp do tego, co próbowaliśmy ustalić podczas spotkania. Z samej analizy materiału CBA wynikało jednoznacznie – jak mówił Premier - że Zbigniew Chlebowski i Mirosław Drzewiecki w sposób naganny i budzący wątpliwości angażowali się w prace nad ustawą hazardową. Ale Premier szybko się zorientował (z pomocą Jacka Cichockiego), że jest to materiał niestandardowy i niewiarygodny. Dlaczego? Między innymi dlatego, że zwrócono moją uwagę, pan minister Cichocki zwrócił uwagę, że jest dość oryginalnie skomponowana - to znaczy jest opis interpretacyjny i wybrane fragmenty podsłuchów. Więc był to w tym sensie materiał osobliwy. Premier potwierdził to, co zeznał wcześniej Jacek Cichocki. Czyli, że Mariusz Kamiński powiedział wtedy, iż w tej sprawie nie ma materiałów, które upoważniałyby go do doniesienia do prokuratury (…) Więc nie informuje mnie o popełnieniu przestępstwa, tylko informuje mnie o złych zdarzeniach. Kamiński przekonywał, że padły słowa: kodeks karny będzie zastosowany. Na korzyść Premiera przemawia logika. Bo gdyby już wtedy Mariusz Kamiński wiedział, że kodeks karny będzie zastosowany, zapewne sam zwróciłby się do prokuratury, a wiemy, że zrobił to ponad miesiąc później. Premier zeznał, że dopytywał ówczesnego szefa CBA, czego w związku z okazanym materiałem od niego oczekuje: powiedział, że pokazuje mi to, bo oczekuje, żebym ja podjął działania, bo jego działania na tym etapie właściwie się wyczerpują i że nie składa doniesienia do prokuratury, bo nie ma powodów czy znamion przestępstwa takich, które umożliwiłyby mu tę normalną, rutynową drogę. Już po spotkaniu Jacek Cichocki, odprowadzając Mariusza Kamińskiego do wyjścia, miał jeszcze raz dopytać, czy to oznacza, że mamy do czynienia z przestępstwem i co w związku z tym CBA ma zamiar zrobić. I usłyszeć, jak relacjonował Premier, to co Premier usłyszał wcześniej, czyli że będzie wprawdzie prowadzona jeszcze przez CBA analiza prawno-karna, ale na tym etapie nie ma mowy o doniesieniu do prokuratury. I znowu, za wersją Premiera przemawia fakt, że analiza prawna-karna nie powstała. A przynajmniej tak wynika z niektórych wypowiedzi i Premiera i Jacka Cichockiego. Bo w czwartek Donald Tusk powiedział przed komisją także coś takiego: To, co nazwalibyśmy analizą prawno-karną i co otrzymałem wskutek ponaglenia właściwie niewiele ułatwiło mi zadanie. Może źle zanotowaliśmy. Albo chodziło o kolejne pismo Mariusza Kamińskiego dotyczące przecieku, o którym to piśmie – jak zeznał Premier – myślał, że to odpowiedź na ponaglenie, czyli obiecana analiza prawno – karna. Sam Kamiński przyznał przed komisją, że powiedział Premierowi, iż CBA będzie pracowało nad analizą prawno-karną materiału. Do prokuratury sprawy nie skierował, bo jak tłumaczył: Nie może być tak, że jak tylko złapiemy pierwsze przestępstwo, prawda, to natychmiast przerywamy wszelkie działania i informujemy prokuraturę. W momencie, kiedy informujemy prokuraturę, de facto sprawa jest już ujawniona, prawda. A działania trwały. O samej analizie prawno-karnej „przypomniał sobie”, po tym, jak rzeszowska prokuratura postawiła mu zarzuty i po tym, jak miał usłyszeć od Premiera 16 września, że ten nie czytał jego analizy dotyczącej przecieku: Oczywiście również uznałem, że należy przyspieszyć prace nad karnoprawną oceną działań osób, które zostały opisane w tych analizach, i poleciłem sporządzenie formalnego wniosku do prokuratora generalnego o ściganie w związku z podejrzeniem o popełnienie przestępstwa. O rozbieżnościach w relacjach dotyczących spotkania 16 września – za chwilę. Czego więc Mariusz Kamiński oczekiwał od Premiera? Premier mówi tak: Szef CBA stwierdził, że jako szef służby oczekiwałby od premiera działania na własną rękę, w tym przede wszystkim zabezpieczenia procesu legislacyjnego. Tę rekomendację przyjąłem z dobrą wiarą (…) Po pierwsze, wyjaśnienie, w jakich miejscach ustawa jest pisana pod czyjeś zamówienie. Po drugie, musiałem zacząć wyjaśniać rolę poszczególnych polityków, którzy znaleźli się w tym materiale, po to, by sobie wyrobić własne zdanie na temat ich działania, także po to, by ewentualnie później wyciągnąć wobec nich konsekwencje. Sytuacja była trudna - mówił Premier. Tym trudniejsza, że do Mariusza Kamińskiego – jak zeznał – miał ograniczone zaufanie. Miałem wrażenie, że pewne podejście do rzeczywistości każe szefowi CBA wierzyć, że głównym zadaniem premiera jest zastąpić prokuraturę, kontynuując pracę CBA, a najlepiej jeszcze aparatury podsłuchowej. Według Premiera, Kamiński miał powiedzieć: ja już więcej nic nie mogę zrobić. Tutaj wersja Kamińskiego jest inna: Wydaje mi się, że dwu- czy trzykrotnie, a na pewno jeszcze potem ministrowi Cichockiemu to podkreślałem po raz kolejny, jak bardzo ważne jest to, żeby Ryszard Sobiesiak nie dowiedział się, że interesuje się nim CBA, że to jest kluczowe z punktu widzenia spraw, które prowadzimy. Pisałem o tym i 12 sierpnia do premiera, że takie działania są prowadzone, że są to działania ofensywne i bardzo pogłębione. I bardzo uczulałem premiera na możliwość dekonspiracji. Powtórzmy pytanie. Czego więc Mariusz Kamiński oczekiwał od Premiera? Z kim Donald Tusk powinien się spotkać, żeby zabezpieczyć proces legislacyjny i mieć pewność, że sprawa się nie wyda? Kamiński zeznał, że rekomendował Premierowi objęcie prac nad ustawą osobistym nadzorem, spotkanie z Jackiem Kapicą, który o ustawie od początku wie wszystko i „trudne decyzje”, o których Premier miał powiedzieć, że się ich nie boi, a które dla Kamińskiego oznaczały – jak sam mówił – wyrzucenie Drzewieckiego i Chlebowskiego. Ekstremalnie. Nie wiem, jak miałoby to wyglądać. I jak Premier miałby to uzasadnić, ale … wybrał wcale nie lepiej. Bo z oboma politykami się spotkał. Zanim spotkał się z Kapicą. Kamiński miał mówić także Premierowi (jak sam zeznał) o konieczności wyjaśnienia roli w całej historii Drzewieckiego, Chlebowskiego, Szejnfelda. Jak Premier miał to zrobić? Tego Kamiński już nie powiedział. Oprócz tego, że poprosił o dyskrecję i o to, by Sobiesiak nie dowiedział się o prowadzonej przeciwko niemu akcji CBA. Premier zrozumiał, że z Drzewieckim i Chlebowskim spotkać się powinien. Tłumaczył, że spotkania: z Drzewieckim (19 sierpnia) i Chlebowskim (26 sierpnia) miały na celu możliwie skuteczne zrealizowanie rekomendacji wynikających z pierwszego spotkania z Mariuszem Kamińskim. Zeznał: Nie pamiętam żeby Pan Kamiński szczegółowo budował mi kalendarz działań, ja sam sobie formowałem. Zacząłem od Drzewieckiego, bo z analizy wynikało dokumenty prowadzą do ministerstwa sportu. Moje rozmowy muszą mi zbudować obraz co działo się w czasie procesu legislacyjnego. Nie ustalałem harmonogramu rozmów. Ja wiedziałem z kim powinienem porozmawiać. Rozmowa z Drzewieckim była tak samo istotna jak z Rostowskim i Kapicą. Donald Tusk przyznał przy tym, dopytywany przez posła Arłukowicza: każda rozmowa którą przeprowadzałem mogła zbudować przeświadczenie że moje zachowanie jest ponadnormatywne. Każdy kto ma nieczyste sumienie może być zaniepokojony faktem że z nim rozmawiam. Wiedział więc, że nawet jeśli hasło Sobiesiak ani CBA podczas rozmowy nie padnie, jego rozmówca może się zorientować, że coś jest na rzeczy. Jak mówił, zdawał sobie sprawę z dylematu, przed jakim postawił go szef CBA: czy podjąć działania, a w związku z tym pewne ryzyka, czy nie podjąć żadnych działań, a związku z tym pewne, inne ryzyka. Ciągle uważam, że wystarczyło spotkać się z Kapicą. I upewnić, że dopłaty z ustawy nie znikną. Proces byłby zabezpieczony, a podsłuchiwani biznesmeni być może nie dowiedzieliby się, że są podsłuchiwani. Piszę „być może”, bo przecież są tacy, którzy uważają i mówią, że przeciek to robota CBA. I nie chodzi tylko o publikację Rzeczpospolitej. O przecieku – za chwilę. A teraz jeszcze jeden sporny wątek spotkania 14 sierpnia. Totalizator Sportowy i Magda Sobiesiak. Mariusz Kamiński zeznał, że podczas spotkania Premier powiedział, że jest za zwiększeniem monopolu państwa, a tym samym Totalizatora Sportowego: powiedziałem Premierowi, że nie mam dla niego dobrych informacji, jeżeli chodzi o Totalizator Sportowy, gdyż trwają intensywne zabiegi Mirosława Drzewieckiego i jego asystenta Marcina Rosoła, żeby do władz totalizatora wprowadzić córkę pana Sobiesiaka – Magdalenę. Premier był bardzo zaniepokojony tą sprawą. Poprosił mnie o przekazanie, przygotowanie w najbliższym czasie informacji na temat sytuacji w totalizatorze, również w kontekście właśnie wejścia do totalizatora, de facto przedstawiciela konkurencyjnej branży hazardowej. Premier zeznał w czwartek (pytany przez posła Urbaniaka): Nie był jako główny przedmiot, mógł się pojawić jako poboczny. Totalizatorem sportowym należało się zająć, gdy funkcjonował jako państwowa firma (…) Wydaje mi się że nie został ten wątek poruszony. Wkrótce potem (dopytywany przez posła Neumanna) mówił tak: Jestem gotów wykluczyć, ewentualność że ten wątek się pojawił. Przez dłuższy czas także min. Kamiński i całe CBA nie zauważało tego wątku w dniu 14tym sierpnia. To się pojawiło niedawno, myślę że z intencją polityczną. Łatwiej udowodnić pewną tezę, jeśli będzie się przekazywało że ta informacja dotarł do mnie 14 tego sierpnia. Moim zdaniem jest to nieprawda.
SPOTKANIE Z KAMIŃSKIM 16 WRZEŚNIA Przy tym spotkaniu też są rozbieżności, a właściwie jedna. Kamiński zeznał, że właśnie wtedy Premier powiedział mu, że nie czytał analizy CBA dotyczącej przecieku, którą to analizę CBA wysłało Premierowi 11 września: Spotykam się z Premierem 16 września, czyli 5 dni po złożeniu tego pisma, pisma anonsowanego u ministra Cichockiego. Minister Cichocki wiedział, że jest tam mowa o przecieku ze spotkania z rozmowy z Premierem i prosiłem ministra Cichockiego, żeby Premiera o tym poinformował. Więc na moje pytanie, jaka jest odpowiedź Premiera i rządu, ta prawdziwa odpowiedź na problem, jakim jest sprawa hazardu i zamieszania członków rządu i ważnych polityków obozu rządowego, Premier uciął krótko: Nie czytałem pisma, które zostało złożone 11 września, nie znam rekomendacji, w związku z tym nie mamy o czym rozmawiać. Na tym skończyło się nasze spotkanie z Premierem. Premier zapamiętał to spotkanie inaczej: Nie sądzę, żeby tak wyglądał finał naszej rozmowy, bo jak państwo pamiętacie, i to jest do sprawdzenia, ta rozmowa miała przebieg zupełnie inny, jeśli chodzi o dynamikę. Natomiast nie wykluczam, że w czasie tej rozmowy pan minister Kamiński usiłował poruszyć jakiś szczegół z tego materiału i nie wykluczam ze mogłem odpowiedzieć, że nie znam szczegółów tego materiału, bo moje nastawienie też do tych materiałów i do tych spraw na pewno było mniej gorliwe, niż ministra Kamińskiego. To co było istotą tego materiału ,więc podejrzenie że nastąpił jakiś przeciek, to ta informacja w rozmowie miedzy nami została wyartykułowana, a ciężarem rozmowy były oskarżenia ministra Kamińskiego, że prokuratura go gnębi. Dopytywany, czy zapoznał się z analizą dotyczącą przecieku, odpowiedział: Jeśli dobrze pamiętam, okazją do takiego zapoznania się i rozmowy na ten temat miało być spotkanie po posiedzeniu Kolegium ds. Służb i w swojej istocie tak było. I na tym spotkaniu te sprawy, a więc działalności prokuratury, domniemanego przecieku, one najbardziej mi utkwiły w pamięci po spotkaniu z panem Kamińskim i ta prośba o urlop. Może dlatego że to była puenta rozmowy, nie dlatego żeby to miało jakieś szczególne znaczenie. Premier nie odpowiedział wprost, czy czytał ten materiał, czy nie. Inaczej pamiętał jednak przebieg samej rozmowy. Mówił o burzliwej atmosferze. I o poważnych zarzutach, które podczas tego spotkania formułował Kamiński. Wynikało z nich, że Mariusz Kamiński jest przekonany, że prokuratura pracuje i formułuje wobec niego zarzuty po to, by on nie mógł dokończyć sprawy, o której poinformował premiera 14 sierpnia. Premier zeznał, że zapytał Kamińskiego, skąd ma takie przekonanie. A ten miał odpowiedzieć, że ma tę wiedzę od prokuratora, który miał w opinii Kamińskiego takim naciskom podlegać. Podał nazwisko. Wiadomo, że chodzi o prokuratora Bogusława Olewińskiego. Na polecenie Premiera rozmawiał z nim minister Czuma. Premier zeznał, że Czuma poinformował go, iż prokurator Olewiński zaprzeczył w sposób kategoryczny, aby kiedykolwiek ulegał jakimkolwiek naciskom. I jeszcze, gdyby ktoś zapytał, dlaczego Premier nie przeczytał drugiej analizy od razu albo dlaczego nie „zabezpieczył” procesu legislacyjnego wcześniej, Donald Tusk odpowiadał przed komisją, że jako Premier miał ważniejsze sprawy na głowie: To nie jest tak, jak niektórzy chcieliby widzieć, że premier polskiego rządu od rana do wieczora podnieca się podsłuchami Mariusza Kamińskiego. Naprawdę tak nie jest. SPOTKANIE Z DRZEWIECKIM Dlaczego z Mirosławem Drzewieckim spotkał się najpierw? 19 sierpnia. Premier zeznał, że kolejność spotkań nie miała dla niego znaczenia: zacząłem od Drzewieckiego, bo z analizy wynikało, że dokumenty prowadzą do ministerstwa sportu. Moje rozmowy muszą mi zbudować obraz, co działo się w czasie procesu legislacyjnego. Nie ustalałem harmonogramu rozmów. Tłumaczył, że dla niego rozmowa z ministrem Drzewieckim była tak samo ważna jak rozmowa z ministrami Rostowskim i Kapicą. Warto dodać, że w kontekście akcji CBA, jednak bardziej ryzykowna. Ta z Drzewieckim dotyczyła najpierw procesu legislacyjnego. Premier zeznał, że pytał o rezygnację z dopłat, ale też o obieg dokumentów, o to, kto na którym etapie za uwagi zgłaszane w konsultacjach odpowiada. Zeznał też, że nie wydał Drzewieckiemu w tej sprawie żadnego polecenia, bo przyjął wyjaśnienie, że pismo z 30 czerwca 2009 było pomyłką. Druga część rozmowy, w której brał udział także Grzegorz Schetyna, dotyczyć miała już samego Stadionu Narodowego, który – jak się okazało – miał kosztować więcej. I resort sportu więcej pieniędzy potrzebował z budżetu. Premier zeznał, że zaprosił Schetynę tylko na drugą część, bo nie chciał, żeby słyszał jego rozmowę z Drzewieckim. Dlaczego Grzegorza Schetyny nie było w kalendarium Kancelarii Premiera? Premier tłumaczył, że w kalendarium umieszczono kluczowe zdarzenia i spotkania, które miały bezpośredni związek z pracami nad zmianami w ustawie hazardowej. I że powiedział Jackowi Cichockiemu, który przygotowywał kalendarium, że w spotkaniu brał udział tylko Drzewiecki, bo w tej części, w której odsłuchiwał ministra sportu pod kątem procesu legislacyjnego byli we dwóch. Podczas spotkania z Drzewiecki, jak i tego z Chlebowskim ani nazwa CBA ani nazwisko Sobiesiaka czy Koska się nie pojawiło. Tak zeznał Premier.
SPOTKANIE Z CHLEBOWSKIM Premier pytał o jego zaangażowanie w prace nad ustawą hazardową, a poseł Chlebowski opowiadał: kiedy kończyłem rozmowę z panem posłem Chlebowskim, nie miałem wrażenia, aby domyślał się czegokolwiek więcej, od tego, co było przedmiotem naszej rozmowy. Premier przyznał jednocześnie, że nie przypomina sobie podobnego spotkania ze Zbigniewem Chlebowskim: Nie mam w pamięci tego typu spotkań i nie wydaje mi się, aby w tym czasie od kiedy zostałem premierem do 26 sierpnia (...) żebym kiedykolwiek prosił o ekskluzywne tete-a-tete spotkanie ze Zbigniewem Chlebowskim. Podkreślił, że spotkanie 26 sierpnia było jedynym takim spotkaniem, bo przedtem – jak się wyraził - nie miał takiej potrzeby. Co innego mówił przed komisją sam Zbigniew Chlebowski. Wprawdzie nie o spotkaniach w cztery oczy, ale o spotkaniach w sprawie różnych ustaw. Odpowiadając jednak na to samo pytanie, czyli: czy spotkanie 26 sierpnia było czymś, co go zaskoczyło. Chlebowski zeznał, że nie był zdziwiony zaproszeniem, bo takich spotkań u pana premiera było naprawdę wiele. Każda ustawa, która budziła kontrowersje, jakieś uwagi, czy była przedmiotem troski pana premiera powodowała jego prośbę o spotkanie. W którymś momencie dodał, że były to spotkania z udziałem koalicjanta (Stanisława Żelichowskiego). Ciekawe, że Premier o tych koalicyjnych spotkaniach nie pomyślał, kiedy komisja pytała, czy spotkanie 26 sierpnia było czymś szczególnym. Zbigniew Chlebowski pomyślał od razu, choć domyślam się, że te spotkania musiały jednak wyglądać trochę inaczej… Trudno się dziwić posłowi Chlebowskiemu, że szukał konotacji, które mogły zminimalizować podejrzenie podejrzeń Podczas tego spotkania był obecny Grzegorz Schetyna, który z kolei trochę inaczej opowiadał o zaproszeniu na to spotkanie niż opowiadał o nim Premier.
SCHETYNA O zaproszeniu dla Schetyny Premier mówił przed komisją tak: zaproszony to słowo, które nie do końca oddaje klimat tych spotkań. Jestem pewien, że zaprosiłem posła Chlebowskiego. Kiedy przyszedł, Schetyna był u mnie. Poprosiłem, żeby został. Grzegorz Schetyna zapamiętał to najwyraźniej inaczej: Premier, wydaje mi się, że rano było spotkanie z Rostowskim i Kapicą. Wtedy to była sugestia Premiera. Ja byłem tą osobą, która utrzymywała kontakt z klubem. Chciał, żebym był przy tym spotkaniu. Pytał, czy mam jakąś wiedzę. Premier tłumaczył, że o ile w sprawie Drzewieckiego decyzje mógł podjąć sam, o tyle przy Chlebowskim było już inaczej: Obecność Grzegorza Schetyny (...) wydawała mi się zasadna, jeśli chodzi o przyszłe decyzje, gdybym musiał je podejmować w odniesieniu do Zbigniewa Chlebowskiego. Swoją drogą, to też zastanawiające, bo oznaczałoby, że żadnych dymisji ministrów Donald Tusk z Grzegorzem Schetyną nie konsultował. I jeszcze jedno. Na pytanie posłanki Kempy o powody dymisji ministra Nowaka, Premier po raz pierwszy. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, potwierdził, ż to był pomysł Grzegorza Schetyny. Wcześniej słyszeliśmy o tym nieoficjalnie. W czwartek powiedział to Premier: Także o tym informowałem szeroko publicznie (czy na pewno?) W przypadku Pana Nowaka rozstrzygające znaczenie miała decyzja Grzegorza Schetyny, ze praca w klubie w tej dość krytycznej sytuacji wymaga konkretnego wsparcia i zależało mu, żeby go wspierał minister Nowak. Nie była to łatwa decyzja. Nie miałem do niego żadnych zastrzeżeń i kompletnie żadnych w związku ze sprawą hazardową. Ten wyższy cel, z punktu widzenia priorytetów dla Grzegorza Schetyny kazali mi tą dymisję uwzględnić. Minister Nowak nie był do tego entuzjastycznie nastawiony, bo ty była trudna chwila. Szef klubu poddał się dymisji w sytuacji trudnej dla klubu. W rządzie wszystko grało, nie było żadnych problemów o charakterze strukturalnych. W przypadku Sławomira Nowaka ta decyzja miała na celu wzmocnienie klubu parlamentarnego.
AFERA? PRZECIEK? Premier zeznał, że nie przeszkadza mu sformułowanie afera hazardowa. Dodał, że rezygnacje Zbigniewa Chlebowskiego i Mirosława Drzewieckiego z funkcji w partii i rządzie, świadczą o tym, że mamy do czynienia ze sprawą hazardową. Afera więc być może, ale przeciek – tylko w jednym momencie: Tak, przeciek w tej sprawie miał miejsce. Cała Polska czytała materiały z podsłuchów w jednym z głównych polskich dzienników. Możemy udawać, bo tak jest wygodniej, (...) tak poprawnie jest, że nie wiemy, kto jest autorem prawdziwego przecieku. Państwo dobrze wiecie, gdzie był przeciek, kto ten przeciek spowodował i dlaczego cala Polska ten przeciek czytała. Premier pozostawił tę myśl niedopowiedzianą. Ale chyba nikt nie ma wątpliwości. Autorem przecieku jest ten, kto przeciekł do gazety. Kto? To też wyjaśnia prokuratura. Problem polega na tym, że ze stenogramów wynika, że podsłuchiwani biznesmeni orientują się, że są podsłuchiwani nie 1 października, ale w okolicach 25 sierpnia… Premier utrzymywał jednak, że teoria przecieku została stworzona po to by uderzyć w rząd.
NOTATKA KAPICY 27 SIERPNIA 2009Pytanie brzmiało, dlaczego Premier jej nie chciał? Przypomnijmy, notatkę po spotkaniu z Chlebowskim sporządził Kapica. I przekazał Rostowskiemu. Rostowski zeznał, że poszedł z nią do Premiera, opowiedział, o co chodzi. I zapytał, czy notatkę Premierowi przekazać. Premier jej nie chciał. Wystarczyły mu wyjaśnienia. Premier zeznał, że pytał Rostowskiego, czy ta notatka i spotkanie wnosi cokolwiek nowego do sprawy; czy jest tam coś o czym musi wiedzieć (…) Minister Rostowski uznał, że nie ma tam nic takiego, co było istotne z mojego punktu widzenia. Donald Tusk tłumaczył przy tym, że gdyby chciał kogoś w tej sprawie ostrzec, posiadanie natychmiastowego dostępu do wszystkich materiałów byłoby jego pierwszą potrzebą. Nie miałem w sobie nadgorliwości, że muszę każdy dokument oglądać, jeśli on nie wnosi nic nowego do procesu, którym się zająłem - odczytania intencji i działań tych, którzy uczestniczą w procesie legislacyjnym. W notatce Kapica napisał, że Chlebowski wyraził zdumienie dziwnym zamieszaniem wokół ustawy hazardowej. Tłumaczył też, że jego intencją nigdy nie było wpływanie na przebieg procesu legislacyjnego. Poseł Arłukowicz mówił tak: To jest przeciek, aksamitny, ale przeciek. Premier odpowiedział: Pan żartuje. Po ludzku Premier – jak mówił – nie dziwi się wcale, że Chlebowski dzień po spotkaniu z nim, zaprosił na spotkanie Kapicę: Nie mogłem dawać do zrozumienia, że wiem coś więcej niż oni mi mówią. Stąd niewykluczona dezorientacja i niepewność Chlebowskiego, bo nie miał powodów domyślać się czegokolwiek. Stąd być może chęć dowiedzenia się czegokolwiek od Kapicy. Nie padło pytanie (chyba, że przegapiłam), czy podczas spotkania 26 sierpnia Premier powiedział Chlebowskiemu, że chwilę wcześniej widział się z Rostowskim i Kapicą.
NOTATKA KAPICY 28 LIPCA 2008 Pozwolę sobie pominąć kłótnię o notatkę. Posłanka Kempa upierała się, że słyszała coś innego niż wszyscy słyszeliśmy. Premier poprosił o przerwę i stenogram pokazał, że to on miał rację, a posłanka Kempa się myliła. Przeprosiła. W przywołanym wpisie pisałam, dlaczego notatka jest ciekawa. Premier tłumaczył, że była odpowiedzią na publikacje prasowe, głównie Pulsu Biznesu, które robiły szum wokół projektu zmian w ustawie hazardowej i w sposób fundamentalny zaatakowały to, co się dzieje. Jak mówił, zwrócił się do ówczesnego szefa swojego gabinetu politycznego Sławomira Nowaka, by poprosił wiceministra Kapicę o informacje, czy wszystko jest z ustawą tak, jak tego oczekuje minister finansów. Przyznał, że mógł jej nie czytać. Od ministra Nowaka uzyskał tylko odpowiedź, że z punktu widzenia ministra finansów wszystko jest w porządku. To Premierowi wystarczyło. Notatka, jak mówił, na tle relacji prasowych brzmiała uspokajająco, że wszystko idzie w stronę, w którą wyobrażał sobie minister finansów. Zakończenie notatki, gdzie minister Kapica podkreślał, że uważa za zasadne utrzymanie w projekcie ustawy regulacji dotyczących dopłat mogłoby sugerować, że notatka powstała także po to, by wyjaśnić, czy dopłaty są naprawdę potrzebne. Kilkanaście dni wcześniej po komitecie wątpliwości zgłaszał minister Szejnfeld.
30 LIPCA I NOWA USTAWA Premier zaprzeczył, jakoby na spotkaniu 30 lipca 2009 zapadła decyzja: piszemy nową ustawę. Pojawił się wtedy – jak zeznał – wątek nowelizacji w kontekście możliwych dodatkowych wpływów budżetowych: Nie było zadania: przygotujcie projekt nowej ustawy. Była intencja, że być może będziemy przygotowywali nową ustawę bardziej restrykcyjną, ale musimy zdobyć więcej informacji. Dopytywany doprecyzował, że chodziło mu o informacje dotyczące przepisów europejskich w kwestii hazardu, rozwiązań w innych krajach UE dotyczących dopłat lub podatku oraz informacji na temat zagrożeń związanych z rozwojem rynku automatów do gier. Pytanie tylko, czy tych informacji nie było wtedy, kiedy ministerstwo finansów zaczynało pracować nad ustawą hazardową, czyli w marcu 2008. W czym te informacje miały być inne i po co. Minister Boni zeznał przed komisją, że dobrze jest mieć tabelkę… Premier zeznał, że pytał rozmówców (minister Suchocką-Roguską i ministra Boniego), co takiego działo się w ministerstwie finansów przez ostatnie lata, że państwo nie zarabia na tym sektorze. Oprócz pytania o budżet pojawiało się także pytanie, o to, czy rozwiązania, które doprowadziłby do rozwoju branży, nie wywołałoby negatywnych skutków społecznych. Czy tego pytania nikt sobie nie zadawał kilkanaście miesięcy wcześniej, kiedy ruszały prace nad nowelą? Premier tłumaczył, pół żartem pół serio, że nie jest protetykiem i że nie przewidywał wizyty Mariusza Kamińskiego i analiz dotyczących ustawy hazardowej właśnie. Tłumaczył też, że wcale nie było tak, że „stara” ustawa miała zaraz zostać przyjęta. Że przed nią była jeszcze długa droga. Tymczasem minister Boni zeznał przed komisją, że termin zakończenia tych prac i wniesienia na posiedzenie komitetu, i przyjęcia to był wrzesień 2009 r. Premier dopytywany o pieniądze z dopłat i o to, czy miał szacunki, ile na dopłatach budżet miał zarobić, odpowiedział: Mam wrażenie że ta wiedza, o jakie pieniądze chodzi pojawiła się raczej w czasie tej rozmowy w dniu 30 lipca, a na pewno później kiedy nabrała ona takiego intensywnego charakteru. Nie sądzę, żebym rok wcześniej taką wiedzę kompletował. Rozumiem, że pozostałych danych też Premier nie kompletował. Co nie oznacza, że nie kompletowało ich ministerstwo finansów. Premier nie przekonał mnie, tłumacząc, dlaczego zdecydował się na pisanie nowej ustawy, a „starą” wyrzucił do kosza. Wystarczy zajrzeć do uzasadnienia tej nowej, by się przekonać, że pieniędzy z hazardu będzie coraz mniej. A miało być więcej? Więcej niż dzięki „starej” ustawie?
SŁUŻBY NIESPRAWNE? W obliczu tego, o czym wyżej, padały pytania, czy Premier wiedział już coś wcześniej, dlatego chciał zrobić nowe otwarcie. Ale Premier zaprzeczył przed komisją, by służby informowały go wcześniej o nieprawidłowościach przy ustawie hazardowej. Co więcej, powiedział, że uważa, że to źle świadczy o sprawności tych służb. Pytanie, czy Premier mógł mieć jakąś wiedzę z innego źródła. Przypomnę, że 14 lipca 2009 do Kancelarii Premiera przyszło pismo, w którym była mowa o tym, że pod wpływem lobbystów minister Drzewiecki wycofał się z dopłat. O to pismo nikt nie zapytał. O tym piśmie była już mowa. I będzie znowu – poniżej.
