685

Ksiądz Skarga politycznie niepoprawny W rocznicę urodzin ks. Piotra Skargi prezentujemy artykuł prof. Jacka Bartyzela z najnowszego numeru dwumiesięcznika „Polonia Christiana”. Luteranie oprotestowali decyzję Sejmu Rzeczypospolitej o ogłoszeniu roku 2012 Rokiem Księdza Piotra Skargi, uznając ją za opowiedzenie się (obyż tak było naprawdę!) po stronie niedemokratycznej i kłócącej się ze współczesnością koncepcji postrzegania spraw religijnych, którą to koncepcją jest neutralność państwa. Pogląd osobliwy jak na wyznawców, mimo wszystko jakiejś, acz ciężko skażonej kacerstwem, formy chrześcijaństwa. W pewnym sensie jednak mają oni – z punktu widzenia ideologii, która zaczadziła im umysły, biorąc górę nad wiarą – rację: ksiądz Skarga był albowiem jeszcze bardziej „niepoprawny”, jako nieprzejednany wróg demokracji nie tylko religijnej, lecz i politycznej, oraz „do szpiku kości” monarchista. Rozumowanie naszego wielkiego kaznodziei było osadzone w tradycji myślenia organicystycznego, czyli postrzegające corpus politicum, jako żywy organizm analogiczny do ludzkiego, a zatem składający się z wypełniających zróżnicowane funkcje i hierarchicznie uporządkowanych członków. Tak samo jak ciało ludzkie, ciało polityczne musi być kierowane dwoma członkami najprzedniejszymi: sercem i głową. Serce – z którego żywot wieczny pochodzi – w ciele Rzeczypospolitej to religia i przepowiadający Ewangelię stan duchowny; głowa to właśnie władza królewska: Przyrodzony sposób jest w ciele, aby jedna głowa rządziła: tak też w Rzeczypospolitej przyrodzona i nalepsza i nawłasniejsza rozumowi ludzkiemu jest monarchija abo jedynowładztwo i rząd jednego, który gdy się mieni, a na wiele się głów dzieli, ciężka jest i śmiertelna Rzeczypospolitej choroba. Jakby przewidując w jak przewrotny sposób purytańscy heretycy będą interpretować „własnym rozumem” te ustępy Pisma Świętego, które opisują powody i tryb ustanowienia „pełnej” monarchii w starożytnym Izraelu, jezuicki autor zauważał, iż w gruncie rzeczy Pan Bóg usankcjonował jedynie faktycznie istniejące już od trzech stuleci jedynowładztwo – pod postacią sędziów – w tym momencie dziejów Izraela, w którym zapanował chaos interregnum, kiedy każdy czynił, co mu się zdało, a co przypominało Hobbesowski stan wojny wszystkich przeciw wszystkim. Wybawiając Izraelitów od grozy tego położenia, Bóg dozwolił im w swej łaskawości posiąść, jako inne narody monarchię pełną splendoru, a przy tym dostępującą zaszczytu nieznanego innym narodom: namaszczenia króla przez kapłana Boga prawdziwego. Na co to zrozumieć potrzeba, iż to Pan Bóg nie zganił monarchijej ani władzej jednego nad wszytkimi. (…) Gdyby też była zła monarchija, nigdy by jej był Pan Bóg ludu swemu nie życzył i na tym miejscu króla im dawać by nie rozkazał. Ksiądz Skarga dowodzi, że jest wprost przeciwnie: monarchia nie tylko, że nie sprzeciwia się zamysłom Bożym wobec człowieka, ale stanowi najdoskonalsze z możliwych odwzorowanie Bożych rządów nad światem, prawidłową mimesis Królestwa Bożego w niebiosach: Bowiem monarchija jest naśladowanie niebieskich rządów, na których sam jeden Bóg siedzi, i tak zaczął i ukazał ludzkiemu narodowi, i napisał na duszach ich, aby się takiego rządu trzymali, gdzie jeden władnie. Dlatego również reprezentacja Boga na ziemi, jaką jest Kościół, ma formę monarchiczną (papiestwo), a jeślić Chrystus w Kościele swoim monarchiją postawił, pewnie ta jest nalepsza. Oczywiście, nie sama tylko forma monarchiczna jest usprawiedliwieniem. Nie taką monarchią chwalimy – zaznaczał kaznodzieja królewski – jaka jest u Turków, Tatar i Moskwy, która ma bezprawne panowanie. Ale taką, którą prawy sprawiedliwemi i radą mądrą podparta jest, i moc swoją ustawami pobożnymi umiarkowaną i okreszoną ma. Chodzi o panowanie świętego, dobrego, mądrego i pobożnego króla, któremu prawem jest bojaźń Boża, sądową stolicą mądrość Boża i sprawiedliwość. Nie tylko wschodni despoci, ale również „koronujący demokrację”, i bojący się nie Boga, lecz „opinii publicznej”, kreowanej w lożach i mediach, nie znaleźliby uznania w oczach Kontrreformacyjnego regalisty, zwłaszcza, jeśli jak na szyderstwo i jak zużyty łachman, noszą akurat tytuł „królów katolickich”. Poglądy księdza Skargi na kwestie ustrojowe są nawet aż tak „skandaliczne” dla demokratycznej „dewocji”, że dowodził on zbędności reprezentującej lud szlachecki izby poselskiej – przynajmniej permanentnej. Szlachta, bowiem wrzaskiem wszytko odprawuje, podczas gdy władcom potrzeba jedynie mądrej rady ludzi najlepszych (aristoi). Wystarczy, przeto, by królowie z samym tylko senatem sejmy odprawowali, i dopokąd tak było, były krótkie sejmy, ale pożyteczne królestwu i dzielne. Jeśli zatem nawet przedstawicielstwa herbowej, bądź, co bądź, masy zdały się naszemu kaznodziei niepotrzebne i szkodliwe, to cóż dopiero powiedziałby na widok sejmu złożonego nie ze 172 (jak oblicza się przeciętną liczbę posłów w I Rzeczypospolitej), ale z aż 460 darmozjadów będących przyczyną nieustannych egzorbitancyji, wybranych z masy powszechnej, bez żadnych ograniczeń, i czyniących swary, zwady i wrzaski przez cztery lata, nie na sesjach, lecz bez przerwy, i nawet wówczas, gdy sejm rozwiązany, niedających od siebie odpocząć, lecz nastręczających się nam swoimi „kampaniami wyborczymi”? I bynajmniej nie kończy się na tym przenikliwość wielkiego sługi Bożego, który pisząc o „rządzie ludowym”, zauważa: Taki rząd popularitatis musi przecię mieć swoje króliki. Owocem głębokiej wiary i rozpoznania prawdziwości tak boskiej, jak ludzkiej, monarchiji, jest również polityczny realizm: autor Kazań sejmowych dobrze wie, że choć formalnie to owi licznie siedzący w ławach poselskich głupi dekreta i konkluzyje czynią, to w rzeczywistości populus na dwu językach abo na trzech polega. Zapewne jedyna różnica pomiędzy czasami księdza Skargi a naszymi jest ta, że owe dwa lub trzy języki prawdziwych królików w demokracji, to nie tylko bossowie partyjni, lecz jeszcze od nich potężniejsi królikowie – „banksterzy” i królikowie pijaru – „kreatorzy nastroju”. Mimo upływu czterystu lat możemy, przeto wznosić do Nieba błaganie tymi samymi, co nasz natchniony prorok słowami, ze smutnej konieczności jedynie zmieniając tempus praesens na futurum: Takiej sprawy i takiego rządu uchowaj nas, Panie Jezu Chryste, który, królem nad królami będąc, rząd królewski i monarchiją miłujesz. Boś ją Zbawicielu nasz, w starym ludu twym ustawił, a takich wielogłownych rządów nigdziej żeś nie zalecił ani ukazał. Tyś w Kościele swoim jedynowładztwo chciał mieć. Ty króle dajesz; tobie się taki królewski rząd podoba; takiś i poganom w rozumie przyrodzonym napisał; taki i tu w tej Koronie od ciebie zaczęty sześćset lat i dalej stoi; takiś po wszytkiem chrześcijaństwie postawił. Nie odmieniaj go, Panie Boże nasz! Prof. Jacek Bartyzel

Czy Marszałek Ewa Kopacz odwoła Szefa Kancelarii Sejmu? Na początku października 2010 roku ówczesny Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski odwołał Wandę Fidelus-Ninkiewicz ze stanowiska szefowej Kancelarii Sejmu tłumacząc tą decyzję utratą do niej zaufania: "W związku ze stwierdzonymi, daleko idącymi nieprawidłowościami w systemie zarządzania i funkcjonowania hotelu poselskiego, polegającymi m.in. na braku wystarczających uregulowań prawnych dotyczących zasad zakwaterowania gości Posłów i Senatorów i domniemanym korzystaniem z usług hotelowych przez kilka tysięcy osób (w ciągu roku ok. 7 tysięcy noclegów) Marszałek Sejmu zwalnia z zajmowanego stanowiska Szefa Kancelarii Sejmu Panią Wandę Fidelus - Ninkiewicz." Bronisław Komorowski dopytywany przez dziennikarzy o rzeczywiste powody jej odwołania powiedział ponadto: "... Czy ja mam się państwu tłumaczyć, dlaczego straciłem zaufanie? Po prostu chcę współpracować z kimś, do kogo będę miał większe zaufanie...".

http://www.rp.pl/artykul/374362.html

W tamtym czasie wątpliwości dziennikarzy wzbudzał przede wszystkim fakt, że zarządzanie hotelem sejmowym od lat nie wchodziło w zakres obowiązków odwołanej szefowej Kancelarii Sejmu a zajmował się tym powołany przez Bronisława Komorowskiego przed dwoma laty na stanowisko wiceszefa Kancelarii Dariusz Młotkiewicz.

http://platformaobywatelska.cba.pl/?tag=wanda-fidelus-ninkiewicz

Według samej szefowej oraz opinii niektórych posłów i dziennikarzy dodatkowymi powodami jej odwołania z zajmowanej funkcji były: rzeczywisty jej spór z dyrektorem generalnym gabinetu marszałka Jaromirem Sokołowskim, który wkraczał w jej administracyjne obowiązki oraz ją dyskryminował i traktował z pogardą oraz odmowa śledzenia (inwigilowania) posłów i ich gości w hotelu sejmowym. Komorowski zażądał od niej bowiem przekazywania sprawozdań o wizytach u posłów, kogo przyjmują, jak często, kto nocuje w sejmowym hotelu, z kim prowadzą tu rozmowy, itd. Wanda Fidelus - Ninkiewicz podobno odmówiła wykonania takiego polecenia. Od 2010 roku szefem Kancelarii Sejmu jest Lech Czapla, który - jako szef - jest również odpowiedzialny za treść publikacji przetranskrybowanych stenogramów z obrad Sejmu RP. We wczorajszym programie "Bliżej" Jan Pospieszalski - opierając się na treści wypowiedzi uczestniczącej w dyskusji Pani Anity Gargas - zwrócił się do Pani Marszałek Sejmu - Ewy Kopacz, aby wyjaśniła rozbieżności lub też fałszerstwo treści transkrypcji stenogramów z drugiego dnia obrad 65 posiedzenia Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej odbywających (29 kwietnia 2010 r) w części dotyczącej jej relacji z pobytu w Rosji tuż po tragedii smoleńskiej.

http://www.tvp.pl/publicystyka/polityka/jan-pospieszalski-blizej/wideo/02022012-2230/6279786

http://www.youtube.com/watch?v=iOOVgf4J7PM

Przypomnę, że chodzi o fragment przemówienia Pani Minister Ewy Kopacz, w którym informowała posłów: "...Najmniejszy skrawek, który został przebadany, najmniejszy szczątek, który został znaleziony na miejscu katastrofy - wtedy, kiedy przekopywano z całą starannością ziemię na miejscu tego wypadku na głębokości ponad 1 metra i przesiewano ją w sposób szczególnie staranny - każdy znaleziony skrawek został przebadany genetycznie..."

http://www.youtube.com/watch?v=JdB6H9kgItU

W transkrypcji zaś stenogramów te słowa obecnej Pani Marszałek Sejmu opublikowane zostały w brzmieniu: "...Gdy znaleziono najmniejszy szczątek na miejscu katastrofy, wtedy przekopywano z całą starannością ziemię na głębokości ponad 1 m i przesiewano ją w sposób szczególnie staranny. Każdy znaleziony skrawek został przebadany genetycznie..."

http://orka2.sejm.gov.pl/StenoInter6.nsf/0/D43880E41EBF5310C125771500009FFD/$file/65_b_ksiazka.pdf, s. 140

Pragnę podkreślić, że już we wrześniu 2010 roku na te rozbieżności zwrócił uwagę w swoim tekście: "Dwie wersje wypowiedzi Kopacz" jeden z blogerów (pmaddwd), który słusznie zauważył, iż: "Nie trzeba być dyplomowanym językoznawcą, aby dostrzec różnice. W wersji audio stoi, iż skutkiem przekopywania i przesiewania ziemi było odnajdywanie szczątków ludzkich. W wersji pisemnej, że odnalezienie szczątków powodowało przekopywanie i przesiewanie ziemi [z otoczenia]".

http://pmaddwd.salon24.pl/232679,dwie-wersje-wypowiedzi-kopacz

Przypominając o tymże fakcie, w listopadzie 2011 roku inny bloger (piotruśpan) podkreślił, że niezależnie od źródeł, przyczyn i ewentualnych sprawców domniemanego fałszerstwa ewidentnie "...mamy do czynienia z przestępstwem...".

http://piotrusoan.salon24.pl/362623,czy-doszlo-do-sfalszowania-stenogramu-sejmowego-przez-ewe-kopacz

Dodatkowo na początku stycznia 2012 roku portal niezależna.pl w swoim tekście: "Sfałszowano zapis wystąpienia Kopacz" poinformował, że Przewodniczący sejmowego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej Antoni Macierewicz zapowiedział, że "w imieniu zespołu poinformuje prokuraturę o niezgodności sejmowego stenogramu z tym, co 29 kwietnia 2010 r. powiedziała b. minister zdrowia Ewa Kopacz, przedstawiając działania rządu ws. katastrofy smoleńskiej".

http://niezalezna.pl/21229-sfalszowano-zapis-wystapienia-kopacz

Żałując, że fakt ewentualnego sfałszowania transkrypcji stenogramów sejmowych tak długo zostaje niezauważony zarówno przez organy ścigania RP, jak i przez zacne grono potulnych dziennikarzyn III RP, pragnę niniejszym zwrócić się do Szanownej Pani Marszałek Sejmu RP, Pani Ewy Kopacz z pytaniami:

Kiedy i czy odwoła Pani Marszałek odpowiedzialnego za publikację niezgodnych z prawdą transkrypcji owych stenogramów, szefa Kancelarii Sejmu - Pana Lecha Czaplę?

Czy podjęła Pani Marszałek jakiekolwiek kroki w sprawie wyjaśnienia przyczyn i znalezienia bezpośrednich sprawców tego haniebnego wobec Pani czynu, oficjalnie zmieniającego rzeczywistą Pani wypowiedź w Sejmie?

Doprawdy Pani Marszałek... Czy naprawdę nie poczuła się Pani osobiście dotknięta działaniem urzędników sejmowych, którzy bezczelnie (w sposób zamierzony lub też nie) pozwolili sobie przeinaczać Pani wypowiedzi?.

Czy nie pomyślała Pani nigdy, że owe działanie mogło być prowokacją mającą na celu zdyskredytowanie Szanownej Pani osoby nie tylko, jako funkcjonariusza służby publicznej, ale też niezaprzeczalnego autorytetu moralno-etycznego?

Czy nie zauważyła Pani, iż ma Pani o wiele więcej powodów (prawnych i osobistych), aby - wzorem ówczesnego Marszałka Sejmu, Bronisława Komorowskiego - wyrazić publicznie utratę zaufania wobec szefa Kancelarii Sejmu... co pozwoliłoby może w końcu Pani zacząć współpracować z kimś, do kogo będzie miała Pani większe zaufanie i nie będzie narażona na kpiny, szyderstwa oraz posądzanie o sprawstwo ewentualnego fałszerstwa?

Naprawdę nie zauważa Pani, że szef Kancelarii Sejmu - dopuszczając do publikacji zafałszowanych Pani słów - nie tylko udowodnił swój brak wystarczającego nadzoru nad własnymi pracownikami, ale też de facto w sposób zamierzony mógł chcieć Panią zlekceważyć, oszukać, skompromitować, poniżyć, sprofanować niemalże Pani godność i honor?

Czy naprawdę nie zależy Pani na obronie swojego dobrego imienia... tym bardziej teraz, kiedy ma Pani zaszczyt sprawować godność Marszałka Sejmu Rzeczpospolitej Polski?

Czy jako Marszałek Sejmu w sposób szczególny nie powinna Pani dbać o przestrzeganie w Polsce ładu prawnego?

I na koniec.... Czy nie uważa Pani, iż tolerując takie wobec Pani zachowania, również Pani - jako Marszałek Sejmu - uwłacza tym samym godności i dobremu imieniu Rzeczpospolitej Polskiej? Krzysztofjaw

Samolot admirała Karwety W „Zbrodni smoleńskiej” na s. 165 pojawia się bardzo lakoniczna a intrygująca informacja o „samolocie admirała Karwety”, który miał 10 Kwietnia wykonać lot „po trasie Gdynia-Warszawa-Gdynia”

Jeśli spojrzeć na stronę wikipedii dot. Brygady Lotnictwa Marynarki Wojennej http://pl.wikipedia.org/wiki/Brygada_Lotnictwa_Marynarki_Wojennej

to tam tylko Bryza by wchodziła w grę jako środek transportu na taki poranny przelot na Okęcie. Czy na jednym ze zdjęć M. Głodzkiego towarzyszącego 10 Kwietnia T. Szczegielniakowi po lewej stronie nie stoi właśnie Bryza Marynarki Wojennej? Jeśli już jesteśmy na Okęciu i przy książce „Zbrodnia smoleńska”, to pojawia się tam postać „przedstawiciela MSZ”, który proponuje polskiej załodze, by leciała do Mińska w razie niepogody, by przeczekać złe warunki atmosferyczne. Kim może być ten „dyplomata”? I jeszcze jeden fragment "Zbrodni smoleńskiej":FYM

Paliwoda o patologiach "Krytyki Politycznej" Podczas gdy salon, „postępowi” intelektualiści i prominentni politycy Platformy Obywatelskiej dotują i zachwycają się środowiskiem nowej lewicy skupionym wokół "Krytyki Politycznej", jej reprezentanci pochwalają poza granicami naszego kraju działalność ugrupowań stosujących przemoc i terror, takich jak Antifa. "Krytyka Polityczna" ("KP") obnażona. A ściślej – obnaża się sama. Publicznie i bezwstydnie. Nie przed polską opinią publiczną, przed którą gra skromną dziewicę, lecz przed czytelnikami niemieckiego „Frankfurter Allgemeine Zeitung” (z 19 stycznia 2012 r.). Artur Żmijewski (zbieżność nazwisk ze znanym aktorem przypadkowa), jeden z filarów "Krytyki Politycznej", oznajmia na łamach dziennika: „Stwierdzam, że to dobrze, że ci berlińscy wojownicy pomogli nam w Warszawie przeciwko faszystom”! To o łobuzach z niemieckiej Antify, którzy podczas obchodów Święta Niepodległości 11 listopada 2011 r. napadli na żołnierzy w historycznych strojach i na osoby z narodowymi flagami. „Faszyści” to ci napadnięci. A tak się po tamtych wydarzeniach ludzie Sierakowskiego pilnowali, żeby czegoś nie chlapnąć. Tak zgrabnie dobierali słowa. My i Antifa – nigdy nie popieramy bezzasadnej przemocy! Ale gdy tylko jeden z najważniejszych sierakowców zniknął z oczu polskich mediów, nie wytrzymał i puścił parę. Charakterystyczne, że akurat w Niemczech. Tam słowa Żmijewskiego zabrzmiały jak podziękowanie dla niemieckich towarzyszy. Co wy na to, państwo podpisywacze „antyfaszystowskich” listów otwartych, łagodnisie opiewający tolerancję, wrogowie „mowy nienawiści”, tuskofile, blumsztajniści i michnikowszczyzna (Cezary Michalski, Agata Bielik-Robson, Andrzej Wajda, Agnieszka Holland i wiele innych pseudoautorytetów).

Czego tak nic nie gadacie? Z tchórzostwa, wyrachowania czy niewiedzy?

Sierakowski i berlińscy wojownicy Antifa to lewicowe bojówki, deklarujące oficjalnie stosowanie przemocy fizycznej. Po rozróbach 11 listopada w Warszawie policja aresztowała ok. 100 Niemców. Wiele mediów wskazuje siedzibę "KP" ("Nowy Wspaniały Świat" przy ul. Nowy Świat), jako ich kryjówkę i zaplecze logistyczne. Szef "KP" wszystkiemu zaprzecza i wydaje oświadczenie: „Nie planowaliśmy żadnego zgromadzenia grup radykalnych w Centrum Kultury Nowy Wspaniały Świat. Policja zepchnęła tam grupę antyfaszystów, którą następnie spokojnie wyprowadziła z lokalu, nie zgłaszając wobec nas żadnych zastrzeżeń”. Policja „zepchnęła” bandziorów akurat Sierakowskiemu na głowę i wymyśliła sobie tam skład ich broni? 13 listopada rzecznik Komendy Głównej Policji oznajmił: „Część z tych obcokrajowców (Niemców z Antify – przyp. P.P.) próbowała schronić się w jednym z lokali na terenie Nowego Światu, tam policjanci odnaleźli potem pałki, kastety, gaz łzawiący”. Metodą znaną policji w krajach, w których działają terroryści oraz grupy w rodzaju Antify, jest moszczenie sobie przez nich przed akcją tzw. dziupli. Tam najpierw wysyłają sprzęt (przewożony przez „zająca”), tam mają bazę wypadową. Gdzie była dziupla Antify w Warszawie? Tam, gdzie policja „zepchnęła” Niemców (Sierakowski), czy tam, „gdzie próbowali się schronić” (rzecznik KGP)? To dwa różne miejsca?

Rozdęty balon O "KP" napisano wiele. O gigantycznym finansowym wsparciu ze strony PO-wskiej władzy (zwłaszcza stołecznej), o sympatii mediów, o wydawaniu przez "Krytykę" prac klasyków komunizmu, o lewackim duchu wypowiedzi "KP"-owców. Establishment III RP upatrywał w KP swoich spadkobierców. Tylko w PRL bis Sierakowski, & Co. mogli zajść tak wysoko w hierarchii opiniotwórczej elity. Młodzi „zbuntowani” mieli zagospodarować rosnące w społeczeństwie niezadowolenie. Tuskowa władza zatraciła poczucie własnej tożsamości i zainteresowanie sprawami kultury. Tym szybciej zyskiwali na znaczeniu Sierakowski i "Krytyka Polityczna", stając się pieszczochami władzy i salonu. Uwiąd III RP i pęcznienie "KP" są ze sobą ściśle związane. Przypadek Antifa-"KP" ujawnia mechanizmy działania PRL bis. Bezkarność lewaków, częstą stronniczość wymiaru sprawiedliwości, oportunizm władzy, która ceduje swoje ważne powinności na modne i nieszkodliwe/pożyteczne dla niej grupy. I nic to, że Żmijewski obraca wniwecz aureolę wyprodukowaną wokół "KP". Nic to, że "KP" okazuje się siłą dwulicową, że zwodzi nas i sympatyzuje z antifowską łobuzerią. Za dużo zainwestowano w "Krytykę Polityczną", żeby ją teraz zrzucać z piedestału. Sierakowski pozostanie trendy, a "KP" nadal będzie ulubieńcem celebrytów.

Świat hipokrytów Polska staje się państwem bezprawia, które wspiera takie instytucje jak "KP". Gloryfikacja rzeczywistej przemocy zastępuje prawdziwy dyskurs społeczny. Wszelkie zło to „represyjny” Kościół i prawicowi „faszyści”. Mądrość, dobroć i kulturę ucieleśnia "KP”, (choć jej dorobek intelektualny można sprowadzić do kolejnych wydań skrajnie lewicowych autorów francuskich bądź komentarzy do Lenina), która do roboty wiele nie ma. Co to za sztuka dowalać „pisiorom” albo protestować przeciw „społecznemu wykluczeniu”? Komu – konkretnie! – z ludzi biednych pomogła socjalistyczna "KP"? Z ust jej ludzi słyszę ogólnikowy bełkot, że kapitalizm jest zły. Kto – konkretnie! – jest zły? Niech powiedzą otwarcie, np.: „Balcerowicz i machloje przy Okrągłym Stole” – zobaczymy, co się z nimi stanie. Co konkretnie jest dla "Krytyki Politycznej" dobre, wiemy teraz od Żmijewskiego. Plus jeszcze piosneczka „Dymać Orła Białego”, której autor na stronie internetowej "KP" opisuje, jak ją 11 listopada kolorowi alter-coś-tam odśpiewali i odtańczyli. Nie chcę żyć w PRL-bis, w której standardy estetyczne i moralne ma stanowić "Krytyka Polityczna". Nie chcę władzy PO-wców, których większość takie normy akceptuje, a ich twórców wspiera. Trzeba walczyć o wolną Polskę. Czyli o kraj, w którym tacy ludzie nie decydują o niczym. Niech idą do odgarniania śniegu. Może wtedy będzie z nich jakiś pożytek. Paweł Paliwoda

Płacą, ale i zarabiają

1. Z reguły tzw. płatnicy netto, (czyli kraje, które więcej wpłacają do budżetu Unii niż z niego otrzymują) żądają ograniczenia wydatków unijnych. Tak jest i teraz, kiedy trwają prace nad nowym budżetem UE na lata 2014-2020. Stąd właśnie list do Komisji Europejskiej podpisany przez przywódców aż 11 państw członkowskich (w tym Niemiec i Francji), które chcą zmniejszenia projektu budżetu UE na lata 2014-2020 przygotowanego przez KE aż o 120 mld euro do około 900 mld euro, czyli na około 0,9% PNB Unii Europejskiej. Zaczęło się od tzw. list pięciu, czyli Kanclerz Niemiec Angeli Merkel, Prezydenta Francji Nicolasa Sarkozego, Premiera W. Brytanii Davida Camerona, Premiera Holandii Marka Rutte i Premiera Finlandii Mario Kiviniemi, w którym szefowie tych państw domagali się od Komisji Europejskiej zamrożenia wydatków w budżecie UE na lata 2014-2020 na dotychczasowym poziomie. Do nich dołączyli później szefowie kolejnych 6 krajów UE. „Płatności powinny wzrosnąć nie więcej niż o wskaźnik inflacji przez całą następną perspektywę finansową” napisali wtedy prezydent i premierzy i dalej „wszystkie kraje zaciskają pasa, by redukować deficyty. Europa także nie może od tego uciec”. Tak piszą przywódcy wiodących krajów UE i pewnie postanowią na swoim.

2. W tej debacie jednak płatnicy netto do budżetu UE skrzętnie przemilczają korzyści ekonomiczne, jakie osiągają ich gospodarki z tytułu rozszerzenia na kraje Europy Środkowo-Wschodniej. Właśnie Ministerstwo Rozwoju Regionalnego opublikowało dane pokazujące, jaka część funduszy postawionych do dyspozycji nowym krajom członkowskich, wraca z powrotem do krajów starej UE. Otóż ze 131 mld euro przyznanych Polsce, Węgrom, Czechom i Słowacji w latach 2007-2013 w ramach unijnej polityki spójności do krajów starej 15-stki bezpośrednio trafiło z powrotem 9 mld euro. Na taką sumę opiewały kontrakty na przedsięwzięcia inwestycyjne realizowane w tych 4 krajach, na które przetargi wygrały firmy ze starych krajów UE. Jeżeli popatrzymy sobie choćby na realizację przetargów na autostrady czy drogi ekspresowe w Polsce to większość z nich, jako firmy wiodące w konsorcjach wykonawczych wygrały firmy pochodzące z Niemiec czy Hiszpanii. Na jeszcze większą skalę pieniądze z funduszy UE wracają do krajów starej UE w postaci tzw. korzyści pośrednich. Chodzi o dostawy maszyn i urządzeń, technologii do projektów współfinansowanych ze środków unijnych. W tym przypadku do 15 -stki starych krajów UE trafiło aż 66 mld euro, wydanych przez beneficjentów projektów unijnych pochodzących z 4 krajów Europy Środkowo - Wschodniej.

3. Sumarycznie, więc do krajów starej 15-stki z każdego 1 euro pozyskanego z funduszy spójności przez Polskę, Węgry, Czechy i Słowację trafiło w okresie 2007-2013 w formie korzyści bezpośrednich i pośrednich przeciętnie 61 eurocentów. Nie jest to, więc taka „działalność charytatywna” starych krajów UE na rzecz krajów nowoprzyjętych jak często mówi się i pisze o tym w Polsce. Jeżeli weźmiemy dodatkowo pod uwagę także fakt, że otwarcie się Unii na nowe kraje członkowskie oznaczało także otwarcie się na dziesiątki milionów nowych konsumentów w tych krajach, to można bez cienia przesady skonkludować, że rozszerzenie to swoiste koło zamachowe dla gospodarek krajów starej Unii. Jeżeli do rachunków prezentowanych często przez wspomnianych płatników netto do budżetu UE doliczyć opisane wyżej korzyści bezpośrednie i pośrednie, jakie osiągają uczestnicząc w ten czy inny sposób w realizacji projektów unijnych w nowych krajach członkowskich, to kraje te nie są wcale płatnikami netto, a wręcz beneficjentami netto. Dobrze byłoby, aby tego rodzaju danymi posługiwali się także nasi rządzący, którzy co i rusz podkreślają jak to dla rozwoju Unii poświęcają się takie kraje jak Niemcy czy Francja. Zbigniew Kuźmiuk

Trochę inna reklama Widzieli Państwo reklamy w telewizji? W gazetach? Pewnie, że tak. Nawet ja, który telewizji prawie nie oglądam, widziałem ich mnóstwo. A zauważyli Państwo, że do tych reklam wynajmuje się ludzi, którzy uważani są za wiarygodnych? Płaci się im ogromne, niewyobrażalne pieniądze - by z uśmiechem i szczerym, otwartym spojrzeniem zapewniali nas wszystkich, że produkt X jest "najlepszy". Ale czy jest najlepszy naprawdę? Przypadkiem może i jest. Ale reguła brzmi: produkt dobry da się sprzedać i bez reklamy. Im większa reklama - tym większe podejrzenie, że wciskają nam kit. A teraz popatrzmy na ekran, gdzie jakiś urzędnik reklamuje rząd. Że jest wspaniały, że jest to w ogóle najlepszy rząd, jaki moglibyśmy mieć. A potem jakiś PiSman reklamuje Prawo i Sprawiedliwość - że jest to najlepsza opozycja, jaką moglibyśmy mieć. To jest normalna reklama. I trzeba być tak samo czujnym. Pamiętamy: im większa reklama - tym większe podejrzenie, że wciskają nam kit. Jest jednak kilka istotnych różnic między reklamą rządu a reklamą samochodu. Po pierwsze: firma reklamująca samochody może przesadzać - nie może jednak kłamać, bo konkurenci nie śpią i mogą ją za to postawić przed sądem. Natomiast politycy mogą kłamać do woli - i co im kto zrobi? Urzędnicy na temat rządu też. Na przykład, co jakiś czas rząd zachwala swoje obligacje, jako "najlepszy i najpewniejszy sposób oszczędności". Nie wiem jak w Polsce, ale laureat Nobla z ekonomii, śp. prof. Milton Friedman, wyliczył, że w USA na obligacjach rządowych się traci. Wątpię, by w Polsce było lepiej. A co do "pewności"... Wielu ludzi do dziś ma w szufladach obligacje wystawione przez II Rzeczpospolitą. Oni też wtedy zapewniali, że to najlepsza i najpewniejsza lokata pieniędzy. Po drugie: firma musi za reklamę płacić. Politycy i urzędnicy nie płacą. Co więcej - jeszcze czasem im płacą! Po trzecie: jeśli nawet płaci, to i tak my płacimy. Partie otrzymują ogromne pieniądze z kieszeni podatnika. Czyli my MUSIMY płacić na to, by ONI wciskali nam kit! Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której my musimy płacić na reklamy samochodów. Och - mamy wybór: mogą nam reklamować toyoty, jaguary, hyundaie czy porsche... Ale to my płacimy - i potem ONI decydują, która marka będzie reklamowana. I musi za to płacić każdy - nawet ten, kto nie ma zamiaru nabyć toyoty, jaguara, hyundaia czy porschaka. Także ci, którzy w ogóle nie mają zamiaru kupić żadnego samochodu (i na wybory nie chodzą!). Czy to jest normalne? Ale jest jeszcze czwarta różnica. Gdy sprzedawca usiłuje wcisnąć klientowi swój szajs, to musi go przekonać. Trochę koloryzuje, trochę oszukuje, trochę mówi prawdy - ale odstawia bajer jak się patrzy, bo musi go przekonać. W polityce wystarczy przekonać 51 proc. "klientów". Wmawia się im, że będzie im jak w raju - bo obrabują pozostałe 49 proc. Oczywiście hersztowie "Gangu 51proc." otrzymują lwią część łupu. I zaraz, po chwili, montują kolejny gang 51 proc. Być może z tymi samymi przed chwilą obrabowanymi... Ale ci hersztowie znów otrzymają lwią część! I dokładnie na tym w d***kracji polega "polityka". JKM

Tylko BOJKOT Euro 2012! Pobożny poseł i zarazem minister sprawiedliwości Jarosław Gowin potwierdził opinię wypowiedzianą wcześniej w przypływie szczerości przez ministra Bogdana Zdrojewskiego, że niezależnie od tego, czy Polska ratyfikuje porozumienie ACTA, czy nie, będzie ono na terenie naszego nieszczęśliwego kraju obowiązywało, jako zobowiązanie unijne. Wprawdzie pobożny minister Gowin chwali wybieg premiera Tuska, jako „racjonalny” - ale chyba tylko z punktu widzenia uprawianej przez Platformę Obywatelską blagi. W ramach tej blagi premier Tusk zarządzi teraz „społeczne konsultacje” oraz „badania”, czy porozumienie ACTA rzeczywiście jest takie niebezpieczne - a na końcu - „podejmie decyzję”, czy poddawać je ratyfikacji w tubylczym Sejmie, czy przeciwnie - nie poddawać. W świetle opinii obydwu ministrów rządu premiera Tuska jest oczywiste, że wszystkie te operacje to tylko typowe dla Donalda Tuska blagierstwo - bo jednocześnie w mediach głównego nurtu ruszyła kampania perswazyjna, w ramach, której poprzebierani za dziennikarzy konfidenci, wsparci przez konfidentów poprzebieranych za „ekspertów” perswadują opinii publicznej, że to całe ACTA jest w jak najlepszym porządku. Znaczy - kto ma jakieś wątpliwości, jest durniem takim samym jak ci, co mają jakieś wątpliwości w sprawie smoleńskiej katastrofy. Inna rzecz, że w tej ostatniej sprawie pojawiła się pierwsza reakcja na amerykańskie ekspertyzy. Oto „funkcjonariusze BOR” usłyszą zarzuty „zaniedbań” w przygotowaniu wizyt premiera i prezydenta w Katyniu - chociaż wcześniej dowódca BOR, pan Janicki został przez prezydenta Komorowskiego awansowany na generała - pewnie za te błogosławione „zaniedbania”? To obecne wyrzucanie murzyńskich chłopców za burtę łodzi na pożarcie krokodylom dowodzi, że - po pierwsze - wojna między bezpieczniackimi watahami ma swoje dobre strony, a po drugie - że w sprawie smoleńskiej katastrofy ostatnie słowo jeszcze nie zostało powiedziane i możliwe, że wkrótce za burtę wylecą kolejni murzyńscy chłopcy. I dopiero na tym tle można lepiej zrozumieć totalną mobilizację, i narastającą agresywność konfidentów wydelegowanych do tworzenia internetowych komentarzy. A wracając do ACTA to w wytworzonej sytuacji jedyna skuteczna forma nacisku na naszych Umiłowanych Przywódców wydaje się BOJKOT Euro 2012. Żadna bezpieka nie może nikogo zmusić, żeby kupił choćby jeden bilet na tę potiemkinowską imprezę, po której nasi okupanci tyle sobie obiecują. SM

