857

Rogera Scrutona nieprzemijajace racje - kilka słów o konserwatyźmie w potrzebie

Myśliciele konserwatywni. Eseje z czasopisma The Salisbury Review, pod redakcją Rogera Scrutona
Warto zapoznać się z refleksjami na temat liberalizmu, socjalizmu i konserwatyzmu jakie we wstępie do tej ważnej książki zawarł wielki współczesny brytyjski myśliciel Roger Scruton:
http://ksiegarnia.antyk.org.pl/x_C_I__P_23016502-23010001__PZTA_2.html
Wydawnictwo ANTYK 2012
/.../ Współczesny liberał, odwołując się do Spinozy, Locke’a, Rousseau, Kanta i Milla, może uważać się za dziedzica stworzonej przez nich wszystkich znakomitej tradycji teoretycznej myśli społecznej. Także i socjalizm, choć świeższej już daty, może wskazać na Saint-Simona, Engelsa, Marksa i garść postaci mniejszej rangi, które świadomie określały się jako socjaliści, dążąc do celu „sprawiedliwości społecznej” w świecie przenikniętym nierównością. Konserwatyści tymczasem cofają się przed konstrukcją tak abstrakcyjnego systemu myślowego, jak liberalny i odrzucają też polityczny pragmatyzm właściwy ruchowi socjalistycznemu, w obydwu dostrzegając ziarna zamętu. Dlatego też myśliciel konserwatywny nie deklaruje zazwyczaj takiej właśnie tożsamości i nie przedstawia swych sądów w formie systematycznej ani też programowej. Weźmy Burke’a, którego prace ożywia najwyraźniej oryginalna i przenikliwa filozofia, zasadniczo odmienna zarówno od liberalizmu, jak i od wszelkich koncepcji zmian stosunków społecznych. Jego komentatorzy zgodnie określają tę filozofię jako „konserwatywną”, nie układa się ona jednak w system ani nie wysuwa programu. Kryje się w niej za to głęboka niechęć do jednego i do drugiego, a już na pewno do doktrynerstwa polityków, dla których najwyższym autorytetem są abstrakcyjne, teoretyczne sądy. Także i inni konserwatyści odnosili się z podobną rezerwą do sztandarowych deklaracji – działo się tak na tyle często, że w oczach wielu adeptów nauk politycznych konserwatyzm polegał w głównej mierze, czy niemal wyłącznie, na odwrocie od teorii i odmowie budowy programów, których miejsce zajmuje spokojne, lecz pragmatyczne dokonywanie wyborów politycznych, nastawionych przede wszystkim na to, by nawa państwowa nie zatonęła w morzu historycznego losu. Broniąc „konwencji”, „instynktu”, „przyzwyczajeń” i „tradycji” przed roszczeniami „systemów”, „racjonalizmu” i „planowania”, konserwatyści zdają się otwarcie odżegnywać od filozofii i wyrzekać oparcia postulowanej przez nich polityki na koncepcjach uchwytnych dla tych, którzy ich nie podzielają. Zgromadzone poniżej eseje, zaczerpnięte z „The Salisbury Review”, przekonują, że siłą napędzającą myśl konserwatywną jest jednak nie tyle pragmatyzm, ile pragnienie opisu i utrzymania warunków właściwych ludzkiemu życiu. Pragnienie takie może znajdować wyraz w działaniach politycznych i w moim przekonaniu znajdowało go nieraz w polityce brytyjskiej Partii Konserwatywnej. Przekonania tego nie podzielają bynajmniej wszyscy autorzy prezentowanych tu tekstów i nie kształtuje też ono idei całości książki. Zapoznawszy się z nią, czytelnik może z powodzeniem dojść do wniosku, że Partia Konserwatywna nie jest wcale konserwatywna, albo że jakaś inna partia w większym stopniu zasługuje na tę nazwę.Definicja konserwatyzmu, jaka wyłania się z tych tekstów, jest „definicją roboczą”. Żaden z ich autorów nie zamierzał podciągać całej rozmaitości aspektów myśli konserwatywnej pod jakąś jedną teorię filozoficzną, choćby i ufał takiej jednolitej teorii. Mimo to żywię nadzieję, że przytoczone tu przykłady złożą się na obraz tradycji konserwatywnej, jaka ukształtowała się w nowoczesnej Europie i Ameryce, a zarazem podsuną idee i argumenty, przy pomocy których można jej bronić. Niektóre z tych argumentów rozwija zbiór kolejnych tekstów z „The Salisbury Review”, Conservative Thoughts; w trzecim tomie, Conservative Texts, zamierzam natomiast zgromadzić najważniejsze dokumenty myśli konserwatywnej i pokusić się o uchwycenie typu refleksji, jaki z myśli tej się wyłania i który ona stara się uzasadnić. Aby ułatwić lekturę obecnej publikacji, przedstawię tu pokrótce najważniejsze aspekty stanowiska konserwatywnego, omawianego znacznie obszerniej w tamtych tomach.
1. Konserwatyzm, podobnie jak liberalizm, przypisuje jednostce samoistną wartość, a jej położenie uważa za miarodajny sprawdzian ładu politycznego. W dwóch kwestiach różni się jednak od liberalizmu. Po pierwsze, zwraca większą uwagę na szczęście jednostki niż na jej wolność. Uznając, że do autentycznego ładu politycznego należą także podstawowe gwarancje suwerenności jednostki (sfera „praw podmiotowych”), konserwatyści skłonni są wskazywać, że nie ma zasadniczych przeszkód w ograniczaniu wolności ze względu na szczęście. Po drugie, ale w związku z poprzednią kwestią, konserwatyzm uważa jednostkę, jej wolność i szczęście za wytwory ładu społecznego. Osoba jest istotą, której jednostkowość wynika z jej związku z gatunkiem, do którego przynależy. W swojej wolności i szczęściu jednostka zależna jest więc od instytucji, które ją kształtują i chronią, a że instytucje te łatwiej zniszczyć niż zbudować, konserwatysta zachowuje wrogość wobec liberalnego dążenia do kwestionowania wszelkich instytucji i wszelkiego autorytetu w imię wolności o nieokreślonej formie i granicach. Twierdzi, że taka „abstrakcyjna” wolność łatwo pod naciskiem ludzkich urazów degeneruje się w przeciwstawną jej rewolucyjną zajadłość. Duża część filozofii konserwatywnej (szczególnie myśl Hegla i Bradleya) zmierza do pogodzenia poszanowania dla jednostki z troską o ład społeczny oraz ukazania, w jaki sposób dusza ludzka, choć w pełni realizująca się dopiero poprzez społeczeństwo, może pozostawać źródłem wartości i podstawowym przedmiotem szacunku.
2. Konserwatyzm przed prawami stawia obowiązki. Nie przecząc istnieniu odkrywanych przez liberalizm praw człowieka (czy też „praw naturalnych”), wskazuje, że nabierają one realnego znaczenia tylko w społeczeństwie i dopiero wtedy, gdy ulega ono organizacji prawnej. Prawa te muszą być równoważone przez odpowiadające im obowiązki i mogą być realizowane tylko pod warunkiem posłuszeństwa wobec suwerennej władzy, która prawa te wspiera. Wszędzie tam, gdzie gwarancją praw obywateli są przepisy prawne utrzymywane w mocy przez suwerena, rodzi się obowiązek posłuszeństwa, wobec którego wszelkie prawo do sprzeciwu jest wtórne.
3. Ów obowiązek posłuszeństwa w szczególnie przekonywający sposób kształtuje się w społeczeństwie, którego ład opiera się na trzech zasadach: tradycji, zgody społecznej i rządów prawa. Konserwatystów niezwykle pochłania refleksja nad wszystkimi tymi zasadami. Ład oparty na tradycji odbiega zarówno od ładu zaplanowanego, jak i od takiego, który opiera się na przypadkowym stowarzyszaniu się. Właściwe mu są specyficzne zasady rozwojowe, a jego szkieletem są odruchy, przyjęte sądy i wartości. Ci, którzy kierują się takimi odruchami i wartościami, nieraz nie umieją ich intelektualnie uzasadnić, mimo to jednak motywy te owocują często zbiorową rozumnością, jakiej nie jest w stanie osiągnąć racjonalny plan przebudowy społeczeństwa. Ład oparty na zgodzie społecznej powstaje na drodze wolnych stowarzyszeń, otwartej debaty, przedstawicielstwa politycznego i stopniowego przyjmowania się nawyku posłuszeństwa czy też uległości, jakie rodzi funkcjonowanie tych instytucji. Nie jest on tożsamy z „umową społeczną” znaną z teorii liberalizmu i nie ona też go wytwarza. Przeciwnie – jest to ład swoisty, spójny ze zwyczajami, z jakich wyrasta, i z porządkiem prawnym, który go chroni. Nie wymaga też przewidywanych przez myśl socjalistyczną programów przekształcania społeczeństwa zgodnie z ideałem sprawiedliwości, a czasem wręcz prowadzi społeczeństwo w innym kierunku. Konserwatysta, bowiem odnajduje sprawiedliwość, względnie niesprawiedliwość, w transakcjach między jednostkami, nie zaś w ogólnospołecznym rozdziale dóbr. Materialne i społeczne nierówności nie są dla niego same przez się oznaką niesprawiedliwości, niekoniecznie też wymagają naprawy przy pomocy aktów niesprawiedliwości wyrządzanej jednostkom. Zachowanie sprawiedliwości wymaga rządów prawa, których warunkami są z kolei niezależność sądów, jednolita suwerenność oraz moralny i prawny autorytet państwa. Konserwatywna teoria rządów prawa podziela wiele elementów liberalnych, lecz, kładąc nacisk na suwerenność i osobowość zbiorową, a także na nieodzowne przesłanki związane z systemem prawnym, wyzwala się z liberalnego zaabsorbowania jednostką i jej prawami.
4. Zdaniem niektórych trzem podstawowym zasadom ładu społecznego – tradycji, zgodzie społecznej i rządom prawa – najlepiej służy ustrój monarchii oraz podzielane społecznie przekonanie o wspólnocie losu, wyrażające się w pojęciu narodu. Inni sądzą, że do utrzymywania ładu politycznego opartego na zasadach konserwatywnych nie potrzeba symbolicznej siły płynącej z monarchii ani też organicznej jedności, jaką zapewnia społeczeństwu państwo narodowe. Spór o to należy do zagadnień obszernie poruszanych w równoległym opracowaniu Conservative Thoughts.
5. Konserwatyści sprzeciwiają się dążeniom państwa do objęcia kontrolą tych sfer życia społecznego, do których regulowania nie ma ono kompetencji ani prawa. W szczególności przeciwni są ingerencji państwa w rynek – z wyjątkiem takich sytuacji, w których państwo jako jedyne ma kompetencje do działania, jak w przypadku zapewniania „dóbr publicznych”. Niektórzy (np. Hayek) widzą w usiłowaniach regulacji rynku praktykę głęboko irracjonalną, inni uznają ją jedynie za szkodliwą dla legitymacji państwa, uległości jednostek oraz harmonii, na jakiej opiera się równowaga życia społecznego.
6. Konserwatywna skłonność, by za podstawę opartego na zgodzie ładu uważać autorytet i uległość, nie zaś jakąś społeczną umowę, wiąże się z głębokim szacunkiem dla kultu religijnego i wiary w świat nadprzyrodzony. Niektórzy konserwatyści (np. Voegelin) posuwają się do tego, by źródeł konserwatyzmu politycznego doszukiwać się w postawie religijnej, utożsamiając z odrzucaniem owego ładu ruchy heretyckie oraz przewroty, które podważają postawę religijną i wymazują z człowieka pokorę wobec tego, co boskie. Nawet ci spośród konserwatystów, którzy nie idą tak daleko jak Voegelin, zwracają uwagę na to, jak nieodzowne dla słusznych wyborów politycznych są idee religijne – przede wszystkim pojęcia grzechu pierworodnego, zbiorowej winy i cierpienia – a także stale obecny lęk przed śmiercią i potępieniem.
7. Konserwatyści postrzegają ład gospodarczy i zasady podziału władzy jako kwestie drugorzędne w stosunku do właściwego życia politycznego, kultury i moralności – dziedzin, które uważają za istotne fundamenty ładu politycznego i przesłanki integracji społecznej. Odrzucają więc Marksowski determinizm ekonomiczny, a także wszelkie podobnie „strukturalistyczne” teorie rozwoju społecznego. W życiu politycznym widzą nie tyle dążenie do pewnego absolutnego celu – przewagi kraju nad jego otoczeniem, sprawiedliwości społecznej czy wzrostu gospodarczego – ile starania o pogodzenie ścierających się ze sobą interesów oraz zaprowadzenia w społeczeństwie prawa, porządku i pokoju. Demokrację cenią tylko w takim stopniu, w jakim przyczynia się ona do godzenia owych konkurencyjnych motywów, obawiają się też nadużyć, do jakich demokracja może zachęcać demagogów, skutecznych działaczy i fanatyków zbrojnych w wyraziste doktryny.
8. Zagrożenie tego stanu pokoju konserwatyzm widzi w „zbrojnym doktrynerstwie” rewolucjonistów i w takim życiu politycznym, które w miejsce „stowarzyszania się” lansuje „ruchy”. Dla konserwatysty państwo i społeczeństwo obywatelskie to dwie odmienne płaszczyzny ładu politycznego; na pierwszą składa się suwerenna władza i prawo oraz instytucje, które ich strzegą, na drugą zaś wolność stowarzyszeń i instytucje dążące do swych własnych celów. Ruchy, doktryny i ideologie, zaburzając równowagę między państwem a społeczeństwem obywatelskim, otwierają drogę do upolityczniania ładu społecznego oraz do owej masowej inwazji decyzji politycznych na sferę społeczeństwa, jaka znamionuje władzę totalitarną. W wypunktowanych powyżej stanowiskach skupiają się główne różnice między konserwatywną myślą polityczną a alternatywną dla niej filozofią liberalną i socjalistyczną. To, w jaki sposób stanowiska te można by zespolić w jednolitą teorię, a także, na jakich spójnych i akceptowalnych podstawach filozoficznych da się je oprzeć, jest zagadnieniem wykraczającym poza ramy niniejszego wstępu. Mam wszelako nadzieję, że czytelnicy tej książki, śledząc refleksję dawnych myślicieli nad poszczególnymi elementami konserwatywnego światopoglądu – ich analizę bądź dowody ich słuszności, przemawiającymi za ustalonym ładem, a przeciwko rewolucji i zniszczeniu – znajdą w niej inspirację do tego, jak można te zagadnienia rozwiazywać, a jednocześnie dostrzegą znaczenie wizji konserwatywnej dla dzisiejszej myśli politycznej. /.../ Grzegorz Kniaziewicz

Ambasador z wywiadu PRL-u Dyplomata Andrzej Braiter wytypowany przez Radosława Sikorskiego na ambasadora RP w Brazylii przyznał się do pracy dla wywiadu PRL-u. Mimo to sejmowa większość PO-PSL w komisji spraw zagranicznych udzieliła mu poparcia. To kolejny przykład polityki kadrowej ministra promującej byłych funkcjonariuszy komunistycznych. Braiter przyznał się przed posłami komisji spraw zagranicznych do pracy w służbach specjalnych PRL-u.

– Jako młody chłopak pracowałem dla wywiadu – powiedział przed posłami komisji. Ministerstwo Spraw Zagranicznych, rekomendując Braitera na placówkę w Brazylii, nie poinformowało jednak posłów o jego pracy w organach bezpieczeństwa PRL-u, mimo że taką wiedzę posiadało. Kandydat na ambasadora ujawnił tę informację dopiero na posiedzeniu komisji spraw zagranicznych, odpowiadając na pytanie posłów PiS-u. Instytut Pamięci Narodowej potwierdził, że Braiter złożył oświadczenie lustracyjne, w którym przyznał się do pracy dla tajnych służb PRL-u. Przyszły szef polskiej ambasady w Brazylii pracował w latach 90. na placówce w Angoli. Pełnił tam funkcję radcy, a później ambasadora. Potem pełnił jeszcze funkcję ambasadora na placówce w Kostaryce. W latach 2002 –2003 był w MSZ-ecie wicedyrektorem departamentu odpowiadającego za politykę bezpieczeństwa. Szefował też Centrum Rozwoju Zawodowego MSZ, a do chwili obecnej kieruje tam Biurem Spraw Osobowych. Na poprzednim posiedzeniu komisji wiceminister Grażyna Bernatowicz-Bierut poinformowała posłów, że MSZ zatrudnia 131 byłych funkcjonariuszy i współpracowników tajnych służb PRL-u. Gazeta Polska Codziennie

Trzynaście Mitów Demokracji Auto­rzy książki „Trzynaście Mitów Demokracji” zasta­na­wiają się dla­czego: zamiast pro­wa­dzić nas do soli­dar­no­ści spo­łecz­nej, pro­spe­rity i wol­no­ści, demo­kra­cja dopro­wa­dza do kon­flik­tów spo­łecz­nych, nie­okieł­zna­nych wydat­ków rzą­do­wych oraz tyra­nii pań­stwa. I dalej, piszą: Kry­ty­ko­wa­nie demo­kra­cji, i to w spo­sób tak zde­cy­do­wany i kate­go­ryczny, jak czy­nimy to w tej ksią­żeczce my, może się wydać sza­leń­stwem. Tym bar­dziej dla pol­skich Czy­tel­ni­ków, z któ­rych wielu pamięta prze­cież czasy, komu­ni­zmu, kiedy każdy Polak marzył tylko o odro­bi­nie demo­kra­cji. Podob­nie mogą myśleć miliony ludzi w kra­jach, w któ­rych wciąż panują sys­temy opre­syjne, gdzie bra­kuje wol­no­ści i swo­body wypo­wie­dzi. Mimo to uwa­żam, że nie ma powodu do alarmu czy nawet nie­po­koju z tego powodu. My nie chcemy likwi­da­cji demo­kra­cji, nie chcemy jej zaka­zy­wać, my chcemy tylko, aby w zgo­dzie z demo­kra­tycz­nymi ide­ałami, ludzie mieli swo­bodę doko­ny­wa­nia wyboru; swo­bodę życia w dowol­nym sys­te­mie poli­tycz­nym, w któ­rym aku­rat żyć zechcą. Nie twier­dzimy też, i nigdy nie będziemy twier­dzić, że demo­kra­cja jest czymś gor­szym czy lep­szym od sys­te­mów auto­ry­tar­nych czy dyk­ta­tor­skich, albo, że pro­blemy, które kry­ty­ku­jemy w książce, są cha­rak­te­ry­styczne wyłącz­nie dla demo­kra­cji, i ist­nieją tylko w sys­te­mach demo­kra­tycz­nych.  Jedno, co robimy, to poka­zu­jemy, że pro­blemy obecne w demo­kra­cji par­la­men­tar­nej – ze względu na swoją dyna­mikę – mimo wszyst­kich zachwy­tów nad sku­tecz­no­ścią demo­kra­cji, wychwa­la­nej, jako naj­lep­szy sys­tem poli­tyczny z moż­li­wych, do ocze­ki­wa­nych po niej rezul­ta­tów jed­nak nie pro­wa­dzą; wyja­śniamy przy oka­zji przy­czyny tego roz­mi­nię­cia się ocze­ki­wań z  możliwościami. Widzimy dziś gołym okiem, do jakich kry­zy­sów doszło w takich demo­kra­tycz­nych kra­jach, jak Stany Zjed­no­czone, Wielka Bry­ta­nia czy Hisz­pa­nia. Co gor­sza, nikt przy­czyn tych pro­ble­mów nie wiąże z obec­no­ścią demo­kra­cji, obwi­nia­jąc za nie wyłącz­nie i nie­mal jed­no­myśl­nie: wolny rynek, nie­do­sta­tek demo­kra­cji, chci­wość ban­kie­rów, czy per­fi­dię polityków.

Podob­nie, jak więk­szość ludzi, ja też wie­rzy­łem w potęgę demo­kra­cji par­la­men­tar­nej.  Tak było mniej wię­cej 15 lat temu. W cza­sach, kiedy na temat poli­tyki, demo­kra­cji i rynku wie­dzia­łem nie­wiele. Siłą rze­czy kie­ro­wa­łem się – jak więk­szość z nas – tym, co mi powie­dziano w szkole, co usły­sza­łem w mediach, czy z try­buny tego lub innego poli­tyka. A mówiono mi, że demo­kra­cja nie ma sobie rów­nych i dla­tego trzeba ją kochać, podzi­wiać, pro­pa­go­wać, gdyż nie ma dla niego żad­nej roz­sąd­nej alter­na­tywy. Kiedy jed­nak usia­dłem nad dzie­łami mistrzów, kiedy zaczą­łem się zasta­na­wiać nad wadami i zale­tami demo­kra­cji, dosze­dłem do skraj­nie odmien­nego prze­ko­na­nia: że zachwyty nad nią są mocno przesadzone. Dla wielu ludzi, demo­kra­cja wciąż utoż­sa­miana jest z wol­no­ścią. Stąd wielu ludzi miłu­ją­cych wol­ność skła­nia się ku niej, widząc w pro­ce­sie demo­kra­ty­za­cji spo­sób na zapew­nie­nie coraz więk­szych swo­bód i wol­no­ści oby­wa­tel­skich. Nawet wśród prze­ciw­ni­ków demo­kra­cji ist­nieje pogląd, że co prawda trzeba ją napra­wiać, popra­wiać i dosko­na­lić, nie dostrze­gają w demo­kra­cji fun­da­men­tal­nych błę­dów tkwią­cych w tym sys­te­mie i dys­kre­dy­tu­ją­cych go. W naszej książce odmó­wi­li­śmy śle­pego podziwu dla demo­kra­cji. Uzna­li­śmy, bowiem, że demo­kra­cja jest prze­ci­wień­stwem wol­no­ści. Ta nie­chęć do wol­no­ści tkwi w sys­te­mie demo­kra­cji par­la­men­tar­nej tak mocno, że można bez cie­nia prze­sady powie­dzieć, iż pro­wa­dzi ona do ogra­ni­cze­nia, a nie do wzro­stu wol­no­ści. Co wię­cej, dostrze­gli­śmy, że poprawa czy naprawa tego błędu jest nie­moż­liwa. Demo­kra­cja jest sys­te­mem kolek­ty­wi­stycz­nym, który ze swej natury – podob­nie jak np. socja­lizm – ska­żony jest wewnętrz­nym błę­dem; błę­dem, któ­rego nie da się napra­wić. W cza­sach sowiec­kich pol­ska opo­zy­cja anty­so­cja­li­styczna, mówiąc o ist­nie­ją­cym wtedy sys­te­mie, powta­rzała, że jest on nie­re­for­mo­walny. Podob­nie, nie­re­for­mo­walna jest demokracja. Takie, kon­tra­riań­skie patrze­nie na demo­kra­cję jest we współ­cze­snym świe­cie wciąż czymś wyjąt­ko­wym. Hans Her­mann Hoppe napi­sał poważną książkę (dostępną także w języku pol­skim), zaty­tu­ło­waną Demo­kra­cja, bóg który zawiódł. Nie­stety, ilość opra­co­wań, ana­liz czy nawet recen­zji na jej temat można poli­czyć na pal­cach. Jest to przy­kre, zwłasz­cza że napi­sa­nie i wyda­nie takiej książki przez aktyw­nego pro­fe­sora wyż­szej uczelni[1] było kro­kiem ryzy­kow­nym, żeby nie powie­dzieć: kar­ko­łom­nym. Podobne ryzyko brali na sie­bie ci, któ­rzy otwar­cie przy­zna­wali się do jej prze­czy­ta­nia, recen­zo­wali ją, czy nie daj Boże, uznali poglądy autora za słuszne. Nam też nie było łatwo. Napi­sa­nie książki, nawet tak nie­wiel­kiej jak ta, którą biorą Pań­stwo w swe ręce, wystę­pu­ją­cej otwar­cie z kry­tyką demo­kra­cji z per­spek­tywy ludzi miłu­ją­cych  wol­ność, doma­ga­ją­cych się uzna­nia dla niej i posze­rze­nie jej zakresu, spo­tkało się z kry­tyką elity tzw. głów­nego nurtu oraz esta­bli­sh­mentu. Nie ina­czej będzie pew­nie w Pol­sce. Jed­nakże nasza ksią­żeczka nie jest dla nich. Nie pisa­li­śmy jej dla NAMASZCZONYCH, lecz dla zwy­kłych ludzi. Trudno sobie wyobra­zić lep­szy moment dla uka­za­nie się Mitów demo­kra­cji. Wokół nas, na każ­dym kroku mówi się o kry­zy­sie; kry­zys nie scho­dzi z łam gazet i pro­gra­mów tele­wi­zyj­nych. Kry­zys to główny temat roz­mów, tak w Amster­da­mie, jak i War­sza­wie. Ponie­waż rządy więk­szo­ści kra­jów demo­kra­tycz­nych zma­gają się z trud­no­ściami gospo­dar­czymi i spo­łecz­nymi, oby­wa­tele szu­kają odpo­wie­dzi na pyta­nie: dla­czego? Kto jest winien? Skąd wziął się ten kry­zys? Jak mu zapo­biec? Jak przy­wró­cić pro­spe­ritę? Main­stre­mowe próby zrzu­ce­nia odpo­wie­dzial­no­ści na rynek i biz­nes coraz czę­ściej zawo­dzą, gdyż ludzie gołym okiem widzą, że nie tędy droga. Także w Pol­sce, jak mi mówią przy­ja­ciele z War­szawy czy Kra­kowa, rośnie nie­za­do­wo­le­nie z „klasy poli­tycz­nej”, z samego  systemu. To wła­śnie nasza ksią­żeczka stara się odpo­wie­dzieć na nur­tu­jące ludzi pytania. Poka­zuje, że win­nym ist­nie­ją­cego sta­tus quo nie jest jed­nak rynek, kapi­ta­lizm, czy nawet chci­wość ludzka, lecz pro­ces demo­kra­tyczny. Ośmie­sza poli­ty­ków, któ­rzy tego nie widzą. Stara się pod­mi­no­wać ich pew­ność sie­bie i osła­bić dzia­ła­nia, które kry­zys demo­kra­cji wzmac­niają. A nawet, zakwe­stio­no­wać ich prawo do rzą­dze­nia nami. Chce przy oka­zji uświa­do­mić ludziom, że to pro­ces demo­kra­tyczny pro­du­kuje poli­ty­ków, świę­tych Miko­ła­jów, któ­rzy obie­cują coś, czego nie są w sta­nie dotrzy­mać. Robią to wyłącz­nie po to, by zostać ponow­nie wybra­nymi. A ponie­waż każdy z nich wie, że staż na wyso­kim sta­no­wi­sku jest ogra­ni­czony cza­sowo, stają na gło­wie, aby w tym ogra­ni­czo­nym cza­sie zabez­pie­czyć sie­bie i swo­ich naj­bliż­szych na długą przy­szłość. Wydają więc ponad miarę, poży­czają ponad miarę, nie zasta­na­wia­jąc się nawet, kto to, kiedy i z czego odda. Potem przy­cho­dzi roz­cza­ro­wa­nie, jak choćby to mające miej­sce w Gre­cji, skąd­inąd — kolebce demo­kra­cji. Coraz wię­cej z nas dostrzega, że zwy­kła zmiana czy to rzą­dzą­cej par­tii czy składu par­la­mentu nie wystar­cza. Że bez względu na wynik wybo­rów, realia będą takie same. Czy zatem nie ma dla nas alter­na­tywy? Jest! Poka­zu­jemy ją wła­śnie w tej książeczce.