O CO POSŁOWIE NIE ZAPYTALI PREMIERA? Nie zapytali o co najmniej dwie rzeczy. Po pierwsze, o to, dlaczego Premier 26 sierpnia 2009 roku pytał Jacka Kapicę o prace nad ustawą od 18 września 2008 roku, skoro prace zaczęły się już w marcu? I przed 18 września w temacie ustawy działo się całkiem sporo. Resort finansów przekonywał resort sportu, żeby chciał dopłat, których pierwotnie nie chciał. To w kwietniu i maju. Resort gospodarki zgłaszał uwagi dotyczące dopłat. Po komitecie. W lipcu. A na samym początku resort finansów nie chciał limitów lokalizacyjnych, co wzburzyło Komendę Główną Policji. Fakt, że w międzyczasie – 28 lipca – powstała notatka (ta, o którą Premier Tusk spierał się z posłanką Kempą), ale ona nie relacjonowała przebiegu procesu legislacyjnego, tylko mówiła o celach ustawy i o tym, dlaczego minister finansów upierał się przy dopłatach. Jacek Kapica zeznał przed komisją, że o notatkę – telefonicznie – poprosił go minister Nowak. Nie znajduję powodu, dla którego Kapica miał relacjonować Premierowi prace nad ustawą od 18 września 2008, a nie od początku… Po drugie, kiedyś już o tym pisałam, a pismo jako pierwszy pokazał program „Teraz My”. 14 lipca 2009 roku do Kancelarii Premiera został wysłany list z doniesieniem. O tym, że minister Drzewiecki wycofał się z dopłat. I że pod wpływem lobbystów. List napisał Marek Przybyłowicz, były prezes spółki Służewiec Tory Wyścigów Konnych, który od lat na własną rękę tropi nieprawidłowości w grach losowych, przygląda się zwłaszcza Totalizatorowi Sportowemu. I zasypuje doniesieniami nie tylko Kancelarię Premiera, ale też ministerstwo finansów i sportu. Pisał do Juli Pitery. Ale też do prokuratury. Pytanie brzmi, czy Premier o tym piśmie wiedział? A jeśli nie, to czy ktoś w Kancelarii Premiera się nim zainteresował? I co w tej sprawie zrobił. Przybyłowicz odpowiedzi na pismo nie dostał. Ale już po wybuchu afery szef Kancelarii Premiera zaprosił go do siebie i nagrał z nim długą rozmowę, o czym pisały gazety. Kilka dni temu Przybyłowicz wysłał list do komisji hazardowej , w którym to liście pisze, iż w związku z tym, że niektórzy świadkowie składają przed komisją fałszywe zeznania, on chce przed komisją stanąć. I powiedzieć, jak było. Pytanie, czy komisja Marka Przybyłowicza zaprosi? Posłowie nie dopytali Premiera, w czym nowa ustawa, której założenia zaczęły się wykuwać po 30 lipca 2009 miała być lepsza od tej „starej”, prawie już gotowej? I jak to jest, że ta nowa, która miała w większym stopniu zasilić budżet większymi pieniędzmi, w efekcie przyniesie mu mniej pieniędzy? To o co w tej nowej ustawie chodziło? I dlaczego „starą” wrzucono do kosza? Żałuję też, o czym pisałam powyżej, że nikt nie dopytał Premiera, czy podczas spotkania ze Zbigniewem Chlebowskim 26 sierpnia 2009 powiedział, że wcześniej widział się w tej sprawie z ministrem Kapicą. Chlebowski zeznał: wydaje się, że nie miałem wiedzy. Pytany, czy przed tym, jak 27 sierpnia zaprosił Kapicę do gabinetu w Sejmie, wiedział, że Kapica był wcześniej u Premiera. Poseł Arłukowicz mówił w tym kontekście o aksamitnym przecieku. Premier odpowiadał: pan żartuje. I zupełnie na koniec. Zainspirowany najwyraźniej przesłuchaniem Premiera, choć zaznaczając, że nie o tym przesłuchaniu, a ogólnie, Franciszek Stefaniuk ukuł nową rymowankę: W ODPOWIEDZI ISTOTĘ SPRAWY TAK WSPOMNIAŁ, ŻE NIC NIE WIEDZIAŁ I JESZCZE ZAPOMNIAŁ. Tłumaczył, że to o statusie świadka komisji hazardowej. Premier podczas przesłuchania kilka razy korzystał z formuły: nie mam tego w pamięci. Kilka, może kilkanaście mówił, że nie pamięta. Albo że ma wrażenie. Jak każdy świadek ma do tego prawo. Zaznaczał, że nie przyszedł przed komisję, żeby zrobić na kimś dobre wrażenie. I że mówi tyle, ile naprawdę pamięta. Dobre wrażenie zrobił. To na pewno. Zezania Premiera nie kończą sprawy. Teraz wszystko zależy od tego, co powiedzą przed komsiją Ryszard Sobiesiak i Marcin Rosół."Rzeczpospolita" pisze, że Sobiesiak miał zeznać, że Rosół mówił jego córce o donosach. To mocny argument. Znacznie mocniejszy niż to, kto powiedział, ile i kogo zna lat. Brygida Grysiak
Buldogi pod dywanem Donald Tusk: Musiałem pokazać kilku osobom, że nadal rządzę. Monika Olejnik: Ale komu pan musiał pokazać, że nadal pan rządzi. Donald Tusk: No to już jest taka nasza kuchnia polityczna, ale się przecież pani domyśla. Monika Olejnik: Rozumiem, chodzi o Grzegorza Schetynę, tak. Donald Tusk: No, liczę na pani domyślność. Gursztyn, Wybranowski (Rzeczpospolita): W maju Grzegorz Schetyna ma stracić stanowisko sekretarza generalnego PO. Tusk nie chce, by układał listy wyborcze. Zdaniem naszych informatorów z kręgów władz Platformy Donald Tusk znalazł sposób na pozbawienie kompetencji decyzyjnych w partii Grzegorza Schetynę, nie ryzykując rozłamu w ugrupowaniu. Jak to zrobi? Nie przedstawi jego kandydatury do ponownego objęcia funkcji sekretarza generalnego.
Donald Tusk: Nie muszę czekać na żaden zjazd. Gdybym miał ochotę zmienić sekretarza generalnego, mogę to zrobić w każdym dowolnym terminie.
Janusz Palikot: Tak. Muszę powiedzieć, że w mojej ocenie paradoksalnie wypadł najlepiej, dlatego że był na takim kompletnym luzie. Nie był tak plastykowy jak Chlebowski i nie był tak - powiedziałbym - nie był taką mechagodzillą jak Tusk w czasie jego przesłuchania. Tak że Schetyna przy całej mojej…
Agnieszka Burzyńska: Czyli wygrał i będzie sekretarzem generalnym partii po majowym kongresie?
Janusz Palikot: A to nie jest powiedziane. To zdecyduje oczywiście Tusk, kogo zaproponuje. Poza tym Grzegorz Schetyna zrobił już kiedyś z siebie - to jest taki prawdziwy self-maker - zrobił z siebie samego wicepremiera i ministra MSWiA.
Agnieszka Burzyńska: Ale to co, teraz robi z siebie sekretarza generalnego?
Janusz Palikot: Odniosłem takie wrażenie, ale nawet jeśli tak będzie, to nie będzie nic złego, bo to jest…
Agnieszka Burzyńska: A nie ma umowy między nim a Donaldem Tuskiem?
Janusz Palikot: Moim zdaniem teraz nie ma żadnej umowy. (...)
Agnieszka Burzyńska: Czyli Donald Tusk chce odsunąć Grzegorza Schetynę? Nie ma takiej umowy?
Janusz Palikot: Moim zdaniem nie ma takiej umowy. A co będzie? Moim zdaniem, Donald Tusk nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji. On ją podejmie w maju. To, od czego pani zaczęła nasze dzisiejsze spotkanie (te fragmenty z "Rzeczpospolitej") czy cokolwiek, co się jeszcze wydarzy lub nie wydarzy w następnych dwóch lub trzech miesiącach, także rokowania dla kandydata Platformy - to wszystko ukształtuje się pod koniec kwietnia tak naprawdę model władzy. A dzisiaj to na razie są przedbiegi i różni kandydaci zajmują dobrą pozycję startową. (...)
Agnieszka Burzyńska: A jak premier mówi: "Mógłbym usunąć Schetynę, kiedy bym chciał", to nie jest dręczenie? Nie przeraża pana taki szef?
Janusz Palikot: To jest pycha, która jest błędem ze strony Donalda Tuska i trzeba mu na to zwrócić uwagę. Nie można pomiatać ludźmi, nawet Grzegorzem Schetyną. (...) Ta wypowiedź, o której pani mówi, na temat Grzegorza Schetyny czy w ogóle cała ta konferencja, do której pani się odwołuje, rzeczywiście była trochę taka z dużej pozycji ego sformułowana. Ale to teraz dostanie zimny prysznic od pani, trochę ode mnie i od innych i wróci do pozycji startowych.
Gursztyn, Wybranowski (Rzeczpospolita): „Drzewiecki, Chlebowski i Schetyna byli moimi kolegami, znam Drzewieckiego i Schetynę od około 20 lat” – zeznał Sobiesiak w prokuraturze. To drugi ważny punkt, w którym przeczy temu, co mówili sejmowej komisji śledczej politycy PO. Grzegorz Schetyna powiedział przecież podczas przesłuchania, że zna się z Sobiesiakiem od lata 2003 r. Biznesmen prosił o pomoc w ratowaniu klubu piłkarskiego Śląsk Wrocław. Między wersją Schetyny i Sobiesiaka jest więc 13 lat różnicy. Gdy spojrzeć na wczorajszy artykuł w Rzepie w szerszym kontekście, nie można wykluczyć, że niewygodny dla Schetyny przeciek z zeznań Sobiesiaka trafił do Rzepy za sprawą jakiegoś polityka Platformy pomagającego Tuskowi rozgrywać scenariusz opisany kilka dni wcześniej przez tych samych dziennikarzy. Wbrew temu co mówi Tusk, Schetynę może usunąć z funkcji sekretarza tylko formalnie, praktycznie byłoby to dla niego przedsięwzięcie samobójcze, zwłaszcza teraz, w bardzo trudnym dla partii momencie. Dlatego jedyne co Tusk naprawdę może, to publicznie zapewniać, że między nim a Schetyną układa się coraz lepiej, a wszystko załatwiać po cichu, najlepiej tak, żeby odpowiedzialność za spadające na Schetynę ciosy można było zrzucić na kogoś innego. Nie wykluczam zatem, a nawet uważam za wielce prawdopodobny, scenariusz w którym przeciek do Rzepy poszedł z samego serca Platformy i jest kolejną odsłoną walki buldogów pod dywanem. Kolejną i nie ostatnią, bo jeśli Tusk naprawdę zrezygnował z prezydentury i chce się skupić tylko na premierostwie i Platformie, to nie może sobie pozwolić na wyniszczającą wieloletnią wojnę z mocnym przecież Schetyną. Ciekawy jest ten fragment wypowiedzi Palikota, w której mówi o Schetynie jako self-makerze, który - niewykluczone - sam się zrobi sekretarzem generalnym jak go nim nie zrobi Tusk. To chyba najlepiej świadczy o ciągle ogromnej sile Schetyny, a w każdym razie o tym, że jest o niej przekonany sam Palikot, a jeśli on, to pewnie tym bardziej działacze dużo dalsi od partyjnego ośrodka decyzyjnego. Jeśli Palikot trafnie rysuje napięte wewnętrzne stosunki w Platformie, i więcej niż szorstką przyjaźń między niedawnymi kolegami z boiska, to Tusk chyba nie bardzo ma wyjście, jeśli chce mieć jakąś przyjemność z 6 kolejnych lat rządzenia, na które się nastawia, musi Schetynę szybko zneutralizować. Czyli przygarnąć, albo zniszczyć. Nie wiem czy to pierwsze jest jeszcze na tym etapie możliwe, ale jeśli wybierze to drugie, raczej nie zrobi tego w otwartej konfrontacji. KATARYNA
Subotnik Ziemkiewicza: Bo wam się Gierek przyśni Działacze z SLD doprawdy pozwalają sobie na zbyt wiele w swych wściekłych atakach na film „Towarzysz Generał”. Nie, nie chodzi mi nawet o bluzgi w rodzaju użytego przez Leszka Millera „Goebbelsa” – takimi wypowiedziami uczestnik debaty publicznej wystawia świadectwo sobie samemu, a nie tym, o których się wypowiada. Chodzi o to, że zaprzeczenia, jakoby Jaruzelski nie był karierowiczem, lokajem sowietów, tchórzem i krętaczem, w ich akurat ustach są bardzo ryzykowne. Istnieje bowiem świadectwo, o którym najwyraźniej zapomnieli, i plując teraz na Brauna i Kaczmarka, powtarzając jak mantrę brednie o ich rzekomych kłamstwach, a zwłaszcza mnożąc bluzgi, podkładają się pięknie do bicia. Tak się bowiem składa, że portret ich idola w każdym calu zbieżny z filmem Brauna i Kaczmarka, przedstawił już wiele lat temu świadek przez autorów filmu nie przywoływany, ale taki, jakiego panowie Wenderlich, Napieralski czy Iwiński dyskredytować się nie odważą. A mianowicie Edward Gierek. Jego wywiad-rzeka „Przerwana Dekada”, w dużej części poświęcony jest właśnie Jaruzelskiemu. Operując różnymi przykładami maluje go Gierek jako indywiduum wyjątkowo nikczemne. Intryganta, cały czas podkładającego innym świnie, aby tylko wspiąć się wyżej; lizusa, płaszczącego się przed silniejszymi, zwłaszcza przed sowieckimi generałami i gensekiem, a za to bezwzględnie niszczącego pokonanych w wewnątrzpartyjnej walce; kłamcę, no i jeszcze na dodatek tępego trepa, który zrujnował peerel, bo chciał rozwiązywać problemy gospodarcze narzuceniem wojskowego drylu. „Przerwanej Dekady” sprzedało się u zarania III RP kilkaset tysięcy egzemplarzy. Zobaczcie Państwo, może jest jeszcze u was na pawlaczu któryś z nich. Sprawdźcie, bo nie przesadzam. Oskarżycielska pasja Gierka nie jest tu bynajmniej wymierzona przeciwko „Solidarności” (o której wypowiada się bardzo życzliwie), ale właśnie przeciwko Jaruzelskiemu i innym towarzyszom z jego ekipy. Oczywiście, niezawodny redaktor Żakowski dokonałby tu błyskawicznej lustracji nieżyjącego już świadka (a tak się kiedyś „lustrowaniem” całe to towarzystwo brzydziło! − no ale wiadomo, jak Kali komu wziąć krowy…) i z właściwą sobie przenikliwością odkryłby, że był on kiedyś członkiem PZPR, i to nawet jej I sekretarzem. Ba, że z sekretarzowania został wyzuty przy dużym udziale właśnie Jaruzelskiego. On też wyrzucił go potem z partii, wtrącił bez wyroku do więzienia zwanego „internowaniem”, montował mu nawet pokazowy proces, a gdy ten nie wypalił, pozbawił go emerytury przez co − cóż za chichot historii! − na starość miał Gierek żyć tylko dzięki kapitalistom, u których przez parę lat kopał za młodu węgiel (chyba zresztą mało wydajnie, skoro była to tylko przykrywka dla pracy w Kominternie). Można więc użyć argumentu, że Gierek nie ma moralnego prawa swego następcy krytykować, i że źle o nim mówi po prostu z zemsty. To poważny argument, zwłaszcza, gdy się nie ma żadnego innego. Ale ja przecież nie każę nikomu się Gierkiem zachwycać (sam jestem od tego jak najdalszy), ani przyjmować jego oskarżeń bezkrytycznie. Przeciwnie, dokonajmy właśnie tego, co się fachowo nazywa „krytyką źródeł”. Zestawmy to, co mówią historycy cytowani w filmie z tym, co dwadzieścia lat temu opowiadał Gierek Rolickiemu − i proszę, pasuje! Dobrze, odłóżmy na bok opinie Gierka, powiedzmy sobie, że nie powołujemy go tu na biegłego, tylko na świadka. I nadal pasuje! Kto chce, nie sprawdza − pasuje! Pasują rozmaite drobiazgi co do drogi kariery Jaruzelskiego, pasują relacje o jego udziału w spisku „siłowików”, którzy chcieli zastąpić Gomułkę Moczarem ale wobec braku akceptacji na taki ruch personalny sowietów musieli zgodzić się na Gierka, i o tym, jak został przez Moskwę usadzony w fotelu genseka właśnie z zadaniem przeprowadzenia stanu wojennego. Baaaczność, towarzysze z SLD − do pionu i ruki pa szwam, to wasz historyczny przywódca i dobrodziej do was przemawia zza grobu! Chyba nie ważycie się mu zarzucać kłamstwa, nierzetelność i innego „braku standardów”?! Uważajcie, bo jeszcze się wam przyśni. Wyciągnie kościsty palec i surowo powie − wiecie, towarzyszu (dajmy na to) Wenderlich, chcieliście dobrze, ja to rozumiem, no, ale że wyście nie przeczytali mojej książki, no to jest, wiecie, jak to się mówi, skandal! Oj, chyba nie chcecie mieć takich snów? RAZ
Janczarzy z Czerskiej Pamiętam, co czułem, gdy w stanie wojennym jakaś mundurowa szuja – był to bodajże pułkownik Przymanowski, ten od “Czterech pancernych” – wyszydzała w telewizji internowanych, opowiadając z rechotem, jak to przeglądają się w lustrze w kajdankach i cieszą, napawają, że mogą uchodzić za prześladowanych. Coś podobnego poczułem niedawno, czytając Adama Leszczyńskiego z “Gazety Wyborczej” kpiącego sobie z “pluszowego krzyża” Pawła Zyzaka. Bo cóż to, cha, cha, za męczeństwo, że młodego historyka wyszczuto z zawodu, że musiał pracować jako fizyczny w markecie, skoro teraz pojedzie sobie na stypendium do Ameryki! Od razu zrozumiałem, że redaktora Leszczyńskiego przeznaczają mocodawcy do ważnych zadań. I faktycznie – teraz zabrał się on do pryncypialnego zniszczenia profesora Jasiewicza i zdemaskowania jego “antysemickiej” książki jako “pseudonaukowej”. Gdy o pseudonaukowości profesora, badacza z uznanym dorobkiem, wyrokuje dziarski młodzian od “ideolo”, to chciałoby się śmiać, gdyby nie pamięć, że już tak bywało. A redaktor Leszczyński nie jest wyjątkiem. Swego czasu inny wychowanek tej samej szkoły janczarów, niejaki Waldemar Kumór, rozprawił się z Jerzym Jachowiczem za wyrażoną przezeń opinię, iż prawdopodobnie nigdy nie poznamy prawdy o zamordowaniu generała Papały. Opinię tę pracownik “Wyborczej” wyśmiał jako “pisowską,” samego Jachowicza nazywając “tak zwanym dziennikarzem śledczym”. Nie uściślił tylko, czy nestor i jeden z mistrzów polskiego dziennikarstwa śledczego był “tak zwanym dziennikarzem” także wtedy, gdy pracował w “Wyborczej” (czyli za czasów, gdy pan Kumór przysłowiową koszulę w zębach nosił), czy stał się nim dopiero, gdy mu praca tam zbrzydła? Przyznajmy “autorytetom moralnym” – następców sobie wychowały godnych. Tylko gratulować. RAZ
BONDARYZACJA - CZYLI ORWELL PO POLSKU Farsa, jaką w iście putinowskim stylu zafundował społeczeństwu premier tego rządu, organizując cenzurowaną „debatę z internautami” – obnaża lęk rzekomych liberałów przed siłą wolnego słowa i dowodzi, że obecny układ dostrzega w Internecie główne zagrożenie dla swoich interesów. I choć zapowiedź wycofania się rządu z zapisów ustawy o grach, wprowadzających tzw. Rejestr Stron i Usług Niedozwolonych została odebrana jako „zwycięstwo internautów” – jestem przekonany, że obietnica ta stanowi jedynie element dezinformacji, a rząd Donalda Tuska nie ma najmniejszego zamiaru rezygnować z totalnej kontroli społeczeństwa. Nie ma zamiaru – ponieważ projekt objęcia nadzorem całego życia publicznego, a w szczególności obiegu informacji jest integralną częścią planu, jaki od początku swoich rządów realizuje Platforma. Tylko haniebnej osłonie medialnej, jaką roztoczono nad partią powołaną przez ludzi Departamentu I SB MSW zawdzięczamy, że przez dwa lata Polacy nie dowiedzieli się - w ilu obszarach i w jaki sposób obecny rząd sprawuje nad nimi kontrolę. Za podstawę planu Platformy przyjęto starą, sprawdzoną zasadę stanowiąca, że kto posiada informację, ten ma władzę. Kto zaś posiada informację pełną – ten dysponuje władzą totalną. Do takiej władzy dążyli namiestnicy PRL, używając policji politycznej jako narzędzia kontroli i represji społeczeństwa. Jednakże ówczesny stan rozwoju technik informatycznych i brak komputerowych baz danych uniemożliwiał uzyskanie pełnej wiedzy o obywatelach i objęcie społeczeństwa totalnym „nadzorem elektronicznym”. To, co peerelowska bezpieka gromadziła na temat Polaków, wykorzystywano do nadzoru i kontrolowania społeczeństwa, zaś ewentualna wiedza obywatela na temat władzy, była uznawana za zagrożenie, czyli działanie sprzeczne z interesem grupy rządzącej. Informacja była zatem bronią skierowaną przeciwko społeczeństwu i wykorzystywaną wyłącznie dla utrzymania władzy. Na tej samej zasadzie oparto działania służb specjalnych po 2007 roku, a niespełniony -peerelowski sen o państwie totalitarnym stał się idee fixe dla ludzi, którym powierzono wówczas rządy. Model funkcjonowania służb specjalnych – jako „zbrojnego ramienia” grupy rządzącej, zawdzięcza swoją niezmienność po równo: kontynuacji kadrowej w służbach oraz oczekiwaniom i potrzebom obecnej władzy. Idea elektronicznego i informacyjnego nadzoru (w tym kontroli Internetu) ujawnia swoje ojcostwo w ludziach komunistycznych służb, zdolnych iść z „duchem nowych czasów”. Rozwój technik informatycznych doprowadził „specjalistów” z SB do konkluzji, iż znacznie skuteczniejszą od pałki i donosów tajnego współpracownika formą sprawowania władzy nad społeczeństwem, jest objęcie go systemem elektronicznego nadzoru. Dlatego postawienie na czele „supersłużby” Krzysztofa Bondaryka było decyzją optymalną. Nikt inny nie łączył dwóch, koniecznych dla utrzymania obecnego układu cech: uwikłania w interesy postomunistycznej oligarchii – co miało zapewnić jej „rządowe” gwarancje bezpieczeństwa i wpływów, oraz niemal obsesyjnego zainteresowania gromadzeniem i przetwarzaniem informacji. Kariera Bondaryka przebiega tam właśnie, gdzie dochodzi do zbierania lub przetwarzania informacji, a jego promotorami są ludzie związani z komunistyczną policją polityczną. Nie może zatem dziwić, że wspólną cechą wszystkich regulacji prawnych, proponowanych przez obecny rząd w zakresie tzw. bezpieczeństwa państwa, jest skupienie całej władzy w rękach Krzysztofa Bondaryka. Formalnym pretekstem, uzasadniającym wydawanie nowych aktów prawnych jest rządowy „Program ochrony cyberprzestrzeni RP na lata 2009-2011", przyjęty przez rząd Tuska w marcu 2009 roku. Podstawowe założenia tego programu przewidują przekazanie szczególnych uprawnień w zakresie „ochrony infrastruktury krytycznej kraju, w przede wszystkim krytycznej infrastruktury teleinformatycznej” Ministerstwu Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Ma to doprowadzić do „zwiększenia poziomu bezpieczeństwa krytycznej infrastruktury teleinformatycznej państwa, zwiększenia poziomu odporności państwa na ataki cyberterrorystyczne, oraz stworzenia i realizacji spójnej dla wszystkich zaangażowanych podmiotów administracji publicznej oraz innych współstanowiących krytyczną infrastrukturę teleinformatyczną państwa polityki dotyczącej bezpieczeństwa cyberprzestrzeni”.Tyle teoria. Praktycznych wzorców nie trzeba daleko szukać. W tym samym czasie, gdy rząd Tuska opracowywał program ochrony cyberprzestrzeni, w putinowskiej Rosji wydawano kolejne akty prawne w ramach oficjalnego, rządowego „programu bezpieczeństwa antykryzysowego” i „publicznej kampanii przeciwko terroryzmowi”. Wszystkie łączył jeden, wspólny mianownik – prowadziły do zwiększania (i tak niebotycznych) uprawnień służb specjalnych, a tym samym – do rozbudowy systemu kontroli nad społeczeństwem. Nikt w Rosji nie ukrywał, że pod oficjalnymi, propagandowymi hasłami rządzący tym państwem „siłownicy” dążą do umocnienia władzy, m.in. poprzez radykalne zwiększenie nadzoru elektronicznego. Program został zapoczątkowany przez płk KGB Władymira Putina już w roku 2005, gdy w ramach projektu „Bezpieczne Miasto” zainstalowano w rosyjskich miastach tysiące kamer na dworcach, ulicach, w parkach, kinach i wielu innych miejscach. Rosyjskie organizacje obrońców praw człowieka wskazywały, że program jest wykorzystywany głównie przez FSB do śledzenia opozycyjnych wobec Kremla działaczy organizacji politycznych i obywatelskich i podawały liczne przypadki aresztowań, dokonywanych na podstawie ulicznego monitoringu. Jednocześnie uruchomiono tworzenie ogromnej megabazy danych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, nazywając ją "jednolitym systemem informacyjnotelekomunikacyjnym" (EITKS). Celem miała być walka ze zorganizowaną przestępczością i zintegrowanie wszystkich dotychczasowych baz danych policji w jednym systemie. Program ma umożliwiać natychmiastowy dostęp do wszelkiego rodzaju informacji o osobie (nagrania audio, video, zdjęcia, odciski palców, dane biometryczne, próbki tekstu) w dowolnym miejscu w kraju i określenie tożsamości na podstawie nawet cząstkowej informacji. Na podobnej zasadzie, organizuje się w III RP potężną bazę w ramach systemu PESEL 2 - który ma umożliwić dostęp do wszystkich danych, jakie władze ale i firmy prywatne gromadzą o obywatelu. Już w tej chwili szef ABW nadzoruje liczne systemy informacji: SIP (prokuratura), system informacji więziennictwa, ZUS, system informacji o osobach poszukiwanych, system ewidencji pojazdów, rejestr skazanych, rejestr ewidencji gruntów, NIP, REGON i wiele innych. Wszystkie one gromadzą informacje o najróżniejszych przejawach naszej aktywności życiowej. Tym co je łączy, to numer PESEL. Podobnie - jak w przypadku aktywności „siłowników”, również działaniom środowisk służb pereelowskich towarzyszyły pozory legalizmu i demokracji, ponieważ formalne decyzje zapadały w sposób zgodny z obowiązującym prawem, a ich przesłanką były kwestie „bezpieczeństwa narodowego”, „walki z terroryzmem” i „dobra obywateli”. Warto zauważyć, iż argument, jakoby Internet był dla terrorystów „platformą komunikacyjną i narzędziem propagandy” wydaje się mało wiarygodny dla każdego, kto posiada podstawową wiedzę o sposobach wykorzystania tego źródła przekazu. Trudno przypuszczać, by terroryści wysyłali sobie tradycyjne maile, lub kontaktowali się przez popularne komunikatory. Zaszyfrowany tekst bez trudu zaszywa się w obrazku przy pomocy programów do tzw. steganografii, a obrazek umieszcza np. jako zdjęcie z wakacji na publicznym serwerze. Tylko ten, do którego informacja jest skierowana będzie wiedział, jak go rozkodować. Tłumaczenie, że trzeba dać służbom większe możliwości inwigilacji sieci, żeby mogły walczyć z terroryzmem, jest dość marnym pretekstem. Regulacje prawne, jakie proponuje rząd Tuska idą w kierunku bardzo zbliżonym do rozwiązań rosyjskich. Podstawowym aktem prawnym była ubiegłoroczna nowelizacja ustawy o zarządzaniu kryzysowym, którą przeforsowano w błyskawicznym tempie 6 miesięcy. Zarzucano jej nadmierne eksponowanie roli ABW i udzielenie tej służbie uprawnień do inwigilacji przedsiębiorstw. Na podstawie nowych przepisów ABW uzyskała niekontrolowany dostęp do dokumentów i informacji w firmach zarządzających tzw. infrastrukturą krytyczną (energetyka, wodociągi, transport i komunikacja, teleinformatyka) oraz możliwość wpływu na obsadę stanowisk pełnomocnika ds. kontaktów z ABW. Lektura tekstu ustawy nie pozostawia wątpliwości, że zasadniczym celem jej uchwalenia było wyposażenie służby pana Bondaryka w potężny instrument nadzoru nad przedsiębiorcami. Nowe przepisy nałożyły na szeroki krąg podmiotów obowiązek przekazywania szefowi ABW nie tylko informacji o zagrożeniach o charakterze terrorystycznym, lecz również o zagrożeniach dotyczących działań, „które mogą prowadzić do zagrożenia życia lub zdrowia ludzi, mienia w znacznych rozmiarach, dziedzictwa narodowego lub środowiska”. W praktyce – pod pozorem walki z terroryzmem, dano ABW uprawnienia pozwalające głęboko ingerować w procesy gospodarcze i działalność najważniejszych firm. Drugim, istotnym aktem prawnym jest gotowy już projekt nowelizacji ustawy o ochronie informacji niejawnych. Zawarte w nim przepisy powierzają szefowi ABW funkcję krajowej władzy bezpieczeństwa - instytucji odpowiadającej za kontakty m.in. z NATO, ale także za wydawanie upoważnień do dostępu do informacji niejawnych. Dotychczas odpowiedzialność za kontakty z sojusznikami była w Polsce podzielona. Również w zakresie certyfikatów bezpieczeństwa istniał wyraźny podział, a informacje wojskowe leżały w gestii SKW, cywilne zaś – ABW. Obecnie wojskowy kontrwywiad byłby faktycznie podporządkowany cywilnej agencji. Według projektu ustawy, szef ABW ma sprawować nadzór nad stanem ochrony informacji niejawnych i prowadzić inspekcje w podmiotach przetwarzających informacje. Co więcej - to on będzie odtąd określał definicję informacji ściśle tajnej i tajnej oraz arbitralnie rozstrzygał, które informacje należy ukryć przed obywatelami. Dotychczasowa ustawa miała dwa załączniki, które wymieniały precyzyjnie poszczególne kategorie informacji. Teraz, będzie to robił Krzysztof Bondaryk, a jego służba może dowolnie definiować każdą informację i ścigać urzędników nakładających klauzulę.. Rozwiązanie takie oznacza powrót do praktyki z okresu komunizmu, gdy tajna policja polityczna PRL decydowała co jest, a co nie jest tajne i sama określała zakres dostępu obywatela do wiedzy. Wspólny z tamtym okresem jest również fakt, iż decydujący głos w uchwalaniu prawa, związanego z ochroną i przepływem informacji ma „resort siłowy”. W praktyce oznacza to, że głównym konsultantem rządowych nowelizacji jest ABW. Co ważne - wsparcie dla tych pomysłów, rząd Tuska uzyskuje ze środowisk, które niemal całkowicie zawłaszczyły obszar ochrony informacji. Myślę tu o rozlicznych stowarzyszeniach i organizacjach, skupiających byłych esbeków, a reprezentujących tzw. „czynniki społeczne”. Większość z nich uczestniczy w konsultacjach rządowych projektów i jest mocno zaangażowana w proces stanowienia prawa. Pozycje wiodącą zajmuje Krajowe Stowarzyszenie Ochrony Informacji Niejawnych (KSOIN). Prezesem zarządu Stowarzyszenia jest Mieczysław Tadeusz Koczkowski. Nazwisko tego pana spotkamy na str.31 Raportu z Weryfikacji WSI w rozdziale 3, zatytułowanym: „Penetracja rosyjska: zagrożenia dla wewnętrznego i zewnętrznego bezpieczeństwa państwa”, zawierającym listę oficerów poszczególnych komórek organizacyjnych WSI, szkolonych w ZSRR. W składzie Zarządu III w latach 1998-2000 głównym specjalistą był płk. Mieczysław Koczkowski – uczestnik kursu KGB w marcu 1982 roku. Pan prezes stowarzyszenia nadto nie chwali się swoją przeszłością, informując jedynie, że jest „oficerem rezerwy, a po odejściu z wojska początkowo zajmował się szkoleniem pełnomocników ds. informacji niejawnych”. W gronie wykładowców i ekspertów KSOIN spotkamy nazwiska najwyższych rangą dowódców WSI: gen. dyw. Bolesława Izydorczyka (kursy GRU w 1982r) , kadm. Kazimierza Głowackiego (kursy GRU w 1985r) ,płk Krzysztofa Brodę ( studia w Akademii Wojskowo-Politycznej ZSRR w 1989r), płk Andrzeja Glonka b. szefa Zarządu Ochrony Informacji WSI. To m.in. ci, wymienieni powyższej ludzie decydują dziś o kształcie ustaw związanych z dostępem do informacji niejawnych, a tym samym – o bezpieczeństwie państwa. Kwestia wydawania poświadczenia bezpieczeństwa osobowego czyli tzw. certyfikatu, dopuszczającego do dokumentów o klauzulach poufności i tajności jest jednym z najważniejszych narzędzi wpływu udzielonych Bondarykowi. Od kandydatów na wiele stanowisk (w tym, w administracji rządowej i samorządowej) wymaga się posiadania odpowiednich certyfikatów. Poświadczenia wydaje ABW, a w stosunku do wojskowych i osób związanych z armią - Służba Kontrwywiadu Wojskowego. Służby mogą jednak zawsze odmówić wydania certyfikatu i wszcząć tzw. kontrolne postępowanie sprawdzające, które teoretycznie powinno trwać maksymalnie trzy miesiące. Często się jednak zdarza, że ABW znacznie je przedłuża ( nawet do dwóch lat) , a kandydat traci szansę na objęcie stanowiska. Podobne zasady obowiązują w wielu firmach, produkujących urządzenia podlegające certyfikacji. Tu również – jak w przypadku firmy Tech Lab 2000 i aparatów do tajnej łączności - ABW ma możliwość przedłużania procedury wydania zaświadczenia, co może doprowadzić nawet do upadku firmy. Gdy uporano się z regulacjami dotyczącymi obszaru gospodarczego, przyszła kolej na objęcie nadzorem ogółu obywateli. W czerwcu ubiegłego roku na spotkaniu w MSWiA, w którym brali udział przedstawiciele służb specjalnych pojawił się pomysł inwigilacji działań internautów. Wówczas też powstała grupa robocza mająca wprowadzić zmiany do nowelizowanej ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną. Zgodnie z założeniami zmian dostawca usług internetowych miałby zapewnić możliwość zdalnego i niejawnego przeszukania informatycznych nośników danych. Dane miałyby być gromadzone przez pięć lat, a niejawny dostęp do tych informacji miałby służby. Policja bądź ABWA mogłyby na chybił trafił sprawdzać aktywność poszczególnych użytkowników w sieci, nawet bez formalnych podejrzeń w stosunku do inwigilowanych osób. Nikt nie wiedziałby, kiedy i wobec kogo takie sprawdzanie się odbywa. I choć, po medialnym szumie, jaki się rozpętał po ujawnieniu tej informacji, szybko się z pomysłu wycofano – można być pewnym, że projekt nowelizacji nie został porzucony.