Od braku do natłoku Jak niektórzy jeszcze pamiętają, za „komuny” byliśmy odcięci od informacyj i podstawową wiedzę czerpało się z trzeszczących, (bo zagłuszane) i też kłamiących, tylko w drugą stronę: Radia Madryt, „Głosu Ameryki”, „Wolnej Europy”. Zbierało się te strzępki informacyj i pracowicie rekonstruowało prawdę. Teraz żyjemy w Wieku Informacji, co oznacza, że każdy ma dzięki Sieci dostęp do Wszystkich informacyj. Tyle, że dzięki temu możemy sobie swobodnie i bez przeszkód przeczytać, że 2 x 2 = 2, 2 x 2 = 3, 2 x 2 = 4, 2 x 2 = 5, 2 x 2 = 6, 2 x 2 = 7, 2 x 2 = 8, 2 x 2 = 9…. 2 x 2 = 22, i możemy sobie wybrać. Czyli: nadal nie wiemy nic i w pewnym sensie jest gorzej niż wtedy. W praktyce oszołomieni tym zgiełkiem ludzie wierzą reżymowym mediom kłamiącym na potęgę. W Polsce są one wyjątkowo zakłamane. I tak dobrze, że mówią, iż 2 x 2 = 8 – bo za „komuny” to było 18… Wszelako za granicą nie jest wiele lepiej. Dzięki mediom Polska jest, poza Stanami Zjednoczonymi, jedynym krajem na świecie, w którym ludzie wierzą, że Amerykanie rok temu zabili śp. Osamę ibn Ladena. Wszyscy wiedzą, że Ladenowicz nie żył już od dziewięciu lat, że al‑Qaida udawała, że On żyje, by podtrzymywać strach, a CIA też udawała, że żyje, by dostawać ogromne pieniądze na walkę z al‑Qaidą i ks.Osamą. No, i w końcu trzeba było jakoś zakończyć tę komedię… Czy ktokolwiek uwierzy, że można było zrobić taką operację i nie pokazać żadnego zdjęcia (te biegające po Sieci to produkt Photoshopa, co bez trudności udowodniono), nie pokazano zwłok i (bez niezależnych świadków) wyrzucono pośrodku oceanu? I Pakistan nie zerwał z USA stosunków, i rodzina ks. Osamy nie wrzeszczy…? Świat obiegła karykatura pokazująca JE Baraka Husseina Obamę ściskającego rękę p.Wilusiowi Gatesowi trzymającemu pod pachą podręcznik Photoshopa: „Gratuluję Panu sprawnego wyeliminowania ibn Ladena! ”. Tylko w Polsce ludzie dali się nabrać. I w Ameryce. Tam są prości ludzie i nadal wierzą, że ich rząd nie może kłamać. Ale Polacy?? Polakom trudno uwierzyć, że w porównaniu do obecnych prezenterów TV p. Jerzy Urban, rzecznik rządu PRL, jest wzorem uczciwości i prawdomówności. Chociaż cała Polska widziała na ekranach jednego przedstawiciela „Rządu” twierdzącego, że konwencja ACTA nie zawiera niczego, co już nie funkcjonowałoby w naszym prawie, i drugiego przedstawiciela zaklinającego się, że ratyfikacja ACTA jest koniecznością, bo bez tego świat się zawali. Z całą pewnością jeden z tych dygnitarzy łgał w żywe oczy, nieprawdaż? Ale nikt tego w telewizji nie dostrzega. Jak człowiek pisał, to można było popatrzeć na napisane w jednym miejscu, popatrzeć na zapisane w drugim i porównać. Na ekranie ludzie przywykli, że facet jest w samolocie, za pół sekundy jest w gabinecie i nie ma w tym żadnej sprzeczności. Więc nikt nie jest w stanie wykryć sprzeczności w telewizji. Więc można ludzi oszukiwać. Równie ważne jak to, co jest, jest to, czego nie ma w telewizji. Najlepszą radą, by sprawdzić, o co naprawdę chodzi, jest zajrzenie do Sieci, zobaczenie, co się dzieje na świecie, i sprawdzenie, czy to jest w TV. Jeśli coś wydaje się ważne, a w telewizji tego nie ma, to czuj duch! Więc właśnie od paru tygodni kolejne amerykańskie lotniskowce i krążowniki nadciągają jak sępy do wybrzeży Persji, kolejne zastępy US Army przybywają do Izraela, a szukająca wszędzie sensacji i strasząca byle „świńską grypą” prasa i telewizja w Polsce o tym ani mru‑mru!. Ani o tym, że JE Jĭn‑Tāo Hú, prezydent ChRL, powiedział wojskowym, że Chiny będą wspierać zbrojnie Iran, jeśli Amerykanie zaatakują, „nawet gdyby groziło to III wojną światową”. Ani o tym, że zgodzili się z tym JE Dymitr Miedwiediew i p. Włodzimierz Putin. Eee, widocznie to sprawy nieważne, niegodne uwagi Polaka. Po co robić z tego sensację? JKM

Donald Tusk, jako Wodzianka „Rozwińcze sze sztandary! Zagrajcze fanfary! Zleczcze sze orły i orlęta! Dżysz urodżyny pana prezydenta!” – wzywał anonimowy autor wierszyka, kolportowanego w swoim czasie w sferach kupieckich. Dzisiaj ów anonimowy autor napisałby w „Gazecie Wyborczej” pewnie trochę inaczej, na przykład tak: Rozwińcze sze sztandary! Zagrajcze fanfary! Niech każdy ż szebie entuzjazm wyłuska! Dżysz wielki sukces premiera Tuska! No bo rzeczywiszcze, to znaczy – rzeczywiście; Jak donoszą z Paryża, Francja ustąpiła przez molestowaniem i premieru Tusku przystęp dała do sanktuarium swego cia... no nie, aż takiego sukcesu to premier Tusk nie odniósł. Może to i dobrze, bo ze słodką Francją nie ma żartów, podobnie jak z Carycą Leonidą. Oto jak Janusz Szpotański w profetycznym natchnieniu opisuje bliskie spotkania III stopnia z Carycą: „Pomniu, kak prijechał w Moskwu de Gaulle, sklerotik i starik, i ja jewo pocełowała, on potom prosto dostał tik, ach, on formalno popał w trans, on przestał bredzić o belle France i tolko skuczał u mych stóp: „Ach Leonide, ty mienia lub, dla ciebie cały Zapad broszę, tylko mnie jeszcze całuj, proszę!” Tedy aż strach pomyśleć, co mogłoby stać się z premierem Tuskiem, gdyby przez słodką Francję został dopuszczony do aż takiej konfidencji. Ale o tym, ma się rozumieć, nie ma mowy – co zresztą i sam premier Tusk rozumie i dlatego molestował słodką Francję, zresztą nie tylko sam, bo również przy pomocy innych zalotników, żeby zgodziła się dopuścić go do stołu, przy którym namawiają się starsi i mądrzejsi. Była to dla premiera Tusk sprawa miłości własnej – bo na skutek notorycznego blagierstwa, zatracił poczucie rzeczywistości i kiedy w naszym imieniu zadeklarował, że zapłacimy Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu prawie 7 miliardów euro na sfinansowanie „pożyczki”, której Fundusz udzieli Grecji i innym potencjalnym bankrutom tworzącym tak zwane „strefę euro”, to chyba naprawdę myślał, że to będzie bilet przystępu do wspomnianego stołu. Tymczasem zarówno Nasza Złota Pani, a zwłaszcza – jej francuski kolaborant Mikołaj Sarkozy najwyraźniej stanęli na nieubłaganym gruncie zasady: „brać i nie kwitować” – i na deklaracje premiera Tuska, który przez tubylczą publicznością już zaczął się nadymać, jak to będzie „współdecydował” o europejskiej polityce, zareagowali najwyższym zdumieniem. Taki bolesny powrót do rzeczywistości szalenie premiera Tuska zmartwił, że dla przywrócenia równowagi aż udał się na urlop. A tu, jak na złość nieszczęścia zaczęły chodzić już nawet nie parami, ale czwórkami! Zbuntowali mu się lekarze i aptekarze, którym nie przypadła wcale do gustu rola doktora Mengele, jaką rząd wyznaczył im w Narodowym Programie Eutanazji, zbuntowali się kierowcy zirytowani nieustannym wzrostem cen paliw w sytuacji, gdy baryłka ropy 30 stycznia br. kosztowała 110,28 USD, podczas gdy 13 kwietnia ub. roku – 124,93 USD – ale 30 stycznia 2012 roku litr oleju napędowego kosztuje 5,85 zł, podczas gdy w kwietniu ubiegłego roku zaledwie 4 złote. A i to jeszcze nic, bo nawet młodzi wykształceni z wielkich miast stanęli mu dęba, kiedy kazał pani ambasador Jadwidze Rodowicz podpisać porozumienie ACTA. Ale tak to już jest, kiedy na skutek wojny na górze między bezpieczniackimi watahami, zapoczątkowanej zatrzymaniem generała Gromosława Czempińskiego, który najwyraźniej postanowił pomścić zniewagę, zachiwały się fundamenty III Rzeczypospolitej. W tej sytuacji premieru Tusku brakowało już tylko tego, by został ośmieszony przez starszych i mądrzejszych i to gdzie! – w samej Brukseli, gdzie musiałby czekać na mrozie przed drzwiami, może nawet z odkrytą głową, czekając, aż, kiedy za zamkniętymi drzwiami nażrą się i napiją – zakomunikują mu, ile mamy za to zapłacić. Takiego błazeństwa pewnie nie udałoby się zatrzeć nawet redaktoru Lisu, więc nic dziwnego, że premier Tusk potrzebował sukcesu, niczym kania dżdżu. Co tam obiecał Naszej Złotej Pani a zwłaszcza – jej francuskiemu kolaborantowi Mikołajowi Sarkozy`emu, którego nazwisko nadwiślańscy złośliwcy już przerobili na „Serkozi” – to zostanie nam objawione na samym końcu, kiedy będziemy musieli zapłacić i odsiedzieć (adwokat do klienta: wygrał pan sprawę; trzeba tylko zapłacić i odsiedzieć), ale już teraz można się domyślić, że tanio nie będzie, bo przecież ani Nasza Złota Pani, ani jej francuski kolaborant byle, czego nie zjedzą i byle, czym się nie zadowolą. Wygląda na to, że lizusowska polityka premiera Tuska i jego eleganckiego ministra może kosztować nas jeszcze drożej, niż polityka jego poprzednika, który zresztą – powiedzmy sobie szczerze – więcej mówił, niż robił, bo w sprawach zasadniczych, jak Anschluss, czy traktat lizboński, przemawiał jednym głosem z „siłami zdrady i zaprzaństwa”, czyli Platformą Obywatelską. Ale wiadomo, że si duo dicunt idem – non est idem – co się wykłada, że jeśli dwóch mówi to samo – to nie jest to samo. I rzeczywiście – bo o ile poparcie dla Anschlussu i Lizbony ze strony Platformy Obywatelskiej wynikało ze zdrady i zaprzaństwa, o tyle takie samo poparcie ze strony PiS wynikało z pragnienia płomiennej obrony interesu narodowego – bo czyż prezes Kaczyński miał inne wyjście? Wiadomo, że nie miał – więc może i dzisiaj pławić się w pierwotnej niewinności, bo skoro w sytuacji bez wyjścia można już tylko prowadzić tę samą politykę, to liczą się już wyłącznie intencje. Tak czy owak – co tam obiecał, to obiecał – w zamian za to Nasza Złota Pani i jej francuski kolaborant zgodzili się, by premier Tusk mógł wejść za drzwi, za którymi namawiają się starsi i mądrzejsi. Na wieść o tym partyzanci premiera Tuska dostali małpiego rozumu i na przykład pani Hanna Gronkiewicz-Waltz już opowiada duby smalone, że teraz będziemy – to znaczy – premier Tusk i ona – decydować o polityce europejskiej – tymczasem premier Tusk, jako przedstawiciel naszego nieszczęśliwego kraju został wprawdzie wpuszczony za drzwi – ale bez prawa głosu. Znaczy – może się przysłuchiwać i co więcej? Czy przez cały czas będzie stał jak kołek na weselu? Jeśli, dajmy na to, Serkozi zwróci się do niego ze słowami: przynieście mi, dobry człowieku, cygaro – to przecież chyba się ruszy i przyniesie, no nie? Wszystko wskazuje na to, że w tych obradach premier Tusk będzie robił to samo, co w programach Kuby Wojewódzkiego niejaka Wodzianka, która pojawiała się w kadrze przynosząc uczestnikom wodę. W jej przypadku była to trampolina do kariery celebrytki, którą, ku zgorszeniu weteranek, co to najwyraźniej musiały już zapomnieć drogę krzyżową przez łóżka wszystkich dyrektorów i redaktorów – i się, jako Wodzianka właśnie rozpoczyna. Nie jest tedy wykluczone, że jeśli premier Tusk sprawdzi się, jako Wodzianka, to Nasza Złota Pani wynagrodzi go jakąś synekurą w Unii Europejskiej, gdzie będzie żył sobie długo i szczęśliwie aż do śmierci. Amen. SM

Za dużo wolności, czy za mało? Wygląda na to, że w miarę przeciągania się wojny na górze między okupującymi nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackimi watahami, premier Donald Tusk i cała Platforma Obywatelska imienia generała Gromosława Czempińskiego, nie ma już takiego dobrego fartu, jak kiedyś. Kiedyś premier Tusk mógł opowiadać bajki, jakie tylko chciał i żaden przedstawiciel mediów głównego nurtu nie ośmielił mu się sprzeciwić. Przeciwnie - wszyscy skwapliwie przytakiwali, cmokali z zachwytu i ostentacyjnie się radowali. Dzisiaj jest inaczej i nawet na konferencji prasowej, poświęconej uczczeniu sukcesu premiera Tuska, któremu starsi i mądrzejsi obiecali, że będą go wpuszczać za drzwi gabinetu, w którym się namawiają - żeby nie stał na mrozie, jak jakiś kołek - nawet podczas konferencji prasowej, pomyślanej, jako akademia ku chwale premiera Tuska, pojawiły się pytania, ile Polskę będzie kosztował ten radosny przywilej i co jeszcze obiecał w zamian premier Tusk Naszej Złotej Pani Anieli i jej francuskiemu kolaborantowi. Tego rodzaju zgrzyty potrafią zatruć każdą przyjemność i nadwątlić świadomość sukcesu, więc trudno się dziwić premieru Tusku, że go taka dociekliwość irytuje. Skoro irytacji ulega nawet premier Tusk, to cóż dopiero mówić o Umiłowanych Przywódcach drobniejszego płazu? Toteż dla nikogo chyba nie był zaskoczeniem atak wścieklizny, jakiego podczas przesłuchania u „Stokrotki” dostał człowiek o zszarpanych nerwach, wzięty do Platformy Obywatelskiej imienia generała Gromosława Czempińskiego na chłopaka do pyskowania - czyli poseł Stefan Niesiołowski. W tym ataku wścieklizny, z pianą na ustach, wyrzucał z siebie plugawe wyzwiska pod adresem Radia Maryja - aż dziwował się temu przesłuchiwany jednocześnie z nim przywódca tubylczych sodomitów, poseł Biedroń. Ten atak wścieklizny, jakiego dostał poseł Niesiołowski, byłby interesujący, co najwyżej dla jakiegoś weterynarza, gdyby nie to, że między owymi wyzwiskami wypsnęła się posłowi Niesiołowskiemu uwaga, ze w Polsce jest „za dużo wolności”. Bardzo możliwe, że również ta uwaga stanowiła objaw wścieklizny - ale nie przesądzajmy tego z góry, bo nawet wariatom w sensie medycznym przytrafiają się momenty normalności, nazywane uczenie „lucida intervalla”. Nie jest, zatem wykluczone, że i posłowi Niesiołowskiemu, który zresztą wariatem w sensie medycznym chyba nie jest, a tylko - człowiekiem o zszarpanych nerwach, ulegającym częstym atakom wścieklizny, taki moment się przytrafił i dlatego warto się nad tym chwilę zastanowić. Czy rzeczywiście mamy w Polsce za dużo wolności, czy przeciwnie - mamy jej za mało? Na przykład w świetle decyzji Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, odmawiającej Telewizji TRWAM koncesji na platformie cyfrowej, można by odnieść wrażenie, że wbrew opinii posła Niesiołowskiego, wolności jest jednak za mało. Co to, bowiem za wolność, kiedy jeśli jeden człowiek chce coś powiedzieć, albo pokazać drugiemu człowiekowi, to musi prosić o pozwolenie trzeciego człowieka, w tym przypadku - pana Jana Dworaka? Najwyraźniej swoją opinię poseł Niesiołowski musiał wygłosić w ataku wścieklizny, bo aż nie chce mi się wierzyć, by nie rozumiał, co tak naprawdę oznacza wolność. Bo przecież niedostatek wolności w naszym nieszczęśliwym kraju daje się zauważyć nie tylko w dziedzinie mediów. Weźmy taką gospodarkę. Według Economic Freedom Network, w 2011 roku Polska pod względem wolności gospodarczej zajęła 53 miejsce na 141 ocenianych krajów. Lepiej od Polski wypadła Gwatemala, Honduras i Uganda, nie mówiąc o Węgrzech, które pod względem wolności gospodarczej znalazły się na miejscu 15, czy Niemczech, które znalazły się na miejscu 21. Wyprzedzają nas również Czechy, uplasowane na 46 miejscu. Widać wyraźnie, ze również pod względem wolności gospodarczej sporo nam brakuje. Z pozoru najlepiej wygląda poziom wolności politycznej - ale czy na pewno? Owszem, możemy sobie wybrać Umiłowanych Przywódców, których podsuną nam tajne służby - na przykład w postaci Umiłowanych Przywódców z Platformy Obywatelskiej imienia generała Gromosława Czempińskiego - ale czy jest to, aby na pewno świadectwo wolności? Niekoniecznie - jeśli już o czymś świadczy, to raczej o skuteczności manipulacji. Bo - powiedzmy sobie szczerze - cóż nam przyjdzie z tego, że możemy wybrać sobie naszych ciemiężców - ale nie wolno nam podjąć legalnej inicjatywy, by zlikwidować ucisk? Bo tego właśnie nam nie wolno, co wyraźnie stwierdza artykuł 63 ust. 2 punkt 1 ustawy z 14 marca 2003 roku o referendum ogólnokrajowym. Stanowi on, że „referendum z inicjatywy obywateli nie może dotyczyć wydatków i dochodów, w szczególności podatków oraz innych danin publicznych.” No to, co nam z tego, że możemy wybierać sobie Umiłowanych Przywódców - ale nie mamy nic do gadania, na ile wolno im nas okradać? Stanowczo poseł Niesiołowski jak zwykle się myli twierdząc, jakoby w Polsce było za dużo wolności i musiał również tę opinię wygłosić pod wpływem wścieklizny. SM

Rezygnacja Oznajmiam, że z dniem 2 lutego 2012 roku rezygnuję z członkostwa w partii Kongres Nowej Prawicy ze skutkiem natychmiastowym. Decyzję swoją uzasadniam działaniem i decyzjami członków Zarządu oraz członków zwyczajnych Kongresu Nowej Prawicy, które godzą w dobre imię partii oraz uwłaczają mojej osobie, a także szkodzą idei wolnorynkowej oraz są sprzeczne z deklaracją ideową partii. W dniu 24 stycznia 2012 roku, podczas zebrania Zarządu partii, zapadła decyzja o włączeniu się w działania ruchu Anty-ACTA wraz z dostosowaniem się do zasad działania przyjętych w ramach tego ruchu. Świadectwem tej decyzji miało być opublikowanie na oficjalniej stronie Nowej Prawicy (nowaprawica.org.pl) mojego imienia i nazwiska oraz numeru telefonu wraz z decyzją Zarządu o podjęciu działań zgodnie z zasadą NO LOGO (bez afiszowania szyldów partyjnych), która jest jedną z zasad ruchu Anty-ACTA. Następnego dnia spłynęła do mnie informacja na temat zerwania umowy zawartej przez Zarząd i zamiaru występowania pod szyldem partyjnym zarówno w Krakowie, jak i w Poznaniu, a także w innych miastach. Równocześnie otrzymywałam wiadomości od członkini Rady Głównej, pani Agaty Banasik, oraz III Sędziego Nadzwyczajnego, pana Patryka Wącławskiego, insynuujące jakobym działała jedynie według własnych ustaleń oraz na szkodę partii. Na grupach zrzeszających członków i sympatyków Nowej Prawicy, pojawiały się także posty pana Krzysztofa Pawlaka, członka Straży Kongresu Nowej Prawicy jakobym działała na szkodę oraz nawołujące do niestosowania się do ustaleń Zarządu. Otrzymałam także wiadomości, grożące mi wyciągnięcie konsekwencji wobec rzekomego przeciwstawienia się Zarządowi. Brak konsekwencji w działaniach Zarządu, który swoją decyzją zgodził się na respektowanie warunków postawionych przez organizacje pozarządowe i zagwarantował mi to w osobie Stanisława Żółtka w rozmowie telefonicznej, a później zerwał umowę poprzez nakłanianie członków do wystąpień pod szyldami partyjnymi na manifestacji, spowodowało brak możliwości reprezentowania KNP w ramach ruchu Anty-ACTA. Dodatkowo jeden z członków, Patryk Wącławski, rozprowadzał nieprawdziwe informacje, iż działam w celu realizacji ukrytych interesów partii, starając się przekonać do tego niezależnych organizatorów pikiet przeciw ACTA i tym samym podważając moją wiarygodność i czystość moich intencji. Mój udział w działaniach ruchu Anty-ACTA był niezależny od ustaleń Zarządu partii, występowałam jedynie w swoim własnym imieniu, uznając walkę z ACTA za obowiązek każdego obywatela oraz ruch jedynie społeczny. Mając na uwadze dobro sprawy, o którą walczę, zdecydowałam się na opuszczenie szeregów Kongresu Nowej Prawicy ze skutkiem natychmiastowym, ponieważ nie chcę w żaden sposób pośrednio umożliwiać zawłaszczenia protestów – których genezą jest społeczny sprzeciw przeciw ratyfikacji umowy ACTA w Polsce – przez jakąkolwiek partię lub organizację,. W związku z moją decyzją nie wyrażam zgody na wykorzystywanie wizerunku mojej osoby do celów pozyskania elektoratu oraz reprezentacji partii Kongres Nowej Prawicy. Od momentu złożenia rezygnacji na ręce mojego bezpośredniego przełożonego, Pana Szymona Kempnego, Prezesa rybnickiego Oddziału Kongresu Nowej Prawicy, nie wyrażam zgody na sygnowanie moim nazwiskiem jakichkolwiek działań Kongresu Nowej Prawicy, w szczególności działań związanych z sprawą ACTA bez wcześniejszego uzyskania mojej zgody. Będąc jednocześnie Sekretarzem rybnickiego Oddziału Kongresu Nowej Prawicy oddaję się do dyspozycji Prezesa Oddziału, Pana Szymona Kempnego. Z poważaniem Magdalena Szecówka

Wynikła jakaś dziwna sprawa, o której niżej - i musiałem wysłuchać kilku zainteresowanych stron. Efektem jest poniższe oświadczenie: W sprawie stosunku do Anty-ACTYwistów Kongres Nowej Prawicy od początku popiera walkę z ACTA, gdyż ratyfikacja ACTA jest sprzeczna z celami opisanymi w Programie Partii. Ja osobiście i inni Koledzy wielokrotnie zabieraliśmy głos w tym duchu, wyjaśniając problem, zachęcając do protestów – i chyba nie ma, co do tego żadnych wątpliwości. Sam kilkakrotnie brałem udział w demonstracjach Anty-ACTA – w Krakowie i Warszawie bez emblematów partyjnych, w Gdańsku i Poznaniu „pod Feniksem” - zgodnie z dezyderatami PT Organizatorów. Nie jest mi wiadomym, jakoby istniała jakaś formalna centrala Anty-ACTYwistów, z którą można by zawrzeć centralne porozumienie. Jest rzeczą oczywistą, że jeśli ja mogę występować na takich manifestacjach, to i każdy Członek Partii może to uczynić. Nie jestem, więc w stanie zrozumieć histerycznej reakcji b. kol. Magdaleny Szecówki, która złożyła rezygnację w wyniku ewidentnego nieporozumienia (w rozmowie z prezesem Stanisławem Żółtkiem uzyskała Ona, oczywiście, zgodę na uczestniczenie, również w organizacji demonstracyj). Natomiast Zarząd zaznaczył, że jeśli mamy oficjalnie występować, jako organizatorzy – to pod własnym emblematem – a jeśli nie możemy używać flag, „Feniksa” i innych symboli – to nie uczestniczymy w tym oficjalnie. To chyba jest oczywiste? Albo się chce, by organizacja KNP w tym oficjalnie była – albo się nie chce. Zaznaczam, że rycerskie odruchy niektórych Członków broniących czci panny Magdaleny Szecówki daleko przekraczają ramy normalnej reakcji na ten, trochę dziwny, incydent. Zarząd nie będzie rozpatrywał dezyderatów składanych w takim tonie. Na zakończenie: sprawę uważam za niepoważną, niektóre reakcje za dziwne – a, przypominam, prawo Zjednoczonego Królestwa przewiduje, że rezygnację z obywatelstwa brytyjskiego można wycofać... ale tylko raz! Janusz Korwin-Mikke

Parada bęcwałów Niby wiadomo, że małą mądrością rządzony jest ten świat, ale człowiek mimo wszystko zawsze się łudzi, że może nie jest jeszcze aż tak źle. Niestety - po podpisaniu w imieniu Polski przez panią ambasador Jadwigę Rodowicz porozumienia ACTA, trzeba porzucić wszelkie iluzje. Zresztą - jakże mogłoby być inaczej? Przecież osobnikom tworzącym okupujące nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackie watahy żadni mądrzy, a przynajmniej normalni ludzie nie są potrzebni. Do stworzenia demokratycznej fasady skrywającej okupację potrzebni są ludzie charakteryzujący się specyficznym rodzajem mądrości, którą nazywamy sprytem, a przy tym - im bardziej pozbawieni wszelkich zasad - tym lepiej. Weźmy byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju, Lecha Wałęsę. Wszyscy wiedzą, jak bardzo jest z siebie zadowolony, a tymczasem Oriana Fallaci po krótkiej rozmowie przejrzała go na wylot, jako „ignoranta”. Ale właśnie taki był potrzebny razwiedce i michnikowszczynie, by podsunąć go mniej wartościowemu narodowi tubylczemu - a prawdę mówiąc - nie tylko jemu, w charakterze idola. Tymczasem - jak przenikliwie zauważył ś.p. Adam Bień, jeden z uczestników słynnego „procesu 16” w Moskwie - były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju, to „człowiek drobnych krętactw”. Ten przykład najwyraźniej okazał się zaraźliwy i jeśli nawet niektórzy ludzie przedtem stwarzali lepsze wrażenie, to teraz albo zatracili resztki dawnych zalet, albo starannie je ukrywają, by nie odstawać od otoczenia. Toteż teraz, gdy okupujące nasz nieszczęśliwy kraj i uwikłane w wojnę na górze o lepszy dostęp do żerowiska bezpieczniackie watahy zostały chyba zaskoczone skalą i rozmiarami protestu przeciwko ACTA, naprędce nakazały mediom głównego nurtu usilne perswadowanie opinii publicznej, że przyczyną protestów nie jest zapisana w tym porozumieniu legalizacja praktykowanych dotychczas nielegalnie naruszeń wolności, tylko - brak społecznych konsultacji. Wiadomo przecież, że każdy pomysł wystarczy tylko z ludem skonsultować, a ten w podskokach rzuci się nawet do morza. No i media głównego nurtu posłusznie w tym duchu nawijają, a ministrowie „oddają się do dyspozycji premiera” - oczywiście z powodu „braku konsultacji” - w nadziei, że ta komedia doprowadzi do uspokojenia nastrojów. Najwyraźniej jednak role zostały rozpisane indywidualnie, bo minister Sikorski - ten sam, który swój berliński „hołd pruski” obstalował za pieniądze u byłego ambasadora Wlk. Brytanii w Warszawie Karola Crawforda nawija inaczej - że mianowicie protestująca młodzież została „niepotrzebnie nastraszona” - zaś wzięty do Platformy Obywatelskiej na chłopaka do pyskowania profesor Stefan Niesiołowski musiał dostać zadanie pojechania po bandzie, bo zwyzywał protestujących od ”idiotów”, ponieważ demonstrowali z symbolami Polski Podziemnej. Najwyraźniej nie zauważył, że te symbole wyrażają przywiązanie do wolności, więc słusznie używali ich zarówno ci, którzy walczyli o wolność z niemieckimi i sowieckimi okupantami, jak i ci, którzy dzisiaj próbują bronić wolności przed okupującymi Polskę bezpieczniackimi watahami, które panu prof. Niesiołowskiemu zapewniają łaskawy chleb na koszt Rzeczypospolitej w zamian za stopniowe upodabnianie się do muchy-plujki. Wiadomo, że starość nie radość, ale czy rzeczywiście jest aż tak straszna? Ale to jeszcze nic - bo gdy protesty nie ustawały, premier Tusk oświadczył znienacka, że rząd „zacznie badać”, czy porozumienie ACTA nie zagraża, aby wolności i gdyby okazało się, że jednak zagraża, to nie zostanie przedstawione Sejmowi do ratyfikacji. Wynika z tego ni mniej, ni więcej, że premier Tusk najpierw nakazał pani ambasador Jadwidze Rodowicz podpisać ACTA w imieniu Polski, a dopiero teraz zacznie sprawdzać, co właściwie kazał podpisać. Trudno o bardziej rażący przykład bęcwalstwa, chociaż warto pamiętać, że to nie pierwszy tego rodzaju wyczyn premiera Tuska. Po podpisaniu 13 grudnia 2007 roku traktatu lizbońskiego też się przyznał, że podpisał go bez czytania. Żeby było śmieszniej, wcześniej minister kultury w rządzie premiera Tuska Bogdan Zdrojewski wygadał się, że porozumienie ACTA będzie „i tak” w Polsce obowiązywało, nawet, jeśli Sejm by go nie ratyfikował, ponieważ przyjęła je Unia Europejska. Jeśli min. Zdrojewski ma rację, to znaczy, że wszystkie te komedie z ratyfikacjami porozumienia ACTA przez parlamenty poszczególnych landów IV Rzeszy, to tylko takie makagigi, mające na celu przedłużenie iluzji, że cokolwiek jeszcze od nich zależy. A pewnie ma rację, bo przypominam sobie wystąpienie pani sędzi Małgorzaty Jungnikiel, kiedy kilka lat temu, podczas debaty na Uniwersytecie Warszawskim, poświęconej ewentualnemu przystąpieniu Polski do unii walutowej oświadczyła, że sądy w Polsce będą stosowały prawo unijne nawet gdyby było ono sprzeczne z tubylczą konstytucją. Wygląda, zatem na to, że wbrew przypuszczeniom ministra Sikorskiego, młodzież wcale nie została nastraszona „niepotrzebnie”, tylko zaczyna orientować się, co za bęcwałów dobrały sobie w korcu maku okupujące Polskę bezpieczniackie watahy, by odgrywali tu demokratyczną komedię. To jest przerażające, bo wprawdzie cała ta nasza młoda demokracja, to oczywiście komedia, ale już odbieranie wolności odbywa się naprawdę i to nie tylko w Internecie, ale przede wszystkim - w finansach. Kolejne rządy, bowiem stopniowo wyzuwają obywateli z władzy nad bogactwem, jakie ci swoją pracą wytwarzają i przechwytują je do własnej dyspozycji, wskutek czego coraz więcej ludzi zostaje zdanych na łaskę i niełaskę naszych okupantów. Ci z kolei, za wyłudzone od ludzi pieniądze wynajmują sobie bęcwałów bez zasad, którzy cały swój spryt i perwersyjną pomysłowość obracają na oszukiwanie ludzi, na których pasożytują. W zamieszaniu towarzyszącym przyjmowaniu przez nasz nieszczęśliwy kraj porozumienia ACTA utonęła informacja, którą Antoni Macierewicz przekazał na marginesie sprzeczki z redaktorem Czuchnowskim z „Gazety Wyborczej” Zwrócił mu mianowicie uwagę, że skrzydło tupolewa, który 10 kwietnia 2010 roku rozbił się w Smoleńsku, nie mogło zostać oderwane wskutek zderzenia z pancerną brzozą, ponieważ jest rozerwane OD TYŁU. Jestem pewien, że teraz zarówno osoby wynajęte do żyrowania w charakterze ekspertów ustaleń raportu komisji Millera, nie mówiąc już o konfidentach w mediach głównego nurtu, będą mieli okazję do dodatkowego uzasadnienia przyjętej od początku tezy o sławnym błędzie pilota. Nietrudno, bowiem zauważyć, że jeśli skrzydło samolotu zostało rozdarte OD TYŁU, to znaczy, że pilot próbował wylądować lecąc tyłem do przodu. Trudno wyobrazić sobie większy błąd - zatem można będzie podtrzymać wersję pierwotną, tylko trzeba będzie zmienić uzasadnienie. Ale co to znaczy dla naszych zuchów? Jak zwykle najpierw napiszą, a dopiero potem ze zdumieniem będą odczytywać, co właściwie napisali? SM

Zaangażowanie i wdzięczność Warto zwrócić uwagę na pewien fenomen, polegającym na tym, że życiorysy bardzo wielu starszych ludzi zaczynają się najwcześniej w 1989, albo nawet - w 1990 roku. Wcześniejszy okres skrywa zasłona, która niekiedy na moment się odchyla, odsłaniając tak zwane wstydliwe zakątki, by za chwilę ponownie wszystko zakryć. Jest to najlepszy dowód, że orwellowskie Ministerstwo Prawdy rzeczywiście w naszym nieszczęśliwym kraju istnieje i działa, korygując historię wstecz. Dotyczy to również, a może nawet zwłaszcza osób twórczo zaangażowanych - a taką właśnie była zmarła noblistka Wisława Szymborska. Angażowała się zawsze zgodnie z wymaganiami mądrości etapu, na co można znaleźć mnóstwo znakomitych przykładów, wśród których niczym perła w koronie świeci wydrukowany w 1992 roku na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej” wiersz „Nienawiść”, przy pomocy, którego ścisłe kierownictwo redakcji postanowiło napiętnować próbę ujawnienia komunistycznej agentury w strukturach naszego demokratycznego państwa prawnego. Nic, zatem dziwnego, że kiedy kilka lat później próbowano odpowiedzieć na pytanie, który z poetów jest godny Nagrody Nobla - wybór padł jednomyślnie właśnie na Wisławę Szymborską. I słusznie - bo cóż nagradzać w tych zepsutych i bezmyślnych czasach, jeśli nie zaangażowanie, zwłaszcza zawsze zgodne z wymaganiami mądrości etapu? Oczywiście zawsze się znajdą malkontenci, którzy takie zaangażowanie będą próbowali zohydzić wiązaniem ze służbą propagandzie - ale czyż jednomyślne poparcie i Nagroda Nobla nie dają wystarczającego odporu takim insynuacjom? Ta jednomyślność wystawia też piękne świadectwo jednomyślącym - że mianowicie nie jest im obce uczucie wdzięczności. Czegóż trzeba więcej? SM