Frank Karsten

"Wydajność" a "ulepszania" technologii. "In vitro all inclusive"

 Komitet eugeniki czy bioetyki?

 "Labudyzm" w natarciu

 http://www.naszdziennik.pl/mysl/9613,komitet-eugeniki-czy-bioetyki.html

Jest czymś nieuniknionym, że absolutyzowanie "prawa do posiadania dziecka" prowadzi do jego realizacji środkami nie liczącymi się z obiektywnym dobrem. Skoro osiągnięcie celu odbywać się może za pomocą skomercjalizowanej linii technologicznej programów in vitro, nie może być zaskoczeniem, że w ramach "ulepszania" technologii pojawią się postulaty stosowania technik, które poprawią "jakość usług", ich "wydajność" lub spełnią marketingowo rozbudzane marzenia rodziców o "idealnym potomku". Jedną z nich jest preimplantacyjna diagnostyka genetyczna (ang. preimplantation genetic diagnosis - PGD), która pozwala wykryć niektóre wady genetyczne zarodka przed jego implantacją. Założenie metody jest jasne: zarodki poddawane są eugenicznej selekcji - chore i nie rokujące są arbitralnie odrzucane, tj. skazane na śmierć. Na liście chorób, które można wykryć za pomocą analizy aneuploidii chromosomalnych w PGD, znajduje się m.in. zespół Downa i zespół Turnera... Między innymi tym zachwala swoją czujność eugeniczną jedna z "klinik", która usługi reklamuje szyderczą nazwą "In vitro all inclusive". Stosowanie selekcji eugenicznej opartej na PGD przez przemysł in vitro w Polsce jest faktem. Przemysł ów szuka prawnego umocowania, w tym m.in. poprzez różne organizacje lobbingowe, uaktywniające się równolegle do prac sejmowych. Stanowisko Komitetu Bioetyki przy Prezydium PAN z 8 czerwca br. nr 2/2012 w sprawie preimplantacyjnej diagnostyki genetycznej (PGD) idzie po linii poprzedniego oświadczenia z 15 marca 2012 r. rekomendującego legalizację procedury in vitro. Jest jego konsekwentnym uzupełnieniem, bo przecież, czego sam Komitet nie ukrywa, PGD to procedura ściśle związana i wykorzystywana w technologii sztucznie wspomaganego rozrodu. Sądząc po raptem dwóch stanowiskach wydanych przez Komitet Bioetyki od momentu jego utworzenia, tj. 21 czerwca 2011 r., dotyczących tematyki sztucznego rozrodu, trudno odrzucić tezę, że sam Komitet to zaplecze lobbingowe branży in vitro powołane w trakcie prac legislacyjnych nad próbą legalizacji tego procederu w Polsce.
Nie etycznie, ale eugeniczno-utylitarystycznie Uzasadnienie pozytywnego stanowiska Komitetu wobec procedury PGD opiera się na argumentacji ściśle eugeniczno-utylitarystycznej. Uzasadnia celowość PGD selekcją zarodków ludzkich pochodzących od chorych rodziców, a także idzie dalej, odnosząc się do zarodków z wadami "powstałymi de novo w embrionach pochodzących od zdrowych rodziców (preimplantacyjny skrining genetyczny)". Nietrudno przewidzieć, że gdy otwiera się taką furtkę, znajdą się firmy biotechnologiczne reklamujące ów skrining na bazie taniego marketingu, według założeń, którego każdy chce być pewien, że jego dziecko będzie zdrowe. Czy kolejnym krokiem nie będzie jeszcze dalej idące poprawianie Pana Boga i reklamowanie sztucznego rozrodu i hodowli ludzi w warunkach laboratoryjnych, jako metody pozwalającej stworzyć społeczeństwo nadludzi pozbawione jakichkolwiek wad? W świetle tego uzasadnienia deklaracja, że "Niedopuszczalne jest stosowanie PGD w celu wyselekcjonowania zarodka o pożądanej przez rodziców płci, a także w celu wyselekcjonowania zarodka zgodnego w antygenach z inną żyjącą już osobą (np. bratem lub siostrą), co miałoby umożliwić późniejsze wykorzystanie nowo narodzonego dziecka w charakterze dawcy tkanek i komórek dla tej osoby", jest martwym zapisem. To raczej wyraz kokieterii Komitetu demonstrującego swoją "moralną surowość", ale i ten zakaz, jeśli będzie "zapotrzebowanie rynku", Komitet zapewne będzie potrafił uzasadnić na drodze podobnie utylitarystycznej argumentacji.
Sędziowie we własnej sprawie? Niestety, zajęcie stanowiska w kwestii dopuszczalności stosowania preimplantacyjnej diagnostyki genetycznej Komitet uzasadnił opiniami pochodzącymi z towarzystw lobbujących za in vitro (Polskie Towarzystwo Medycyny Rozrodu), marginalizując nauczanie tak poważnej instytucji jak Kościół katolicki. Taka wybiórczość jest wyrazem nie tylko arogancji, złej woli i zaparcia ideologicznego, ale przede wszystkim wydaje ocenę rzetelności tego stanowiska. Mając świadomość, że stosowanie PGD "rodzi liczne kontrowersje natury etycznej, (...) etycznej dopuszczalności stosowania procedur zapłodnienia pozaustrojowego, etycznej dopuszczalności decydowania przez rodziców o stanie zdrowia przyszłego potomstwa, statusu ludzkich zarodków", Komitet oparł swoją opinię na relatywizacji statusu embrionu ludzkiego. Według Komitetu, ocena tych kwestii etycznych zależy od

"stanowiska w sprawie statusu moralnego najwcześniejszych form ludzkiego życia". Podkreślę, że wcale nie chodzi tu jednak o "stanowisko w sprawie statusu moralnego", ale o stanowisko w sprawie uznania faktów biologicznych, zgodnie, z którymi zarodek ma pełny materiał genetyczny o pełnym potencjale rozwojowym i od początku jest człowiekiem. "Status moralny" zarodka ludzkiego wynika z faktu jego człowieczeństwa, jako osoby, a nie z subiektywnej oceny, według której można to człowieczeństwo uznać w zgodzie z rzeczywistością albo odrzucić. Komitet, nie wiadomo, na jakich podstawach, sugeruje, że "Jest (...) sprawą dyskusyjną z racji braku jednoznacznej zgody w kwestii definicji organizmu, czy wczesny zarodek ludzki spełnia wszystkie kryteria swoiste dla organizmu". Ale kwestionowanie człowieczeństwa embrionu na jego wczesnych etapach rozwoju ma swoje już historyczne źródło...
"Labudyzm" w natarciu Takie stawianie sprawy to regres w dyskusji bioetycznej, powrót do czasów, gdy analogiczne absurdalne spory w latach 90 ubiegłego wieku dotyczyły kwestii, czy dziecko poczęte jest już człowiekiem, a może staje się nim dopiero w dniu urodzin... Niestety, większość członków obecnego Komitetu Bioetyki dotkniętych jest tym piętnem "labudyzmu" i mentalnie tkwi w ówczesnej frazeologii, (której nurt wytyczała m.in. Barbara Labuda). Komitet neguje jednoznaczny fakt, że zarodek ludzki to w istocie człowiek, który niezależnie od stadium rozwoju od momentu zapłodnienia posiada pełny materiał genetyczny. Oczywiście wszystko uzasadnione zostało w stanowisku po myśli branży in vitro, dla której prawda o człowieczeństwie embrionu ludzkiego jest niewygodna i hamuje "rozwój" "nowoczesnych technik" sztucznego rozrodu. Jeśli Komitet Bioetyki uznałby człowieczeństwo dziecka poczętego, w konsekwencji nie mógłby rekomendować eugenicznej diagnostyki preimplantacyjnej. Szokująca jest podana teza relatywizująca nienaruszalność godności ludzkiej zarodka, według której: "Ze stwierdzenia, że zarodek jest organizmem należącym do gatunku Homo sapiens, nie wynika logicznie ocena, że unicestwienie zarodka jest moralnie dopuszczalne, ani też ocena, że jest to działanie moralnie naganne". Komitet tworzy własną "etykę"!
Nieświadomy, czyli martwy?
To, co musi budzić kategoryczny sprzeciw każdego myślącego człowieka, to stwierdzenie, w którym Komitet uzależnia status człowieczeństwa zarodka od stopnia świadomości, sugerując, że:

"Tylko istotom świadomym samych siebie może zależeć na dalszym istnieniu i tylko dla takich istot śmierć może być czymś złym. Skoro zarodek nie ma świadomości, to na niczym nie może mu zależeć, nie ma on żadnych pragnień, dążeń czy interesów, które można byłoby pogwałcić poprzez jego unicestwienie". To szokujące twierdzenie odbiera przymiot człowieczeństwa także osobom trwale lub czasowo pozbawionym świadomości. Komitet, który wydaje tak absurdalne stanowisko, powinien zostać pozbawiony moralnego prawa do ich wydawania, zanim podobne oświadczenie wyda w kwestii eutanazji na osobach znajdujących się w śpiączce. Czy to może praktyczne rozwinięcie kartezjańskiego "cogito ergo sum"?
Komitet polityczny?
Karkołomna argumentacja w celu zanegowania człowieczeństwa zarodka ludzkiego zwieńczona jest konkluzją opartą na miałkich zasadach - nie etycznych, ale de facto politycznych:

"Niepodobna raz na zawsze rozstrzygnąć sporu o moralną dopuszczalność lub niedopuszczalność stosowania preimplantacyjnej diagnostyki genetycznej. (...) Komitet Bioetyki powinien więc kierować się zasadą szacunku dla pluralizmu wartości i światopoglądów, która stanowi fundament każdego prawdziwie demokratycznego i liberalnego państwa". Komitet nie kierował się więc szacunkiem dla embrionu, ale względami pozaetycznymi, można retorycznie pytać, "w czyim interesie". Przypomnę tu podstawową zasadę etyki, według której "wobec moralnej niepewności należy powstrzymać się od działań, które prawdopodobnie mogą spowodować zło". Tak też powinien postąpić Komitet w sytuacji, w której według niego ten spór moralny istnieje w przedmiotowej kwestii.
Patent Komitetu - jak "mniejsze zło" uzasadnić "złem większym" Ewenementem jest usprawiedliwianie praktyk eugenicznych w postaci diagnostyki preimplantacyjnej w kontekście selekcji zarodków na bazie ustawy "o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży", która "umożliwia kobiecie legalne przerwanie ciąży w sytuacji, gdy badania prenatalne lub inne przesłanki medyczne wskazują na duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu (art. 4a ust. 1 pkt 2)". Usprawiedliwienie dla stosowania eugenicznej diagnostyki przedimplantacyjnej Komitet wywodzi nie z obiektywnej prawdy odnośnie do statusu ontologicznego zarodka ludzkiego posiadającego pełny materiał genetyczny jak dorosły człowiek, ale dopuszczalności zabicia dziecka w przypadku wad genetycznych w świetle prawa stanowionego: "(...) stwierdzić należy, że zakaz wykonywania diagnostyki preimplantacyjnej i selekcji zarodków, przy jednoczesnym zezwoleniu prawnym na diagnostykę prenatalną, prowadziłby do paradoksalnej konkluzji, że wyeliminowanie zarodka in vitro z ciężkim defektem genetycznym jest większym złem niż przerwanie ciąży po stwierdzeniu poważnych wad płodu". Tak więc "mniejsze zło" (PGD) usprawiedliwione zostaje legalnością "zła większego" (zabicie dziecka po diagnostyce prenatalnej). W istocie takie rozumowanie jest konsekwencją prawnej legalizacji "aborcji eugenicznej", co nie zmienia faktu, że nie ma ono etycznego uzasadnienia. Konkluzja Komitetu, że "Zakaz prawny stosowania preimplantacyjnej diagnostyki genetycznej godziłby zatem w spójność polskiego prawa, a także w jego integralność aksjologiczną. Szczególnie, jeśli weźmie się pod uwagę, że wyniki diagnostyki preimplantacyjnej są sprawdzane później za pomocą metod diagnostyki prenatalnej", nie może być argumentem za legalizacją metod eugenicznych na wcześniejszym etapie życia zarodka. Raczej ukazuje, że prawo stanowione zawiera zapisy aksjologicznie sprzeczne z prawem naturalnym, gwarantującym każdemu prawo do życia od momentu poczęcia do naturalnej śmierci, i koniecznie należy je skorygować. Sprawdzanie "wyników diagnostyki preimplantacyjnej (...) później za pomocą metod diagnostyki prenatalnej" stanowi podwójne sito eugeniczne. Powoływanie się na taki stan rzeczy, aby usprawiedliwiać stosowanie PGD, jest karygodne i nie licuje z formalnym celem istnienia "komitetów bioetycznych".
Dlaczego nie iść w ślady Irlandii? Komitet przytacza ponadto, że metoda PGD zakazana jest w Irlandii, dopuszczona w 9 krajach UE (Belgia, Czechy, Francja, Grecja, Holandia, Słowacja, Hiszpania, Wielka Brytania, Niemcy), a w Polsce, podobnie jak zapłodnienie pozaustrojowe, odbywa się "w sytuacji braku regulacji prawnej".Źle byłoby, gdyby Polska szła drogą praktyk eugenicznych, podobnie jak niegdyś Niemcy, tyle że obecnie w "nowoczesnej formie". Może powinna jednak zostać "drugą Irlandią", i to w tak ważnej kwestii...
Zakłamanie czy cynizm? Podsumowujące uzasadnienie Komitetu rekomendującego legalność diagnostyki preimplantacyjnej jest moim zdaniem cyniczne. W pkt 12 sugeruje ono bowiem, że PGD ograniczy liczbę eugenicznych "prawnie dopuszczalnych zabiegów przerwania ciąży", tj. zabójstw chorych poczętych dzieci. W tym samym punkcie stwierdza, że

"jej dostępność może więc mieć szczególne znaczenie dla tych par, które ze względów moralnych lub religijnych nie akceptują przerywania ciąży". Ta argumentacja zupełnie pomija fakt, że osoby, które nie akceptują "przerywania ciąży" z przyczyn moralnych lub religijnych, również nie powinny zaakceptować metod eugenicznych, oczywiście o ile mają świadomość ich istoty. Stanowisko Komitetu Bioetyki jest spójne z poprzednim z 15 marca 2012 r., dotyczącym rekomendacji legalizacji in vitro i w oczywisty sposób pisane jest "pod zamówienie" branży reprezentowanej przez Polskie Towarzystwo Medycyny Rozrodu.
Zdania odrębne sprawiedliwych Warto zwrócić uwagę na dwa stanowiska odrębne spośród czterech zgłoszonych przez członków głosujących przeciwko. Według prof. Andrzeja Paszewskiego, Komitet bezpodstawnie przyjął tezę, według której możliwe jest oddzielenie "statusu moralnego zarodków od statusu ontycznego", ponieważ to właśnie od przyjęcia człowieczeństwa zarodka zależy fakt, czy nadajemy mu status moralny, czy mu tego "odmawiamy". Wykazał on również, że Komitet zignorował fundamentalne pojęcie "godności istoty ludzkiej" respektowanej od momentu, kiedy zaczęło się jej życie. Pojęcie "godności istoty ludzkiej" funkcjonuje w dokumentach uzupełniających Europejskiej Konwencji o Prawach Człowieka i Biomedycynie. Wyrazem uczciwości jest stwierdzenie, że "Stanowisko (Komitetu) może być nieświadomie odbierane przez odbiorców jako jedynie godziwe, bo poparte "nauką". Komitet ma spełniać rolę posługi myślenia, a nie wchodzić w rolę autorytetów moralnych, do czego naukowcy nie mają żadnych szczególnych uprawnień, a z czego opinia publiczna nie zawsze zdaje sobie sprawę". To stwierdzenie jest szczególnie ważne, gdyż odnosi się do powszechnych chwytów socjotechnicznych branży in vitro, w którą uwikłane są osoby z tytułami profesora instrumentalnie podpierające się autorytetem "nowoczesnej nauki i techniki". Niewątpliwie nowoczesnej, ale oderwanej od etyki. Głos odrębny prof. Tadeusza Tołłoczki jednoznacznie wskazuje na czysto utylitarną argumentację przyjętą z podeptaniem osobowej godności zarodka ludzkiego i "dominacją utylitaryzmu i prawa stanowionego przez władze nad zasadami etycznymi". Przywołane przez niego orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego podważa wiarygodność uzasadnień Komitetu, który rekomendację dla PGD podparł m.in. legalnością aborcji eugenicznej. Według Trybunału Konstytucyjnego, "Nieuprawnione jest więc twierdzenie, że norma etyczna musi być zgodna z normą prawną. Twierdzenie takie zakładałoby priorytet norm prawnych nad normami etycznymi. To raczej prawo powinno mieć legitymację etyczną".
Uwaga! Taktyka "na katolika" Na marginesie sprawy dodam, że wyjątkowo nieuczciwą taktyką, którą obserwuję na łamach popularnej prasy medycznej, jest podawanie się "za katolików" przez niektóre osoby z branży in vitro, głoszące poglądy jawnie sprzeczne z nauczaniem Kościoła katolickiego. Osoby te dopuszczają się świadomej manipulacji. Podszywając się pod wyznawców Kościoła, uderzają w jego nauczanie. Wprowadzanie w błąd tych, którzy z przyczyn moralnych procedury in vitro nie akceptują, prowadzi do wielkiego zła i takie działanie należy demaskować. Nauczanie Kościoła w kwestii negatywnej oceny moralnej metod sztucznego rozrodu, choć wywodzi się z Dekalogu, jest jednoznacznie doprecyzowane w Instrukcji "Dignitas personae" "dotyczącej niektórych problemów bioetycznych" Kongregacji Nauki Wiary. Publiczne głoszenie opinii i poglądów sprzecznych z moralnym nauczaniem Kościoła katolickiego ma wymiar grzechu i jest zgorszeniem wprowadzającym innych na drogę zła. Wiąże się niejednokrotnie z "ekskomuniką wiążącą mocą samego prawa". Czy wszyscy członkowie Komitetu Bioetyki przy Prezydium PAN, a jest wśród nich zapewne wielu deklaratywnych katolików, zdają sobie z tego sprawę? Dr hab. Andrzej Lewandowicz

Orlęta grodzieńskieJuż kilkadziesiąt godzin później treść tajnego protokołu znali Amerykanie, a także nasi sojusznicy Francuzi, ale nie uznali za stosowne, by poinformować o tym stronę polską. Pod pretekstem ochrony mieszkających w II RP Ukraińców i Białorusinów, a naprawdę zgodnie z układem Ribbentrop -Mołotow, 17 września Armia Czerwona uderzyła na Polskę łamiąc pakt o nieagresji. Wiadomość o agresji była zaskoczeniem dla wszystkich. Naczelny wódz Edward Rydz-Śmigły wydał dyrektywę: "Z bolszewikami nie walczyć, chyba że w razie natarcia z ich strony albo próby rozbrojenia". Tak opisuje reakcję w Grodnie tamtejsza nauczycielka i działaczka społeczna Grażyna Lipińska:

"Napaść sowiecka na Polskę! Jestem na ulicy. Podniecenie dużo większe niż było 1 września. Ludzie wybiegli z domów nie tylko po to, żeby się czegoś dowiedzieć, żeby upewnić się o nowym nieszczęściu lecącym na kraj, ale przede wszystkim po to, aby słowami, gestami, krzykiem, płaczem bezsilnym wyładować gniotące piersi oburzenie, przeogromne, przerastające nasz hart i rozum. Przeradza się ono później u jednych w niepokój, pęd do ucieczki - u drugich w pragnienie czynu, żądzę mściwej walki".
Bezbronne miasto Mieszkańcy Grodna w końcu sierpnia 1939 r. dowiedzieli się z prasy, że 23 tego miesiąca w Moskwie podpisany został pakt o nieagresji pomiędzy Związkiem Sowieckim a Niemcami, zwany od nazwisk podpisujących go ministrów spraw zagranicznych paktem Ribbentrop -Mołotow, ale nie przewidywali, że wkrótce jego konsekwencje tak boleśnie w nich uderzą. W ujawnionym tekście paktu było tylko stereotypowe stwierdzenie, że oba państwa nie mają wobec siebie agresywnych zamiarów, ale już to oznaczało nową jakość w polityce europejskiej - oto nastąpiło porozumienie pomiędzy państwami, które do tej pory stały po przeciwnych stronach rysującej się konfrontacji, które kierowały przeciwko sobie najcięższe armaty w propagandowej wojnie. Prawdziwy sens układu zawarty był jednak w załączniku - tajnym protokole, w którym ZSRS i Niemcy dzieliły się strefami wpływów w Europie Środkowo-Wschodniej. Już kilkadziesiąt godzin później treść tajnego protokołu znali Amerykanie, a także nasi sojusznicy Francuzi, ale nie uznali za stosowne, by poinformować o tym stronę polską. Grodno, miasto w województwie białostockim, było dużym garnizonem wojskowym. Znajdowało się tam Dowództwo Okręgu Korpusu nr III (na czele, którego w 1939 r. stał gen. bryg. Józef Olszyna-Wilczyński), dowództwo 29. DP, dwa pułki piechoty (76. i 81.), 29. pułk artylerii lekkiej i inne drobniejsze jednostki. Już przed 1 września 29. DP została przetransportowana na zachód i wzięła udział w walkach z Niemcami w ramach armii "Prusy", 10 września resztę wojsk wysłano do Lwowa i wzięły one udział w obronie tego miasta. Poza bombardowaniami Grodno początkowo nie odczuwało bezpośredniego zagrożenia agresją. Dopiero po zajęciu przez Niemców Białegostoku (15 września) zaczęło to być realne. Ale i wówczas myślano wyłącznie o zagrożeniu ze strony Niemców. Szczególnie obserwowano szosę z Białegostoku do Grodna. Poszczególne kompanie, które osłaniały północno-zachodnie rubieże Grodna, ostrzeliwały patrole niemieckie, które zaczęły pojawiać się na motocyklach bądź w lekkich pojazdach. Od początku wojny Niemcy naciskali na Związek Sowiecki, aby przystąpił do działań przeciwko Polsce. Stało się to jednak możliwe dopiero wtedy, kiedy Józef Stalin upewnił się, że Anglia i Francja nie dotrzymają w pełni zobowiązań sojuszniczych i nie przystąpią całością sił do wojny przeciwko Niemcom (tak postanowiono 12 września podczas narady we francuskim miasteczku Abbeville, ale nie poinformowano o tym strony polskiej).
Aktywni komuniści
Równocześnie z agresją Armii Czerwonej podjęły działalność przygotowywane wcześniej przez Sowietów siatki dywersyjne, oparte na strukturach - formalnie rozwiązanej, ale utrzymującej stare kontakty - Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi, poparte przez sympatyków komunizmu wywodzących się w dużym stopniu spośród ludności białoruskiej, a w miastach - żydowskiej. W najłagodniejszej formie przejawiało się to w budowaniu bram powitalnych i przyjmowaniu agresorów z radością, co budziło zgrozę i zdumienie miejscowych Polaków. Były jednak także napady bandyckie na pojedynczych polskich żołnierzy i policjantów, ziemian, przedstawicieli administracji państwowej i samorządowej. Do prób dywersji komunistycznej doszło też w samym Grodnie już 17 września, jak wspomina jeden z młodych obrońców Grodna Jan Siemiński:

"Wracająca z frontu [przeciw-niemieckiego] kompania z harcerzami ochotnikami została ostrzelana ogniem z broni ręcznej i krótką serią maszynowej. Jak zdołaliśmy zauważyć, strzelano ze strychów domów mieszkalnych położonych przy ulicy Indurskiej". Takich incydentów było więcej i powtarzały się w następnych dniach, ale sytuacja w samym mieście była opanowana. Natomiast do groźnej rebelii komunistycznej, i to na dużą skalę, doszło w pobliskim Skidlu. Rebelia ta w historiografii sowieckiej uzyskała nawet miano powstania skidelskiego. Sytuacja w tym miasteczku powróciła do normy dopiero po interwencji karnej ekspedycji wysłanej z Grodna 19 września.
W duchu patriotycznym
W Grodnie, pomimo różnych incydentów ze strony dywersantów, dominowały nastroje patriotyczne. W mieście były dwa niepełne bataliony piechoty (z ośrodka zapasowego 29. DP) oraz batalion wartowniczy, różne grupy policjantów i żandarmerii, a przede wszystkim cywilni ochotnicy: harcerze, gimnazjaliści, urzędnicy - razem ponad 2 tys. ludzi, którzy mogli bronić miasta.Dowódcą garnizonu był początkowo płk w st. spocz. Bronisław Adamowicz, ale wielką rolę w przygotowaniach do obrony i później odegrali komendant miejscowej Rejonowej Komendy Uzupełnień mjr Benedykt Władysław Serafin i wiceprezydent miasta Roman Sawicki. Walki w Grodnie rozpoczęły się od rana 20 września, kiedy to grupa czołgów sowieckich pojawiła się niespodziewanie po zachodniej stronie Niemna i część z nich bez przeszkód, przez most, dotarła do centrum miasta. Pierwszy dzień obrony to głównie walki z czołgami: w godzinach popołudniowych na obrzeżach i w centrum miasta było ich już kilkadziesiąt. Obrońcom brak było broni przeciwpancernej, ale zdeterminowani atakowali czołgi butelkami z benzyną. Wśród agresorów byli też młodzi komuniści grodzieńscy, którzy przed wojną uciekli do ZSRS, a teraz we własnym mieście pełnili rolę przewodników: "Na ziemi leżał jeden bolszewik zabity, a drugi ranny, jakiś cywil niósł karabin i chciał kolbą zabić tego rannego, lecz posterunkowy Maskaluk przeszkodził mu w tym, co wywołało niezadowolenie wśród tłumu. Ten zaś ranny wołał: "Nie ubiwajtie, ja prijechał was oswabodit". Co jeszcze bardziej rozjuszyło tłum. Przy zabitym posterunkowy Moskaluk znalazł jego prawo jazdy, w którym czytaliśmy:

"Tiechnik wtorogo ranga Aleksandrowicz (imienia nie pamiętam), miesto rożdzienia gor. Grodno". Okazało się, że policja znała rodzinę tych Żydów, ten właśnie był ścigany za działalność komunistyczną i zbiegł do Rosji" (K. Liszewski, Wojna polsko-sowiecka 1939 r., Londyn 1988, s. 63).
Symbol obrony Grodna Pod wieczór strona sowiecka rozpoczęła silny ostrzał artyleryjski miasta. Obrońcy Grodna w nocy z 20 na 21 września podejmowali próby przepraw przez Niemen i atakowania tam przeciwnika. Siły obrońców tej nocy wzmocniły się, bo przybyła Rezerwowa Brygada Kawalerii "Wołkowysk" z gen. bryg. w st. spocz. Wacławem Przeździeckim, który z racji starszeństwa objął na kilkanaście godzin dowództwo obrony. Od rana 21 września trwały walki, przy czym strona sowiecka zmieniła taktykę: 80 czołgów (a wkrótce dołączyły dalsze) i 15 samochodów pancernych przydzielono pododdziałom piechoty, które atakowały z różnymi efektami w poszczególnych punktach miasta.

Symbolem obrony Grodna stał się 13-letni Tadzio Jasiński, którego Sowieci użyli jako żywej tarczy. Tak opisuje jego śmierć Grażyna Lipińska:

"Na łbie czołgu rozkrzyżowane dziecko, chłopczyk. Krew z jego ran płynie strużkami po żelazie. Zaczynamy z Danką uwalniać rozkrzyżowane, skrępowane gałganami ramiona chłopca. Nie zdaję sobie sprawy, co się wokół dzieje. A z czołgu wyskakuje czarny tankista, w dłoni trzyma brauning, za nim drugi - grozi nam. Z podniesioną po bolszewicku do góry pięścią, wykrzywioną w złości twarzą, ochrypłym głosem krzyczy, o coś oskarża nas i chłopczyka. Dla mnie oni nie istnieją, widzę tylko oczy dziecka pełne strachu i męki. I widzę, jak uwolnione z więzów ramionka wyciągają się do nas z bezgraniczną ufnością. Wysoka Danka jednym ruchem unosi dziecko z czołgu i składa na nosze. Ja już jestem przy jego głowie. Chwytamy nosze i pozostawiając oniemiałych naszym zuchwalstwem oprawców, uciekamy w stronę szpitala. Chłopczyk ma pięć ran od kul karabinowych (wiem - to polskie kule siekają po wrogich czołgach) i silny upływ krwi, ale jest przytomny. W szpitalu otaczają go siostry, doktorzy, chorzy. - Chcę mamy - prosi dziecko. Nazywa się Tadeusz Jasiński, ma 13 lat, jedyne dziecko Zofii Jasińskiej, służącej, nie ma ojca, wychowanek Zakładu Dobroczynności. Poszedł na bój, rzucił butelkę z benzyną na czołg, ale nie zapalił, nie umiał... Wyskoczyli z czołgu, bili, chcieli zabić, a potem skrępowali na froncie czołgu. Danka sprowadza matkę. Nie pomaga transfuzja krwi. Chłopiec coraz słabszy, zaczyna konać. Ale kona w objęciach matki i na skrawku wolnej Polski, bo szpital wojskowy jest ciągle w naszych rękach (G. Lipińska, Jeśli zapomnę o nich..., s. 26). Równocześnie w trakcie walki część obrońców ewakuowała się w kierunku na Litwę. Wieczorem w mieście pozostały już nieliczne punkty oporu, a nad ranem 22 września reszta obrońców Grodna, w tym wiceprezydent Roman Sawicki i mjr Serafin, opuściła Grodno lub rozproszyła się po domach. Tegoż dnia dochodziło jeszcze do wymiany ognia z małymi grupami obrońców. Straty Armii Czerwonej w czasie walk w Grodnie, według danych sowieckich, wyniosły: 53 zabitych, 161 rannych, 19 czołgów i 3 samochody pancerne wyeliminowane z walki.
Bezimienne groby
Walki skończyły się, ale mieszkańcy Grodna nadal płacili cenę za obronę swojego miasta przed sowiecką agresją. W różnych punktach miasta i na jego obrzeżach: w lasku "Sekret", na Myśliwskiej Górce, w Nowej Kolonii (Poniemuń), pod wsią Pyszki i w innych miejscach, rozstrzelano około 300 obrońców Grodna. W następnych tygodniach wyłapano i aresztowano następnych, jak np. por. rez. Piotra Boguckiego (w cywilu kierownik szkoły powszechnej im. Stefana Batorego), który dowodził harcerzami i innymi ochotnikami - został skazany na karę śmierci.

Kuriozalny proces odbył się w Grodnie w czerwcu 1940 r.: oskarżonym zarzucono udział w "antysemickim pogromie" we wrześniu 1939 r. - tak określono tłumienie komunistycznej rebelii w tym mieście po 17 września. Część ofiar walk i mordów sowieckich dokonanych na obrońcach Grodna została przez tamtejszych mieszkańców pochowana, część pozostała w przypadkowych miejscach. W 1993 r. podczas prac budowlanych w Grodnie na terenie byłego majątku Druck dokonano ekshumacji szczątków ponad 90 obrońców, które przeniesiono na cmentarz wojskowy. Leżą tam skromnie, pod bezimiennymi krzyżami, bez tablicy, bez informacji, że to oni stanęli w obronie miasta przed sowiecką agresją. Nadal nieznane jest miejsce pogrzebania pozostałych ofiar ludobójstwa dokonanego na obrońcach Grodna. Nie wspomina się o nich w polskich podręcznikach do nauczania historii, tak jak np. o obrońcach Poczty Polskiej w Gdańsku. Warto tu jeszcze przytoczyć opinię historyka rosyjsko-białoruskiego Aleksandra Tatarenki ("Niedozwolona pamięć. Zachodnia Białoruś w dokumentach i faktach, 1921-1954, Sankt Petersburg 2006), który stwierdza, że jeden z pierwszych aktów masowej zagłady jeńców wojennych i ludności cywilnej, poprzedzających tragedię Katynia, miał miejsce w Grodnie we wrześniu 1939 roku.

Dr Jan Jerzy Milewski

„Musimy Polskę zmóc i usunąć”„Wspólne, wrogie uczucia w stosunku do Polski stanowią najmocniejszą więź między Berlinem a Moskwą, a nowy rozbiór Polski jest celem obu rządów…”17 września 1939 roku milion sowieckich żołnierzy dokonało agresji na Rzeczpospolitą, walczącą już od początku miesiąca z Niemcami. Tym samym losy niepodległej Polski zostały przesądzone. Bolszewicka napaść była konsekwencją paktu Ribbentrop-Mołotow, podpisanego na Kremlu niespełna miesiąc wcześniej.  W tajnym protokole – dołączonym do paktu – Niemcy i Moskwa dzieliły się po połowie terytorium Polski. Początkowo między agresorami istniały różnice zdań co do dalszych losów podbitej Rzeczypospolitej. Niemcy byli skłonni do utworzenia niewielkiego, marionetkowego i kadłubowego państwa, Sowieci chcieli całkowitej likwidacji II Rzeczypospolitej i wcielenia jej ziem do obu zaborców. I tak też postąpili. Podpisanie na Kremlu przez ministra spraw zagranicznych Niemiec Joachima von Ribbentropa i komisarza spraw zagranicznych ZSRS Wiaczesława Mołotowa niemiecko-sowieckiego paktu o nieagresji z dodatkowym tajnym protokołem zakończył uroczysty bankiet. Józef Stalin wzniósł na nim toast: Wiem jak bardzo naród niemiecki kocha swego Führera; dlatego pragnąłbym wypić za jego zdrowie. Tuż przed odlotem do Berlina Ribbentrop dodał:

Niemcom i Rosji powodziło się dawniej zawsze źle, gdy żyły ze sobą w nieprzyjaźni, a dobrze, gdy łączyła ich przyjaźń. Wczorajszy dzień był epokowy dla obu narodów. Führer i Stalin opowiedzieli się za przyjaźnią. Dla Polaków miała ona katastrofalne skutki. Symboliczną ich ilustracją może być los Brześcia. Miasto ostrzeliwała zarówno artyleria niemiecka i sowiecka. Po zdobyciu przez żołnierzy Wehrmachtu zostało odstąpione Sowietom. To w Brześciu 22 września 1939 roku odbyła się wspólna defilada. Ówczesną prasę obiegły zdjęcia uśmiechniętych i serdecznie się witających żołnierzy obu armii. Kilka dni później, 28 września w Moskwie, Ribbentrop i Mołotow podpisali kolejny dokument. Jego częścią był „Dodatkowy tajny protokół poprawiający tajny protokół z dnia 23 sierpnia 1939 roku”. Wytyczono nową granicę między obu agresorami i zgodnie wyrażono, iż obie strony nie będą tolerowały na swych terytoriach jakiejkolwiek agitacji polskiej, która by dotyczyła terytoriów drugiej strony. Będą one tłumić na swych terytoriach wszelkie zaczątki takiej agitacji oraz informować się wzajemnie o zastosowaniu w tym celu odpowiednich środków. Była to zapowiedź późniejszej współpracy NKWD i gestapo, a ich skutkiem akcja AB, Palmiry, Katyń, wysiedlenia, zsyłki – fizyczna likwidacja polskiej elity intelektualnej, duchowej i państwotwórczej.

„Nowy rozbiór Polski jest celem obu rządów” Podpisanie paktu Ribbentrop -Mołotow otwierało nowe możliwości wymiany gospodarczej, wojskowej między obu państwami, przerwanej na sześć lat po dojściu Hitlera do władzy. Wpisywało się jednak w o wiele dłuższą tradycję „przyjaźni” na ruinach Polski, sięgającą poprzednich stuleci, choćby wieku XVIII. Konsekwencje zbliżenia niemiecko-rosyjskiego – bez względu na to, jaką formę przybierały rządy w tych krajach - były dla Rzeczypospolitej zawsze złowrogie i tragiczne. Tak stało się również po zakończeniu I wojny światowej, kiedy istnienie niepodległej Polski stanowiło największą przeszkodę w realizacji założeń polityki zagranicznej Niemiec i Rosji Sowieckiej. Wyraził to wprost Gustaw Hilger, pierwszy powojenny przedstawiciel Niemiec w Sowietach i późniejszy, wieloletni  – do 1941 roku – radca ambasady Rzeszy w Moskwie.  „Wspólne, wrogie uczucia w stosunku do Polski stanowią najmocniejszą więź między Berlinem a Moskwą, a nowy rozbiór Polski jest celem obu rządów…”.  Od początku lat dwudziestych XX wieku, aż do objęcia władzy przez Hitlera w 1933 roku oba państwa – mimo różnych korekt polityki zagranicznej, zmieniających się rządów, ministrów - prowadziły tajną współpracę wojskową. Współdziałanie niemieckiej Reichswery z Armią Czerwoną dawało Niemcom możliwość obejścia zakazów, jakie wynikały z Traktatu Wersalskiego, a dla bolszewików okazały się szansą wyjścia z międzynarodowej izolacji. Pierwsze kontakty miały miejsce już w czasie wojny polsko-bolszewickiej. Większość Niemców życzyła Polsce klęski, robotnicy strajkowali, aby nie dopuścić do Polski transportów broni, a rząd niemiecki ogłosił zakaz przewozu przez swoje terytorium wszelkiego zaopatrzenia wojennego. Natomiast moskiewska „Prawda” zapowiedziała, że Niemcy otrzymają z powrotem wszystko, co musieli oddać Polsce po 1918 roku.

W Prusach Wschodnich, kiedy otarliśmy się o nie, płynęły do nas setki i tysiące ochotników, spartakusów i robotników bezpartyjnych, pod sztandary czerwonej armii, tworzącej w niej niemiecką brygadę strzelców... Tak więc Niemcy kipiały i dla ostatecznego wybuchu czekały tylko, aby dotknął ich zbrojny potok rewolu­cji - pisał Michaił Tuchaczewski, który wzywał: Idźcie i we krwi zmiażdżonej armii polskiej utopcie zbrodnicze rządy Polaków. Na Wilno, Mińsk, Warszawę, marsz!… Już wtedy Berlin tworzył tajną sekcję do spraw Rosji - Sondergruppe „R” (Russland) i prowadził z Moskwą rozmowy na temat budowy na sowieckim terytorium fabryk należących do trzech niemieckich firm zbrojeniowych: Kruppa - karabinów i amunicji, Albatross Werk - samolotów oraz Blohm i Voss - okrętów podwodnych. Pomysł ten zaaprobował sam Lenin. W 1921 roku Sowieci przeznaczyli na bazy służące niemiecko-sowieckiej kooperacji stocznie i zakłady zbrojeniowe Piotrogrodu, były one jednak tak zniszczone, a robotnicy tak wygłodzeni, że Niemcy nie podjęli się współpracy. Do Moskwy przybyli wysłannicy fabryk Junkersa, omawiając kwestie założenia fabryki samolotów pod Moskwą, a kilka tygodni później koncesję na budowę eksperymentalnej fabryki ciężkich traktorów koło Rostowa otrzymał Krupp.

Pęknięta skrzynia w szczecińskim porcie Po podpisaniu układu w Rapallo w kwietniu 1922 roku i nawiązaniu niemiecko-sowieckich stosunków obie strony oficjalnie zaprzeczyły, iż dokumentowi towarzyszyły tajne klauzule wojskowe. Cały czas toczono negocjacje na temat podpisaniu układu, dotyczącego współpracy wojskowej i realizowano wcześniej podjęte projekty. W 1923 rząd sowiecki podpisał umowę z Junkersem. Fabryka miała rocznie produkować 300 samolotów, z tego 20 proc. na potrzeby sowieckie. Wyższy personel techniczny stanowili Niemcy, a strona sowiecka dostarczała surowce i robotników. Produkcję uruchomił także Krupp. Koło Samary zainstalowała się sowiecko-niemiecka spółka do produkcji gazów bojowych „Bersol”, niepowodzenia techniczne spowodowały, co prawda zaniechanie ostatniego przedsięwzię­cia. Powrócono do niego kilka lat później w bazie o kryptonimie „Tomka” pod Saratowem. Pod koniec dekady planowano wspólną produkcję czołgów T-24 w Charkowskich Zakładach Budowy Lokomotyw. Z kolei Niemcy przekazali Sowietom plany kilku okrętów podwodnych. Deklarowali także wysłanie ekspertów technicznych, pomogli w zakupie materiałów. Nie zrealizowano pomysłu bazy szkoleniowej dla załóg niemieckich U-botów nad Morzem Czarnym. W tle tych kontaktów zawsze pojawiała się kwestia Polski i wzajemnej pomocy na wypadek wojny. Moskwa oferowała, iż jeżeli doszłoby do konfliktu niemiecko-polskiego, to jej flota zablokowałaby Zatokę Gdańską, natomiast jeżeliby włączyłaby się Francja, to sowiecka Flota Czarnomorska przeniosłaby swe działania na Morze Śródziemne. Wspólna produkcja zbrojeniowa napotykała jednak na trudności, m.in. kwestie ekonomiczne. Ponadto w grudniu 1926 roku brytyjski „Manchester Guardian” opublikował sensacyjne informacje odsłaniające tajne powiązania Reichswery i armii czerwonej. Wśród nich były m.in. kontrakty Junkersa z Moskwą, budowa fabryki gazów bojowych, wymiana oficerów. W artykule „Sowieckie granaty dla niemieckich dział” opisał także wypadek w porcie w Szczecinie, gdzie zawinęły z ówczesnego Leningradu statki: „Kolberg”, „Gotthenburg”, „Artushoff”. Podczas rozładowywania rozbiła się jedna ze skrzyń, z której wysypały się granaty z trującymi gazami. Okazało się, że było ich w całym transporcie 300 tysięcy. Robotnikom zapłacono, aby zachowali sprawę w tajemnicy, ale oni zawiadomili centralę SPD w Berlinie, sprawa trafiła do parlamentu, wybuchł międzynarodowy skandal, tym większy, że Niemcy w tym czasie – po Locarno – realizowali politykę poprawnych stosunków z Zachodem.

Sowieci przebrani za „Bułgarów” Nie przerwało to jednak wojskowej współpracy, tylko została ona bardziej utajniona. Dbano staranniej o kamuflaż. W ćwiczeniach na terenie Związku Sowieckiego oficerowie Reichswery występowali bez mundurów, jako „niemieccy działacze komunistyczni”, natomiast Sowieci przyjeżdżali do Niemiec, jako – „Bułgarzy”. Cały czas odbywała się wzajemna wymiana personelu naukowego i oficerów, ich grupy były coraz liczniejsze. Wspólnie pracowano m.in. nad konstrukcjami dział przeciwlotniczych, uzbrojenia samolotów, technologiami gazów bojowych. Przez niemieckie kursy Sztabu Generalnego przeszło, co najmniej 120 wyższych oficerów sowieckich. W 1931 roku jeden z nich zapomniał w berlińskiej taksówce teczkę zawierającą wojskowe materiały i notes ze swoimi notatkami. Sprawa stała się głośna, ale wytłumaczono, iż bagaż należał do kapitana Reichswery uczącego się języka rosyjskiego. Przez kilka lat główny ciężar współpracy został przeniesiony z przemysłowej produkcji wojskowej na kwestie szkoleniowe. Ich efektem był dalszy rozwój trzech doświadczalno-szkoleniowych ośrodków Reichswery w Związku Sowieckim: w Lipecku szkoły lotniczej, pod Saratowem ośrodka doświadczeń z gazami bojowymi, a w Kazaniu pojazdów bojowych. Szkołę w Lipecku – około 400 km od Moskwy – zaczęto organizować na starym sowieckim lotnisku, które Niemcy przekształcili w nowoczesny kompleks z hangarami, warsztatami, zakładami, hamownią silników. Zbudowano bocznice kolejowe, szpital wyposażony w najnowocześniejsze urządzenia, centrum łączności. Szkolący się niemieccy lotnicy mieszkali w pobliskiej kolonii, stanowiąc personel rzekomo sowieckiej 4 Eskadry Lotniczej.  Zarządzenie i eksploatacja obiektu były wyłącznie niemieckie. Cały teren był dokładnie zamknięty i strzeżony przez sowiecką milicję. W okresie letnim przebywało w Lipecku około 200 Niemców: 60 osób kadry, 70-100 osób personelu technicznego i 50 osób z kolejnego szkolącego się rocznika. Głównymi zadaniami placówki było odpowiednie przygotowanie pilotów, wy­kładowców lotnictwa myśliwskiego i personelu technicznego dla Luftwaffe oraz taktyczno-techniczne próby samolotów bojowych. Współ­praca z Rosjanami polegała na udziale niemieckich samolotów w sowieckich manewrach, współdziałaniu z sowiecką artylerią. Lipeck był najlepiej zorganizowanym tego rodzaju niemieckim obiektem w Sowietach. Wielu wyszkolonych tam pilotów walczyło następnie przeciwko Polsce po wybuchu II wojny światowej. Szkoła czołgów w Kazaniu została zorganizowana na podobnej zasadzie. Jednak początkowo miała duże trudności ze sprzętem, w końcu czołgi zostały kupione prawdopodobnie w Wielkiej Brytanii. Jeszcze w 1933 roku ćwiczył tam płk Heinz Guderian i jego pancerniacy.

„Rozdeptać” Polaków Tymczasem w 1930 roku bolszewicki generał Hieronim Uborewicz wraz z delegacją odwiedził Niemcy zapoznając się ze sprzętem oferowanym dla armii czerwonej przez różne firmy m.in. Carl Zeiss Jena, Ruhla, Rheinmetall – ten ostatni zastąpił koncern Kruppa, gdy nie udało się z nim wynegocjować kolejnego, korzystnego kontraktu. Rząd sowiecki podpisał, zatem układ z Rheinmetallem. Bolszewików ogarnął entuzjazm. Spity podczas przyjęcia w Berlinie, Uborewicz krzyczał, że teraz można już zmienić granice i „rozdeptać” Polaków. Na to trzeba było poczekać jeszcze niemal dekadę. On sam nie doczekał, rozstrzelany przez Stalina jako niemiecki szpieg w 1937 roku. Czas na wspólne „rozdeptanie” i powrót do starej przyjaźni przyszedł znów po pakcie Ribbentrop-Mołotow.

 Jej symbolicznym obrazem był plakat, rozklejany w połowie lat dwudziestych XX wieku w bolszewickiej Rosji. Granicę rosyjską i niemiecką dzielił wbity między nie klin – była nim Polska. Po stronie niemieckiej stał robotnik z maszynami rolniczymi, a po stronie rosyjskiej chłop chcący nimi pracować. Niemiec mówił: „Musimy Polskę zmóc”, a Rosjanin, za którym stał żołnierz: „Musimy Polskę usunąć”. Ta wizja urzeczywistniła się po 17 września 1939 roku.

 Dzisiaj mamy czas niemiecko-rosyjskiej przyjaźni, a rządzący posmoleńską Polską już nie przeszkadzają, nawet nie myślą o wbijaniu klinów. Znów aktualne są słowa Ribbentropa: „Niemcom i Rosji powodziło się dawniej zawsze źle, gdy żyły ze sobą w nieprzyjaźni, a dobrze, gdy łączyła ich przyjaźń”. Jarosław Szarek

Latkowski i Majewski ujawniają, kto stoi za prowokacją przeciw sędziemu Milewskiemu Paweł Miter zdecydował się, w autoryzowanej rozmowie, opowiedzieć nam o tym, jak nagrywał prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku Ryszarda Milewskiego. Miter zasłynął tym, że otrzymał pracę w TVP powołując się na znajomość z prezydentem (mężczyzna używał skrzynki "udającej" skrzynkę e-mailową szefa prezydenckiej Kancelarii Jacka Michałowskiego). W sprawie Amber Gold pojawił się jako ten, który dostarczył fałszywą notatkę ABW Marcinowi P.