Obecny stan prawny pozwala bowiem służbom na uzyskanie od operatora telekomunikacyjnego lub dostawcy Internetu tzw. logów, czyli rejestrów połączeń. Prawo każe przechowywać je operatorom przez dwa lata. Ustawa o policji stanowi też, w jakich przypadkach organa ścigania mogą prowadzić niejawnie tzw. kontrolę operacyjną, czyli np. podsłuch internetowy. Wymagana jest do tego zgoda prokuratora generalnego (lub prokuratora okręgowego), a potwierdzenie wydaje właściwy dla danego miejsca sąd okręgowy. Nie ma jednak mechanizmów prawnych regulujących to, co dzieje się, zanim organa ścigania zwrócą się do dostawcy usługi o dane abonenta. Istnieje tu zatem ogromne pole samowoli służb specjalnych, a skoro prawo stwarza możliwości nie rejestrowanych działań – byłoby absurdem sądzić, że służba pana Bondaryka ich nie wykorzysta. Podobnie – naiwnością byłoby uważać, że służby nie korzystają z usług hakerów – traktując ich nawet jako tajnych współpracowników. Poza tym, ( o czym warto pamiętać) przepisy zostały tak skonstruowane, że bez żadnego problemu służby mogą podjąć legalną inwigilację. Wiemy, że bez zgody sądu można stosować podsłuchy pięciodniowe, ale można też domagać się zgody na podsłuch, wymyślając kwalifikację prawną na podstawie indeksu przestępstw umożliwiających jego stosowanie. Nic zatem nie stoi na przeszkodzie, by na użytek sądu wymyślić zarzut zabójstwa, porwania, handlu bronią czy udziału w przestępczości zorganizowanej i na tej podstawie uzyskać zgodę na podsłuch. Warto zauważyć, że pomysł z czerwca ubiegłego roku został już częściowo zrealizowany, poprzez rozporządzenie Ministra Infrastruktury, obowiązujące od 1 stycznia 2010 roku. Chodzi o wdrożenie unijnej dyrektywy o tzw. retencji danych. Nowe przepisy zmuszają operatorów telekomunikacyjnych do przechowywania wszystkich danych o lokalizacji użytkowników w momencie nawiązania połączenia, a także - co jest niezgodne z unijną dyrektywą - przez cały czas rozmowy. Prace nad założeniami nowelizacji ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną trwają nadal. Temat nie jest wcale zakończony, a pomysły dotyczące retencji danych telekomunikacyjnych, są tylko jedną z propozycji rozważanych na spotkaniach roboczych. Inne tematy to np. zmiana definicji świadczenia usług drogą elektroniczną, poprawienie klauzuli państwa pochodzenia, kwestie świadczenia usług w ramach zawodów regulowanych, ochrona danych osobowych, kwestie spamu. Ze spotkań roboczych (wbrew zapowiedziom), nie publikuje się stenogramów, nie wiemy zatem – jakie pomysły są obecnie rozpatrywane. Równocześnie z wprowadzaniem nowych regulacji prawnych, ABW pod wodzą Bondaryka stosuje różne metody, by realnie powiększyć zakres swojej władzy. Przed kilkoma miesiącami mogliśmy się dowiedzieć, że Agencja, niezgodnie z prawem korzysta z poufnych informacji zebranych przez funkcjonariuszy wywiadu skarbowego. Jedna z gazet ujawniła notatkę z marca 2008 r, stworzon przez funkcjonariusza wywiadu skarbowego. Opisuje w niej sytuację, w której oficer ABW zażądał od niego poufnej informacji z baz danych Ministerstwa Finansów. Przełożony polecił mu udostępnić te informacje. Według gazety, powołującej się na rozmówcę z resortu finansów, przypadków takich było więcej. Praktyka korzystania przez Agencję z tego rodzaju informacji musi być powszechna, bowiem kolejni szefowie wywiadu skarbowego to osoby, których kariery są ściśle związane z ABW. Od wielu miesięcy funkcjonariusze służby pana Bondaryka obejmują stanowiska w firmach i instytucjach kluczowych w dziedzinie teleinformatyki. Jest to możliwe dzięki ścisłej współpracy ABW z rządem Donalda Tuska. W listopadzie ubiegłego roku Agencja przejęła kontrolę nad NASK - najważniejszą instytucją polskiego Internetu. Naukowo-Akademicka Sieć Komputerowa zajmuje się m.in. przydzielaniem polskich domen i sprawuje technologiczną pieczę nad polską częścią sieci. To właśnie w NASK, w 1991 roku nastąpiło pierwsze w Polsce, historyczne połączenie internetowe. Instytucja podlega resortowi nauki i prowadzi monitorowanie polskiego Internetu (nadzoruje rynek domen, świadczy usługi teleinformatyczne oraz dba o bezpieczeństwo zwalczając ataki hakerów i nielegalne treści w Internecie). W połowie listopada, w oparciu o rekomendację komisji konkursowej minister nauki Barbara Kudrycka mianowała na stanowisko dyrektora NASK czynnego pułkownika ABW Michała Chrzanowskiego - byłego dyrektora Departamentu Bezpieczeństwa Teleinformatycznego i Informacji ABW. Pretekstem do przejęcia kontroli nad NASK-iem było odwołanie poprzedniego szefa tej jednostki naukowej po kontroli finansowej. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego ogłosiło konkurs na nowego dyrektora, by w ostatnim dniu konkursu przedłużyć go o kolejne dni. Gdy przedłużono konkurs, kandydaturę zgłosił oficer ABW, płk. Michał Chrzanowski. Kandydatów na nowego dyrektora oceniała pięcioosobowa komisja konkursowa powołana przez ministra nauki i szkolnictwa wyższego. ABW do komisji „wsadziła” dwóch swoich ludzi, w tym Piotra Durbajło, podwładnego płk. Chrzanowskiego. Oficjalnie reprezentowali ministerstwo nauki. Wyniki konkursu były w tej sytuacji do przewidzenia. Od tej chwili, NASK stał się de facto kolejnym departamentem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Po udanej akcji przejęcia tak ważnej dla polskiego Internetu instytucji, ABW przystąpiło do ulokowania swoich funkcjonariuszy w kierownictwie Narodowego Centrum Badań i Rozwoju. Sprawa pierwszy raz wypłynęła w grudniu ubiegłego roku, kiedy sejmowa podkomisja nauki i szkolnictwa wyższego dyskutowała nad rządowym projektem ustawy o instytutach badawczych. Wówczas poseł Jan Kaźmierczak (PO) zaproponował poprawkę, zgodnie z którą w instytutach mieli być obligatoryjnie zatrudniani "funkcjonariusze służb nadzorowanych przez prezesa Rady Ministrów". Jak się okazało, za tą poprawką stała Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wówczas - po protestach przedstawicieli nauki i posłów PiS, udało się poprawkę odrzucić. Na początku bieżącego roku komisja przyjęła jednak inną poprawkę posła Kaźmierczaka, która mówi, że przedstawiciel ABW wejdzie w skład Komitetu Sterującego w Narodowym Centrum Badań i Rozwoju. Jest to wyspecjalizowana agencja rządowa, którą powołano w celu zarządzania badaniami naukowymi i pracami rozwojowymi w strategicznych dla Polski dziedzinach. Projekty realizowane przez NCBiR mają być wykorzystywane m.in. w gospodarce, kulturze, ochronie zdrowia i administracji publicznej. Poprawkę formalnie przygotował szef ABW. Krzysztof Bondaryk, który 11 stycznia 2010 r. skierował oficjalne pismo do ministra nauki, domagając się wprost dopisania w projekcie ustawy przedstawiciela Agencji, obok przedstawicieli MON, ministra nauki i szkolnictwa wyższego oraz administracji i spraw wewnętrznych. Bondaryk powoływał się przy tym na art. 5, ust. 1 ustawy o ABW oraz Agencji Wywiadu, który mówi, że ABW musi realizować wymienione w tym przepisie zadania, przede wszystkim mające za podstawę ochronę bezpieczeństwa państwa. Poprawkę przyjęto głosami posłów PO przy sprzeciwie PiS (jedyny przedstawiciel SLD na podkomisji wstrzymał się od głosu). Zbigniew Wassermann, były minister, koordynator służb specjalnych, zauważa, „jak potężna jest ekspansja ABW pod rządami Bondaryka” i przypuszcza, że przez tego typu inicjatywy szef Agencji próbuje stać się osobą o pierwszoplanowym znaczeniu - "szefem szefów”. Sama ABW nie widzi w obecności swojego przedstawiciela w Komitecie Sterującym Narodowego Centrum Badań i Rozwoju nic dziwnego i ustami rzecznika twierdzi, iż „z uwagi na prowadzone w Agencji prace badawcze, m.in. z zakresu bezpieczeństwa teleinformatycznego związanego wprost z ochroną bezpieczeństwa państwa, udział przedstawiciela ABW w wymienionym gremium zapewniłby wymianę myśli technicznej oraz rozwiązań związanych z ochroną bezpieczeństwa państwa już na etapie opiniowania prac koncepcyjnych i kierunków przyszłych rozwiązań naukowych, a także, co się z tym wiąże, sposobu finansowania przedmiotowych badań”. Równocześnie rzecznik podkreśla, że wszelkie obawy o jakąkolwiek stronniczość i próby poszerzania zakresu władzy przez funkcjonariuszy Agencji są bezpodstawne, „ponieważ ABW realizuje jedynie swoje ustawowe zadania i zawsze działa na rzecz Państwa Polskiego". Podczas wczorajszej, tzw. debaty z internautami, Donald Tusk deklarował, jakoby forsowane przez rząd przepisy „nie miały na celu ograniczania wolności, autonomii i bezpieczeństwa internautów”. Przedstawiony powyżej przegląd niektórych rozwiązań prawnych oraz działań podejmowanych przez ten rząd i „supersłużbę” Krzysztofa Bondaryka – przeczy słowom premiera i dowodzi, że intencją obecnego układu jest objęcie kontrolą każdej, istotnej sfery życia publicznego. Internet jest jedynie kolejnym etapem, w realizacji długoletniej, peerelowskiej idei fixe. W orwellowskiej wizji „Roku 1984” pada zdanie: „Jeżeli ktoś chce rządzić, rządzić nieprzerwanie, musi umieć burzyć w poddanych poczucie rzeczywistości”. Owo poczucie rzeczywistości – nie jest niczym innym, jak prawdą o otaczającym nas świecie – darem, który niekiedy wydaje się groźny i niechciany. Władza – do jakiej dąży Bondaryk i wspomagająca go „Partia” będzie realna tylko wówczas, gdy pozwolimy zburzyć prawdziwy obraz rzeczywistości i tchórzliwie uwierzymy w deklaracje bez pokrycia. Ścios
Apel do Polaków - Ratujmy Polskę Mówi się, że polityka nigdy nie chodzi w parze z logiką. Mówi się także, że kłamstwa powtarzane z uporem maniaka, i wciskane na siłę Narodowi, wyborcom, stają się z czasem prawdą!. Taką taktykę prania mózgów i ogłupiania prowadzi Platforma. Upływający czas już pokazał, jak i zweryfikował obietnice dane Narodowi przez PO w 2007 roku,to gorzka lekcja naiwności. Normą w ,,uprawianiu polityki” stało się publiczne ośmieszanie, ubliżanie Głowie Państwa, nieważne czy jest On moim sympatykiem, czy nie, - jakby ,,zapomniano”, że prezydenta wybiera Zgromadzenie Narodowe. Zbrodnia, kłamstwo, fałsz, obłuda, plugawy język, -- stały się dziś podstawą i fundamentem uprawiania ,,polityki”, oraz wzorem dla Tych, co przyjdą po nas. Zdrajcy, niedoszli zbrodniarze, bandyci, oszuści, oszczercy i kłamcy, są w tym zwariowanym świecie traktowani z honorami, niemal, - jak narodowi bohaterzy. Niedoszły zabójca Jana Pawła II Agca, czy też Stepan Bandera który został niedawno uznany przez prezydenta Ukrainy Juszczenkę za bohatera narodowego. Walka o głosy wyborców, chęć utrzymania się przy ,,korycie” za wszelką cenę, to także zgoda na małżeństwa homoseksualne, co jak wiadomo nie jest normą w budowie związku,-- przykładów można mnożyć w nieskończoność.
Polska nie jest wolna od tych wypatrzeń!! Walka pomiędzy PiS i PO, to walka pomiędzy prawdą i kłamstwem. W tej walce nie liczy się dobro Polski, Polaków, -- liczy się zdobycie władzy ponad wszystko i wszystkich. Skupienie jej w jednej ręce, było tuskowym marzeniem od lat, a ,,polityka miłości” oraz ,,by żyło się lepiej” jaką prowadzi PO, to walka która już obróciła się przeciwko im samym,bo z czym wojujesz, od tego giniesz. Dla przypomnienia, źródło portal: pardon.pl
Dlaczego więc Tusk zrezygnował z walki o stanowisko Prezydenta RP?? Wygranie wyborów i zostanie prezydentem RP, równałoby się oddaniem ,,władzy” i brakiem wpływu na poczynania w ,,jego” partii,- a więc, osobista tragedia dyktatora. To nie tylko pałac i żyrandole, czy brak władzy LECZ OGROMNY PROBLEM, który Tusk nie potrafiłby przełknąć! Mianowicie, musiałby wtedy zostać PREZYDENTEM WSZYSTKICH POLAKÓW, co stoi w rażącej sprzeczności z zachowaniem PO, samego Tuska, wzlędem Prezydenta, oraz partii PiS. Dlaczego z taką zaciekłością, zwalcza się PiS, i atakuje Prezydenta RP?, a ostatnio ukrywa brutalną prawdę tz aferę hazardową? Na te pytania musicie sobie sami Państwo odpowiedzieć.
PAMIĘTAJCIE KTO RAZ ZDRADZIŁ, ZAWSZE ZDRADZI !! Jak można wierzyć komuś kto, zdradził partyjnych kolegów i przeszedł pod ,,ochronę” innej partii., lub rozbija środowiska Polaków poza Polską, tworząc listy dobrych i złych. Sikorski, Mężydło, Marek Jurek, czy Dorn, Komorowski, Cimoszewicz i wielu innych, to ludzie, którym NALEŻY I TRZEBA UFAĆ? Komorowski do dziś nie obronił się przed zarzutami kiedy był ministrem obrony w rządzie J. Buzka. Cimoszewicz, --- oto co pisał o nim E. Moskal prezes KPA w roku 2002- pamiętajmy o tym jako Polacy, bo KPA pod wodzą F.Spuli , już dawno wypadł z gry ,,chce Pan się ,,opiekować Polonią, ponieważ twierdzi Pan, że Senat który od przedwojnia pełni solidnie te role nie posiada do tego odpowiedniego aparatu, a Pan ma. Proszę Pana coś się Panu pomyliło, lub zostało z dawnych lat. Jakiego aparatu potrzeba Senatowi dla Polonii? Nam potrzeba przyjaznej polityki i dobrego słowa, a nie jakiegoś aparatu. Prosimy aby Pan lepiej zajął się swoimi obowiązkami, i poprawnym ich wykonywaniem, a nie rozbijaniem ruchu polonijnego”. Wystarczy? Sikorski, tworząc listę wrogów Polski, Polaków mieszkających poza jej granicami i zakazując pracownikom placówek dyplomatycznych kontaktów, sam zasłużył sobie na miano WROGA POLAKÓW ŻYJĄCYCH POZA POLSKĄ! Apeluję do Polaków, ratujmy Polskę!!! Dziś jak wody i powietrza, potrzeba wszystkim szczególnej mądrości w nadchodzących wyborach prezydenckich. Potrzeba odwagi i zdecydowanych działań aby raz na zawsze w sposób stanowczy, skończyć z ludzmi dawnego PZPR, SLD, powiązanymi układami i wzajemnej zależności. Skończmy raz na zawsze ze skompromitowanymi nazwiskami ludzi, którzy już dawno powinni zniknąć z życia publicznego i polityki! Skończmy z oszukiwaniem Polski, skończmy z tymi, którzy obiecując cuda, zadrwili sobie z Polaków, niezależnie od ich miejsca zamieszkania. Czy w Polsce nie ma już ludzi światłych, mądrych, którym dobro Ojczyzny jest ważniejsze od podsycania ciągłych wojen i plugawego języka? Bądź czujny!!!
Grzegorz Michalski
Jak przepchnąć Komorowskiego. Radosław Sikorski bije w prawyborach Bronisława Komorowskiego. Dlatego ich nie będzie. Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski ma już niemal w kieszeni nominację Platformy Obywatelskiej na kandydata na prezydenta. Już wiadomo, że żadnych partyjnych prawyborów nie będzie, a pretendenta wskaże zarząd partii. Premier Donald Tusk uznał, iż tylko w ten sposób może zapewnić nominację Komorowskiemu, którego w prawyborach prawdopodobnie pokonałby Radosław Sikorski. Ale chodziło też o to, aby uniknąć ostrej rywalizacji między kandydatami, która mogłaby rozbić PO. Z rychłej decyzji zarządu Platformy najbardziej zadowolony powinien być... prezydent Lech Kaczyński. Nawet przychylni PO politolodzy i komentatorzy przyznają, że marszałek Sejmu nie jest pewnym kandydatem do zwycięstwa w jesiennych wyborach. Bronisław Komorowski, który od dawna marzy o prezydenturze, może doznać bolesnej porażki. Spekulacje na temat prawyborów uciął szybko rzecznik rządu Paweł Graś, który powiedział w Polskim Radiu, że kandydata PO na prezydenta wskaże jednak zarząd partii, a nie wszyscy jej członkowie. I taka decyzja może zapaść jeszcze w lutym. Nie stanie się to jednak jutro, bo - jak poinformował rzecznik Paweł Graś - planowane na ten dzień posiedzenie Zarządu Krajowego PO zostało w ostatniej chwili przeniesione na następny tydzień i odbędzie się nie wcześniej niż 16 lutego. Oficjalny powód przełożenia obrad to nieobecność kilku polityków, w tym wiceprzewodniczącej partii Hanny Gronkiewicz-Waltz. - Nie wiem, czy we wtorek marszałek Komorowski otrzyma nominację. Niewykluczone, że dojdzie jeszcze do jakichś formalnych wewnętrznych konsultacji. Ale sprawa jest przesądzona, bo marszałka popiera premier Donald Tusk, który wie, że podczas prawyborów lepszy mógłby się okazać minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. A na pewno większość zarządu poprze wniosek premiera, bo jest niechętna Sikorskiemu - zastrzegał jeden z posłów Platformy. Potwierdzeniem poparcia dla Bronisława Komorowskiego ze strony kierownictwa partii są wypowiedzi wielu prominentnych działaczy PO otwarcie deklarujących, na kogo oddadzą głos - i że będzie to marszałek Sejmu. Tak sprawę stawia m.in. Grzegorz Schetyna, szef klubu parlamentarnego, który zasiada w zarządzie. Zapewne tak samo jak Tusk będą głosować m.in. minister infrastruktury Cezary Grabarczyk, były szef gabinetu premiera Sławomir Nowak, prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz i poseł z Bielska-Białej Tomasz Tomczykiewicz. - Będę głosował na Sikorskiego - deklaruje co prawda poseł Jarosław Gowin, ale takich jak on jest w zarządzie PO mniejszość, w dodatku nikt z nich nie składa oficjalnie już teraz takich deklaracji jak Gowin. Nie można wykluczyć, że za Sikorskim padnie tylko ten jeden głos, bo sam zainteresowany, podobnie jak Komorowski, zapewne wstrzyma się od głosu lub nie weźmie udziału w głosowaniu zarządu. A pozostali poprą wniosek Tuska.
Lepszy mierny, ale wierny? Przeważyły bowiem obawy premiera i jego otoczenia, że Radosław Sikorski jest politykiem nieprzewidywalnym, który po zajęciu miejsca w Pałacu Prezydenckim nie musiałby być prezydentem przychylnym Platformie, na czym zależy Tuskowi. W nieoficjalnych wypowiedziach przeciwnicy Sikorskiego wskazują u niego na brak lojalności politycznej. To prawda, że Platforma ogromnie zyskała na tym, gdy obecny szef dyplomacji porzucił PiS i wsparł PO, ale teraz istnieje obawa, iż prezydent Sikorski mógłby porzucić PO, aby np. budować własny obóz polityczny, bo dużych ambicji nikt mu nie odmawia. - Rzadko zgadzam się z PiS, ale akurat słowa poseł Elżbiety Jakubiak o "zdrajcy Sikorskim" dobrze oddają także i nastroje, i obawy większości z nas - mówi poseł PO. - Komorowski jest z nami prawie od początku i na pewno poza Platformą nie ma dla niego przyszłości, a Sikorski nieraz już dokonywał politycznych wolt - dodaje. Politycy PO jednak zdają sobie sprawę z tego, że wystawienie marszałka Sejmu przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu wcale nie daje gwarancji sukcesu, biorąc pod uwagę sondaże, z których wynika, iż Komorowski, choć wygrywa z Kaczyńskim, to jednak znacznie mniejszą różnicą głosów niż Sikorski (o mniej niż 10 proc., a i tak można domniemywać, że poparcie dla potencjalnych kandydatów PO jest w tych badaniach zawyżane). Także przychylni Platformie politolodzy i komentatorzy wskazują na to, że zwycięstwo marszałka Sejmu nie jest tak prawdopodobne, jak ministra Sikorskiego czy premiera Tuska. A przecież wiadomo, że w czasie kampanii wyborczej wiele może się jeszcze wydarzyć i trzeba się liczyć ze spadkiem poparcia dla kandydata PO, bo im bliżej głosowania, tym bardziej nastroje i opinie Polaków będą się krystalizować, a wówczas potencjalni wyborcy Bronisława Komorskiego, którzy wskazują na niego w sondażowych badaniach, przerzucą swoje poparcie na Kaczyńskiego czy innych kandydatów. Mało kto jest też przekonany, że Komorowski ma w sobie charyzmę, dzięki której można skutecznie walczyć w ostrej kampanii prezydenckiej. Ale Platforma Obywatelska i sam zainteresowany liczą na to, iż kampania będzie się toczyła znowu pod hasłem walki z "państwem PiS" - jak to już zwiastują podejmowane w internecie działania na razie niemrawych "oddolnych" grup - co da dodatkowe punkty każdemu kandydatowi PO. Osoba z kierownictwa Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej wskazuje też na spore ryzyko, które bierze na siebie marszałek Komorowski. Jeśli bowiem przegra, to gwałtownie spadnie jego pozycja w partii. Na pewno Tusk, szukając winnych porażki, wskaże na nieudolność samego kandydata. Nie można wtedy wykluczyć i takiego scenariusza, że marszałek zostanie zmuszony do złożenia honorowej dymisji z zajmowanego stanowiska. I to on byłby głównym winowajcą tego, że prezydentem wciąż jest "ten Kaczyński". Marszałek przystępuje więc do ryzykownej gry i to dziwi osoby znające go bliżej, bo "Bronek raczej unikał otwartych starć politycznych, odkąd zaangażował się w prawdziwą politykę". - Owszem, był dobry w zakulisowych akcjach, ale wybory prezydenckie to co innego. I dlatego szanse Kaczyńskiego rosną. Ja akurat jestem za Komorowskim, ale obawiam się, że mogę być w obozie przegranych - uważa jeden ze współpracowników marszałka w czasach, gdy był on ministrem obrony narodowej. I dodaje krytycznie, że w przeszłości nigdy nic nie wskazywało na to, aby Bronisław Komorowski mógł myśleć o ubieganiu się o prezydenturę, i najwyraźniej w PO jest krótka kadrowa ławka, skoro to marszałek ma walczyć o prezydenturę.
Boją się prawyborów Jednak od kwestii nominacji dla Komorowskiego nie mniej ciekawa jest odpowiedź na pytanie, dlaczego przewodniczący Platformy Obywatelskiej Donald Tusk zrezygnował z przeprowadzenia prawyborów. To prawda, że premier nie był entuzjastą tego rozwiązania, ale miał o tym dyskutować z innymi członkami zarządu. Teraz jednak zdecydował, iż prawyborów nie będzie. Po pierwsze, dlatego że w toku wewnętrznej kampanii wyborczej rosłyby szanse Radosława Sikorskiego. Wiadomo, że jest on bardziej medialnym politykiem niż Komorowski i tym samym mógłby zdobyć sobie duże poparcie szeregowych członków PO, a na majowym kongresie Platforma musiałaby tylko przyklepać jego nominację. Ale być może Tusk poszedłby na takie ryzyko, odpowiednio sterując za pomocą partyjnego aparatu prawyborami, tak aby pomóc Komorowskiemu - gdyby nie drugi, o wiele istotniejszy argument przeciwko prawyborom: takie głosowanie mogłoby doprowadzić do ostrych sporów wewnątrz partii, a nawet spowodować jej głęboki podział. Gdy Paweł Graś mówił o tym, że "nie ma potrzeby, aby kandydaci z ulotkami jeździli po kraju, zabiegając o poparcie", oddawał tok rozumowania i obaw premiera. Prawybory mają bowiem to do siebie, że i tutaj kandydaci nie przebieraliby w środkach, aby pokonać konkurentów. I ta walka na pewno byłaby często nieczysta, a do mediów przeciekałyby informacje stawiające w bardzo niekorzystnym świetle albo marszałka Sejmu, albo ministra spraw zagranicznych. Tusk chce uniknąć "prania brudów", wiedząc, że w ferworze politycznej walki Polacy mogliby poznać wiele szczegółów dotyczących życia wewnętrznego PO, których partia na pewno nie chce wyciągać na światło dzienne. W dodatku dzięki prawyborom konkurencja dostałaby na tacy haki na każdego z potencjalnych kontrkandydatów Lecha Kaczyńskiego czy Jerzego Szmajdzińskiego. Ponadto prawybory niosłyby ryzyko odbudowania przynajmniej części swoich wpływów w partii przez Andrzeja Olechowskiego, gdyby rzeczywiście mógł w tej rywalizacji wystartować. Nie można też zapominać o tym, że prawybory byłyby doskonałą okazją do budowania "struktur poziomych" w PO, bo zarówno Komorowski, jak i Sikorski mogliby wykorzystać ten czas do budowania własnych frakcji w partii. A nie po to Tusk walczył wcześniej z Maciejem Płażyńskim, Janem Rokitą czy Olechowskim, usuwając ich z partii, żeby teraz pozwolić na wyrośnięcie nowym liderom. Już teraz przecież tzw. frakcja konserwatywna Jarosława Gowina otwarcie "gra na Sikorskiego". Poza tym prawybory mogłyby oznaczać paraliż władzy, gdyż marszałek Sejmu bardziej byłby zainteresowany swoją kampanią niż kierowaniem izbą, a rząd ma do przepchnięcia przez Sejm i Senat wiele ważnych ustaw.
Uniknąć kompromitacji Zresztą PO ma niezbyt dobre doświadczenia z prawyborami. Przeprowadzono je w partii tylko raz - w 2001 roku, przed pierwszymi wyborami do Sejmu i Senatu, w których startowała Platforma. Miał to być pokaz wewnątrzpartyjnej demokracji, gdy kilkadziesiąt tysięcy zarejestrowanych członków PO miało wskazać, kogo widzą na swoich regionalnych listach wyborczych. Ten, kto zdobyłby najwięcej głosów, miał być liderem listy. Ale teoria szybko rozminęła się z praktyką. Działacze prowadzili kampanię "sprawdzonymi metodami", kupując poparcie kolegów różnymi obietnicami. Ponieważ prawybory odbywały się w stolicy okręgu wyborczego, to bardziej majętni lub mający dobrych sponsorów kandydaci posiadali pieniądze, aby wynająć autokary i dowieźć swoich zwolenników na partyjne głosowanie. Narażali się tym samym na krytykę swoich przeciwników, a potem o prawyborach rozpisywały się gazety. Najgłośniejsze afery dotyczyły list PO w okręgu płockim i toruńskim, gdy Tusk, Olechowski i Płażyński unieważnili prawybory. Okazało się, że Płocku w urnach było o 12 kart do głosowania więcej, niż ich wydano, a różnica między pierwszą a drugą osobą na liście wyniosła... 5 głosów. Natomiast w Toruniu zarzucano kandydatowi Jackowi Janiszewskiemu, iż jego sztab kupował głosy, a na prawybory przywożono nietrzeźwych głosujących, co miało wskazywać na sposób kupowania tego poparcia. Przypadek Janiszewskiego nie był bynajmniej odosobniony, podobnie miało dziać się w innych okręgach, jednak tamte sprawy udało się zamieść pod dywan. Tym bardziej że kampania nieraz pokazywała swoje ostre oblicze, gdy o miejsce na liście bezpardonowo walczyli między sobą byli członkowie Unii Wolności, z których jedni zakładali Platformę Obywatelską, a inni odeszli do Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego i dopiero później dołączyli do PO (jak marszałek Komorowski). Te personalne podziały zapoczątkowane w 2001 roku w niektórych przypadkach trwają zresztą do dziś i dlatego Donald Tusk wie, że prawybory niosą ze sobą zbytnie ryzyko powstania dużego rozłamu w partii, co może zagrozić sprawności organizacyjnej PO przed trzema kampaniami wyborczymi, jakie czekają nas w ciągu najbliższego półtora roku (prezydencka, samorządowa i parlamentarna). W 2005 roku listy ustalał już tylko partyjny aparat, bo Donald Tusk i Grzegorz Schetyna nie chcieli stracić nawet na moment kontroli nad procesem wyborczym. W ten sposób mogli dyscyplinować swoich ludzi, ponieważ niepokornym groziło wyrzucenie z list lub wpisanie na tak odległe miejsce, że zdobycie mandatu było nierealne. Tylko że niezadowolenia członków PO i tak nie da się uniknąć. - My byliśmy za prawyborami. Wielu członków Platformy liczyło na to, że partia zapyta nas o zdanie w tej podstawowej kwestii: kto ma być naszym kandydatem na prezydenta, skoro ze startu wycofał się premier - mówi nam przedstawiciel zarządu powiatowego PO z Mazowsza. - Trzeba było nie rzucać takiego pomysłu, a potem się z niego wycofywać rakiem - dodaje pod adresem zarządu swojej partii. Krzysztof Losz
08 lutego 2010 Chaos w ludzkiej świadomości ubrany w szaty ładu... ” ładu” demokracji- należałoby dodać. - Co przerabialiście dzisiaj na chemii? – pyta mama swojego synka. - Materiały wybuchowe- odpowiada synek. - A czy nauczyciel zadał coś do domu? - Nie zdążył. Pod komisję ładu hazardowego też nikt nie zdążył podłożyć materiału wybuchowego.. A jej członkowie wybuchają co jakiś czas śmiechem. Dobrze się bawią; jest wesoło i przyjemnie, bo przecież po zakończeniu przesłuchań Komisji, nikomu nic nie grozi- oprócz odpowiedzialności politycznej- czyli żadnej. Odpowiedzialności karnej Wysoka Komisja- nie ma w swojej kompetencji. Można się jedynie pobawić i pośmiać; podowcipkować i udawać, ze się drąży. I to na oczach milionowej gawiedzi.. Przesłuchiwani niewiele pamiętają, więc niewiele się można dowiedzieć.. Może i dobrze Bo kto mało wie, śpi w pieluchach- a kto dużo- tego wiozą w łańcuchach.
Zgrywy jest co niemiara, ubaw po pachy, ciekawe kto napisał rozrywkowy scenariusz? Przy okazji dowiedziałem się, że pan Jarosław Kaczyński nie umie grać w golfa, a marszałek Stefaniuk wyartykułował, że sala jest bardzo akustyczna.(???). I tak będzie do końca szopki zwanej Komisją Hazardową.. I dziennik „Rzeczpospolita” wcześniej i nazajutrz będzie nadal drukował to, co świadkowie mają do powiedzenia przed obliczem Komisji.- jutro.. Taką przyjęto formę.. Gazety będą formą słupów ogłoszeniowych służb specjalnych…. I to jest poważne państwo? W cieniu Komisji Hazardowej to rząd uprawia hazard. Właśnie mu chodzą po socjalistycznej głowie kolejne pomysły represjonujące kolejne grupy społeczne: lekarzy i prawników. Chce im wprowadzić kasy fiskalne, żeby” mieć lepszą kontrolę nad rzeczywistymi dochodami przedstawicieli tych zawodów”(???) Chodzi o to, żeby kolejne grupy zagnać do obory jak bydło, tam zakolczykować, okasować a potem opodatkować., To wszystko w ramach wolnego rynku i wolności decydowania o sobie..- jasna rzecz!