Refleksje w cieniu Śp.Wisławę Szymborską pożegnałem na blogu na Nowym Ekranie limerykiem:
„Zmarła słynna Wisława noblistka
Której lauru nie uszczknę ni listka
Na tle Fo i Jellinek
Lessing, innych dziewczynek,
Geniusz Jej, można rzec, z dala błyska”
dodając nieco złośliwie: „..i czekam na wniosek Rady m.Krakowa – by Wisłę (przynajmniej w dolnym jej biegu) przemianować na »Wisławę« ” Natomiast wyznaję, że nienawidzę tej PiS-mentalności – zgodnie, z którą Poetessie aż do śmierci wypominano dytyramby popełnione na cześć piekłoszczyka Stalina. Sam do 9 tego roku życia wierzyłem w Stalina i Zé-Dōnga Máo; jedni mądrzeją wcześniej, a inni później. Zresztą nawet mordercy, jeśli ujdą stryczka, potrafią się zmienić i stać pożytecznymi członkami społeczeństwa. PiSmeni uważają się za katolików – a Chrystus kazał nie tylko wybaczać, ale i miłować nieprzyjacioły swoje. (Ja to zresztą  popieram – z drobnym uściśleniem: nieprzyjaciół bezpieczniej miłować po ich zaszlachtowaniu). Sądzę, że szefostwo PiS sieje nienawiść na zlecenie bezpieki – w myśl umowy z Magdalenki: by, kogo się da odstraszyć od Prawicy. Bo Prawica – jak wtedy ustalono – ma nigdy nie dojść do władzy. Na starość ludzie mądrzeją i konserwatywnieją. Ilu takich ludzi odpędzono od Prawicy tą przemyślną polityką? To znaczy: przez niektórych dobrze przemyślaną. JKM

04 lutego 2012 "W Polsce jest za dużo wolności" powiedział w sprawie Radia Maryja, będącego solą w oku,

„naszych okupantów”- pan profesor Stefan Niesiolowski, człowiek o zupełnie zszarganych nerwach, dawniej robiący na odcinku politycznym Zjednoczonego Chrześcijańsko- Narodowego, wcześniej zakładający „RUCH”, kwestionujący legalność PRL-u, potem „Przymierze Prawicy”, „Suwerenność-Praca-Sprawiedliwość”, AWS. Obecnie członek Platformy Obywatelskiej.. Jest już człowiekiem w sędziwym wieku i może nie mieć już czasu przynależeć do innej formacji politycznej, no i ma się rozumieć- demokratycznej. Bo pan Stefan jest wielkim demokratą, człowiekiem tolerancyjnym, byleby człowiek, który z nim rozmawia - z nim się zgadzał. Moim zdaniem pan profesor Stefan Niesiołowski jest najemnikiem politycznym; będzie się wypowiadał po każdej stronie politycznej, wystarczy, że przestawi się psychicznie, a idzie mu to sprawnie.. I pomyśleć, że jego wuj Tadeusz Łabędzki, był jednym z przedwojennych przywódców Młodzieży Wszechpolskiej, zabity podczas przesłuchania w 1946 roku przez pracowników najemnych Urzędu Bezpieczeństwa. Bo patriotów wtedy należało mordować, w tym sądowo, bo takie były czasy, czasy niezgody patriotów na kolejną okupację.. Że my ciągle mamy” szczęście” do kolejnych okupacji.. Jak nie Niemcy, to Rosjanie, próbowali Szwedzi? Szwecja dzisiaj tonie w dobrobycie socjalistycznym i nie zajmuje się ekspansją.. Niemcy i Rosja - to, co innego.. A my pomiędzy nimi.. Ojciec pana profesora Stefana Niesiolowskiego walczył w wojnie bolszewickiej 192o roku, oczywiście po stronie Polskiej, a nie tak jak np. generał Świerczewski - po stronie bolszewików.. Brał udział w kampanii wrześniowej, potem przynależał do Armii Krajowej. Piękna karta- tak jak na patriotę przystało... Ojczyzna wymagała - patriota się stawia.. Dzisiaj pan Stefan znajduje się w obozie zaprzańców, którzy, torują drogę Polsce i nam do niewoli europejskiej.. Asystuje propagandowo przy budowie totalitarnego państwa wyzuwającego Polaków z wolności, nie tylko gospodarczej.. Napisał nawet w 1985 roku książkę pt ”RUCH przeciw totalizmowi” (???) A dzisiaj totalitaryzm buduje razem z Platformą Obywatelską i Polskim Stronnictwem Ludowym.. I jeszcze twierdzi, że „ w Polsce jest za dużo wolności”. Skoro jest za dużo- to trzeba ją ograniczać- to chyba jasne. I tu pan Stefan Niesiolowski jest szczery aż do bólu.. Podobno- w 1970 roku- był pomysłodawcą podpalenia Muzeum Lenina w Poroninie.. Wygląda na to, że zupełnie tak, jak pan Lech Wałęsa przeskoczył przez płot i obalił komunizm.. Narzeczona pana Stefana Niesiołowskiego twierdziła, że sypał swoich kolegów w śledztwie wtedy.. No i niejasna jest jego sprawa związków ze Służbą Bezpieczeństwa.. Wykłada na Uniwersytecie Łódzkim w Katedrze Zoologii Bezkręgowców i Hydrobiologii.. W 2007 roku został laureatem nagrody „Szkła kontaktowego” - „Lustro Szkła Kontaktowego”, programu emitowanego w TVN24, bardzo propagandowego i urabiającego opinię publiczną w nurcie michnikowszczyzny. Chciał wysadzić pomnik Lenina w Poroninie. A czy nie czasami leninowski ustrój zniewolenia jest budowany w Polsce i całej Europie? Tylko innymi metodami.. Przy pomocy demokracji większościowej, propagandy, kłamstwa, przeinaczeń i przemilczeń? Kolejne decyzje, ustawy, rozporządzenia- odbierają ludziom im naturalną wolność.. Tysiące przepisów, regulacji, uchwał, ustaw, rozporządzeń… Wielki biurokratyczny gąszcz, w którym żyjemy to dzieło socjalistycznego człowieka, w tym pana posła Stefana Niesiołowskiego.. On tez przyłożył rękę do budowy totalitaryzmu.. On też zamyka nas w matni przepisów i ustaw.. Najbardziej aktualna sprawa sygnowana przez Platformę Obywatelską: jak podaje TVP INFO, Platforma Obywatelska chce zaczipować wszystkie psy w Polsce.(????) Nad ustawą „pracuje” poseł Paweł Suski, jednocześnie szef Parlamentarnego Zespołu Przyjaciół Zwierząt.. Tylko patrzeć jak powstanie w Sejmie Parlamentarny Zespół Przyjaciół Ludzi, którego celem będzie zaczipowanie wszystkich ludzi. Żeby nareszcie byli braćmi.. Na zasadzie bydła - bo tak nas władza socjalistyczna traktuje.. Gdyby pan Suski Paweł był prawdziwym przyjacielem zwierząt, to do głowy nie przychodziłyby mu takie pomysły.. Czipować swoich przyjaciół, żeby się nie zawieruszli w masie innych przyjaciół.. Bo pomysłodawcom ustawy chodzi o ograniczenie problemu bezpańskich psów.. Tak twierdzą propagandowo.. Kiedyś w Polsce była instytucja” hycla”. Hycel wyłapywał bezpańskie psy, ogłaszał, że je ma, i jak się właściciele nie zgłosili- podejmował decyzję o uśpieniu czworonoga.. To było jasne i przejrzyste.. Dzisiaj uśpienie psa to wielki problem ‘społeczny”. Obrońcy praw zwierząt, ekolodzy, miłośnicy zwierząt fałszywie pojętej miłości.. A gdzie jest miejsce dla ludzi? Zrobili zamieszanie przy aptecznych oknach, żeby starsi schorowani ludzi prędzej zakończyli swój żywot odciążając bankrutujący ZUS, i przy okazji podnieśli ceny leków o 300 milionów złotych.. Czy to nie jest traktowanie człowieka jak czegoś gorszego od zwierzęcia? Tylko patrzeć jak wprowadzą utylizację zwłok, po eutanazji.. Żeby ten naród zmniejszyć do tych magicznych 15 milionów - ustalonych w Klubie Rzymskim. I dlatego nie dziwi, że według pana posła Niesiołowskiego ”W Polsce jest za dużo wolności”. Wolność wrogom wolności, zawsze przeszkadzała.. I nie powinno być wolności dla wrogów wolności.. A wrogiem wolności jest pan poseł Stefan Niesiołowski, człowiek o zszarganych nerwach, które zszargał sobie je na barykadach walki o wolność, a jak tylko dorwał się do władzy próbuje tę wolność odbierać innym.. Teraz będą narażać na wydatki czipowania miliony ludzi, którzy maja psy, na razie psy, a portem koty - bo świnie już są zakolczykowane.. Dziwne” Najważniejsze ze zwierząt Orwella zaczipowane, przecież to one rządziły na Folwarku Zwierzęcym.. I tam nie były zakolczykowane.. To chuba, tak dla zmyłki, żeby człowiek nie mógł doszukać się analogii, tak jak zakazują czytania „Mojej walki” Adolfa Hitlera, żeby człowiek nie zorientował się, że Unia Europejska to pomysł hitlerowski.. Kropka w kropkę.. Na razie bez obozów koncentracyjnych - ten pomysł wymaga dobrego przygotowania propagandowego.. Żeby „obywatele” uwierzyli, że obozy są potrzebne. Ale jeszcze nie teraz.. W końcu liczba przeciwników europejskiego kołchozu będzie rosła, i to coraz szybciej, i czerwona władza musi coś wymyślić, co zrobić z przeciwnikami.. Z tymi ludzkimi fantami. Na razie pacyfikuje umysły.. Ale przyjdzie czas na czyny- i to najpewniej, bo każdej akcji władzy, złej akcji władzy - będzie towarzyszyć reakcja.. Zgodnie prawami stworzonymi przez Pana Boga.. Praw p[przyrody nie da się pominąć.. One są niezależnie od koloru władzy.. Wszystkie, które odbierają człowiekowi jego wolność są jednakowe.. Są wrogami człowieka.. Ciekawe czy czipy dla ludzi będą refundowane z Kapitału Ludzkiego czy z Europejskiego Funduszu Spójności? Jak już na dobre zapędzą do europejskiej obory.. WJR

Sikorski konsekwentnie promuje Niemcy

1. Wczoraj na Monachijskiej Konferencji o Bezpieczeństwie (największe forum wymiany poglądów o bezpieczeństwie na świecie odbywające się corocznie od 1962 roku), nasz Minister Spraw Zagranicznych Radosław Sikorski po raz kolejny promował Niemcy do przywództwa w Europie. Wprawdzie tym razem był trochę ostrożniejszy niż poprzednio mówiąc „proponowałbym, aby Niemcy miały w UE zaszczytną pozycję największego udziałowca - niedominującą, bo nie mają 50% udziałów, ale tylko jedną czwartą udziałów”. Nawiązał w ten sposób do wiodącej pozycji niemieckiej gospodarki w Europie, bowiem PKB tego kraju stanowi w przybliżeniu 25% PKB całej Unii Europejskiej.

2. Przypomnijmy tylko, że w swoim grudniowym wystąpieniu w Berlinie Radosław Sikorski na forum Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej, zaprezentował koncepcję federacyjnej Unii Europejskiej, a więc związku państw o mocno ograniczonej suwerenności z silnym politycznym centrum, które przecież tylko przejściowo ma mieścić się w Brukseli, a nieuchronnie musi się przenieść do Berlina. Teraz już wiemy, że jego wystąpienie było konsultowane zarówno z Premierem Tuskiem (i to nie jest zaskoczeniem jak się jak się obserwowało jego zachowania „na odcinku niemieckim”), ale także z Kancelarią Prezydenta Komorowskiego, choć prezydenccy ministrowie zapewniali, że takich uzgodnień nie było. Duet Tusk - Sikorski zdecydował się być adwokatem ich kompletnej dominacji w Europie chyba z nadzieją, że o takich sprzymierzeńcach przy dzieleniu unijnych stanowisk w przyszłości nie zapomną.

3. Później okazało się jednak, że tak naprawdę wystąpienie Sikorskiego w Berlinie było inspirowane przez niemiecki rząd. Jakiś czas temu, bowiem do mediów wyciekło memorandum niemieckiego rządu przygotowane przez tamtejsze MSZ pt. „Przyszłość UE”, z którego jednoznacznie wynika jak przyszłość Europy wyobrażają sami Niemcy. Niemcy chcą europejskiego superpaństwa, do którego będą uciekały dotychczasowe państwa narodowe, przygniecione skutkami kryzysu finansowego i gospodarczego rozlewającego się po Europie. W tym celu już od połowy 2012 roku ma być powołany Europejski Mechanizm Finansowy (EMS), który docelowo będzie wręcz upoważniony do kierowania gospodarkami krajów, które popadły w kłopoty finansowe. Wygląda, więc na to, że to sami Niemcy ustami Ministra Sikorskiego wprowadziły do debaty europejskiej, kwestię swojego przywództwa w Europie i to nie przy pomocy „czołgów”, ale dominacji ekonomicznej.

4. Jak może wyglądać dominacja niemiecka w Unii Europejskiej przekonała się w ostatnich dniach Grecja, która kilka dni temu dostała od Niemiec propozycję powołania specjalnego unijnego komisarza ds. budżetowych, jeżeli chce otrzymać kolejny pakiet pomocowy? Komisarz ten miałby prawo „wetowania” greckich decyzji podatkowych i wydatkowych, a także pilnowania, aby najpierw Grecja spłacała comiesięczne raty swoich zobowiązań kredytowych a dopiero po ich uregulowaniu, finansowane byłyby pozostałe wydatki budżetowe. Grecja to ultimatum wprawdzie odrzuciła, a jej minister finansów określił je, jako wybór pomiędzy „pomocą finansową”, a „godnością narodową”. Niemców to specjalnie nie zraziło, a propozycja dla Greków została sformułowana na piśmie i rozesłana do wszystkich 17 krajów członków strefy euro. Konsekwencja, z jaką Tusk i Sikorski forsują niemieckie przywództwo w Europie budzi coraz większe zniecierpliwienie innych krajów szczególnie Francji. To właśnie, dlatego Sarkozy tak konsekwentnie zwalczał naszą obecność na posiedzeniach krajów strefy euro, uznając, że będziemy jawnymi stronnikami pomysłów niemieckich. Niechęć do naszej polityki promowania Niemiec wyrażają także wszystkie nowo przyjęte do UE kraje Europy Środkowo -Wschodniej, które teraz już ostentacyjnie pokazują, że z Polską w żadnej poważnej sprawie na unijnym form, współpracować nie będą. Promujemy Niemcy, a na unijnym forum jesteśmy coraz bardziej osamotnieni.

Zbigniew Kuźmiuk

Multipleks podzielony według klucza Zbigniew Benbenek jest potentatem na rynku przemysłu hazardowego

Dokonany podział miejsc na multipleksie cyfrowym jest usankcjonowaniem dotychczasowych wpływów największych mediów w Polsce, które nie kryją swoich preferencji politycznych. Telewizja Trwam nie otrzymała miejsca na platformie, za to przyznano je stacjom, które są powiązane np. z byłym podwładnym Jana Dworaka, potentatem na rynku przemysłu hazardowego, oraz ze stacją telewizyjną TVN - Zbigniewem Benbenkiem. Oznacza to, że większe prawa mają prywatne firmy, nastawione na zysk, nierzadko powstałe przed kilkoma miesiącami, niż jedyna telewizja katolicka w Polsce. Koncesje przyznano spółkom ESKA TV, STAVKA, Lemon Records i ATM. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji twierdziła, że wybierając nadawców na drodze konkursów, chciała zapewnić odbiorcom różnorodną ofertę programową.

Rozrywka zamiast programów religijnych i kulturalnych Należy jednak zwrócić uwagę na to, że stacje, które otrzymały koncesję, posiadają ściśle określony repertuar programowy i w swojej ofercie nie mają np. audycji religijnych, transmisji z uroczystości kościelnych, pielgrzymek lub Mszy św., ale również programów informacyjnych, popularnonaukowych, historycznych oraz kulturalnych z tzw. wyższej półki. Dyrektor finansowy Fundacji Lux Veritatis Lidia Kochanowicz-Mańk w wywiadzie dla "Naszego Dziennika" z 31 sierpnia 2011 r. mówiła: "Wiadomo było, że konkurs wygrają tylko cztery stacje telewizyjne o charakterze wyspecjalizowanym. ESKA TV nadawać ma całodobowy program muzyczny, prezentujący współczesną popularną muzykę rozrywkową polską i zagraniczną. Firma Lemon Records Sp. z o.o. emitować ma program Polo TV - także muzyczny, w tym przeważnie polską muzykę rozrywkową, disco polo, biesiadną oraz muzykę etniczną (głównie romską). Program firmy STAVKA Sp. z o.o. ma mieć nazwę U-TV i składać się powinien z audycji publicystyczno-informacyjno-poradnikowych poświęconych aktualnym wydarzeniom z różnych dziedzin życia (społecznych, gospodarczych, politycznych, kulturalnych). Spółka ATM Grupa SA nadawać będzie program ATM Rozrywka TV - rozrywkowo-filmowy adresowany do szerokiej publiczności, największą część programu mają zajmować filmy fabularne oraz rozrywka (m.in. talk-show, reality show, quizy, zagadki, kabarety). Czytelnikom "Naszego Dziennika" pozostawiam ocenę różnorodności programowej oraz wagi i rangi przekazywanych w tych audycjach treści". Jednak równie kontrowersyjne, co monotematyczne treści audycji tych stacji, są także powiązania kapitałowe, gospodarcze i personalne wspomnianych spółek.

Stacje z ZPR ESKA TV jest częścią Grupy Radiowej Time wchodzącej w skład Zjednoczonych Przedsiębiorstw Rozrywkowych SA. Holding kontroluje Zbigniew Benbenek. Przez lata głównym źródłem zysków ZPR był hazard w kasynach, salonach bingo i na automatach do gier. Do kasy ZPR trafiała ponad połowa przychodów ze wszystkich automatów w Polsce. ESKA TV jest muzyczną stacją telewizyjną, która powstała z multimedialnej platformy internetowej Radia ESKA. Emisję programów w internecie rozpoczęła w sierpniu 2008 roku. Po roku ESKA TV udostępniła program drogą satelitarną i kablową. Był on możliwy do odbioru w pakiecie "Style Moda Muzyka". 26 kwietnia 2011 r. KRRiT przyznała ESKA TV koncesję na nadawanie naziemne w ramach naziemnej telewizji cyfrowej, od 19 grudnia 2011 r. stacja nadaje naziemnie. Również i druga spółka, która otrzymała miejsce na multipleksie - Lemon Records - jest powiązana z ZPR. Spółka jest właścicielem muzycznej stacji telewizyjnej Polo TV, która nadaje muzykę biesiadną, disco polo, folk, cygańską. Kanał został uruchomiony dopiero w maju 2011 roku. Początkowo stacja ta nie otrzymała miejsca na multipleksie, ale Kino Polska TV. Dopiero po rezygnacji tego nadawcy Polo TV przyznano koncesję i nadaje naziemnie od 19 grudnia 2011 roku. Zbigniew Benbenek jest jednym z największych przedsiębiorców w Polsce działających w mediach, rozrywce i grach losowych. W 2011 r. znajdował się na 66. miejscu listy najbogatszych Polaków tygodnika "Wprost" (335 mln zł), trzy lata wcześniej był na 93. miejscu. Przez wiele lat był prezesem ZPR, a od 2004 r. jest członkiem rady nadzorczej tej firmy. W skład Grupy Kapitałowej ZPR SA wchodzą m.in.: Media Express sp. z o.o. - wydawca "Super Expressu", Radio ESKA SA, Time sp. z o.o. - dom sprzedaży czasu reklamowego w Radiu ESKA i Gold FM, Wydawnictwo Murator, Orbis Casino sp. z o.o., Super Media Holding SA. Szacuje się, że Grupa w 2011 r. przyniosła 1,4 mld zł przychodów i prawie 14 mln zł zysku.

Wspólnik Grzegorza Schetyny Urodzony w 1949 r. Benbenek działalność biznesową rozpoczął jeszcze w czasach PRL, prowadził studencki klub Remont. W 1991 r. uczestniczył w prywatyzacji Zjednoczonych Przedsiębiorstw Rozrywkowych, w których przez lata pracował. Warto również wskazać na początki działalności Benbenka w mediach i jego bliskie kontakty z politykami ówczesnego KLD. Po wyborach parlamentarnych w 1993 r. Grzegorz Schetyna nie dostał się do parlamentu, założył we Wrocławiu pierwszą komercyjną rozgłośnię Radio ESKA. Pieniądze zainwestował właśnie Benbenek. Pierwszym prezesem rady nadzorczej był Rafał Dutkiewicz. Radio cieszyło się dużą popularnością. Przy rozgłośni powstała też Agencja Reklamowa Radia ESKA, którą kierowała żona Schetyny, Kalina. W 1994 r. Radio zostaje sponsorem strategicznym sekcji koszykówki Wojskowego Klubu Sportowego Śląsk Wrocław, drużyna staje się najlepsza w Polsce. To na tamte lata datują się kontakty Schetyny z Ryszardem Sobiesiakiem późniejszym "bohaterem" afery hazardowej. Benbenek znał się z Sobiesiakiem od lat. Spotkał się z nim już w 1990 r. przy okazji zakupu udziałów w spółce, której prezesem był właśnie Sobiesiak. Byli konkurentami na rynku hazardowym, co ujawniło się w czasie prac komisji śledczej ds. afery hazardowej. Sobiesiak twierdził przed komisją, że nie lubi Benbenka. Ujawnił wtedy także, że zna byłego szefa klubu PO Zbigniewa Chlebowskiego i byłego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego. Zapewnił jednak, że nigdy nie rozmawiał z nimi na temat przepisów regulujących rynek hazardowy. W 2000 r. klub koszykówki przekształcił się w spółkę akcyjną, w której Schetyna miał większość udziałów. Jednak w tym samym roku Schetyna wycofuje się z biznesu. ESKĘ obejmuje Benbenek, który w ciągu kilku lat przejmował częstotliwości ponad 20 niezależnych stacji, tworząc radiową sieć ESKI. RMF twierdziło, że Benbenek był wtedy częstym gościem KRRiT. Podczas przesłuchań przed komisją śledczą ds. afery Rywina sekretarz Krajowej Rady Włodzimierz Czarzasty "tłumaczył się z korzystnych dla ZPR-u decyzji koncesyjnych - np. jedna z rozgłośni sieci, Radio ESKA Kraków, otrzymało od KRRiT częstotliwości po zlikwidowanym arbitralnie przez Radę Radiu Blue FM" - czytamy w informacji RMF.

"Pianista" hazardu O Benbenku zrobiło się głośno w 2003 r., kiedy był wymieniany, jako "ważny gracz" przy tworzeniu ustawy o grach losowych uchwalanej wtedy w Sejmie przy aktywnym udziale posła SLD Jerzego Jaskierni oraz Zbigniewa Chlebowskiego z PO. Radio RMF podawało, że w czasie prac nad ustawą w Sejmie było dużo lobbystów i bardzo intensywnie działał wtedy m.in. Zbigniew Benbenek, notabene prezes stowarzyszenia menedżerów działających w branży gier losowych. Benbenek uczestniczył w posiedzeniach komisji oraz podkomisji. Te nie były wówczas protokołowane. Lobbujący we własnej sprawie Benbenek dyskutował, więc z tworzącymi prawo posłami i słuchał ich dyskusji. Benbenek w przemyśle hazardowym był aktywny także w późniejszych latach. Według "Dziennika. Gazety Prawnej", na początku 2011 r. grupa kontrolowała aż 22 z 35 kasyn na polskim rynku. Do imperium Benbenka należą salony gier Bingo Centrum. Benbenek w sprawie przemysłu hazardowego był przesłuchiwany 8 kwietnia 2010 r. przed sejmową komisją śledczą ds. afery hazardowej. Przyznał wtedy, że posiada udziały lub współpracuje ze spółkami, do których należy ok. 7-8 proc. rynku hazardowego. Jego firmy zarządzają 11 lub 12 kasynami, mają też kilkaset (do tysiąca) automatów do niskich wygranych. Twierdził, że ZPR kontroluje wszystkie swoje automaty, gdyż już od 2003 r. są one "spięte w system". Ryszard Sobiesiak i Jan Kosek w podsłuchanych rozmowach zgryźliwie nazywali go "Perkusistą". Benbenek pytany, czy wie, że był tak nazywany, odpowiedział, że wolałby, żeby mówiono o nim "Pianista". Przyznał, że jest wrogiem ludzi związanych z tzw. niskim hazardem: "Jestem wrogiem tych ludzi. Sądzę, że gdyby nie nasza bardzo twarda postawa, to niski hazard zostałby wprowadzony w 1997 roku". W kwietniu 2010 r. media podawały, że Grupa ZPR chce kontrolować większość kasyn w Polsce. Spółki związane z ZPR też chcą otwierać kasyna. ZPR ma w całej Polsce około 80 salonów. W całym kraju działało 27 kasyn, a może ich być 52. ZPR docelowo chce walczyć aż o 50 z 52 lokalizacji. Tomasz Szakiel, obecny prezes ZPR, oceniał: "Liczymy, że mimo aż 50-procentowego podatku ten biznes może być rentowny. Będzie tak, jeśli przynajmniej część graczy z zamykanych salonów i punktów z automatami przeniesie się do kasyn. To plan ryzykowny, ale spróbujemy go wdrożyć". Wiosną 2011 r. Benbenek odkupił za pośrednictwem spółki Media Express 33 proc. udziałów w sieci kasyn Orbis Casino.

Najpierw dyrektor w TVP, potem wiceprezes ATM Dziwnym zbiegiem okoliczności również kolejna spółka, która otrzymała od KRRiT miejsce na multipleksie - Grupa ATM, wywodzi się z Wrocławia. Firma powstała w lutym 1992 r., siedzibę ma na Bielanach Wrocławskich. Grupa ATM jest największym niezależnym polskim producentem telewizyjnym. Dysponuje własnym zapleczem technicznym. Posiada ok. 14 proc. udziałów w rynku, którego wartość szacuje się na 750 mln złotych. W skład Grupy Kapitałowej ATM wchodzi 9 spółek zależnych: ATM Grupa SA, ATM System Sp. z o.o., ATM Studio, ATM FX Sp z o.o., Aidem Media Sp. z o.o., Baltmedia Sp. z o.o., Profilm Agencja Filmowa Sp. z o.o., A2 Multimedia Sp. z o.o., Studio A Sp. z o.o. Spółka A2 Multimedia należy do ATM Grupa SA i Agora SA. Została zarejestrowana w 2008 roku, kapitał zakładowy spółki wynosi 4 mln zł, obie firmy objęły po 50 proc. udziałów. Natomiast Studio A jest firmą producencką, którą w 1994 r. współzakładał m.in. Jan Dworak, obecny przewodniczący KRRiT. Grupa ATM jest powiązana kapitałowo i personalnie z innym nadawcą - Polsatem. W 2010 r. największymi udziałowcami byli Dorota i Tomasz Kurzewscy - posiadali 40 proc. kapitału, Zygmunt Solorz miał ponad 17 proc., ING Towarzystwo Funduszy Inwestycyjnych SA - 12,6 proc., a AMPLICO Otwarty Fundusz Emerytalny - 6,5 procent. Wiceprezes Andrzej Muszyński w latach 1992-2001 był dyrektorem Biura Reklamy telewizji Polsat, a Barbara Pietkiewicz w latach 1993-2003 pełniła funkcję dyrektora programowego Polsatu. Spółka ATM od lat współpracuje z Polsatem i TVP. Była producentem seriali "Świat według Kiepskich", "Ekipa" oraz programu "Big Brother" i "Bar". Blisko 99 proc. produkcji Grupy ATM sprzedawane jest w Polsce, głównymi odbiorcami są Polsat (57 proc.) i TVP (25,6 proc.). Prezesem Grupy ATM jest Tomasz Kurzewski, wiceprezesem Maciej Grzywaczewski, który był w latach 2004-2006 bardzo bliskim współpracownikiem ówczesnego prezesa TVP Jana Dworaka. Grzywaczewski był wtedy szefem Programu 1 TVP, z telewizji odszedł razem z Dworakiem w 2006 roku. Grzywaczewski przeszedł do prywatnego sektora, został członkiem zarządu spółki producenckiej ATM. Media podawały, że osoby związane z ATM wpłaciły w 2007 r. na kampanię PO przynajmniej 38 tys. złotych. Na listach tych wpłat znajdują się m.in. była wiceprezes ATM Dorota Michalak-Kurzewska (ponad 14 tys. zł) i Maciej Grzywaczewski (10 tys. zł). Ciekawa informacja dotyczyła również tego, że w 2008 r. firma Grupa ATM odpowiadała za realizację orędzia Donalda Tuska. ATM wystąpiła do KRRiT z wnioskiem o rozszerzenie koncesji na nadawanie rozsiewcze cyfrowe dla kanału ATM Rozrywka. Kanał ten otrzymał koncesję na nadawanie naziemne 26 kwietnia 2011 roku. Już w maju 2011 r. Grzywaczewski chwalił się, że "według informacji medialnych - taką koncesję otrzymaliśmy. Więcej informacji na ten temat nie mogę podać". W połowie stycznia 2012 r. mówił już, że "chcielibyśmy wystartować z kanałem ATM Rozrywka pod koniec maja br.".

Do spółki z TVN Kolejną firmą, która uzyskała naziemną koncesję cyfrową jest STAVKA sp. z o.o. Spółka powstała bardzo niedawno, bo w 2005 roku. Założyły ją Bernadetta Machała-Krzemińska i Magdalena Olszewska. Firma zajmuje się przeprowadzaniem castingów do filmów, seriali i produkcji telewizyjnych oraz reklam. STAVKA współpracowała przy produkcji takich seriali, jak: "Plebania", "Dwie strony medalu" czy "Londyńczycy". Spółka związana jest z firmą Besta Film, producentem filmów i produkcji telewizyjnych. W lutym 2011 r. STAVKA wystąpiła do KRRiT o przyznanie koncesji na nadawanie kanału publicystyczno-informacyjno-poradnikowego o nazwie U-TV. 26 kwietnia 2011 r. KRRiT przyznała temu kanałowi koncesję na nadawanie cyfrowe. Tymczasem już we wrześniu 2011 r. Grupa TVN zawiązała współpracę ze STAVKĄ. Grupa TVN kupiła 25 proc. udziałów w spółce w zamian za wsparcie technologiczne dla tego nadawcy. W komunikacie TVN czytamy: "TVN zapewni wsparcie technologiczne w zakresie produkcji i nadawania kanału U-TV w ramach pierwszego multipleksu naziemnej telewizji cyfrowej. Współpraca w zakresie sprzedaży reklam będzie polegała na włączeniu kanału U-TV do oferty Premium TV. Jednocześnie U-TV uzyska dostęp do bogatych zasobów archiwalnych oraz treści informacyjnych Grupy TVN. TVN SA nabyła także 25 proc. udziałów w STAVKA za łączną kwotę 1 095 000 złotych". Dyrektor departamentu rozwoju biznesu TVN Olgierd Dobrzyński oceniał, że U-TV ma duży potencjał: "Wierzymy, że obie strony odniosą korzyści ze współpracy w ramach Premium TV. Dzięki infrastrukturze grupy Besta-Film, do której należy STAVKA i wsparciu Grupy TVN, U-TV będzie jedną z najciekawszych propozycji w ramach pierwszego multipleksu". Stacja rozpoczęła nadawanie programu 2 stycznia 2012 r. pod nową nazwą - TTV.

Polityk PO krytycznie o decyzji KRRiT Wykluczenie Telewizji Trwam z multipleksu wywołało falę oburzenia. Argumenty Fundacji Lux Veritatis przekonywały nawet osoby niezwiązane z tą telewizją. Krytycznych opinii nie kryli także niektórzy politycy PO, np. poseł Jacek Żalek w artykule zamieszczonym w "Rzeczpospolitej" z 26 stycznia 2012 r. napisał: "Dla wszystkich ubiegających się o nadawanie reguły gry powinny być takie same. Tymczasem w opisywanej sprawie zachodzą poważne wątpliwości, które trzeba wyjaśnić. Jak się okazało, ani STAVKA, ani Lemon nie mają np. bazy produkcyjnej i emisyjnej. Ponadto uzupełniły swoje dokumenty finansowe po wyznaczonym terminie. Mało tego, Lux Veritatis zarzuca Krajowej Radzie, że nie informowała stron postępowania koncesyjnego o etapach tego procesu. Nie powiadomiła też fundacji o odmowie koncesji. W tym kontekście pojawia się jeszcze informacja, że KRRiT, nie czekając na rozpatrzenie odwołań złożonych m.in. przez Lux Veritatis, rozdysponowała miejsca na multipleksie. Odwołania rozpatrzyła po upływie pół roku, podtrzymując wcześniejsze decyzje". Poseł Platformy krytycznie ocenił sytuację finansową nadawców, którzy uzyskali koncesję: "Lux Veritatis przebija innych nadawców (poza grupą ATM) wysokością aktywów trwałych. Przekraczają one 86 mln zł (w 2010 r.), przy 23 tys. zł ESKI, 246 tys. zł Lemona i 1 zł STAVKI. Fundacja Ojców Redemptorystów ma też większe aktywa obrotowe: ponad 90 mln zł, przy 2,3 mln zł ESKI, niespełna 2 mln zł Lemona i prawie 100 tys. zł - STAVKI. Większość z tych 90 mln zł to pożyczka uzyskana od polskiej prowincji zakonu redemptorystów. Lux Veritatis wpisała we wniosku 20,5 mln zł kapitału własnego, a STAVKA 91 tys. zł. ESKA i Lemon wykazały ujemny kapitał (odpowiednio 3,8 mln zł i 473 tys. zł). Z dokumentów złożonych w KRRiT wynika, że Fundacja Lux Veritatis w 2010 r. miała też największy zysk - 3,5 mln zł netto. Straty wykazuje Eska (prawie 2,3 mln zł) oraz Stavka (4 tys. zł). Zysk Lemon to tylko 19 tys. zł".