Sylwester Latkowski, Michał Majewski: Co skłoniło pana do przeprowadzenia prowokacji z sędzią Ryszardem Milewskim? Paweł Miter: Od dłuższego czasu interesowałem się sprawą Amber Gold. 6 września upubliczniona została informacja, że minister Jarosław Gowin zlecił kontrolę pracy sędziego Milewskiego z Gdańska. Wiedziałem o tym dzień wcześniej. Postanowiłem wykonać telefon testowy, by sprawdzić jak na tę wiadomość zareaguje Milewski.
Skąd pan wiedział, że będzie kontrola Sądu Okręgowego w Gdańsku? Informacja, którą zdobyłem pochodziła z okolic Ministerstwa Sprawiedliwości.
Zadzwonił pan do Milewskiego i...? 5 września najpierw zadzwoniłem na telefon komórkowy, który dostałem od swego informatora. Milewski nie odbierał. Po kilku minutach zadzwoniłem przez sekretariat. Powiedziałem, że dzwonię z sekretariatu szefa Kancelarii Premiera, od ministra Tomasza Arabskiego. Sekretarka połączyła mnie z gabinetem prezesa sądu. Pan Milewski w ogóle nie był zaskoczony telefonem. Bez żadnych pytań podjął ze mną rozmowę.
Jak się pan przedstawił? Jako asystent Arabskiego.
Co pan powiedział? Rozmowa trwała około czterech minut. Stwierdziłem, że dzwonię w związku z ważną sprawą dla pana premiera. On powiedział, że domyśla się, iż dzwonię w sprawie Amber Gold. Oznajmił, że oczekiwał kontaktu, bo oni nie wiedzą do końca co mają robić z tą historią. Zapytałem sędziego, czy wie, że jutro zostanie zarządzona kontrola jego pracy. Pan Milewski nie był zaskoczony.
I co dalej? Powiedziałem, że pan premier chciałby się w sprawie Amber Gold spotkać z nim i kilkoma innymi sędziami z Gdańska. Ucieszył się. Stwierdził, że oczekiwał jakiejś reakcji, bo ma ważne informacje dla pana premiera. Informacje, którymi nie był zainteresowany minister Gowin podczas sierpniowej wizyty w Gdańsku. Milewski zaznaczył, że jest prezesem sądu dopiero od 2,5 roku. I większość łagodnych wyroków dla pana P., bodajże sześć, zapadło przed jego kadencją. Zaznaczył, że - jego zdaniem - jest kilku sędziów w wydziałach cywilnych, którzy nie dopełnili swych obowiązków w prowadzeniu spraw pana P. Potwierdziłem także numer telefonu komórkowego Milewskiego, który otrzymałem od swego informatora. Milewski stwierdził, że już kiedyś podawał numer swego telefonu komórkowego ministrowi Arabskiemu. Ale zapewne był to inny numer, bo sędzia wymienił komórkę. Zakończyłem wskazaniem, aby Milewski czekał na kontakt z kancelarii premiera. Sędzia stwierdził, że czeka na telefon.

Czy pan tę pierwszą rozmowę nagrał? Nie. Ale fakt odbycia takiej rozmowy można stwierdzić patrząc w bilingi. Pan Milewski pogrąża się mówiąc, że rozmowa opublikowana przez "Gazetę Polską Codziennie" to dwie skompilowane rozmowy, połączone w jedną. To bzdura.

Ile było tych rozmów? Trzy. O pierwszej z 5 września już powiedziałem. Druga odbyła się pół godziny później. To była krótka wymiana zdań.  Zadzwoniłem do Milewskiego na komórkę i powiedziałem, mu że nazajutrz o godz. 14 zatelefonuje do niego minister Arabski. Sędzia powiedział, że będzie oczekiwał na telefon ministra.
Czy druga rozmowa jest nagrana? Nie.
Dlaczego pan nie nagrał pierwszej i drugiej rozmowy z 5 września? Wiem, że brak nagrań tych rozmów może tworzyć pole do ataków na mnie, może służyć do podważania mojej wiarygodności. Dlaczego nie nagrałem? Nie sądziłem, że ta akcja tak zatrybi! Byłem przekonany, że Milewski powie, bym nadesłał oficjalne pismo, bo nie ma mowy, by on rozmawiał o takich sprawach i to jeszcze przez telefon. Dopiero do trzeciej rozmowy, która odbyła się 6 września przygotowałem sprzęt do nagrywania.
Czy pan robił tę prowokacje z "Gazetą Polską Codziennie"? Nie jestem pracownikiem tej gazety. Ale prawda jest taka, że jestem w ścisłym kontakcie z autorem artykułu, który ujawnia treść nagrania z 6 września.
Czyli przed pierwszym telefonem kontaktuje się pan z Samuelem Pereirą, który napisał tekst w "GPC"?
Tak, informowałem go, że planuję takie działanie. Jestem z nim w permanentnym kontakcie. Głównie za pomocą Facebooka. Zmieniamy numery telefonów, bo obawiamy się podsłuchów ABW.
Czy decyzję o nagraniu trzeciej rozmowy podejmuje pan z "Gazetą Polską Codziennie"? Tak. 6 września o godzinie 14, bodajże z trzema minutami, wykonuję telefon do pana Milewskiego. Zapis tej rozmowy ujawniła "GPC".

Potem zostaje wysłany mail do sędziego Milewskiego z fałszywego adresu Tomasza Arabskiego. Kto wymyślił, żeby posłać sędziemu Milewskiemu tego maila? Ja to wymyśliłem, a treść tego maila nie była konsultowana z "GPC". Miałem akceptację tego pomysłu i tego, że to dobra idea.

Od kogo? Od redaktora Pereiry.
Po co ten mail? Rozmowa nie wystarczyła?Mnie się wydawało, że jedna nagrana rozmowa nie wystarczy. Dzisiaj trochę inaczej patrzę na tę sytuację.
Jak? Nie miałem zaplecza prawnego. Nie miałem w gazecie kogoś, kto by powiedział, że do tego stopnia możemy się posunąć, do tego nie. Tu wystarczy. Tego nie potrzeba.
Czy "Gazeta Polska Codziennie" zapewnia panu jakąś ochronę prawną? Nie
Dlaczego nie zdecydował się pan od początku wystąpić z otwartą przyłbicą i ujawnić tej prowokacji pod swoim nazwiskiem? Były trzy powody. Pierwszy to niedawny artykuł na mój temat w "Gazecie Wyborczej", który był nierzetelny i przedstawiał mnie w krzywym zwierciadle. Po drugie, obawiałem się, że ta sprawa zostanie publicznie odebrana, jako "taśmy Mitera", a nie "taśmy Milewskiego". Proszę pamiętać, że ja nie ma mam etatu w żadnej gazecie. Gdybym ja to wypuścił, pole rażenia tej sprawy byłoby mniejsze. Byłoby tak, że oto ktoś mało istotny, za kim nikt nie stoi, przychodzi i ujawnia taką bombę. Odbiór medialny mógłby być słabszy.
Organizuje pan prowokację, ma pan ją odwagę wykonać, a potem nie chce się pan do niej przyznać? Jestem brawurowy w tym co robię. I to nie jest tak, że ja nie chcę wziąć za to odpowiedzialności. Dla dobra sprawy zgodziłem się, żeby mój udział w pierwszym etapie po ujawnieniu tej sprawy był zerowy.
Czy pan robił tę dziennikarską prowokację od początku z "Gazetą Polską Codziennie", czy też zrobił pan ją samodzielnie, a potem przyniósł efekty swej pracy do tego dziennika? Prowokacja urodziła się w mojej głowie. Obecność dziennikarza z "Gazety Polskiej Codziennie" była dla mnie gwarancją, że ten temat ujrzy światło dzienne.

Jeszcze raz. Pan dokonał tej prowokacji i dopiero potem zatelefonował do redaktora Pereiry? Kontaktowaliśmy się wcześniej i w trakcie tej prowokacji. Natomiast ja nie miałem gwarancji, że "GPC" ten temat weźmie. Gwarancja pojawiła się, gdy była już nagrana taśma z rozmowy między mną i Milewskim. Potem zastanawialiśmy się z Samuelem Pereirą, jaki element jeszcze dołożyć, żeby pole rażenia tej sprawy było większe. I tutaj pojawiała się kwestia maila.

"GPC" namawiała pana, żeby pan się odkrył, wystąpił pod nazwiskiem przy tej sprawie? Nie. I trochę się z tym źle czuję. Nawet przed chwilą redaktor Pereira mówił mi, żebym został w ukryciu, bo mnie media zjedzą, bo w niekorzystny sposób zmieni to kontekst tej prowokacji. Jednak zdecydowałem się na kontakt z panami, bo to ja odpowiadam za tę akcję i jestem jej autorem. Mówię o tym wszystkim teraz, choć wiem, że za chwilę prokuratorzy czy funkcjonariusze ABW mogą w sprawie tej prowokacji podjąć ostre działania.
Dlaczego "GPC" nie chciało, żeby pan się ujawnił? Proszę pamiętać, że jestem osobą przez niektórych ocenianą jako kontrowersyjna. Odpowiadam za prowokację, która przez większość mediów została odebrana negatywnie. Mówię o akcji, gdy dostałem program w TVP, do czego wystarczyło powołanie się na wpływy w Kancelarii Prezydenta. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy mogą mnie odbierać jako chłystka, oszołoma, który może być mitomanem. Być może to zaważyło na taktyce "GPC". Być może to, że przed aresztowaniem Marcina P. miałem z nim dość bliskie relacje.
Pan przekazał Marcinowi P. notatkę ABW o akcji "Ikar" przeciw Amber Gold. P. ją zaprezentował publicznie. Szybko okazało się, że to fałszywka. Ta nieszczęsna notatka wyszła ode mnie. Nieszczęsna, bo też mam wobec tego dokumentu wątpliwości. Mam na ten temat swoją teorię, ale to nie jest czas, by o tym mówić.

Po co pan zrobił tę prowokację z Milewskim? Co pan chciał pokazać? Z doniesień mediów, komentarzy publicystów wnoszę, że moja prowokacja była udana. Ona pokazuje nieprawidłowości, uchybienia w wymiarze sprawiedliwości na Pomorzu. Sami przecież nawoływaliście, żeby przenieść śledztwo w sprawie Amber Gold, bo są niejasności wokół prokuratora nadzorującego to postępowanie. Chciałem tą prowokacją sprawdzić, jak głębokie są te nieprawidłowości i czy sięgają na najwyższy szczebel sędziowski.
Czy pan otrzymał od "GPC" jakieś wynagrodzenie? Nie. Żadnych pieniędzy. Nie było takich rozmów. Nie  ukrywam, że to mnie wiele kosztowało, choćby ze względu na telefony (śmiech).
Pan uważa się za dziennikarza? Należę do Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy. Pytanie, czy dziennikarz musi mieć etat w mediach? Bo jeśli musi, to ja tym dziennikarzem nie jestem. Nie gniewam się, jeśli ktoś mówi, że nie jestem dziennikarzem. A jest mi miło, jeśli ktoś ocenia, że wykonałem dobrą robotę dziennikarską.

Sylwester Latkowski, Michał Majewski

To nie była "prowokacja polityczna" Politycy i dziennikarze, zaskoczeni rozgłosem towarzyszącym aferze Milewskiego, próbowali kontratakować, sugerując, że prowokacja wobec sędziego była wykonana na zlecenie PiS. Tymczasem okazało się, że to nie "pisowska" "Gazeta Polska Codziennie", lecz zupełnie niezwiązany z redakcją "GPC" dziennikarz Paweł Miter, stał za rozmowami z sędzią. Jan Libicki, senator PO, napisał wczoraj na swoim blogu, że dziennikarze "GPC" mogli działać według instrukcji Mariusza Kamińskiego i Tomasza Kaczmarka: dziś jakoś tak dziwnie zestawiam sobie sprawę Sawickiej i afery gruntowej ze skandalicznym zachowaniem sędziego Milewskiego [...] zastanawiam się, kto tak zręcznie przeszkolił dziennikarza GPC, podającego się za pana Tomiczyńskiego, asystenta Tomasza Arabskiego? Ktoś mu pomógł? Ktoś go instruował? Ale kto? Gdzie mógł on znaleźć takich fachowców? Kto tak dobrze zna się na pracy operacyjnej? Szukam, szukam i tak sobie myślę, że przecież ów pseudo Tomiczyński mógł znaleźć bardzo dobrych nauczycieli. Tych, którzy wykazali się umiejętnością konstruowania takich prowokacji w tych dwóch podobnych, przywołanych powyżej sprawach. Czy nie zasiadają oni dziś w parlamentarnym klubie PiS-u? Czy to aż takie nieprawdopodobne, jeśli GPC może być zwykłym partyjnym biuletynem? Podobnie skompromitował się dziennikarz TVN Andrzej Morozowski, który w programie "Tak jest" wskazywał na związki "Codziennej" z PiS, sugerując, że prowokacja dziennikarska mogła być wykonana na zlecenie polityczne. Na jednym z blogów na stronie newsweek.pl o publikacji "GPC" napisano z kolei: W tym materiale nic nie ma na kancelarię premiera, ani na ministra Gowina. Prowokacja udała się wg wcześniej napisanego scenariusza w “GPC”, organie prasowym PiS. Naczelny "Newsweeka" Tomasz Lis tak ocenił prowokację w TOK FM: Mamy trochę do czynienia z sytuacją a la pani Sawicka, kiedy CBA próbowało sprowokować sytuację, żeby czegoś dowieść. A towarzyszący mu w studiu Tomasz Wołek skomentował, że prowokacja wobec gdańskiego sędziego mogła być fragmentem polowania z nagonką na premiera Tuska. Sam Donald Tusk nie powiedział co prawda wprost, że nagranie Milewskiego było prowokacją polityczną, oświadczył jednak, że dziennikarze mogli złamać prawo. Potem zaś, gdy zapytano go o powołanie komisji śledczej ws. Amber Gold, stwierdził: "Mamy do czynienia z nadzwyczajnym, energicznym politycznym polowaniem. Z używaniem i nadużywaniem aspektów tej sprawy". Niezalezna

Lokalne sitwy często wpływają na sędziów Od razu nasuwają się wątpliwości, co do pozostałych orzeczeń trójmiejskich sądów, czy na przykład nie dobierano składów sędziowskich pod inne sprawy, czy terminy rozpraw nie dopasowano pod politykę rządzących, etc. - mówi Cezary Gmyz, dziennikarz "Uważam Rze" i "Rzeczpospolitej". Stefczyk.info: Jak Pan zareagował na sprawę sędziego Milewskiego, który z taką gorliwością odpowiadał na sugestie rzekomego urzędnika kancelarii premiera? Czy przypadków takich sędziów może być więcej? Publicyści TOK FM sugerowali, że to tylko pojedynczy wybryk. Zapewne takich przypadków jest o wiele więcej, dlatego, że problem polskiego sądownictwa polega na tym, że sądy nie są wbrew zapisom ustaw niezawisłe, lecz bardzo często zależne są od lokalnych układów; środowisk politycznych, biznesowych, a czasem też kościelnych. To jest coś, co nazywamy sitwami; a dotyczyć to może nawet tak dużego ośrodka jak trójmiasto, gdzie elity dobrze się znają. Problem polega na tym, że nie wybudowano czegoś na wzór amerykańskiego muru separacji. Nie do pomyślenia jest przenikanie się światów władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej; u nas niestety regułą jest, że sądy czy prokuratorzy mimo oznak niezawisłości, są zależni od władzy lokalnej. Polega to na tym, że czasami zdarza się, że czasami burmistrz czy prezydent tego miasta wynajmuje prokuraturze budynek na ich potrzeby po preferencyjnych stawkach i rodzi się pewnego rodzaju zależność. Trzeba zdać sobie sprawę, że kondycja finansowa sądów i prokuratur zależy bezpośrednio od organów władzy wykonawczej, a pośrednio, poprzez ustawy i niektóre prawa, od ustawodawczej, jak na przykład zwolnienie sędziego, z czego zresztą teraz – słusznie – chce skorzystać Jarosław Gowin.

Czy rozwiązaniem tego problemu może być pomysł PiS i Solidarnej Polski na powrót do poprzedniego stanu, gdy minister sprawiedliwości był zarazem prokuratorem generalnym? Jestem absolutnie zwolennikiem niezawisłości sędziowskiej – nie powinno się jej osłabiać włączając prokuraturę w struktury ministerstwa sprawiedliwości. Uważam, że prokuratorzy powinni być niezależni, ale musi być ona gwarantowana w sposób inny niż w tej chwili. Choć twierdzę, że rozdzielenie ministerstwa i prokuratury generalnej za błąd, to powrót do tych struktur nie rozwiąże wszystkiego. Zastanowiłbym się nad rozwiązaniami, które spowodowałyby większą kontrolę społeczeństwa nad wymiarem sprawiedliwości. Bywają takie modele, zwłaszcza anglosaskie, że sędziowie czy prokuratorzy lokalni są wybierani przez mieszkańców – i jest to model skuteczny. Sędziowie nominowani w ten sposób czują się bardziej odpowiedzialni przed suwerenem niż ci, którzy dostali stanowiska przez jakieś nieformalne układy z władzą. Jest też problem ustawy o prokuraturze, którą Jarosław Gowin chce teraz ponownie nowelizować. Ta nowelizacja nie uzdrowi w mojej opinii wymiaru sprawiedliwości, jest w niej szereg pomysłów, które w mojej opinii mogą tylko prokuraturze zaszkodzić, a w Polsce przestępczość będzie dalej rosła.

Przy okazji wybuchła też dyskusja o metodach takich prowokacji. Z jednej strony mówi się, że to dobrze, a sędziowie pod ostrzałem mediów muszą się bardziej pilnować, z drugiej – że to metody typowe dla środowiska prawicy. Jestem przekonany, że metoda prowokacji dziennikarskiej jest w niektórych momentach dopuszczalna, choć sam jej nigdy nie stosowałem. Uważam, że tego typu metoda to absolutna ostateczność – gdy informacji nie da się zdobyć w inny sposób. To jest trochę analogiczna dyskusja do tematu prowokacji, jakie stosowała CBA. W mojej opinii dobrze jest, jeżeli istnieje mechanizm, który pozwala w jakiś sposób kontrolować rządzących czy środowiska sędziowskie, ale jestem przekonany, że po tego typu działania powinniśmy sięgać w ostateczności.

Czy po tym materiale środowisko sędziów mniej podatne na takie sugestie sitw, o których Pan mówił?

Na pewno przez jakiś czas będą bardziej ostrożni. Natomiast w mojej opinii sędzia Milewski wykazał się skrajną nieodpowiedzialnością, jako przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości. On się po prostu dość rychło powinien zorientować, o co chodzi. Jak się czyta ten stenogram, to dla mnie jest oczywiste, że coś tutaj jest nie w porządku. Natomiast ta chęć dogodzenia rządowi i władzy wykonawczej, która bije z wypowiedzi sędziego Milewskiego jeży włos na głowie. Od razu nasuwają się wątpliwości, co do pozostałych orzeczeń trójmiejskich sądów, czy na przykład nie dobierano składów sędziowskich pod inne sprawy, czy terminy rozpraw nie dopasowano pod politykę rządzących, etc.. To są rzeczy do wyjaśnienia, a w tym sądzie przydałaby się głęboka i dogłębna lustracja. I to nie tylko taka w sensie IPN-owskim (choć i taka pozwoliłaby ujawnić, jak wielu sędziów, którzy orzekali w stanie wojennym, nadal pracuje w sądzie), ale lustracja pracy tego sądu. Chodzi o dogłębne zbadanie skarg, jakie wpływały na gdańskich sędziów w ostatnim czasie. Warto przypomnieć przypadek prokuratury białostockiej, która prowadziła gigantyczne śledztwo związane z korupcją w trójmiejskim wymiarze sprawiedliwości – tam prokuratorzy wykryli wiele przestępstw, jednak ich sprawców nie udało się ukarać. Nie jest to jedyny przypadek, bo wystarczy przypomnieć sprawę bielskiego wydziału sprawiedliwości czy prokuratury z północno-wschodniej Polski, gdzie ludziom związanym z wymiarem sprawiedliwości albo nie uchylano immunitetów, albo wyroki uniewinniały te osoby. Część z nich dopomina się nawet o odszkodowania ze Skarbu Państwa, co jest już dużą ironią. Not. Sv

Wojciechowski: zły dziennikarz, kóry złapał Gdańska prowokacja dziennikarzy podlega ochronie prawnej ze względu na stan wyższej konieczności. Premier Tusk potępił dyspozycyjność gdańskiego sędziego, ale jeszcze bardziej potępił dziennikarza, który tę dyspozycyjność podstępnie ujawnił. Dlatego prezes, który sprzeniewierzył się urzędowi ma być odwołany z prezesa i czeka go los zwykłego, prostego sędziego, natomiast dziennikarz, który to sprzeniewierzenie ujawnił, ma być odwołany z dziennikarza, oskarżony, osądzony i skazany i czeka go więzienny wikt. Ot i hipokryzja Platformy i premiera Tuska. Zły dyspozycyjny prezes, ale jeszcze gorszy dziennikarz, który tę zła dyspozycyjność ujawnił. Lepiej było nie ujawniać, niech by dyspozycyjny prezes nadal usłużnie odpowiadał na telefony. Nie inaczej było ze sprawą chlipiącej posłanki, złapanej na przyjmowaniu łapówy. Źle, że tę łapówkę brała, ale jeszcze gorzej, że została na tym złapana. Zła posłanka, ale jeszcze gorszy agent Tomek, który ją złapał, a najgorszy szef CBA, który to złapanie zorganizował. Nawet jak ją sąd, z właściwą sobie szybkością, po pięciu latach już osądził – politycy PO komentowali to w duchu – słusznie skazana, niesłusznie złapana. A mówiąc serio – ściganie dziennikarskiej prowokacji GPC jest skandalem. Działania dziennikarza, czy dziennikarzy, organizujących tę prowokację, korzystają z ochrony prawnej na zasadzie stanu wyższej konieczności. Jeśli gonię złodzieja, to mogę w ramach pościgu złapać bez pytania cudzy rower i nie odpowiadam za jego zabór na zasadzie stanu wyższej konieczności. Na tej samej zasadzie nie odpowiada ten, kto chcąc złapać na gorącym uczynku nierzetelnego sędziego, wykonał do niego fałszywy telefon czy wysłał fałszywego maila. Stan wyższej konieczności – i wszystko powinno być jasne. Ale w Platformie tylko pomroczność jest jasna. Janusz Wojciechowski

Bronisław Wildstein dla wPolityce.pl: Co nam mówi sędzia Milewski, czyli jak mainstream interpretuje aferę Męcząca przewidywalność III RP późnego Tuska. Już w momencie gdy „Gazeta Polska Codziennie” odpalała aferę sędziego Milewskiego można było przewidzieć, w którą stroną posteruje strategia jej neutralizacji. Jej radykalną wersję znaleźć mogliśmy w TOK FM (pierwsza polska stacja dezinformacyjna? – bez przesady, wcale nie pierwsza), gdzie dwaj Tomasze: Wołek i Lis dowodzili, że nie ma sprawy Milewskiego, jest natomiast sprawa GPC. Wołek był zawsze rzecznikiem PO w wersji skrajnej. Oficjalna doktryna władzy ulegała zmianie, i np. premier ogłaszał, że istnieje afera hazardowa, a Wołek trwał dalej na fundamentalnych pozycjach twierdząc, że jest wyłącznie afera Mariusza Kamińskiego. Być może wynika to z ograniczonego kontaktu z rzeczywistością, co jednak w niczym nie ogranicza jego kwalifikacji komentatorskich, tak skwapliwie wykorzystywanych przez dominujące media. Natomiast wołkizacja Lisa mogłaby być tematem uciesznej bajeczki La Fontaine’a czy Krasickiego.

Oczywiście, komentatorzy TOK FM zbrodnię GPC porównywali do, jak się okazuje, równie zbrodniczej prowokacji CBA wobec Beaty Sawickiej. Wprawdzie sąd skazał aferzystkę, sejmowa komisja śledcza – pod wodzą PO – nie znalazła naruszenia jakichkolwiek standardów w tej sprawie, ale liderzy opinii III RP, w tej sprawie wtórował im Jacek Żakowski, okazują się absolutnie odporni na fakty. Nic się nie zmienia. Andrzej Morozowski w TVN 24 pyta bezkompromisowo, kto stoi za rewelacjami GPC. Można by uznać, że kto, jak kto, ale autor nagrania z sypialni Renaty Beger, mógłby być bardziej wstrzemięźliwy, ale przecież żyjemy w III RP. I, co chyba najbardziej uderzające w jej medialnej praktyce, nikt z dominujących mediów, w tym wszystkich elektronicznych, nie zaprasza do rozmowy autorów tych rewelacji. W Polsat News komentuje je ktoś tak groteskowy jak bloger Azrael – przecież i tak wiemy, że to, jak wszystko inne, to sprawka Kaczyńskiego – ale dziennikarze GPC na salony medialne wstępu nie mają. No dobrze, ale przecież minister sprawiedliwości, a w ślad za nim jego premier ogłosili już, że sędzia zachował się niewłaściwie i powinien zostać ukarany. Wyobraźmy sobie, że coś takiego powiedziałby Kaczyński. Jaki by się podniósł krzyk o naruszanie niezawisłości… Tylko, że sędzia Milewski ma być przypadkiem zupełnie osobnym. W żadnym wypadku nie wolno kojarzyć go ze stanem polskiego wymiaru sprawiedliwości, pomimo że nie zostałby prezesem bez poparcia zgromadzenia ogólnego sędziów Sądu Okręgowego. Zresztą w rozmowie z GPC Milewski powołuje się na „kolegów z Warszawy”, którzy uprzedzili go o kontroli ministerstwa, co wskazuje na jego dobre osadzenie w środowisku. Jednak wyciąganie z tego wniosków byłoby teoria spiskową. Milewski to jeden z tych, którzy stali się właścicielami wymiaru sprawiedliwości w Polsce. No, nie tylko oni, gdyż mocą decyzji Tuska jego kolejny kawałek dostali prokuratorzy. A rok temu rząd PO odebrał ministrowi sprawiedliwości możliwość (i tak ograniczoną w skutkach) rozpatrywania skarg na sądy i przekazał ją… sędziom właśnie. Niezależny sąd skazały właśnie satyryka, który ośmielił się kpić z prezydenta Komorowskiego Ale czy możemy mieć pretensje do władz o zachowania niezależnych sędziów? Bronisław Wildstein

Amber Gold nie był pierwszy. Zaczęło się od WGI Z kont klientów Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej zniknęły setki milionów złotych. Do dziś winnych nie skazano. Prokuratura nie dopatrzyła się w ich działaniu oszustwa Blisko 1,5 tys. klientów Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej od sześciu lat czeka na wyjaśnienie, co stało się z ich pieniędzmi: czy padli ofiarą oszustwa, czy tylko nieudolnej działalności maklerskiej. Chodzi o 320 mln zł (suma wierzytelności zgłoszonych przez klientów w postępowaniu upadłościowym - niemal identyczna jak w przypadku klinetów Amber Gold) i o wyjaśnienie, dlaczego po tylu latach pracy śledczych, syndyków, biegłych i sędziów efekt jest tak mizerny.