Na ten cel, socjalistyczny rząd wyłoży 120 milionów złotych(???), przecież nie z własnej, lecz z naszych kieszeni, bo każdemu lekarzowi i prawnikowi dopłaci do kasy fiskalnej po 700 złotych.. Z VAT-u, który na niego rząd nałoży! I wyciągnie za pomocą kasy fiskalnej.. Ale przedtem ten VAT zapłaci konsument usług medycznych i prawniczych. Biurokracja musi zarobić i obmyśla co rusz nowe sposoby obrabowywania ludzi nie będących biurokratami, ale chcącymi zarobić samodzielnie na siebie. I swoje rodziny.. Biurokracja niczego nie tworzy , tylko żyje z owoców wytworzonych przez innych, dlatego antagonizm powstaje na styku- biurokrata- podatnik! I nie jest powodem sztandarowym fakt, że wprowadzania kas fiskalnych dla lekarzy i adwokatów musi nastąpić dlatego, że inni już tę maszynkę- bardzo kosztowną mają. Zdrowy rozsądek podpowiada, żeby kasy fiskalne wycofywać, a nie wprowadzać dodatkowe.. I uprościć system podatkowy, który po uproszczeniu -kas fiskalnych nie będzie wymagał. Zmniejszą się przy tym koszty poboru podatków... Straci biurokracja- ale zyskają konsumenci! Ale nic z tego! Biurokracja jak pasożyt chce nas udusić. Właśnie w Warszawie Platforma Obywatelska, chce dodatkowych pieniędzy.. Chce zachęcić osoby niezameldowane, ale mieszkające w stolicy, by rozliczały się z podatków w tutejszych urzędach skarbowych(???) Będą pieniądze wydawane na reklamę w mediach, na bilbordy, Internet.- z budżetu gminy. Ponieważ obowiązuje nadal- dzięki wycofaniu się z jego likwidacji Platformy Obywatelskiej- obowiązek meldunkowy, więc wszyscy którzy zaczną płacić podatki w Warszawie, będą musieli zameldować się w Warszawie. A wielu właścicieli wynajmujących pokoje nie chce o tym słyszeć.. Bo będą musieli płacić biurokracji dodatkowe podatki i podnieść ceny wynajmowanych mieszkań… Będzie zamieszanie, zwiększy się ilość mieszkających pod mostami. Ponieważ rozrzutność władz warszawskich doprowadziła do deficytu na poziomie dwóch miliardów złotych(!!!)- biurokratycznej władzy potrzeba trzech podstawowych rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. Tym bardziej, że zakorkowała Warszawę buspasami, parkometrami, strefami płatnymi postoju.. I nie ma żadnych promocji i darmochy.
Chyba, że ktoś skorzysta z ofert prostytucyjnych, zamieszczanych za wycieraczkami samochodów. Wieść prostytucyjna niesie, że niektóre prostytutki w ofercie mają darmowe minuty.. Ale musi być zakupiony bilet parkingowy.. Platforma Obywatelska, w ramach rozwoju demokracji i likwidacji Senatu, co zapowiadała podczas ostatnich bachanalii wyborczych, zmniejszy demokrację i nie zlikwiduje Senatu. Nie można się z tymi urwisami politycznym połapać: co innego na wizji, a co innego na fonii. A jak na fonii jako tako- to znowu co innego na wizji. Chcą nas wykołować ostatecznie, jeśli w Senacie wsadzą dożywotnio tych samych, co to utworzyli skorumpowaną i kabaretową III Rzeczpospolitą, którą ostatecznie zadłużoną sprzedali – Unii Europejskiej. I naigrywają się z nas w krakowskim teatrze” Groteska”.. Robią sobie z nas po prostu dymane jaja!!! Jako senatorów byłych premierów i prezydentów, może jeszcze wicepremierów. Całe to towarzystwo- no powiedzmy wątpliwie oprócz pana premiera Jana Olszewskiego- to jest utrwalenie wspólnych na wiele lat rządów socjalistów pobożnych i bezbożnych. Może ich dzieci- zasiadający po nich w Senacie- się opamiętają? Ufajmy Bogu.. Zagospodarowali scenę polityczną tak, że obca polityczna mysz się nie przeciśnie.. Ale” mury obronne z żelaza nie są tak ważne jak ziarno i jadło”.. A szczyt uformowania wojska polega na tym, aby nie miało ono widocznej formy.. Cuda się zdarzają, choć organizują życie polityczne i służbowo- i specjalnie. Spec służby! Pan Piotr Nowina Konopka, kiedyś działacz Unii Demokratycznej, potem Unii Wolności, z której powstała Platforma Obywatelska, stanął na czele świeżo powołanego przedstawicielstwa Parlamentu Europejskiego w Waszyngtonie (???). Nie dadzą sobie zrobić krzywdy! Będzie odpowiadał za kontakty Parlamentu Europejskiego z Kongresem USA. Bo nie taka kobieta straszna jak się umaluje.. A może lepiej przyzwyczaić się do starych wrogów- a nie szukać nowych.? Będzie realizował pomysł pani Clinton, członkini Bilderberg Grup, żeby przekazać USA dane Europejczyków, ściślej ich konta- w imię walki z terroryzmem. Bo socjaliści Amerykańscy z Partii Demokratycznej chcą wszystko wiedzieć o Europejczykach.. Czy jeszcze- za kilka lat- pozostanie coś tajnego? Wobec takiej głasnosti.? O prywatności , w konstruowanym świecie orwellowskim- nie mamy co marzyć… Jakiś filut, prawdopodobnie w zemście za zatrzymanie przez władze szwajcarskie pana Romana Polańskiego wykradł dane z kont „obywateli” niemieckich, którzy woleli ukryć swoje zasoby w – szanującej jeszcze tajemnicę bankową- Szwajcarii, niż powierzyć je fiskusowi niemieckiemu. Rząd niemiecki chce zapłacić złodziejowi 100 ooo euro, żeby dowiedzieć się, który z „obywateli” niemieckich ukrywa swoje pieniądze. Czego nie jest w stanie zrobić rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy? Nawet prowadzi pertraktacje ze złodziejem.! A przecież „ nie kradnij- rząd nie znosi konkurencji”.. Ale kradzież jest w tym przypadku obopólna... I czy to nie jest chaos w ludzkiej świadomości? Nawet bez szat ładu.? WJR
Kiedy upadnie euro? Zapowiedziane półtora roku temu przez Donalda Tuska wejście do strefy euro od stycznia 2012 r. miało być cudowną receptą na polskie problemy. Było też chwytem socjotechnicznym mającym na celu odwrócenie uwagi opinii publicznej od tematów niewygodnych dla rządzących. Po miesiącach propagandowych fajerwerków okazało się, że jednak jest kryzys i szybkie wprowadzenie euro w Polsce jest nierealne. Sprawa zawisła zatem w próżni. Ostatnio jednak znowu jest głośno o euro, a to za sprawą planu ratowania finansów publicznych zaproponowanego przez rząd. Co ciekawe, zarówno premier, jak i prezydent mają w tej sprawie zbliżone poglądy. Jeszcze zanim nastąpiła szumna prezentacja planu, Donald Tusk w wywiadzie dla francuskiej telewizji France 24 powiedział, że rok 2015 jest “bardzo realną” datą przystąpienia Polski do strefy euro. Jakby tego było mało, w ubiegłym tygodniu prezydent Lech Kaczyński powiedział w szwajcarskim Davos, że można rozważać rok 2015 jako termin wprowadzenia w Polsce waluty euro. Obie wypowiedzi zapewne nie były przypadkowe. Zarówno premier, jak i prezydent dali sygnał, że Polska w ramach Unii Europejskiej “jest po linii i na bazie”. Najważniejsze osoby w państwie potwierdziły, że Polska będzie w strefie euro,
choć potrzebna jest korekta terminu o trzy lata. Skąd ten owczy pęd do euro? Czy nie lepiej przeczekać i wyciągnąć korzystne dla Polski wnioski z błędów innych? Gołym okiem widać skutki wprowadzenia euro od 1 stycznia 2009 r. na Słowacji. Swego czasu Alan Greenspan, emerytowany szef Banku Rezerw Federalnych USA, mówił, że będąc na miejscu Polski, trzy razy by się zastanawiał, czy przejście na euro będzie korzystne dla naszego kraju. Wiedział, co mówi. Realizacja tego zamiaru oznacza bowiem – według jego krytyków – m.in. wzrost cen, obniżenie emerytur i obniżenie poziomu życia, co rzecz jasna uderzy w obywateli. Oznacza także utratę podstawowego instrumentu suwerenności, uzależnienie od scentralizowanej i zbiurokratyzowanej gospodarki europejskiej oraz wyprowadzenie z Polski rezerw Narodowego Banku Polskiego. Te rezerwy to niebagatelna kwota kilkudziesięciu miliardów dolarów, która zostałaby przejęta przez Europejski Bank Centralny pozostający pod faktyczną kontrolą Niemiec i działający w interesie tego państwa oraz innych największych krajów UE. Poza tym przybywa opinii o nadchodzącym upadku unijnej waluty. Jak informują serwisy ekonomiczne, część ekspertów podkreśla, że zadłużenie państw członkowskich rośnie, a wraz z nim koszty jego obsługi. Zdaniem Marca Fabera, znanego komentatora rynków finansowych, Grecja może być pierwszą kostką domina wyzwalającą proces upadku europejskiej waluty. O tym, że doświadczające dziś problemów państwa członkowskie Unii doprowadzą do upadku strefy euro, przekonany jest Charles Dumas, główny ekonomista cenionej londyńskiej agencji Lombard Street Research. – Im dłużej to trwa, tym bardziej bolesny będzie ostateczny upadek – mówił niedawno cytowany w mediach Dumas. Do piewców końca euro dołączył również sam wielki prof. Nouriel Roubini, ceniony amerykański ekonomista, który przewidział obecny kryzys. Według niego, w niedalekiej przyszłości dojdzie do upadku strefy euro. Przyznał, że nigdy nie był tak pesymistycznie nastawiony do przyszłości eurolandu. No cóż, przyszłość pokaże, czy pesymiści – czyli dobrze poinformowani optymiści – mieli rację. Ale jak pokazuje historia, wiadomo, że ludzkie wymysły nie trwają wiecznie, więc oczywiste jest, że prędzej czy później nastąpi koniec wspólnej waluty europejskiej. Starożytni powiadali: “festina lente” (spiesz się powoli), więc może zamiast owczego pędu lepsze dla Polski jest wykorzystanie “renty opóźnienia”. Polega to na ominięciu tych etapów, które w krajach rozwiniętych się nie sprawdziły, by od razu skorzystać z optymalnych rozwiązań. Polski nie stać bowiem na branie udziału w ryzykownych przedsięwzięciach, które dla Polaków oznaczają łzy i wyrzeczenia. Jan Maria Jackowski, Nasz Dziennik, 06-07.02.2010 Komentarz gajowego: jest oczywiste, że żadne rzeczowe argumenty – zarówno natury ekonomicznej, jak i politycznej – nie mają znaczenia dla szumowin rządzących Polską w imieniu Angeli Merkel. Argumenty takie mogły by trafić do ludzi, którym zależy na Polsce i jej rozwoju i którzy rzeczywiście chcą pracować dla jej dobra. Samo przypuszczenie, iż obecne rządy chcą uczynić cokolwiek dobrego dla kraju i narodu, jest naiwne i śmieszne. Nie takie zadanie dostali od tych, którzy naprawdę decydują o Unii Europejskiej. I nie za pracę dla Polski zostaną w przyszłości nagrodzeni jakąś bezpieczną synekurą w unijnej biurokracji. Ale cóż: powiedział kiedyś ktoś mądry, iż naród ma takie rządy, na jakie zasługuje. Może nie zawsze jest to prawdą absolutną, ale w przypadku Polski jest, co stwierdzamy z przykrością. MARUCHA
Twardy materiał jest dla śledczych niedostępny Z posłem Zbigniewem Wassermannem (PiS), członkiem sejmowej komisji śledczej do spraw zbadania afery hazardowej, rozmawia Paweł Tunia Jakie rozbieżności między zeznaniami polityków Platformy Obywatelskiej a tymi składanymi przez byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego wyłaniają się z dotychczasowych przesłuchań?- Zasadnicze rozbieżności występują między wersją pana premiera Donalda Tuska i pana Kamińskiego. Te wersje - uzupełniane o zeznania Jacka Cichockiego, sekretarza Kolegium ds. Służb Specjalnych - różnią się też od pozostałych. Należy je doprecyzować. Uważam, że trzeba ponownie przesłuchać i pana Kamińskiego, i pana Cichockiego na zamkniętych posiedzeniach, aby wyłowić te sprzeczności, co wymaga spokojnej analizy.
Komisja przeprowadzi konfrontacje?- Co do konfrontacji premier Donald Tusk - Mariusz Kamiński to z wyjątkiem pana przewodniczącego Mirosława Sekuły chyba nikt nie ma wątpliwości, że powinna ona zostać przeprowadzona. Co do innych konfrontacji, wszystko zależy od wagi wydarzeń.
Według zeznań prokuratorskich Ryszarda Sobiesiaka, biznesmena z branży hazardowej, do których miała dotrzeć "Rzeczpospolita", to Marcin Rosół, były szef gabinetu ministra sportu Mirosława Drzewieckiego, mógł być źródłem przecieku o akcji CBA.- Wpisuje się to dokładnie w wersję Mariusza Kamińskiego, dość precyzyjnie przez niego uwiarygodnioną. W tym kierunku ja prowadziłem przesłuchania wicepremiera Grzegorza Schetyny i premiera Tuska oraz ministra Mirosława Drzewieckiego. Chodzi o spotkanie 19 sierpnia ub.r., na które Drzewiecki został zaproszony przez premiera, wiedząc, w jakiej sprawie, a zatem wiedząc, że chodzi o kwestię dopłat. Czyli z góry dostał sygnał, że coś niepokojącego dzieje się w sprawie, w której on się dogadywał z Ryszardem Sobiesiakiem i Janem Koskiem. Sytuacja, kiedy to później premier zaprasza na rozmowę i Schetynę, i Drzewieckiego, a Drzewiecki u siebie w biurze w ministerstwie robi alarm i każe przygotować dokumenty w związku z rozmową u pana premiera, a w tych przygotowaniach bierze udział Rosół - świadczy o dużym prawdopodobieństwie zaistnienia właśnie wówczas przecieku. Potwierdzałoby to tezę, że ta wersja [z Rosołem - przyp. red.] jest bardzo prawdopodobna, a kto wie, czy na dzisiaj nie najbardziej prawdopodobna.
Sprzeczności w zeznaniach między politykami PO a Sobiesiakiem dotyczą nawet trwania ich znajomości. Sobiesiak miał powiedzieć, że zna Drzewieckiego i Schetynę od 20 lat, a Schetyna mówił przed komisją, że zna Sobiesiaka od 2003 roku. Drzewiecki zeznał natomiast, że poznał Sobiesiaka dziesięć lat temu.- Myślę, że gdybyśmy dzisiaj porównali zeznania tych panów, to znaleźlibyśmy sporo tego typu sprzeczności, ale szaleńczo prowadzone prace komisji nam to uniemożliwiają. Po każdym dniu przesłuchania powinniśmy mieć możliwość otrzymać co najmniej jeden dzień na przeanalizowanie nowych materiałów czy zapoznanie się ze starymi. Wtedy mógłbym spokojnie porównać treść zeznań tych świadków. Wówczas niepotrzebny mi jest artykuł w gazecie w celu wykazania, że ich zeznania różnią się w wielu miejscach. Różnice w zeznaniach są istotne, bo taka sytuacja to powód do myślenia, że mamy do czynienia z zeznaniami nieprawdziwymi i ktoś kłamie, jeśli o tym samym fakcie mówi inaczej. Tyle tylko, że przewodniczący Sekuła tak prowadzi komisję, iż nie ma szans na to, aby zapoznać się z aktami prokuratorskimi, bo albo mamy czas w sobotę i niedzielę, a wtedy jesteśmy w domu, a nie w Warszawie, albo też w ciągu tygodnia pracujemy w Sejmie od 9.00 do 21.00, a nie możemy tych materiałów ani wynieść z komisji, ani skopiować, bo nie wolno tego zrobić. Jesteśmy sparaliżowani i w wielu wypadkach nasze przesłuchania to są przesłuchania-farsy polegające na zadawaniu pytań: "Co pan wie w tej sprawie...?" albo "Co pan powiedział dziennikarzowi...?", a twardy materiał jest dla nas w ogóle niedostępny. To jest dramat prac tej komisji.
W czwartek przed komisją ma się stawić Ryszard Sobiesiak, bardzo ważny świadek. O co będzie pytany?- Istnieje ogromna liczba wydarzeń, co do których powinny paść pytania. Widać, że te dotychczasowe relacje są niespójne i w pewnej części nieprawdziwe - musimy właśnie wyjaśnić, w jakiej. Myślę, że po przesłuchaniu Sobiesiaka będziemy mogli porównać jego zeznania z tymi, które złożył wcześniej Drzewiecki.
Komisja będzie miała czas na takie analizy?- Premier Tusk publicznie się do tego zobowiązał, w momencie kiedy zaczął się chwalić, że w pełni robi wszystko, aby wyjaśnić aferę. Powiedziałem mu, co robi przewodniczący komisji, co robią inni, żeby storpedować tę możliwość. Widziałem - a chyba nie udawał - że okazał ogromne zaskoczenie tą sytuacją i na moje nalegania publicznie się zobowiązał, że to, co może, to zrobi, aby komisja przestała szaleńczo i wariacko pracować.
Zeznania świadków są pełne?- Stosunkowo wyczerpująco był przesłuchany premier Tusk, wyczerpująco Mariusz Kamiński i minister Jacek Cichocki, natomiast przesłuchania Mirosława Drzewieckiego, Zbigniewa Chlebowskiego, Adama Szejnfelda i Grzegorza Schetyny to była farsa. Dlatego że nie mieliśmy dostępu do dokumentów, które w dużej części były pod ręką, ale nie mogliśmy z nich korzystać, ponieważ za późno zostały nam udostępnione i na krótki czas. Zeznania układają się w logiczne związki. Wiedza tych ludzi wpływa na możliwość dokonania ustaleń u następnych ważniejszych świadków. Myśmy tej szansy nie mieli. Praca musi wyglądać tak, że dostajemy podpisany przez świadka protokół, który staje się dokumentem i dowodem, i taki dowód możemy porównać z innymi dowodami, stwierdzić ewentualne różnice. Wtedy można dobrać odpowiednie sposoby działania i podjąć decyzję, czy będziemy konfrontować, czy będziemy zawiadamiać prokuraturę o możliwości złożenia fałszywych zeznań. Dziękuję za rozmowę.
Wstydliwa znajomość? Śledczy z komisji hazardowej spotkają się dziś z szefem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego ppłk. Krzysztofem Bondarykiem Ryszard Sobiesiak, przedsiębiorca branży hazardowej, którego rozmowy telefoniczne z kolegami z Platformy Obywatelskiej wstrząsnęły rządem Donalda Tuska, będzie w tym tygodniu najgłośniejszym świadkiem hazardowej komisji śledczej. Przesłuchanie biznesmena zaplanowano na czwartek. Na ten sam dzień wezwano także innego lobbystę tej branży Jana Koska. Komisja będzie mogła zweryfikować zeznania Sobiesiaka, jakie złożył na początku stycznia w prokuraturze. Ujawnienie ich fragmentów podgrzało atmosferę przed przesłuchaniem biznesmena. Prokuratura Okręgowa Warszawa Praga zapowiedziała, że zwróci się do prokuratury apelacyjnej o wyznaczenie jednostki, która zbada sprawę przecieku treści zeznań Sobiesiaka. Według rzecznika rządu Pawła Grasia, zeznaniami biznesmena dysponowała nie tylko prokuratura, lecz od zeszłego tygodnia również komisja śledcza. "Rzeczpospolita" napisała m.in., że zeznając 6 stycznia w prokuraturze okręgowej, Sobiesiak powiedział, iż to jego córka Magdalena Sobiesiak poinformowała go, że Marcin Rosół, asystent ministra sportu Mirosława Drzewieckiego, zasugerował jej, aby nie startowała w konkursie na stanowisko w zarządzie Totalizatora Sportowego, gdyż jak miał się wyrazić Rosół: "Są donosy na twojego tatusia". Zeznając przed komisją śledczą, były szef CBA Mariusz Kamiński szkicował podobny scenariusz przecieku o działaniach CBA do Ryszarda Sobiesiaka. Według Kamińskiego, do przecieku miało dojść 24 sierpnia 2009 r., podczas spotkania Marcina Rosoła z Magdaleną Sobiesiak, w lokalu "Pędzący królik". Po tym spotkaniu została wycofana kandydatura Sobiesiak do zarządu Totalizatora Sportowego - firmy konkurencyjnej dla biznesu Sobiesiaka. Biznesmen zeznać miał również, że Drzewieckiego i Schetynę zna od około 20 lat. Tymczasem Schetyna mówił przed komisją, że z Sobiesiakiem znają się od 2003 roku, a Drzewiecki "przyznawał się" do 10-letniej znajomości z biznesmenem. Zarówno Marcin Rosół, jak i Magdalena Sobiesiak zostaną przesłuchani w przyszłym tygodniu. W tym tygodniu natomiast oprócz Ryszarda Sobiesiaka przed śledczymi staną m.in.: w środę - były premier Leszek Miller, a w piątek - były wicepremier Przemysław Gosiewski. Dziś natomiast śledczy spotkają się z szefem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Krzysztofem Bondarykiem. Komisja będzie chciała uzgodnić z szefem ABW między innymi, aby materiały, które trafiają do komisji z ABW, były obejmowane jak najniższymi klauzulami tajności - po to, żeby można było je np. cytować w czasie publicznych przesłuchań. Podczas ostatniego posiedzenia prezydium komisji śledczej wiceprzewodniczący Bartosz Arłukowicz (Lewica) zgłosił wniosek o przerwę w pracach komisji, by śledczy mogli się zapoznać z napływającymi do komisji materiałami. Intensywne przesłuchania świadków, często wielogodzinne, obecnie to praktycznie uniemożliwiają. Wniosek jednak upadł, tzn. nie przyjął go drugi członek dwuosobowego prezydium Mirosław Sekuła. Przewodniczący komisji tłumaczył, iż w związku z tym, że komisja ma zakończyć prace do 28 lutego, na przerwy się nie zgadza. Artur Kowalski
Antykomunizm - utracona tożsamość prawicy? Tak jak przewidywałem, po emisji filmu „Towarzysz Generał” głos zabrał Towarzysz Winnicki i zaczął „niuansować”. Oczywiście mam na myśli „zbiorowego” Towarzysza Winnickiego, bo przeciwko filmowi Grzegorza Brauna i Roberta Kaczmarka wystąpiła cała koalicja przeciwników rozrachunku z dziedzictwem PRL. Jest to koalicja ciekawa jeśli przyjrzymy się jej uczestnikom. O tym, że przeciwko filmowi opowiedzą się tacy ludzie jak Jacek Żakowski, Wojciech Mazowiecki czy posłowie SLD trudno się dziwić. Film o Jaruzelskim, będący logiczną kontynuacją tematów poruszanych przez autorów w poprzednich produkcjach (np. o agencie „Bolku”) burzy okrągłostołowy układ. Niweczy kompromis jaki komuniści zawarli z wyselekcjonowanymi „dysydentami” działając wbrew oszukiwanemu po raz kolejny w PRL – u społeczeństwu. Wdzięczność pseudo – elit, którym Czesław Kiszczak i Wojciech Jaruzelski zapewnili współudział w rządzeniu neopeerelem, była tak ogromna, że nawet pozapominano byłemu moczarowcowi Jaruzelskiemu udział w antysemickiej czystce w wojsku. W czasie kiedy Gazeta Wyborcza wyciągała lub preparowała najmniejsze przesłanki antysemityzmu wśród polityków prawicy czy dziennikarzy, generał Jaruzelski był hołubiony przez redaktora Michnika i zastępy jego apostołów. Pokazywało to i pokazuje najdobitniej, że tzw. „walka z antysemityzmem” to polityczna broń okrągłostołowej elity w eliminowaniu swoich przeciwników. „O tym kto jest Żydem decyduję ja!” – miał powiedzieć swego czasu jeden z przywódców III Rzeszy Herman Goering. „O tym kto jest antysemitą decyduję ja!” – mógłby powtórzyć po latach współrządca neopeerelu Adam Michnik. Dajmy jednak spokój „prorokom większym” (Michnik) i „mniejszym” (Żakowski). Nie wspominajmy nic o SLD. Dlaczego jednak w obronie gen. Jaruzelskiego występują ludzie mieniący się prawicą, ba! – nawet określający siebie mianem prawdziwej i jedynej prawicy w odróżnieniu od bandy „jakobinów” , którymi to epitetami określają inne środowiska (np. PiS). Dlaczego od Jaruzelskiego nie chcą się odciąć (z wyjątkami – np. Maciej Eckardt) spadkobiercy endecji jak grupa skupiona wokół Myśli Polskiej z red. Engelgardem na czele? Jak to możliwe, że pozytywnie o szefie WRON wypowiada się od lat Janusz Korwin Mikke? Co powoduje, że ludzie ci stają ramię w ramię z, skądinąd, krytykowanym przez siebie red. Michnikiem i postkomunistami aby bronić „dobrego imienia” byłego włodarza Polski Ludowej? Siła komunizmu tkwiła przez lata (i tkwi nadal) w słabości tzw. wolnego świata. Nawet tak cyniczna i bezwzględna, znająca się na uprawianiu polityki realnej jak mało kto elita polityczna Wielkiej Brytanii w starciu z cynizmem i bezwzględnością elit komunistycznej Rosji jawi się jako klub popijających herbatkę dżentelmenów, rozprawiających o pogodzie. Sowieci doprowadzili sztukę dezinformacji i prowokacji do perfekcji. Nie odnosiliby swoich zwycięstw gdyby nie armie agentów wpływu w krajach Zachodu. I nie chodzi tu o partie komunistyczne, będące hodowlą kadr na wypadek zwycięstwa rewolucji w danym, tubylczym kraju. Najbardziej liczyły się zakamuflowane „śpiochy”, które w odpowiednim momencie przygotować miały grunt pod przeprowadzenie większej lub mniejszej operacji medialnej. Komunizm po zdławieniu wszelkiej opozycji i zlikwidowaniu lub pozyskaniu ludzi dawnego, przedrewolucyjnego ustroju, sam zaczął kreować na własne potrzeby rozmaite „nurty” wewnątrzpartyjne (lub okołopartyjne) aby elity społeczne Zachodu miały co analizować. Jednym z takich działań było wymyślenie sporu pomiędzy towarzyszami partyjnymi żydowskiego pochodzenia a towarzyszami akcentującymi narodową drogę do socjalizmu. Oczywiście wewnątrz partii, między funkcjonariuszami systemu były prawdziwe spory, kończące się często rozlewem krwi, ale sama „kwestia żydowska” była tylko wykorzystywana w tych rozgrywkach na kolejnych etapach. Elity władzy w państwach komunistycznych w sposobie rządzenia przypominały (i przypominają) organizacje gangsterskie. Walka o władzę była (i jest) tam brutalna, towarzysze pozbawiani władzy odstawiani byli w niebyt i zapomnienie. Przerzucanie się odpowiedzialnością za komunistyczne zbrodnie w czasach stalinowskich przez „frakcje” „narodowe” i „żydowskie było bardzo wygodne dla komunistów aktualnie przygotowujących się do przejmowania władzy. W zależności od okoliczności szermowano hasłami narodowościowymi, które z jednej strony miały przyciągnąć ku niej własne społeczeństwo, a z drugiej dać zachodnim „analitykom” argumenty przemawiające za „ewolucją” komunizmu – od dzikiego i nieokiełznanego z czasów rewolucji do uczesanego, ugrzecznionego, realizującego tylko i wyłącznie socjalne i narodowe prawa wyzyskiwanych wcześniej społeczeństw. I faktycznie – „analitycy” często wpadali w propagandowe sidła. Stawali się ofiarami manipulacji. „Kwestia żydowska” oraz idąca za nią akcja odnajdywania antysemitów wykorzystywana jest wg tych samych mechanizmów również w ostatnim dwudziestoleciu. Szczególnie widać to było ostatnio na przykładzie „byłego neonazisty” Piotra Farfała do niedawna p.o. prezesa TVP. Po objęciu przez niego funkcji prezesa telewizji wiadoma gazeta i jej przybudówki rozpętały przeciw niemu nagonkę, używając tych właśnie epitetów tylko dlatego, że publikował wcześniej w narodowo – radykalnym piśmie „Szczerbiec”. W obronie Farfała stanął obóz prawicy „prawdziwej”, widząc w jego prezesowaniu telewizją odniesienie zwycięstwa nad „obozem postępu”. Ale jednocześnie oba zwalczające się (niby) środowiska cieszyły się z niektórych posunięć Farfała takich jak np. usunięcie programu „Misja Specjalna” czy programu Tomasza Sakiewicza „Pod prasą”. Okazało się, że te dwa przeciwstawne obozy mają wspólnego wroga – antykomunistyczną prawicę („jakobińską” – doda miłośnik felietonistyki Adama Wielomskiego) skupioną m. in. wokół „Gazety Polskiej” (nazwanej również przez Korwin – Mikkego „komunistyczną szmatą” – jak widać antykomunizm w specyficznej formie jest przez nich stosowany). W ten sposób pod płaszczykiem nowej odsłony walki „Chamów” z „Żydami” mięliśmy podskórne, zakulisowe działania czynione w interesie tych, dla których antykomunizm jest zagrożeniem. Stosunek do generała Jaruzelskiego prezentowany przez wymienione przeze mnie środowiska ukazuje w jaki sposób odnoszą się one do kwestii antykomunizmu. Twórca stanu wojennego jest niejako żywą „arką przymierza” między epigonami frakcji puławskiej i natolińskiej oraz ich następcami. Uczestnik moczarowskich czystek hołubiony przez Michnika i otaczany opieką przez duet Wielomski/Engelgard. Każdy widzi w nim swojego guru – dla Michnika i środowiska Gazety Wyborczej to człowiek honoru, który podzielił się z nimi władzą nad Polską i zabezpieczył ich przed „antysemickim ciemnogrodem”, który tylko czekał, żeby rzucić się do ich gardeł. Z kolei dla liderów postendecko - konserwatywno – zachowawczych były współpracownik Informacji Wojskowej o pseudonimie „Wolski” jest ucieleśnieniem politycznego realizmu, ratującym Polskę przed anarchią „żydokomuny korowskiej”, która po opanowaniu „Solidarności”, idąc na pasku amerykańskim wywołałby w Polsce, za idące stamtąd dolary kolejne powstanie. Z jednej strony gwarant naszej władzy i pozycji medialno – biznesowej, z drugiej pogromca żydokomuny. Jak wiemy środowiska prawicy konserwatywnej spod znaku „Pro Fide Lege et Rege” czy „Najwyższego Czasu!” akcentują walkę z wszelkimi odmianami socjalizmu, w związku z tym nie wyodrębniają w sposób szczególny postawy antykomunistycznej. Ich reprezentanci potrafią dyskutować, na najwyższym poziomie intelektualnym, o tak palących nasz kraj problemach jak kwestia legitymizmu a zbywają śmiechem problematykę (post)sowieckiej agentury i jej wpływu na obecną sytuację Polski. Uważam, że jest to błąd, tym groźniejszy, że młodzież o prawicowej orientacji, poszukująca autorytetów i odnajdująca ich w osobach Janusza Korwin – Mikkego, Adama Wielomskiego czy Jana Engelgarda pozbawiona zostaje przez nich możliwości skutecznego zaimpregnowania się przed (post)komunistycznym zagrożeniem. Ośmieszanie przez w/w osoby kwestii dekomunizacji (Korwin – Mikke) czy lustracji (Wielomski, Engelgard), niedocenianie (świadome lub nie) zagrożeń ze strony (post)sowieckiej Rosji przyniesie w niedalekiej przyszłości negatywne konsekwencje w życiu politycznym Polski. Porzucenie postawy antykomunistycznej, domagającej się rozliczenia zbrodni rządców PRL, jest błędem tej części polskiej prawicy. Jedyną nadzieją pozostaje postawa tych młodych ludzi, którzy wzorem Młodzieży Wszechpolskiej przełamują projaruzelskie sympatie swych „profesorów” i 13 grudnia pod domem byłego I sekretarza PZPR dołączają do antykomunistycznych „jakobinów”. Łukasz Kołak
Byle nie płacić... P.dr Janusz Kochanowski, rpo, zgłosił do Trybunału Konstytucyjnego wniosek o uznanie prawa mundurowych do przechodzenia na emeryturę po 15latach służby – za „sprzeczny z Konstytucją”. Jest to oczywisty absurd. Konstytucja na ten temat nic nie mówi. Jest to kolejna próba przerobienia Polski nie na „Państwo Prawa” lecz na „Państwo Sędziów”: sędziowie, bez najmniejszej podstawy prawnej, zamiast interpretować Prawo, po prostu rządzą państwem. Bo tak postanawiają. Przykładem była zgłoszona przeze mnie w 1992 Uchwała Lustracyjna. Trybunał Konstytucyjny uznał ja za „sprzeczną z Konstytucja” - choć zgodnie z ustawą o TK Trybunał w ogóle nie miał (i słusznie!) prawa oceniać zgodności z Konstytucją - uchwał. Ale sam uznał się za kompetentny, za sprzeczną – a grono anty-lustratorów z ulgą potraktowało to orzeczenie poważnie. Wróćmy do problemu tych emerytur... Otóż mundurowi w ogóle nie powinni mieć zagwarantowanej żadnej emerytury!! Żołnierz, który mając lat np. 27 MYŚLI o emeryturze – po prostu nie nadaje się na żołnierza! Na żołnierza nadaje się facet chcący zabijać wrogów – i własne życie ceniący sobie mniej, niż przeciętny człowiek. A emerytura... Po prostu śmieszne. Dlaczego w takim razie władze i PRL i III RP wprowadziły takie emerytury? Z dwóch powodów: 1) By pozbywać się starych żołnierzy. W wojsku i policji powinni służyć młodzi ludzie. Emerytura ma ich zachęcać do odejścia po 15 latach.