Czas na transparentność Nawet pobieżny przegląd działalności stacji, które otrzymały miejsce na multipleksie, wyraźnie wskazuje, że w większości są to nadawcy, którzy nie mają wystarczającego doświadczenia. Niektóre spółki powstały niedawno, będą zdobywały pierwsze szlify w tej działalności. Stacje, które uzyskają miejsce na multipleksie, będą dostępne dla znacznie większej publiczności, będą mogły walczyć o większe wpływy z emisji reklam, tym samym zwiększą swoje dochody. Nie można również wykluczyć, że prywatne stacje będą wspierały dotychczasowe medialne inicjatywy swoich właścicieli. Jest powiedzenie, że "jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze". Czy za jakiś czas okaże się, że i w tej sprawie się ono sprawdziło? Decyzje KRRiT są bardzo niepokojące i zmuszają do postawienia wielu innych pytań, przede wszystkim o kryteria przyznania koncesji, które pozostają wysoce niejasne. Krajowa Rada jako konstytucyjny organ regulujący rynek medialny w kraju powinna w sposób transparentny i wyczerpujący przedstawić swoje racje. Ostentacyjna arogancja i lekceważenie wielu milionów Polaków nie świadczą dobrze o urzędnikach tak poważnej państwowej instytucji. Cały proces koncesyjny powinien być poddany niezwłocznej, całkowitej i dokładnej weryfikacji. Dr Hanna Karp, Piotr Bączek

Miejcie odwagę się przyznać Z Ewą Błasik, żoną generała Andrzeja Błasika, dowódcy Sił Powietrznych RP, który zginął na Siewiernym, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler Żaden z członków komisji Jerzego Millera, którzy mieli rozpoznać głos Pani męża, dziś nie chce się do tego przyznać. Nie dziwi to Pani?
- Byłam z dziećmi przed konferencją prokuratury, na której podano wyniki ekspertyzy IES, w prokuraturze. Czytałam stenogramy, odsłuchiwałam zapisy głosów z kokpitu i nie rozpoznałam na tych taśmach głosu mojego męża. A przecież w raportach przypisywano mu najpierw czytanie "mechanizacji skrzydła", później podawanie wysokości. Jest mi ogromnie przykro, że pułkownicy z komisji Millera tak szybko i bezpodstawnie, zdając się jedynie - jak mówią - na kontekst sytuacyjny, przypisywali słowa wypowiadane przez załogę mojemu mężowi. Chciałabym, żeby opinia publiczna dowiedziała się, jacy to przyjaciele mojego męża od razu rozpoznali w Moskwie jego głos, by padły ich nazwiska. Nieodpowiedzialne przypisanie do kokpitu mojego męża wywołało lawinę bezpodstawnych, okrutnych oskarżeń w stosunku do jego osoby.
Informacje, że Pani mąż był do końca w kokpicie, przez prawie dwa lata powtarzało bezrefleksyjnie wielu dziennikarzy. Dziś zachowują się tak, jakby nic się nie stało. - Świat dziennikarzy to ludzie, jak się okazuje, w większości bez kręgosłupa i honoru, żądni jedynie taniej sensacji i bezrefleksyjnego, brutalnego niszczenia ludzi. Nawet po śmierci. Nie znałam tego środowiska. Jestem zszokowana ich sposobem postępowania, upolitycznienia i manipulowania opinią publiczną. Dla mnie są to nieuczciwi, bezmyślni ludzie, przez których tak wiele razem z dziećmi wycierpiałam. Przez długie miesiące głosili tezy, które nie miały i nie mają pokrycia w dowodach. Niestety, przez ich bezpodstawne insynuacje i fantazje Polska jest taka, a nie inna. Daleko nam do standardów demokracji europejskiej, skoro większość mediów, które mamy w kraju, po prostu zwyczajnie kłamie i kreuje fałszywy obraz rzeczywistości. Widzę to na podstawie kłamstw rzucanych na Andrzeja i pilotów Tu-154M, których za wszelką cenę chce się bez dowodów obwinić i skompromitować. Tak pasuje rządzącym i przede wszystkim Rosjanom. Są to działania niesłużące Polsce i naszej dumie narodowej. Mój mąż i piloci wiernie służyli naszej Ojczyźnie i nie zasłużyli na takie krzywdzące traktowanie ich po śmierci.
Po upublicznieniu ekspertyzy IES część dziennikarzy zafundowała nam opowieść, że nie ma dowodów na to, iż Pani męża nie było w kokpicie, a jego ciało znaleziono właśnie w tym miejscu. - Tonący brzytwy się chwyta. Mój mąż i prawdziwe, uczciwe lotnictwo nigdy nie miało zaufania do ekspertów z Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Uważali, że nie wyjaśniła ona faktycznych przyczyn katastrofy CASY, więc jak mamy dziś wierzyć w to, że rzetelnie miałaby wyjaśnić przyczyny katastrofy na terenie obcego mocarstwa. To nie są wcale wybitni eksperci. Przykład z rozpoznawaniem głosu mojego męża świadczy jedynie o tym, jak bardzo ich praca była nieprofesjonalna. Wystarczyło, by na podstawie tego, co jeden drugiemu powiedział, i z kontekstu sytuacyjnego wywnioskowali, że do tej ich układanki pasuje im - mój mąż. I tak oto bezrefleksyjnie rzucono go na pożarcie Rosjanom i mediom. Przecież tak działając, można do kokpitu przypisać każdą osobę, która była w tym samolocie. Równie dobrze mógł być tam ktoś na przykład z organizatorów tego lotu. Na pokładzie Tu-154M był również szef Sztabu Generalnego, któremu mój mąż bezpośrednio podlegał. Generał Gągor był zawsze blisko pana prezydenta, więc skąd wiemy, czy na przykład on nie mógł na chwilę pojawić się w kokpicie, przecież wszystkich tych generałów znaleziono w jednym miejscu. Dlaczego wszędzie miał być mój mąż, on był tam tylko jednym z wielu pasażerów. Mąż zawsze mówił, że to od szefa komisji zawsze zależy, w jakim kierunku pójdzie trop badania katastrofy. Raport Millera jest dla mnie raportem czysto politycznym, który nie przybliża nas do prawdy o katastrofie smoleńskiej. Jego fałszywe tezy podchwytywali tylko nieuczciwi dziennikarze i tzw. eksperci lotniczy, o których nikt wcześniej nie słyszał. Nie rozumiem, jak mogli wygłaszać swoje fantastyczne tezy na temat zachowania mojego męża i załogi. Ci ludzie nie znali mojego męża i nie mają pojęcia, o czym mówią. Jakim prawem dyktują, co powinien robić mój mąż podczas tego lotu? To żenujące, że jacyś byli oficerowie polityczni, piloci mentalnie tkwiący w systemie komunistycznym, wypowiadają się na temat zachowania mojego męża. Żerują tylko na jego śmierci i celowo kompromitują polskie lotnictwo.
Co Panią najbardziej boli w wyjaśnianiu prawdy o 10 kwietnia 2010 r., poza samotną walką o honor męża? - To, że osoby i środowiska, które domagają się prawdy o tej tragedii, są ośmieszane, bo tak jest wygodniej dla obecnej ekipy rządzącej. Boli mnie też to, że przy tak ogromnej tragedii narodowej nie prowadzi się rzetelnego śledztwa, a przecież ci, którzy zginęli, chyba na to zasługują. Mój mąż był niezwykle szanowany w strukturach NATO. Nigdy nie miał nic wspólnego ze służbami specjalnymi. Wszyscy doskonale wiedzą, że w szybkim tempie, w miarę możliwości finansowych, wyprowadzał Siły Powietrzne z zapaści i nie rozumiem, dlaczego po śmierci zwierzchnik Sił Zbrojnych nie stoi na straży obrony mojego męża.
"Pewność jest taka, że źródłem katastrofy była próba lądowania w nieodpowiednich warunkach pogodowych" - powiedział w czwartek Bronisław Komorowski. - Przecież piloci, jak dziś wiemy, byli zdani w powietrzu nie tylko na siebie. Od tego są służby naziemne, które powinny ich informować o wszystkim. Moim zdaniem, ewidentnie są winni Rosjanie, którzy w tych warunkach powinni zamknąć lotnisko. Nie można winić pilotów, którzy mieli pełne prawo zniżyć się do określonej wysokości za zgodą wieży. Oni nie chcieli lądować, jedynie się zniżyli, a obowiązkiem Rosjan było zamknąć to lotnisko. Winny jest generał, który kazał sprowadzać ten samolot, i bałagan na wieży kontrolerów. Tu leży przyczyna katastrofy. Nie rozumiem, dlaczego prezydent Komorowski nie broni naszych pilotów. Co chce w ten sposób osiągnąć? Polski prezydent powinien bronić polskiej racji stanu i polskich poległych lotników, a nie chronić interes Rosjan.
Czytała Pani komunikat dotyczący ekspertyzy biegłych w sprawie odpowiedzialności Biura Ochrony Rządu? - Tak. Ekspertyza biegłych jest szokująca, ale nie dziwię się temu. Od dawna wojsko i BOR były wplątywane w akcję walki ze śp. prezydentem Lechem Kaczyńskim. Można powiedzieć, że katastrofa smoleńska jest jak gdyby wynikiem tej walki. Jak można było tak igrać z polskim prezydentem wybranym w demokratycznych wyborach? Minister Arabski, jak czytałam, zabierał prezydentowi samoloty, nie szanowano go, kompromitowano na arenie międzynarodowej. To była wojna na śmierć i życie, wojna premiera Tuska, który doczekał się jej tragicznych konsekwencji. Do końca życia będę się domagać powołania międzynarodowej komisji do zbadania dwóch katastrof: Tu-154M i CASY.
Dlaczego powinno się wznowić badanie przyczyn katastrofy CASY z 2008 roku? - Bo to jest coś nieprawdopodobnego, że gdy po II wojnie światowej doszedł do władzy pierwszy prawdziwie niepodległościowy generał - jakim był mój mąż - który chciał dobra polskich Sił Powietrznych, nagle spadają dwa samoloty z tak ważnymi osobami na pokładzie. W CASIE zginęli w większości uczniowie mojego męża, jak na ironię losu, wracali z konferencji dotyczącej bezpieczeństwa lotów. To nie tylko moje zdanie, ale całego środowiska pilotów nie przekonują przyczyny katastrofy CASY podane przez Państwową Komisję Badania Wypadków Lotniczych, twierdzą, że do dziś nie wiemy, dlaczego CASA spadła. Jeżeli jej katastrofę badali tacy eksperci, jak panowie z komisji Millera, którzy tak pochopnie rozpoznali rzekomo głos mojego męża w Moskwie, to proszę się nie dziwić, że nie wiemy, co się tam faktycznie stało. Być może w białych rękawiczkach zlikwidowano nam świetnych pilotów pod Mirosławcem, a pod Smoleńskiem zgładzono elitę, która chciała dobra Polski. Jeszcze raz podkreślę - to są zbyt poważne katastrofy, żeby można było przejść nad nimi do porządku dziennego i mówić - jak rzecznik rządu Paweł Graś - że przecież życia już im się nie wróci. To jest skandal. Tacy ludzie jak pan Graś nigdy nie powinni zajmować żadnych ważnych stanowisk, jeżeli nie chcą wyjaśnić prawdy o śmierci tak ważnych osób w państwie.
Sugeruje Pani, że chcą coś ukryć? - Gdyby mieli czyste sumienie, wyjaśnianie przyczyn katastrofy Tu-154M od początku wyglądałoby inaczej. Toczyłoby się tak jak w cywilizowanym kraju. Ja nie mam nic do ukrycia, pragnę jedynie prawdy. Nie wiem, czego boją się ci, którzy za wszelką cenę nie chcą jej poznania, a wolą za to zrzucać odpowiedzialność na tych, którzy nie żyją. Nie mają honoru, bo nie chcą odpowiadać za swoje decyzje. Ta cała cywilna kontrola nad armią nie potrafi dziś uderzyć się w piersi i powiedzieć, że winna jest zapaści w lotnictwie. To niepojęte, że polski prezydent - nie dość, że nie broni honoru gen. Andrzeja Błasika - obraża go, mówiąc, że w Siłach Powietrznych szwankowało dowodzenie. Będę mu do końca swojego życia udowadniać, jakim dowódcą był mój mąż i w jakiej rzeczywistości przyszło mu dowodzić. Będę ujawniać tę rzeczywistość. Polacy zasługują na prawdę i nic nie będzie tu zamiecione pod dywan.
A jaka była ta rzeczywistość? - Przede wszystkim Siły Powietrzne były w fatalnym stanie. Nigdy nie było pieniędzy. Andrzej nie miał pilotów, nowych samolotów dla VIP-ów. Cały czas zwodzono go, że już-już będą, po czym ich nie kupowano. Nikt nie potrafił podjąć męskiej decyzji, żeby taki sprzęt zakupić. A teraz ci sami ludzie zrzucają winę na tych, którzy nie żyją. Polacy mogą być dumni z mojego męża, bo dawał sobie radę w tych trudnych okolicznościach, w jakich się znalazł. Ci, którzy mówią, że nie przestrzegał przepisów bezpieczeństwa, po prostu kłamią. Od początku nie wierzyłam, że mógłby wtrącać się w pracę pilotów Tu-154M. To, co dziś mówią chociażby panowie Hypki i Białoszewski, w złym świetle przedstawiając mojego męża, nie ma nic wspólnego z prawdziwymi cechami jego charakteru. A gdy już nie wiedzą, jakie nowe kłamstwo mają o Andrzeju wrzucić, wracają znów do wątku, że ten samolot nie powinien w ogóle wylecieć. To był pierwszy lot mojego męża z prezydentem na pokładzie. Wszyscy lotnicy, z którymi rozmawiam, są zbulwersowani tym, że Andrzejowi odmawia się w mediach nawet możliwości złożenia na płycie Okęcia meldunku zwierzchnikowi Sił Zbrojnych, co jest rzeczą normalną. Pytam: jakim prawem "ekspert" Białoszewski czy polityk Leszek Miller mogą podważać zasadność zachowania mojego Andrzeja i dyktować, co miałby robić? On doskonale wiedział, co ma robić, przyjął meldunek od majora Protasiuka i miał pełne prawo złożyć go swojemu bezpośredniemu przełożonemu. To są bezpodstawne zarzuty jakichś ludzi wrogo nastawionych do mojego męża, tutaj rozgrywa się jakaś wielka polityka, która nie ma nic wspólnego z prawdą. Dziękuję za rozmowę.

Grochowski w pokoju przesłuchań Pułkownik Mirosław Grochowski jest osobą współodpowiedzialną za wszystkie niedostatki raportu Jerzego Millera, w tym błędną identyfikację głosu gen. Andrzeja Błasika Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej szykuje wnioski o przesłuchanie członków komisji Jerzego Millera - dowiedział się "Nasz Dziennik" ze źródeł zbliżonych do moskiewskiej prokuratury. Na pierwszy ogień poszedł płk Mirosław Grochowski

Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie potwierdza, że wniosek o pomoc prawną w postaci przesłuchania szefa Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów wpłynął. Czy rosyjskich śledczych interesuje przebieg czynności z udziałem płk. Grochowskiego podejmowanych w Smoleńsku i Moskwie po 10 kwietnia 2010 roku? Grochowski był zastępcą Jerzego Millera w komisji ustalającej przyczyny katastrofy smoleńskiej. Jest jedną z kluczowych postaci polskiego badania tragedii z 10 kwietnia 2010 roku, jednym z głównych autorów raportu oraz protokołu komisji Millera i osobą współodpowiedzialną za wszystkie jego niedostatki, w tym błędne przypisanie niektórych głosów w kabinie gen. Andrzejowi Błasikowi. Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej, który prowadzi swoje śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej, zwrócił uwagę na pułkownika na początku ubiegłego roku. Kilka dni po konferencji, na której zaprezentowano raport MAK, odbyła się także konferencja kilku członków komisji Millera, podczas której krytykują rosyjskie ustalenia i zwracają uwagę na błędy kierujących lotami rosyjskich oficerów. Ujawniają też fragmenty ich rozmów, co zmusiło MAK do bezprecedensowego kroku, jakim było ujawnienie całości zapisów z wieży Siewiernego. - Wieża w Smoleńsku popełniła wiele błędów, nie dając wystarczająco dużo wsparcia do lądowania Tu-154M w ekstremalnie trudnych warunkach atmosferycznych i pozostawiając polską załogę samej sobie. Trudno zrozumieć, dlaczego nie ma mowy o tym w raporcie MAK - mówił wtedy Grochowski. Wkrótce sporządzono wniosek o jego przesłuchanie. Był to wniosek o numerze 11 spośród wszystkich 17. Jak informuje rzecznik prokuratury wojskowej płk Zbigniew Rzepa, wniosek, który wpłynął do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, został zrealizowany. Prokuratura nie chce ujawnić, czego dotyczyło przesłuchanie. Pomoc prawną między Polską i Rosją reguluje Europejska Konwencja o pomocy prawnej w sprawach karnych z 1959 roku. Polska przystąpiła do niej w 1996 roku, a Rosja w 2000. Na jej podstawie polskie i rosyjskie organy prawne kierują wszystkie wnioski o pomoc prawną, w tym o przeprowadzenie przesłuchania osoby na terytorium drugiego państwa. - Olbrzymia większość wniosków dotyczy przesłuchania w charakterze świadka, ale obce państwo może zwrócić się także o przesłuchanie w charakterze podejrzanego. Musi to być uwidocznione we wniosku. Przesłuchiwany jest wówczas informowany, że ma status podejrzanego czy nawet oskarżonego, i wtedy korzysta on ze wszystkich uprawnień przewidzianych w naszym kodeksie postępowania karnego, w tym odmowy składania wyjaśnień - tłumaczy Józef Gemra, dyrektor Departamentu Współpracy Międzynarodowej Prokuratury Generalnej. Prowadzący sprawę polski prokurator lub sąd może odrzucić prośbę z zagranicy, jeżeli uzna, że sprawa jest polityczna lub "wykonanie wniosku mogłoby naruszyć suwerenność, bezpieczeństwo, porządek publiczny lub inne podstawowe interesy państwa". Tym razem Rosjanie nie postawili Grochowskiemu żadnych zarzutów, choć mogą to jeszcze zrobić. Doniesienia o braku głosu gen. Błasika w zapisach rejestratorów mogły zainteresować także Komitet Śledczy FR. Rosyjskie dochodzenie zapewne różni się bardzo od polskiego, ale w tak poważnej sprawie śledczy nie będą mogli pozwolić sobie na skopiowanie wszystkich tez raportu MAK i potraktowanie go, jako podstawowego lub jedynego źródła informacji fachowej o przyczynach katastrofy, jak to zwykle robią. Oficerowie Komitetu mają tym razem własnych biegłych. Jednak transkrypcja sporządzona przez MAK jest dokumentem państwowym i wprowadzenie do niej fałszywych zapisów jest przestępstwem. I choć informacja o polskim generale w kokpicie była Rosji na rękę w wymiarze propagandowym, to wcale nie przeszkadza, żeby teraz oskarżyć o jej spreparowanie polskiego specjalistę, od którego pochodziła. Artykuł 292 rosyjskiego kodeksu karnego przewiduje za poświadczenie nieprawdy karę do 3 lat więzienia. W grę wchodzi też art. 307 mówiący o karach dla biegłych, ekspertów i specjalistów - grozi za to nawet 5 lat więzienia. Co łączy Mirosława Grochowskiego ze sprawą stwierdzenia głosu gen. Andrzeja Błasika w nagraniach z kabiny rozbitego tupolewa? Informatorzy "Naszego Dziennika" wskazują na autora błędnej identyfikacji, jako wojskowego, spośród tych, którzy jako pierwsi udali się do Moskwy. Grochowskiego wśród nich nie było, ale miał na pewno kontakt ze wszystkimi wojskowymi specjalistami zaangażowanymi w sprawę oraz - co najważniejsze - dobrze znał dowódcę Sił Powietrznych: razem studiowali w Dęblinie, potem służyli w tych samych jednostkach, a Inspektorat MON ds. Bezpieczeństwa Lotów mieści się w Poznaniu, tam gdzie sztab brygady lotniczej dowodzonej do 2007 roku przez Andrzeja Błasika. Możliwe, że za wskazanie generała odpowiada właśnie Grochowski albo jego najbliższy współpracownik Robert Benedict - obaj dużo czasu spędzili w MAK, jako współpracownicy akredytowanego. Potem przez Grochowskiego przechodziły wszystkie dokumenty komisji Millera, która też "wykryła" głos Błasika. Grochowski od 2007 roku kieruje Inspektoratem, a pracuje w nim od 2004 roku. Gdyby w badaniu katastrofy smoleńskiej zastosowano przepisy dotyczące lotnictwa państwowego, co było zupełnie naturalne, to właśnie Grochowski grałby zasadniczą rolę i to on stałby się głównym partnerem strony rosyjskiej. Tak też było przez pierwsze dni po 10 kwietnia 2010 roku. Pułkownik z grupą współpracowników pojawił się w Smoleńsku 11 kwietnia. Ale zastał tam już Edmunda Klicha i ludzi z jego komisji - cywilnej. Co więcej, przyszły akredytowany zaczął już różne uzgodnienia z Rosjanami, którymi byli także cywile Tatiana Anodina i Aleksiej Morozow z MAK. Jednak, gdy następnego dnia odbyła się oficjalna narada, zgodnie z przepisami kierowniczą rolę pełnili wojskowi. Przecież i samolot, i lotnisko, i załoga, i lot były wojskowe, czyli w terminologii międzynarodowego prawa lotniczego należące do tzw. lotnictwa państwowego. Rosję reprezentował gen. Siergiej Bajnietow, naczelnik służby bezpieczeństwa lotów Lotnictwa Sił Powietrznych Federacji Rosyjskiej, zaś Polskę właśnie Grochowski. Morozow został przedstawiony, jako zastępca Bajnietowa. - Jeszcze jeden zastępca był w Moskwie, przy rejestratorach. Na tym spotkaniu zaczęliśmy rozmawiać, na jakich zasadach pracujemy. Zaproponowałem, że co najmniej sześciu członków mojej grupy powinno się znaleźć w składzie komisji Federacji Rosyjskiej, której przewodniczącym (tak się przedstawiał) był generał. Podałem nazwiska. Zaproponowałem, że będę zastępcą generała, moim z kolei zastępcą miał być pan Edmund Klich. W skład komisji miało wejść po dwóch polskich ekspertów do podkomisji lotniczej i technicznej - wspominał pułkownik w rozmowie z "Naszym Dziennikiem". Klich przez cały czas starał się przekonywać wszystkich, że najlepszą podstawą do badania katastrofy jest załącznik 13 do konwencji chicagowskiej. Konwencja nie dotyczy lotnictwa państwowego, ale załącznik opisuje w dość elastyczny sposób zasady badania zdarzeń lotniczych. Dlaczego jednak używać cywilnej metodologii, skoro istnieje właściwa, wojskowa? Edmund Klich przyznawał się, że pierwszy zasugerował to Morozow. - On zaproponował załącznik 13 do konwencji, bo myślę, że i według jego wiedzy, i ówczesnej mojej wiedzy to jest jedyny dokument, który podpisała i strona polska, i Federacja Rosyjska - mówił Klich przed sejmową Komisją Infrastruktury. Ale poza tym jest jeszcze jeden powód. Konsekwencją przyjęcia załącznika 13 była też zmiana organizacyjna. Wprawdzie Klich chwali się, jak to zaczął uczyć Grochowskiego i jego wojskowych kolegów załącznika 13, ale było jasne, że zgodnie z postanowieniami tego dokumentu główną rolę muszą grać organy cywilne. Ze strony rosyjskiej oznacza to przejęcie badania przez MAK, a z polskiej scedowanie kierowniczej funkcji z płk. Grochowskiego na rzecz Klicha. Być może już wtedy myślał on o karierze publicznej, w czym miałoby pomóc "prestiżowe" dochodzenie w sprawie smoleńskiej tragedii. Wiadomo powszechnie, że obaj pułkownicy się nie lubią. Edmund Klich, jeszcze w służbie czynnej, kierował Inspektoratem w latach 2000-2003. Klich uważa Grochowskiego za człowieka słabego, niezdecydowanego. Sugeruje, że boi się zajmować osobiście najpoważniejszymi sprawami, jak na przykład katastrofa CASY z 2008 roku. W każdym razie w Smoleńsku ustąpił pierwszego miejsca Klichowi. Chyba także pod wpływem sugestii Klicha Grochowski w rozmowach z Bajnietowem zaczyna stosować zasady konwencji chicagowskiej. Jak twierdzi, to, dlatego domagał się tylko sześciu osób do wspólnej komisji. Wkrótce jednak okazało się, że żadnej wspólnej komisji nie będzie, a 23 kwietnia już publicznie ogłoszono, że katastrofę będzie badać MAK, zaś Klich zostanie akredytowanym. Prawdopodobnie także Anodinie i Morozowowi zależało na przejęciu tej sprawy i doszło do umowy między Morozowem i Klichem o wzajemnym poparciu. - Morozow dał mi do zrozumienia, że zostanę wyznaczony na akredytowanego - wyznawał. Grochowski pozostaje jednak w Rosji, jako jeden ze współpracowników akredytowanego. Wchodzi też do komisji Millera, jako zastępca przewodniczącego. W tej komisji jego rola jest kluczowa. Minister nie miał nic wspólnego z lotnictwem i jego zadaniem była raczej administracyjno-polityczna osłona prac organu, z czego zresztą niezbyt dobrze się wywiązał. Chociaż starał się uczestniczyć w posiedzeniach, to jest jasne, że to doświadczony pilot i badacz katastrof na stanowisku zastępcy jest właściwym koordynatorem prac zespołu. Kiedy Edmund Klich kilkakrotnie narzekał na komisję Millera, raz zarzucając jej złą z nim współpracę, a innym razem niekonsekwencję i błędy w raporcie, to zapewne jest to echo jego konfliktu z Grochowskim? Pułkownik nie tylko moderował prace KBWLLP, ale jego instytucja jest obecnie depozytariuszem całej dokumentacji wytworzonej podczas piętnastu miesięcy pracy. Piotr Falkowski

Aleksander Afrykańczyk Podczas kiedy Komorowski duka z trudem kilka słów po angielsku w Monachium (i to jeszcze z błędami), Kwaśniewski bryluje z sukcesem na światowych salonach. Dwa miesiące temu odwiedził Nigerię, wraz z Dr. Janem Kulczykiem z St. Moritz, Szwajcaria. Dzisiaj prezydęt Komorowski wyglosil przemowienie na konferencji w Monachium. Zaczal od kilku slow po angielsku, do tego z bledami, a nastepie przeszedl na polski. Mamy to, na co zasluzylismy. W tym samym czasie byly prezydent Aleksander Kwasniewski bryluje z sukcesem na swiatowych salonach, nie tylko, jako byly prezydent III RP, ale takze, jako doradca najwazniejszej w Polsce spolki o nazwie Kulczyk Investments SA. W zeszlym roku Kwasniewski dolaczyl do tzw. miedzynarodowej rady doradcow Kulczyk Investments SA i mial doradzac w sprawach rynkow wschodnich np. Ukrainy. Szybko okazalo sie jednak ze slawa Kwasniewskiego wykracza poza Ukraine i takim to sposobem Aleksander Kwasniewski poprowadzil dwa miesiace temu delegacje Kulczyk Investments SA do dalekiej Nigerii. Aleksander Kwasniewski i Dr. Jan Kulczyk spotkali sie 15 grudnia 2011 z prezydentem Nigerii, panem Goodluck Ebele Jonathan a takze z ministrem finansow, pania Ngozi Onkolo-Iweala. Prezydent Nigerii byl zachwycony wizyta i powiedzial ze liczy na rozwoj relacji biznesowych pomiedzy Polska i Nigeria. Niestety nikt nie wytlumaczyl prezydentowi Jonathan, ze Kulczyk Investments SA nie jest spolka polska, ale luksemburska, a jej szef mieszka w Londynie i opodatkowuje sie w St. Moritz w Szwajcarii. Prezydent Johnson byl tez zachwycony zaproszeniem do Polski, ktore wystosowal podobno rzad Tuska, poprzez Kwasniewskiego i wyrazil nadzieje ze spotka sie wkrotce z prezydętem Komorowskim. Byc moze do tego czasu Komorowski nauczy sie kilku dodatkowych slow po angielsku. Kulczyk Investments SA ma widac wielkie plany dla Nigerii. W spotkaniach w Lagos Kulczykowi i Kwasniewskiemu towarzyszyl prezes nigeryjskiej spolki naftowej Nestoil PLC. Kilka miesiecy temu, Kulczyk wraz z Nestoil, Aries E&P Company Limited i VP Global kupili za 400 milionow dolarow 45% koncesji OML 42. Koncesja pokrywa teren 814 kilometrow kwadratowych. Niestety wydobycie ropy naftowej na wiekszosci obszaru jest zawieszone z powodu walk zbrojnych. 55% koncesji posiada posrednio i bezposrednio rzad. Z taki to sposob Dr. Jan Kulczyk i Aleksander Kwasniewski powracaja do spraw na ktorych znaja sie najlepiej, tzn. do robienia biznesu z rzadem. Do tego z rzadem nigeryjskim. Stanislas Balcerac

Wirtualny Dziki Zachód Subotnik Ziemkiewicza Dawno, dawno temu, kiedy przez świat przewalała się fala bezmyślnego zachwytu, że Internet raz na zawsze przyniesie ludziom całkowitą i nieskrępowaną wolność słowa i w ogóle wszystkiego, ja pozwoliłem sobie krakać. Guzik tam, pisałem wtedy, podobnie się ludziom wydawało, gdy wynaleziono druk, i proszę − okazało się, że można książki palić, razem z drukarniami i drukarzami, można cenzurować, można poddać kontroli jakiegoś politbiura, który je wypełni od deski do deski propagandowymi kłamstwami… I z Internetem można tak samo. A jeśli się komuś dziś (to znaczy paręnaście lat temu) wydaje, że nie można, to tylko, dlatego że na razie się nikomu za Internet wziąć nie chciało. Ten tekst był przedrukowany w zbiorku „Frajerzy” i kto ciekaw może go tam znaleźć. Tak, więc ACTA wcale mnie nie dziwi. Także i to, że regulacje umożliwiające wielkim koncernom odgrywanie roli „światowego żandarma” cyberprzestrzeni usiłuje się wprowadzić chyłkiem, podpięte do umowy handlowej, dotyczącej zasadniczo zupełnie, czego innego. Możnowładcy świata, w którym demokracja jest już tylko pozorem (jak pozorem była republika rzymska za Cezarów) nie zamierzają na dłuższą metę tolerować wirtualnych dzikich pól. Jakieś cyber-Sherwood, gdzie będzie się skryje paru Robin Hoodów ery cyfrowej, to jeszcze tak. Ale ze wszystkich sił będą dążyć, żeby sieć, jako całość została „ucywilizowana”, pokryta systemem urzędów i posterunków policji − tak, jak swego czasu „ucywilizowany” został Dziki Zachód. Swego czasu mieszkańcy „Starego Zachodu”, (bo tak nazywali Pogranicze sami Amerykanie) przyjmowali tę cywilizację z wdzięcznością, tak chcieli ukrócenia bezprawia i bandytyzmu; do dziś takie skojarzenie pozostaje w przywoływanym pojęciu. A tymczasem, jeśli ktoś dogrzebie się do twardych danych, dostępnych w pracach historyków, tak naprawdę ten rzekomo „dziki” zachód stanowił krainę zgoła bukoliczną w porównaniu z inwazją zbrodni i przemocy, jaką przyniosło ze sobą ucywilizowanie. Nie mówię już o czasach współczesnych ani o okresie prohibicji, ale o, powiedzmy, przełomie stuleci XIX i XX, czasach „gangów Nowego Jorku”. Dodge City czy Tombstone to przy nich pagórek teletubisiów. Trzeba chronić prawa autorskie… Pewnie, trzeba. Sam mógłbym dołożyć swoje do listy żalów artystów, bezradnie obserwujących tupet ludzi, którym wydaje się, że piosenki, książki czy filmy to coś, co się po prostu bierze („to jest kasabubu, chłopie, tego się nie »zarabia«, to się po prostu bierze frajerom” − uczy jeden uliczny oprych drugiego w „Mechanicznej Pomarańczy”). Mój wydawca twierdzi, że jeden tylko serwis „chomikuj.pl” rąbnął mnie już na kilkadziesiąt tysięcy złotych. Liczył to ostatnio dokładnie, przygotowując jakieś pozwy (nawiasem, bez czekania na ACTA). Pewnie, że wolałbym mieć te pieniądze w kieszeni. Z drugiej strony jednak, trudno by było mnie samemu wyjaśnić takiemu „chomikującemu”, czym przeczytanie mojej książki za darmo z Internetu różni się wypożyczenia jej ze szkolnej biblioteki. Z mojego punktu widzenia to to samo: dwa-trzy złote, zależnie od tytułu, do tyłu. Ale do wypożyczania z bibliotek wszyscy zachęcają i głaszczą po główce, a ściąganie z sieci nazywają złodziejstwem. Takich pytań, na które nie umiałbym odpowiedzieć, jest więcej. Dlaczego by legalnie kupić e-book trzeba zapłacić tyle samo, co za książkę papierową? Mój zarobek w obu wypadkach jest taki sam, w cenie książki papierowej mieści się cena papieru, druku, transportu, magazynu; na logikę e-book powinien być o tyle tańszy. Czy to jakaś zmowa wydawców, żeby e-booki nie zmiotły z rynku książek tradycyjnych? A dlaczego płyta CD kosztuje pięć − siedem dych, skoro artysta ma z tego nie więcej niż kilka złotych, a tłoczenie i cała reszta kosztuje jeszcze mniej? A dlaczego za puszczanie w sklepie czy salonie fryzjerskim radia ściąga się haracz, skoro radio już raz za prawo emisji tej muzyki zapłaciło, i kto naprawdę bierze te pieniądze? Kto, tak jak ja, nie umie na te pytania odpowiedzieć, niech nie szafuje tak łatwo słowem „złodziej”. Facet, który wymyślił sławną charakteryzację dla Borisa Karloffa w pierwszym filmie o Frankensteinie dostał za nią na rękę 25 dolarów. Koncern, któremu ją sprzedał, zarobił na prawach autorskich do maski potwora grube miliony, nadal zarabia, i nigdy nie odpalił ani centa artyście ani jego spadkobiercom. W Polsce akurat byłoby to niemożliwe, nasze prawo autorskie jest dużo uczciwsze od amerykańskiego (nie chce się wierzyć, ale naprawdę), tylko, że na świecie obowiązują niestety standardy amerykańskie. Poza wąziutką grupą hodowanych na użytek mediów gwiazd popu twórca dostaje jakieś centy. Większość należnych mu pieniędzy i tak przechwytują rozmaite agencje, zaiksy, koncerny i inne cholery. Co do mnie, zamiast się żołądkować, wolę sobie zanucić Brassensa, że „żaden przecież ból dla ludzkości wszakże, gdy ucieknie raz złodziej kilku jabłek” − gdyby mi bardzo zależało na kasie, nie zajmowałbym się pisaniem, tylko biznesem. Oczywiście, przymknięcie oka przez sadownika na złodziejaszka, co mu rąbnie parę jabłek ze straganu (a czort z nim, może jak posmakuje, następną porcję przyjdzie już kupić) nie jest żadnym argumentem przeciwko prawu i policji, jako takim. Problem praw autorskich to także problem systemowy, problem, na przykład, masowej kradzieży przez portale internetowe „kontentu” tworzonego przez gazety, zagrażającej wręcz istnieniu tradycyjnych mediów, a przez to podmywających także resztki demokracji i wolności słowa. I tego problemu nie da się rozwiązać bez odpowiedniej konwencji międzynarodowej Tylko czy jest nią właśnie ACTA? Przypuszczam, że wątpię. ACTA jest, w tej kwestii, cwaną wstawką wrzuconą do światowego porozumienia handlowego, niewątpliwie wskutek lobbingu wielkich koncernów, które chcą mieć możliwość wyciskania zysków także z krajów dotąd im umykających. Nie widać w tym żadnej ogólnej koncepcji, rozwiązania − jest tylko narzędzie pozwalające prawnikom z Nowego Jorku huknąć poprzez ocean po kieszeni gościa w Tomaszowie Mazowieckim, z pominięciem miejscowej administracji. Naszym panującym narzędzie to przypasowało, bo zobaczyli, że oni z kolei mogliby za jego pomocą przydusić w Internecie krytykę swoich poczynań. Na przykład, wielka hucpa, jaką było stworzenie przez telewizje wielkiego matriksu Święta Niepodległości, pod rządami ACTA byłaby jeszcze większa, bo władza mogłaby także zablokować rozpowszechnianie prawdziwego obrazu obchodów w sieci. Podobnie, jak mogłaby zablokować wszelkiego rodzaju „antykomory”, „ministerstwa prawdy” czy „autorytety platformy obywatelskiej”. To nic, że one nie naruszają niczyich praw autorskich, wystarczy samo podejrzenie, a zresztą, wynajęta kancelaria uzasadni wszystko, za uzasadnienie, czego się jej zapłaci. Ekipa Tuska próbowała ocenzurować Internet już dwukrotnie – za każdym razem chyłkiem, licząc, że zapisy wciśnięte w ustawę zasadniczo poświęconą, czemu innemu przejdą niezauważone. ACTA dostarczyła im kolejnej okazji, i prawie się udało, bo Polacy bardziej są podejrzliwi wobec inicjatyw tutejszej władzy niż wobec umów międzynarodowych (jak się okazało, niesłusznie). Pewnie niebawem podjęta zostanie następna próba. W końcu na Dzikim Zachodzie zastąpienie wybieralnych szeryfów policją państwową, a potem federalną, było oczywistą koniecznością, chociaż problemów to nie rozwiązało (a raczej − rozwiązawszy jedne, stworzyło inne). Ale musi to być proces odbywający się pod kontrolą obywateli, a nie z mocy kolonialnego protektoratu światowych mocarstw. A naszej władzuni, skoro deklaruje taką troskę o prawa autorskie, polecałbym zajęcie się, czym innym. Wracam do poruszonej powyżej (a sygnalizowanej już przed laty) sprawy książek z bibliotek i wypożyczalni. Polska podpisała konwencję, nakazującą wypłacanie autorom tantiem od egzemplarzy tam udostępnianych. Podpisała, i nic, choć czas mija. W większości krajów Europy wypłacaniem autorom tych tantiem nie obciąża się samych bibliotek ani ich czytelników, bierze to na siebie państwo. Czytałem szacunki, iż w Polsce oznaczałoby to wydatki rzędu 10 – 20 milionów złotych rocznie. W skali rządowych wydatków grosze, o wiele mniej, doprawdy, niż kosztowało nas tworzenie różnych fikcyjnych niby-ministerstw walki z korupcją, wykluczeniem, równym statusem, nie o zatrudnianiu mówiąc o różnych znajomych fryzjerów. Jeśli rząd chce pokazać, że mu zależy na twórcach, to wystarczy, że wywiąże się z tego, co już jakiś czas temu podpisał RAZ