Nazwiska na zachętę Sprawa WGI, choć podobna do afery Amber Gold, nie nabrała takiego rozgłosu. Mimo znanych nazwisk, które przyciągała spółka i wątpliwości, co do działań państwa, nikt nie żądał komisji śledczej, a prezesi WGI nigdy nie trafili do aresztu. Mec. Robert Nogacki, radca prawny reprezentujący grupę klientów spółki: – Rozległe śledztwo w tak oczywistej sprawie błądzi po manowcach. Nie wiem, czy jest to niekompetencja, czy świadome działanie, że stawia się peryferyjne zarzuty osobom odpowiedzialnym za to gigantyczne oszustwo. Dla blisko tysięcy poszkodowanych klientów Amber Gold historia WGI może być niezwykle pouczająca. Afera wybuchła w kwietniu 2006 r., gdy Komisja Papierów Wartościowych i Giełd (obecnie KNF) wycofała spółce o nazwie WGI Dom Maklerski licencję na prowadzenie działalności maklerskiej. Dwa miesiące później sąd postawił firmę w stan upadłości. WGI działała, jako dom maklerski od roku, wcześniej inwestowała pieniądze na rynku walutowym, wykazując zyski sięgające kilkudziesięciu procent. Zaufanie klientów wzbudzały znane nazwiska we władzach pięciu spółek WGI. W radach nadzorczych zasiadały osoby z pierwszych stron gazet, m.in. Dariusz Rosati, Witold Orłowski, Bohdan Wyżnikiewicz. Głównym ekonomistą był popularny Richard Mbewe, a głównym analitykiem inny znany ekonomista Piotr Kuczyński. Prezesem WGI był dwudziestokilkulatek Maciej S., syn warszawskiego biznesmena, miłośnika golfa. WGI robiła wrażenie spółki dla klientów luksusowych. Na wejście klient musiał wyłożyć 50–200 tys. zł. Niektórzy zainwestowali miliony. Po wejściu syndyka do domu maklerskiego okazało się, że na koncie jest tylko 200 tys. zł. A także, iż WGI Dom Maklerski nie prowadził działalności, na jaką miał licencję. Rozpoczął tak naprawdę od zakupu wartych nominalnie setki milionów złotych obligacji, które wypuściła jedna z pięciu spółek grupy – WGI Consulting (nie miała na to zgody nadzoru finansowego). Zarząd obu spółek stanowiły te same osoby – Maciej S. i Łukasz K. Poza tym tylko WGI DM przynosił dochód z prowizji od klientów, reszta spółek żyjąca z inwestorów WGI tak naprawdę nie zarabiała na siebie. Zdaniem wierzycieli winę w całej sprawie ponosi KPWiG. Wprawdzie latem 2005 r. zawiadomiła prokuraturę o podejrzeniu przestępstwa nielegalnego prowadzenia funduszu inwestycyjnego przez WGI DM, zaraz potem zaczęła kontrolować jego rachunki, odkrywając w nich różne kwiatki, ale nie cofnęła licencji na działalność maklerską jeszcze przez blisko rok. Nie ostrzegła też klientów. WGI wysyłała do Komisji i do klientów rozbieżne dane dotyczące wyceny rachunków inwestycyjnych, co łatwo było urzędnikom z Komisji wykryć. Stwierdzono też różnice w wygenerowanych zestawieniach wycen rachunków klientów oraz rozbieżności pomiędzy danymi zawartymi w raportach miesięcznych i zestawieniach sald klientów.

– Komisja działała na naszą szkodę – podsumowuje jeden z wierzycieli. Ale i prokuratura, gdyby zadziałała jak należy, po zawiadomieniu od KPWiG zabezpieczyłaby dokumenty spółki, dzięki czemu klienci uniknęliby wielu późniejszych kłopotów. Tymczasem w 2005 r. śledczy umorzyli oba postępowania, jakie wtedy prowadzili.

Pieniądze wyparowały Nie udało się precyzyjnie ustalić, ile pieniędzy inwestorów zdefraudowano, dokąd trafiły te pieniądze i ile faktycznie zainwestowano. Powód jest banalny – brakuje pełnej i wiarygodnej dokumentacji spółki.

Na serwerach WGI biegli odnaleźli tylko dane pracowników spółki. Dane klientów trwale usunięto. W spółce nie było żadnej dokumentacji papierowej, która pomogłaby odtworzyć historię rachunków. Do dziś nie udało się precyzyjnie oszacować realnej szkody konkretnych klientów. Przekazywane im przez spółkę raporty były nierzetelne. M.in. zawyżano w nich stan rachunków, stosując nierzeczywiste przeliczniki walutowe, zawyżano też przyszłe zyski. Eksperci ustalili jednak m.in., że środki klientów inwestowano w przedsięwzięcia członków zarządu, np. udzielając im indywidualnych pożyczek. Sąd, ogłaszając upadek WGI Consulting, uzasadnił, że ze względu na brak dokumentacji zarządca przymusowy nie mógł stwierdzić, ilu wierzycieli ma spółka, na jakie kwoty wierzytelności opiewają, nie mógł też stwierdzić zasadności roszczeń. To kwestia kluczowa, by wierzyciele mogli odzyskać pieniądze. Różnice są nawet w liczbie klientów i rachunków. Według prokuratury wierzycieli WGI jest ok. 1400 (posiadali 2219 rachunków). KPWiG podawała, że WGI DM miał prowadzić 2035 portfeli dla 1837 klientów. Różnica to 400 osób: czy one kiedykolwiek istniały? Śledczy zajmowali się wątkiem „słupów", przez które można było wyprowadzać pieniądze, ale dowodów na to nie znaleźli. Kilka dni przed upadkiem na rachunku WGI Consulting w amerykańskim domu maklerskim Wachovia Securities leżały zdeponowane 33 mln dolarów. Między końcem marca a czerwcem, kiedy to rachunek zablokował sąd w Stanach, z konta zniknęło 25 mln dolarów. – A kolejne 4,15 mln Wachovia przelała do WGI Europe (inna ze spółek grupy – red.) i ślad po nich zaginął – dodaje jeden z wierzycieli.

Wracają do biznesu Po wybuchu afery w 2006 r., zaczęły się dwa nowe prokuratorskie śledztwa – jedno dotyczące WGI Consulting, drugie – WGI Dom Maklerski. To pierwsze zakończyło się w czerwcu tego roku skierowaniem do sądu aktu oskarżenia. Macieja S. oskarżono m.in. o podawanie w księgach rachunkowych nierzetelnych danych oraz niezłożenie wniosku o upadłość, choć WGI była bankrutem. W sumie maksymalna kara za te przestępstwa to dwa lata. W drugim śledztwie Prokuratura Okręgowa w Warszawie dotychczas nie postawiła szefom WGI zarzutu oszustwa, za które grozi nawet do dziesięciu lat więzienia – jak zrobiła to gdańska prokuratura wobec szefa Amber Gold Marcina P. Śledztwo ma zakończyć się do końca roku. W 2015 r. przedawnią się pierwsze zarzuty. Podobnie jak w przypadku afery Amber Gold szanse, że inwestorzy WGI odzyskają włożone oszczędności, są praktycznie zerowe. W 2008 r. odzyskali jedynie ok. 30 mln zł z rekompensat wypłaconych przez Krajowy Depozyt Papierów Wartościowych (było to najwyżej 56,2 tys. zł rekompensaty, ale tylko ok. 200 inwestorów otrzymało zwrot pełnej sumy).

– A ja nie otrzymałem nic – mówi „Rz" pan Krzysztof, którego roszczenia sięgają 700 tys. zł. Dlaczego? Bo na rachunku przesłanym do KNF przy jego nazwisku widnieje kwota nie 550 tys. zł, ale 50 tys. zł. Czy winni malwersacji pieniędzy klientów WGI kiedykolwiek odpowiedzą własnym majątkiem? Prokuratura sześć lat temu, co prawda zabezpieczyła udziały w spółkach i na majątku podejrzanych, ale nie wyceniała ich wartości. Dopiero w 2008 r. dzięki staraniom syndyka WGI Consulting sąd nałożył na Macieja S. pięcioletni zakaz zasiadania w spółkach. Ale i to okazało się restrykcją na papierze. S. niedawno został dyrektorem zarządzającym w spółce Opulentia (odpowiada za kierowanie wewnętrznym zespołem doradców klienta), ale kiedy wyszło na jaw, że ciąży na nim sądowy zakaz, stał się menedżerem ds. private equity. Nadal doradza, gdzie inwestować pieniądze. Mieszka w okazałej rezydencji.

– Powoli wracają do tego samego biznesu. Jak kraść, to miliony, organy zobowiązane, by ścigać takich przestępców, po prostu się poddają – stwierdza mec. Nogacki. Podkreśla, że prokuratura nie skupiła się na odtworzeniu pełnej historii działalności WGI, z czego wyłoniłby się obraz zaplanowanego oszustwa. Od dwóch lat nie może wejść na wokandę prywatny akt oskarżenia (subsydiarny grupy wierzycieli) przeciwko siedmiu urzędnikom Komisji Papierów Wartościowych i Giełd, którym wierzyciele zarzucają, że nie dopełnili swoich obowiązków w sprawie WGI, narażając ich na milionowe straty. Pierwszy termin ma zostać wyznaczony po 20 września. Wierzyciele już zapowiadają, że jeśli wygrają, wystąpią o odszkodowanie od Skarbu Państwa. Izabela Kacprzak

Udawana bezradność prezes UOKiK w sprawie Amber Gold „Zrobiliśmy, co mogliśmy” - pod takim tytułem Gazeta Wyborcza opublikowała wywiad z nominowaną przez Donalda Tuska Prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów o sprawie Amber Gold. Według Prezes UOKiK, kierowany przez nią Urząd zrobił wszystko, co mógł, bo według niej przekaz reklamowy Amber Gold pokrywał się z umowami zawieranymi z klientami a obietnice miały pokrycie w rzeczywistości. Według niej Amber Gold nie był także piramidą finansową. Przy okazji wywiadu można było się także dowiedzieć, że UOKiK podejmował czynności w sprawie Amber Gold na wniosek Komisji Nadzoru Finansowego. Według Prezes UOKiK „w 2011 r. Amber Gold znajdował się na liście ostrzeżeń KNF, ale jednocześnie płynęły sygnały z prokuratury, że wszystko z tą firmą jest w porządku.” Warto po kolei przeanalizować te twierdzenia, by zastanowić się, jaka w rzeczywistości była rola UOKiK w całej sprawie i czy rzeczywiście UOKiK zrobił, co mógł. Czy przekaz reklamowy pokrywał się z umowami zawieranymi z klientami? By to stwierdzić, UOKiK musiałby ustalić, że Amber Gold umożliwia swoim klientom lokowanie ich pieniędzy w złoto, czyli zbywa im złoto. W jaki sposób UOKiK to ustalił, skoro z dostępnych informacji wynika, że Amber Gold nie przenosił na klientów posiadania złota, nie indywidualizował go, jako należącego do poszczególnych klientów, a dodatkowo zastrzegał sobie prawo swobodnego nim dysponowania? Zgodnie z art. 155 § 2 kodeksu cywilnego do przeniesienia własności rzeczy oznaczonych tylko, co do gatunku potrzebne jest przeniesienie posiadania rzeczy. Jeśli natomiast doszłoby do przeniesienia własności złota na klienta, to, w jaki sposób Amber Gold mógłby swobodnie dysponować tym złotem? Czy zatem rzeczywiście przekaz reklamowy pokrywał się z umowami zawieranymi z klientami? Czy UOKiK w jakikolwiek sposób zweryfikował też, co się dzieje z pieniędzmi klientów i rzeczywiście jest za nienabywane przez nich złoto, a jeśli tak, to, w jaki sposób jest ono przechowywane i czy jego ilość zgadza się z ilością wynikającą z zawartych umów? Ustawa z dnia 23 sierpnia 2007 r. o przeciwdziałaniu nieuczciwym praktykom rynkowym określa szereg nieuczciwych praktyk rynkowych, w tym twierdzenie lub wywoływanie wrażenia, że sprzedaż produktu jest zgodna z prawem, jeżeli jest to niezgodne z prawdą (art. 7 pkt 9). Obrót złotem dewizowym stanowi działalność kantorową, wymagającą zezwolenia NBP. Amber Gold takiego zezwolenia nie posiadał, zatem niewątpliwie naruszał tę normę, jeżeli dokonywał obrotu złotem dewizowym, czyli realizował swoje obietnice z reklam. Przedstawiciele spółki także wielokrotnie publicznie zapewniali, że ich działalność jest zgodna z prawem. Jeżeli natomiast Amber Gold nie dokonywał obrotu złotem dewizowym, to nie wywiązywał się z obietnic składanych klientom, a zatem wprowadzał ich w błąd, co jest nieuczciwą praktyką rynkową w świetle art. 4 w zw. z art. 5 wyżej wymienionej ustawy o przeciwdziałaniu nieuczciwym praktykom rynkowym. Jeżeli natomiast przyjąć, że lokaty w złoto nie miały na celu przeniesienia własności złota na klientów Amber Gold, to wówczas było to prowadzenie bez zezwolenia działalności polegającej gromadzeniu środków pieniężnych osób fizycznych w celu obciążenia ich ryzykiem, co także stanowiło nieuczciwą praktykę w świetle art. 7 pkt 9 ustawy o przeciwdziałaniu nieuczciwym praktykom rynkowym. Ponadto zgodnie z ustawą z dnia 16 lutego 2007 r. o ochronie konkurencji i konsumentów praktyką naruszającą zbiorowe interesy konsumentów są zarówno naruszenia obowiązku udzielania konsumentom rzetelnej, prawdziwej i pełnej informacji (art. 24 ust. 2 pkt 2 ustawy o ochronie konkurencji i konsumentów), jak i nieuczciwe praktyki rynkowe (art. 24 ust. 2 pkt 3 wyżej wymienionej ustawy). A zakazanie stosowania takich praktyk leży w kompetencjach Prezesa UOKiK zgodnie z art. 26 ust. 1 ustawy o ochronie konkurencji i konsumentów. W świetle powyższego naprawdę trudno podzielić pogląd Prezes UOKiK, że kierowana przez nią instytucja zrobiła wszystko, co mogła. By UOKiK zareagował w sprawie Amber Gold nie jest potrzebna zmiana jakichkolwiek przepisów, wystarczyłoby po prostu, by Prezes UOKiK skorzystał z przysługujących mu w świetle obowiązujących przepisów uprawnień, zwłaszcza, że otrzymał zawiadomienie od organu sprawującego nadzór nad rynkiem finansowym, z którego wynikało, że Amber Gold prowadził działalność bankową bez zezwolenia. Całkowitym nieporozumieniem jest także teza Prezes UOKiK, że Amber Gold nie był piramidą finansową. Pomyliła ona bowiem dwa pojęcia – piramidy finansowej z nieuczciwą praktyką rynkową zdefiniowaną w art. 7 pkt 14 ustawy o przeciwdziałaniu nieuczciwym praktykom rynkowym polegającą na zakładaniu, prowadzeniu lub propagowanie systemów promocyjnych typu piramida, w ramach których konsument wykonuje świadczenie w zamian za możliwość otrzymania korzyści materialnych, które są uzależnione przede wszystkim od wprowadzenia innych konsumentów do systemu, a nie od sprzedaży lub konsumpcji produktów. Czym innym jest piramida finansowa, a czym innym system promocyjny typu piramida. Z tego, że Amber Gold nie był tym drugim nie oznacza, że nie był tym pierwszym. Paweł Pelc

Fundacja Republikańska stworzyła mapę wydatków państwa Fundacja Republikańska przedstawiła w piątek przed Sejmem „Mapę Wydatków Państwa” - pierwszą kompleksową ilustrację wydatków całego polskiego sektora publicznego w 2011 r.

„Mapa” została zaprezentowana w formie atrakcyjnej infografiki, która w przejrzysty sposób przedstawia skonsolidowane i uporządkowane wydatki budżetu państwa, samorządów, funduszy ubezpieczeń społecznych, funduszy celowych, agencji i innych instytucji publicznych. Wydatki państwa w zeszłym roku wyniosły, według obliczeń Fundacji, aż 665 mld zł. Zadłużenie sektora publicznego - 859 mld zł. A na jego obsługę wydaliśmy połowę sumy przeznaczonej na służbę zdrowia, która kosztowała państwo w zeszłym roku 67 mld zł.

Eksperci Fundacji Republikańskiej pod kierunkiem Krzysztofa Bosaka przejrzeli tysiące stron sprawozdań instytucji publicznych, w tym Sprawozdanie z Wykonania Budżetu Państwa za 2011 rok oraz wyniki kontroli wykonania budżetu, przeprowadzonej przez NIK. Prezes Fundacji Republikańskiej Marcin Chludziński mówił, że dotarcie do danych o wydatkach nie było proste, ponieważ wiele instytucji nie wywiązuje się z obowiązku udzielania informacji.

- Każdy obywatel ma prawo wiedzieć na co wydawane są jego pieniądze, które trafiają do budżetu państwa. Ale jest to obecnie praktycznie niemożliwe. Jak podkreślił Chludziński, „Mapa Wydatków Państwa” została przygotowana nie przez setki osób, opłaconych z publicznych pieniędzy, lecz dosłownie trzy osoby, które wydobywały informacje często pomimo niechęci przedstawicieli instytucji publicznych.

- To pokazuje, że państwo nie potrafi wywiązać się ze swoich obowiązków. Art.33 Ustawy o Finansach Publicznych mówi, że finanse publiczne są jawne. Ale gdyby ktoś chciał to sprawdzić, to się srogo zawiedzie. Aż 14 resortów nie publikuje corocznych sprawozdań z realizacji budżetu, chociaż ma taki obowiązek - powiedział Chludziński. Prof. Krzysztof Rybiński, rektor Uczelni Vistula zaprezentował wydruk Sprawozdania z Budżetu Państwa za rok 2011, który był podstawą do stworzenia „Mapy Wydatków Państwa”.

- Ten dokument ma ponad 1500 stron. Jakiś czas temu opiniowałem dla Biura Analiz Sejmowych sprawozdania budżetowe. Zdarzało mi się analizować dokumenty, które miały nawet 2000 stron. Tego nikt nie czyta. Nawet politycy. „Mapa Wydatków Państwa” to te tysiące stron w formie niezwykle atrakcyjnego plakatu – powiedział prof. Rybiński. Prezentacja „Mapy Wydatków Państwa” zbiega się z parlamentarną dyskusją na temat założeń budżetowych na 2013 rok. To dobry punkt wyjścia do dyskusji na temat finansów publicznych zarówno dla zwykłych obywateli, jak i polityków. Ci pierwsi mogą dzięki temu zobaczyć, na co państwo przeznacza ich podatki. Ci drudzy podejmować decyzje w oparciu o prawdziwy obraz stanu finansów państwa.

- To przykład najlepszej edukacji społecznej i edukacji finansowej społeczeństwa. Licznik długu prof. Leszka Balcerowicza i Mapa Wydatków Państwa Fundacji Republikańskiej to bardzo rzadkie przykłady takiej edukacji społeczeństwa, która pozwoli ludziom dokonywać świadomych wyborów Zebrane informacje o wydatkach publicznych można znaleźć na stronie internetowej

www.mapawydatkow.pl

Fundacja Republikańska zapowiada, że w kolejnych latach będą przygotowywane kolejne edycje mapy. Artur Bazak

Szykuje się kolejne uderzenie w konkurencyjność gospodarek Europy środkowo-wschodniej? Niepokojący plan Hollande Chociaż już obecne rozwiązania dotyczące emisji CO2, zmuszające Polskę do ograniczenia konkurencyjności naszej gospodarki, niestety zaakceptowane przez rząd Tuska, są niezwykle szkodliwe, szykują się kolejne. Prezydent Francji Francois Hollande opowiedział się za przyjęciem przez Unię Europejską dodatkowych ograniczeń w emisji dwutlenku węgla. Zalecił, by emisja tego gazu w skali całej UE zmniejszyła się o 40 proc. do roku 2030 i o 60 proc. do roku 2040, co znacznie przewyższa ustaloną jako cel na rok 2020 redukcję o 20 proc. Podstawą wyliczenia tych ograniczeń jest poziom emisji z 1990 roku. Mamy ambitną strategię - oświadczył Hollande na konferencji w sprawie ochrony środowiska w Paryżu, dodając, że będzie jej bronił tych celów na forum UE.Dodał, że rozważy wprowadzenie redukcji o 30 proc. już do roku 2020 - o ile poszłyby na to inne kraje wysoko uprzemysłowione. Jak zaznacza Reuters, szanse na to są jednak coraz mniejsze z powodu wywołanych kryzysem strefy euro kłopotów gospodarczych i sprzeciwu niektórych państw członkowskich UE. Według Hollande'a UE podtrzyma swe zobowiązanie zmniejszenia emisji o 20 proc. na kolejnej rundzie ONZ-owskich negocjacji klimatycznych, jaka odbędzie się w listopadzie w Dausze. Jak szacuje mająca swą siedzibę w Paryżu Międzynarodowa Agencja Energetyczna (IEA), globalna emisja dwutlenku węgla wzrosła w ubiegłym roku o 3,2 proc., do 31,6 mld ton - do czego przyczyniły się przede wszystkim Chiny. CO na to polski rząd? Za twardy opór nie dostanie się medalu w Berlinie, ale czas by zajął się ochroną polskiej ekonomicznej racji stanu. Stojącej jak dotąd na węglu. Warto pamiętać, że niemiecki i francuski przemysł zbijają kokosy na "ekologicznych" urządzeniach energetycznych. Gim, PAP

Gdyby Amber Gold przetrwał do dzisiaj wyszedłby na prostą Cena złota wzrosła o 10 procent w ciągu jednego miesiąca. Marcin Plichta ma prawo czuć żal do państwa polskiego i jego urzędników, którzy w przeddzień hossy popsuli mu taki fajny interes. Zapewne też będzie powoływał się na ten wątek. Otóż, bowiem ledwie upadł AG, a złoto poszybowało niebotycznie. To już nie jest 16% w skali roku, co obiecywał, to 10% w skali miesiąca. Czegoś takiego dawno nie było. Może, więc skasowanie firmy Plichty nastąpiło celowo w tym czasie? W końcu przez trzy lata była tolerowana, żeby wręcz nie powiedzieć specjalnie dopieszczana. Jeszcze miesiąc i byłby hołubiony i noszony na rękach, jako cudowne dziecko rodzimego biznesu. Należy pamiętać też o tym, że marzyła mu się kariera polityczna. Na początek chciał zostać Prezydentem Gdańska, a co byłoby potem? Po takich sukcesach, kto wie? Po decyzji banków centralnych w Europie i USA o dodruku pieniędzy ostro w górę ruszyły ceny złota - czytamy w "Gazecie Wyborczej". Cieszą się ci, którzy część swoich pieniędzy zainwestowali w złoto. Po decyzjach Europejskiego Banku Centralnego i amerykańskiego Fed inwestorzy ruszyli na poszukiwanie alternatywnych sposobów inwestowania pieniędzy, a najlepszym takim sposobem jest lokata w złoto. Kruszec w ostatnich dniach ruszył w górę. Teraz cena uncji dobija do 1770 dolarów, co oznacza wzrost ceny złota o 10 proc. w ciągu zaledwie jednego miesiąca.
http://biznes.interia.pl/gieldy/news/gazeta-wyborcza-ceny-zlota-ostro-w-gore,1842882