2) By nie płacić. Zamiast godziwie zapłacić pułkownikowi płaci mu się 1/3 ceny rynkowej – ale za to obiecuje się za 15 lat przyzwoitą emeryturę! Duża oszczędność... A za 15 lat to niech się już inny rząd martwi... Po nas – choćby potop! No, i właśnie minęło 15 lat, i ONI chcą wymigać się od płacenia!!! Oczywiście tę zasadę trzeba jak najszybciej znieść. Jest to nonsens: w wyniku jej działania zamiast żołnierzy pcha się do wojska i policji masa kunktatorów, którzy zamiast rwać się do boju pod kule kombinują, jak sobie zwiększyć emeryturkę. Ba! Są tacy, którzy TYLKO PO TO zaciągnęli się do wojska czy policji! To, oczywiście, zakały w tych formacjach. Powinni pracować w ubezpieczeniach... Trzeba tę zasadę zlikwidować NATYCHMIAST. Oczywiście jednak tym, którzy już są lub byli w wojsku emerytury trzeba płacić! Pacta sunt servanda: obiecało się – trzeba słowa dotrzymać. Obawiam się jednak, że IM chodzi właśnie o to, by zaoszczędzić – bo ICH państwo, III RP, bankrutuje. A, jak powiedział śp.Aleksy de Toqueville: "Nie ma takiego okrucieństwa, ani takiej niesprawiedliwości, której nie mógłby dopuścić się skądinąd łagodny i liberalny rząd - jeśli zabraknie mu pieniędzy". Zaczęli od agentów US, SB i WSI. OSTRZEGAŁEM: to dopiero początek. Jeśli ONI spróbują to zrobić – to, wojskowi: spróbujcie zrobić z NIMI porządek! JKM
Jak to ze Słonimskim było... W dawnych komunistycznych czasach miałem przyjemność poznać śp. Antoniego Słonimskiego. Najpierw przyszedłem Mu podziękować za interwencję po moim aresztowaniu w 1964 roku – a potem okazjonalnie jeszcze kilka razy miałem przyjemność Go spotykać, nie tylko w kawiarence PiWu na warszawskim Foksalu. Był to wykwintny poeta, jak przystało postępowemu potomkowi Żydów: lekko lewicujący (niestety...) liberał. Ale lekko – dawało się to bez trudności wytrzymać. Otóż wiedziałem, że Słonimski był w Londynie na emigracji – i wrócił do kraju. Wszelako aż do dziś byłem pewien, że wrócił po roku 1956. Tymczasem Wikipedia podaje, że wrócił w 1951! W 1951! Musicie Państwo zrozumieć: była to najczarniejsza noc stalinowska. Józef Stalin miał w porównaniu z bolszewikami swoje zalety – ale w Polsce nie mieliśmy porównania z bolszewikami, tylko z sanacją, więc terror tamtych czasów wydawał się straszliwy. Wyroki śmierci leciały dziesiątkami. Do 1949 roku PZPRia udawała „postępowych demokratów”. Potem zaczął się terror. „W miarę postępów w budowie socjalizmu walka klasowa zaostrzała się”. I trwała do 1954, nawet częściowo do 1955 roku kiedy zaczęła się odwilż. Po Październiku 1956 Polska była już normalnym krajem socjalistycznym (jeśli kraj okupowany przez socjalistyczne państwo nazwać „normalnym”...) - ale w 1951? Ogłoszenie 22 lipca 1952 powstania PRL niczego nie zmieniło. Polska była po prostu pod sowiecką okupacją – a „władze PRL” były niemal równie marionetkowe, jak władze Generalnej Guberni. Co nie znaczy, że nie podejmowały często samodzielnie decyzji – tyle, że tupnięcie nogą na Kremlu wystarczyło, by zostały one zmienione.
I Antoni Słonimski odważył się wrócić do Polski w 1951.szym. Jest tylko jedno wyjaśnienie: otrzymał jakieś zapewnienia po linii masońskiej (masoneria próbowała wtedy flirtować z Bolesławem Bierutem – jednak tupnięcie nogą...). Nie potrafię sobie tego inaczej wytłumaczyć. JKM
Dzieła "wnuków Stalina" Generał Jaruzelski nie był oprawcą ani zdrajcą. Był polskim politykiem czasów PRL i nie ZSRR, ale Polska stanowiła dla niego punkt odniesienia – pisze publicysta. Obejrzałem film "Towarzysz Generał". We mnie ten film nie wywołał żadnego zastanowienia nad życiorysem generała Jaruzelskiego ani nad czasami, które przedstawiał. Wywołał złość na autorów, na tego głównego narratora (nie wiedziałem, że to były wysoki oficer polityczny PRL) i niektórych historyków. Jestem pewien, że u wielkiej liczby widzów obudził nie tylko złość na nich, ale i wściekłość. I nie ulega też wątpliwości, że u innej części widzów pobudził to samo uczucie, ale wobec Jaruzelskiego i tych, którzy sądzą o nim co innego niż autorzy i komentatorzy filmu. Oczywiście także bez namysłu, bo złość i jej gorsza siostra myślenie zabijają. Jest to więc dzieło, którego główną cechą, czy tego twórcy chcieli, czy nie – nie wykluczam, że chcieli – jest wywoływanie wściekłości, złych emocji u odbiorców. To cecha negatywna, dzieląca ludzi, przeciwstawiająca jednych drugim. I ten efekt widać w reakcjach, które nie mają nic wspólnego z debatą, tylko z łomotem, po którym każdy zostanie przy swoim, bardziej tylko nie cierpiąc tego drugiego.
Sztance lat 50. Film jest dwubarwny i płaski, bez intelektualnej wartości. Na pierwszym planie występuje Jaruzelski i inni komuniści; uosobienie zła, dokładnie zamalowani na czarno, a w tle naród maltretowany i mordowany przez nich, a najbardziej przez niego. Nawet Gomułka miał, wedle filmowego komentatora, nie mieć nic do powiedzenia, bo podobno bez rozkazu Jaruzelskiego nie strzelano by w Grudniu 1970 roku. Taki sposób pokazywania Polski Ludowej i ludzi, którzy nią kierowali, jest kopią sztanc używanych we wczesnych latach 50. do opisywania Polski przedwojennej i jej polityków, na przykład marszałka Piłsudskiego, Rydza-Śmigłego, Józefa Becka i innych. A także do tworzenia ówczesnej literatury, tak zwanego socrealizmu. Tam też dwubarwny świat dzielił II Rzeczpospolitą na klasę politycznych kreatur, powiązanych z kapitałem, zwykle zagranicznym, i na terroryzowany, wysysany z krwi i potu naród. Ten schemat stosowano, by budzić nienawiść i dzielić ludzi. Wartość intelektualna dzieł powstałych za jego pomocą była zerowa i one szybko popadały w niepamięć. Ludzi normalnych uczucie nienawiści dręczy i niewielu jest takich, którzy sięgną po film czy książkę, by się rozwścieczyć. Dzieła budzące złość nie mają szans na trwanie i to czeka też "Towarzysza Generała". Wystarczy go obejrzeć raz i dość! Tamte broszurki, książki czy filmy powstawały na zamówienie władzy, ale robiły je osoby, które poprzez własne krzywdy albo z zachłyśnięcia się stalinizmem tak właśnie: dwuwymiarowo, czarno-biało widzieli Polskę przedwrześniową, jak się mówiło. Film "Towarzysz Generał" na zamówienie władzy nie powstał. Zrobili go jednak ludzie patrzący na Polskę Ludową przez podobne spłaszczające i odbarwiające filtry, jak te, które miały na oczach ówczesne ideowe dzieci Stalina pokazujące "prawdę" o Polsce przedwojennej. Ten film robi wrażenie, jakby nakręciły go "dzieci tamtych dzieci", które w odróżnieniu od "rodziców" znienawidziły komunizm i komunistów, stały się ideowo jabłkami, które padły daleko od jabłoni. Nie dostrzegły wszak, że pozostała w ich głowach rodzicielska sztanca opisywania rzeczywistości i ludzi, których się nienawidzi. I one wedle tej sztancy opisały i opisują Polskę Ludową i tych, którzy nią władali, także generała Jaruzelskiego.
IPN-owska "gówno prawda" Ten schemat nie jest wyłącznością realizatorów filmu. On dominuje dziś w tym, co można by nazwać "historiografią IPN-owską", to znaczy w wielu publikacjach i opracowaniach skupionych, a często ograniczonych do materiałów Służby Bezpieczeństwa. Takie ograniczenie prowadzi w pułapkę, bo świat bezpieki jest płaski, dwuwymiarowy, czarno-biały, jest tam tylko "wróg i my". Tkwienie w nim wkłada na oczy taki właśnie fałszujący, manichejski filtr, przez który nie widać prawdy. Prawdę bowiem o czasach tworzy wiele wymiarów i rzeczywistości; literatura, sztuka, muzyka, piosenka, rozrywka, wspomnienia żyjących w nich ludzi, życie codzienne, także oczywiście archiwa, w tym i dokumenty policji politycznej. Wszystkim "historykom IPN-owskim", szczególnie młodym, niepamiętającym PRL, a więc niemogącym go czuć, za to siedzącym wśród "teczek", zalecam choćby tylko kilka wieczorów z polską piosenką; od lat 50. do 80. One mówią bardzo wiele o tym, czym były tamte czasy, a by się dowiedzieć, czym się różniły od okupacji hitlerowskiej, warto po tych seansach poczytać poezję wojenną Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Nie były lata PRL słodkie, rzecz jasna. Żyliśmy w państwie kalekim, zależnym od ZSRR, rządzonym dyktatorsko, początkowo okrutnie i zbrodniczo, później znośniej. Jednak nawet za Stalina Polska Ludowa nie była Generalną Gubernią pod okupacją sowiecką. A tak mówiąc z pewną tylko przesadą, maluje ją ta historiografia. Nie była przez te 45 lat krajem, który można by opisywać zgodnie z prawdą jako miejsce złożone ze zdrajców i oprawców po jednej stronie oraz ze śledzonego, aresztowanego, bitego i zabijanego przez nich społeczeństwa. Brak wolności, opresja, represja, zbrodnia polityczna to był rys PRL, niebagatelny, istotny, ale wypreparowywanie go z tych czasów i z ludzkich biografii i robienie z tego prawdy, całej prawdy, to trzecia ze znanych prawd księdza Józefa Tischnera: "gówno prawda".
Medialna egzekucja Generał Jaruzelski nie był oprawcą ani zdrajcą, choć można znaleźć w historii PRL oba typy, ale akurat nie jego. Był polskim politykiem tamtego czasu i nie ZSRR, a Polska, tamta Polska, a innej lepszej być nie mogło, stanowiła dla niego punkt odniesienia. To widać w życiu generała, jeśli się chce patrzeć, a nie wykonywać egzekucję. Działał w złym czasie, wśród "ciemnej strony mocy" i zło tej strony go nie minęło. Ma w swej biografii postępki niegodne, których się nie wypiera, co więcej, które mu ciążą. Ale ma też czyny dobre. I medialne egzekucje; filmowe, telewizyjne czy prasowe, tej jego skomplikowanej, niejednoznacznej moralnie i politycznie biografii na pewno nie spłaszczą do zbrodni i zdrady. Waldemar Kuczyński
Synowie dziada. Można powiedzieć, że kłamstwo podlega w neopeerelu swoistej gradacji: są pospolite kłamstwa, bezczelne ordynarne kłamstwa i propaganda. Tekst W. Kuczyńskiego, który mógłby się ukazać w „Trybunie Ludu”, ale jakoś trafił na łamy „Rzeczpospolitej”, można z powodzeniem zaliczyć do tego trzeciego rodzaju kłamstw, w przypadku których nagromadzenie nieprawdy jest tak wielkie, że trzeba by chyba użyć jakiegoś mikroskopu elektronowego, by dostrzec jakieś zabłąkane ziarenko prawdy, a i co do tego, że znalazłoby się takie ziarenko nawet przy jakimś mozolnym powiększeniu, nie ma pewności. Rok, w którym czekają nas procesy beatyfikacyjne Jana Pawła II i ks. Jerzego Popiełuszki, trzeba przyznać, obfituje w nieprawdopodobnie wprost zakłamane teksty i głosy broniące sowieckiego agenta, Jaruzela, przed „nienawistnymi historykami” i inną antykomunistyczną dziczą, co się ośmieliła sportretować tego agenta, przypominając cały zbiór faktów z jego zasłużonego dla Moskwy i ZSSR życiorysu. Podkreślić warto, że cały ten chór obrońców w czerwonych czy różowych togach, broni starego dziada, który przy każdej okazji – jak na starego agenta przystało – inną legendę opowiada, mimo że temu ostatniemu nikt nie grozi ani szubienicą, ani więzieniem. Chór ten broni dziada przed tym, co ów dziad niejednokrotnie przywoływał w ramach swoich „mów obrończych”, czyli „osądem historii” (!). Najwyraźniej chór ten tak się zrósł z owym dziadem, że czuje się jak potomstwo dziada i broni go nawet przed tym, przed czym sam dziad nie chciał się bronić. Ileż to razy słyszeliśmy z ust dziada, że historia go będzie osądzać. No to sądzi go właśnie historia! No ale wiemy, że w III RP historią mogą się zajmować jedynie potomkowie dziada – inni są albo za młodzi, albo po prostu „pisowscy” - ten ostatni przymiotnik w języku neokomunistycznej nowomowy oznacza coś gorszego od faszyzmu, mimo że to czerwoni i różowi nasyłali pały na przeciwników politycznych wychodzących na ulice. Wróćmy jednak do tekstu Kuczyńskiego, któremu się wyjątkowo nie spodobał dokumentalny, historyczny film o Jaruzelu (dziwna niekonsekwencja, przecież w tymże filmie było sporo materiału nakręconego za peerelu, więc chyba te części, np. opowiadające o tym, jak ideowości w wojsku pilnował Jaruzel, czy jak wojska „Układu Warszawskiego” odnawiały przyjaźń na terenie Czechosłowacji w 1968 r., nie mogły być takie złe). Kuczyński stwierdza, że autorzy filmu przedstawili z jednej strony złych komunistów, a z drugiej zmaltretowany, mordowany naród polski – co oczywiście ma stanowić zarzut, a nie opis. Wygląda więc na to, że komuniści nie maltretowali Polaków ani ich nie mordowali. Możliwe też, że wcale nie byli tacy źli – albo źli w ogóle. I tu akurat, jak to zwykle u piewców neokomunizmu bywa, Kuczyńskiemu się nasunęły skojarzenia z socrealizmem, że niby w taki sposób, jak Braun Jaruzela, tak sowieciarze portretowali Piłsudskiego, Rydza czy Becka. Problem tylko w tym (czym się oczywiście Kuczyński nie przejmuje), że ci trzej to byli polscy patrioci, którzy uważali sowieciarzy za wrogów naszej ojczyzny, nie zaś jak Jaruzel, który sam był sowieciarzem i sowietyzował Polskę. Nic dziwnego zatem, że tamtych trzech (i wielu jeszcze innych) nienawidzili sowieciarze w swej propagandzie. Nienawidzili oni zresztą tego, co naprawdę polskie, dlatego sowieckimi kolbami musieli wprowadzać „idee wielkiego października”, bo inaczej, czyli gdyby sowieciarzy nie wspierała armia czerwona, to Polacy powywieszaliby ich gołymi rękami. Kuczyński pisze o „manichejskim filtrze”, jaki zastosowali historycy do portretowania Jaruzela i peerelu, ale ponieważ wnet spotka się ze św. Piotrem, to podejrzewam, że ten mu wyjaśni, na czym polega błąd manicheizmu i kto go tak naprawdę popełnił. Najbardziej jednak skandaliczne zdanie tego propagandowego elaboratu jest następujące: „nawet za Stalina Polska Ludowa nie była Generalną Gubernią pod okupacją sowiecką”. Po takim ludobójstwie, jakiego dokonali Niemcy, Ukraińcy i Rosjanie, i przy takim terrorze, jaki zastosowali sowieciarze „budujący kraj węgla i stali”, trudno było oczekiwać, że Polacy zbiorą w sobie tyle sił, by znowu zbrojnie się przeciwstawić okupantom. A przecież i tak się przeciwstawiali w trakcie antysowieckiego powstania, a potem w czerwcu 1956 r.! Czytając takie zdanie, jak to powyżej, można się zastanawiać, ilu jeszcze niewinnych ludzi musieliby stalinowscy oprawcy skatować w więzieniach, ilu rozstrzelać bez sądu, ilu zesłać, upodlić, zgnoić, choćby jak ks. bpa Kaczmarka – by taki Kuczyński uznał, że to, co było za Stalina, to było coś gorszego niż Generalna Gubernia. Kuczyński chce nam po raz kolejny więc przypomnieć, że ten komunizm w polskim wydaniu zwyczajnie nie był takim strasznym czy złym systemem, a mówienie o jakiejś zdradzie, ludobójstwie, oprawcach, agenturze, to jakiś pisowski manicheizm. Jeśli więc to wszystko miałoby być prawdą, to aż się ciśnie na usta kilka podstawowych pytań. Czemuście bohaterzy nowej „Polski Ludowej”, czyli III RP, tak się orobili po łokcie, „obalając komunizm”? Czy nie wystarczyło się całą gromadą zapisać do PZPR (niektórzy ponownie) i zmieniać socjalizm od wewnątrz? Wtedy takie stalinowskie czy goebbelsowskie (wersja nie została jeszcze ustalona w Ministerstwie Prawdy) filmy, jak ten Brauna, po prostu by nie powstawały, a przecież o to chodzi, no nie? Nikt nie musiałby rzucać legitymacjami, a z kołchoźników słuchalibyście po dziś dzień przemówień umundurowanego dziada, który jest wam bliższy niż polski naród. FYM
Dlaczego usuwanie Żydów jest gorsze? – akurat o czystki z 1968 roku. I chcę zadać pytanie: W 1968 roku usunięto z LWP 104 oficerów pochodzenia żydowskiego – w większości absolutnie niezasłużenie. Jednak przedtem (a chyba i po tym) usuwano z LWP oficerów za poglądy anty-socjalistyczne. Dlaczego wyrzucanie Żydów jest najwyraźniej uważane za większą winę, niż wyrzucanie konserwatystów i liberałów? Przy okazji dowcip ze zbiorku „Przy szabasowych świecach” śp. Horacego Safrina: Szkołę wizytuje minister propagandy dr Józef Goebbels. Nauczyciel, chcąc się przypodobać prawej ręce Hitlera, zadaje uczniom upolitycznione pytania: - Heinz! Dlaczego Niemcy przegrały wojnę? Heinz staje na baczność i recytuje: - Niemcy przegrały wojnę, bo w armii służyli Żydzi. Żydzi są tchórzami. Wszyscy oni uciekali z frontu... Dlatego Niemcy przegrały wojnę. - Dobrze - chwali wychowawca - Irwin! Dlaczego Niemcy przegrały wojnę? Irwin staje na baczność i recytuje: - Niemcy przegrały wojnę, bo w intendenturze siedzieli Żydzi. Żydzi są złodziejami. Rozkradli zapasy żywności, panował głód...Dlatego Niemcy przegrały wojnę. - Doskonale! - powiada wychowawca i zwraca się do ucznia Goldberga: - A ty, Żydku, powiedz no, dlaczego Niemcy przegrały wojnę? Goldberg staje na baczność i recytuje: - Niemcy przegrały wojnę, bo w sztabie generalnym siedzieli Żydzi. Żydzi są... - Ty parszywy bękarcie! - przerywa czerwony z gniewu nauczyciel - W niemieckim sztabie generalnym nigdy nie było Żydów!!! - Dlaczego Pan krzyczy, panie nauczyciel? - protestuje płaczliwie Goldberg - Czy ja powiedziałem, broń Boże, że w niemieckim sztabie generalnym siedzieli Żydzi?! We francuskim sztabie generalnym siedzieli Żydzi i dlatego Niemcy przegrały wojnę... JKM
Rosół: „donosy” to nie akcja CBA „Wprost” dotarł do osoby, która czytała zeznania złożone przez Marcina Rosoła w październiku 2009 roku w CBA. Były szef gabinetu politycznego Mirosława Drzewieckiego – według naszego informatora - twierdzi w nich, że powodem wycofania Magdaleny Sobiesiak z konkursu na członka zarządu Totalizatora Sportowego nie był przeciek o akcji CBA ale zwyczajny donos przysłany do Ministerstwa Sportu. Według byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego przeciek o tajnej operacji „Black Jack" nastąpił późnym popołudniem 24 sierpnia w warszawskiej kawiarni Pędzący Królik. Doszło tam do spotkania Rosoła z Magdaleną Sobiesiak, córką głównego bohatera afery hazardowej. „Rzeczpospolita” kilka dni temu ujawniła fragmenty zeznań, jakie Ryszard Sobiesiak złożył w warszawskiej prokuraturze. „Marcin Rosół, z tego, co mówiła córka, zasugerował jej, że ponieważ są donosy na »twojego tatusia«, to lepiej, żeby nie startowała (na członka zarządu Totalizatora Sportowego – red.). (...) Córka powiedziała, że poinformował ją, że są donosy na mnie” – zeznał biznesmen. Jeśli przyjąć, że „donosy” to eufemizm oznaczający akcję CBA, to te słowa potwierdzają łańcuszek przecieku ułożony przez Kamińskiego: Donald Tusk – Mirosław Drzewiecki – Marcin Rosół – Magdalena Sobiesiak – Ryszard Sobiesiak. Tyle tylko, że Marcin Rosół twierdzi, że, mówiąc o „donosach", miał na myśli coś zupełnie innego. „Wprost” dotarł do osoby, która czytała jego zeznania złożone w centrali CBA w październiku, zaraz po wybuchu afery. Rosół miał powiedzieć agentom Biura, że powodem całego zamieszania był donos, jaki 10 lipca 2009 r. trafił do dyrektor generalnej Ministerstwa Sportu Moniki Rolnik. Napisał go Marek Przybyłowicz, były doradca Totalizatora. Mowa w nim m.in. o „zjawisku nepotyzmu” panującym w spółce. Rosół utrzymuje, że o oskarżeniach Przybyłowicza dowiedział się pod koniec lipca od Andrzeja Kawy z Centralnego Ośrodka Sportu. Twierdzi, że zbagatelizował tę informację. Kilkanaście dni później (w jego zeznaniach jest mowa o okolicy 10 sierpnia) spytał jednak o Przybyłowicza Magdalenę Rolnik, która właśnie wróciła do ministerstwa z urlopu. Rolnik powiedziała, że wie o oskarżeniach Przybyłowicza. Miała także pokazać mu donos z 10 lipca. Według informatora „Wprost", Rosół w swoich zeznaniach opowiada też o swojej rozmowie z Drzewieckim z 17 sierpnia. Miał go wtedy poinformować o dwóch sprawach: o tym, że Sobiesiakówna złożyła papiery w konkursie na członka zarządu Totalizatora, oraz o donosie. Według wersji Rosoła, minister w obawie przed zarzutami o nepotyzm (od wielu lat zna się z Ryszardem Sobiesiakiem) prosi o wycofanie z konkursu córki kolegi. I tu dochodzimy do kluczowego momentu zeznań – do spotkania z Sobiesiakówną w Pędzącym Króliku. Jak mówi rozmówca „Wprost", Rosół twierdzi w nich, że poprosił córkę biznesmena o wycofanie się konkursu ze względu na donos Przybyłowicza. Argumentuje to w następujący sposób: jeśli wygrasz, to wrócą oskarżenia o nepotyzm, bo twój ojciec zna się z ministrem. Wersje Rosoła i Sobiesiaka różnią się jednym, ale bardzo ważnym szczegółem. Według Rosoła, powodem zamieszania był donos podnoszący kwestię bliżej niesprecyzowanego nepotyzmu (w tym kontekście nie pada żaden konkretny przykład ani żadne nazwisko). Sobiesiak zeznał z kolei, że jego córka usłyszała od Rosoła o „donosach na tatusia". Kto mówi prawdę a kto kłamie? Być może przekonamy się o tym podczas zbliżających się przesłuchań obu bohaterów afery przed komisją hazardową. Sobiesiak ma się zjawić w Sejmie 11 lutego a Rosół – tydzień później, 18 lutego. Michał Krzymowski
Kto i co doniósł Rosołowi? Kilka słów w nawiązaniu do tego, co "Rzeczpospolita" napisała o zeznaniach Ryszarda Sobiesiaka. Teorii o przecieku nie da się zbić hasłem: donosy były już wcześniej, więc sprawy nie ma. Dokumenty nie kłamią. A nie mówią ani o Magdalenie Sobiesiak ani o jej "tatusiu". Mówią za to o tym, jak minister sportu wycofał się z dopłat... "RZECZPOSPOLITA" NAPISAŁA Sobiesiak zeznał: „W czasie spotkania w sierpniu 2009 Marcin Rosół, z tego, co mówiła córka, zasugerował jej, że ponieważ są donosy na »twojego tatusia«, to lepiej, żeby nie startowała. (...) Córka powiedziała, że poinformował ją, że są donosy na mnie”. Zapewne chodzi o spotkanie z 24 sierpnia 2009 r. w lokalu Pędzący Królik znane ze stenogramów podsłuchów CBA. Według Biura Ryszard Sobiesiak już następnego dnia rano, po spotkaniu z córką, miał wiedzieć, że jest inwigilowany przez CBA. Prokuratorów próbował jednak przekonać, że: „Nawet jeszcze przed spotkaniem z córką używałem stwierdzeń, że jestem podsłuchiwany, wymieniałem też nazwy KGB, CBA czy wręcz wyłączałem telefon” – mówił. A o akcji CBA dowiedział się 1 października 2009 r. „z telewizji i prasy”.
PLATFORMA BAGATELIZUJE Jedni członkowie komisji już teraz mówią, że to duża rzecz i że trzeba będzie raz jeszcze wzywać niektórych świadków (zwłaszcza przy wątku dotyczącym tego, kto jak długo kogo znał, który to wątek wydaje mi się znacznie mniej ciekawy, choć oczywiście może świadczyć o wiarygodności zeznań Grzegorza Schetyny i Mirosława Drzewieckiego), inni, jak poseł Neumann bagatelizują sprawę. „Gazecie Wyborczej” poseł Neumann mówi tak: W połowie lipca do Ministerstwa Sportu, innych resortów i kancelarii premiera wpłynął donos od Marka Przybyłowicza, byłego szefa Wyścigów Konnych i b. doradcy Totalizatora z informacją, że jest próba zainstalowania w Totalizatorze Magdaleny Sobiesiak. Być może Rosół mówił Sobiesiakównie właśnie o tych donosach. Odpowiedź poznamy dopiero po przesłuchaniu Rosoła - mówi Neumann. - Wątek Magdaleny Sobiesiak ktoś próbuje na siłę dokleić do sprawy hazardowej, żeby złapać premiera. Ale ta wersja nie trzyma się kupy. Bo Tusk i Kamiński zgodnie zeznali, że podczas ich spot-kania 12 sierpnia 2009 r. o Sobiesiakównie nie było mowy. Tak samo jak podczas spotkania Tuska z Drzewieckim 19 sierpnia. Pomijam fakt, że Premier i były szef CBA nie zeznawali w tej sprawie zgodnie, o czym pisałam w ostatnim wpisie. A spotkanie odbyło się nie 12 sierpnia, a 14 sierpnia. Ale…
PRZYBYŁOWICZ ZAPRZECZA To prawda, że Marek Przybyłowicz (były szef spółki Służewiec Tory Wyścigów Konnych, były doradca Totalizatora) od wielu miesięcy zasypywał różne resorty, także resort sportu pismami z uwagami o nieprawidłowościach, także w Totalizatorze Sportowym. Ale zapewnia, że w żadnym z tych pism wątek Magdaleny Sobiesiak i jej ubiegania się o miejsce w zarządzie Totalizatora Sportowego się nie pojawił. Pisał o upolitycznieniu i niekompetencji władz TS, o regulaminach konkretnych gier, wreszcie – o piśmie Mirosława Drzewieckiego z 30 czerwca 2009 roku, w którym to piśmie ówczesny minister sportu rezygnuje z dopłat. Pisał do Premiera – 14 lipca 2009 – o czym pisałam także wczoraj:
PRZYBYŁOWICZ PISAŁ DO ROLNIK - ROLNIK ZAPOMNIAŁA? Ale pisał także cztery dni wcześniej – 10 lipca 2009 - do Moniki Rolnik. To o tyle ciekawe, że ona sama w notatce wyjaśniającej pisała, że błąd, na skutek którego powstało pismo „odkryto” na spotkaniu z ministrem Drzewieckim 19 sierpnia 2009: Czy to znaczy, że pisma od Marka Przybyłowicza nie dostała? Zignorowała je? Jeśli tak, to dlaczego? Pismo kierowane do Moniki Rolnik, jako dyrektor generalnej w ministerstwie sportu oraz świeżo upieczonego członka rady nadzorczej Totalizatora Sportowego dotyczy wprawdzie znowu czegoś innego, bo m.in. nieprawidłowości przy wyłanianiu rady nadzorczej TS, ale zaczyna się tak: Z dużym zdziwieniem zapoznałem się z pismem Pana Ministra Mirosława Drzewieckiego z dnia 30 czerwca 2009 roku nr DPK-815411f009/RW skierowanego do Pana Jacka Kapicy Podsekretarza Stanu w Ministerstwie Finansów, w którym - niewątpliwie pod wpływem działań lobbingowych - wycofał się z propozycji objęcia dopłatą zasilającą Fundusz Rozwoju Kultury Fizycznej innych gier niż gry objęte monopolem państwa. Być może o tym właśnie piśmie wiedział także Marcin Rosół? Kiedyś pamiętam, że sam mówił dziennikarzom o donosach z połowy lipca. Ale… skoro on wiedział już wtedy, że coś się dzieje, to dlaczego konsekwentnie realizował plan umieszczenia Magdaleny Sobiesiak w TS? A zmienił zdanie dopiero po 19 sierpnia, czyli po spotkaniu Premiera z ministrem Drzewieckim? Od 20 sierpnia zaczyna wydzwaniać do wiceministra skarbu Adama Leszkiewicza, żeby córkę Sobiesiaka wycofać. Słabe jest więc tłumaczenie, że donosy były wcześniej, więc tematu przecieku nie ma. Słabe jest także, w kontekście przywołanego pisma tłumaczenie Moniki Rolnik, że pismo z 30 czerwca było błędem, który resort „odkrył” dopiero 19 sierpnia. Poza wszystkim, o czym zapominamy, w lipcu w mediach pojawiły się pierwsze artykuły o tym, że nie będzie zrzutki na Euro 2012, bo minister finansów wycofuje się z dopłat. Rozumiem, że ministerstwo sportu było wtedy na urlopie? Albo myślało, że to bez związku z ich pismem z 30 czerwca? Innymi słowy, wtedy błędu też nie „odkryło”? Dziwne to tłumaczenia. Tym ciekawsze będą zeznania Moniki Rolnik i Rafała Wosika. I oczywiście Marcina Rosoła.