Premier się zepsuł, czy został popsuty? Wielbiciele premiera Tuska, a nawet zawodowi cmokierzy wychwalali u niego przede wszystkim umiejętność - jak to nazywali - „wyczuwania nastrojów”. Jak tylko w opinii publicznej zaczynał dominować jakiś nastrój, to premier Tusk myk - jednym susem wskakiwał nie tylko do „głównego nurtu”, ale nawet płynął na jego czele. Taka gimnastyka trwała przez całą poprzednią kadencję, aż tu nagle od początku następnej coś się popsuło i premier Tusk jakby zupełnie tamtą umiejętność zatracił. Jest to o tyle dziwne, że tego rodzaju umiejętności niepodobna zatracić, podobnie jak nie można zapomnieć umiejętności jazdy na rowerze. Chyba, że nigdy się jej nie miało, a wrażenie jej posiadania brało się z protekcji tajnych służb, które najpierw, za pośrednictwem rozbudowanej agentury w różnych, a zwłaszcza - w opiniotwórczych środowiskach społecznych, takie nastroje wywoływały, a potem, za pośrednictwem agentów w otoczeniu premiera Tuska - suflowały mu, kiedy i w jaki sposób powinien wskoczyć do „głównego nurtu”. Zatem, kiedy dzisiaj nawet TVN, w poprzedniej kadencji bezwarunkowo wspierająca premiera Tuska, obecnie zaczyna ostentacyjnie zastanawiać się nad przyczynami utraty przez niego umiejętności „wyczuwania nastrojów”, również i my, biedni felietoniści możemy zwrócić uwagę, że gwałtowne zanikanie u premiera Tuska tej umiejętności zbiegło się w czasie z zatrzymaniem przez CBA generała Gromosława Czempińskiego. Zatrzymanie generała Czempińskiego oznaczało, bowiem, że między okupującymi Polskę w imieniu państw trzecich bezpieczniackimi watahami rozpętała się wojna o lepszy dostęp do żerowiska - a wskutek tego agenturalne zaplecze, dotychczas zgodnie wspierające zarówno premiera Tuska, jak i Platformę Obywatelską imienia generała Gromosława Czempińskiego, teraz zaczęło wykonywać zlecane przez swoje watahy zadania bojowe - co w efekcie spowodowało nie tylko gwałtowne zanikanie u premiera Tuska umiejętności „wyczuwania nastrojów”, ale również coraz bardziej widoczne podziały w środowisku samej Platformy. W takiej wojnie orężem może być wszystko - a zwłaszcza informacje o świństwach, łajdactwach, a zwłaszcza zbrodniach popełnionych przez poszczególne watahy i ich konstytucyjne ekspozytury. Warto tedy zwrócić uwagę, że wprawdzie media głównego nurtu a także Salon, ze skoszarowaną tam trzodą autorytetów moralnych uradziły, że nie tylko ostentacyjnie „nie wierzą” w ekspertyzy dotyczące katastrofy w Smoleńsku przedstawione przez posła Macierewicza, ale z góry odmawiają im wszelkiej wartości - jednak jednocześnie rozpoczęło się wyrzucanie za burtę, na pożarcie krokodylom, murzyńskich chłopców. Na pierwszy ogień poszli funkcjonariusze BOR, że to niby dopuścili się „zaniedbań” w przygotowaniu lotów premiera i prezydenta do Katynia - chociaż prezydent Komorowski na znak, że „państwo zdało egzamin”, szefa tegoż BOR zaraz po katastrofie awansował do stopnia generalskiego. Inaczej, jak wojną na górze tego wyjaśnić nie można, podobnie jak i odczytania dotychczas nieczytelnych zapisów kopii nagrań „czarnych skrzynek”. Jak pamiętamy, te odczyty najpierw ogromnie skonfundowały autorów raportu „komisji Millera”, a potem zmusiły do zrewidowania poglądu na rolę generała Błasika w spowodowaniu katastrofy. Podobnie nikt nie ośmielił się zauważyć spostrzeżenia posła Macierewicza, że skrzydło tupolewa zostało rozerwane OD TYŁU, a zatem mogło odpaść po zderzeniu z pancerną brzozą smoleńską tylko wtedy, gdyby pilot lądował tyłem do przodu. Takiego błędu pilota jednak nikt jeszcze nie stwierdził, ale - niezależnie od tego, że poseł Olszewski z Platformy Obywatelskiej im. generała Czempińskiego buńczucznie świadczył, iż „nikt” nie traktuje posła Macierewicza poważnie - członkowie Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych właśnie złożyli kolejny wniosek o odwołania Edmunda Klicha z funkcji przewodniczącego, zaś prezydent Komorowski „podjął decyzję” o zmianie szefa Naczelnej Prokuratury Wojskowej dopiero po wiadomości o zgodnie generała Henryka Szumskiego, byłego szefa Sztabu Generalnego, którego zadźgał nożem syn, uprzednio przezornie leczący się psychiatrycznie. Skoro tedy zaczynają ginąć nam generałowie, to nic dziwnego, że również głupich cywilów zaczyna opuszczać nie tylko szczęście, ale nawet - bezcenne umiejętności. SM

NADZORCY Szef BBN-u, generał „ludowego wojska” Stanisław Koziej zapewniał nas przed kilkoma dniami, że żałosna kompromitacja rządowych „specjalistów od bezpieczeństwa” to zaledwie „niedopatrzenie”, zaś panel administracyjny strony premiera został celowo opatrzony złożonymi hasłami „admin” i „admin 1”, bo "władza nie może się odcinać kodami i szyframi od rozmowy z opinią społeczną". Należałoby się cieszyć, jeśli były członek egzekutywy PZPR i uczestnik kursu GRU z roku 1987 kreuje się na zwolennika dialogu władzy ze społeczeństwem i uznaje, że „zbyt skomplikowane zabezpieczenia” powodują „odcinanie” opinii społecznej od kontaktów z grupą rządzącą. Przyjmując na serio deklarację Kozieja moglibyśmy nawet sądzić, że priorytetem dla środowiska Bronisława Komorowskiego jest jawność działań, zaś Kancelaria Prezydenta i BBN to oazy wolności i instytucje chętnie dzielące się informacją. Potwierdzała to już decyzja Komorowskiego o zamieszkaniu w Belwederze, z którą wiązała się - co podkreślali eksperci – możliwość stosowania podsłuchów ze strony sąsiadów z ambasady rosyjskiej. Niestety – nieco inaczej wygląda kwestia otwartości wobec społeczeństwa i w tym obszarze deklaracje Kozieja mają zaledwie wartość papieru, na którym zostały uwiecznione. Warto przy tym pamiętać, że cynizm urzędników Komorowskiego jest możliwy, ponieważ środowisko to korzysta ze szczelnej osłony medialnej, a żaden z mainstreamowych wyrobników nie wykaże cienia odwagi, by opisać praktyki Pałacu Prezydenckiego. Dzięki tej odsłonie Polacy nie tylko nie znają przeszłości lokatora Belwederu, nie wiedzą o jego haniebnych działaniach w trakcie afery marszałkowej i nie słyszeli o dziesiątkach nienawistnych wypowiedzi pod adresem prezydenta Kaczyńskiego. Nie znają również okoliczności, w jakich Komorowski objął władzę w Pałacu Prezydenckim, nie mają wiedzy o jego konsultacjach z byłym szefem FSB Patruszewem, tajemniczych lądowaniach i rozmowach w stolicy Armeni czy w syberyjskim Irkucku. Niewiele też słyszeli o cenzorskich zapędach Stanisława Kozieja wobec dokumentu sporządzonego w BBN-ie za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Chodzi o powstały na kilka tygodni przed tragicznym lotem do Smoleńska raport "Ludobójstwo Katyńskie w polityce władz sowieckich i rosyjskich (1943-2010) „autorstwa Leszka Pietrzaka i Michała Wołłejko”. W dokumencie tym omówiono politykę Rosji wobec zbrodni katyńskiej na przestrzeni prawie sześćdziesięciu lat oraz zarekomendowano prezydentowi RP działania w sprawie Katynia. „Bez względu na stanowisko strony rosyjskiej – można przeczytać w raporcie – i przebieg obchodów rocznicy ludobójstwa katyńskiego, a przede wszystkim treści wystąpienia premiera W. Putina w Katyniu, Prezydent RP, przedstawiciele rządu powinni mówić jednym głosem i reprezentować jednolite stanowisko strony polskiej w kwestii Katynia. Stanowisko to najkrócej można zawrzeć w słowach: domagamy się i będziemy domagać od władz Federacji Rosyjskiej nazwania zbrodni katyńskiej ludobójstwem.” Nowy szef BBN zakazał autorom ujawnienia treści rozdziału piątego, w którym znajdowały się powyższe słowa i wyraził zgodę jedynie na publikację czterech pozostałych części. O prawdziwym stosunku otoczenia Komorowskiego do jawności możemy też wnioskować na podstawie niedawnego wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego, który. oddalił skargę kasacyjną Pałacu Prezydenckiego na wyrok Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w sprawie dostępu do informacji publicznej. Chodziło o skargę Marka Domagały – prawnika, który zwrócił się do Kancelarii o udostępnienie informacji publicznej w postaci ekspertyz stanowiących podstawę podjęcia przez Komorowskiego decyzji o podpisaniu tzw. ustawy o OFE, (czyli ustawy z 25 marca 2011 r. o zmianie niektórych ustaw związanych z funkcjonowaniem systemu ubezpieczeń społecznych). W wyroku z 26.01. br NSA uznał, że Kancelaria Prezydenta błędnie twierdziła, iż obywatele nie mają prawa poznać ekspertyz prawnych, na których oparł się Komorowski i wskazał, że Kancelaria ma opublikować wykaz ekspertyz o ustawie o OFE. Nietrudno przewidzieć, że gdyby podobne zdarzenia miały miejsce za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego, ośrodki propagandy uczyniłyby z nich główny temat tygodniowej histerii i okrzyknęły prezydenta cenzorem i wrogiem jawności życia publicznego. W przypadku Komorowskiego przemilcza się nie tylko przeszłość tej postaci i życiorysy jego współpracowników. Zasłona dotyczy również działań bieżących, jak np. informacji o licznych przetargach na monitoring mediów, zakupu specjalistycznego oprogramowania do aktywnego przeszukiwania sieci komputerowych czy zakupu szyfratorów dla Kancelarii Prezydenta. Nikt nie wspomina, że kwoty wydawane przez Komorowskiego na nadzór mediów, kontrolowanie pracowników bądź „ochronę tajemnic” są nieporównywalnie wyższe od środków wydawanych przez Kancelarię Lecha Kaczyńskiego, przy czym za czasów prezydenta Kaczyńskiego nikomu nie przychodziło do głowy prowadzić działań inwigilacyjnych na tak ogromną skalę. Tylko w grudniu 2011 Komorowski przeznaczył prawie 600 tysięcy złotych na szyfratory sprzętowe, zaś wiedza o internetowych poczynaniach pracowników Kancelarii, w tym możliwość blokowania im stron internetowych i kontrolowania poczty kosztuje podatników prawie 26 tysięcy zł.

Gdy w sierpniu 2009 roku medialni wyrobnicy wyśledzili przetarg na monitoring mediów w Kancelarii Lecha Kaczyńskiego, rządowe przekaźniki zaroiły się od tytułów: „Prezydent bierze pod lupę wszystkie media”, „Prezydent prześwietli media w Polsce”, „Medialni detektywi prezydenckiej kancelarii”, a wicemarszałek Sejmu Niesiołowski grzmiał: „To absolutne marnowanie pieniędzy, niech prezydent sam czyta gazety i to powinno mu wystarczyć". Czytelników epatowano wówczas „newsami”, w rodzaju: „Kancelaria Prezydenta Lecha Kaczyńskiego nie podała, ile będzie płaciła za monitoring mediów. Jako pierwsi podajemy tę kwotę” - choć informacja o wartości zamówienia znajdowała się od dawna w zawiadomieniu o rozstrzygnięciu przetargu. O działaniach Kancelarii Komorowskiego tzw. mainstream tchórzliwie milczy, nie informując ani o licznych przetargach ani o kwotach przeznaczanych m.in. na kontrolowanie mediów. W niektórych przypadkach byłoby to utrudnione, bo ogłoszenie np. o przetargu z lutego 2011 roku w ogóle nie zawierało informacji o kwocie zamówienia, zaś z rozstrzygnięcia obecnego przetargu, z 13 stycznia dowiemy się, że podatnicy zapłacą ponad 70 tysięcy złotych za nadzorowanie m.in. takich haseł jak: Raport SPBN, Biała Księga Bezpieczeństwa Narodowego, tarcza antyrakietowa czy zagrożenia asymetryczne. Na liście monitorowanych są także nazwiska: rzecznika BBN-u Zdzisława Lachowskiego oraz Stanisława Kozieja. Mam nadzieję, że „zbyt skomplikowane zabezpieczenia” nie pozbawią pana Kozieja kontaktu ze społeczeństwem, a kontrolując treści medialne miał okazję dowiedzieć się, co przed rokiem napisał na jego temat ś.p. Jacek Kwieciński w „Gazecie Polskiej” z 23.02.2011 r. Po ówczesnej wypowiedzi Kozieja na temat pułkownika Kuklińskiego: „współpraca z obcym wywiadem jest czymś nie do zaakceptowania. Sprawa płk Kuklińskiego przez następne pokolenia nie będzie możliwa do jednoznacznej oceny. Będzie ciągle rozpięta między bohaterstwem i zdradą.” - zmarły przed kilkoma dniami publicysta napisał:

„To, co mówi na temat płk Kuklińskiego gen. Koziej, całkowicie dyskwalifikuje go jako dostojnika niepodległej Polski. Ale co wielce typowe dla obecnej rzeczywistości, jest to ogólnie niedostrzegane, ignorowane. To Koziej pracował na rzecz zniewalającego nas obcego mocarstwa, to jego postawa była ewidentnie zdradziecka wobec Polski. „Obcy wywiad” to było GRU. Współpraca ze służbami jedynego mocarstwa mogącego przeciwstawić się komunizmowi, działania przeciw ZSRR (nie mówiąc już o podawaniu takich informacji, które wykluczyłyby ew. nuklearne zniszczenie Polski) nie ma w sobie cienia kontrowersyjności. Dla Kozieja „obcych” uosabiali Amerykanie, a „swoich, naszych” „sojusznicy” z Układu Warszawskiego, zarządzanego z Moskwy. Ludzie o przeszłości i nastawieniu Kozieja, o mentalności Komorowskiego muszą kiedyś zniknąć ze szczytów władzy RP. Jeśli Polska ma być naprawdę niepodległa. Także duchowo”.

Aleksander Ścios

Europejskie kuriozum instytucjonalne – pakt fiskalny Swoboda ucieczki kapitałów i pracowników spowoduje, że próba sfinansowania inwestycji z wyższych stawek podatkowych musi się skończyć ucieczką kapitałów i emigracją pracowników, do przeżywających kryzys demograficzny bogatych krajów UE „Pakt fiskalny” generuje europejskie kuriozum instytucjonalne, w którym będą się odbywały spotkania zarówno wszystkich krajów UE, 25 krajów, które podpisały „pakt fiskalny”, oraz 17 krajów Eurogrupy. Okazuje się, że po wstąpieniu do UE państwa członkowskie muszą zabiegać, w pierwszej kolejności o dołączenie do krajów sygnatariuszy „paktu fiskalnego”, następnie „kręgiem wtajemniczenia” jest bycia członkiem strefy euro, a na koniec „wkręcenie się do” kręgu decyzyjnego Mer-kozy, by w końcu dymisjonując Niemcy stać się krajem, który może demokratycznie cedować swoje zobowiązania. Przy czym w tym potoku dyskusji o kręgach decyzyjnych i instytucjonalnych formach funkcjonowania UE, zagubiona została dyskusja dotycząca sensowności podpisywania wymienionych zobowiązań zawartych w „pakiecie fiskalnym”. A co, do których powinna toczyć się ożywiona debata, gdyż pod względem merytorycznym nie ma żadnej przesłanki usprawiedliwiającej elity krajów postkomunistycznych, na zaakceptowanie wymogów Paktu. Gdyż kraje te nie mają możliwości wybudowania infrastruktury przyciągającej miejsca pracy w inny sposób niż poprzez skredytowanie inwestycji, które spłaciłyby przyszłe wyższe przychody podatkowe. W sytuacji swobody przepływu kapitału i pracowników zapisane w Pakcie możliwości sfinansowania inwestycji z wyższych stawek podatkowych muszą się skończyć ucieczką kapitałów i emigracją pracowników, do przeżywających kryzys demograficzny bogatych krajów UE, które infrastrukturę i instytucje gospodarcze już posiadają. Zwłaszcza, że inicjatorzy ten problem doskonale rozumieją, gdyż sami dokonali idące w setki miliardów inwestycje i transfery w byłym NRD, właśnie po to, aby temu procesowi się przeciwstawić. Realizacji tego celu również pomogło przeniesienie stolicy do Berlina, jak i zagwarantowanie w Traktacie Lizbońskim, że wymogi dotyczące pomocy publicznej na terenie byłej NRD nie obowiązują. Obecnie w sytuacji pewnego uspokojenia na rynku kapitałowym po wpompowaniu przez EBC pół bln euro do systemu bankowego i w oczekiwaniu na następną transzę tanich pożyczek, ogłoszoną na 28 lutego, zainteresowanie powinno się przenieść na recesyjne aspekty wdrożenia „paktu fiskalnego”. O ile debata dotycząca zacieśnienia polityk fiskalnych została odpuszczona, o tyle problemem pozostaje sposób zdelewarowania gospodarek. Olbrzymim problemem wg Bloomberga jest obsługa długu Eurostrefy w wynoszącego €8,4 bilionów, w sytuacji, gdy niespłacalny dług Włoch wynosi aż €1,9 bln. Dlatego nadal należy uznać za szokująco nieprofesjonalny wymóg Art. 4. mówiący o zobowiązaniu się krajów, których dług przekracza 60% PKB o konieczności jego redukowania w przeciętnej wysokości 1/20 rocznie. Wprawdzie w ostatecznej wersji dopisano, że chodzi o redukcji jego wartości ponad wartość referencyjną, zgodnie z zasadami określonymi w znowelizowanym rozporządzeniu Rady nr 1467/97, jednak ani nie powiązano tego wymogu z zaostrzonymi przepisami dotyczącymi kształtowania deficytu, jak i praktycznie nie nałożono sankcji. Niemniej należy pamiętać, że gdyby powyższe zasady miały merytoryczną podstawę to Japonia likwidując nadmierny dług powinna wg powyższej rekomendacji zacieśnić politykę fiskalną i to na „szalonym” poziomie generowania nadwyżki budżetowej w wysokości 7% PKB. Gdy chodzi o państwa Eurostrefy oznacza to, że mają one do zlikwidowania nadmierne zadłużenie w wysokości €2,7 bln, a więc o 1/3. Coroczna redukcja zadłużenia o €134 mld, a więc dodatkowo o 1% PKB, w powiązaniu z zacieśnieniem fiskalnym nie rozwiąże problemu z prostej przyczyny. Widząc kryzys strefy euro w deficycie fiskalnym popełnia się poważny błąd poznawczy gdyż jego rzeczywista przyczyna leży w nierównowadze bilansów płatniczych. A szybko tego nie można zbilansować nie mając własnej waluty i nie opuszczając eurostrefy. Redukcja długu w świetle przedstawionych propozycji oznacza dziesięcioletnie okresy stagnacji, w procesie powolnej tzw. „dewaluacji wewnętrznej”. Gdy nałożymy na to dynamiczną ekspansję gospodarczą „kolosów na Wschodzie” oznacza, że świat po tym okresie już nie będzie światem Zachodu, ale Wschodu. Obecne trendy zawarte w „pakcie fiskalnym” z ich praktyczną implementacją względem Grecji ukazują, że generowane są relacje nawet bardziej przypominające zależności metropolia-kolonia, niż utworzenie superpaństwa Stanów Zjednoczonych Europy. Cezary Mech

Pomieszałam szyki RAŚ-owi Dziś miała być wielka RAŚ-owa feta: "Polskie obozy koncentracyjne". Najpierw film pod tym tytułem a potem wielce naukowa dyskusja, Profesory i towarzystwo młodzieży akademickiej - studenci Gorzelika i profesora Kaczmarka. Gorzelik członek Zarządu Województwa postanowił dokopać Polakom - wszak Polska to nie jego Ojczyzna, jak sam głosi. Poszłam na to spotkanie w kinie "Rialto". Organizatorem było Muzeum Sląskie w Katowicach. Instytucja samorządowa podległa (kasa) Marszałkowi - czyli Gorzelikowi. Gorzelik odpowiada w województwie śląskim za kulturę i edukację. Powiadomiłam przyjaciół w całej Polsce. Niestety widać, że można liczyć tylko na Stowarzyszenie SOLIDARNI 2010. Przyszło kilka osób. Dzięki publikacji na stronie wpolityce.pl, w którym przeprowadzono rozmowę z Maciejem Odorkiewiczem - przedstawicielem środowiska ŚZŻAK, który wysłał od razu, gdy go powiadomiłam o imprezie RAŚ-u, list do MSZ-tu. RAŚ-owcy nie czuli się pewnie. Wyemitowano film bez napisów. Nie pokazano tytułu "POLSKIE OBOZY KONCENTRACYJNE". Potem prof. Ryszard Kaczmarek z uniwersytetu Śląskiego mówił bardzo ogólnie i zupełnie inaczej niż w artykule, który ukazał się w gazecie RAŚ. Prof Norbert Honka (Uniwersytet w Opolu), też bardzo łagodnie mówił o łagrze w Łambinowicach. Dr Dziurok z IPN nie pojawił się w ogóle. Gorzelik plótł o tym, że to były polskie obozy, bo przecież po 45 r. była Polska. I polityka polska chciała jednolitego narodu..... Miało się to odbyć grzecznie i bez głosów z sali. Jeszcze wczoraj taki był scenariusz. Ale wiedziano, że moja emisja głosu przebije wszystkie głośniki. Zabrałam glos i w skrócie mówiłam o tym, że Polska po 44-45 roku była sowiecką strefą okupacyjną. Działał Rząd w Londynie a polscy partyzanci - Żołnierze Wyklęci strzelali do tych, co te łagry tworzyli. Powinno się nazywać te obozy Komunistycznymi Łagrami na Śląsku i tak nazywałam je robiąc 17 lat temu programy dokumentalne na antenie TVP Katowice. Komendant najkoszmarniejszego Łagru ZGODA, zmarł w 2007 r w Izraelu. Swoje wystąpienie, które jest już w internecie zakończyłam tym, że mnie, jako Polce jest wstyd, że Gorzelik wypowiadający takie tezy jest w Członkiem Zarządu Województwa Sląskiego!

http://w195.wrzuta.pl/audio/aWYlerdsPjj/spor_o_t...

Oklaski nielicznej grupy Ślązaków - polskich patriotów. Do końca już się RAŚowcom nie kleiło. Wszystko zobaczycie Państwo w internecie. Szkoda, że nie było nikogo z katowickiego Klubu Gazety Polskiej. Wydali jednak fajne Oświadczenie. Mała grupka awanturników z RAS jest w stanie trzymać w szachu województwo, bo naszym się nie chce wyjść z domu....... Jadwiga Chmielowska

Jachowicz o roli Cichockiego w rządzie Tuska Bezwzględna lojalność, miękki kark, ślepe wykonywanie poleceń swojego patrona, a nawet spełnianie niewypowiedzianych jeszcze przez niego oczekiwań, całkowita dyskrecja, brak własnych ambicji politycznych, no i ciągłe schlebianie – to zestaw niezbędnych cech, aby przy Donaldzie Tusku zajść wysoko. Bardzo wysoko. Tak jak to zrobił Jacek Cichocki. Przy tym nie przekreślam sprawności intelektualnej Cichockiego ani jego talentów językowych. Mówię przede wszystkim o właściwościach charakteru. A ściśle, o braku właściwości. Spotkałem w życiu kilka podobnych osobowości. Najpełniej ich naturalne predyspozycje rozwijają się w cieniu przywódców czy liderów o despotycznych skłonnościach. Kiedy tacy ludzie na siebie wpadną, szybko stają się sobie niezbędni.

Brudne obowiązki Dziś Cichocki jest najpotężniejszym ministrem w ekipie Tuska. Odpowiada za policję, więc w zasięgu jego ręki jest wiele tajemnic kryminalnych, w tym korupcyjnych, płynących z CBA. Prawdziwą skarbnicą tajemnej wiedzy, w gruncie rzeczy tej najważniejszej, są służby specjalne, cywilne i wojskowe, nad którymi Cichocki ma kontrolę. Prof. Andrzej Zybertowicz twierdzi, nie bez racji, że dziś ten ma władzę, kto ma reglamentowaną wiedzę, a taką są tajne informacje służb z najróżniejszych dziedzin, w tym polityczne, finansowe i biznesowe. Choć Cichocki oficjalnie nie należy do Platformy, to zakres uprawnień i możliwości wpływania na najistotniejsze sprawy zapewniają mu nawet silniejszą pozycję, niż w apogeum swojej władzy w partii miał Grzegorz Schetyna. Splendory, zaszczyty, ogromna władza, ale nie zapominajmy – także obowiązki. Zaczęło się od brudnych obowiązków. Wyczyszczenia do dna wszystkich ważnych miejsc w resorcie spraw wewnętrznych z ludzi Schetyny. Na opróżnione miejsca Cichocki wsadził swoich kumpli, choć w nowej roli są dyletantami.

Łajdactwo Cichockiego Jak ważną rolę w rządzie Tuska pełni Cichocki, pokazują ostatnie godziny. I to jak szybko chwyta wiatr w żagle, aby płynąć tym samym kursem i w podobnym stylu, co partia, której wiernie służy. Cichockiemu po przejęciu schedy po Jerzym Millerze przypadł trudny fragment sprawy smoleńskiej – fatalne zabezpieczenie wyprawy przez BOR. Opinia biegłych przygotowana na zamówienie prokuratury wylicza 20 istotnych uchybień, które wpłynęły na obniżenie bezpieczeństwa osób chronionych. Wśród nich eksperci prokuratury wymienili m.in. brak wcześniejszego rozpoznania na lotnisku w Smoleńsku i wyznaczenie do pracy funkcjonariuszy bez doświadczenia w działaniach poza granicami Polski. Dziś Cichocki toruje drogę do rozmycia zarzutów, podobnie jak to zrobiła PO przy aferze hazardowej. Najpierw zaapelował, żeby nie komentować tej sprawy, póki prokuratura nie zakończy postępowania. Następnie niby mimochodem napomknął, że kontrola NIK-u wykazała, iż również w latach 2005–2010 miały miejsce podobne uchybienia. Wreszcie sięgnął po argument poniżej pasa, mówiąc, że „krytyczne głosy naruszają cienką granicę przyzwoitości, gdyż dotyczą funkcjonariuszy, którzy zginęli w katastrofie”. To czyste łajdactwo ze strony Cichockiego. Wiadomo powszechnie, że prokuratura ocenia działania kierownictwa BOR-u, a nie zwykłych funkcjonariuszy, którzy wykonywali rozkazy swoich najwyższych przełożonych.

Zdany egzamin Przypomnę jeszcze, że egzamin wstępny do późniejszych awansów Cichocki zdał dwa lata temu podczas przesłuchań przed sejmową komisją hazardową. Zeznał wówczas, że wbrew temu, co twierdzi Mariusz Kamiński, podczas spotkania z premierem na wyraźne pytanie Tuska, czy są dowody na popełnienie przestępstwa, stwierdził, że nie ma. Człowiek bez właściwości, nigdy nie zawodzi szefa. Jerzy Jachowicz

Zybertowicz o ACTA Chciałoby się napisać coś o wieczności. Występując jednak w roli badacza-socjologa na temat Boga nie mam nic do powiedzenia. Co najwyżej o społecznej roli ludzkich wyobrażeń o Bogu. Badacz bowiem musi ograniczać się do tego, co empirycznie uchwytne. A skoro tak, to zacznijmy od następującego stwierdzenia:

pierwszym i najważniejszym światem człowieka jest jego mózg. Każdego człowieka. Mądrego i głupiego. Biednego i bogatego. Leniwego i pracowitego. Budowa i funkcje naszego mózgu się nie zmieniły od tysiącleci. Ten mózg dla swojego funkcjonowania potrzebuje zasilania. Zasilania energią oraz informacjami. Krótko mówiąc, potrzebuje chleba oraz igrzysk. Chleb przynosi energię, a igrzyska – bodźce, które ogniskują uwagę mózgu i ukierunkowują potencjał jego posiadacza w sposób bezpieczny dla systemu społecznego.

Kod władzy: chleb i igrzyska Dobrze rozumieli to starożytni Rzymianie, którzy wiedzieli, że władcy potrafiący dać ludowi i chleb, i igrzyska, mogą spokojnie cieszyć się radościami, jakie przynosi rządzenie. Zwróćmy uwagę, że owe rzymskie, oryginalne igrzyska, polegające np. na obserwacji krwawej walki gladiatorów, o wiele bardziej przypominały dzisiejsze surfowanie w internecie niż oglądanie widowiska sportowego w telewizorze. Różnica leży w interaktywności. Jednostki stanowiące tłum zgromadzony w amfiteatrach nie tylko swoim zachowaniem wywierały wpływ na ogólną atmosferę zdarzenia – tak jest i dzisiaj na meczach. Tłum miał także prawo podpowiedzenia władcy, czy ranny w walce gladiator ma zostać dobity czy ocalony. Udział w rzymskich igrzyskach to nie tylko ekscytacja wypływająca z biernej obserwacji zmagań. To także poczucie sprawstwa, poczucie wywierania wpływu na wolę samego Cezara, do którego należała ostateczna decyzja: życie czy śmierć dla pokonanego. Mądrzy władcy wiedzieli, że od czasu do czasu należy motłochowi – żądnemu krwi albo mającemu akurat napad wspaniałomyślności – ulec.

Internet – złudzenie podmiotowości W dzisiejszym systemie władzy dla wielu ludzi, zwłaszcza posiadaczy młodych mózgów łasych na strumienie coraz bardziej ekscytujących (czytaj: uzależniających) bodźców, internet pełni tę samą funkcję, co igrzyska dla ludu rzymskiego. Psychologowie od dawna mówią, że dla jednostki jednym z podstawowych warunków zadowolenia z życia jest poczucie podmiotowości – sprawstwa i kontroli nad zdarzeniami. Ale w świecie, gdzie zawsze istnieją bogaci i potężni, ci uprzywilejowani nie mogą pozwolić sobie na to, by byle, kto, ludzie znikąd, nad którymi MY, elita, nie mamy kontroli, posiadali kontrolę nad zdarzeniami, które są istotne dla NAS. Należy spodziewać się, że – raczej prędzej niż później – inicjatorzy projektów typu ACTA opamiętają się. Zrozumieją, że nie można bezkarnie zabierać ludowi zabawek, do których lud już zdołał się przyzwyczaić. Nie można ludzkim mózgom zabierać radości z kontroli nad internetową przystawką do „duszy” ludzkiej; nad nieskończonym oceanem wirtualnej wolności i kreatywności. Już proste klikanie od stronki do stronki daje poczucie swobody. Wygrywanie w gry, uczestnictwo na forach, kreowanie grup dyskusyjnych, grup społecznościowych daje poczucie sprawstwa. Ci, którym tak powszednie użytkowanie internetu nie wystarcza, sięgają po hakerstwo. Dzięki niemu zyskują subiektywne poczucie sprawstwa wyższego rzędu: złudzenie kontroli nad regułami gry, które mają obowiązywać pozostałych internetowych podróżników. Nie można fanów wirtualu lekkomyślnie płoszyć, naruszać poczucia ich bezpieczeństwa, gdy są online, bo zaczną rozrabiać w realu.