Internaut

Jak wyrugować socjalizm z polskich uczelni? Od ofi­cjal­ne­go upad­ku so­cja­li­zmu w Pol­sce mi­nę­ło ponad 20 lat. Ale ba­stio­ny so­cja­li­zmu po­zo­sta­ły, w nie­któ­rych ob­sza­rach nawet po­więk­sza­ją swój stan po­sia­da­nia, w in­nych opie­ra­ją się sku­tecz­nie  pro­ce­so­wi zmian. Fun­da­men­tem so­cja­li­zmu była wła­sność pań­stwo­wa, wła­sność pry­wat­na była ogra­ni­czo­na do ma­łych firm i do ma­łych go­spo­darstw rol­nych. Dla­te­go miarą po­zo­sta­ło­ści so­cja­li­zmu w go­spo­dar­ce jest udział wła­sno­ści pań­stwo­wej. Tutaj od­no­to­wu­je­my stałe, ale umiar­ko­wa­ne po­stę­py. Na przy­kład we­dług da­nych GUS do­ty­czą­cych firm za­trud­nia­ją­cych po­wy­żej 9 osób, w czwar­tym kwar­ta­le 2004 roku 45% za­trud­nio­nych pra­co­wa­ło w fir­mach pań­stwo­wych, a 55% w fir­mach pry­wat­nych (wcze­śniej­sze ra­por­ty o za­trud­nie­niu i wy­na­gro­dze­niach w go­spo­dar­ce nie są do­stęp­ne na stro­nie in­ter­ne­to­wej GUS, co jest dziw­ne). Pra­wie  de­ka­dę póź­niej, w pań­stwo­wych fir­mach pra­co­wa­ło już tylko 37 pro­cent, a w pry­wat­nych 63 pro­cent za­trud­nio­nych. Ru­go­wa­nie so­cja­li­zmu z go­spo­dar­ki po­stę­pu­je, ale od­by­wa się to znacz­nie wol­niej niż w in­nych kra­jach post­so­cja­li­stycz­nych na­sze­go re­gio­nu, co po­ka­zu­ją co­rocz­ne ra­por­ty Eu­ro­pej­skie­go Banku Od­bu­do­wy i Roz­wo­ju. Ten po­wol­ny pro­ces ru­go­wa­nia so­cja­li­zmu z pol­skiej ziemi, sku­tecz­nie omija kilka sek­to­rów. Przyj­rzyj­my się tym ba­stio­nom so­cja­li­zmu. W czwar­tym kwar­ta­le 2004 roku w ad­mi­ni­stra­cji pu­blicz­nej, obro­nie na­ro­do­wej i ZUS łącz­nie pra­co­wa­ło 544 ty­sią­ce osób, a w pierw­szym kwar­ta­le 2012 roku 628 ty­się­cy. Cały przy­rost za­trud­nie­nia do­ko­nał się w sek­to­rze pu­blicz­nym. Przed­tem w edu­ka­cji pra­co­wa­ło 946 ty­się­cy osób, teraz pra­cu­je 1035 ty­się­cy osób. W sek­to­rze pry­wat­nym za­trud­nie­nie wzro­sło o 20 ty­się­cy osób, w pu­blicz­nym o 70 ty­się­cy osób. Trze­ci ba­stion so­cja­li­zmu to ochro­na zdro­wia i pomoc spo­łecz­na, za­trud­nie­nie wzro­sło z 614 ty­się­cy do 630 ty­się­cy, ale widać że ten ba­stion się chwie­je, bo w sek­to­rze pry­wat­nej ochro­ny zdro­wia przy­by­ło 42 ty­sią­ce za­trud­nio­nych, a w pu­blicz­nym ubyło 25 ty­się­cy. Jak widać jed­nym z ba­stio­nów so­cja­li­zmu  jest edu­ka­cja. Po­mi­mo re­gu­la­cji praw­nych, ła­mią­cych kon­sty­tu­cję i jaw­nie dys­kry­mi­nu­ją­cych sek­tor pry­wat­ny, od żłob­ków po wyż­sze uczel­nie, licz­ba za­trud­nio­nych w jed­nost­kach pry­wat­nych w sek­to­rze edu­ka­cji ro­śnie. Ale licz­ba za­trud­nio­nych w jed­nost­kach pu­blicz­nych wzro­sła bar­dziej, co po­ka­zu­je, że pa­to­lo­gicz­ne re­gu­la­cje oraz na­ci­ski do­brze zor­ga­ni­zo­wa­nych grup in­te­re­su sku­tecz­nie blo­ku­ją roz­wój sek­to­ra pry­wat­ne­go w edu­ka­cji.  Efek­ty so­cja­li­zmu w edu­ka­cji widać coraz bar­dziej, szcze­gól­nie na uczel­niach wyż­szych. W naj­bar­dziej pre­sti­żo­wym  ran­kin­gu uczel­ni wyż­szych pol­skie uczel­nie są w czwar­tej i pią­tej setce, a w opi­nii pol­skie­go biz­ne­su ab­sol­wen­ci na­szych uczel­ni nie po­sia­da­ją pod­sta­wo­wych kom­pe­ten­cji, które są po­trzeb­ne żeby od­nieść suk­ces w biz­ne­sie. Sym­bo­lem tej opi­nii jest ar­ty­kuł pre­ze­sa PZU, An­drze­ja Kle­sy­ka który twier­dzi, że ab­sol­wen­tów naj­lep­szych pol­skich uczel­ni trze­ba uczyć od po­cząt­ku, bo uczel­nie nie na­uczy­ły ich tego co trze­ba. Jest taka znana przy­po­wieść o mi­strzu zen, do któ­re­go przy­był na­uko­wiec z proś­bą, żeby mistrz na­uczył go zen. Ten za­pro­po­no­wał mu fi­li­żan­kę her­ba­ty, po czym za­czął ją na­peł­niać. Po na­la­niu do pełna her­ba­ta za­czę­ła się wy­le­wać na stół, a potem na nogi sie­dzą­cych przy nim mi­strza i na­ukow­ca. „Mi­strzu, ale her­ba­ta się wy­le­wa” – woła na­uko­wiec. „Jak mam cię na­peł­nić wie­dzą, skoro twój umysł jest już wy­peł­nio­ny głu­po­ta­mi” – od­po­wia­da mistrz. Tak jest nie­ste­ty w przy­pad­ku wielu pol­skich uczel­ni, umy­sły stu­den­tów czę­sto są wy­peł­nia­ne starą, nie­po­trzeb­ną wie­dzą i potem mają pro­ble­my, żeby od­na­leźć się na rynku pracy. To po­ka­zu­je też naj­now­sza Dia­gno­za spo­łecz­na, we­dług któ­rej pre­mia na rynku pracy za tytuł ma­gi­stra w mi­nio­nych la­tach sys­te­ma­tycz­nie spa­da­ła, a w sek­to­rze pu­blicz­nym już jej nie ma. Czyli pię­cio­let­nia in­we­sty­cja w edu­ka­cję wyż­szą mło­de­go czło­wie­ka w Pol­sce znika, i ci mło­dzi lu­dzie z pol­skim wy­kształ­ce­niem wyż­szym za­ra­bia­ją już nie­wie­le wię­cej niż ich ró­wie­śni­cy, któ­rzy nie mają ta­kie­go wy­kształ­ce­nia. Te pa­to­lo­gie mamy wła­śnie dla­te­go, że edu­ka­cja wyż­sza po­zo­sta­ła ba­stio­nem so­cja­li­zmu. W so­cja­li­zmie nie było klien­tów, tylko pe­ten­ci. W so­cja­li­zmie usta­la­no wskaź­ni­ki pro­duk­cji i przed­się­bior­stwa pań­stwo­we się od­po­wied­nio do­sto­so­wy­wa­ły. Jak w pro­duk­cji bla­chy usta­lo­no wskaź­nik w to­nach, pro­du­ko­wa­no bar­dzo grubą bla­chę, nie­zdat­ną do użyt­ku. Jak się zo­rien­to­wa­no że to błąd i po­sta­wio­no cel w me­trach kwa­dra­to­wych, pro­du­ko­wa­no za cien­ką bla­chę i też się nie nada­wa­ła do użyt­ku. Jak usta­lo­no cel pro­duk­cji ży­ran­do­li w to­nach, to pro­du­ko­wa­no tak cięż­kie ży­ran­do­le, że ury­wa­ły się z su­fi­tów. Na pol­skich pań­stwo­wych uczel­niach so­cja­lizm dzia­ła tak samo. Usta­la się pa­ra­me­try, na przy­kład licz­bę punk­tów z pu­bli­ka­cji na­uko­wych. W od­po­wie­dzi so­cja­li­stycz­ne uczel­nie pu­blicz­ne uczel­nie two­rzą tony bez­war­to­ścio­wych pu­bli­ka­cji, pu­bli­ku­jąc na­wza­jem w swo­ich uczel­nia­nych wy­daw­nic­twach które nic nie wno­szą i któ­rych nikt nie czyta, ale punk­ty mają i mogą uda­wać że cel zo­stał osią­gnię­ty. Czę­sto wy­star­czy wy­słać byle co, za­pła­cić kil­ka­set zło­tych wpi­so­we­go na kon­fe­ren­cję w Kon­fe­ren­cjo­wie Dol­nym, nawet nie trze­ba tam je­chać i 9 punk­tów mi­ni­ste­rial­nych uzy­ska­ne.  W ten spo­sób pod­trzy­mu­je­my so­cja­li­stycz­ną fik­cję na wyż­szych uczel­niach pu­blicz­nych, pro­du­ku­je­my ma­ku­la­tu­rę którą na­zy­wa się ba­da­nia­mi na­uko­wy­mi. Szko­da lasów. Bo prace na­uko­we wy­so­kiej ja­ko­ści pu­bli­ku­je się w pre­sti­żo­wym mię­dzy­na­ro­do­wych pi­smach na­uko­wych, albo nie pu­bli­ku­je się wcale, tylko wdra­ża wy­ni­ki i za­ra­bia na tym duże pie­nią­dze. Na wielu uczel­niach wyż­szych wiele przed­mio­tów wsta­wia się do pro­gra­mu zajęć nie dla­te­go, że będą po­trzeb­ne mło­dym lu­dziom, ale dla­te­go żeby dany pro­fe­sor miał czego uczyć. Pie­nią­dze idą nie na te uczel­nie które mają naj­lep­sze wy­ni­ki kształ­ce­nia, mie­rzo­ne suk­ce­sa­mi ab­sol­wen­tów, ale tam gdzie jest naj­sil­niej­szy lob­bing grup na­ci­sku. I do­pó­ki nie zmie­ni­my zasad fi­nan­so­wa­nia uczel­ni wyż­szych, de­gren­go­la­da bę­dzie po­stę­po­wa­ła. Ko­niecz­ne zmia­ny są pro­ste do prze­pro­wa­dze­nia i moż­li­we do wdro­że­nia w ciągu roku. Zgod­nie z pol­ską kon­sty­tu­cją edu­ka­cja po­win­na być bez­płat­na, ale w Pol­sce ła­mie­my kon­sty­tu­cję bo ponad po­ło­wa stu­den­tów płaci za stu­dia, jak widać w na­szym kraju można bez­kar­nie łamać kon­sty­tu­cję i nic z tego nie wy­ni­ka, nikt nie po­no­si kon­se­kwen­cji. W kraju do­brze rzą­dzo­nym, w któ­rym prze­strze­ga­ne jest prawo, po­wszech­ne  bez­płat­ne stu­dia, takie które fak­tycz­nie ofe­ru­ją znacz­ną pre­mię za wy­kształ­ce­nie, po­win­ny po­le­gać na tym, że stu­dent wy­bie­ra uczel­nię, na któ­rej chce stu­dio­wać, kie­ru­jąc się wia­ry­god­ny­mi, a nie so­cja­li­stycz­ny­mi wskaź­ni­ka­mi, które po­win­ny być po­wszech­nie do­stęp­ne. A pań­stwo, czyli my wszy­scy pła­ci­my za te stu­dia, nie­za­leż­nie od formy wła­sno­ści uczel­ni. De­cy­do­wać po­win­na wy­łącz­nie ja­kość, czyli to jakie suk­ce­sy od­no­szą ab­sol­wen­ci danej uczel­ni po jej ukoń­cze­niu. Bazą da­nych, na pod­sta­wie któ­rej można przy­go­to­wać sta­ty­sty­ki na ten temat dys­po­nu­je ZUS, który ma dane o za­rob­kach wszyst­kich Po­la­ków. ZUS po­wi­nien otrzy­mać zle­ce­nie co­rocz­ne­go przy­go­to­wa­nia ta­kich sta­ty­styk, które po po­łą­cze­niu z da­ny­mi PESEL ab­sol­wen­tów uczel­ni po­zwo­li­ły opra­co­wać ran­king uczel­ni w Pol­sce we­dług tego kry­te­rium. Po­nad­to można się­gnąć po dane GUS i Mi­ni­ster­stwa Fi­nan­sów, które po­zwa­la­ją okre­ślić ilu ab­sol­wen­tów uczel­ni za­ło­ży­ło lub pro­wa­dzi firmy i jakie przy­cho­dy i zyski uzy­sku­ją te firmy. Ze­bra­nie i opra­co­wa­nie da­nych z tych baz po­zwo­li­ło­by na opra­co­wa­nie sta­ty­styk suk­ce­su mło­dych ludzi po za­koń­cze­niu stu­diów. Wtedy mło­dzi lu­dzie wy­bie­ra­li­by te uczel­ni, które dają naj­więk­szą szan­sę suk­ce­su po za­koń­cze­niu stu­diów. Na­le­ża­ło­by jesz­cze zbie­rać dane o współ­pra­cy uczel­ni z biz­ne­sem, na przy­kład na pod­sta­wie war­to­ści kon­trak­tów re­ali­zo­wa­nych przez uczel­nie na rzecz biz­ne­su, o war­to­ści wdro­żeń in­no­wa­cji opra­co­wa­nych na uczel­niach, oraz o wy­ce­nie ryn­ko­wej spół­ek spin-off które two­rzą uczel­nie. To by­ły­by ryn­ko­we miary ja­ko­ści pol­skich uczel­ni. Pu­blicz­ne pie­nią­dze po­win­ny pły­nąć przede wszyst­kim do tych uczel­ni, które mają wy­so­kie wskaź­ni­ki ja­ko­ści. Gdyby pro­po­no­wa­ne prze­ze mnie ryn­ko­we miary ja­ko­ści za­stą­pi­ły obec­ne so­cja­li­stycz­ne wskaź­ni­ki, i gdyby fi­nan­so­wa­nie zo­sta­ło opar­te na tych mia­rach, wów­czas by­ła­by szan­sa na ra­dy­kal­ną po­pra­wę ja­ko­ści kształ­ce­nia i na szyb­szy roz­wój go­spo­dar­czo-spo­łecz­ny Pol­ski. Ale pod­ję­cie ta­kich de­cy­zji przez rząd i Sejm wy­ma­ga od­wa­gi prze­ciw­sta­wie­nia się sil­ne­mu lobby uczel­ni pu­blicz­nych, które bro­nią swo­ich przy­wi­le­jów w jed­nym z ostat­nich ba­stio­nów so­cja­li­zmu w Pol­sce. Rybiński

Recepty ekonomistów dla polskiej gospodarki Zwłaszcza w czasach spowolnienia rząd powinien zmniejszać biurokrację i upraszczać prawo System gospodarczy trzeba zmodyfikować tak, by bardziej zachęcał do pracy, produkcji i oszczędzania – tym jednym zdaniem Maciej Bukowski, szef Instytutu Badań Strukturalnych, podsumowuje zmiany, jakie powinny nastąpić w gospodarce.

„Rz" poprosiła znanych ekonomistów o rekomendacje pobudzające rozwój Polski w przyszłym roku i w kolejnych latach. Poniżej przedstawiamy najważniejsze z nich. Chociaż Mirosław Gronicki, były minister finansów, uważa, że najpierw powinniśmy się zastanowić, w jakich obszarach państwo powinno odpowiadać za obywateli, a gdzie dadzą sobie radę sami, oraz jaka powinna być rola państwa w gospodarce, to w sprawie kilku działań opinie ekonomistów są zgodne. Co więcej, niektóre z nich słyszymy od lat jak mantrę.

Stop biurokracji

– Należy przywrócić wolność gospodarczą, a pozostawić tylko te jej ograniczenia, które wynikają z przepisów unijnych – tłumaczy Ireneusz Jabłoński, ekspert Centrum A. Smitha. Ryszard Petru zaś, partner PwC, dodaje: – Wszyscy mówią o deregulacji gospodarki, ale prace nad nią się ślimaczą. Ma być prościej i łatwiej, według zasady: co nie jest zabronione, jest dozwolone.

Maciej Reluga, główny ekonomista BZ WBK, dodaje: – Firmy nie mogą w obecnych warunkach liczyć na obniżkę podatków, więc dobrze byłoby, aby choć odczuły poprawę efektywności urzędników. Koncepcja ta jest równie bliska prof. Witoldowi Orłowskiemu z Rady Gospodarczej przy Premierze oraz Krzysztofowi Rybińskiemu, rektorowi uczelni Vistula. Choć były prezes NBP ma radykalny sposób poradzenia sobie z biurokracją: – Trzeba jednym aktem unieważnić wszystkie ustawy reglamentujące rynek 31 grudnia 2013 roku i nakazać ministrom przygotowanie nowych regulacji, które muszą mieć niepodważalne uzasadnienie, że chronią życie lub zdrowie, lub przyniosą dużą korzyść gospodarce. Inne nie zostaną odnowione – mówi.

Cięcia w polityce socjalnej Prof. Orłowski uważa, że trzeba by poważnie zmienić system pomocy socjalnej: – Powinniśmy przyjąć zasadę, że pomoc publiczna przeznaczana jest wyłącznie dla osób o niskich dochodach, które nie potrafią zapewnić sobie same minimalnych warunków – tłumaczy. Dodaje, że pomoc dla ludzi uboższych byłaby bardziej efektywna. Wiktor Wojciechowski, główny ekonomista Invest-Banku, dodaje, że przy obecnym spowolnieniu rząd mógłby wycofać się z zapowiedzi podnoszenia płacy minimalnej o prawie 7 proc., do 1600 zł. Zarówno Wojciechowski, jak i inni analitycy uważają, że potrzebne są zmiany w przyznawaniu świadczeń społecznych. Rząd powinien również ograniczyć przywileje emerytalne górników, dostosować system rentowy do zasad nowego systemu emerytalnego. – Renty i emerytury powinny być waloryzowane jedynie o wskaźnik inflacji, a nie tak jak obecnie o inflację powiększoną o 20 proc. realnego wzrostu płac – uważa Wojciechowski. Bohdan Wyżnikiewicz, wiceprezes Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, dodaje, że oszczędności w wydatkach budżetowych można osiągnąć dzięki zmianie sposobu waloryzacji wszystkich świadczeń i zasiłków socjalnych. – Część z nich jest waloryzowana o tyle procent, o ile rośnie płaca minimalna (a ta wzrosła o 100 proc. w ciągu 12 lat), inne o wzrost przeciętnego wynagrodzenia. Nie ma tu systemu ani porządku – zauważa. Dariusz Rosati, przewodniczący Sejmowej Komisji Finansów Publicznych, postuluje reformę KRUS oraz systemu opieki zdrowotnej.

Nie hamować inwestycji – Aby rozmawiać o tym, co powinniśmy robić, musimy najpierw przypomnieć sobie, jakie czynniki spowodowały, że byliśmy zieloną wyspą w 2009 i 2010 roku: osłabienie złotego oraz niesłychana ekspansja fiskalna – tłumaczy prof. Jerzy Osiatyński, doradca prezydenta do spraw gospodarczych. Przypomina, że osłabiony złoty spowodował wolniejszy spadek eksportu niż importu, więc jego wkład we wzrost gospodarczy był spory. A silne zwiększenie deficytu finansów publicznych pozwoliło między innymi prowadzić inwestycje infrastrukturalne na dużą skalę. – Teraz zaś rząd prowadzi i zapowiada dalsze ograniczanie deficytu finansów publicznych. I takie działanie w przypadku wolniejszego wzrostu powinno zakończyć się na poziomie 3,5 proc. PKB, dopóki nie odbuduje się wewnętrzny i zewnętrzny popyt – mówi. Ekonomista tłumaczy, że dalsza konsolidacja fiskalna przyspieszy spowolnienie dynamiki PKB, co może wywołać niepożądane reakcje rynków finansowych. Z ta opinią zgadza się większość pytanych przez nas ekspertów. Podkreślają, że nie oznacza to, iż dług publiczny powinien dalej rosnąć, tylko jego spadek powinien być wolniejszy. Prof. Stanisław Gomułka, główny ekonomista BCC, były wiceminister finansów, i prof. Elżbieta Chojna-Duch, członek RPP, postulują, by nie zmniejszać inwestycji publicznych tak drastycznie, jak proponuje rząd.

– Konieczna jest za to redukcja wydatków sztywnych w finansach publicznych, które dziś stanowią ok. 75 proc. ogółu wydatków – zauważa prof. Gomułka. Przypomina, że tak duży udział wydatków sztywnych utrudnia dostosowanie wydatków publicznych do sytuacji gospodarczej. Na znaczenie inwestycji infrastrukturalnych dla wzrostu i dla rynku pracy zwracają też uwagę inni ekonomiści. Prof. Elżbieta Mączyńska, przewodnicząca Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, tłumaczy:

– One, po pierwsze, dają efekt mnożnikowy rozwoju, a po drugie, nikt z nas nie będzie zainteresowany kupnem samochodu, jeśli nie będzie dróg, po których może pojechać. Ekonomiści zwracają jednak uwagę, że finanse publiczne wymagają poważnej naprawy. – Po stronie dochodowej oznacza to, że powinniśmy dążyć do zrównania stawek podatku VAT i do zmniejszania ulg, w tym zwolnień z akcyzy. Porządków wymaga też część wydatkowa – dodaje Maciej Bukowski. Ale prof. Elżbieta Chojna-Duch dodaje:

– Ważne, by zamiast wielkich rewolucji strukturalnych zlikwidować przede wszystkim nieszczelności systemu finansów publicznych w prawie i praktyce działania instytucji. Jako przykład takich działań podaje konieczność sprawdzenia przyczyn spadku dochodów podatkowych ostatnich lat, głębszych, niż wynikałoby ze skali spowolnienia.Z opinią o konieczności uporządkowania finansów i uproszczenia systemu podatkowego zgadzają się akurat wszyscy ekonomiści.

Aleksandra Fandrejewska

WYBORY W CIENIU ROSJI Ubiegłoroczne wybory parlamentarne miały być wyjątkowe. Również dlatego, że partia opozycyjna obiecała przeprowadzić kontrolę procesu wyborczego i powołała w tym celu Korpus Ochrony Wyborów, wspierany przez obywatelską inicjatywę „Uczciwe wybory”. Jak napisali jej organizatorzy – „Chcemy absolutnej pewności, że wszystko, co się dzieje w procesie wyborczym, jest bez zarzutu. Pragniemy włączyć się w system kontroli wyborów by uzyskać gwarancję, że nasze prawo wyborcze nie zostało zakłócone, i że wszystkie konstytucyjne warunki wolnych i demokratycznych wyborów zostały spełnione.” Tego rodzaju działania były w pełni uzasadnione. Istniała obawa, że władza nie respektująca zasad autentycznej demokracji, inspirowana wolą Kremla i spuścizną komunizmu, może sięgnąć po narzędzia korupcji wyborczej. Tym bardziej, że przez wcześniejsze lata dała rozliczne dowody pogardy dla prawa, a podczas wyborów prezydenckich i samorządowych dochodziło do nieprawidłowości i aktów nadużyć.

Kwestia kontrolowania wyborów była wówczas priorytetowa. Dokonywały się one w cieniu Rosji i w żaden sposób nie dotyczył preferencji partyjnych czy programów politycznych. Grupa rządząca znajdowała bowiem silnego i naturalnego protektora w państwie postotalitarnym, rządzonym przez zbrodniczy klan funkcjonariuszy KGB, w którym ludobójstwo, mord i fałszerstwo stanowiły naturalne narzędzia sprawowania władzy. W lipcu 2011 roku, na kilka miesięcy przed terminem wyborów, opublikowałem w „Gazecie Polskiej” artykuł „Gry wyborcze w technologii IT”, w którym m.in. zwracałem uwagę, że kluczowe znaczenie dla prawidłowego wyniku wyborczego będzie miał tryb przekazywania danych za pośrednictwem sieci elektronicznych, a następnie sposób ich obliczania przez Państwową Komisję Wyborczą. PKW dokonała już wyboru firm mających obsługiwać październikowe wybory i choć zrobiła to w bezprzetargowym trybie zapytania o cenę, partia opozycyjna nie wykazywała zainteresowania nadzwyczajnymi okolicznościami, w jakich doszło do ważkich rozstrzygnięć. Łącza do sieci publicznej i infrastrukturę techniczną dla Krajowego Biura Wyborczego miała zapewnić spółka ATM S.A. To firma powstała w 1987 r., która zajmowała się dotychczas dostawą rozwiązań telekomunikacyjnych oraz produkcją m.in. czarnych skrzynek i systemów analizowania danych. ATM. była producentem rejestratora lotniczego ATM-QAR/R 128 ENC, zamontowanego w samolocie Tu-154 M. W skład grupy kapitałowej ATM S.A wchodzą dziś spółka mPay S.A oraz Linx Telecommunications B.V. prowadząca usługi telekomunikacyjne w Europie Środkowo-Wschodniej. Ta ostatnia firma posiada w Rosji spółki zajmujące się transmisją danych, m.in.: ZAO "Linx Telecommunications CIS" i LCC "Wide Xs Svyaz " w Moskwie oraz oddział w Sankt Petersburgu. Według komunikatu PKW wyboru oferty ATM.S.A dokonano „ze względu na niską cenę usługi”. Z informacji zamieszczonych na stronie spółki wynikało zaś, że nigdy wcześniej nie obsługiwała ona wyborów parlamentarnych i nie ma żadnych doświadczeń w tym zakresie. Drugą z firm wyłonionych do elektronicznej obsługi wyborów okazała się niewielka spółka cywilna Pixel Technology, która w poprzednich latach była już bohaterem skandali związanych z wadliwym funkcjonowaniem systemu informatycznego. Ostatni miał miejsce podczas wyborów samorządowych w 2006 roku, gdy Pixel musiał w ekspresowym tempie dostarczyć komisjom wyborczym w całej Polsce nową, poprawioną wersję systemu komputerowego. Dotychczasowy groził bowiem błędami w trakcie przeliczania głosów na mandaty. W efekcie, do komisji wyborczych wysłano komunikat PKW, w którym polecono ponowne przeliczenie głosów za pomocą nowej wersji systemu w gminach liczących powyżej 20 tys. mieszkańców. Ten błąd oraz wcześniejszy skandal wyborczy z 2002 roku, nie miał jednak wpływu na preferencje PKW, bo Pixel Technology obsługiwała również proces obliczania wyników w wyborach prezydenckich 2010 roku. Należało zadać wówczas pytanie: co sprawiło, że pomimo tylu złych doświadczeń, PKW powierzało tej spółce wykonanie i obsługę oprogramowania wyborczego? Jakie racje zdecydowały, że niewielka spółka cywilna, o której działalności nic nie wiedzieliśmy otrzymuje tak poważne, państwowe zamówienia? Dlaczego do obsługi wyborów wybrano firmę ATM S.A, skoro nigdy wcześniej nie miała ona doświadczeń w tym zakresie? Były to pytania istotne, bo od działania sieci przesyłowych, za które odpowiadała ATM oraz od oprogramowania spółki Pixel zależał prawidłowy przebieg wyborów parlamentarnych, a w szczególności proces naliczania oddanych głosów. Jakiekolwiek błędy bądź awarie systemu mogły wywołać zasadne wątpliwości co do ostatecznego wyniku wyborczego.