PRZYBYŁOWICZ SPOTKAŁ SIĘ Z ROSOŁEM Z moich informacji wynika, że Marcin Rosół spotkał się z Markiem Przybyłowiczem. W grudniu 2008 roku. Mieli rozmawiać o sytuacji w Totalizatorze Sportowym. I o tym, że sprawą interesuje się ABW. Gdyby więc w decyzji o wycofaniu Magadaleny Sobiesiak chodziło o tego rodzaju „donosy”, to Marcin Rosół pewnie w ogóle nie podjąłby się załatwiania jej takiej pracy. A może się mylę… Przecież to było kilka miesięcy wcześniej. Pismo do Moniki Rolnik jest z 10 lipca 2009. A mimo to, Rosół ciągle spokojnie realizuje plan. Pierwszy ruch, który świadczy o tym, że plan się zmienił robi 20 sierpnia, kiedy zaczyna dzwonić do ministra Leszkiewicza. Wątek pojawił się także podczas przesłuchania Mirosława Drzewieckiego: Poseł Franciszek Jerzy Stefaniuk:
Panie ministrze, czy Marcin Rosół mówił panu o swojej rozmowie z Markiem Przybyłowiczem z grudnia 2008 r. albo ze stycznia 2009, w czasie której Przybyłowicz miał uprzedzić Rosoła, że Totalizatorem Sportowym i pracami nad ustawą interesuje się ABW i CBA? Pan Mirosław Drzewiecki: Nie, nie miałem takiej wiedzy. Ja wiem, że pan Przybyłowicz, ale już po fakcie oczywiście, docierał do różnych ludzi z interwencją. Ale to było poza mną i ja takiej wiedzy nie posiadałem. Dlaczego Marcin Rosół nie powiedział o spotkaniu ministrowi? Może uznał je za mało ważne?
DRZEWIECKI ZNA PRZYBYŁOWICZA Z LISTÓW Mirosław Drzewiecki pytany przez posła Stefaniuka, czy zna Marka Przybyłowicza, odpowiedział: Znaczy wiem, panie marszałku, że pan to pytanie zadaje. Znam, ale tylko w jeden sposób, z listów i ewentualnie różnych takich doniesień go znam, natomiast osobiście nigdy pana Marka Przybyłowicza nie poznałem. Ciekawe, z których listów i doniesień były minister sportu zna Marka Przybyłowicza, a przede wszystkich kiedy się o tych listach i doniesieniach dowiedział? Dopytywany, mówił tak: (…) były pisma pana Przybyłowicza właśnie, kilka takich pism, które były kierowane i do mnie, do pana premiera Tuska, do różnych innych instytucji, i one w różny sposób mówiły o totalizatorze, o dopłatach, o grach, ale o samych dopłatach tylko w jednym piśmie tam jest fragment poświęcony dopłatom. To pismo dopiero poznałem zresztą w sierpniu, bo ono dotarło do mnie po tym, jak, jak, jak już było dużo wcześniej w ministerstwie. To oznacza, że Monika Rolnik, jeśli dostała pismo od Marka Przybyłowicza, nie poinformowała o nim ministra. Pytanie, dlaczego? Może poinformowała Marcina Rosoła? Pytanie, co z tego? Skoro Rosół kontynuował plan z córką Sobiesiaka w roli głównej. A „nieporozumienie” w sprawie pisma z 30 czerwca pozostało niewyjaśnione. Przynajmniej dla ministerstwa finansów, które już planowało (co wiemy z dokumentów wewnętrznych) dopłaty z projektu usunąć. Ryszard Sobiesiak miał zeznać w prokuraturze, że o akcji CBA dowiedział się z mediów. Jeśli tak, to trzeba przyznać, że ma niezwykły instynkt samozachowawczy. Bo telefony po 25 sierpnia się urywają... A Marcin Rosół go nie ma. Skoro znał donosy i realizował plan, o którym – gdyby nie akcja CBA – ktoś pewnie napisałby kolejny donos… Chyba, że Marcinowi Rosołowi donosił ktoś jeszcze. I donosił coś jeszcze. Jeśli tak, to zapewne Marcin Rosół opowie o tym komsji. Już wkrótce, bo w czwartek, 18 lutego. Brygida Grysiak
Donos, którego przestraszył się Rosół Wprost: „Wprost” dotarł do osoby, która czytała zeznania złożone przez Marcina Rosoła w październiku 2009 roku w CBA. Były szef gabinetu politycznego Mirosława Drzewieckiego – według naszego informatora - twierdzi w nich, że powodem wycofania Magdaleny Sobiesiak z konkursu na członka zarządu Totalizatora Sportowego nie był przeciek o akcji CBA ale zwyczajny donos przysłany do Ministerstwa Sportu. (...) Tyle tylko, że Marcin Rosół twierdzi, że, mówiąc o „donosach", miał na myśli coś zupełnie innego. „Wprost” dotarł do osoby, która czytała jego zeznania złożone w centrali CBA w październiku, zaraz po wybuchu afery. Rosół miał powiedzieć agentom Biura, że powodem całego zamieszania był donos, jaki 10 lipca 2009 r. trafił do dyrektor generalnej Ministerstwa Sportu Moniki Rolnik. Napisał go Marek Przybyłowicz, były doradca Totalizatora. Mowa w nim m.in. o „zjawisku nepotyzmu” panującym w spółce. Rosół utrzymuje, że o oskarżeniach Przybyłowicza dowiedział się pod koniec lipca od Andrzeja Kawy z Centralnego Ośrodka Sportu. Twierdzi, że zbagatelizował tę informację. Kilkanaście dni później (w jego zeznaniach jest mowa o okolicy 10 sierpnia) spytał jednak o Przybyłowicza Monikę Rolnik, która właśnie wróciła do ministerstwa z urlopu. Rolnik powiedziała, że wie o oskarżeniach Przybyłowicza. Miała także pokazać mu donos z 10 lipca. Według informatora „Wprost", Rosół w swoich zeznaniach opowiada też o swojej rozmowie z Drzewieckim z 17 sierpnia. Miał go wtedy poinformować o dwóch sprawach: o tym, że Sobiesiakówna złożyła papiery w konkursie na członka zarządu Totalizatora, oraz o donosie. Zeznania Rosoła dobrze pokazują klimat panujący w tej ekipie. Nie wiem czy Przybyłowicz otrzymał odpowiedź na swoje pismo - to i inne rozsyłane w tej sprawie w tamtym okresie do "wszystkich świętych" z Julią Piterą włącznie (a nie były to anonimowe donosy i chyba w trybie administracyjnym powinien na każde otrzymać odpowiedź) ale jak widać jego pismo wzbudziło ogromne zainteresowanie i krążyło wśród kolejnych osób, wciągniętych w kompleksowe obsługiwanie Sobiesiaka. Nawet dyrektor COS-u je widział, choć nie wiadomo z jakiej racji. To powinna być przestroga dla wszystkich chcących poinformować obecną władzę o jakichś nieprawidłowościach w podlegających jej instytucjach. Efekt takich alarmów będzie żaden, za to korespondencja "whistleblowerów" (zawierająca przecież pełne dane osobowe) będzie sobie swobornie krążyć pomiędzy różnymi osobami. Jestem ciekawa zeznań Rosoła, tych złożonych przed CBA, i tych, które złoży w tym tygodniu przed komisją śledczą (jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, a to jest chyba coraz bardziej prawdopodobne bo Rosół to słabe ogniwo tak precyzyjnie budowanej narracji). Temu co zeznał w CBA trochę przeczą jego rozmowy nagrane przez CBA, z których wynika, że jeszcze 22 sierpnia Sobiesiak rozmawiał o córce z Rosołem, i ten mu mówił, że jest z nią umówiony na spotkanie, następnego dnia Sobiesiakówna mówiła ojcu, że się przygotowuje do rozmowy kwalifikacyjnej i opracowuje strategię, a 24 sierpnia wyjechała do Warszawy na rozmowę kwalifikacyjną. Wszystko wskazuje więc, że jeszcze 24 sierpnia, gdy jechała do Warszawy, wszystko było na dobrej drodze, a pismo Przybyłowicza, o którym Rosół wiedział od dwóch tygodni, i rozmowa z Drzewieckim sprzed tygodnia nie zaniepokoiły go na tyle, żeby poinformować Sobiesiakównę, że nie ma się po co fatygować do Warszawy bo z planu nici. A jeśli tak, to także telefony do Leszkiewicza w dniach 20-24 sierpnia nie mogły raczej dotyczyć wycofania Sobiesiakówny, bo do 24 sierpnia ani ona, ani Rosół nie wiedzieli jeszcze, że ono nastąpi. To co ostatecznie odwróciło bieg wydarzeń musiało się zatem zdarzyć już po tym jak Magdalena Sobiesiak wyruszyła do Warszawy na rozmowę kwalifikacyjną, której ostatecznie miało nie być. KATARYNA
Zmarł prof.Krzysztof Skubiszewski Zasada „De mortuis nil, nisi bene” nie obowiązuje w przypadku polityków. Ponieważ wszystkie media będą wynosiły pod Niebiosa zalety Nieboszczyka – pozwolę sobie dla higieny psychicznej na kilka podstawowych zarzutów. Otóż Krzysztof Skubiszewski był homosiem. Samo to nie jest niczym w polityce obciążającym – jeśli ktoś się z tym nie obnosi ani nie boi się szantażu. Skubiszewski się bał ujawnienia, uległ szantażowi SB – i został cennym TW o kryptonimie „Kosk”. Samo to nie jest też niczym strasznym – ale z takim obciążeniem nie należy pchać się do polityki – bo można podlegać podwójnemu szantażowi... Należy więc zapytać: czy forowanie interesów Bonn i Brukseli – moim zdaniem: wbrew oczywistej polskiej racji stanu – wynikało stąd, że Minister SZ III RP miał takie poglądy – czy stąd, że był szantażowany przez tę część bezpieki, która zawarła była porozumienie z Euro-Lewicą – czy wprost przez BND, StaSi czy kogoś innego? Bo, przypominam, lady Małgorzata baronessa Thatcherowa dwukrotnie z naciskiem mnie uświadamiała, że Ona była przeciwko Anschlußowi NRD do RFN – bo, jak powiedziała publicznie: „Kocham Niemcy; tak je kocham, że chciałabym, by miały nie dwa państwa, ale trzy, pięć, czy nawet więcej”. Otóż zjednoczenie Niemiec, ulokowanie na naszej wschodniej granicy zamiast biednego 17-milionowego państwa, 80-milionowego kolosa – było w sposób oczywisty dla III RP niekorzystne! I lady Małgorzata powiedziała mi, że gdyby Polacy Ją to poprosili, to zavetowałaby zjednoczenie Niemiec (każde z czterech Mocarstw miało takie prawo!). Jednak Krzysztof Skubiszewski prosił Ją, by właśnie poparła to zjednoczenie – więc wzruszyła ramionami i poparła. Przez grzeczność nic nie mówiąc o „polskiej głupocie”. Dlaczego, gdy jako poseł pytałem Skubiszewskiego, kiedy podpiszemy z RFN traktat pokojowy (Polska z Niemcami i Japonia z Rosja takich traktatów nie mają – ale Rosja niewątpliwie go podpisze...) – oświadczył „Nigdy!” - tonem nie pozostawiającym wątpliwości, że On tego od Niemiec nie będzie chciał.
Nie mogę też zapomnieć Mu, że gdy referował w Sejmie tworzenie „euro-regionów” to poprosiłem Go o statut takiego „euro-regionu” - bo po prostu chciałem wiedzieć, czym taki „euro-region”jest? Spółką? Federacją? Odpowiedział mi wtedy z trybuny sejmowej, że mi tego statutu nie da, bo „ma tylko jeden egzemplarz, do tego w języku angielskim.”!! Po wykryciu w RFN prawdziwej roli min.Jana-Teodoryka Genschera zniknęli obydwaj ze Skubiszewskim z powierzchni życia politycznego. Dla kogo naprawdę pracowali? Od Niego już się nie dowiem. Zresztą i tak by nie powiedział. JKM
Prawda o tym pederaście i tw. Kosk. Ministrowie MSZ-czyli c zosnki prócz Fotygi-kalendarium i ich dokonania. "Przemawiając na ostatnim zjeździe Prawa i Sprawiedliwości, Jarosław Kaczyński wśród sukcesów PiS wymienił również „odzyskanie” Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Prezes PiS nie sprecyzował, o co konkretnie mu chodziło, ograniczając się tylko do wzmianki o „odzyskaniu”, ale i ta uwaga była wystarczająca, by wywołać pełną oburzenia reakcję Stefana Mellera, ostatniego ministra z okresu, kiedy nie zostało ono jeszcze „odzyskane”. „Odzyskane” zostało bowiem – jak można się domyślać – dopiero z chwilą mianowania na stanowisko ministra spraw zagranicznych pani Anny Fotygi.
Historia w zwierciadle poprzedników Już na pierwszy rzut oka na poczet poprzedników pani Anny Fotygi na stanowisku ministra spraw zagranicznych od 1944 roku, można zauważyć wszystkie zakręty i przesilenia polityczne. Oto pierwszym ministrem spraw zagranicznych Polski Ludowej jest Edward Osóbka-Morawski, słynna „Łasica”, towarzysząca „Szczurowi”, czyli „towarzyszowi Tomaszowi”, jak zaufani agenci NKWD nazywali przewodniczącego tzw. Krajowej Rady Narodowej Bolesława Bieruta. „Łasica” należała do PPS, a ściślej – do tej frakcji, która zdecydowała się na kolaborację z NKWD, bo przedstawiciel innej frakcji, Kazimierz Pużak, jechał wówczas do łagru, by po powrocie wylądować w więzieniu we Wronkach, już ze skutkiem śmiertelnym. Następcą „Łasicy” został Wincenty Rzymowski, reprezentujący SD, czyli tzw. „Stronnictwo Drżących”, przed wojną przedstawiciel koncernu prasowego IKC („I ty, co mieszkasz dziś w pałacu, a srać chodziłeś za chałupę / ty wypasiony na Ikacu...” – i tak dalej). Kiedy skończyły się zabawy w polityczny pluralismus, w 1947 roku Rzymowskiego zmienił Zygmunt Modzelewski – jak podaje „New York Times” z 15 czerwca 2006 – urodzony jako Roman Berger, a żonaty z Jadwigą Ewą nee Hechtkopf – który piastował to stanowisko do 20 marca 1951, kiedy to zastąpił go inny komunista, Stanisław Skrzeszewski, w KPP od 1924 roku. W kwietniu 1956 roku, wkrótce potem, kiedy to „towarzysz Tomasz” „pojechał do Moskwy w futerku, a wrócił w kuferku”, czyli w trumnie, minister spraw zagranicznych został Adam Rapacki, który na tym stanowisku przetrwał aż do 22 grudnia 1968 roku, kiedy to „partyzanci” popędzili tzw. „kota” Żydom. Jego następcą został na krótko stary komuch, w roku 1940 razem z Wandą Wasilewską udelektowany przez Ojca Narodów stanowiskiem „deputowanego” do Najwyższego Sowietu. Ale w kolejce niecierpliwie czekali młodzi ubowniczkowie świeżego chowu, toteż kolejnym ministrem został 22 grudnia 1971 roku Stefan Olszowski, 2 grudnia 1976 roku zmieniony przez Emila Wojtaszka, który dotrwał aż do tzw. polskiego sierpnia w roku 1980. 24 sierpnia nowym ministrem spraw zagranicznych został Józef Czyrek, ale długo się nie nabył, bo 21 lipca 1982 r. zwolnił miejsce dla Stefana Olszowskiego, który powrócił na to stanowisko w ramach odzyskiwania terenu przez Służbę Bezpieczeństwa. Kiedy jednak w połowie lat 80-tych cywilna bezpieka została rozgromiona przez razwiedkę wojskową, kierowaną przez „człowieka honoru”, to i Stefan Olszowski musiał pożegnać się nie tylko ze stanowiskiem, ale w ogóle – z polityką i wylądował bodajże w Nowym Jorku, jako „osoba prywatna”. Jego następcą został w listopadzie 1985 roku Marian Orzechowski, by w fazie przygotowywania tak zwanej „transformacji ustrojowej” ustąpić na rzecz Tadeusza Olechowskiego, można powiedzieć, założyciela dynastii ministrów spraw zagranicznych, bo ojcu Andrzeja Olechowskiego, byłego agenta „wywiadu gospodarczego”. Kiedy już transformacja ustrojowa została przez razwiedkę odpowiednio przygotowana i na wszelkich odcinkach operacyjnie zabezpieczona, nowym ministrem spraw zagranicznych III już Rzeczypospolitej, został 12 września 1989 roku prof. Krzysztof Skubiszewski, tajny współpracownik SB, pseudonim „Kosk”. Przetrwał on na tym stanowisku do 26 października 1993 roku, kiedy to prezydent Wałęsa upodobał sobie na stanowisku ministra spraw zagranicznych Andrzeja Olechowskiego, pseudonim „Must”, bo takiego właśnie w słynnym „wywiadzie gospodarczym” używał. Potem – czy to z powodu tęsknoty za normalnością ze strony naszych zachodnich sojuszników, czy z jakichś innych powodów – ministrem spraw zagranicznych został Władysław Bartoszewski, którego w grudniu 1995, kiedy to nowym prezydentem został Aleksander Kwaśniewski, zastąpił Dariusz Rosati. Tego w październiku 1997 zluzował „drogi Bronisław”, czyli Bronisław Geremek, piastujący funkcje ministra spraw zagranicznych do czerwca 2000 roku, kiedy to UW zerwała koalicję z AWS, a ministrem spraw zagranicznych znowu został Władysław Bartoszewski. Po nim urząd ten 19 października 2001 roku objął Włodzimierz Cimoszewicz, by 5 stycznia 2005 roku ustąpić miejsca Adamowi Danielowi Rotfeldowi, który z kolei, dotrwawszy do końca października 2005 roku, ustąpił na rzecz Stefana Mellera, od którego Ministerstwo Spraw Zagranicznych zostało właśnie „odzyskane”.
Kilka grzechów głównych Minister Krzysztof Skubiszewski negocjował był z ramienia Polski traktat o dobrym sąsiedztwie z Niemcami. Była to taka namiastka traktatu pokojowego, z którego kanclerz Helmut Kohl zręcznie się wykręcił nabożnym przystąpieniem z premierem Tadeuszem Mazowieckim do Komunii św. podczas pojednawczego nabożeństwa w Krzyżowej. Obydwaj mężowie stanu uściskali się, a podobno nawet spłakali ze wzruszenia, ale żelazny kanclerz ledwo dał się zmusić do traktatu o dobrym sąsiedztwie. Wiosną 1992 r. doradca premiera Olszewskiego Krzysztof Wyszkowski powiedział, ze podczas negocjowania tego traktatu Niemcy szantażowali ministra Skubiszewskiego groźbą ujawnienia jego agenturalnej przeszłości i dlatego traktat ten jest niesymetryczny na niekorzyść Polski. Minister Skubiszewski nigdy tego nie zdementował, zachowując tzw. wzgardliwe milczenie, aliści wkrótce wyszła na jaw jego agenturalna przeszłość, co oczywiście rewelacje Krzysztofa Wyszkowskiego raczej potwierdza. Kolejną sprawą jest całkowita nieskuteczność polskiej dyplomacji, jeśli chodzi o uzyskanie obietnicy amerykańskiego rządu, że nie będzie naciskał Polski w sprawie realizacji bezpodstawnych prawnie roszczeń organizacji zajmujących się przemysłem holokaustu. Wydawałoby się, ze taką sprawę mógłby, a przynajmniej powinien próbować załatwić minister Bronisław Geremek, albo minister Władysław Bartoszewski, których nikt nie mógłby z tego powodu oskarżyć o „antysemityzm”. Nic jednak nie zostało w tej sprawie załatwione; USA nadal traktują pod tym względem Polskę nie jako kraj zaprzyjaźniony i sojuszniczy, tylko jako kraj podbity, być może dlatego, że minister Geremek ze względu na solidarność plemienną, a minister Bartoszewski ze względu na narcyzm nie odważył się nawet o czymś takim amerykańskim dygnitarzom napomknąć. Podobnie wygląda na to, że z tych samych powodów Polska nie odniesie najmniejszej korzyści z udziału w irackiej awanturze prezydenta Busha. Skoro już wzięliśmy udział w napaści na państwo, które Polsce niczego złego nie zrobiło i z którym utrzymywaliśmy stosunki dyplomatyczne, to przynajmniej trzeba było tę podłość dobrze dla Polski sprzedać. Owszem, kiedy Stany Zjednoczone poprosiły Polskę o polityczną przysługę powiększenia listka figowego, którym trzeba było zasłonić realizowanie przez Stany Zjednoczone izraelskich interesów na Środkowym Wschodzie, to taką przysługę należało wyświadczyć, ale pod warunkiem przysługi wzajemnej, w postaci militarnej konwersji polskiego zadłużenia zagranicznego, przynajmniej w Klubie Paryskim. Tymczasem zdaje się, że nikt nie odważył się nawet o tym zająknąć. Chyba wszystkie rządy nie składały się z samych agentów, a jeśli nawet – to czy z samych amerykańskich? A gdzie gestapo, Mossad i kagebiaki? Wreszcie – czy ktoś pilnuje polskiego interesu? Wygląda na to, że niekoniecznie, co dało się zauważyć podczas popierania tzw. pomarańczowej rewolucji na Ukrainie. Owszem, wyłuskiwanie Ukrainy ze strefy sowieckich wpływów leży w polskim interesie, ale czy naprawdę nie można było zawczasu dać Amerykanom do zrozumienia, ze Polska chętnie „pomarańczową rewolucję” poprze i w ogóle, jednak pod warunkiem, że jej główną polityczną siłą nie będą banderowcy, stanowiący zarówno trzon „Naszej Ukrainy” prezydenta Juszczenki, jak i „Bjuty”, czyli Bloku Julii Tymoszenko. Czy ktoś nie mógł dać do zrozumienia Departamentowi Stanu, żeby zakochał się na Ukrainie w kimś innym i żeby nie traktował również tego kraju, jako wiana dla „Filantropa” po utracie rosyjskich alimentów? W rezultacie bowiem Polska potężnie wsparła i legitymizowała na Ukrainie tamtejszych nacjonałów, (przy których nasi, podkreślający swoje przywiązanie do katolicyzmu i słuchający się biskupów, są niewinnymi barankami)
i postawiła znak równości miedzy banderowcami i ukraińskim narodem. Doprawdy, gdzie indziej trzeba by takich pożytecznych idiotów szukać ze świecą, a tu, na domiar złego wygląda na to, że prezydent Juszczenko pójdzie jednak z prorosyjskim Janukowyczem. Co na to powie pani Bogumiła Berdychowska? Czy tak to sobie „wykompinowała”, czy też jakoś inaczej? Podobnie pan min. Rotfeld na Białorusi popełnił wszystkie możliwe błędy, jakie tylko można było popełnić, przy czym jest to tłumaczenie bardzo uprzejme. Mniej uprzejme bowiem sugerowałoby wykonywanie zadania zleconego, np. przez Niemcy. Pan min. Rotfeld bowiem, wykonując rozkaz Kondolizy Rice, że na Białorusi „czas na zmiany”, rzucił do walki w charakterze antyłukaszenkowej opozycji tamtejszy Związek Polaków, niwelując jednym ruchem na tym terenie wszelkie polskie wpływy, bo nie można nazwać żadnymi wpływami ruchawek wzniecanych przez agentów, sowicie opłacanych i przez Amerykanów i przez nas. W tej sytuacji rzeczywiście wszystko przemawiało za podjęciem trudu „odzyskania” Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Czy jednak po „odzyskaniu” będzie inaczej? O byłym,wiecie kim,ponieważ nawet na tym portalu to temat tabu i widać b.niewygodny,śliski. Były minister spraw zagranicznych, założyciel Rady Polityki Zagranicznej. "Jako szef MSZ-u w rządzie T.Mazowieckiego był od początku całkowicie uzależniony od kierownictwa lewicy OKP, które wiedziało o niechlubnych kartach z jego przeszłości. Chodziło nie tylko o dziwnie mało wspominane członkostwo Skubiszewskiego w Radzie Konsultacyjnej przy Jaruzelskim, ale o długotrwałą karierę w roli TW pod pseudonimem "Kosk". Tylko absolutne poparcie udecji uratowało Skubiszewskiego przed skutkami publicznego ujawnienia faktów jego tajnej współpracy z reżimem - najpierw przez doradcę premiera Olszewskiego Krzysztofa Wyszkowskiego, a później w związku z ogłoszeniem tzw. Listy Macierewicza. Przeszłość Skubiszewskiego nie pozostała bez wpływu na jego fatalne z punktu widzenia polskich narodowych interesów zachowanie w decydującym momencie finalizowania traktatu z Rosją w maju 1992 - katastrofalnym ustępstwom Skubiszewskiego wobec Rosjan zapobiegła w ostatniej chwili bezpośrednia interwencja Olszewskiego. Podatność Skubiszewskiego na podaże w związku z jego przeszłością wpłynęła przypuszczalnie również na jego skrajny serwilizm wobec Amerykanów. Znany z niebywałego nadęcia Skubiszewski był swoistym Profesorem Pimko polskiej dyplomacji. Największy samochwał wśród ministrów III RP, starał się jako sukces przedstawić najbardziej oczywiste nawet fiaska swej polityki, vide np. przedstawienie jako sukcesu fatalnego blamażu w związku z oficjalną wizytą szefa polskiego MSZ-u w Białorusi, katastrofalnie nieprzygotowaną (Białorusini wystąpili podczas tej wizyty(!!!) z roszczeniami terytorialnymi do Polski!). Fetowany przez udecką prasę jako pewny kandydat na fotel sekretarza generalnego ONZ, Skubiszewski znalazł się na 11 miejscu wśród 14 rozpatrywanych kandydatów, z zaledwie dwoma głosami oddanymi na jego kandydaturę (por. "Życie Warszawy" z 30 listopada 1991). Niezwykle pyszałkowaty, wręcz despotyczny wobec podwładnych, Skubiszewski dosłownie jadł z ręki Geremkowi. Wiedział, że przy takich "hakach", jakie ma w swym życiorysie, musi posłusznie słuchać wszechwładnego guru udecji. Przy serwilizmie Skubiszewskiego, człowiekiem, który faktycznie decydował o wszystkich nominacjach nowych ambasadorów, był filar lobby filosemickiego Bronisław Geremek. I tak to formalnie pod batutą Skubiszewskiego wciąż wzrastała liczba ambasadorów, nie mających nic wspólnego z obroną polskich interesów narodowych, za to tym wrażliwiej reagujących na postulaty żydowskiej diaspory. Za kadencji Skubiszewskiego równolegle do skrajnych zaniedbań w polityce wschodniej i w ogóle w stosunkach z sąsiadami, za ministerium Skubiszewskiego nadano szczególnie wysoką rangę stosunkom z Izraelem. Na łamach periodyku "Puls" zdumiewano się: (...) Prezydent Wałęsa składa wizytę w Izraelu w pół roku zaledwie od rozpoczęcia swej kadencji i przed ważnymi wizytami w krajach sąsiednich: Związku Sowieckim, Czecho-Słowacji i Niemczech. Oznacza to, że do wizyty tej przywiązuje się w Belwederze szczególne znaczenie: bieżące stosunki polsko-izraelskie nie uzasadniają jednak takiej oceny (...). Dodajmy, że fatalnie przygotowana przez resort Skubiszewskiego wizyta Wałęsy w Izraelu skończyła się zupełnym blamażem.
Wałęsa wystąpił z przeprosinami pod adresem Żydów, które duża część prasy światowej zaakceptowała jako przepraszanie przez Polaków za wymordowanie Żydów w czasie wojny. Przyczyniło się do tego ordynarne zachowanie premiera Izraela Szamira, który w odpowiedzi na przeprosiny Wałęsy wygłosił obraźliwe dla Polaków przemówienie, w którym znalazł się skandaliczny pasus o polskich obozach koncentracyjnych. Strona polska ciężko zapłaciła za absolutne nieprzygotowanie programu wizyty i brak uzgodnienia tekstów przemówień Wałęsy i Szamira (o ileż zręczniej postąpili np. dyplomaci Egiptu, którzy przed wzajemnym spotkaniem głów państwa Egiptu i Izraela dokładnie uzgodnili teksty przemówień, które mieli obok siebie wygłosić). W zamian za obelżywe poszturchiwania Szamira (wsławionego już w 1989 publicznym atakiem na Polaków, którzy jakoby wyssali antysemityzm z mlekiem matki), Skubiszewski robił, co mógł dla spełniania postulatów Izraela kosztem naszych narodowych interesów gospodarczych. Tak było na przykład z rezygnacją pod presją Stanów Zjednoczonych i Izraela z wielkiego kontraktu na sprzedaż polskich czołgów do państw arabskich po zobowiązaniach, złożonych przez prezydenta Wałęsę w Izraelu (por. tekst S.Grzymskiego o Iranie, "Rzeczpospolita" z 5 sierpnia 1991 r.). Redaktor naczelny paryskiej "Kultury", tak fetowany w kręgach "europejczyków", Jerzy Giedroyć, nie ukrywał w tej sprawie swego skrajnego potępienia dla głupoty polskiej decyzji, mówiąc w wywiadzie dla "Polityki" z 19 października 1991: (...) Weźmy choćby aferę z czołgami. Polska miała sprzedać w rejon Zatoki Perskiej tysiąc czołgów, co było operacją dość istotną, biorąc pod uwagę stan naszego przemysłu wojskowego. Attache amerykański dał do zrozumienia, że jego rząd jest przeciwny tej transakcji i Polacy się podporządkowali.
Kontrakt przejął Havel oświadczając, że interesy czeskie są dla niego najważniejsze. I okazało się, że Amerykanie doskonale to przełknęli. Nie było żadnych sankcji w stosunku do Pragi. Ale władzom polskim wystarczyło zmarszczenie brwi drugorzędnego urzędnika departamentu stanu. Jednostronna postawa proizraelska i skrajne lekceważenie stosunków Polski z krajami arabskimi zaprowadziły resort Skubiszewskiego do nieszczęsnego dla polskich interesów gospodarczych na Bliskim Wschodzie pomysłu reprezentowania przez Polskę interesów amerykańskich w Iraku w czasie Wojny Pustynnej. "Zaszczyt" reprezentowania interesów amerykańskich w Iraku oznaczał faktyczne zerwanie realnych polsko-irackich kontaktów gospodarczych, które zapewniały pracę tysiącom polskich techników i robotników oraz wielkie pieniądze dla polskiego eksportu. Dodajmy, że fatalne błędy antyarabskiej polityki resortu Skubiszewskiego wzmocnione zostały dodatkowo przez działania ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Krzysztofa Kozłowskiego (przez lata redaktora naczelnego "Tygodnika Powszechnego"). Na jego polecenie polski wywiad z Iraku pomógł tam w ratowaniu Amerykanów powiązanych z CIA, i co najgorsze - Kozłowski później tym się publicznie pochwalił. (Wbrew wszelkim zasadom pracy wywiadu i kontrwywiadu, umacniając nieufność i niechęć do Polski w krajach arabskich). Dodajmy, że Polska - bez żadnych rekompensat - choćby poprzez bardziej przyjazną politykę Izraela - pomogła w tranzycie kilkudziesięciu tysięcy Żydów z Rosji przez teren Polski, co też wpłynęło na pogorszenie stosunków z państwami arabskimi. Zawsze skrajnie spolegliwy wobec Izraela i żydowskiej diaspory minister Skubiszewski okazał się za to niebywale twardy w reakcji na propozycje arabskie. Stanowczo odrzucił prośbę kierowanej przez Arafata Organizacji Wyzwolenia Palestyny o pośredniczenie Polski we wzajemnych pertraktacjach między Palestyńczykami i Żydami. Okazało się później, że i tak doszło do nich - z pomyślnym skutkiem - bez skorzystania przez polskie MSZ z szansy poprawienia swego image'u w krajach arabskich." Kresy Wschodnie -stracona szansa! Do tego trzeba dodać,że w roku 1990-1991 była szansa na odzyskanie Kresów Wschodnich ,Rosja złożyła taką ofertę Polsce o czym Polacy nie zostali poinformowani, którą to szanse rząd Mazowieckiego ze wzgardą odrzucił. Jan Krzysztof Skubiszewski prawdziwe tetełe Szymon Schimel - polonofob, komuch, dywersant, agent SB TW pseudonim "Kosk"; były minister spraw zagranicznych, założyciel Rady Polityki Zagranicznej. Jako szef MSZ-u w rządzie T. Mazowieckiego był od początku całkowicie uzależniony od kierownictwa lewicy OKP, które wiedziało o niechlubnych kartach z jego przeszłości. Chodziło nie tylko o dziwnie mało wspominane członkostwo Skubiszewskiego w Radzie Konsultacyjnej przy Jaruzelskim, ale o długotrwałą karierę w roli 'Tajnego Współpracownika' pod pseudonimem "Kosk". Tylko absolutne poparcie udecji uratowało Skubiszewskiego przed skutkami publicznego ujawnienia faktów jego tajnej współpracy z reżimem - najpierw przez doradcę premiera Olszewskiego Krzysztofa Wyszkowskiego, a później w związku z ogłoszeniem tzw. Listy Macierewicza. Przeszłość Skubiszewskiego nie pozostała bez wpływu na jego fatalne z punktu widzenia polskich narodowych interesów zachowanie w decydującym momencie finalizowania traktatu z Rosją w maju 1992 - katastrofalnym ustępstwom Skubiszewskiego wobec Rosjan zapobiegła w ostatniej chwili bezpośrednia interwencja Olszewskiego. Niezwykle pyszałkowaty, wręcz despotyczny wobec podwładnych, Skubiszewski dosłownie jadł z ręki Geremkowi; odznaczony Orderem Orła Białego przez rząd żydokomunistyczny.Pan minister był pederastą,z tego powodu bardzo łatwym na naciski, tak SB, naszych, niemieckich i innych służb, czego efekty, jego działalności znamy, SB jak i wywiad niemiecki i nie tylko miały filmy takie jak z Piesiewiczem,tym go szantażowały,publicznym ujawnieniem.Był jednym z Dworca centralnego,łowcą chłopczyków + jeden Niemiec, Niemca po naciskach ich ambasady cichcem wysłano do siebie,a sprawie ukręcono łeb,niektórzy starsi to pamiętają. Byli tam zamieszani politycy i znani aktorzy,reżyserzy.