Spełniony sen kapitalisty Oto jak wygląda spełniony sen kapitalisty: mam pełny monopol na niezbędne ludziom dobra, które tylko ja oferuję i mogę narzucać ceny, jakie chcę. No tak, ale ktoś te dobra musi wypracować. Najlepiej – niewolnicy, czyli istoty odpodmiotowione. Jednak każdy kapitalista wie, że „z niewolnika nie ma dobrego pracownika”. Zatem pracownika nie tylko trzeba opłacać, ale i dać mu pewną swobodę przy wykonywaniu zadań, ową przestrzeń podmiotowości. I tu internet, dzięki takim rozwiązaniom jak Google oraz portale społecznościowe, wydaje się spełniać sen nie tylko kapitalisty, ale także totalitarysty. Na „darmowych” portalach społecznościowych niewolnicy (pardon: internauci) pracują za darmo i z radością. To dzięki godzinom ich życia spędzanych z pasją przed komputerami powstały już poważne fortuny. Czym więcej ruchu na tych portalach, czym więcej ich użytkowników, tym większa wartość rynkowa internetowych firm. To ważny, ale niekoniecznie najważniejszy społeczny wymiar internetu. Czy ważniejsza funkcja surfowania nie polega na tym, że stanowi on wentyl bezpieczeństwa dla systemu władzy? Mówiąc najprościej: spalisz tak wiele energii psychicznej w wirtualu, że na real niewiele ci jej pozostanie. Swe potrzeby sprawstwa tak intensywnie nasycisz w internecie, że wizja podmiotowości obywatelskiej wyda ci się całkiem mdła.

Od anty-ACTA do anty-Platformy? Protesty przeciwko podpisaniu przez Polskę traktatu ACTA trwają. Niektórzy widzą to, jako oznakę nasilającego się sprzeciwu wobec ekipy PO–PSL. Ba, widząc w tych protestach wyraz ogólniejszej frustracji społeczeństwa, zastanawiają się, czy manifestacje przeciw ACTA mogą wyzwolić energię społeczną prowadzącą do głębszych zmian politycznych w naszym kraju. Myśląc o tym, zwróćmy uwagę na dane Głównego Urzędu Statystycznego, który podał, że nasz PKB wzrósł ponad 4 proc. A zatem osiągnął – w kontekście europejskim – wysoki poziom. To kontekst kluczowy, gdyż mówiący o warunkach życia codziennego milionów Polaków. Niezależnie od kolejnych wpadek obecnych władz, jeśli poziom życia istotnych grup społecznych nie tylko będzie utrzymywał się, a niektórych środowisk nawet rósł, nie należy wiązać z protestami w sprawie ACTA większych nadziei na zmianę politycznego układu sił w Polsce.

Ręce precz od naszych zabawek! Protesty przeciw ACTA gromadzą głównie młodych ludzi. Chyba dominują gimnazjaliści i licealiści – przynajmniej tak to wyglądało na manifestacji w Toruniu w środę 25 stycznia 2012 r. Mam wrażenie, że u źródeł społeczno-ulicznego ożywienia młodzieży leży obawa, że zostaną im zabrane zabawki. Gdy jednak „dzieciaki” zobaczą, że zabawek nie tylko nikt im nie odbiera, ale nawet dostają do ręki kolejne darmowe produkty, np. oferty społecznościowe, to najprawdopodobniej się uspokoją. Jednocześnie pamiętajmy, że ruchy społeczne niekiedy rozwijają się kaskadowo, do jednego przyłączają się inne, mogą pojawić się też trudne dziś do przewidzenia wydarzenia i impulsy. W dodatku część młodych ludzi w czasie protestów zaczyna odczuwać nieznane im wcześniej poczucie wolności, impulsy ku wspólnotowości oraz siłę zgromadzonego tłumu. Może być kuszące pozostawanie w takim stanie dłużej. Może powstać mechanizm psychologiczny nakręcający dalsze protesty i przedłużający ich trwanie. Czy w Polsce internet, jako narzędzie bardziej będzie strefą komunikacji dla mobilizacji społecznej w realu czy raczej formą zastępczej podmiotowości, której ludzie nie znajdują w świecie realnym? Prawdopodobnie wszystko przesądzi sytuacja gospodarcza. To od niej zależy skala podmiotowości konsumenckiej, która dla wielu osób jest ważniejsza od politycznej.

Rachunek strat i korzyści Rządzący w wielu krajach przemyślą te protesty. Zrozumieją, że z punktu widzenia władzy internet to nie tylko wentyl bezpieczeństwa, ale cała strefa funkcjonalna dla obecnego systemu władzy. Ludzie w sieci mogą robić rzeczy, które dają im poczucie (często iluzoryczne) swobody, działania i oddziaływania. Elity polityki i biznesu wyciągną zapewne wniosek, że zabawek, które – jak dotąd – tak skutecznie służą odpolitycznieniu młodzieży (jak się mówi: postpolityczności), nie warto ludziom zabierać. Elity zrozumieją, że chcąc ograniczyć pewne formy aktywności w internecie, trzeba jednocześnie zapewnić ludziom inne zabawki. A w czasach kryzysu, grożących spadkiem materialnej konsumpcji w „realu”, „virtual” może być wymarzonym buforem. Buforem bez granic, gdzie kierować i rozpraszać można potencjał buntu. Być może elity światowego korporacyjnego kapitalizmu uznają, że bardziej opłaca im się jeszcze głębiej „zanurzyć” młode pokolenie w internecie, niż surowo pilnować praw własności intelektualnej. Elitom wielkiego kapitału warto inwestować w produkty, które spowodują, że ludzie… spacyfikują się sami, jednocześnie pracując na nowe fortuny internetowych magnatów. Ci, którzy dziś bronią praw zagrożonej przez wolny internet własności intelektualnej, niebawem pewnie wyliczą, że inwestycja w igrzyska zawsze się opłaca.

Andrzej Zybertowicz

Matka Madzi z zarzutami 22-letnia Katarzyna W. - matka zmarłej półrocznej Magdy, której ciało odnaleziono w Sosnowcu w piątkowy wieczór - usłyszała zarzut nieumyślnego spowodowania śmierci - potwierdziła w rozmowie z niezależną.pl śląska prokuratura. Kobiecie może grozić do pięciu lat pozbawienia wolności. Katarzyna W. przyznała się do winy i złożyła obszerne wyjaśnienia. Powtórzyła, że dziecko zmarło na skutek nieszczęśliwego wypadku. Prokuratura zleciła badania psychiatryczne podejrzanej, m.in. aby sprawdzić jej poczytalność. Najdalej wieczorem śledczy zdecydują, czy skierują do sądu wniosek o tymczasowe aresztowanie 22-latki. Grozi jej od 3 miesięcy do pięciu lat więzienia. Najważniejsze informacje dotyczące postępowania w tej sprawie przedstawił podczas konferencji prasowej w Katowicach prok. Mariusz Łączny z miejscowej prokuratury okręgowej. Dalsze szczegóły mają być ujawnione po południu, podczas kolejnej konferencji w katowickiej prokuraturze. Przesłuchanie Katarzyny W. przeprowadzono w nocy z piątku na sobotę, krótko po tym, gdy kobieta wskazała policjantom miejsce ukrycia ciała dziecka. Trwało pięć godzin, do godz. 4 nad ranem. Prokuratura nie wyklucza, że postawione matce zarzuty mogą ulec zmianie. Dotychczas nie znalazła jednak przesłanek, by zarzucić kobiecie dokonanie zabójstwa. Matka, która wcześniej utrzymywała, że dziecko zostało porwane, nie odpowie też za składanie fałszywych zeznań – nie jest to karalne w sytuacji, gdy kłamie osoba podejrzana w danej sprawie. Katarzyna W. podczas przesłuchania podtrzymała to, co mówiła wcześniej prywatnemu detektywowi. Magda miała umrzeć w mieszkaniu, po tym, gdy przypadkiem wysunęła się z kocyka, spadła na podłogę i uderzyła o próg. Prokuratura nie informuje na razie, czy potwierdzają to np. ślady w mieszkaniu państwa W.

„Złożone przez matkę wyjaśnienia są dowodem w sprawie i weryfikujemy je. Nadal trwają czynności w tej sprawie” - powiedział prokurator, pytany o ocenę wiarygodności informacji przekazanych śledczym przez kobietę. Przyczynę śmierci dziecka ma wyjaśnić sekcja zwłok, którą zaplanowano na poniedziałek. Wcześniej nie będzie to możliwe z przyczyn medycznych – ciało dziecka zbyt długo było na mrozie. „Mamy nadzieję, że sekcja rozwieje nasze wątpliwości i pozwoli nam na ocenę, w jakich okolicznościach doszło do tego zdarzenia” - powiedział prokurator. Pytany, dlaczego Katarzyna W. na początku kłamała, sugerując uprowadzenie dziecka, prok. Łączny ocenił, że sprawy nie da się wyjaśnić jednoznacznie. „Z jej wyjaśnień wynika, że kobieta wpadła w panikę. Potem, widząc, że nakręca się sytuacja z porwaniem dziecka i poszukiwaniami prowadzonymi przez ludzi z dobrej woli, na szeroką skalę, po prostu nie wiedziała, jak to powiedzieć. Przerosło ją to. To oczywiście jej wersja” - powiedział prokurator. Śledczy zlecili biegłym psychiatrom badanie Katarzyny W. w szpitalu psychiatrycznym w Rybniku. Wstępnych wyników spodziewają się jeszcze dziś. „Biegli wypowiedzą się co do stanu poczytalności, zachowania i możliwości ewentualnego wykonywania dalszych czynności z podejrzaną” - wyjaśnił prok. Łączny. Badania zlecono w kontekście ustalenia okoliczności zdarzenia oraz stanu emocjonalnego podejrzanej. „Bardzo nam zależy na wyjaśnieniu tych okoliczności jeszcze przed podejmowaniem decyzji o ewentualnym stosowaniu środka zapobiegawczego” - dodał prokurator. Zgodnie z procedurą, ewentualny wniosek o aresztowanie kobiety musiałby być skierowany do sądu najpóźniej wieczorem. Dotychczas prokuratura nie podjęła ostatecznej decyzji, czy taki wniosek złoży. Na jego rozpatrzenie sąd miałby 24 godziny. Prokuratura nie informuje na razie, czy – według ustaleń śledztwa – o prawdziwej przyczynie zaginięcia dziecka wiedziały, oprócz matki, także inne osoby. Poza Katarzyną W. jak dotąd nikomu nie postawiono zarzutów, choć nie jest to wykluczone w przyszłości. Przesłuchano wielu świadków, m.in. członków rodziny podejrzanej – matkę, męża, brata, teściów oraz inne osoby. Przesłuchano także Krzysztofa Rutkowskiego; nagrana przez niego rozmowa z matką dziecka także jest dowodem w sprawie, podlegającym prokuratorskiej ocenie. "Nie wykluczamy żadnej wersji. Jesteśmy na etapie sprawdzania kilku wersji śledczych. Czynności, które wykonaliśmy, pozwoliły nam na zawężenie sprawdzanych wersji, natomiast nie możemy wykluczać żadnej opcji" - zastrzegł Łączny, pytany o to, czy wciąż możliwe jest postawienie matce zarzutu zabójstwa. Półroczna Magda zaginęła 24 stycznia. W miniony czwartek jej matka powiedziała prywatnemu detektywowi, że porwania nie było, a dziecko zginęło w wyniku nieszczęśliwego wypadku. W piątek wieczorem Katarzyna W. wskazała policjantom zrujnowaną budowlę w Sosnowcu, gdzie ukryła ciało, przysypując je liśćmi, kamieniami i śniegiem. Niezależna.pl

Brzydka panna daje za nic "Polacy, zrobiliście swoim premierem pętaka". Ale po "pakcie fiskalnym" stawianie takiego bilbordu jest naprawdę całkowicie zbędne Niby niczego lepszego po takiej władzy nie należało się spodziewać, ale sekwencja zdarzeń śmieszy niepomiernie. Kiedy polscy internauci połapali się, że władza po raz kolejny (trzeci już, jeśli dobrze liczę) przymierza się do wzięcia ich za twarze, najpierw wystąpił rzecznik Graś i zapewnił, że w sprawie ACTA "nic nie jest jeszcze przesądzone". Zaraz potem wystąpił minister Boni i powiedział, że ACTA podpisać musimy, bo wszyscy inni już podpisali. Kiedy ci dwaj nie wystarczyli, sam Tusk zapowiedział, że może nie ratyfikujemy, a może dopiszemy do ACTA swój własny protokół. Wszystkie trzy wypowiedzi były typowym dla PO traktowaniem Polaków jak idiotów. Graś odpowiadał byle, co, Boni powiedział nieprawdę, a Tusk próbował zbyć krytyków grepsem, bo pakt międzynarodowy się podpisuje albo nie, a to, co tam sobie kto dopisze na swojej kopii, ma dokładnie takie samo znaczenie, jak to, co o dokumencie powie przy śniadaniu żonie. Równie dobrze mógłby premier obiecać, że ambasador podpisując skrzyżuje palce lewej dłoni.Potem - jeśli dobrze pamiętam kolejność - sięgnął Tusk po inną z przećwiczonych sztuczek: udawanie szeryfa, co to w imię spokoju zamiata kolejną, po handlarzach dopalaczy i "kibolach", grupę awanturników - "chamów i złodziei internetowych". Tupnął, że podpisanie ACTA jest kolejnym polskim sukcesem, i chwilę poodgrażał się, że nie ustąpi ani guzika choćby nie wiem, co, ale tylko chwilę, bo jak zobaczył, ilu tych "chamów internetowych" jest, to się wystraszył. I zaczął łagodzić, że po podpisaniu się przeczyta, co podpisaliśmy, i jeśli się okaże, że faktycznie coś zagrażającego wolności, to sobie ustanowimy swoje własne przepisy.Moim skromnym zdaniem, gdyby Donald Tusk postawił bilbord z ogłoszeniem: "Polacy, zrobiliście swoim premierem pętaka", może bardziej by się to rzucało w oczy, ale byłoby z tą wypowiedzią równoznaczne. Wczoraj się zapierał, że to dobre, przedwczoraj kazał podpisać, ale nie ratyfikować, a dziś mówi, że no jak już tak protestujecie, to weźmie i przeczyta. I coś tam postanowi, chociaż, jak wspomniałem, jak się już podpisało, to można tylko albo uskutecznić tzw. wykon, albo odważyć się nie ratyfikować, co w normalnym kraju byłoby równoznaczne z posłaniem do diabła premiera, który podpisać kazał.Inna sprawa, że po "pakcie fiskalnym" stawianie takiego bilbordu jest naprawdę całkowicie zbędne. Cała Europa mówi Sikorskim - wygraliśmy, będziemy tam, gdzie zapadają decyzje - nie podpiszemy, jeśli nie dostaniemy miejsca przy stole - okej, podpisaliśmy i to jest częściowy sukces... U zarania swych rządów uznał Tusk, że skoro Niemcy idą na hegemonię w Unii, to trzeba się im podlizać. W imię przypodobania się Berlinowi zniweczył do cna podstawy dotychczasowej polskiej polityki zagranicznej - zrezygnował z jakichkolwiek prób odgrywania roli regionalnego lidera, skłócił nas z dotychczasowymi partnerami, pokornie zgodził się na rurę blokującą polski port, wszystko, aby tylko pokazać Niemcom, że Polska jest ich bezwzględnie wiernym giermkiem. I oto właśnie za tę wierność spektakularnie został kopnięty w d... To jest, przepraszam, "odniósł częściowy sukces". Podobnie, jak wcześniej "częściowym sukcesem" zapłacił mu Putin za graniczącą ze zdradą uległość, jaką wykazał po tragedii smoleńskiej. Polska polityka lat ostatnich oparła się na mądrości pana Władysława Bartoszewskiego, że Polska jest "brzydką panną bez posagu", więc musi być łatwa. Skończyła się tak, jak to zwykle lądują dziewczyny z niską samooceną, przekonane, że muszą się godzić na wszystko, bo nic lepszego się nie trafi. Wydutkali jak chcieli, i nie czują się zobowiązani już nie tylko - gdzie tam! - do małżeństwa, ale nawet do wręczenia jakiegoś drobnego prezentu, choćby pary pończoch. Jak uczą zeszłowieczne powieści o upadłych kobietach, po takim początku kolejnym krokiem na drodze upadku jest pozowanie do ACTów... Premier zapewne nie zrozumie, co może kogoś dziwić w rozdzierającej szczerości, z jaką przyznaje, że pojęcia nie ma, co jest w międzynarodowej umowie, którą kazał podpisać. No, przecież skoro mu przysłali coś do podpisania, z Zachodu - to jakże by mógł nie podpisać? A skoro trzeba podpisać, to, po co wcześniej czytać? Zwłaszcza, że to w jakimś trudnym języku. Bezwarunkowo trzeba podpisać, co każą. A poddanym, ot, powie się byle, co...

I tak jutro zapomną, a choćby nie, to Igor wymyśli jakąś wrzutkę...

PS. Przy okazji nie mogę powstrzymać się od złożenia tysiącom warszawiaków, którzy przyszli świętować otwarcie Stadionu Narodowego, serdecznych gratulacji, że mieli szczęście i uszli z życiem. Właśnie przyszła wiadomość, że stadion uznany został przez policję, straż pożarną i sanepid za niespełniający norm bezpieczeństwa. Czy parę dni wcześniej spełniał, czy też ktoś zaryzykował życiem kilkudziesięciu tysięcy ludzi, żeby Donald się znowu nie wściekł? Wśród budowniczych stadionu krąży powiedzenie, że strażak, który podpisze zgodę na użytkowanie tego obiektu, zostanie ministrem, ale potem będzie do końca życia żył z duszą na ramieniu, bo wystarczy jedna niefortunna iskra... Cokolwiek by gadać, fryzjer pani minister-paprotki od razu na początek urzędowania ma zgryz, jaką by tu "wrzutkę" wymyślić.Polska nie jest "brzydką panną bez posagu". Polska jest cała 36 specjalnym pułkiem lotniczym w przeddzień. Nie dajmy sobie wmawiać, że nikt za to nie odpowiada.

PS 2 (proszę wybaczyć jeszcze jeden, odrabiam zaległości z urlopu). W sprawie ACTA od Tuska i tak jeszcze śmieszniejszy jest facet, którego salon i jego media wyraźnie wyznaczyły - proszę mi wierzyć, siedzę w tej branży i widzę pewne nieomylne oznaki - na lidera zbuntowanej młodzieży. Jak to śpiewał kiedyś Wojciech Młynarski, gdy się nowy statek spuszcza na wodę, od razu jakieś g... się przykleja do dna - i to jest właśnie wspomniany lider młodego pokolenia, Palikot. Klip, na którym w asyście orszaku kamerzystów usiłuje się umościć na czele demonstracji i szczęśliwie zostaje przez jej uczestników przegnany, należy do najweselszych w całym necie, zwłaszcza, gdy się zestawi to, co tam widać, z relacją w oficjalnych mediach.Nie pozostało cwaniakowi, lansowanemu już dziś przez salon na następcę Tuska i lidera przyszłej "odnowy" III RP, nic innego niż pajacowanie z zasłanianiem twarzy Jezusa maską, choć co ma Jezus do ACTA, nie raczył objaśnić. Po wygłupie z "zapaleniem w Sejmie trawki" wiadomo, jak to będzie wyglądać - Palikot stanie z kamerą TVN jakieś sto metrów od pomnika i wetknie w kadr palec tak, żeby zasłaniał głowę figury. I będzie to znowu w jedynie słusznych mediach głównym newsem dnia. Rafał Ziemkiewicz

Prezydent sobie pohasał. W prawie Ujawnienie przez prokuraturę ekspertyz z odczytu rekordera głosowego Tu-154M i błędów BOR to dla prezydenta Bronisława Komorowskiego "hasanie" biegłych. Ekspertyza fonoskopijna z CVR sporządzona przez biegłych z krakowskiego Instytutu Sehna została wykonana na zlecenie prokuratury wojskowej, biegli pracowali pod rygorem odpowiedzialności karnej. Ich ustaleń pan prezydent nie może podważać - podkreślają prawnicy, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik".Takiego niezręcznego, najłagodniej mówiąc, zestawienia Bronisław Komorowski dokonał w czwartek w TVN24. Prezydent, rozwodząc się nad koniecznością zmian w prokuraturze, odniósł się też do kwestii smoleńskiej. Stwierdził m.in., że ujawnienie przez prokuraturę odczytów czarnych skrzynek dokonanych przez biegłych z Instytutu Ekspertyz Sądowych prof. Jana Sehna w Krakowie jest jednym z sygnałów świadczących o tym, że w prokuraturze dzieje się źle. Prezydent podkreślił, że to go, co najmniej dziwi.

- To są sygnały o jakimś hasaniu, tak powiem, niejasnych zupełnie motywów w Prokuraturze Generalnej - powiedział Komorowski. Dopytywany o to, jak należy traktować raport komisji Jerzego Millera i jego tezę o obecności gen. Andrzeja Błasika w kokpicie, skoro już teraz wiadomo, że głos, który przypisano dowódcy Sił Powietrznych, nie był jego głosem, prezydent ocenił, że "to są pytania do ekspertów". - Jedni eksperci odczytają tak, inni inaczej. Przecież tych taśm nie odczytuje minister spraw wewnętrznych i administracji. Problem polega na tym, że jedni tak to interpretują, inni inaczej - wywodził. Dodał przy tym, że wolałby, żeby nic z raportu Millera nie było podważane, bo społeczeństwo przede wszystkim "oczekuje jednoznaczności" (sic !!md).

- Ale potwierdza to moją opinię wygłoszoną bardzo wcześnie po katastrofie, że tak naprawdę do końca będziemy żyli z różnymi wątpliwościami, ale z jedną także pewnością. Pewność jest taka, że źródłem katastrofy smoleńskiej była próba lądowania w nieodpowiednich warunkach pogodowych - powiedział prezydent. W ocenie prawników, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik", wypowiedź Komorowskiego wskazuje nie tyle na subiektywizowanie z jego strony kwestii samych badań, ile na jego kompletną ignorancję, co do tego, na jakiej zasadzie odbywa się postępowanie prokuratury a na jakiej komisji Millera.

- Tu nie ma dwóch różnych opinii biegłych, dwóch różnych pełnowartościowych ekspertyz, które można byłoby w ogóle porównywać. Opinia z Krakowa została sporządzona na potrzeby śledztwa prokuratorskiego, biegli pracowali pod sankcją odpowiedzialności karnej, byli uprzedzeni o odpowiedzialności karnej za ewentualne uchybienia, czyli m.in. podanie nieprawdziwych danych. Prokuratorzy biorą pod uwagę fakty, nie żaden kontekst sytuacyjny, tak jak zrobiły to osoby z komisji Millera. Osoby nieuprawnione z PKBWLLP dokonały przypisania pewnych fraz generałowi Błasikowi. Pan prezydent zamiast upolityczniać całą sprawę, powinien zbadać tę kwestię, a nie relatywizować badania biegłych - zauważa mecenas Bartosz Kownacki, pełnomocnik prawny wdowy po dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzeju Błasiku.

- Pan prezydent nie może podważać ustaleń biegłych. Ustalenia te może zakwestionować tylko inny biegły w oparciu o konkretne badania naukowe - dodaje Andrzej Dera (SP), prawnik z wykształcenia.Pod raportem polskiej komisji, który podtrzymuje MAK-owską tezę o obecności gen. Błasika w kokpicie, podpisali się wszyscy członkowie komisji. W sumie 34 osoby. Nikt jednak nie chce przyznać się do tego, że to właśnie on rozpoznał głos gen. Błasika. Komisarze Millera przyznają, że przypisali niektóre frazy Błasikowi na podstawie kontekstu sytuacyjnego. Zrobili to, chociaż głosu dowódcy Sił Powietrznych nie rozpoznali eksperci z Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego. Prawnicy podkreślają z całą mocą: ekspertyza biegłych wywołana na zlecenie prokuratury to poważny dowód w śledztwie. - W polskim prawie karnym nie ma podziału na dowody mocne i słabe. O tym, czy ekspertyza biegłych będzie brana pod uwagę, jako rozstrzygająca, zadecydują prokuratura i sąd. Oczywiście jest to poważny dowód w sprawie, dowód jak najbardziej wiarygodny, podparty wysokim autorytetem krakowskich specjalistów cieszących się międzynarodowym prestiżem - podkreśla prof. Piotr Kruszyński, karnista z UW. To samo mówi prokuratura wojskowa. - Jest to opinia biegłych i dowód w sprawie. W procedurze karnej nie ma takiego sformułowania jak dowód rozstrzygający - wyjaśnia krótko prokurator płk Ireneusz Szeląg, szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Prokuratura może jeszcze wystąpić o uzupełnienie opinii krakowskich biegłych. Może wezwać tych samych biegłych, którzy ekspertyzę sporządzali, lub też powołać nowych. Umożliwia to kodeks postępowania karnego, a konkretnie art. 201 kpk. Czy jednak to zrobi? Na to pytanie płk Szeląg nie odpowiada. - Nie informujemy o jakichkolwiek przyszłych działaniach prokuratury - kwituje.

Relatywizm badawczy niepożądany Zdaniem biegłych w dziedzinie fonoskopii, sytuacja, w której jeden ekspert w danej sprawie może mieć takie zdanie, a drugi - inne po zakończeniu prac, jest nierealna. Jest to dopuszczalne jedynie podczas samego procesu badawczego, niedopuszczalne jest natomiast, by taka zasadnicza rozbieżność zdań nastąpiła we wnioskach końcowych. Rozbieżność ta nie jest też pożądana, jeśli chodzi o badanie tej samej sprawy przez dwa różne organy.- Jeżeli mamy dwie różne opinie na temat tej samej sprawy, to taka rzecz jest nie do zaakceptowania. Oznacza to, że jedna strona się myli, dlatego byłaby potrzebna weryfikacja zastosowanych metod badawczych. Gdzieś musi być błąd - albo w przyjętej metodzie badawczej, albo w rozpoznaniu kontekstu sytuacyjnego - ocenia w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Bogdan Rozborski, ekspert w dziedzinie fonoskopii, biegły przy Sądzie Okręgowym w Warszawie. Jego zdaniem, rozpoznanie głosu na podstawie kontekstu sytuacyjnego to sprawa wielce ryzykowna. - To nie jest prawidłowa identyfikacja, kontekst sytuacyjny nie może być czynnikiem rozstrzygającym w żadnym wypadku - mówi. Odsłuchu nagrań należy zawsze dokonywać w warunkach laboratoryjnych. - Zasada jest taka, że najpierw dokonuje się identyfikacji wewnątrz materiału - musimy przyporządkować poszczególne wypowiedzi poszczególnym mówcom. Dokonać wewnętrznego podziału wypowiedzi na poszczególnych mówców. Dopiero potem możemy rozpocząć prace identyfikacyjne z wykorzystaniem próbek porównawczych. To praca bardzo żmudna, zależy od ilości i jakości materiału dźwiękowego, jakim dysponujemy - zaznacza Rozborski. Pierwsze odsłuchanie nagrań z pokładowego rejestratora dźwięków nastąpiło w Moskwie, w pomieszczeniu biurowym MAK. Nie uczestniczył przy tym żaden fonoskop. Analizy materiału dla komisji Millera dokonało Centralne Laboratorium Kryminalistyczne. Jak podkreśla Rozborski, obecnie CLK przestaje być szczególnie aktywną placówką, a znaczenie pierwszorzędne mają zdolności i doświadczenie samego fonoskopa. Anna Ambroziak

Rostowski chwali się bandyckimi osiągnięciami Platformy Powszechnie wiadomo, że dług publiczny w Polsce wzrósł o ponad 300 mld zł...Podwyższenie o pięć lat efektywnego wieku emerytalnego..Wprowadziliśmy w budżecie na ten rok dodatkowe dochody: z podwyższenia składki rentowej Polecam wszystkim uważne przeczytanie tekstu autorstwa Rostowskiego pod tytułem „ Do przyjaciół ekonomistów„, jaki ukazał się w Rzeczpospolitej. Rostowski w tym tekście sam, nieprzymuszony wymienił wszystkie bandyckie posunięcia rządu Tuska i Platformy wymierzone w Polaków, ich dobrobyt i ich wolności ekonomiczne i osobiste. Ba Rostowski w omamach terroru propagandowego, sam zaczął wierzyć w te kłamstwa i wszystkie te złodziejstwa nazywa reformami. Z tekstu Rostowskiego wybrałem opisy bandytki III RP, które składają się na dwie grupy. Jedna to opis wymuszeń i nękania Polaków, druga to opis skali rabunku. Na pierwszą grupę składa się podnoszeniu i tak już obłąkańczych podatków, zaciąganie piramid lichwiarskich długów, zmuszanie starców do pracy, czy niszczenie ich zdrowia gorszym leczeniem. Na drugą grupę składa się opis grabienia coraz większego bogactwa wytwarzanego przez Polaków. Rostowski chwali się, że Polacy wytworzyli w ciągu czterech lat o 15. 5 Procenta więcej dóbr. Należy sobie zadać pytanie, gdzie złodzieje je poukrywali, przehulali. Z aktem oskarżenia przeciwko Rostowskiemu wystąpił sam Śpiewak, który groził wybuchem niezadowolenia społecznego, czyli buntem. Przyczyną ewentualnego powstania jest według Śpiewaka największa w Europie skala okradania społeczeństwa przez oligarchię. Namacalnym dowodem rabunku narodu polskiego w czasie pokoju niemającym niemającym precedensu są dane, na które zresztą powoływał się Śpiewak, że rozwarstwienie społeczne w Polsce jest największe w Europie. Drugim poważnym oskarżycielem zarzucającym Rostowskiemu, że okrada, że wpędza w nędzę ciężko pracujących Polaków jest ...Komisja Europejska „Prawie 2 miliony pracujących Polaków nie mogą wyżyć z pensji- wynika z raportu Komisji Europejskiej, „.....”Biedni pracujący nie mają oszczędności. Prawie całe wynagrodzenie wydają na rachunki i jedzenie. Wyniki raportu wskazują, że w takiej sytuacji jestjuż prawie 12 procent pracujących Polaków. To prawie 2 miliony ludzi pracujących na etatach, umowach-zlecenie i o dzieło lub tzw. samozatrudnionych.„.....” Takich ludzi zaczęło gwałtownie przybywać w zeszłym roku „..(więcej)

O ekonomicznym wypędzaniu milionów Polaków do fabryk na Zachodzie nie ma, co się rozwodzić. To następny sukces reform Rostowskiego. Polska dryfuje w kierunku państwa niewolniczego. Centrum Adama Smitha obliczyło, że III RP okrada, bo inaczej tej skali podatków nie można nazwać osoby pracujące z 83 procent ich pracy. Tusk i Rostowski nie przeprowadzili żadnej reformy idącej w kierunku budowy wolnego otwartego społeczeństwa obywatelskiego. To robi Rostowski nie są żadnymi reformami. To jest jawne budowanie społeczeństwa słabego, zacofanego, paternalistycznego. Tusk i Rostowski są reakcjonistami, socjopatami, niszczącymi normalne, zwykłe, szczęśliwe życie ludzi, niszczący polskie rodziny. Przemoc ideologiczna III RP przypomina tą z obozu koncentracyjnego Kimów, z Korei Północnej. W Korei Północnej bandytów posiadających kraj i eksploatujących ludność nazywa się bohaterami, a kryminalny ustrój rajem. W Polsce Rostowski nazywa reformami akty złodziejstwa i bandytyzmu. Bez wolności ekonomicznej, poszanowaniu praw człowieka, a w szczególności prawa człowieka wolnego, prawa do owoców swojej pracy żaden naród nie przetrwa. Opis działania Rostowskiego przypomina opis funkcjonowania latyfundium niewolniczego, czy też rosyjskiego folwarku pańszczyźnianego. Po tym wstępie oddaje głos radującemu się twórcy nowoczesnych metod okradania Polaków, samemu Rostowskiemu. „Projekt PO – zdefiniowany przez Donalda Tuska – zawsze pomyślany był, na co najmniej dwie kadencje „...”W pierwszej kadencji, mimo tych ograniczeń, przeprowadziliśmy kilka bardzo ważnych zmian strukturalnych, takich jak: podwyższenie o pięć lat efektywnego wieku emerytalnego dla osób, które wcześniej (przed reformą) mogły uzyskać uprawnienia do wcześniejszych emerytur; „....”Udowodniliśmy, że wbrew mitowi „wielkiego uderzenia reformatorskiego" można bolesne (dla niektórych potężnych lobby) reformy przeprowadzić nawet w ostatnim roku kadencji. Widać to na przykładzie reform w nauce i szkolnictwie wyższym czy też ostatnio głośnej ustawie refundacyjnej. „....”Powszechnie wiadomo, że dług publiczny w Polsce wzrósł o ponad 300 mld zł.„.....”w Polsce mieliśmy w latach 2008 – 2011 najszybszy rozwój gospodarczy w całej Unii, i to z bardzo znaczącą nadwyżką. Nasze PKB w tym okresie wzrosło o 15,5 proc., „......”Ilość zatrudnionych zwiększyła się o 850 tys. od 2007 do 2011 „....” w tym roku Polska zlikwiduje nadmierny deficyt, obniżając go do poziomu 3,3 proc. PKB „.....”A tymczasem reformy ogłoszone w exposé, szczególnie cztery reformy systemu emerytalnego, czyli stopniowe podwyższanie wieku emerytalnego, reformy KRUS i emerytur mundurowych oraz lepiej adresowane emerytury górnicze, powinny zapewnić Polsce stabilne finanse publiczne w średnim i długim horyzoncie czasowym „.....”Obniżenie deficytu sektora publicznego o jakieś 4,8 pkt proc. PKB (z 7,8 proc. w 2010 do 3 proc. w 2012 r.), „.....”wprowadziliśmy w budżecie na ten rok dodatkowe dochody: z podwyższenia składki rentowej (nieco ponad 4 mld zł netto dla całego sektora publicznego), z udziałów Skarbu Państwa w spółkach (2,2 mld zł) i z nowego podatku od kopalin (1,8 mld zł). Wzrost wszystkich podatków (także tych podwyższonych w 2011 r.) i wpływy z tytułu dywidend przyniosą ok. 17 mld zł w tym roku i 26 mld zł łącznie w latach 2011 – 2012, czyli ok. 1/3 całego dostosowania fiskalnego.„....”zmniejszyliśmy dystans rozwojowy (mierzony PKB na głowę według parytetu siły nabywczej) względem średniej unijnej aż o 10 pkt proc. (o 1/5!), „.....(więcej) Marek Mojsiewicz

Płacą, ale i zarabiają

1. Z reguły tzw. płatnicy netto, (czyli kraje, które więcej wpłacają do budżetu Unii niż z niego otrzymują) żądają ograniczenia wydatków unijnych. Tak jest i teraz, kiedy trwają prace nad nowym budżetem UE na lata 2014-2020. Stąd właśnie list do Komisji Europejskiej podpisany przez przywódców aż 11 państw członkowskich (w tym Niemiec i Francji), które chcą zmniejszenia projektu budżetu UE na lata 2014-2020 przygotowanego przez KE aż o 120 mld euro do około 900 mld euro, czyli na około 0,9% PNB Unii Europejskiej.Zaczęło się od tzw. list pięciu, czyli Kanclerz Niemiec Angeli Merkel, Prezydenta Francji Nicolasa Sarkozego, Premiera W. Brytanii Davida Camerona, Premiera Holandii Marka Rutte i Premiera Finlandii Mario Kiviniemi, w którym szefowie tych państw domagali się od Komisji Europejskiej zamrożenia wydatków w budżecie UE na lata 2014-2020 na dotychczasowym poziomie. Do nich dołączyli później szefowie kolejnych 6 krajów UE.„Płatności powinny wzrosnąć nie więcej niż o wskaźnik inflacji przez całą następną perspektywę finansową” napisali wtedy prezydent i premierzy i dalej „wszystkie kraje zaciskają pasa, by redukować deficyty. Europa także nie może od tego uciec”. Tak piszą przywódcy wiodących krajów UE i pewnie postanowią na swoim.