Zwracałem wówczas uwagę, że rzeczą najważniejszą winno być kontrolowanie danych przekazywanych drogą elektroniczną. Za ten obszar odpowiadają głównie pełnomocnicy ds. obsługi informatycznej nadzorujący pracę operatorów obsługujących obwodowe komisje wyborcze. Było oczywiste, że nawet dysponując danymi od wolontariuszy z Korpusu Ochrony Wyborów, PiS nie będzie mógł zweryfikować wyników przesyłanych do PKW i nie będzie nic wiedział na temat funkcjonowania sieci przesyłowych, jeśli nie zadba o obsadę stanowisk pełnomocników i nie wykaże zainteresowania procedurą wyłonienia firm odpowiedzialnych za obsługę elektroniczną. Nie dawało to pełnej gwarancji nadzoru, pozwalało jednak zminimalizować zagrożenie oszustwem lub błędem wyborczym. Tuż po przegranych przez PiS wyborach, szef komitetu wykonawczego Joachim Brudziński stwierdził, że „Biura Ochrony Wyborów PiS nie wykryły większych nieprawidłowości wyborczych. Nie mamy sygnałów o próbach drastycznego naruszenia ordynacji”.Tymczasem przed kilkoma dniami, poseł PiS Maks Kraczkowski poinformował, że do jego biura został przesłany raport, w którym grupa informatyków wskazuje na to, że serwery Państwowej Komisji Wyborczej znajdowały się na terenie Federacji Rosyjskiej, a „sfałszowanie ostatnich wyborów w Polsce było możliwe i stosunkowo proste". W raporcie zwraca się również uwagę na niejasne okoliczności, w jakich doszło do wyboru „usługodawców” PKW. Poseł Kraczkowski zwrócił się w tej sprawie do ABW i „innych służb odpowiedzialnych za prawidłowy przebieg wyborów w Polsce”. Należy wątpić by ewentualna odpowiedź ze strony służb miała jakiekolwiek znaczenie lub okazała się pomocna w wyjaśnieniu sprawy. W kraju, którego wywiad i kontrwywiad wojskowy przekazuje tajne dane za pośrednictwem satelity Gazpromu, służby nie będą zainteresowane potwierdzeniem faktu, że głosy polskich wyborców były przesyłane przez rosyjskie serwery, nad którymi pieczę sprawuje FSB. To informacja szokująca dla Polaków, ale też zdecydowanie spóźniona. Jeśli nawet znajdzie potwierdzenie, pozostanie bez wpływu na wynik wyborczy. Byłoby jednak dobrze, gdyby na tej podstawie uświadomić sobie fikcyjny charakter pseudodemokracji III RP i uchronić się od wiary w jej miraże. Grupa rządząca Polską jest bowiem sukcesorem układu okrągłego stołu i stanowi kolejną hybrydę komunizmu – tym razem okraszoną fasadą kontrolowanej „demokracji”. To zaś oznacza, że póki w jej rękach pozostają główne instytucje państwa, werdykt wyborczy nie może niczego zmienić. Wielka inscenizacja z 1989 roku pozwoliła już wówczas zastąpić autentyczną demokrację jej agenturalno-esbeckim erzacem i nawiązywała wprost do tradycji sfałszowanych wyborów roku 1947, z których komunistyczni najeźdźcy wywodzili prawo do rządzenia Polakami. Podobnie, jak pierwsze powojenne wybory stały się elementem mitu założycielskiego PRL, tak farsa roku 1989 jest do dziś fundamentem legitymizującym obecny układ. Pora zrozumieć, że powstałe z tej mitologii państwo nie może upaść pod ciosem demokracji. Nie po to anektuje jej fasadę, by dobrowolnie oddać władzę obywatelom. Odzyskać ją można tylko w taki sposób, w jaki władza ta została nam narzucona. Aleksander Ścios

Od niewinności muzułmanów po niewinność żydów, czyli niepewność Coś niebywałego: zdjęcia, na których zwłoki amerykańskiego ambasadora są wleczone po libijskiej ulicy i poniżone, niczym niespełna rok wcześniej zmaltretowane ciało Muammara Kaddafiego… Jak je wytłumaczyć? Od kiedy wybuchła światowa afera z filmem „Niewinność muzułmanów” mamy do czynienia z prawdziwą plątaniną twierdzeń i dementi, z nagłymi zmianami obrazu i perspektywy, co w sposób nieunikniony doprowadza do ogólnego zakłopotania mediów i różnych czynników rządowych. Spójrzmy na ten zaskakujący zestaw medialnych przemian.

Zmiana numer jeden Najpierw dowiedzieliśmy, że amerykański ambasador zginął w wyniku ataku demonstrantów na budynki amerykańskiego konsulatu w Benghazi. Wśród manifestantów oburzonych poniżającym dla muzułmanów filmem mieli znaleźć się mężczyźni z ręcznymi wyrzutniami rakiet, co w zasadzie nie powinno dziwić – nawet Polska, jak kilka innych krajów, dostarczała broń libijskim, pobożnym rebeliantom. Był to dar demokracji i teraz Libijczycy – indywidualnie – należą do najbardziej uzbrojonych ludzi na świecie, doganiając nawet Amerykanów. Kiedy jednak Associated Press i inne agencje poinformowały, że producentem filmu jest Amerykano-Izraelczyk, a jego finasowanie miało pochodzić od anonimowych, izraelskich darczyńców, wizja śmierci ambasadora zmieniła się w ciągu kilku godzin. W Ameryce pojawili się komentatorzy i eksperci, którzy zaczęli tłumaczyć, że śmierć ambasadora nie ma nic wspólnego z filmem, a z demonstracją najwyżej tyle, że zamachowcy wykorzystali owe zamieszki. Ich akcji nie należy więc kojarzyć z kinematografią tylko raczej z datą: 11 września, która jak wiadomo oznacza „Al-Kaidę”. Na tym etapie zresztą niektórzy, zapewne z powodu z skojarzeń wizualnych, sugerowali jeszcze, że sprawcami mogą być jacyś kaddafiści – ostatecznie zwyciężyła jednak teza, że jednak byli to integryści religijni. Wczoraj, po konsultacjach z Amerykanami, tę wersję potwierdził rząd libijski – był to więc wcześniej zaplanowany zamach, paradoksalnie jak najdalszy od tytułu filmu.

Zmiana numer dwa Kiedy zamachowcy zostali już odcięci od sztuki filmowej, nastąpiła radykalna zmiana w podejściu mediów do pochodzenia producenta filmu, który wywołał jednak sporo zamieszania (poza śmiercią ambasadora). Można tu posłużyć się przykładem naszej Gazety Wyborczej. Kwestia obywatelstwa owego producenta gdzieś znikła, rozpłynęła się – jego osobę powinniśmy kojarzyć raczej z jego wyznaniem: jest on chrześcijaninem (koptem pochodzenia egipskiego). I oto Wyborcza pozornie zdementowała swoje pierwsze informacje dając następnej wytłuszczony i zadziwiająco długi tytuł „To nie amerykański Żyd, lecz egipski chrześcijanin zrobił bulwersujący film o Mahomecie?”. Sam ten znak zapytania świadczy o skołowaceniu dziennikarzy, ich niepewności, ale jest też pewnym zabezpieczeniem. Można się zastanawiać, co Wyborcza rozumie przez „Żyd” w tym kontekście. W każdym razie, skoro sprawa obywatelstwa jakoś znikła, pojawia się delikatny problem narodowości, który ma sugerować wyznanie (ta osoba nie jest żydem), a być może również to, że nie jest Izraelczykiem. Nie wiadomo! Wyborcza właściwie niczego nie dementuje, gdyż jest sporo obywateli Izraela, którzy jednak nie są żydami (i zdarza się nawet, że służą w wojsku, jak druzowie). Trochę się natrząsam, lecz rozumiem dziwną sytuację mediów – należy odepchnąć całą historię filmu od skojarzeń z Izraelem, gdyż najprawdopodobniej, że nie ma on z tą całą sprawą nic wspólnego, a tym bardziej amerykańscy żydzi.

Wiarygodne dementi Skąd się wzięły dementi? Agencje prasowe zaczęły reprodukować słowa niejakiego Steve’a Kleina, przedstawionego jako chrześcijanin-ekstremista, który był „konsultantem” filmu. To on powiedział wyraźnie całemu światu, że Izrael nie miał nic wspólnego z produkcją filmu. Swoją drogą to nie było właściwie tak, że np. jakaś agencja zrobiła wywiad z owym „konsultantem”, bo to teraz niełatwe, cytowano po prostu wywiad z Kleinem przeprowadzony przez Jeffreya Goldberga z konserwatywnego magazynu The Atlantic. Może i nie warto o tym wspominać, ale publicysta Goldberg ma akurat podwójne obywatelstwo amerykańsko-izraelskie, służył nawet w Cahalu (jako strażnik więzienny). Wywiad w The Atlantic był więc rozmową między izraelskim patriotą, zapewne przejętym niesłusznymi podejrzeniami, jakie przypadkowo padły na jego kraj, a chrześcijaninem, który im jasno zaprzecza. Skoro mówimy o wyznaniach, warto zwrócić uwagę, że Klein nie jest koptem, lecz protestantem, ewangelikiem z nutru tzw. chrześcijaństwa syjonistycznego. Ów nurt istnieje właściwie tylko w Ameryce; jego wyznawcy uwierzyli, że istnienie i siła współczesnego Izraela są niezbędne dla ich przyszłego zbawienia (wejścia do Królestwa Niebieskiego). Sami stanowią wielką siłę wyborczą – jest ich ok. 40 milionów i wraz z organizacjami żydowskimi w Stanach mają duży wpływ na politykę Białego Domu. Klein jest klasyfikowany jako „ekstremista” gdyż jest ultra-syjonistą (wierzy w świętość państwa Izrael), podobnie jak słynny podpalacz Koranu, jego kolega, pastor Terry Jones.

Zaczynają się schody Dalej zaczynają się schody, bo doprawdy nie wiadomo co zrobić z niepewnymi informacjami jakoby zarówno Klein, jak i Goldberg byli współpracownikami MEMRI. Pamiętacie, jak brytyjski premier Blair mówił przed wojną w Iraku, że tamtejszy przywódca Husajn może w 40 minut odpalić bronie masowej zagłady, które grożą całemu światu? Okazało się dużo później, że premier wyczytał tę niestety kompletnie fałszywą informację w analizie-raporcie przygotowanym przez MEMRI właśnie. Middle East Media Research Institute jest wydziałem propagandy zagranicznej izraelskiego wojska, założonym wspólnie przez pułkownika Mosadu Yigala Carmona i Amerykano-Izraelczyka (lub odwrotnie, chodzi o podwójne obywatelstwo) Meyrava Wurmsera, politologa, później osobistego doradcę wiceprezydenta Cheneya (za czasów Busha). Siedziba MEMRI mieści się w Waszyngtonie, gdzie cieszy się statusem organizacji non-profit i nie płaci podatków; utrzymuje się z datków ok. 250 w większości anonimowych sponsorów. Organizacja dostarcza za darmo mediom i publiczności swoje opracowania i czasem lekko przeredagowane tłumaczenia z prasy krajów muzułmańskich, takie, które przedstawiałyby muzułmanów w jak najgorszym świetle (w Polsce przedstawicielem MEMRI jest właściciel anty-religijnej witryny Racjonalista.pl). W każdym razie, nawet jeśli widać, że wokół filmu krąży tyle niejasnych informacji, można zrozumieć, że MEMRI i chrześcijanie-syjoniści nie chcą go wiązać z Izraelem, skoro nie ma on z nim nic wspólnego. Jak wiadomo wszyscy aktorzy i ekipa zaprzeczyli jakoby kręcili anty-muzułmański film. Ktoś, nie wiadomo kto, dokonał post-postprodukcji, to jest powtórnie udźwiękowił obraz zmieniając dialogi z pomocą nieznanych aktorów, tak by była mowa o Mahomecie – w uwłaczający sposób. Z aktualnych doniesień wynika, że film zrobili wyłącznie chrześcijanie. Ogłoszono nazwiska producenta, promotora i konsultanta i tylko reżyser pozostaje nieznany, czy, jak pisze dziś Wyborcza – „anonimowy”. Do nakręcenia filmu najęto Alana Robertsa, reżysera kilkudziesięciu pełnometrażowych filmów pornograficznych. Możemy oczywiście krytykować wrażliwość niektórych muzułmanów na durne produkcje, jak też ekstremizm pewnych odłamów chrześcijaństwa (który Bóg jest lepszy?), powinniśmy jednak zapomnieć o niewinnych. Jerzy Szygiel

To nie była "prowokacja polityczna" Politycy i dziennikarze, zaskoczeni rozgłosem towarzyszącym aferze Milewskiego, próbowali kontratakować, sugerując, że prowokacja wobec sędziego była wykonana na zlecenie PiS. Tymczasem okazało się, że to nie "pisowska" "Gazeta Polska Codziennie", lecz zupełnie niezwiązany z redakcją "GPC" dziennikarz Paweł Miter, stał za rozmowami z sędzią. Jan Libicki, senator PO, napisał wczoraj na swoim blogu, że dziennikarze "GPC" mogli działać według instrukcji Mariusza Kamińskiego i Tomasza Kaczmarka: dziś jakoś tak dziwnie zestawiam sobie sprawę Sawickiej i afery gruntowej ze skandalicznym zachowaniem sędziego Milewskiego [...] zastanawiam się, kto tak zręcznie przeszkolił dziennikarza GPC, podającego się za pana Tomiczyńskiego, asystenta Tomasza Arabskiego? Ktoś mu pomógł? Ktoś go instruował? Ale kto? Gdzie mógł on znaleźć takich fachowców? Kto tak dobrze zna się na pracy operacyjnej? Szukam, szukam i tak sobie myślę, że przecież ów pseudo Tomiczyński mógł znaleźć bardzo dobrych nauczycieli. Tych, którzy wykazali się umiejętnością konstruowania takich prowokacji w tych dwóch podobnych, przywołanych powyżej sprawach. Czy nie zasiadają oni dziś w parlamentarnym klubie PiS-u? Czy to aż takie nieprawdopodobne, jeśli GPC może być zwykłym partyjnym biuletynem? Podobnie skompromitował się dziennikarz TVN Andrzej Morozowski, który w programie "Tak jest" wskazywał na związki "Codziennej" z PiS, sugerując, że prowokacja dziennikarska mogła być wykonana na zlecenie polityczne. Na jednym z blogów na stronie newsweek.pl o publikacji "GPC" napisano z kolei: W tym materiale nic nie ma na kancelarię premiera, ani na ministra Gowina. Prowokacja udała się wg wcześniej napisanego scenariusza w “GPC”, organie prasowym PiS. Naczelny "Newsweeka" Tomasz Lis tak ocenił prowokację w TOK FM: Mamy trochę do czynienia z sytuacją a la pani Sawicka, kiedy CBA próbowało sprowokować sytuację, żeby czegoś dowieść. A towarzyszący mu w studiu Tomasz Wołek skomentował, że prowokacja wobec gdańskiego sędziego mogła być fragmentem polowania z nagonką na premiera Tuska. Sam Donald Tusk nie powiedział co prawda wprost, że nagranie Milewskiego było prowokacją polityczną, oświadczył jednak, że dziennikarze mogli złamać prawo. Potem zaś, gdy zapytano go o powołanie komisji śledczej ws. Amber Gold, stwierdził: "Mamy do czynienia z nadzwyczajnym, energicznym politycznym polowaniem. Z używaniem i nadużywaniem aspektów tej sprawy". Niezalezna

Piotr Duda: poznacie siłę ulicy Większość postulatów z Sierpnia nie została spełniona. Z winy tych, którzy chcą nas dzisiaj pałować – mówi Piotr Duda, przewodniczący Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”, w rozmowie z Teresą Wójcik. Policja na polecenie prokuratury odebrała z siedziby Komisji Krajowej NSZZ „S” odpiłowane z bramy nr 2 Stoczni Gdańskiej litery „W. Lenina”. I nadal będziemy mieli w Gdańsku „Stocznię Lenina”, a w Warszawie „Pałac Kultury Stalina”. Ponura perspektywa… Nie będziemy mieli ani Lenina, ani Stalina. I proszę mi wierzyć, że za każdym razem, kiedy komukolwiek przyjdzie do głowy ponownie zawiesić na stoczniowej bramie tego zbrodniarza – my go znowu odpiłujemy. Miejsce Lenina jest na śmietniku. A ta brama nie jest własnością miasta, tylko społeczeństwa i Solidarności. Jeśli zwrócone policji litery trafią na bramę ponownie – to już ich nie oddamy. Potniemy je na kawałki i sprzedamy na złom, a pieniądze przekażemy na fundację stypendialną gdańskiej Solidarności.
Na tegorocznych uroczystościach podpisania Porozumienia w Stoczni Szczecińskiej powiedział Pan, że mamy wolny kraj, ale Polska nie jest wolna od patologii. Które z nich są najgroźniejsze? To trudne pytanie. Patologii jest tyle, że nie wiem, które z nich są najgroźniejsze. Ale myślę, że sytuacja, w której człowiek pracujący musi korzystać z pomocy społecznej, bo zarabia tak mało, że dochody jego rodziny są poniżej progu egzystencji – uwłacza godności ludzkiej. A w Polsce jedna piąta zatrudnionych jest w takiej sytuacji. W ogóle patologią jest nasz rynek pracy. Już mniej niż połowa osób pracuje na stałym etacie. Blisko jedna trzecia to umowy na czas określony, a ponad 20 proc. to umowy śmieciowe. Tak „elastycznego” rynku pracy nie ma w całej Europie. Patologią wołająca o pomstę jest niewypłacanie pracownikom wynagrodzeń. Do tego korupcja, nepotyzm, afery… Można wyliczać bez końca.
Według oficjalnych danych Eurostatu polscy pracownicy pracują najdłużej w Europie, ale ich wynagrodzenia należą do najniższych. Jak wyjaśnić fakt, że społeczeństwo to wszystko biernie znosi i głosuje tak, jak głosuje? To zadanie dla socjologów, nie związkowców. Ale faktem jest, że gdy zebraliśmy ponad 2 mln podpisów pod obywatelskim wnioskiem referendalnym, który popierało 70 proc. społeczeństwa, i ten wniosek przepadł w parlamencie – to organizując manifestację podczas głosowania wydłużenia wieku emerytalnego, mieliśmy prawo liczyć na większą aktywność obywateli. Przecież ta sprawa dotyczy blisko 16 mln ubezpieczonych.
Media wielkonakładowe coraz częściej zarzucają Panu, że jest Pan bardziej politykiem niż związkowcem, że zamiast negocjować z rządem – realizuje Pan ambicje polityczne Solidarności. Jaka jest prawda? Nie mam zamiaru ciągle im udowadniać, że nie jestem wielbłądem. Niech sobie piszą i mówią, co chcą. Wydłużenie wieku emerytalnego to polityka. Nowelizacja ustawy o zgromadzeniach publicznych to polityka. Wszystko, co dotyczy naszego życia, w demokracji jest regulowane jakąś ustawą, a więc polityką. Każda zorganizowana grupa ludzi w demokracji – to też polityka. A Solidarność jest największą zorganizowaną grupą w Polsce. Gdyby rząd chciał z nami negocjować, nie byłoby protestów. My mamy bardzo dobrych ekspertów, piszemy dobre projekty ustaw. Składamy skuteczne skargi. Opinie, które przestawiamy w ramach dialogu społecznego, są na wysokim merytorycznie poziomie. Zanim wychodzimy na ulicę, najpierw korzystamy z demokracji.
Na przykład? Pierwsze z brzegu – wspomniany już wniosek o referendum, w Sejmie leży obywatelski projekt ustawy o płacy minimalnej, który poparło podpisami ponad 330 tys. obywateli. To rząd nie ma argumentów, nie chce dyskusji. Wręcz przeciwnie, ostentacyjnie nas ignoruje, wskazując nam miejsce na ulicy. Trudno – mówię to bez satysfakcji – my przyjmujemy to wyzwanie. Będziemy korzystać z ulicy. Teresa Wójcik

Robert Frycz: Blog AntyKomor.pl powstał nie bez powodu i dalej będzie działał Piątkowy wyrok wydany przez Sąd w Piotrkowie Trybunalskim pokazuje wyraźnie, że wolność słowa jest w Polsce ograniczana. Oto okazuje się, że w państwie będącym członkiem Unii Europejskiej i które mieni się jako demokratyczne, najważniejsze prawo człowieka jest deptane. Niestety, z ciężkim sercem muszę stwierdzić, że w mojej ukochanej Polsce panują standardy, którym bliżej do Białorusi lub Korei Północnej, niż państw Zachodu o dojrzałych demokracjach.