09 lutego 2010 Demokracja w procesie specjalizacji indywidualnej... Towarzysz Lenin, zanim nie został krzewicielem dyktatury proletariatu- był socjaldemokratą i wtedy to właśnie mawiał, że:” kadry decydują o wszystkim”. Dopóki nie obsadził swoimi bolszewikami całej Rosji. Potem już tylko swoimi obsadził i zawłaszczył państwo, które w miarę rozwoju socjalizmu przechodzącego w komunizm miało obumierać.. Nie obumarło do dziś, a wprost przeciwnie; zawłaszczyło – przy pomocy kadr, które decydują o wszystkim- jeszcze więcej wolności jednostki, zwanych w demokracji wolnością obywatelską, co jest sprzecznością samą w sobie, ponieważ w demokracji człowiek jest własnością państwa i jemu jest podporządkowany. To jest wielkie kłamstwo, które narzuca nam propaganda demokratyczna, które polega na identyfikowaniu wolności z demokracją. Demokracja jest dokładnym wolności zaprzeczeniem.. Bo demokracja to wola większości, kult Liczby- przeciw Racji. Im większa Liczba- tym słuszniejsza Racja, tym mniej wolności pozostałej jednostce po przegłosowaniu- czyli gwałcie na wolności jednostki. No i to wszechobecne kłamstwo demokratyczne na każdym kroku.. Tak jak w przypadku wzrostu gospodarczego w Unii Europejskiej.. Obecnie tylko jeden kraj w Unii Europejskiej chwali się wzrostem gospodarczym. Pozostałe dwadzieścia sześć potrafi poprawnie wyliczyć Produkt Krajowy Brutto… (???). Przyjrzyjmy się tymczasem jak postulat tow. Lenina o kadrach, które decydują o wszystkim realizuje Platforma Obywatelska na przykład na Dolnym Śląsku, skąd pochodzi pan Grzegorz Schetyna- główny organizator tamtejszych kadr. Wcześniej w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów, potem w Kongresie Liberalno- Demokratyczny, później w Unii Wolności a obecnie w Platformie , że tak powiem Obywatelskiej. W międzyczasie był ministrem ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, któremu podlegają służby specjalne, a znając niesamowitą operatywność pana Grzegorza Schetyny, nie mam wątpliwości, że posłużył się nimi w organizowaniu swojego zaplecza na szczeblu centralnym.. Naprawdę bardzo utalentowany człowiek. Był właścicielem koszykówki Śląska Wrocław, tworzył radio ESKA.. Nie każdy to potrafi! Oficjalnie przewodniczącym Regionu Dolnośląskiego Platformy Obywatelskiej jest eurodeputowany Jacek Protasiewicz, ale do lutego 2009 roku Regionem kierował pan Grzegorz Schetyna, zaś pan Protasiewicz był jego zastępcą. Obaj doskonale się znają z czasów NZS-u. Gdy działali razem w KLD, pan Protasiewicz był szefem regionu, a pan Schetyna wicewojewodą wrocławskim. Obecny wojewoda dolnośląski, pan Rafał Jurkowlaniec, był dyrektorem Radia Eska, wcześniej pracował w Gazecie Wyborczej, był dyrektorem Biura Sportu i Rekreacji Urzędu Miejskiego we Wrocławiu, dyrektorem generalnym Dolnośląskiego Urzędu Marszałkowskiego. Po ostatnich wyborach parlamentarnych ludzie związani z panem Grzegorzem Schetyną zajęli wiele kluczowych stanowisk w administracji centralnej. Na przykład pan generał Andrzej Matejuk- na komendanta głównego policji.. Wrocławianinem jest także pan prokurator krajowy Edward Zalewski, który od początku lat 80 pracował w Legnicy. Dwa miesiące po tej nominacji, w maju 2009 roku , wyszło na jaw, że pan Zalewski w czasach PRL miał wydać zgodę oficerowi SB na przesłuchanie aresztowanego (niepełnosprawnego) opozycjonisty z Lubina na którym próbowano- drogą szantażu- wymusić współpracę z SB. Pierwszym zastępcą pani Jolanty Fedak, w resorcie rozbudowy socjalizmu, jest pan Jarosław Duda, senator Platformy Obywatelskiej; jest on również pełnomocnikiem rządu ds. osób niepełnosprawnych i szefem Rady Nadzorczej Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, którego wiceprezesem był zresztą w czasie rządów AWS-UW. Samym marnotrawnym funduszem kieruje pan Wojciech Skiba, niegdyś doradca pana Dudy- także pochodzący z Wrocławia. Pierwszym wiceministrem zdrowia jest pan Jakub Szulc, poseł z okręgu wałbrzyskiego, członek władz Regionu Dolnośląskiego Platformy Obywatelskiej. Przez jego ręce przechodzi finansowanie państwowej służby zdrowia oraz komercjalizacja szpitali. Jeszcze z Dolnego Śląska pochodzi były przewodniczący PO, pan Zbigniew Chlebowski oraz minister kultury, pan Bogdan Zdrojewski. A teraz co się dzieje w KGHM, w sprawie którego pan Grzegorz Schetyna powiedział:” Nie można sprzedawać KGHM czy koncernu paliwowego Lotos, tylko z tego powodu, ze budżet potrzebuje pieniędzy”(???). To jest oczywiście słuszne, bo pieniądze powinny iść na Fundusz Emerytalny, którego ni ma i nie będzie.. Były szef Platformy Obywatelskiej w powiecie lubińskim Arkadiusz Gierałt awansował na dyrektora generalnego departamentu inwestycji i rozwoju w biurze zarządu koncernu. Zona miejscowego posła Norberta Wojnarowskiego została dyrektorem spółki zależnej KGHM- Ecorenie. Radny Platformy Obywatelskiej z Głogowa Karol Szczepaniak otrzymał posadę dyrektora innej spółki zależnej- Pol -Miedź Trans. Inny radny, co prawda były z Legnicy( bitwa pod Legnicą 1241!) Jerzy Bednarz dostał stanowisko wicedyrektora spółki KHGM Nova. Jacy oni przebiegli, i jak się znają na miedzi.. Jacy wprawni w obsadzaniu.. Były senator Platformy Obywatelskiej, wcześniej prezydent Lubina, Tadeusz Maćkała i pan Mieczysław Kraśniański, były dyrektor Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego , też z Platformy Obywatelskiej, objęli funkcje dyrektorów ds. pracowniczych w kopalniach Polkowice-Sieroszowice i Rudna. Popatrzcie państwo; dyrektor Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego - a sprawy pracownicze w kopalni… Czy ma coś do siebie piernik z wiatrakiem? Może i ma… Sitwa zawsze się trzyma razem.. Wojewódzki radny Platformy Obywatelskiej, pan Eric Alira, dostał pracę w należącym do koncernu klubie piłkarskim Zagłębie Lubin.(???). Pan Eric pochodzi z Burkina Faso, kraju dawniej nazywanego w Zachodniej Afryce – Górną Woltą, a nazwa przekład się jako” kraj ludzi prawych”. Pan Eric był gwiazdą programu „Bar”.(???) Pani Elżbieta Zakrzewska z Unii Pracy przebywająca w Sejmiku Wojewódzkiego, po tym jak została dyrektorem szpitala MSWiA w Jeleniej Górze, natychmiast dołączyła do Platformy Obywatelskiej. Z kolei były polityk Sojuszu Lewicy Demokratycznej pan Marek Dyduch, który przeszedł do klubu Polskiego Stronnictwa Ludowego, sojusznika Platformy Obywatelskiej, został członkiem Rady Nadzorczej Walcowni Metali Nieżelaznych w Gliwicach, kolejnej spółki zależnej od KGHM. „Propozycja objęcia miejsca w radzie wyszła od Platformy. Jej przedstawiciele mówili wprost, że mają ich trochę do dyspozycji i kiedy spytano mnie, czy chcę radę nadzorczą, to się godziłem”(???) Oświadczył dla dolnośląskiej prasy, pan były poseł Sojuszu Lewicy Demokratycznej.- pan Marek Dyduch. Przecież ONI się nawet nie kryją, co wyrabiają z państwem, na które napadli.. Pełna jawność- i co z tego! Lepszy wróbel w garści niż skrzypek na dachu.. A jak wygląda rzecz w pozostałych częściach kraju? Myślę, że podobnie.. Wszystko zależy od tego ile jest do obsadzenia.. I czym ta współczesna komuna różni się od poprzedniej? Tym, że trzeba utrafić z którym gangiem trzymać, żeby się załapać.. A w wolnej chwili pomiędzy szturmowaniem na posady, Platforma Obywatelska wymieni umundurowanie policjantom.. Przemundurowi! Ciekawe jaka firma produkuje mundury i z kim jest powiązana? Nie zdziwiłbym się, jakby była powiązana z panem Grzegorzem Schetyną.. No cóż… Demokracja pozostaje w służbie tych, którzy nią zawiadują, prawda? WJR
Być może ostatni pocałunek. Wywiad z Judaszem Iskariotą. Thomas Lies: - Witam Państwa serdecznie! To jest program Thomas Lies Live na kanale Konserwatywna Judea! (Burzliwe oklaski publiczności w studio)Thomas Lies (TL): - Parę dni temu wiele kontrowersji i dyskusji wzbudził wyemitowany na kanale publicznym film pt. „Apostoł apostata”, będący swoistą, kontrowersyjną biografią polityczną Judasza Iskarioty. Sam bohater tej produkcji napisał list protestacyjny, w którym w ostrych słowach skrytykował autorów filmu za „kłamstwa, uproszczenia i manipulacje”, których mieli się dopuścić. Dziś bohater tego filmu jest naszym gościem – witamy serdecznie Rabbi! (Burzliwe oklaski publiczności w studio) Judasz Iskariota: - Witam!
TL: - Drugim gościem jest profesor Plikowski z Instytutu Pamięci Powszechnej. Witamy Profesorze! (Mniej burzliwe, ale intensywne oklaski publiczności w studio, w momencie wymawiania nazwy instytutu subtelne buczenie osób z tylnych miejsc)
TL: - Rabbi, dlaczego film „Apostoł apostata” został przez Pana skrytykowany w tak mocnych słowach? Judasz Iskariota (JI): - Drogi Panie Redaktorze! Cieszę się ogromnie, że zostałem zaproszony do pańskiego programu, który tak cenię. Uważam Pana za arystokratę wśród dziennikarzy i mimo, że jestem rabinem rewolucjonistą i arystokratów zasadniczo nie cierpię to…
TL: - Rabbi! Stawia mnie Pan w niezręcznej sytuacji…Wróćmy do tematu naszego spotkania… JI: Oczywiście! Już wyjaśniam. Trudno omówić wszystkie problemy w tak krótkim czasie jakim dysponuje ten program, ja w ogóle uważam, że zaprasza się mnie do telewizji stanowczo za mało. Ale film, który rzekomo ma opowiadać o mojej drodze społeczno – politycznej jest po prostu kłamliwy. Autorzy w ogóle nie niuansują problemów o jakich chcą opowiadać, opierają się na niedoskonałej, delikatnie mówiąc, „wiedzy” z Instytutu Pamięci Powszechnej a co najgorsze – głównym ekspertem tego filmu jest niejaki Paweł z Tarsu, który kreuje się w nim na wielkiego chrześcijanina, mojego osobistego wroga a w rzeczywistości jest zwykłym renegatem.
TL: - To bardzo mocne słowa Rabbi. Jak to Paweł z Tarsu jest renegatem? Wyjaśnijmy to naszym widzom. JI: - Dzisiaj nazywa się Paweł, ale jeszcze nie tak dawno był zwykłym Szawłem, którego ojciec kupił sobie obywatelstwo rzymskie, wzbogaciwszy się na handlu… Nie pamiętam dywanami czy jakoś tak? W każdym razie był Szawłem, gorliwym wyznawcą judaizmu, szczerze nienawidzącym nauki Jezusa z Nazaretu i co najgorsze – wziął czynny udział w ukamienowaniu jednego z pierwszych chrześcijan – Szczepana, zwanego dziś świętym.
TL: Rabbi! Znów wytacza Pan najcięższe armaty… JI: - Ale taka jest niestety smutna prawda redaktorze.
TL: - Oddajmy głos profesorowi. Co Pan na te zarzuty? Profesor Plikowski (PP): - Ja przyznaję jedno – film, o którym mówimy nie jest doskonałą biografią. Gdybym to ja był reżyserem nakręciłbym zdecydowanie lepszy. Ale cóż mamy to co mamy i musimy się jakoś ustosunkować do tego. Nie chcę komentować słów rabbiego Iskarioty, byłem świadkiem jak Pawła z Tarsu usiłowano zniszczyć za jego prochrześcijańską postawę. A przeciw Judaszowi Iskariocie przemawiają po prostu fakty. Owego wieczora, działając wspólnie i w porozumieniu z Sanhedrynem żydowskim, wydał władzom rzymskim Jezusa z Nazaretu, wziąwszy wcześniej za tę „usługę” 30 srebrników – choć muszę lojalnie przyznać, że w archiwach naszego Instytutu nie ma żadnego śladu pokwitowania przez Judasza tej kwoty. Wiemy, że doszło do tej transakcji z opublikowanej niedawno notatki sekretarza prokuratora Piłata. JI: - Panie redaktorze, muszę zaprotestować! Notatka, o której wspomina Pan profesor jest niewiarygodna! Z tymi rzymskimi źródłami to w ogóle jest tak, że IPP wybiera i podaje tylko te, które są mu wygodne a inne, które przeczą jego koncepcji dziejowej, bagatelizuje. Nie brałem żadnych pieniędzy od Sanhedrynu ani od Rzymian. Nie byłem „rzymskim lokajem” jak nazwał mnie w filmie Szaweł vel Paweł z Tarsu. Decyzja, którą podjąłem a która zaprowadziła mnie owego wieczoru do ogrodu oliwnego, była po prostu wyborem mniejszego zła. Wspomnienia członków Sanhedrynu potwierdzają, że mój wybór był słuszny. Działalność Jezusa z Nazaretu groziła nam, Żydom, straszliwymi konsekwencjami – rozlew naszej krwi wisiał na włosku. Gdybyśmy nie powstrzymali Jezusa – Rzymianie wkroczyliby do Jerozolimy i innych miast. Dokonano by okrutnej rzezi – pamiętajmy, że terroryści, bo tak trzeba ich nazwać, od Barabasza czekali z bronią u nogi. Czekali na sygnał…Sytuacja była maksymalnie napięta.
TL: - Ale tak tłumaczy się Pan od zawsze, czy naprawdę nie było innej możliwości tylko wydanie Jezusa na śmierć? Jak Pan się czuł podejmując taką decyzję? JI: - Było mi ciężko. Proszę mi wierzyć…Kilka dni przed wspomnianą akcją w ogrodzie, sporządziłem sobie sznur… Wisiał na moim progu. Kładąc się spać, zawsze na niego spoglądałem…
TL: - Myślał Pan o samobójstwie? JI: - Tak…To były straszne dni. Ale lepiej aby jeden człowiek zginał za cały naród niż… PP: - Ale nie zginął jeden!! Przecież zabijano później następnych – wspomniany przez Pana Szczepan…A co z antychrześcijańskimi czystkami w aparacie administracyjnym Judei?! Ile karier urzędniczych złamano tylko dlatego, że wykorzystywano nagonkę antychrześcijańską, przeprowadzaną, również za Pańską inspiracją. A wiemy, że za wszystkim stali Rzymianie… JI: - To kolejny mit! Nigdy nie brałem udziału w żadnej nagonce! To ten Paweł vel Szaweł rzucał kamieniami w Szczepana!
TL: - Ale podobno nie rzucał, tylko pilnował szat tych, którzy rzucali… JI: - Wszystko jedno panie redaktorze! Ten człowiek usiłuje mnie opluć! A sam jest zaplutym karłem reakcji!!! Decyzja o wydaniu Jezusa na sąd była trudna, ale słuszna! Podjąłem ją suwerennie w poczuciu odpowiedzialności za mój naród. Zawsze byłem realistą politycznym i nim pozostałem, choć w młodości zdarzyło mi się dołączyć do grupy zelotów (śmiech) i biegać po ulicach z pałką. Szybko jednak wywiało mi z głowy te niepoważne idee.
TL: - Ale jednak dołączył Pan do szkoły Jezusa z Nazaretu. To też były niepoważne idee? JI: - Z przykrością stwierdzam, że tak! Miłość bliźniego? Wybaczanie krzywd nieprzyjaciołom? Przyjęcie cierpienia jako cnoty uszlachetniającej duszę? Prawda? Straszne, nieodpowiedzialne, nierealistyczne!!! Po prostu głupie! Dziecinada! Odnalazłem prawdę w socjalizmie.
TL: - Rabbi, musimy kończyć. Na pocieszenie mogę dodać, że Poncjusz Piłat, były prokurator Judei, obecnie mieszkający w Brytanii, którego nazwisko pada w filmie w niekorzystnym dla Pana kontekście ( rzekomo miał nazwać Pana zdrajcą), postanowił wytoczyć proces sądowy jego twórcom. JI: - Świetnie! Przyjdę na ten proces! A teraz chciałbym Panu i Państwu zarekomendować moją najnowszą książkę: „Być może ostatni pocałunek”, w której opisuję prawdziwe dzieje mych relacji z Jezusem.
TL: - A zatem zapraszamy do księgarń! Dziękuje Państwu za uwagę! Do zobaczenia! (Burzliwe brawa publiczności w studio)
Łukasz Kołak
Sporo o Kostaryce. Plan głosowania zrealizowany w 100% Dlaczego o Kostaryce? Jest pewien powód. Po pierwsze: jest to dość wyjątkowy w tym regionie kraj, bez silnych skrajnych ruchów – są po drugie, bo w wyborach znaczącą rolę odegrał kandydat libertarian. Takich konserwatywnych libertarian – jak „Wolność i Praworządność”. Dziennikarze mieli problemy z określeniem pozycji kandydatów. Czy ów konserwatywny libertarianin, p. Otton Guevara Guth, będący za wolnością posiadania broni, za wolnością do zażywania narkotyków – to Lewica, czy Prawica? Czy p. Otton Solis Fallas – to Lewica – czy centro-Lewica? A późniejsza tryumfatorka, p. Laura Chinchilla Miranda – to co to właściwie za zwierzątko? Z jednej strony chce kontynuować politykę byłego prezydenta (który Ja namaścił na swą następczynię) p. Oskara Rafała de Jezus Ariasa Sáncheza – z Partii Wyzwolenia Narodowego – niesłychanie popularnego w tym kraiku, bo otrzymał pokojowa nagrodę Nobla. To zresztą idealny laureat tej nagrody, chcący rozwiązywać problemy tego świata tak, byśmy żyli w „pokojowym, sprawiedliwym społecznie i znośnym gospodarczo świecie”. Z drugiej strony wierzy jednak w wolny rynek. Pani Prezydentka-Elektka jest za wolnym handlem, za wejściem do CAFTA (Środkowo-Amerykański Obszar Wolnego Handlu) - ale za wprowadzeniem progresywnego podatku dochodowego. Jest za zwiększeniem roli kobiet – ale zdecydowanie przeciwko feministkom, prawom dla „gejów” i aborcji (dzięki temu feministki szczęśliwie Jej nie poparły – bo takie poparcie groziło przegraniem wyborów). Jest też za zaostrzeniem kar dla przestępców... Tym samym zajęła wygodną centrową pozycję – i z niej obserwowała wysiłki głównych konkurentów, którym zabrała wiatr z żagli.P. Solis, mający podobny, centro-lewicowy podobno, program, uciułał 25% głosów dzięki opozycji w stosunku do CAFTA, Natomiast p. Guevara zdobył 21% dzięki nawoływaniu do wprowadzenia surowszych kar dla przestępców. P.Chinchilla jednak też głośno o tym mówiła (ale, jak widać, chyba nie wszyscy uwierzyli pod tym względem kobiecie – w dodatku nazywającej się jak przemiłe zwierzątko futerkowe...). P. Guevara swego sukcesu nie zawdzięcza nazwisku: startował już w poprzednich wyborach uzyskując 8,5% - co wtedy komentowałem jako ogromny sukces idei libertariańskiej. Obecny wynik p.Guevary pokazuje, że jeśli mocniej podkreślić elementy prawicowe, reprezentować konserwatywny liberalizm – to można poważnie zagrozić rządzącej elicie. P. Chinchilla nie będzie musiała startować w II turze – bo w Kostaryce wystarcza względna większość głosów (pod warunkiem, że przekroczy się 40%). Jednak 47% miejsc w Parlamencie nie wystarczy PLN do samodzielnego sprawowania rządów – i bardzo jest ciekawe, kogo ta partia wybierze jako koalicjanta? I kto będzie chciał wejść z nią w koalicję – wiedząc, że oznacza to nieuniknioną utratę głosów wyborców? Tak czy owak: jest to szansa dla Movimento Libertario... JKM
O Polsce słabej Intelektualiści – w większości lewicowi liberałowie – żyją w świecie całkowicie nierealnym. Są jak dzieci: chcą wszystkim zrobić dobrze. Nie chcą nikogo skrzywdzić – nawet patentowanego mordercę chcą „resocjalizować”. Oczywiście Złu nie powinno się sprzeciwiać – i tak dalej... Słynny – może: „osławiony” – logik, lord Bertrand Artur Wilhelm, III earl Russell , nazywany był „najmądrzejszym durniem w Anglii”, bo w obliczu sowieckich zbrojeń żądał od Zjednoczonego Królestwa... jednostronnego rozbrojenia się. Do takich właśnie liberałów należał śp.Antoni Słonimski. Gdy wczoraj przeglądałem poświęcone Mu strony... (szukałem wiersza z 1956 (?) roku, w którym jedna ze strof kończy się zwrotem: My dzisiaj jesteśmy odważni! … Bo tak nam każą... może ktoś z Państwa wie, jaki to wiersz?) znalazłem taki programowy poemacik z 1941 roku: O Polsce słabej Mówią o Polsce silnej. Już dziś liczą sztaby,
Jak ją ziemią okopać, oprzeć na bagnecie. Lecz ja, wybaczcie, bracia, pragnę Polski słabej, Ja pragnę Polski słabej, lecz na takim świecie, Gdzie słabość nie jest winą, gdzie już nie ma warty, Ryglów u bram i nocą dom bywa otwarty, gdzie dłoń nieutrudzona okrutnym żelazem I gdzie granica wita tylko drogowskazem. To jest właśnie marzenie, do którego (oficjalnie przynajmniej) przyznałaby się zdecydowana większość federastów (poza przyszłymi „stalinistami”, którzy po cichu szykują się do przejęcia władzy w UE!).Po części zresztą jest zrealizowany. Co mamy zamiast śp.Edwarda Rydza (ps."Śmigły") i śp.Hermana Göringa? Mamy JE Bogdana A.Klicha, pacyfistę - i p.Gwidona Westerwellego, pacyfistę i homosia... A potem federaści się dziwią, że JE Benedykt Hussein Obama nie chce przyjechać na "szczyt", w którym biorą udział uroczy fantaści - oraz złodzieje publicznego grosza. Choć menu ma tam być naprawdę zachęcające. Marzenie to – być może i piękne - jest całkowicie nierealne. Układ takich organizmów byłby bowiem - o czym wie każdy cybernetyk - w stanie równowagi nietrwałej: wystarczyłoby, by jedno z państw od niego odeszło – i już otrzymałoby premię w postaci łatwości zawojowania sąsiadów. Nie musi to być państwo: wystarczy jakaś mafia... Wyjaśnił to dokładnie śp. Robert Nozick w swojej słynnej książce: „Anarchia, państwo, utopia” JKM
Wracamy do korzeni? 30 stycznia 1990 roku rozwiązała się Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Powstała ona z wchłonięcia PPS przez PPR, utworzoną przez Stalina przy udziale żydokomuny i polskich renegatów – agentów NKWD, polityczną ekspozyturą sowieckiej razwiedki. We wszystkich krajach „demokracji ludowej”, partie takie stanowiły instrument, przy którego pomocy Moskwa sprawowała kontrolę nad swoim imperium. Tak jak w krajach komunistycznych wszelkie organizacje stanowiły tylko „pas transmisyjny” polityki partii do „mas”, tak sama partia również stanowiła rodzaj pasa transmisyjnego przekazującego rozkazy Moskwy do najdalszych krańców imperium. Trzeba jednak pamiętać, że najtwardszym jądrem partii komunistycznych była razwiedka. Jej agenci byli ojcami założycielami wszystkich bez wyjątku partii komunistycznych, zgodnie ze stalinowską teorią zwycięstwa komunizmu w jednym kraju. I tak właśnie postrzegali to „partyjniacy”: „dla nas, partyjniaków, prawdziwą ojczyzną jest Związek Radziecki” – wyznał Michał Diomko, czyli Mieczysław Moczar. Razwiedka sterowała partią przy pomocy swojej agentury obsadzającej tam kluczowe stanowiska w myśl zasad „centralizmu demokratycznego”. Dzisiaj dla wielu młodych ludzi wydaje się to niewiarygodne, ale jeśli SB troszczyła się nawet o naukowe kariery swoich konfidentów, to cóż dopiero – o obsadę stanowisk w partii? Właśnie mam przed sobą dokument z 8 maja 1963 roku, z którego wynika, że SB wprawdzie nie posiada „materiałów kompromitujących” na dr Ludomira Bieńkowskiego z KUL, jednak, gdyby uzyskał on habilitację, to „osłabi pozycję naszego t.w.” w związku z tym „wskazane byłoby chociaż na pewien okres wstrzymać habilitację”. Dlatego pozycji w świecie naukowym owego t.w. nic nie zagrażało i nie zagraża do dnia dzisiejszego. Tak oto konfidenci robili kariery, wprawdzie oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”, ale pod argusowym okiem bezpieki. To oni stanowią podstawowy trzon autorytetów moralnych w środowisku naukowym, więc nie tylko nie można się dziwić, że środowisko to tak stanowczo zareagowało na oświadczenia lustracyjne, ani - mieć najmniejszych wątpliwości, że nie odmówi ono razwiedce żadnej przysługi. Najtwardsze jądro partii stanowiła oczywiście ruska razwiedka, otoczona tubylczą agenturą – ubeckimi dynastiami, których początki nikną w mrokach niemieckiej okupacji. Gestapo „zapominając” podczas ewakuacji zniszczyć listy swoich polskich konfidentów, wystawiało ich NKWD, która przejmowała ich tym chętniej, że każdy z nich miał na szyję założony stryczek, który w razie czego wystarczyło tylko zacisnąć. Podobnie było z folksdojczami, którzy w związku z tym „władzy ludowej” służyli w podskokach. Wreszcie do bezpieki dołączyli różni gołębiarze, znęceni pokusą łatwego życia: „w Urzędzie dają broń i władzę, a wkoło kraj, jak Zachód Dziki!” Kiedy jednak w drugiej połowie lat 80-tych okres dobrego fartu komuny dobiegał końca, a rozmowy Gorbaczowa z Reaganem musiały doprowadzić to transformacji ustrojowej w Europie, razwiedka zrozumiała, że trzeba wiele zmienić, by wszystko zostało po staremu, to znaczy – by „awangarda klasy robotniczej” zachowała swoją pozycję społeczną i materialną również w nowych warunkach ustrojowych. W tym celu trzeba było zewnętrzne znamiona władzy powierzyć konfidentom i pożytecznym idiotom, zaś władzę prawdziwą zachować za parawanem demokratycznych dekoracji. W tym celu towarzysze zorganizowali dla mas telewizyjne widowisko „obrady okrągłego stołu”, podczas gdy w różnych magdalenkach ustalono, co i jak. W tej sytuacji partię-przewodniczkę można było rozwiązać, ale – uwaga, uwaga! – razwiedka pozostała nietknięta – bo jako Wojskowe Służby Informacyjne transformację ustrojową przebyła nie tylko w szyku zwartym, ale stanowiła wręcz jej polityczną i ekonomiczną awangardę. Wprawdzie WSI zostały oficjalnie rozwiązane we wrześniu 2006 roku, ale ta oficjalna nieobecność jest tylko wyższą formą obecności. Nie trzeba chyba dorosłym ludziom tłumaczyć, że przez ostatnie, przygotowawcze lata komuny i 15 lat transformacji zweryfikowani bezpieczniacy z UOP i nietkniętych WSI nawerbowawali więcej agentury, niż gestapo i NKWD razem wzięte, zakreślając w ten sposób ramy tubylczego życia politycznego, gospodarczego, społecznego, kulturalnego, a nawet częściowo – religijnego. Dlatego z wielkim zainteresowaniem i nie bez rozbawienia przeczytałem rozmowę, jaką z okazji rocznicy rozwiązania PZPR przeprowadziła słynna „dziennikarka roku” czyli pani red. Anna Marszałek, co to co i rusz, jakby nigdy nic, „dociera” do najtajniejszych tajemnic, z panem Markiem Biernackim posłem PO, a w 1991 r. – likwidatorem majątku PZPR. „Tworzono setki firm” – wspomina pan likwidator. – Ale większość tych firm później błyskawicznie upadła – zauważa przytomnie pani redaktor Marszałek. – Bo taka była rola tych firm – wyjaśnia pan likwidator – transferowały forsę i „gubiły” poprzedników prawnych, żeby już nikt nigdy niczego nie mógł sprawdzić. A dlaczego działy się takie bezeceństwa? Ano dlatego, że „likwidatorzy nie mieli wystarczających instrumentów”, żeby położyć temu kres. A dlaczego nie mieli tych instrumentów? Aaaaa – o tym rozmówcy już nie rozmawiają, ale nietrudno się domyślić, że wyposażenie likwidatorów w takie „instrumenty” godziłoby w podstawową konstytucyjną zasadę III Rzeczypospolitej: my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych. Akomodują się do niej wszystkie polityczne obozy III RP i znaczący politycy, dzięki czemu robią kariery. Na przykład pan Biernacki w latach 1999-2001 był ministrem spraw wewnętrznych w rządzie charyzmatycznego premiera Buzka, co to „bez swojej wiedzy i zgody” zarejestrowany został w kartotekach SB aż pod dwoma pseudonimami - i nawet zorganizował bezpieczniakom dodatkowe żerowisko w postaci CBŚ. Kiedy AWS spełniła swoje zadanie, czujnie przeszedł do PO, gdzie nawet został w sławnym „gabinecie cieni” wyznaczony na MSW. Kiedy jednak przyszło co do czego, musiał ustąpić „Grzechowi”, czyli panu Grzegorzowi Schetynie – ale bo też pan Schetyna chyba jeszcze lepiej sobie radził, uczestnicząc w obradach okrągłego stołu i zostając wicewojewodą w wieku 28 lat. Dlatego, kiedy w „Gazecie Wyborczej” czytamy, że to Nasza Złota Pani Aniela „namówiła” premiera Donalda Tuska, żeby nie kandydował na prezydenta, to czujemy, że tylko patrzeć, jak stare, ubeckie dynastie, których początki giną w mrokach niemieckiej okupacji, powrócą do swoich korzeni i już dopilnują, żebyśmy się w zjednoczonej Europie zachowywali wzorowo. SM