2. W tej debacie jednak płatnicy netto do budżetu UE skrzętnie przemilczają korzyści ekonomiczne, jakie osiągają ich gospodarki z tytułu rozszerzenia na kraje Europy Środkowo-Wschodniej.Właśnie Ministerstwo Rozwoju Regionalnego opublikowało dane pokazujące, jaka część funduszy postawionych do dyspozycji nowym krajom członkowskich, wraca z powrotem do krajów starej UE.Otóż ze 131 mld euro przyznanych Polsce, Węgrom, Czechom i Słowacji w latach 2007-2013 w ramach unijnej polityki spójności do krajów starej 15-stki bezpośrednio trafiło z powrotem 9 mld euro. Na taką sumę opiewały kontrakty na przedsięwzięcia inwestycyjne realizowane w tych 4 krajach, na które przetargi wygrały firmy ze starych krajów UE.Jeżeli popatrzymy sobie choćby na realizację przetargów na autostrady czy drogi ekspresowe w Polsce to większość z nich, jako firmy wiodące w konsorcjach wykonawczych wygrały firmy pochodzące z Niemiec czy Hiszpanii.Na jeszcze większą skalę pieniądze z funduszy UE wracają do krajów starej UE w postaci tzw. korzyści pośrednich. Chodzi o dostawy maszyn i urządzeń, technologii do projektów współfinansowanych ze środków unijnych.W tym przypadku do 15 -stki starych krajów UE trafiło aż 66 mld euro, wydanych przez beneficjentów projektów unijnych pochodzących z 4 krajów Europy Środkowo - Wschodniej.

3. Sumarycznie, więc do krajów starej 15-stki z każdego 1 euro pozyskanego z funduszy spójności przez Polskę, Węgry, Czechy i Słowację trafiło w okresie 2007-2013 w formie korzyści bezpośrednich i pośrednich przeciętnie 61 eurocentów. Nie jest to, więc taka „działalność charytatywna” starych krajów UE na rzecz krajów nowoprzyjętych jak często mówi się i pisze o tym w Polsce.Jeżeli weźmiemy dodatkowo pod uwagę także fakt, że otwarcie się Unii na nowe kraje członkowskie oznaczało także otwarcie się na dziesiątki milionów nowych konsumentów w tych krajach, to można bez cienia przesady skonkludować, że rozszerzenie to swoiste koło zamachowe dla gospodarek krajów starej Unii.Jeżeli do rachunków prezentowanych często przez wspomnianych płatników netto do budżetu UE doliczyć opisane wyżej korzyści bezpośrednie i pośrednie, jakie osiągają uczestnicząc w ten czy inny sposób w realizacji projektów unijnych w nowych krajach członkowskich, to kraje te nie są wcale płatnikami netto, a wręcz beneficjentami netto.Dobrze byłoby, aby tego rodzaju danymi posługiwali się także nasi rządzący, którzy co i rusz podkreślają jak to dla rozwoju Unii poświęcają się takie kraje jak Niemcy czy Francja. Kuźmiuk

Loty specjalne Z niedawno opublikowanych ustaleń kontrolerów NIK wyłonił się dość ponury obraz praktyk instytucji biorących udział w przygotowywaniu i zabezpieczaniu przewozów najwyższych polskich dostojników państwowych w latach 2005-2010. Dostało się i 36 splt, i kancelarii Prezydenta, i BOR-owi. Nie wszyscy jednak okazali się czarnymi owcami. Jedna z kluczowych instytucji, (jeśli nie najważniejsza) wyszła z całej surowej kontroli zaskakująco obronną ręką:

„NIK pozytywnie oceniła MSZ w zakresie reagowania na sytuacje kryzysowe. Ministerstwo posiadało stosowne procedury i prawidłowo reagowało na zdarzenia nadzwyczajne. NIK pozytywnie ocenia działania MSZ po zaistnieniu katastrof komunikacyjnych poza granicami kraju, w tym działania podjęte w związku z katastrofą smoleńską. MSZ posiadało też stosowne instrukcje, procedury i zbiór dobrych praktyk w zakresie przygotowywania wizyt najważniejszych osób w państwie. W niektórych procedurach występowały jednak luki. (np. zdaniem NIK uzyskiwanie zezwoleń dyplomatycznych na przeloty i lądowania nie było przez MSZ skutecznie monitorowanie). Np. przed lotem Prezydenta do Smoleńska w kwietniu 2010 roku o zgodę dyplomatyczną na przelot i lądowanie wystąpiło nie MSZ, a szefostwo Służby Ruchu Lotniczego Sił Zbrojnych RP, podpisując wniosek, bez formalnej podstawy prawnej, jako „Protokół Dyplomatyczny MSZ”. NIK ustaliła, że był to zwyczajowy sposób postępowania w tego rodzaju sprawach. (teraz uwaga – przyp. F.Y.M.) Przed wizytą 10 kwietnia 2010 roku informacja na temat zgody dyplomatycznej dotyczącej przelotu i lądowania została przekazana jedynie telefonicznie z MSZ Federacji Rosyjskiej do ambasady RP w Moskwie, a następnie również telefonicznie do MSZ w Warszawie. 10 kwietnia 2010 roku, w czasie, gdy samolot z Prezydentem RP na pokładzie wylatywał z Warszawy, nikt z polskich urzędników nie był w posiadaniu zgody dyplomatycznej (w formie pisemnej noty) na przelot i lądowanie. Jak się później okazało (już po katastrofie smoleńskiej, kiedy dokument dotarł do MSZ) nota dotyczyła zgody dyplomatycznej na przelot (na trasie Warszawa - Smoleńsk - Warszawa). Nota nie zawierała odrębnej zgody na miejsce lądowania. NIK odnotowuje, że MSZ uregulowało (uzupełniło) procedury uzyskiwania zgody na przelot i lądowanie w sierpniu 2010 roku.”

http://www.nik.gov.pl/aktualnosci/nik-o-wizytach-vip-w-latach-2005-2010.html

Wygląda, więc na to, że samoloty wojskowe i to z prezydentami na pokładzie mogą sobie wlatywać w ruską przestrzeń powietrzną „na telefon” albo inaczej, kolokwialnie, mówiąc: na gębę. Dzwoni Jasiek z Warszawy: „Weź mi tam, Wowa, wpuść takiego rządowego tupolewa, co se będzie leciał nad ranem do was”. Na co Wowa z Moskwy: „Nu, charaszo, Jasiek, co tam se do nas wyślesz, to se do nas wleci, my nie budiem wam ni odnych probliemow diełat'.” Byłoby to też zgodne z tą tradycją postępowania badawczego i śledczego, którą zaproponował płk. dr. E. Klichowi legendarny „menażer”A. Morozow: „on zaproponował taką… Znałem go, spotkałem go w Montrealu na takiej konferencji 10-dniowej, ale jest to człowiek… bardzo wysoki poziom, ja się od niego uczę bardzo dużo, to jest po prostu menażer. A my jesteśmy przygotowani do biurokracji. My robimy biurokrację. Kiedyś będzie więcej czasu, to panu ministrowi powiem, na czym to polega. My od razu piętrzymy trudności, pieczątka, podpisy. On mówi: „Żadnych pieczątek. Podpis, data, trzeba sobie wierzyć”. I tak jest.” 1 I słusznie, „trzeba sobie wierzyć”, zwłaszcza, że wiara cuda czyni, a tylko jakimś niewdzięcznym biurokratom są potrzebne bumagi i pieczątki, szczególnie, jeśli chodzi o przeloty rządowych samolotów oraz o dochodzenia po „wypadku” takiego samolotu. Już Kazimierz Pawlak w „Samych swoich” mawiał, że u niego „słowo droższe pieniądza”, cóż dopiero warte może być słowo kogoś z Moskwy, a zwłaszcza z samego Kremla? Tak przecież swoje bezcenne słowo dał telefonicznie władzom nad Wisłą „prezydent Miedwiediew” 10-go Kwietnia, że zginął polski Prezydent, zanim ktokolwiek oficjalnie ciało śp. L. Kaczyńskiego „odnalazł”. Ustalenia NIK-u są jednak niezwykłe z tego względu, że potwierdzają przypuszczenia zawarte już dość dawno temu w książce K. Galimskiego i P. Nisztora, („Kto naprawdę ich zabił?”, s. 44-45), tzn., że rządowy tupolew 10-go Kwietnia (w przeciwieństwie do lotu z 7-go kwietnia 2010!) wystartował bez pisemnej zgody na wlot w ruską przestrzeń powietrzną i lądowanie na północnym smoleńskim lotnisku (pozwolę sobie zacytować cały ten obszerny fragment, bo jest bardzo ważny w całej sprawie):

„Pomiędzy lotami z 7 i 10 kwietnia jest jednak zasadnicza różnica, która może wskazywać, że lot prezydenckiego samolotu nie był do końca przygotowany. Otóż w planie lotu Tupolewa z premierem wpisany jest numer zgody na przelot nad terytorium Białorus (BIALORUS SAC972/020410/LITER A) oraz numer zgody na przelot oraz lądowanie na terytorium Rosji (ROSJA 194 CD/07). Tymczasem w planie lotu prezydenta znajduje się tylko numer zgody na przelot nad terytorium Białorusi (BELARUS SAC248/220310/LITER CD/07). Nie ma natomiast numeru zgody na wejście w rosyjską przestrzeń powietrzną Federacji Rosyjskiej oraz zgody na lądowanie w tym kraju (podkr. F.Y.M.). O problemach z numerem tego, jakże istotnego dokumentu, świadczą także maile wysyłane w dniach 8 i 9 kwietnia między pracownikami Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Wynika z nich, że jeszcze przynajmniej 8 kwietnia lotnisko Smoleńsk-Siewiernyj nie miało wszystkich danych o przylocie prezydenckiego samolotu. W tym, kluczowej informacji numeru zgody na przelot w rosyjskiej przestrzeni powietrznej i pozwolenia na lądowanie. O tym problemie Jerzego Bahra, ambasadroa RP w Moskwie, informował Dariusz Górczyński. „Lotnisko w Smoleńsku nic nie wie o zgodzie na lądowanie samolotu z prezydentem. Będę wdzięczny za przekazanie e-mailem numeru zgody na przelot i lądowanie” - pisał 8 kwietnia po południu Górczyński. Odpowiedź nadeszła następnego dnia po 18 od ministra Andrzeja Kremera (zginął w katastrofie). „Zwracam uwagę, że kwestia lądowania samolotu/samolotów jest fundamentalna. Proszę o pilne wyjaśnienie wszystkich szczegółów związanych z dojazdem delegacji i innych szczegółów organizacyjnych”. Według MSZ Górczyński otrzymał informacje o braku numeru zgody od przedstawicieli strony rosyjskiej, odpowiedzialnych za bezpieczeństwo prezydenta RP 8 kwietnia. Niezwłocznie, jeszcze tego samego dnia poinformował o tym nie tylko ambasadora Bahra, ale także innych pracowników placówki dyplomatycznej, którzy tego dnia udawali się do Moskwy, aby sfinalizować przygotowania do uroczystości (...). Otrzymali ją m.in. Andrzej Kremer i dyrektor Mariusz Kazana. MSZ podkreśla, że Górczyński przekazując informacje kierował się ogólnie przyjęta przy organizacji wizyt praktyką przekazywania wszelkich istotnych informacji mogących mieć wpływ na ich bezpieczeństwo lub sprawny przebieg. Według mjr. Tomasza Frączkowskiego z szefostwa Służby Ruchu Lotniczego, numer zgody przelotu i lądowania na terytorium Rosji prezydenckiego samolotu został przesłany do Polski dwa dni przed wylotem. „Zgoda z Federacji Rosyjskiej wpłynęła w późniejszych godzinach dnia 8 kwietnia (...) Ktoś z pracowników uzupełnił te ostatnie brakujące dane 8 kwietnia i na drugi dzień, kiedy dokument był już gotowy do podpisu, Szefa Oddziału nie było, podpisałem go z upoważnienia (podkr. F.Y.M.). Upoważnienie to ma charakter ustny. (...) Dokument ten wysłany był 9 kwietnia o godz. 7.50 ja ten dokument wysłałem. (...) Wydaje mi się, że Smoleńsk nie figuruje w danych ICAO, gdyż jest lotniskiem wojskowym i mógł nie być ujawniany (...)”. Także resort spraw zagranicznych twierdzi, że numer takiej zgody został uzyskany. „Po [jej] uzyskaniu (...) D. Górczyński potwierdził tę informację na miejscu w Smoleńsku u przedstawicieli Federalnej Służby Ochrony FR, co oznaczało, że scenariusz uroczystości w Katyniu oraz program pobytu Prezydenta RP w Smoleńsku winien przebiegać z godnie z ustalonym przez strony harmonogramem, którego wyznacznikiem były również uzgodnione z Kancelarią Prezydenta RP – godziny lądowania na lotnisku wojskowym w Smoleńsku samolotów Jak-40 i Tu-154M z Prezydentem RP z dziennikarzami i delegacją polską na pokładzie”. Tego samego dnia przez Ambasadę RP w Moskwie wpływa dokumentacja lotniska, w tym karty podejścia. Według ustaleń prokuratury, karty były aktualne na wrzesień 2009, były jednak dokładnie takie same, jak otrzymane na lot z premierem 7 kwietnia. Dlaczego jednak mimo, jak twierdzi MSZ, posiadania numeru zgody, nie wpisano tej jakże istotnej informacji do planu lotu? Nie wiadomo. Doświadczeni piloci, z którymi rozmawialiśmy, twierdzą, że praktyką jest, że takie numer są często wysyłane już podczas lotu. Jednak brak numeru zgody może mieć poważne konsekwencje. - Na pewno spowodowałby niewpuszczenie prezydenckiego samolotu na lotnisko – mówił dziennikarzowi „Rzeczpospolita” Dariusz Szpineta, pilot-instruktor, który podkreśla, że brak numeru takiej zgody prze lotem tak ważnej delegacji to poważne przeoczenie. - Zdarzało się, że lotniska np. w Berlinie nie wpuszczały lub kazały płacić za brak numerów takich pozwoleń – podkreśla.” Jeśli więc tę „zgodę” usytuowano „dyplomatycznie” na poziomie „ustno-telefonicznym”, to można było właśnie na tym poziomie dowolnie nią manipulować – zarówno potwierdzać, jak i... wycofywać, zwłaszcza w sytuacji zwanej w lotniczym żargonie, jako TWA, czyli „trudnych warunków atmosferycznych”, a o nich wiemy niemal wszystko od godzin przedpołudniowych 10 Kwietnia. Powtarzam, więc: rządowy samolot nie miał pisemnej zgody na wlot w ruską przestrzeń powietrzną (potwierdza to kontrola NIK), wobec tego, zwyczajnie, mógł do „Federacji Rosyjskiej” nie wlecieć, bo zwyczajnie nie miał na to formalnego zezwolenia. Oczywiście Ruscy mogli „łaskawie” podczas przelotu „zezwolić” w jakimś „nadzwyczajnym trybie” na taki wlot – ale wcale nie musieli i mieliby ku temu prawne podstawy: nie została pisemnie przesłana ruska dyplomatyczna zgoda na wlot i lądowanie. Być może też z tego powodu w drodze na Siewiernyj J. Bahr rezerwuje (wg opowieści „inspektora Clouseau” G. Kwaśniewskiego) oprócz moskiewskiego lotnisko mińskie za pośrednictwem amb. H. Litwina (obecnie urzędującego z D. Górczyńskim na kijowskiej placówce). Czemu jednak nie witebskie? No bo, rzecz jasna, było nieczynne - choć niekoniecznie dla wszystkich. FYM

Pan płk Klich i minister Miller mogli o wiele bardziej "dokopać" załodze TU-154 M. Czemu tego nie zrobili? Kiedy opublikowano stenogramy z rozmów w kokpicie TU-154M - przez biegłych z Krakowa - jako, żem z wykształcenia konstruktor "Budowy Samolotów" - poświęciłem tym wszystkim dokumentom masę czasu. Dużo. Ale wreszcie na to przyszła pora. Choć spodziewam się, że po odczytaniu przez polskich ekspertów zapisów z JAK-40 - może się zrobić o wiele ciekawiej. W poście na NE przedstawiłem wyniki mojej żmudnej analizy zapisów z Raportu Millera, Załącznika do niego oraz stenogramów odczytanych w Krakowie. Wiem, że próba zmierzenia się z tą moją analizą wymaga masę czasu. Bo i tyle ja na nią poświęciłem, wyłapując różne dziwne zapisy i moim zdaniem błędy w ocenie popełnione przez polskich ekspertów z Komisji Millera. Rząd Polski jak wiemy został zaskoczony przez Rosjan transmisją z opublikowania przez MAK wyników ich badań. I nie kiwnął palcem. Dzisiaj okazuje się, że Pan plk Klich nagrywał rozmowy - i dobrze zrobił. Przykład dał nam Michnik. Wracając do sedna sprawy.

1. Media polskie za rosyjskim zwracały uwagę na jakoby pijanego gen. Błasika obecnego w kokpicie - dupa z królika. To poszło niestety w media światowe - a okazało się FAŁSZEM.

2. Wiele było komentarzy "ekspertów lotniczych" co do zaskoczenia polskich pilotów brakiem zadziałania przycisku UCHOD. Jak wykazałem w mojej analizie:

http://akwedukt.nowyekran.pl/post/51224,komisja-ministra-bylego-millera-ma-wielki-problem-ale-chyba-tego-nie-jest-swiadoma-kara-chlosty-nadchodzi-publicznej-ukryta-prawdziwa-przyczyna-katastrofy-w-smolensku

to nieprawda. Polscy piloci lecieli na wysokości 100 m, nie zniżali się poniżej tej wysokości a prędkość opadania TU-154 M w momencie odejścia była ZERO. Raport Millera stwierdza, że wynosiła ona, prędkośc opadania ok. 6 m/sek. Bzudra - Kłamstwo. Udowodniłem to w w/w analizie. A teraz sedno postu:

1. Raport Millera przyznaje na opublikowanym wykresie Nr 15, str 18 - fakt uszkodzenia steru wyskości - steru ogromnie ważneho w sterowaniu s-tem. Wg mojej analizy w/w do uszkodzenia tego steru doszło dużo wcześniej, na co Raport nie zwraca uwagi.

2. Sprawa kapitalna:

Piloci po odłączenia automatu sterowania podłużnego a potem automatu ciągu - byłi na wyskości 100 m. Patrz stenogramy i jak się okazuje prawidłowo ustwaiony wysokościomierz barometryczy - a tyle było KŁAMST rosyjskich i polskich na ten temai. Co robią piloci? Ano wg urzędowych dokumentów wcale nie są zaskoczeni brakiem naciśniecia przycisku UCHOD. Nie ma tego naciśnięcia zarejestrowanego. Szybko zrywają sterowanie w płaszczyźnie pionowej, ruch wolantem na siebie, i przestawiają dźwigniesterowania silnikami na max - po czym po jakiś dość krókim czasie dźwignie te powoli wracają w kierunku przeciwnym, obniżając obroty turbin i ciąg silników. Widać to wyraźnie w mojej analizie na bazie dokumentów urzędowych - polskich. I co na ten temat eksperci Millera? Proszę spojrzeć na to jak to tłumaczy Komisja? Oto wyjaśnienie na stronie 23 Załącznika do Raportu.

"6) Po przestawieniu DSS na zakres startowy nastąpiło ich cofanie, co może świadczyć, żenikt nie kontrolowałich pozycji. Hamulce utrzymujące DSS w ustawionym położeniubyły zwolnione, gdyżwcześniej załączony byłautomat ciągu."

Panie Ministrze Miller i Panowie eksperci. Oto mieliście niezbity dowód "błędu pilotów" Występowaliście Panowie tyle razy w mediach. Mówiliście ciągle o przycisku UCHOD. Bzdura, jak wykazałem reakcja pilotów po decyzji odejścia była szybka, (choć dokonaliście przesunięć w czasie - o czym wcześniej pisałem). Czemu tego tak ważnego jakoby "błędu pilotów" nie wyeksponowaliście? To dopiero jest pytanie. Ja mam rozumieć, że piloci TU-154 M robili odejście od podejścia do lądowania na wysokości 100 m zapominając o tym, że przestawienie dźwigni sterowania silnikami wymaga włączenia ich hamulca? Czyli robili to po raz pierwszy w życiu i zapomnieli? Nie sądzę. W takich sytuacjach działają nawyki a nie myślenie. Wie o tym każdy pilot i kierowca samochodu. Wniosek i pytanie? Jeśli chcieliście "dokopać" pilotom i gen, Błaskowi - to miesliście wg swojego Raportu dowód "ogromnego błędu pilotów" Czemu nie zwróciliście mistrzowie uwagi Polaków na fakty uszkodzenia steru wysokości i tego "jakoby tak ważnego błędu pilotów"??? Po kiego Ciula powtarzaliście refren rosyjski? Coś mi tu śmierdzi. Zwłaszcza, że zapomnieliście o tym wyraźnie powiedzieć. Tak, więc panowie eksperci - porozmawiajmy o PSACH. Akwedukt

A to nam siurpryza! Ustępowanie ludziom jest niedopuszczalnym błędem. Gdy ludzie zobaczą, że "Rząd" boi się protestów - to protesty się nasilą. Los "Rządu" jest w tej chwili już przesądzony. Właśnie koledzy montowali sprzęt, by rozpocząć spotkanie w Kielcach - gdy przyszła hiobowa wiadomość: JE Donald Tusk ogłosił, że "Rząd zawiesza prace nad ratyfikacjąACTA". Szczerze pisząc: nie bardzo wiadomo, co p.Premier przez to rozumie. Przecież tekst konwencji został już parafowany i podpisany - więc "Rząd" nie ma już nic do roboty. Teraz Senat i Sejm mogą tę ACTA ratyfikować - albo nie; a Pan Prezydent może ją podpisać - albo nie; nad czym "Rząd" jeszcze pracuje? Niewątpliwie chodzi o to, by uspokoić ludzi, by zaniechali protestów. A gdy już się uspokoją – po cichu i znienacka ONI ACTA ratyfikują...

W tym przypadku dywersja się udała. Na wiec w Kielcach (i w innych miastach) przyszło znacznie mniej ludzi, niż poprzednio. Co prawda: być może nie z powodu enuncjacji p.Pramiera - tylko z powodu mrozu. Ta chytrość "Rządu" niewątpliwie wyjdzie mu bokiem. Ustępowanie ludziom jest niedopuszczalne. Gdy ludzie zobaczą, że "Rząd" przyznaje, że gorzej się zna od przeciętnego człowieka; gdy "Rząd" przyznaje, że boi się protestów - to protesty się nasilą. Los "Rządu" jest w tej chwili już przesądzony. Rok temu pisałem, że padnie na jesieni. W tej chwili wygląda na to, że już wiosna będzie nasza. Ostatecznie: dlaczego tylko Arabowie mogą mieć wiosnę? Polacy też Arabowie, tylko nieco inaczej ubrani. Więc nam też się należy przyjemność zobaczenia "Rządu" uciekającego za granicę. Może nawet odzyskamy część ukradzionych pieniędzy? JKM

Związek nasz bratni – związek przestępczy Skazanie przez niezawisły sąd generała Czesława Kiszczaka na cztery lata pozbawienia wolności ze zmniejszeniem kary na mocy amnestii do lat dwóch i zawieszenie jej na lat pięć za „zbrodnię komunistyczną”, polegającą między innymi na uczestnictwie w „związku przestępczym o charakterze zbrojnym”, wzbudziło sprzeciw wśród komuchów, w stadzie autorytetów moralnych i Salonie. To jest rzecz całkowicie zrozumiała. Komuchy na samą myśl o zakwalifikowaniu niektórych aspektów ich działalności, jako „zbrodnię” muszą odczuwać pewien niepokój, który wyraził się m.in. w inicjatywie zlikwidowania Instytutu Pamięci Narodowej, który te zbrodnie dokumentuje. Nie jest to postawa specjalnie oryginalna; już Adam Mickiewicz w balladzie Lilie przedstawia Panią, która zabiła Pana, i deklaruje: ach, pójdę aż do piekła, byleby moją zbrodnię wieczysta noc powlekła. Ciekawe, że podobne pragnienie wyraził Jego Eminencja Stanisław kardynał Dziwisz, deklarując, że archiwa IPN powinny zostać „zabetonowane”. Podobnie jak owa Pani, zarówno komuchy, jak i Jego Eminencja nie wykazują żadnego żalu z powodu zbrodni czy łajdactwa, a tylko pragną, by zaginął po nim wszelki ślad. Ciekawe w takim razie, czy Jego Eminencja wierzy w Boga – bo jeśli wierzy, to jakież znaczenie miałoby „zabetonowanie” archiwów IPN? Nawoływanie do „zabetonowania” wskazywałoby, że dba raczej o pozory i podobnie jak pan Surwint z Pamiątek Soplicy uważa, że z Panem Bogiem łatwiej, niż z ludźmi. Zresztą – mniejsza z tym; jak betonować, to betonować – zwłaszcza „zbiór zastrzeżony” IPN, w którym, jak wiadomo, znajdują się kompromaty dotyczące osobistości z najlepszego towarzystwa albo konfidentów nadal pozostających w stosunku służbowym, mimo transformacji ustrojowej. Oburzenie autorytetów moralnych i Salonu, którego przedstawiciel w osobie Andrzeja Celińskiego z rozpędu odmówił niezawisłym sądom wszelkiej kompetencji osądzania, też jest zrozumiałe. Autorytety moralne i Salon do tej pory podawały do wierzenia zatwierdzoną wersję historii najnowszej – że mianowicie patriotyczne siły w partii dogadały się z patriotami z lewicy laickiej i z tej politycznej sodomii i gomorii narodziła się III Rzeczpospolita. Wyrok sądu skazujący generała Czesława Kiszczaka, który te wszystkie autorytety zatwierdzał, za „zbrodnię komunistyczną”, polegającą m.in. na udziale w „związku przestępczym o charakterze zbrojnym”, wywraca wszystko do góry nogami; nie żadni tam „patrioci”, tylko gangsterzy i zbrodniarze – no a skoro autorytety moralne akurat z nimi się zwąchały, to i na nie spływa to odium, tak samo, jak w Przygodach dobrego wojaka Szwejka na syna człowieka zamordowanego przez bandytów: a, to syn tego zamordowanego; z niego też musi być niezły gagatek! Nic, zatem dziwnego, że stado autorytetów moralnych zawyło jednym głosem, a Salon się zapienił. Trochę dziwniej – że wyrok na generała Kiszczaka został krytycznie przyjęty przez niektóre środowiska lokujące się na prawicy. Co prawda – trudno się tak bardzo dziwić, skoro w pewnych środowiskach „narodowych” generał Jaruzelski uchodzi za męża opatrznościowego. Właściwie nie bardzo wiadomo, dlaczego, bo – o czym zaświadcza nawet Mieczysław Wilczek – zawsze był za socjalizmem i nawet chciał go bronić „jak niepodległości”. Myślę, że na taką reputację w tych środowiskach generał Jaruzelski zasłużył sobie z dwóch powodów; po pierwsze – jako agent Rosji, a po drugie – ponieważ krytykuje go PiS. I nie warto byłoby sobie zaprzątać tym głowy, gdyby nie publikacja pana prof. Adama Wielomskiego w „Najwyższym Czasie”, gdzie autor pokpiwa sobie z oskarżycieli generała Kiszczaka, że – po pierwsze – traktują konstytucję PRL serio, po drugie – że generał został skazany zaledwie na dwa lata, a w państwie poważnym dostałby czapę, po trzecie – że tak niski wyrok powinien stanowić zachętę dla przyszłych kontrrewolucjonistów, i po czwarte – że słabe „demoliberalne” elity nie są w stanie nawet osądzić swoich wrogów, więc słusznie generał Jaruzelski nimi pogardzał. Widzimy, że „tak czy owak – sierżant Nowak”, to znaczy – generał Jaruzelski – maładiec! W ocenie wysokości wyroku akurat się z panem prof. Wielomskim zgadzam, chociaż nie sądzę, by musiała ona dowodzić „słabości demoliberalnego państwa”. Rzecz, bowiem z tym, że III Rzeczpospolita nie jest żadnym „demoliberalnym państwem”, tylko okupacją narodu polskiego przez tajniaków, którzy, wykorzystując „surowe prawa stanu wojennego”, posłużyli się swoimi konfidentami do stworzenia mistyfikacji nazwanej III Rzeczpospolitą. Funkcjonujące w jej ramach niezawisłe sądy w zasadzie działają wedle rozkazu i to właśnie była przyczyna, dla której generała Kiszczaka nie można było przez 20 lat skazać nie tylko łagodnie, ale w ogóle. Ponieważ jednak tworzące rzeczywisty rząd bezpieczniackie watahy w walce o lepszy dostęp do żerowiska zaczęły rozbijać sobie łby w wojnie rozpoczętej zatrzymaniem generała Czempińskiego, niezawisły sąd, nie wiedząc, czego właściwie się trzymać – bo przecież nie można wykluczyć rozkazu odwetowego skazania – skazał – ale na wszelki wypadek łagodnie. Gdyby jednak wybuchła prawdziwa kontrrewolucja, to pan prof. Wielomski natychmiast by się przekonał, że III Rzeczpospolita potrafi być surowa. Zresztą – jaka tam znowu kontrrewolucja bez pozwolenia Rosji? Najciekawszy tedy jest zarzut poważnego traktowania konstytucji PRL. Pan prof. Wielomski twierdzi, że na studiach uczono go, iż konstytucje państw komunistycznych były manifestami ideologicznymi, więc nie miały znaczenia – rozumiem, że znaczenia prawnego. No dobrze, niech i tak będzie – ale w takim razie, jaką ideologię manifestowała konstytucja PRL, na przestrzeganie której, to znaczy – zapisanego w niej porządku, kładł taki nacisk mąż bez zmazy, czyli sam generał Jaruzelski? Zainspirowany jego apelami w latach osiemdziesiątych napisałem nawet analizę pod tytułem: Porządek i nieporządek konstytucyjny, w której zająłem się słynnym art. 3 traktującym o przewodniej roli partii. Udało mi się dowieść, że to jest kompletny bełkot, z którego można wydestylować jedynie bezsensowną formułę, iż współdziałanie jest podstawą płaszczyzny współdziałania. Nie znaczy to jednak, by ten manifest ideologiczny, jako całość był pozbawiony znaczenia prawnego. Uważam, że było odwrotnie – i że właśnie ta okoliczność przesądza zarówno o słuszności uznania komunizmu za formację zbrodniczą, a soldateski, której hersztem mianowany został generał Jaruzelski – za związek przestępczy o charakterze zbrojnym. Jeśli przyjąć – a chyba nie ma innego wyjścia – że o merytorycznej praworządności systemu prawnego, a więc praworządności prawa z punktu widzenia jego treści, decyduje zgodność, a przynajmniej niesprzeczność prawa stanowionego z katalogiem praw naturalnych, to nie ulega wątpliwości, że komunistyczny system prawny był w zamiarze bezpośrednim skierowany przeciwko dwu prawom naturalnym: wolności i własności, a w zamiarze ewentualnym – również przeciwko życiu – bo zakładał surowe karanie „kontrrewolucji”, to znaczy – wszelkich prób obrony tamtych dwóch praw naturalnych. Zatem komunistyczny system prawny był zbrodniczy sam przez się, ponieważ był bezpośrednio skierowany przeciwko wszystkim trzem prawom naturalnym i to bynajmniej nie ze względu na konieczność zapewnienia bezpieczeństwa ludzi, tylko ze względu na doprowadzenie ich do stanu bezbronności wobec „związku przestępczego o charakterze zbrojnym”, jakim było komunistyczne państwo. Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, na której czele postawiony został generał Jaruzelski i która ogłosiła własny, znacznie surowszy nawet od konstytucji PRL „manifest ideologiczny”, była kwalifikowaną postacią takiego związku przestępczego o charakterze zbrojnym, mającą zresztą na celu dodatkowe przestępstwo w postaci dokonania kradzieży majątku publicznego na skalę masową, by w ten sposób zapewnić swoim uczestnikom i poplecznikom zachowanie pozycji społecznej w nowych warunkach ustrojowych. Zatem – generał Jaruzelski, tak czczony w niektórych środowiskach – jest zbrodniarzem niezależnie od tego, czy Sowieciarze „weszliby” w 1981 roku, czy by nie „weszli”. W tej sytuacji zaczynam się zastanawiać, czy kult generała Jaruzelskiego nie ma przypadkiem znamion kompensacji. SM