Chruszczow wiecznie żywy No i jak tu nie wierzyć w reinkarnację? Nie chodzi już o panią red. Paradowska, z roku na rok coraz bardziej przypominającą zapomnianą już dziś działaczkę komunistyczną Melanię Kierczyńską, której smakowitą charakterystykę przedstawił był Leopold Tyrmand, bo żyją przecież jeszcze ludzie pamiętający sekretarza generalnego KC KPZR Nikitę Chruszczowa. Jak pamiętamy, Nikita Chruszczow, bodajże w 1960, albo w 1961 roku ogłosił program „dognat’ i pragnat’”. Chodziło do „dogonienie i przegonienie” Stanów Zjednoczonych przez Związek Radziecki. Jak wiadomo, nic z tego nie wyszło: w 1964 roku Chruszczow został odsunięty od władzy przez Breżniewa, Susłowa i Kosygina, wskutek czego Związek Radziecki, jak się okazało, wkroczył w okres „zastoju”. Zakończył się on ostatnimi podrygami w postaci „pieriestrojki”, a wkrótce po obaleniu Gorbaczowa przestał istnieć również sam Związek Radziecki i tak to się skończyło. Kiedy Chruszczow zażywał dobrego fartu, nikt mu, przynajmniej oficjalnie, nie podskakiwał. Przeciwnie – miał licznych pochlebców i apologetów, co prawda nie tak licznych i gorliwych, jak Ojciec Narodów Józef Stalin, niemniej jednak. Wszystko to skłania do podejrzeń, że duch Nikity Chruszczowa musiał wcielić się w asteniczne ciało premiera Donalda Tuska, któremu starsi i mądrzejsi chyba już definitywnie zabronili kandydować w wyborach prezydenckich. Na razie nie wyłonili jeszcze nowego faworyta, ale po pierwsze – co nagle, to po diable, po drugie – trzeba przecież nie tylko porównać liczbę i ciężar gatunkowy „haków” zgromadzonych na poszczególnych kandydatów na faworytów, a przede wszystkim – wypracować kompromis zadowalający nie tylko tubylczych razwiedczyków, ale zwłaszcza – państwa, które ich przewerbowały. Jeśli tedy w Niemczech ogłoszenie decyzji premiera Tuska o rezygnacji z kandydowania zostało przyjęte pomrukami zadowolenia, to może znaczyć, że wszystko jest na dobrej drodze i kto wie, czy scenariusz rozbiorowy nie będzie zrealizowany jeszcze w nadchodzącej kadencji. Skoro bowiem w Encyklopedia Germanica czytamy między innymi nie tylko, że Polska 1 maja 2004 roku została przyłączona do Unii Europejskiej, ale również – że „Obecne zachodnie i północne granice Polski urągają wszystkim zwyczajom prawa międzynarodowego i wynikają jedynie z polskich zbrodni na Niemcach po II Wojnie Światowej”, to chyba jasne, że taka karygodna sytuacja nie może trwać w nieskończoność i im szybciej europejskie siły prawa i porządku położą jej kres, tym lepiej. Oczywiście w sposób pokojowy i demokratyczny – bo jakże by inaczej? Dlatego tegoroczne tubylcze wybory prezydenckie są przygotowywane tak starannie, również po kątem wyłonienia faworyta, który dopilnuje, żeby nie podniosły się żadne hałasy. I kiedy słyszymy, że premieru Tusku nakazano ocenzurować również internet, żeby „strony niedozwolone” zamykać w tak zwanym „majestacie prawa”, to od razu widać, że uszczelnianiem naszych ust zajęli się naprawdę pierwszorzędni fachowcy. Wprawdzie Nikita Chruszczow twierdził, że nie miał duszy, ale ludzie różne rzeczy na swój temat wygadują i nie ma powodu, żeby tak od razu im wierzyć. Jakże nie miał, skoro przecież widać wyraźnie, że jego rogata dusza właśnie wstąpiła w asteniczne ciało premiera Donalda Tuska? Już nie chodzi nawet o ociekające pochlebstwem charakterystyki, jakie premieru Tusku na poczekaniu fabrykuje pan poseł Sławomir Nowak. Jak pamiętamy, dopatrzył się on w premierze Tusku nie tylko „geniuszu”, ale również tego, że został on „dotknięty przez Boga talentem politycznym”. Ano, nie bez kozery powiadają, że jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści, ale skoro poseł Nowak potrafi spenetrować takie rzeczy, to ani chybi i on ma zadatki geniuszu, a kto wie, czy Pan Bóg jego też nie puknął palcem w głowę. Zresztą mniejsza o to, bo skoro z premiera Tuska taki ananas, to nic dziwnego, że Nasza Złota Pani Aniela akurat jego upodobała sobie na wykonawcę swoich ambitnych względem nas planów. Oczywiście o takich planach nie trzeba głośno mówić, a że w dzisiejszych czasach politycy muszą bez przerwy coś nawijać, to i premieru Tusku duch Nikity Chruszczowa musiał podszepnąć ambitny program „dogonienia i przegonienia”. Na skutek tego zaczął on w biały dzień publicznie opowiadać, jak to uzdrowi finanse państwowe, jak zatrzyma przyrastanie długu publicznego, jak dogoni i przegoni, jak to będzie obcinał wydatki i w ogóle – dusił ludzi gołymi rękami. Zrobiło to oczywiście spore wrażenie, chociaż nie tyle w postaci podziwu, co zadumy nad przyczynami takich ataków krasomówczych. Okazało się bowiem, że premieru Tusku przytrafiło się to tak nagle, że nawet nie zdążył zawiadomić o swoich projektach koalicyjnego PSL, które prędzej by się wyrzekło całej, ponadstuletniej tradycji, niż poparło ograniczenie państwowych wydatków, zwłaszcza służących „wsi i rolnictwu”. W tej sytuacji refleksja nad przyczynami przypadłości premiera Tuska wydaje się konieczna i ludzie snują na ten temat różne domysły. Wśród nich reinkarnacja jest hipotezą niewątpliwie najbardziej uprzejmą z możliwych, więc jej się trzymajmy, zwłaszcza mając w pamięci zakończenie ambitnego programu, ogłoszonego przed niemal 50 laty przez Nikitę Chruszczowa. W dodatku do przywiązania do tej hipotezy skłania nas również okoliczność, że walka klasowa znowu jakby się zaostrzała. Nie mówię już nawet o straszliwym konflikcie, jaki rozgorzał między panem Tymochowiczem, tresującym różne istoty człekokształtne i piosenkarką Dodą Elektrodą. Bulwersuje on cały demi-monde, podobnie, jak Salon zbulwersowany został „nieobyczajnym wybrykiem” JE biskupa Tadeusza Pieronka, który wprawdzie sam też przeraził się własnej spostrzegawczości i zuchwalstwa, ale mleko się rozlało. Mam na myśli zarzewie kosmicznego konfliktu, jaki może podzielić świat w następstwie depeszy nadesłanej przez amerykańskiego prezydenta Baracka Obamę do uczestników uroczystości 65 rocznicy wyzwolenia obozu w Oświęcimiu przez Armię Czerwoną. Prezydent Obama wspominając ofiary tego obozu pisze między innymi, że „było ich wielu: Żydów, Polaków, Węgrów, Francuzów i Holendrów, Romów i Rosjan, hetero i homoseksualistów oraz wielu, wielu innych”. Do tej pory nikt jakoś nie zwrócił uwagi że naziści dlaczegoś musieli specjalnie uwziąć się na heteroseksualistów, bo wśród ofiar ludobójstwa stanowią oni niewątpliwie przytłaczającą większość, przewyższając chyba nawet liczbę Żydów. Już mniejsza o to, skąd ta nienawiść nazistów do heteroseksualistów, chociaż i tym warto by się zająć, ale skoro już prezydent Obama zwrócił na to uwagę świata, to czyż nie podważa to fundamentalnego poglądu wyrażonego również podczas wspomnianej uroczystości przez izraelskiego premiera Beniamina Netanjahu, że to Żydzi dzierżą męczeńską palmę pierwszeństwa i nie pozwolą nikomu sobie jej wydrzeć? Być może prezydent Obama nie miał takiej intencji, ale co się stało, to się przecież nie odstanie i jeśli tylko heteroseksualiści utworzą lobby, to może rozgorzeć taki konflikt interesów, że przyćmi nie tylko globalne ocieplenie, ale nawet – walkę klasową. SM
NECANDUS Kandydat Platformy Obywatelskiej w wyborach prezydenckich Bronisław Komorowski, wyjawił nam priorytety swojej przyszłej prezydentury. W wywiadzie dla TVN, przewidując trudy kampanii prezydenckiej, Komorowski przytomnie zauważył, iż „przeciwnicy będą szukali na mnie haków, ale ja się prawdy nie boję, bo ta jest dla mnie korzystna. Jestem przygotowany na walkę, również tę z użyciem haków”. Równie trafnie, Komorowski zdefiniował argument, jakim jego przeciwnicy będą godzić w dobre imię przyszłego prezydenta III RP. Inicjator afery marszałkowej nie ma wątpliwości, że wraże siły zaatakują go za sympatię do Wojskowych Służb Informacyjnych i kontakty z ludźmi tego środowiska. Dowiadujemy się zatem, że zdaniem Komorowskiego: „Hańbą było zlikwidowanie wojskowych oczu i uszu, jakimi są wywiad i kontrwywiad wojskowy i tego się nie wyrzeknę jako były minister obrony narodowej. To była decyzja szkodliwa z punktu widzenia państwa polskiego. Nie były to służby dawnego PRL-u tylko demokratycznego państwa”. To bardzo ważna – być może najważniejsza od 2007 roku deklaracja, złożona przez jednego z najwyższych przedstawicieli III RP. W ustach marszałka Sejmu - tak krytyczna opinia oznacza faktycznie zanegowanie całego procesu likwidacji i weryfikacji WSI – czyli treści sejmowej ustawy o Służbie Kontrwywiadu Wojskowego oraz Służbie Wywiadu Wojskowego, uchwalonej w dniu 9 czerwca 2006 roku oraz przepisów wprowadzających tę ustawę. Stwierdzenie - iż w każdym, praworządnym państwie taka deklaracja marszałka parlamentu wywołałaby burzę medialną i ostrą reakcję opozycji – niewarta jest rozważania. Nie żyjemy bowiem w państwie prawa, a opozycja coraz mniej zasługuje na to miano, zatem słowa Komorowskiego przeszły bez żadnego echa. A warto je zapamiętać. Głównie dlatego, że stanowią dowód, iż obecny marszałek Sejmu jest bezpośrednim nośnikiem intencji i planów ludzi środowiska zlikwidowanych służb. Potwierdzają też, że kandydatura Komorowskiego służy pełnej reaktywacji wpływów tego środowiska i ma na celu zabezpieczenie jego interesów. Są także świadectwem kłamstwa, na którym zbudowano to państwo, a ludzi służących sowieckim namiestnikom nazwano „oficerami” III RP. Niewykluczone, że decyzję o wymianie kandydata Platformy na prezydenta podjęto już w ubiegłym roku. Być może, wówczas pojawiła się koncepcja porozumienia środowisk peerelowskiej bezpieki i zawarto satysfakcjonujący strony konsensus. We wrześniu ubiegłego roku doszło bowiem do znaczącego wydarzenia. Byli szefowie Wojskowych Służb Informacyjnych zaapelowali do władz "o jak najszybsze uporządkowanie spraw związanych z działalnością wojskowych służb specjalnych". List w tej sprawie, w ich imieniu, przekazał gen. Marek Dukaczewski. Autorzy listu postulowali "prześledzenie procesu likwidacji i weryfikacji służb pod kątem popełnionych w jego trakcie nieprawidłowości i przypadków łamanie prawa". Ten sam postulat można było usłyszeć z ust posła Komorowskiego, już w kwietniu 2007 roku, gdy zapowiadał, że „po zmianie władzy w Polsce trzeba będzie przyjrzeć się skutkom tego raportu. Nie tylko czy zostało złamane prawo przy jego ujawnianiu, ale także skutkom działania całego zespołu Antoniego Macierewicza i decyzji prezydenta o ujawnieniu raportu”. List wojskowych bezpieczniaków z września ub.r. kończył intrygujący apel: "Apelujemy również o przywrócenie godności, z której odarto żołnierzy i pracowników WSI oraz osoby udzielające służbom pomocy. Osoby te, postępując zgodnie z prawem, służyły Polsce, niejednokrotnie z narażeniem życia i zdrowia. Odebrano im honor i potraktowano jak przestępców". Podstawą do twierdzeń o „postępowaniu zgodnie z prawem” były zapewne decyzje wojskowej prokuratury, dotyczące umorzenia szeregu postępowań, wszczętych na podstawie zawiadomień składanych przez Komisję Weryfikacyjną WSI. To na tej podstawie szefowie byłych WSI stwierdzili, iż „rozwiązywaniu WSI towarzyszyła atmosfera likwidacji organizacji kryminalnej, dbającej o obce interesy, a służący w WSI żołnierze i pracownicy cywilni zostali potraktowani jak pospolici przestępcy. Do dziś nie potwierdzono tego w zarzutach prokuratorskich, aktach oskarżenia, czy wyrokach sądów". Nie przypadkiem więc, tego samego argumentu używa Bronisław Komorowski, gdy w wywiadzie dla TVN peroruje- „ Gdyby rzeczywiście było tak, że to jest - jak twierdzi PiS - jakaś zbrodnicza organizacja, to sprawy już dawno byłyby w prokuraturze.” Tu oczywiście – ludziom WSI, jak i Komorowskiemu - emocje pomieszały trochę rozum. Tylko wyrok sądu, nie zaś umorzenie postępowania prokuratorskiego może stanowić podstawę uznania czyjejś niewinności, a ponieważ prokuratura wojskowa jest tradycyjną enklawą interesów „wojskówki” - nie warto jej rozstrzygnięciom nadawać powagi sprawy osądzonej. Od rzeczy mówi też Komorowski, ponieważ w prokuraturze znalazło się ponad 200 doniesień o przestępstwach żołnierzy WSI, z czego nadal kilkadziesiąt jest rozpatrywanych. Polemika z komunistycznym kłamstwem, podniesionym do rangi medialnego dogmatu III RP ma sens wówczas, gdy zamiast słów weźmiemy pod uwagę fakty. Warto bowiem zwrócić uwagę na historyczny i prawny dowód tradycji - istniejącej między zbrodniczą Informacją Wojskową, a Wojskowymi Służbami Informacyjnymi i pamiętać o nim, gdy słyszymy bełkot o „przywracaniu godności”. W grudniowym tekście zatytułowanym SKĄD ICH RÓD zamieściłem dokument opublikowany w książce „Sowietskij faktor w Wostocznoj Jewropie 1944–1953”, wydanej w 1999 roku w Moskwie. Został on zaprezentowany w piśmie „GLAUKOPIS” nr.13-14 z 2009r w publikacji Piotra Gontarczyka „Pod przykrywką. Rzecz o sowieckich organach Informacji Wojskowej w Wojsku Polskim”. Jest to pismo ludowego komisarza bezpieczeństwa państwowego Georgija Żukowa z kwietnia 1944 roku, skierowane do „ towarzysza Dymitra Z. Manuilskiego z KC WKP(b)”. Stanowi ono bezpośredni dowód, że organy Informacji Wojskowej były strukturą powołaną i całkowicie nadzorowaną przez Sowietów i stanowiły integralną część sowieckiego kontrwywiadu, działającego w WP „pod przykryciem”. Dokument wskazuje wprost, że nadzór formalnych przełożonych Informacji Wojskowej był od początku całkowicie fikcyjny. Czytamy tam m.in.: „Robotę kontrwywiadowczą w polskiej armii prowadzi „SMIERSZ”, którego organy istnieją w wojsku polskim pod przykryciem „oddziału informacji wojska polskiego”. Skład wydziałów informacji wojska polskiego jest kompletowany ze składu osobowego Zarządu „SMIERSZ” Ludowego Komisariatu Obrony, który kieruje jego działalnością. Funkcjonariusze wydziału informacji noszą polskie mundury. [...] Twierdzenie, że większość funkcjonariuszy oddziałów informacji to Rosjanie i nie znają polskiego języka odpowiada rzeczywistości. Jednak trzeba zaznaczyć, że w dyspozycji „SMIERSZ” NKWD SSSR i NKGB SSSR nie ma więcej ludzi, którzy władają językiem polskim.[...] Obecnie do szkoły NKWD w Kujbyszewie wybrano 300 Polaków z wojska polskiego, którzy przez 3 miesiące zakończą szkolenie i będą mogli zostać wykorzystani tak do obsady organów kontrwywiadowczych polskiej armii, jak i do obsady organów bezpieczeństwa przyszłej Polski. W celu zwiększenia w oddziale informacji liczby ludzi, którzy mówią po polsku, uważam za celowe wydać polecenia dla tow[arzysza] Abakumowa, żeby przyjął do służby w „SMIERSZ” Polskiej Armii 100–120 Polaków z liczby sprawdzonych oficerów Armii Czerwonej, obecnie służących e armii polskiej. Jednocześnie uważam za celowe utrzymanie takiej sytuacji, w której Berling nie dowodzi organami „SMIERSZ” w Armii Polskiej”. Trzeba przypomnieć, że Główny Zarząd Informacji, powstały we wrześniu 1944 roku, na terenach Związku Sowieckiego – czyli (jak wynika z powyższego dokumentu) organ sowieckiego kontrwywiadu „SMIERSZ”, został w 1957 roku przekształcony w Wojskową Służbę Wewnętrzną – ta zaś, w roku 1990, po połączeniu z Zarządem II Sztabu Generalnego WP (tzw. wywiad wojskowy) została przemianowana na Wojskową Służbę Informacyjną.
Czym naprawdę był Główny Zarząd Informacji, najlepiej oddają słowa prof. Pawła Wieczorkiewicza z filmu „Towarzysz generał”, gdy historyk ten stwierdza, że z okrucieństwem „żołnierzy” GZI mogło konkurować tylko Gestapo, a osadzeni w więzieniach Informacji jeńcy modlili się, by przeniesiono ich do „łagodnych” wiezień UB. Przez cały okres funkcjonowania tzw. kontrwywiadu wojskowego nie wydano – aż do ustawy z roku 2003 - żadnego aktu prawnego, regulującego działania tej formacji i nigdy nie przeprowadzono w niej jakiejkolwiek weryfikacji. Przede wszystkim - nie znamy żadnego dokumentu, na podstawie którego formalne kierownictwo organów kontrwywiadu wojskowego przekazano w ręce dowództwa Ludowego Wojska Polskiego. Tym samym – należy sądzić, że przez cały okres lat 1944 - 1990 formacja ta działała na podstawie rozporządzeń i dyspozycji sowieckich z roku 1944 i była de facto komórką kontrwywiadu sowieckiego. Rozkazy dowódców narodowości polskiej, wydawane po roku 1944 sankcjonowały jedynie stan zatwierdzony przez Sowietów. Całe szefostwo WSI – domagające się dziś „przywrócenia godności i honoru” - to ludzie zaczynający służbę w Wojskowej Służbie Wewnętrznej – bezpośredniej, formalnej i personalnej kontynuacji Głównego Zarządu Informacji. Podstawowe cele działań tych „honorowych oficerów kontrwywiadu” zostały wyszczególnione m.in. w "Instrukcji o działalności kontrwywiadowczej w siłach zbrojnych PRL", wprowadzonej zarządzeniem Ministra Obrony Narodowej Nr 003/MON z dn. 15. 03. 1984 r. i sprowadzały się do: „przeciwdziałania rozpoznawaniu wojska przez wywiady państw kapitalistycznych ; ochrony wojska przed oddziaływaniem sił antysocjalistycznych oraz ośrodków dywersji ideologicznej; wykrywania w wojsku przestępstw, zwłaszcza charakteru politycznego oraz ich sprawców; zapobiegania przestępczości oraz zjawiskom i zdarzeniom wywierającym negatywny wpływ na gotowość bojową wojska, a zwłaszcza jego zwartość ideowo—polityczną."
Gdyby ktoś miał wątpliwości - jak służyli Polakom tzw. oficerowie wywiadu wojskowego, winien zapoznać się z treścią „Instrukcji o pracy operacyjnej Zarządu II Sztabu Generalnego WP” z dn.15.12. 1976 r., wydaną przez gen. Czesława Kiszczaka, w której zadania owych „wywiadowców” określono następująco: „Głównym zadaniem wywiadu wojskowego jest zdobywanie, opracowywanie i przekazywanie kierownictwu Partii i Rządu, kierownictwu Ministerstwa Obrony Narodowej i siłom zbrojnym PRL materiałów i informacji wywiadowczych o potencjalnych przeciwnikach Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej i państw wspólnoty socjalistycznej.” Na tej podstawie – socjalistyczny wywiad i kontrwywiad wojskowy brał udział w morderstwie księdza Jerzego i rozlicznych aktach politycznych zabójstw, prześladowań i represji, jakim poddawano Polaków w latach 80 –tych. Nigdy nie poznaliśmy i zapewne długo nie poznamy nazwisk morderców w mundurach – mieniących się polskimi oficerami. Nigdy też Polaków nie przeproszono za 50 lat „służby” wojskowej bezpieki i związane z tym niezliczone zbrodnie. Żaden z przedstawicieli „wojskówki” nie poniósł odpowiedzialności za prześladowanie własnego społeczeństwa, a po roku 1989 środowisko WSW-WSI stało się fundamentem układu tworzącego III RP. Ogromną rolę w utrwalaniu wpływów tych ludzi miał Bronisław Komorowski – najpierw w latach 1990 – 93, jako wiceminister obrony narodowej odpowiedzialny m.in. za kontrwywiad, następnie w latach 1997–2000 jako przewodniczący sejmowej Komisji Obrony Narodowej, a wreszcie w latach 2000–2001 jako minister obrony narodowej w rządzie Jerzego Buzka. Zasługi Komorowskiego dla tego środowiska, obszernie omówiłem w roku 2008, w cyklu sześciu tekstów zatytułowanych „PRZYJACIELE Z DAWNYCH LAT”. Po roku 2007 i podjętej przez rząd Tuska reaktywacji WSI, Komorowski stał się najważniejszym gwarantem i wspornikiem interesów tego środowiska i w wielu wypowiedziach powtarzał wprost postulat przywrócenia im „godności i honoru”. Od kilku tygodni można natomiast obserwować, w jaki sposób skoordynowano obecną akację przejęcia najważniejszego urzędu w państwie i odzyskania przez ludzi WSW/WSI pełni wpływów. Wymuszona rezygnacja Donalda Tuska z kandydowania na urząd prezydenta i natychmiastowe wystawienie Bronisława Komorowskiego, nieprzypadkowo zbiegło się z ogłoszeniem powstania stowarzyszenia byłych żołnierzy WSI. Oficjalny cel jest jasny: „Stowarzyszenie ma zintegrować środowisko i przywrócić dobre imię WSI - twierdzi gen. Dukaczewski i nie ukrywa, że liczy, iż sprawa likwidacji WSI trafi do Sejmu. Pojawia się tu wielokrotnie podnoszony postulat powołania sejmowej komisji śledczej, mającej znaleźć dowody „haniebnej” działalności likwidatorów WSI. Dukaczewski domaga się nawet, by wobec „upokorzonych i pomówionych żołnierzy i pracowników WSI” padło słowo „przepraszam”. Zgodnie z koncepcją zakłamywania rzeczywistości, pytany o nazwę stowarzyszenia były szef WSI wyjaśnia, że nawiązuje ona do międzynarodowego symbolu służb wywiadowczych, co należy uznać za oznakę wiary pana generała, iż polskie społeczeństwo po 3 latach od publikacji Raportu z Weryfikacji WSI nadal wykazuje historyczną i faktyczną ignorancję. Skrót SOWA oznacza Stowarzyszenie Oficerów Wywiadu i ma się tak do prawdy o ludziach tworzących tę organizację, jak wywiady wolnych państw do socjalistycznych mutacji sowieckich megasłużb. Najwyraźniej też środowisko WSW/WSI liczy na zastraszenie, tych nielicznych publicystów, którzy mają jeszcze odwagę pisać prawdę o „wojskówce”. Temu celowi zdaje się służyć zapowiedź, że stowarzyszenie będzie „występować z pozwami cywilnymi przeciwko osobom, które wysuwają nieprawdziwe oskarżenia przeciwko WSI”. Jednocześnie zapowiada się „bezpłatną pomoc prawną i wsparcie finansowe w przypadku trudnej sytuacji materialnej”. Byłoby rzeczą niezmiernie interesującą poznać przypadki oficerów WSI, którzy kiedykolwiek znaleźli się w podobnej sytuacji. Natomiast zapowiedź prowadzenia działalności gospodarczej nie wydaje się niczym nadzwyczajnym, jeśli pamięta się, że Raport z Weryfikacji WSI wymienia kilkadziesiąt przypadków aktywności oficerów WSI na tym polu, począwszy od sztandarowego projektu FOZZ –u. Nie może również dziwić, że „specjaliści” zlikwidowanej formacji chcą organizować szkolenia z zakresu ochrony informacji. Działalność Krajowego Stowarzyszenia Ochrony Informacji Niejawnych –zarządzanego przez ludzi WSW/WSI - z którym konsultacje przeprowadza. kancelaria Urzędu Rady Ministrów oraz zawłaszczenie przez byłych esbeków niemal całej sfery ochrony informacji niejawnych, doskonale ułatwia planowane inwestycje.
Sądzę, że powołanie stowarzyszenia SOWA ma stanowić przełom w dotychczasowej „ukrytej” działalności oficerów WSW/WSI i oznacza, że ludzie z tego środowiska liczą na wsparcie starań ze strony obecnego rządu. Jeśli zdecydowano się na jawne i spektakularne wystąpienia, to z pewnością nie po to, by żądania środowiska miały zostać zignorowane. Możemy zatem zakładać, że w tej kwestii poczyniono już odpowiednie ustalenia, a słowa gen. Dukaczewskiego są jedynie medialną antycypacją przyszłych zdarzeń. Zbieżność rejestracji stowarzyszenia z wystawieniem kandydatury Komorowskiego – w kontekście tego, co wiemy o związkach marszałka z ludźmi „wojskówki”, - zdaje się sugerować, że będzie ono niemal naturalnym „sztabem wyborczym” kandydata Platformy i odegra ważną rolę w toku kampanii prezydenckiej. Winien jeszcze jestem wyjaśnienie znaczenia łacińskiego terminu, jakim opatrzyłem ten tekst. Został on użyty przez Bronisława Komorowskiego w wywiadzie – rzece, jakiego poseł PO udzielił Teresie Torańskiej w 2006 roku. Wywiad zamieściła „Gazeta Wyborcza”, opatrując go dobrym tytułem „Masz szczęście Bronek”. Wspominając lata swojej młodzieńczej działalności, Komorowski mówi: „Mój tata oczekiwał ode mnie jakiegoś szaleństwa patriotycznego, oczekiwał, że my, jego dzieci, będziemy dawali świadectwo prawdzie. Będziemy mówili, ryzykowali, a jak trzeba, to fiut na Syberię albo do lasu. Czułem się trochę jak necandus - jest taki termin łaciński - skazany na zagładę, przeznaczony na śmierć. Miałem być kolejnym Komorowskim, który pójdzie na wojnę, do powstania, do partyzantki, do więzienia. Kolejnym kamieniem rzuconym na szaniec”. Nie sądzę, by dziś Bronisław Komorowski czuł się „skazany na zagładę”, jednak trafność użytego przezeń porównania, skłania do pewnej refleksji. Są w „Edypie” Sofoklesa słowa, jakie przyszły władca Teb miał usłyszeć od wyroczni delfickiej. Brzmią one – „Deus dixit: “Tibi pater necandus et mater in matrimonium ducenda est”. Po usłyszeniu tych słów Edyp nie chciał wracać do ojczyzny, by przepowiednia nigdy nie została spełniona. Słowa wyroczni wolno przetłumaczyć - „Bóg powiedział: „ty musisz zabić ojca i poślubić swoją matkę”. Necandus – jest zatem przeznaczeniem, fatum, losem – zgotowanym człowiekowi, czasem nawet wbrew jego woli. Jestem przekonany, że trzeba zrobić wszystko, by w naszej najnowszej historii Bronisław Komorowski nie odegrał nigdy przeklętej roli necandusa. Ścios
O konspiracji Wbrew temu, co sugeruje Kajka na blogu Aleksandra Ściosa, ja też (tak jak on) sądzę, że dopóki to możliwe, należy głosić na dachach to, co uderza w neokomunistyczny system. Rzekłbym nawet, że tego rodzaju działania doskwierają sternikom tego systemu o wiele bardziej niż gdyby się podejmowało "aktywność konspiracyjną". Jeśli zresztą przypomnimy sobie, jak sami esbecy zakładali drukarnie i infiltrowali solidarnościowe podziemie, to od razu uświadomimy sobie, iż działalność konspiracyjna wcale nie jest łatwa do prowadzenia (ba, ze swej istoty narażona jest na natychmiastową infiltrację). Po drugie taką działalność stosunkowo łatwo dezawuować w mainstreamie na zasadzie "a, coś tam sobie jakieś oszołomy w podziemiu robią, głoszą, ale to nie jest ważne, zresztą, nie wiadomo, kto to, skąd on i o co mu chodzi" itp. Zresztą w sytuacji, gdy blogi konserwatywne są dość licznie odwiedzane i czytane, mijałoby się z celem „chowanie ich” gdzieś i szukanie dróg dojścia do odbiorców na nowo. Oczywiście, jeśli, tak jak pisze Ścios w odpowiedzi Kajce, dojdzie do pełnego zamordyzmu w Polsce, to trzeba będzie zmienić strategię działania (mam nadzieję, że wtedy znowu Kościół włączy się w walkę, tylko że już bez chęci „negocjowania” z zamordystami). Na razie jednak trzeba korzystać z tego, co daje o wiele większe możliwości dla wspólnotowego kontaktowania i komunikowania się obywateli i odbudowywania świadomości narodowej aniżeli działanie podziemne. Nie byłoby potrzeby uruchamiania tak wielkiej machiny propagandowej (takiej, jaką urządzono za III RP właśnie z kartelem na rynku medialnym, gdzie olbrzymia większość środków przekazu ładuje odbiorcom do głów dosłownie to samo tylko na różne sposoby), gdyby nie sądzono, że właśnie głosy oficjalne, publiczne - nawet jeśli rozproszone i marginalizowane - stanowią istotne zagrożenie dla systemu. Nikt by się nie zabierał za zwalczanie „niszowych pisemek prawicowych”, RM czy blogosfery, gdyby nie płynęły stamtąd głosy celnie uderzające w machinę zakłamania. Jeden tekst Ściosa robi wyrwę w monolicie tak dużą, że funkcjonariusze Ministerstwa Prawdy musieliby rok pracować dzień w dzień, by tę dziurę zabetonować, a i to przy założeniu, że Ścios nic nie pisałby przez 365 dni. Warto zresztą zauważyć, jak znowu na s24 pojawiają się coraz ostrzejsze ataki na konserwatywnych blogerów – nie wiedzieć czemu całkowicie tolerowane przez administrację i red. Jankego (osobiście pisałem o tym do Ephorosa i nic), co widać dobitnie choćby na przykładzie cytowanym na moim blogu przez andy'ego (link poniżej). Tego typu ataki nie biorą się bez powodu. Gdyby adresaci tychże ataków, jak choćby wspomniany Ścios, nie pisali czegoś sensownego, istotnego, prawdziwego i obnażającego zakłamanie III RP, to by nikt sobie nie zdzierał gardła na wycie i zagłuszanie. Mechanika zagłuszania jest dokładnie taka sama jak w czasach peerelu, w których, mimo totalnego władania mediami, czerwoni musieli jeszcze uruchamiać specjalne urządzenia, by utrudniać odbiorcom docieranie do RWE, „Głosu Ameryki czy „bibisyna”. Należy konsekwentnie poszerzać przestrzeń wolności słowa, ponieważ coraz więcej przesłanek (znowu odwołam się do Ściosa – niedawno pisał o bondaryzacji, teraz pisał o bezpieczniackim zagrożeniu, jakie niesie ze sobą kandydatura Jamajki) przemawia za tym, że proces rekomunizacji naszego państwa wszedł w fazę decydującą i jeśli opozycja się nie obudzi, i nie zacznie aktywizować w formie kontrofensywy w stosunku do tego procesu, to się ocknie w sytuacji dość podobnej do tej, w jakiej była, jeśli chodzi o ostrzał medialny, za czasów kaczystowskich, tylko, że będzie już nie po stronie rządowej, lecz najwyżej na ulicznych wiecach. Konspiracja ma tę zaletę, że się robi coś, o czym wielu nie wie, lecz ma tę podstawową wadę, że mogą się do nas – właśnie ze względu na „tajemniczość” i „skrytość” działań – dołączyć ludzie podający się za antykomunistycznych zapaleńców, a tak jak Maleszka, pracujących dla policji politycznej. Nie wykluczam zatem działań konspiracyjnych, lecz jeszcze nie teraz i nie w taki sposób, jak to robiła pierwsza Solidarność. Może SW ustrzegła się błędów Solidarności, tworząc struktury rozproszone i w dużej mierze impregnowane na inwigilację – tak czy tak jednak czasy dziś mamy inne i samą wizję działań antysystemowych należy do nich dostosować, nie zaś naśladować rozwiązania, które, niestety, okazały się mało skuteczne, jak wiemy, ponieważ system w chwili swej największej słabości przeciągnął na swoją stronę „wybrańców” opozycji i zawarł układ, w którym egzystujemy do dziś – układ udający normalne państwo.
FYM