Mróz od wschodu Wprawdzie powszechnie wiadomo, że pod przewodem naszych Umiłowanych Przywódców nieubłaganie podążamy ku świetlanej przyszłości, ale tak naprawdę to dobrze to wszystko nie wygląda. Wprawdzie mimo globalnego ocieplenia, jak przystało na zimę, jest zimno, a nawet coraz zimniej, ale z drugiej strony, nietrudno zauważyć, że za Jaruzelskiego było jednak więcej śniegu niż za Tuska. Inna rzecz, że za Gierka było więcej śniegu niż za Jaruzelskiego, ale to jeszcze nic, bo za Gomułki było jeszcze więcej śniegu niż za Gierka. Zauważył to w swoim czasie red. Marek Antoni Wasilewski i nawet spotkały go za to rozmaite nieprzyjemności, bo za Gierka obowiązywała propaganda sukcesu i wszystko musiało być najlepsze, w związku, z czym nawet nasz nieszczęśliwy kraj został awansowany na 10 największą potęgę gospodarczą świata i wielu ludzi wierzy w to święcie nawet jeszcze dzisiaj. Najwyraźniej nie wyjeżdżali za granicę, bo w przeciwnym razie - no cóż; pamiętam traumatyczne przeżycie, jakie stało się udziałem mego przyjaciela, kiedy w 1978 roku po raz pierwszy w życiu zobaczył supermarket "Mammouth" w Macon we Francji. Obrzucił go spojrzeniem, po czym z głębokim przekonaniem w głosie wykrzyknął: "precz z komuną!". Wracając tedy do śniegu, warto odnotować, że najwięcej śniegu i w ogóle - najzimniej było jednak w roku 1940, kiedy to... no, mniejsza z tym. Jeden proces, zresztą cywilny, z TVN-em całkowicie mi wystarczy, a za zbytnią dociekliwość w sprawie śniegu i mrozu, kto wie - może już niedługo będzie można wylądować w jakimś bardzo chłodnym miejscu? Więc dosyć już tych porównań; lepiej skoncentrować się na osiągnięciach, a właśnie media głównego nurtu odnotowują, że każdej kolejnej nocy wzrastający mróz zbiera coraz większe żniwo, uzupełniając w ten sposób Narodowy Program Eutanazji, w ramach sławnej polityki miłości właśnie wdrażany przez administrację premiera Tuska. Czegóż chcieć więcej, skoro nawet sama litościwa natura wspiera wysiłki rządu? Nigdy jednak nie ma rzeczy doskonałych i kiedy z jednej strony natura wspiera Narodowy Program Eutanazji, z którym Umiłowani Przywódcy wiążą nadzieję poprawy rentowności naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, z drugiej strony przeciwko rządowi buntują się jak nie lekarze i aptekarze, to znowu kierowcy, a jak nie kierowcy - to internauci. Jakżby tego było za mało, z kręgów piastujących zewnętrzne znamiona władzy coraz częściej dobiegają fałszywe pogłoski o narastającym napięciu między premierem Tuskiem a prezydentem Komorowskim, nie mówiąc już o powszechnie znanych szorstkościach, charakteryzujących serdeczną przyjaźń premiera Tuska i posła Schetyny. Jeśli przypomnimy, że premier Tusk jest niekwestionowanym hegemonem Platformy Obywatelskiej imienia generała Gromosława Czempińskiego, podczas gdy pan prezydent kojarzony jest coraz mocniej z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi, których, jak wiadomo, już "nie ma", to te, coraz częściej dobiegające ze wspomnianych kręgów fałszywe pogłoski, stanowią dodatkową poszlakę, iż to nagle pogorszenie dobrego fartu rządu premiera Tuska jest następstwem rozpętanej przez bezpieczniackie watahy wojny na górze, zapoczątkowanej lekkomyślnym zatrzymaniem przez CBA generała Czempińskiego pod jakimiś fałszywymi zarzutami. Niepodobna, bowiem nie zauważyć, iż ta gwałtowna zmiana w postrzeganiu rządu premiera Tuska zbiegła się w czasie właśnie z zatrzymaniem generała Czempińskiego, który najwyraźniej postanowił pomścić doznaną zniewagę. Zatem za pośrednictwem agentury uplasowanej w strategicznych ośrodkach życia politycznego, gospodarczego i kulturalnego, totalna wojna między watahami przekłada się na konflikty lokalne; prokuratura wojskowa wojuje z cywilną, Najwyższa Izba Kontroli - z Biurem Ochrony Rządu, MSW z NIK-iem - i tak dalej. Przerażony otwierającymi się każdego dnia nowymi frontami premier Tusk najwyraźniej zapragnął jakiejś odmiany - i po powrocie z Brukseli na konferencji prasowej otrąbił wielki sukces. Mianowicie Nasza Złota Pani Aniela i jej francuski kolaborant Mikołaj Sarkozy podobno obiecali mu, że kiedy przyjdzie im ochota się namawiać, pozwolą mu przy tym asystować, i to nie po drugiej stronie drzwi, tylko po tej właściwej. To znaczy - nie zawsze, co to, to nie - ale tylko wtedy, gdy zostanie zwołany szczyt 25 krajów - bo kiedy będzie odbywał się szczyt 17 państw namawiających się w sprawach "specyficznych dla strefy euro", to premieru Tusku już nie będzie wolno w tym uczestniczyć, w odróżnieniu od szczytów w pełnym, to znaczy - 27-krajowym składzie, gdzie dopuszczone będą nawet te państwa, które paktu fiskalnego podpisać nie chciały, tzn. - Wlk. Brytania i Czechy. Na takich szczytach premier Tusk będzie mógł brylować, ile dusza zapragnie, bo jeśli chodzi o pozostałe szczyty, to albo nie będą go wpuszczali, albo - jeśli go nawet wpuszczą, to, jako obserwatora bez prawa głosu. Więc sukces niebywały, tylko nie bardzo wiadomo, ile będzie to kosztowało nasz nieszczęśliwy kraj i co jeszcze w zamian obiecał premier Tusk Naszej Złotej Pani i jej francuskiemu kolaborantowi. Na wspomnianej konferencji prasowej niepodobna było się tego dowiedzieć, bo zmęczony premier nie miał głowy do tych wszystkich irytujących szczegółów, toteż ze względu na psychiczną hygienę zakończyła się ona trochę wcześniej, niż jej uczestnicy by chcieli. Inna rzecz, że przedtem takiej dociekliwości na konferencjach z udziałem premiera nie bywało, toteż nieomylny to znak, że wojna na górze między bezpieczniackimi watahami doprowadziła również do rozluźnienia dyscypliny w mediach głównego nurtu. Tylko tak, bowiem można wyjaśnić fakt opublikowania rewelacji, że minister sportu w rządzie premiera Tuska, pani Joanna Mucha, na stanowisku wicedyrektora Centralnego Ośrodka Sportu zatrudniła swego fryzjera, który oprócz rozlicznych zalet, czyniących z niego prawdziwego człowieka Renesansu, ma i tę, że jest - jak to wyraziła pani minister, "sympatykiem mojej osoby". Kiedyś takie rzeczy się nie zdarzały i jeśli taki, dajmy na to, poseł Sekuła orzekł, że afery hazardowej "nie było", to zostało to przyjęte "powszechnie i bez zastrzeżeń" - niczym marksizm w Związku Radzieckim. No a teraz ten fryzjer, którym na wyścigi interesują się dziennikarze i ani im w głowie pytać panią minister Muchę o "Euro 2012", o którym przygotowała mnóstwo pięknych bajek. Nie da się ukryć; dobrze to nie wygląda - a przecież to jeszcze nic w porównaniu z zadźganiem byłego szefa Sztabu Generalnego, gen. Henryka Szumskiego, ponoć na oczach zmartwiałej ze zgrozy rodziny, przez syna, który przedtem przezornie leczył się psychiatrycznie. Kiedy tylko skrzydlata wieść o tej tragedii dotarła do prezydenta Komorowskiego, ten porzucił wahania i "podjął decyzję" o mianowaniu płk. Jerzego Artymiaka na stanowisko szefa Naczelnej Prokuratury Wojskowej na miejsce generała Krzysztofa Parulskiego, który nie tylko skrytykował prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta, ale nawet rzucił mu słuchawką. Jakby tego było za mało, również Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych złożyła wniosek o odwołanie Edmunda Klicha ze stanowiska przewodniczącego. Niby wszyscy uradzili, że w rewelacje ogłoszone przez posła Macierewicza "nie wierzą" - ale z drugiej strony, wkrótce po tym ogłoszeniu rozpoczęło się dyskretne wyrzucanie za burtę coraz to nowych murzyńskich chłopców - więc chyba jednak wierzą. To znaczy - nie tyle może "wierzą", co raczej zaczynają się domyślać, że złowrogi Macierewicz nie powiedział wszystkiego, co wie, więc na wszelki wypadek trzeba się asekurować - choćby wyrzucając za burtę murzyńskich chłopców - na razie oczywiście tych najczarniejszych, ale jak przyjdzie, co, do czego, to kto wie - może zaczną wylatywać również i ci coraz bielsi? Któż wtedy zostanie w łodzi i będzie ich wyrzucał - oto pytanie! W takiej sytuacji każda dystrakcja jest na wagę złota, więc niespodziewana śmierć pani Wisławy Szymborskiej, laureatki Literackiej Nagrody Nobla z roku 1996, jawi się, jako prawdziwy dar niebios dla naszego nieszczęśliwego kraju. Chodzi o to, że w żałobnej atmosferze nawet premier Tusk będzie mógł chwilę odetchnąć, tym bardziej, że media głównego nurtu będą zajęte rozpamiętywaniem rozlicznych talentów i zasług Nieboszczki, wśród których, niczym perła w koronie, króluje umiejętność błyskawicznego wyczuwania mądrości etapu i takiego sterowania natchnieniami, że zawsze było dobrze, a zwłaszcza w roku 1992, kiedy to na próbę ujawnienia komunistycznej agentury w strukturach państwa Wisława Szymborska zareagowała wierszem "Nienawiść", który ścisłe kierownictwo "Gazety Wyborczej" umieściło na pierwszej stronie. Nic, więc dziwnego, że pamięć Autorki otacza tyle ciepłych wspomnień wdzięcznych czytelników, co pozwala trochę łatwiej znosić idący od wschodu mróz. SM

Zakazane słowo: „Anschluß”? Od czasu dyskusji nad Traktatem Akcesyjnym (to już dziesięć lat...) nieodmiennie używam na przyłączenie Polski do Wspólnoty (a później UE) określenia „Anschluß”. Jest to znany termin polityczny, oznaczający po prostu „przyłączenie” - ale dość specyficzne: chodzi o przyłączenie mniejszego państwa do większego, zbliżonego kulturowo – za zgodą mniej-więcej połowy mieszkańców tego mniejszego państwa. Prototyp Anschlußu to, oczywiście, przyłączenie Austrii do III Rzeszy. Przyłączenie Polski do 17 państw Wspólnoty dokładnie odpowiada tej definicji. Pojęcie „Anschluß” jest moralnie neutralne. Anschlußu dokonał Adolf Hitler – ale Hitler prowadził również np. walkę z paleniem papierosów – a słowo „Raucheverbot” nie jest jakoś uważane za nieprzyzwoite. Tymczasem stąd:

http://www.youtube.com/watch?v=VIPPZqaE-hQ

Dowiedziałem się, że zdaniem p.prof.dra hab.Ryszarda Tokarskiego (Wikipedia podaje: „Ryszard Tokarski (ur. 1947) - polski językoznawca, były rektor Wyższej Szkoły Humanistyczno-Przyrodniczej - Studium Generale Sandomiriense. Jest pracownikiem naukowym Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej oraz wydziału humanistycznego WSHPSGS w Sandomierzu. Specjalizuje się w semantyce językoznawczej. Pełni funkcję wiceprezesa Towarzystwa Naukowego Sandomierskiego”; nie podaje, że jest On też, niestety, biegłym sądowym) za takie określenie powinienem zostać skazany przez sąd. Tu widać skąd sądy stalinowskie znajdywały biegłych gotowych świadczyć, że człowiek, który o bałaganie za PRLu powiedział „Ruskie porządki” jest agentem imperializmu amerykańskiego i rewanżystów zachodnio-niemieckich! Każdy tyran znajduje setki takich gorliwców. I nadgorliwców. Zwłaszcza spośród półinteligencji. Ta babina, która dorzuciła gałązkę na stos śp. Jana Husa była niepiśmienna. P.prof.dr hab.Ryszard Tokarski ma wyższe wykształcenie. JKM

Anatomia działań rządu na przykładzie ACTA Właśnie w Polsce wybuchła „fejsbukowa” rewolucja, prawie jak w krajach arabskich. Ku swojemu zaskoczeniu nie wywołał jej Jarosław Kaczyński, rozgrzewając do czerwoności swoich wyborców 10. dnia każdego miesiąca, nawet w rocznicę domniemanego „zamachu” na samolot prezydencki; nie wywołał jej też kryzys gospodarczy. Rewolucję „fejsbukową” wywołał samemu sobie Donald Tusk, podpisując ACTA. O rządzie Donalda Tuska trudno powiedzieć, że „rządzi” Polską. Lepsze i trafniejsze byłoby określenie „administruje”, a to z tego powodu, że rządzenie kojarzy się z podejmowaniem decyzji – czasami popularnych, częściej niepopularnych. Tymczasem rząd ten cechuje skrajna niedecyzyjność, przejawiająca się w uleganiu rozmaitym zewnętrznym i wewnętrznym grupom nacisku. Gen. Wojciech Jaruzelski mawia, że w polityce najważniejsze jest, aby „płynąć z głównym nurtem” – oto i motto Donalda Tuska. Skoro Merkel-Sarkozy domagają się podpisania paktu fiskalnego i zainwestowania w to wątpliwe przedsięwzięcie pieniędzy polskich podatników, to Tusk natychmiast ulega; gdy Waszyngton domaga się podpisania ACTA, to rząd posłusznie podpisuje. Podobnie jest w polityce wewnętrznej: rząd PO-PSL natychmiast ustępuje, gdy tylko poczuje opór, nacisk społeczny, który może przełożyć się na spadek poparcia w sondażach, od studiowania, których – jak głosi powszechna opinia – Donald Tusk zaczyna codzienne urzędowanie. Wydaje się, że rząd mija się z prawdą, twierdząc, że ACTA nie wymusza zmian w polskim prawie, ponieważ nasze ustawodawstwo nie zna takich rozwiązań jak podawanie numerów IP bez zgody sądu lub przynajmniej wezwania prokuratora czy też zamykanie portalu do czasu zbadania, czy nie publikuje on treści stanowiących cudzą własność intelektualną.Już ja znam metodykę Donalda Tuska:

1) najpierw ogłosić, że ACTA trzeba podpisać, gdyż wszyscy podpisują;

2) potem powiedzieć, że dokument przecież niczego nie zmienia w polskim prawie;

3) po jakimś czasie po cichu wprowadzić zmiany w prawie i stwierdzić, że wcale tego nie chcemy, ale nie mamy innego wyjścia, gdyż wymuszają to na nas umowy międzynarodowe.

Oto metodyka władzy Donalda Tuska w pigułce. Amerykańskie koncerny były przekonane, że za pomocą nacisków amerykańskiego rządu bez żadnego kłopotu wymuszą na krajach półkolonialnych podpisanie ACTA. Co ciekawe, media donoszą, że same Stany Zjednoczone nie mają zamiaru tego dokumentu ratyfikować, czyli prześladowani mieli być tylko internauci z krajów półkolonialnych? I słusznie, to stara monarchiczna maksyma, że król nie podlega prawu przez siebie stanowionemu! Ale Polska i inne pomniejsze kraje to, co innego. Dlatego też amerykańskie koncerny wymogły przygotowanie porozumienia ACTA i za pomocą amerykańskiego rządu zaczęły wymuszać na mniejszych krajach przystąpienie do tego układu. Jak to się działo, media powoli zaczynają nam objaśniać, szczególnie to, w jaki sposób „negocjowaliśmy” umowę, czyli jak dostaliśmy do podpisu gotowy tekst, sygnowany przez wielkich tego świata. Zresztą jak wygląda procedowanie umowy, najlepiej pokazuje słynny już telefon z ambasady amerykańskiej do polskiego Sejmu z pytaniem, jak głosowali posłowie poszczególnych partii w komisji sejmowej, która sprzeciwiła się podpisaniu ACTA. Jak ta rozmowa mogła wyglądać? Puśćmy wodze fantazji:

– No, witajcie towarzysze! Dotarły do nas pogłoski, że w waszym parlamencie zagnieździły się wywrotowe elementy, nastające na amerykańskie prawa autorskie?!

– Ależ towarzyszu z Waszyngtonu – odpowiedział głos w słuchawce – staramy się, ale przydarzyły się nieprzewidziane okoliczności. Część towarzyszy nie dostała instrukcji i źle zagłosowali.

– Dobrze, to podajcie mi tu szybko nazwiska tych towarzyszy, co się rzekomo pomylili. Już my sobie z nimi porozmawiamy i obetniemy im comiesięczne premie. Nazwiska poproszę! I zapewne wszystko rozeszłoby się po kościach, ku wielkiej uciesze „amerykańskich towarzyszy”, gdyby nie wybuchła „fejsbukowa” rewolucja. Rząd wyraźnie przespał sprawę i nie docenił wzburzenia ludu, bo gdy zaczęły się pierwsze demonstracje, rząd udawał, że to tylko grupka frustratów i kiboli, która nie jest w stanie odmienić stanowiska Polski w sprawie ratyfikacji ACTA. Rządowi dzielnie pomagał w tym dziele TVN, który skupił się na grupkach warchołów, pomijając w swoich relacjach istotę problemu. Ale niestety nic to nie pomogło i bunt zaczął rozlewać się na wszystkie polskie miasta, a portale rządowe zaczęły padać jak muchy. Przy okazji okazało się, że do zablokowania tych portali wystarczy prymitywny sprzęt odświeżający portal raz za razem po ileś tysięcy razy na sekundę. Nie ukrywam, że byłem w szoku. Prowadzony przeze mnie portal konserwatyzm.pl od dawna stoi na serwerze, który AUTOMATYCZNIE blokuje takie ataki. Jakie państwo, jaki rząd, takie serwery… Manifestanci znają dobrze mentalność Donalda Tuska i wiedzą, że jego rząd zawsze ustępuje, gdy tylko zobaczy siłę i zdecydowanie. Wiedzieli, że trzeba wywrzeć nacisk silniejszy niż ambasada amerykańska i koncerny zza oceanu, które – przy całej swojej sile – nie mają prawa głosu w wyborach. Rząd po awanturze z lekami nie mógł sobie pozwolić na kolejną medialną katastrofę i utratę przekonania młodego pokolenia, że Platforma Obywatelska jest cool. Gdy więc okazało się, że „fejsbukowa” rewolucja tak łatwo nie wygaśnie, rząd zachował się w sposób typowy dla liberalnych reżimów, znany już od czasu ekipy Kiereńskiego – cofnął się przed siłą. Oto np. portal wp.pl przyniósł takie oto słowa pana premiera:

„jeśli będzie naprawdę uzasadniona opinia, że umowa ACTA jest zagrożeniem dla wolności – to rząd nie przedłoży jej do ratyfikacji. Jeśli naprawdę będzie uzasadniona opinia, że umowa ACTA to zagrożenie dla wolności, to nie wniesiemy tej umowy pod ratyfikację”. Teraz tylko trzeba wzmóc nacisk, aby Donald Tusk nie uległ telefonowi z ambasady amerykańskiej… Adam Wielomski

Sport w służbie unijnej propagandy. Parlament Europejski apeluje o unijną flagę na trybunach i koszulkach sportowców Parlament Europejski – demokratyczna fasada dla federalizującej się Wspólnoty – przygotował dokument wzywający „narodowe drużyny sportowe państw członkowskich” do umieszczenia na koszulkach unijnej flagi obok flagi narodowej. Blisko 533 europosłów, którzy głosowali za rezolucją wezwało również władze unijnych państw do wywieszania europejskiej flagi przy okazji międzynarodowych imprez sportowych orgaznizowanych na terenie UE. Zgodnie z życzeniem eurourzędników lazurowe tło ozdobione 12 gwiazdami powinno powiewać nad trybunami nadchodzących Letnich Igrzysk Olimpijskich (Wielka Brytania) oraz Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej (Polska). Jeśli do unijnego wezwania zastosują się ministerstwa sportu i związki sportowe poszczególnych krajów również zawodnicy biorący udział w rzeczonych mistrzostwach będą występować w koszulkach z wyszytą flagą unii. Jakby przewidując niezadowolenie kibiców oraz zwłaszcza brytyjskich europosłów (to oni stanowili znaczną część 106 przeciwników uchwały) zrezygnowano z pierwotnego plan uczynienia unijnej flagi obligatoryjną na koszulkach i trybunach. Wśród zwolenników „ostemplowania” sportowców Unią znaleźli się co prawda przedstawiciele brytyjskich Liberalnych Demokratów, jednak do większości europosłów z Wielkiej Brytanii nie przemówił argument o „wypływającym z unijnej flagi przesłaniu, które dobrze oddaje idee sportu” (według oficjalnej wykładni zwartą we fladze dewizą UE jest łac. „in varietate concordia” – czyli „jedność w różnorodności”). Jak powiedział Paul Nuttall – członek europarlamentarnej grupy „Europa Wolności i Demokracji” kojarzonej w Polsce głównie z charyzmatycznym Nigelem Faragem – „pomysł to przejaw propagandy i próżności Unii”, która „nigdy nie była jeszcze tak niepopularna” jak teraz. Zdaniem Nuttalla urzędnicy zabiegają o ostemplowanie „brzydką flagą sportowych gwiazd” w nadziei, że „to zmusi ludzi do pokochania Unii”. Idea wykorzystania sportu do unijnej propagandy nie jest nowa. W lipcu 2011 roku pomysł oflagowania brukselskim emblematem trybun i zawodników przedstawił hiszpański europoseł, członek Europejskiej Partii Ludowej (PPE) Santiago Fisas Ayxela. Przygotowany przez polityka raport „Europejski wymiar sportu”, stwierdzał, że „najlepszym sposobem na promocję Unii Europejskiej są zawody sportowe, a w szczególności mecze piłkarskie”. Dlatego „sportowcy powinni nosić na swych strojach flagę UE zamiast barw narodowych”. Unijna komisarz ds. kultury, Androulla Vassiliou podkreślała, że „rozumie jak ważną rolę sport odgrywa w tworzeniu poczucia narodowej przynależności”, dlatego właśnie „należy przypominać o zjednoczonej Europie przy okazji wydarzeń sportowych”. Jeszcze w lipcu minionego roku „Rzeczpospolita” przypomniała, że Bruksela ma skuteczne narzędzie do egzekwowania „dobrowolnej” promocji Unii. Cytowany przez Rzepę brytyjski tabloid „Express” oburzał się na 63 tys. euro kary dla Uniwersytetu w Northampton za to, „że nie wywiesił unijnej flagi, mimo współfinansowania przez Brukselę remontu jednego z budynków na terenie uczelni”. Postawą do nałożenia kary był przepis nakazujący „każdej instytucji, która otrzymała ponad 500 tys. euro z funduszu regionalnego UE, wywieszenie flagi bądź zareklamowania Unii w broszurach i na swej stronie internetowej”. Na falę krytyki odpowiedział wtedy rzecznik Komisji Europejskiej, Ton van Lierop: „Nikogo do niczego nie zmuszamy. Ale kiedy dajemy komuś pieniądze, to chcielibyśmy, by o tym wspomniał”… Adam Wawrzyniec

Po dementi JE Jana Vincenta Gdy rozsądny człowiek wchodzi do urzędu, zadają mu pytanie:

„Czy chce Pan rozmawiać z Szefem – czy z kimś, kto wie, o co tu chodzi?” Właśnie JE Donald Tusk martwi się, że przedstawicielom III Rzeczypospolitej, okupującej Polskę, pozwolono uczestniczyć tylko w niektórych posiedzeniach krajów €urolandu. Ja się dziwię, że w ogóle pozwolono – ostatecznie Polska do €urolandu nie należy. To znaczy: z'obowiązała się wejść – ale przypominam słowa lady Małgorzaty Thatcherowej: „Gdy omawialiśmy wejście Królestwa do €urolandu, ustaliliśmy, że wejdziemy do tej strefy „w odpowiednim czasie”. Zakładaliśmy, oczywiście, że „odpowiedni czas” nie nadejdzie nigdy”.Ja proponuję wejście do niej w 2222 – no, w korzystnych układach w 2221 roku. P.Marcin Schultz, szef EuroParlamentu, oświadczył, że JE Donald Tusk obiecał Mu, że Polska wejdzie do €urolandu w 2015. JE Jan Vincent (ps.”Jacek Rostowski”) natychmiast to zdementował – i to w sposób nieprawdopodobnie energiczny.

Cóż: p.Schultz znany jest z tego, że kłamie. Pewno robił to i tym razem... Republika Francuska wreszcie zmusiła III RP by skorzystała z okazji i zamilczała – co doradzał już jej p.Jakób Chirac. Ale, szczerze pisząc: gdyby przy stole obrad zasiadł szef "naszego Rządu", to i tak nic by z dyskusji nie zrozumiał. Ale gdyby III RP reprezentował któryś z młodych ekonomistów – to może szkoda? W Polsce tylko ludzie z tytułem, co najwyżej doktora (pomijam nieliczne wyjątki) orientują się w ekonomii. Reszta orientuje się wyłącznie w ekonomii politycznej socjalizmu – a ta nauka nie ma z ekonomią wiele wspólnego. Generalnie natomiast można zadać sobie pytanie: kto lepiej zna się na gospodarce? Polacy – czy federaści z Brukseli? Bo jeśli uważamy, że my, Polacy, znamy się lepiej – to, po jaką cholerę wchodziliśmy do Wspólnoty, a teraz i do Unii? A jeśli uważamy, że federaści znają się lepiej – to po co mamy zabierać gdy Starsi i Mądrzejsi się naradzają? W takiej sytuacji można siedzieć i słuchać – ale po co gębę otwierać? Z drugiej strony proszę pamiętać, że jeśli federaści ze „starej Unii” mówią o „Europie dwóch prędkości” - to należy pamiętać, że ta druga prędkość jest większa! To my rozwijamy się szybciej! To może by p.Dawid Cameron, JE Wacław Klaus, JE Donald Tusk, JE Wiktor Orban i inni zrobili własny „Okrągły Stół” - a przedstawicielom „Starej Europy” pozwolili słuchać? Bez prawa zabierania głosu. JKM

Totalitaryzm: trwa – czy rośnie?: W PRLu do 1955 roku totalitaryzm był doktryną oficjalną, choć nie używano tej nazwy. Po 56.tym roku pozostał – choć w praktyce czyniono od tej doktryny rozmaite wyjątki. Nie niektórych uczelniach nawet przebąkiwano coś o trój-podziale władz! Że niby nadal obowiazuje - a przynajmniej powinien obowiazywać. Po 1981 roku zapanował niezbyt konsekwentny autorytaryzm – niestety: totalitaryzm wyłaził wszelkimi szparami. Przełomem dla mnie w tej dziedzinie był rok bodaj 1986-ty. Co takiego wtedy zaszło? Niespotykana nzupełnie rzecz: miasto Wrocław (a może Opole?) wytoczyło proces PRLowi!! Co równie znaczące: wygrało go! Jak wiemy stan wojenny przywitałem z nadzieją; nadzieję porzuciłem już pod koniec stycznia 1982 – i własnie po tym wyroku zacząłem znów mieć nadzieję. Usprawiedliwioną, jak widać – bo już w 1988 roku weszła w życie „ustawa Wilczka”. No, i potem w 1989.tym wszystkim dała po łbach ta agenturalna wersja „Solidarności”. Totalitaryzm zaczął powracać – albo też po prostu trrwał sobie cichutko w kącikach? Piszę to – bo w Kielcach koledzy zrobili demonstracje anty-ACTA – pod Urzędem Marszałkowskim. I tam nie pozwolono nam podłączyc do prądu głośników. Jeden z urzedników (?) ochroniarzy (?) powiedzial: „Chyba się nie dziwicie? Skoro zwalczacie to państwo...” Ten człowiek nadal tkwi w totalitaryźmie. Dla normalnego samorządowca państwo jest wrogiem (i powinno być wrogiem!) bardziej, niż dla mnie. Przecież państwo ogranicza samorząd, zabrania mu wielu rzeczy (np. nakladania podatków lokalnych!!), odbiera pieniądze... A on utożsamia się z państwem p- i, najprawdopodobniej, w ogóle nie rozumie tej różnicy. Mentalnie tkwimy w totalitaryźmie – niestety: ja również. Bo rozumowo to ja wiem, jak powinno być. Ale w praktyce nie umiem wykorzystywać samorzadu przeciwko państwu – i odwrotnie. Cóż: wieloletnia tresura... ale tamten człowiek miał niecałe 40 lat! JKM

Proces kobryński Wypadki w gminie Nowosiółki, a przede wszystkim będący ich skutkiem tzw. proces kobryński w 1933 roku poruszyły na krótko opinie publiczną w II RP. W świetle policyjnych ustaleń, Leon Bogdanowicz, radny gminy Oziaty oraz członek Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi, po odbyciu w lipcu 1933 roku szeregu spotkań z agitującą do zbrojnego powstania (w związku z rozruchami na Polesiu) przedstawicielką brzeskiej organizacji KPZB Reginą Kapłan, 3 sierpnia polecił członkom partii zorganizowanie wyprawy na Nowosiółek w celu rozbrojenia miejscowego posterunku policji oraz siedziby Związku Strzeleckiego. Dalszym celem akcji było połączenie się z innymi chłopami i rozpoczęcie marszu na Brześć. W efekcie na drodze do Nowosiółek zebrało się około 100 osób – mieszkańców okolicznych osad. W pobliżu miejsca zbiórki ciężko raniono policjanta, któremu jednak udało się uciec i dotrzeć do posterunku i zawiadomić kolegów o grożącym im niebezpieczeństwie. Po starciu z policjantem, część bojówkarzy przecięła połączenia telefoniczne z Kobryniem, a reszta udała się do kolonii osadników wojskowych w Bielsku, gdzie zrabowała kilka sztuk broni krótkiej, szable i siodła. Po ponownym połączeniu się udano się do Nowosiółek, gdzie ostrzelano placówkę Policji Państwowej. Miejscowy komendant – przodownik Jan Dąbrowski, ostrzeżony przez rannego policjanta, zorganizował skuteczną obronę posterunku. W trakcie zorganizowanego następnie pościgu policyjnego zginął jeden z uczestników zajść, a większość pozostałych (59 osób) została aresztowana. Co najmniej kilka osób biorących udział w napadzie próbowało przekroczyć granicę ze Związkiem Sowieckim. Dochodzenie powierzono naczelnikowi Urzędu Śledczego w Brześciu – komisarzowi Jerzemu Budzińskiemu, który zdecydowanie uderzył w miejscowe struktury KPZB, likwidując cztery rejonowe komitety partii. Najgłośniejsza z rozpraw sądowych, prowadzona w trybie doraźnym, toczyła się w dniach 2-8 września 1933 roku. Przed sądem stanęło ośmiu miejscowych chłopów oraz Regina Kapłan. Rozprawie przewodniczył sędzia Lewicki, a oskarżał prokurator Olgierd Jacuński. Oskarżonych bronił zespół adwokatów z Warszawy, Brześcia oraz Pińska. Z Warszawy obecni byli m.in. czołowi komunistyczni adwokaci – Teodor Duracz oraz Karol Winawer. Oskarżonym, będącym członkami KPZB, postawiono zarzut wszczęcia akcji, mającej na celu oderwanie województw północno-wschodnich i przyłączenia do ZSRS, a więc przestępstwo w myśl par. 1 art. 93 KK. Kapłan została oskarżona o to, że od połowy lipca, wydając na terenie powiatów brzeskiego i kobryńskiego „rozkazy i odezwy o zbrojnym powstaniu” podżegała do przestępstwa opisanego w tym samym par. 1 art. 93 KK. W pierwszym dniu wysiłki obrony koncentrowały się na skierowaniu sprawy do sądu zwykłego, jednak sędzia Lewicki odrzucił ten wniosek. Prokurator zażądał dla oskarżonych kary śmierci, motywując to skalą popełnionych przestępstw, wszak „targnęli się na całość Rzeczypospolitej”. Ostatecznie ośmiu chłopów skazanych zostało na karę dożywotniego więzienia, a złagodzenie kary uzasadniono niskim poziomem umysłowym oskarżonych, a także złożeniem przez nich w śledztwie wyczerpujących zeznań, dzięki którym ujawniono większość sprawców. W przypadku Reginy Kapłan sąd zadecydował o przekazaniu jej sprawy do dyspozycji sądu zwykłego. Decyzja sądu okazała się zaskoczeniem dla miejscowej administracji, a wojewoda poleski Władysław Kostek-Biernacki był wręcz oburzony orzeczeniem sądu. W liście do ministra sprawiedliwości przekonywał, że „nieukaranie śmiercią udowodnionego przestępstwa zbrojnej napaści na policję fatalnie odbije się na sytuacji w województwie i autorytecie administracji wśród tamtejszej ludności”. Na mocy wyroku okręgowego z listopada 1933 roku Kapłan została skazana na 15 lat więzienia i pozbawienie praw publicznych na lat 10. Obrona złożyła apelację w wileńskim SA, która przyniosła częściowy efekt, gdyż karę obniżono do 10 lat więzienia. Większość schwytanych uczestników zajść stanęła przed sądem zwykłym w grudniu 1933 roku, a ogłoszone wyroki opiewały na kary więzienia od 12 do jednego roku. Sąd Apelacyjny utrzymał wysokość kar, uznając, iż czyny oskarżonych ”były niebezpieczne dla Państwa Polskiego i dążyły do poderwania zaufania do władz polskich wewnątrz kraju i zagranicą, a nadto siały niepokój i niepewność wśród obywateli – szczególnie Kresów Wschodnich”. Wrześniowy proces doraźny został ostro skrytykowany przez socjalistyczna prasę, która podważała zasadność stosowania trybu doraźnego. Równocześnie socjalistyczni publicyści demonstrowali swój sprzeciw wobec stosowania kary śmierci, szczególnie przez sądy doraźne Najbardziej spektakularnym elementem akcji podjętej przy okazji procesu kobryńskiego był apel podpisany przez kilkunastu ludzi kultury, w tym przez znanych pisarzy – Władysława Berenta, Tadeusza Boy-Żeleńskiego, Karola Irzykowskiego, Zofię Nałkowską i Antoniego Słonimskiego. Sygnatariusze apelu domagali się skierowania sprawy do sądu zwykłego, ”bo tylko droga spokojnego beznamiętnego rozważenia wszelkich okoliczności sprawy, bez pośpiechu i gwałtu –daje gwarancję należytego wykrycia przebiegu wypadków”. Co warte podkreślenia inicjatywa apelu wyszła z kancelarii Teodora Duracza. Dużym zaskoczeniem dla środowisk narodowych był fakt podpisania apelu przez Berenta i Irzykowskiego. Kampania ta przyniosła częściowy skutek, gdyż w marcu 1934 roku rząd podjął decyzję o zniesieniu instytucji sądów doraźnych we wszystkich sprawach z wyjątkiem szpiegostwa. Wydarzenia w Nowosiółkach i Kobryniu stały się pretekstem do kolejnego bezpardonowego ataku propagandy komunistycznej na władze, określane, jako „rząd faszystowski, który po raz pierwszy otwarcie (…) postawił pod doraźny rewolucyjnych chłopów za sam fakt przynależności do Partii Komunistycznej”. Mimo, iż proces kobryński miał jednoznacznie antykomunistyczny wydźwięk, prasa rządowa nie podnosiła akcentów antysowieckich. Związane to było z okresem dobrych stosunku polsko-sowieckich. „Gazeta Polska” w tych dniach poinformowała o ukazaniu się „Izwiestiach” tekstu autorstwa – niedawno goszczonego w Polsce – Karola Radka, w którym szczególną uwagę zwracało sformułowanie: „Nie będziemy partnerami „Robotnika” w jego próbach rozbijania zbliżenia polsko-sowieckiego”. Do tego stwierdzenia Radek został sprowokowany sugestiami organu PPS, aby Moskwa ujęła się za represjonowanymi polskimi komunistami. W odpowiedzi redakcja „Robotnika” wyraziła zdziwienie, iż „p. Radek może pogodzić swój zachwyt „sanacyjny” z całkowitą obojętnością dla swych towarzyszy partyjnych”. Zofia Nałkowska zapisała zaś w Dzienniku: „Tam (w ambasadzie sowieckiej – przyp. Godziemba) teraz wypada być (…) a ich tutejsi współwyznawcy żyją życiem trędowatych i męczenników”. W tym wypadku inicjatywa pożytecznych idiotów została złożona na ołtarzu chwilowego ocieplenia w stosunkach Moskwy z Warszawą.

Wybrana literatura:

P. Cichoradzki – Polesie nieidylliczne

Z. Nałkowska – Dzienniki 1930-1939

J. Kowalski – Trudne lata

J. Stobniak-Smogorzewska – Kresowe osadnictwo wojskowe 1920-1945

Godziemba's blog


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
7 roz 685 703
Księga 2. Postępowenie nieprocesowe, ART 685 KPC, III CSK 21/09 - postanowienie z dnia 22 październi
www mediweb pl data print php id=685
685
685
ART 685 KPC, WPiA Administracja, Magisterka, postępowanie nieprocesowe, Księga 2. Postępowenie niepr
685
685
685
Księga 2. Postępowenie nieprocesowe, ART 685 KPC, III CSK 21/09 - postanowienie z dnia 22 październi
685
685
685
Prawo wekslowe, ART 1 PR. WEKSL, I CSK 685/09 - wyrok z dnia 9 września 2010 r
684 685
685
7 roz 685 703
US Patent 685,954 Method Of Utilizing Effects Transmitted Through Natural Media

więcej podobnych podstron