Tomaszów Mazowiecki dn. 14.09.2012r. Oświadczeniew związku z wydanym przeciwko mnie wyrokiem skazującym Piątkowy wyrok wydany przez Sąd w Piotrkowie Trybunalskim pokazuje wyraźnie, że wolność słowa jest w Polsce ograniczana. Oto okazuje się, że w państwie będącym członkiem Unii Europejskiej i które mieni się, jako demokratyczne, najważniejsze prawo człowieka jest deptane. Niestety, z ciężkim sercem muszę stwierdzić, że w mojej ukochanej Polsce panują standardy, którym bliżej do Białorusi lub Korei Północnej, niż państw Zachodu o dojrzałych demokracjach. Wolność słowa gwarantują takie dokumenty, jak Powszechna Deklaracja Praw Człowieka, Międzynarodowy Pakt Praw Obywatelskich i Politycznych, Konwencja o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności oraz Deklaracja Podstawowych Praw i Wolności. Powyższe zgodnie stwierdzają, że każda jednostka ma prawo do wolności poglądów i wypowiedzi, bez względu na granice państwowe oraz formę pisemną, ustną czy też za pomocą druku, w postaci artystycznej bądź z wykorzystaniem każdego innego środka przekazu. Blog AntyKomor.pl jest miejscem, w którym publikuję treści odzwierciedlające mój światopogląd. Do opisywania tego, jak postrzegam świat, wykorzystuję różne formy ekspresji - od artykułów, poprzez zdjęcia, na grach komputerowych kończąc. Sądziłem, że mam prawo do prezentowania swoich przekonań. Jak każdy projekt, tak i ten, zaczął się powoli rozwijać i obok artykułów zaczęły pojawiać się zdjęcia, a następnie filmy oraz gry - całość agregowana lub tworzona była w czasie wolnym jako swego rodzaju hobby. Mój blog nie był miejscem popularnym, tylko skromną witryną ze skromną widownią. Doszedłem do wniosku, że skoro można było śmiać się z poprzedniego Prezydenta w sposób praktycznie dowolny, to nikt nie będzie stwarzał mi problemów, gdy sam zacznę robić to samo, aczkolwiek w stosunku do innego prezydenta i znacznie grzeczniej. Postanowiłem, zatem założyć bloga AntyKomor.pl, aby udowodnić, że w mojej subiektywnej opinii, Bronisław Komorowski nie nadaje się na pełnione stanowisko, a także by wyrazić swój sprzeciw wobec osób i środowisk szydzących z tragicznie zmarłego Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ilość zniewag i obelg, które przyjął na siebie ten człowiek, jest dosłownie przytłaczająca – można śmiało powiedzieć, że za czasów jego prezydencji istniało społeczne przyzwolenie, a nawet moda, na szydzenie z jego osoby, nawet w sposób urągający wszelkim normom.Chcę podkreślić, że AntyKomor.pl powstał nie bez powodu i z jakby to wielu chciało, prymitywnych pobudek i chęci znieważenia najwyższego urzędnika państwowego. Bronisław Komorowski wielokrotnie udowadniał, że rola, którą pełni, całkowicie go przerasta. O ile można się śmiać z tego, że zabrał szwedzkiej królowej szklankę, napisał "bul" przez "u" albo sugerował Obamie niewierność żony, tudzież "wychodził z NATO", o tyle nikomu nie powinno być do śmiechu, gdy prezydent demokratycznego państwa gratuluje Putinowi wygranej w sfałszowanych wyborach lub w sytuacji, gdy do Rady Bezpieczeństwa Narodowego zaprasza dyktatora komunistycznego Jaruzelskiego. Znaczący wpływ na moją ocenę Bronisława Komorowskiego miało jego zachowanie, jako polityka, przed objęciem najważniejszego urzędu - wszystko to nałożyło się na siebie i dało impuls do podjęcia działań. Nigdy się nie spodziewałem, że moja strona stanie się obiektem zainteresowania służb specjalnych, a już w najśmielszych snach nie wyobrażałem sobie "odwiedzin" ABW - krótko mówiąc, zostałem potraktowany jak terrorysta, niezwykle groźny przestępca, zagrażający bezpieczeństwu państwa. Nie trudno było mi dojść do wniosku, że ABW została użyta jak swego rodzaju policja polityczna, jak ogromna armata, z której chciano ustrzelić malutką muszkę. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że wymiar sprawiedliwości nie uznał działań ABW za niezgodne z prawem, mimo iż wskazują na to wyraźnie przepisy, na podstawie, których jednostka ta funkcjonuje. Prokuratura zdając sobie sprawę z miałkości zebranego materiału dowodowego, postanowiła postąpić w myśl zasady Andrieja Wyszyńskiego i znaleźć na mnie paragraf. Dzielnym śledczym udało się ustalić, że sfałszowałem zaświadczenie od lekarza, skierowanie na leczenie sanatoryjne, legitymację studencką oraz, że użyłem cudzego dowodu osobistego. Faktycznie, dopuściłem się sporządzenia fałszywych dokumentów i powinienem ponieść za to karę - co do tego nie mam wątpliwości. Na swoją obronę mam do powiedzenia tylko tyle, że motyw mojego postępowania nie należał do ekstremalnie groźnych, gdyż miał mi zapewnić przedłużenie sesji poprawkowej i zapobieżenie skreśleniu z listy studentów. Jeśli zaś chodzi o użycie cudzego dowodu osobistego, z którego to zarzutu zostałem uniewinniony, to mamy tutaj jaskrawy przykład "bicia na oślep" - prokuratura nie pofatygowała się i nie przesłuchała mojego ojca - osoby, której dowód osobisty wykorzystałem, tylko z miejsca postanowiła postawić zarzuty. Po co sprawdzać, dochodzić i zachowywać pozory obiektywizmu. Nie czuję się winnym znieważenia prezydenta grami "Komor Killer" oraz "Komor Szoter," a także zdjęciami, które w opinii sądu mają podtekst seksualny/ pornograficzny - skazywanie mnie za powyższe pokazuje wyraźnie, że równość obywateli wobec prawa to czysta fikcja, a także przejaw skrajnej hipokryzji. Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego nikt nie wszczynał śledztwa w sprawie strony spieprzajdziadu.com oraz innych podobnych, które istnieją do dnia dzisiejszego? Dlaczego nikt nigdy nie ścigał autorów wulgarnych komentarzy zamieszczanych na ogólnopolskich portalach? Powinno być tak, że albo karzemy wszystkich (według zasady, że każdy obywatel jest równy wobec prawa) albo nikogo. Wyrok, który usłyszałem, jest w moim przekonaniu niesprawiedliwy i będę się od niego odwoływał do wszystkich przewidzianych prawem instancji, a gdy to nie pomoże i nadal będę uznawany za winnego znieważenia, udam się po sprawiedliwość do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Mimo iż popełniłem w swoim życiu kilka błędów i zasłużyłem na karę, to jednak zostałem potraktowany znacznie surowiej niż sobie na to zasłużyłem - bulwersuje mnie fakt, że państwo polskie potraktowało mnie gorzej niż gangsterów (vide sprawa gangsterów z Pruszkowa) i oszustów (sprawa Amber Gold i jej właściciela). Odnoszę dziwne wrażenie, że może lepiej by było, według polskiego wymiaru "sprawiedliwości" gdybym "zapisał się" do jakiejś zorganizowanej grupy przestępczej, okradł bank i zabił kilka osób niż tworzył antyprezydencki portal. Jak już wielokrotnie wspominałem blog AntyKomor.pl dalej będzie działał - na przekór władzy i wymiarowi sprawiedliwości, ku złości przeciwników politycznych i radości zwolenników, którym chciałbym podziękować za ogromne wsparcie i trwanie ze mną w tych trudnych chwilach - postaram się Was nie zawieść, będę trwał na posterunku mimo wszelkich przeciwności losu. Robert Frycz

UPR-owi bliżej do PiS niż do Korwina - Twierdzenia o nieestetyczności niepełnosprawnych czy też doborze naturalnym predestynującym silnych, wysportowanych itp., przywodzą na myśl dość prymitywne pojmowanie ewolucji, które było domeną eugeników i różnego rodzaju szaleńców od inżynierii ludzkiej i społecznej. Tu Janusz Korwin-Mikke zdaje się stawiać w jednym rzędzie z refleksją amerykańskiej feministki Margaret Sanger - mówi dr Bartosz Jóźwiak, prezes Unii Polityki Realnej.

 - Janusz Korwin-Mikke w swoim felietonie odniósł się do paraolimpiady pisząc, że „Ze sportem nie ma to jednak wiele wspólnego - równie dobrze można by organizować zawody w szachy dla debili. Mikke był, jest i chyba będzie ikoną UPR. Co więc Pan na to, jako prezes UPR i kibic? - Janusz Korwin-Mikke od 2009 r. nie jest członkiem UPR i nie ma z tą partią nic wspólnego. Niestety, wiedza o tym dość wolno przebija się do świadomości społecznej - co jest zresztą Januszowi Korwin-Mikke na rękę - utrudniając UPR pokazanie swojej prawdziwej twarzy. A ta twarz to nie nieprzemyślane, obraźliwe czy niemądre wypowiedzi lub sloganowe, fantastyczne pseudorecepty na świat idealny w 5 minut, ale poważny, realny i rozsądny program gospodarczy (policzony w zakresie ekonomicznym) oraz konserwatywne wartości. To nie błazenada i szukanie taniego poklasku, ale praca u podstaw oraz otwartość na koalicyjne realizowanie poszczególnych punktów programu. Na nasze szczęście, jak wspomniałem wyżej, choć powoli, to jednak UPR uwalnia się od ciężaru Janusza Korwina-Mikke i jego mówiąc delikatnie „oryginalnych” wypowiedzi.  

- Przyrównanie paraolimpijczyków do debili byłooryginalne? - Jeśli chodzi o tę właśnie wypowiedź Korwina-Mikke, to obok smutnej konstatacji, że kolejny raz przynosi nam ona świadectwo tego, że pan Janusz jest osobą niepoważną i kontrowersyjnym publicystą, a nie politykiem, któremu można by powierzyć państwo. Wypływa z niej także bardzo niebezpieczne przesłanie oraz dość przerażający obraz poglądów Prezesa Kongresu Nowej Prawicy (to na konto tej partii dziś właśnie pracuje Mikke). Otóż twierdzenia o nieestetyczności niepełnosprawnych czy też doborze naturalnym predestynującym silnych, wysportowanych itp., przywodzą na myśl dość prymitywne pojmowanie ewolucji, które było domeną eugeników i różnego rodzaju szaleńców od inżynierii ludzkiej i społecznej. Tu Janusz Korwin-Mikke zdaje się stawiać w jednym rzędzie z refleksją amerykańskiej feministki Margaret Sanger czy pewnego, często przywoływanego w jego wypowiedziach austriackiego malarza, który na nieszczęście dla świata miał okazję stać się demokratycznie wybranym przywódcą jednego z sąsiadujących z nami państw (on też chciał tworzyć człowieka idealnego i chyba pan Janusz nawet wspomina o jednej z jego metod doboru nienaturalnego, czyli holokauście). Tyle, że nie są to poglądy konserwatywne, wolnościowe czy w ogóle prawicowe, ale stricte lewicowe. By nie powiedzieć lewackie. Pomijam milczeniem twierdzenia o choćby chwilowym „zarażaniu” się niepełnosprawnością lub zdanie o estetyce współzawodnictwa niepełnosprawnych. Pierwsze jest kompletną nieprawdą, a drugie świadczy tylko o wypowiadającym je i stopniu jego egocentryzmu (założenie, jaki to ja sam jestem niebywale estetyczny). Cóż, omawiana wypowiedź Janusza Korwina-Mikke nie jest niczym nowym (przypomnijmy sobie Wrześnię i niepełnosprawną dziewczynkę), ale potwierdza tylko niewygodny fakt, że to nie są wypadki przy pracy, ale faktyczne myślenie lidera KNP. A to jest niestety smutne i przykre. Miejmy tylko nadzieje, że nie będą one utożsamiane z całym obozem wolnościowym, gdyż tu nikt takich „rewelacji” nie głosi.

- Odcinacie się od Korwina, ale UPR nigdy chyba nie wpisywał się w ramy prawicy rozumianej w Polsce, jako podmiotu przywiązanego do chrześcijaństwa i katolickich korzeni Narodu Polskiego. Weźmy chociażby in-vitro. Korwinowi, jako prezesowi UPR nie przeszkadzało zabijanie dzieci poprzez ten zabieg. Pan też kontynuuje filozofię na życie nienarodzonych głoszoną przez Pana poprzednika na stanowisku prezesa UPR? - Janusz Korwin-Mikke swoimi poglądami jasno daje świadectwo, że nie ma nic wspólnego z konserwatyzmem, a i zasady wolnościowe stosuje dość swobodnie. Z jednej strony np. twierdzi, że gdyby sprawował władzę i zabrakłoby funduszy na wypłatę emerytur z ZUS-u to by nic emerytom nie dał, bo to nie on podpisywał z nimi umowy, a z drugiej strony żąda, aby państwo wypłacało byłym UB-ekom wysokie emerytury, bo umowy raz zawarte są święte. Toż to albo paranoja, albo Korwin dba tylko o emerytury UB-eków. Dlaczego?  Każdy musi sobie sam szukać odpowiedzi. Wracając jednak do meritum pana pytania, powiem tak. UPR po latach miotania się poglądowego, a w zasadzie zajmowania się egzegezą zawiłych, niekiedy sprzecznych myśli oraz poglądów Korwina-Mikke, zdecydowanie uporządkowała swój przekaz programowy i wróciła do swoich korzeni. Te zaś wyrastają z myśli Mirosława Dzielskiego czy Mariusza Dzierżawskiego i są klasycznym przykładem tego, co rozumiemy pod nazwą konserwatywnego-liberalizmu. Jesteśmy wolnościowcami, wolnorynkowcami, jednak ze swoistym filtrem konserwatywnym wywodzącym się z tradycji europy łacińskiej. W sprawach etyki UPR-owi bliżej jest do PiS niż do Janusza Korwina-Mikke. Oczywiście nie wszyscy członkowie UPR to katolicy, czy w ogóle chrześcijanie lub choćby wierzący. Wszyscy jednak zgadzają się z wizją państwa oraz społeczeństwa wypływającą ze wspomnianej wyżej tradycji. Pamiętajmy, że kapitalizm ani wolny rynek sam nie wytwarza wartości i norm etyczno-moralnych. Te muszą mu być w jakiejś formie narzucone, jak pisał Mariusz Dzierżawski.

 - A więc nie pytam o podejście UPR do in vitro, ale o Pana prywatne zdanie? -  Moje indywidualne poglądy na życie nienarodzonych wypływają (obok przekonań religijnych) z poglądów wolnościowych. Prawo dziecka do życia jest wartością przyrodzoną. W konsekwencji wolność matki do aborcji kończy się tam, gdzie zaczyna się właśnie prawo dziecka do życia. A że z człowiekiem mamy biologicznie do czynienia od momentu poczęcia to temat się kończy. Przypadek in vitro jest bardziej złożony. Tu powiem tak, ja troskam się także o życie tych dzieci, które się dzięki wadom tej metodą nie narodziły (casus zamrażalki). Lewica się nimi nie interesuje. UPR w całej rozciągłości jest przeciw finansowaniu metody in vitro z pieniędzy państwowych, a ja i zapewne większość członków, nie zaakceptujemy tej metody do momentu, kiedy przy jej stosowaniu dla jednego życia będzie się skazywało na śmierć szereg innych. To metoda mająca w sobie poważny element eugeniczny: arbitralny wybór, kto przeżyje, a kto zginie, przy zastosowaniu kryteriów jakościowych; być może to urzeka w niej Korwina-Mikke, bo jak sam napisał jest zwolennikiem doboru naturalnego i takiego nienaturalnego, o którym także mówił, jako o metodzie skutecznej. Wygoda i szczęście ludzkie nie mogą być zaspokajane kosztem życia innych. Nie wspominając, że są inne metody, mniej inwazyjne, mniej niebezpieczne dla urodzonych w ich wyniku dzieci itd. Świat musi też zrozumieć, że rozdmuchany problem in vitro to w dużej mierze gra różnych lobby medycznych o rynek. Brutalne, ale prawdziwe. Nauka już dawno straciła swoją czystość.

- Co może zaoferować polskiej scenie politycznej UPR i kto jest Waszym naturalnym sojusznikiem?

- UPR oferuje Polsce normalność. Samej scenie politycznej nie chcemy oferować nic po za demaskacją obłudy przez pokazanie zaniechań oraz możliwości. Za to Polakom chcemy dać normalność, czyli towar w III RP prawie niedostępny. Nawet na kartki. Normalność opartą o poszanowanie własności i pracy, sprawiedliwość (nie tę socjalistyczną, a naturalną), równość wobec prawa, wolność gospodarczą oraz silne państwo minimum, które jednak jest zdolne do zabezpieczania także swojego wewnętrznego wolnego rynku przed „atakami” z zewnątrz. Nie mówimy o fantasmagoriach światowego wolnego rynku, bo w dzisiejszych czasach jak się przekonujemy na własnej skórze kapitał niestety odrzucił ideały i posiadł narodowość, a nawet poglądy polityczne. Chcemy za to zbudować wolnościową Polskę, w której będzie warto żyć i pracować. Dlatego właśnie jesteśmy partią antysystemową. Tworzenie kapitalizmu narodowego, jak można roboczo nazwać ten projekt wymaga właśnie antysystemowości, gdyż wymaga budowy państwa od podstaw. Niestety politycy parlamentarni od 1989 r. nie stworzyli nam państwa, w którym chcielibyśmy żyć i które moglibyśmy z czystym sumieniem zostawić naszym dzieciom, zamiast dziś udawać, pseudostabilizację na koszt naszych wnuków. Współpracujemy programowo z nowopowstałym Stowarzyszeniem mPolska, które grupuje młodych, którzy mają dość dzisiejszych polityków i chcą budować kraj swoich marzeń, z szeroko pojętym ruchem narodowym (młodymi ludźmi, którzy bardzo ciekawie realizują syntezę myśli narodowej z wolnościowym podejściem do gospodarki; patriotyzm nie jest dla nich pustym słowem i nie ogranicza się do machania flagą na stadionie), ale także z Prawicą RP i częścią posłów PiS. Wolnorynkowe otwarcie Prawicy RP oraz pojawienie się wolnorynkowych posłów w PiS np. Przemysław Wipler, Zbigniew Kozak (byli członkowie UPR) czy bliski nam od dawna Artur Górski - przy jednoczesnym nawiązaniu ścisłej współpracy pomiędzy oboma tymi ugrupowaniami - otwiera całkiem nowy, obiecujący rozdział. I tu jest jak najbardziej pole do współpracy i działania. Zasady są dwie: trzeba najpierw odzyskać państwo (jest to i konieczne i niebywale pilne), aby móc je zmieniać zgodnie ze swoim programem. A odzyskać można je chyba tylko wspólnie. My jesteśmy partią programu i jego realizacja, nawet częściowa, jest naszym najważniejszym celem. To dobry prognostyk dla współpracy. Rozmawiał Robert Wit Wyrostkiewicz

Obrońcy Pussy Riot! Czekam na protest ws. wyroku za Antykomora Tłum naszych demokratów protestował, gdy na 2 lata łagru skazano członkinie grupy Pussy Riot, które protestując przeciwk Putinowi "przy okazji" zbeszcześciły cerkiew. Czekam na podobny protest za surowy wyrok za niewybredne żarty z prezydenta RP. Poziom artystyczny żartów członkin punkowej grupy Pussy Riot z rosyjskiego prezydenta i przesłanie było podobne do tego, które przyświecało twórcy strony antykomor.pl. Z tym, że - w mojej opinii - poziom satryczny wyższy prezentowała twórczość Polaka. W sumie obie prowokacje były kiepskie i miejscami żałosne. Czy to powód, aby ich autorów karał sąd? Wyrok na Pussy Riot dla polskich "demokratów" był kamieniem obrazy i dowodem na opresyjność i tyranię rządów Władimira Putina. Jak w takim razie komentować wyrok 15 miesięcy pracy społecznej po 40 godzin tygodniowo (czyli de facto ponad ponad 2 miesiące robót publicznych). Kraj, w którym poziom dopuszczalnego poczucia humoru zaczynają badać sądy i służby specjalne (do twórcy Antykomora wpadło o 6 rano ABW) zmierza w kierunku totalitaryzmu. Fakt, że sądy mają wyznaczać prawnie granicę "dobrego smaku" i granicę gdzie się kończy satyra, a zaczyna obraza jest poroniony. W USA, gdyby przejęto taką kwalifikację, to trzy czwarte satyryków z miejsca trafiłoby do więzienia. Tam jednak, aby kogoś skazać wymagana jest jednogłośna zgoda ławy przysięgłych. Trudno sobie wyobrazić polityka, zwłaszcza prezydenta, który wezwałby satyryka przed taki trybunał i chciał go uwięzić. Przepisy sankcjonujące w Polsce obrazę głowy państwa są wykorzystywane do tłumienia spotanicznej twórczości "zwykłych ludzi", którzy krytykują władzę. Przekaz ma być jasny: nie żartuj w internecie, bo się zdziwisz o 6 nad ranem. Piński

Nie zdążyłem zadzwonić do sądu w Gdańsku... Publicysta Jarosław Gowin podaje się za Ministra Sprawiedliwości, ale wobec sprawiedliwości nie ma on żadnych uprawnień...

1. Nie zdążyłem zadzwonić do sądu w Gdańsku... Teraz tamu już pewnie nie odbierają telefonów, a ja chciałem zadzwonić i zapytać, wcale nie o Amber Gold, tylko o to, dlaczego niewinny człowiek Czesław Kowalczyk, 12 lat siedział w areszcie tymczasowym? Długo nie zapytam ani o tę sprawę, ani o żadną inną. Po egzekucji sędziego Milewskiego, sądy okopią się i będą odbierać już tylko najbardziej zaprzyjaźnione telefony. ..

2. Tak się zastanawiam - kto właściwie odpowiada w Polsce za wymiar sprawiedliwości? Prezydent? Ależ skąd! Wręcza nominacje, ściska dłonie i na tym się jego rola kończy... Premier? W żadnym wypadku, premier Tusk za nic nie odpowiada, a już absolutnie nie za wymiar sprawiedliwości. Minister sprawiedliwości? Wolne żarty! Nie ma w Polsce Ministra Sprawiedliwości! Od pewnego czasu podszywa się pod tę funkcję publicysta Jarosław Gowin, ale powiedzmy sobie szczerze – on nie jest żadnym ministrem sprawiedliwości. Owszem, recenzuje krytycznie działalność sądów, nawet odważnie zażądał ponoć dymisji prezesa sadu w Gdański, gdzieś tam nawet zainicjował jakąś żmudną procedurę odwołania – ale jego wpływ na sądy jest żaden. Zero uprawnień, zero nadzorczych kompetencji, stąd z takim zapałem zajmował się deregulacją taksówkarzy, wobec których nota bene żadnych kompetencji też nie posiada. Państwo nie wiedzą, że od pół roku Minister Sprawiedliwości nawet skarg na sądy nie ma już prawa rozpatrywać...

3. Za wymiar sprawiedliwości odpowiada w Polsce razem i z osobna dziesięć tysięcy sędziów, w tym trzystu pięćdziesięciu prezesów – czyli nikt! Każdy sędzia, każdy prezes, sam sobie teraz sterem, żeglarzem, okrętem – dlatego też goni raczej za żywiątkami drobniejszego płazu – za pijanym rowerzystą, za babcia handlującą obwarzankami pod kościołem, za Antykomorem.pl – ale przecież nie weźmie się za spółkę Amber Gold, której sam prezydent Gdańska pokornie przeciągał samoloty. Ta samodzielność, to zarazem i wielka samotność wymiaru sprawiedliwości. Widzieliśmy prezesa Milewskiego samotnego, przerażonego, któremu cała polityczna machina zwaliła się na nieprzygotowaną do takich ciosów głowę.

4. Sam sobie nagrabił, to prawda, skompromitował przy okazji całe sądownictwo, ale przecież nie on jeden jest winien za całą polską niesprawiedliwość. Gdyby był w Polsce Minister Sprawiedliwości, będący jednocześnie Prokuratorem Generalnym – to on brał na swoje plecy polityczną odpowiedzialność za sądy. Jego można było wezwać na dywan, zażądać działania, rozliczyć z aktów oskarżenia, apelacji, zażaleń, postawić przed komisja śledczą, w ostateczności – jak Ćwiąkalskiego - zdymisjonować. Wymiar sprawiedliwości miał przynajmniej polityczną osłonę. A teraz sam stanął na pierwszej linii i zalicza ciosy. A tu nie ma odpornych na ciosy, są tylko źle trafieni. Sędzia Milewski trafiony został dobrze, a całe sądownictwo razem z nim.

5. A państwo? A państwo jak zwykle zdało egzamin. Jeszcze tylko trzeba aresztować i osądzić dziennikarza, który zdaniem premiera Tuska dopuścił się przestępczej prowokacji. I to surowo trzeba go ukarać, ujawnienie korupcji nie może wszak pozostać bezkarne... Janusz Wojciechowski

16 września 2012 "Nie czytasz?Nie idę z Tobą do łóżka" - twierdzą hasłowo panie zebrane na IV Kongresie Kobiet, który odbył się w Warszawie w Pałacu Kultury imienia Józefa Stalina. Czyli w miejscu odpowiednim. Wielkie zgromadzenie kobiet- przybyło ich 9,5 tysiąca .Zobaczcie Państwo jaką popularnością cieszą się idee promowane przez feministki- czyli antykobiety.? Bo przecież normalna kobieta nie będzie domagała się równości pomiędzy kobietą i mężczyzną . Kobietę od mężczyzny dzieli wszystko! Wystarczy przeczytać” Trzecią płeć”.. Albo po prostu postawić kobietę obok mężczyzny i porównać.. Mężczyzna i kobieta mają do spełnienia wobec siebie określoną przez naturę rolę.. Każdy ma swoją.. I każdy musi ją zagrać odpowiednio.. I wzorowo. Jak nie? Koniec cywilizacji.. I właśnie żyjemy w końcu cywilizacji.. Świetną kiedyś cywilizację łacińską ogarniająca prawie cały świat dobijają: demokracja- jako system ustanawiania ton prawa większością głosów, prawa człowieka- jako zaprzeczenie obiektywnych praw naturalnych, feminizm- jako zaraza drążąca i rozsadzająca rodzinę, wielka demokratyczna biurokracja pasożytująca na ludziach pracujących, prawo kolektywnej zbiorowości i zadłużanie narodów na skalę zupełnie nie znaną. Zupełna już likwidacja prawa rzymskiego, nadzór biurokratyczny nad własnością .Podnoszenie ułomności do rangi cnoty.. Homoseksualizmu, zboczeń kobiecych, zła i wszystkiego co uchodziło w cywilizacji łacińskiej- za wstydliwe. W tym prostytucji. .I zabijanie indywidualności i wolności, na rzecz kolektywu i masowości. Wielka sztampa antycywilizacyjna..

A teraz na ślepym torze historii demokracji panuje największy ruch.. Panie feministki zebrały się, żeby promować” Aktywność, przedsiębiorczość, niezależność ”..Wyrwać kobietę z rodziny jak najprędzej.. I jeszcze się odgrażają, że wezmą się za wieś.. Tam to dopiero panuje „ciemnota”. Tam to dopiero jest wiele do zrobienia- pardon- zniszczenia. .Kto finansuje te tłumy feministek, które chcą zepchnąć świat do feministycznego Hadesu? Kto daje wielkie pieniądze na organizuje tego Sabatu..? Kto za nimi stoi, żeby obalały tradycyjne, sprawdzone formy korelacji pomiędzy mężczyzną a kobietą? Komuś na tym zależy?. .”Polskie” feministki są częścią międzynarodowych organizacji feministycznych, socjalistycznych międzynarodówek, których celem jest wywrócenie chrześcijańskiego świata do góry nogami.. I nie mając żadnego oporu postępują metodycznie od dziesiątków lat.. Walczą ze” stereotypami”. Tak jakby ktoś walczył z tym, że w matematyce 2x2 – to cztery. To też stereotyp.. Czas na zmiany.. 2x2 powinno się równać 5- albo powołać Radę do ustalania, ile to jest 2x2.. I ustalać w wyniku demokratycznego glosowania.. „Nie czytasz? Nie idę z Tobą do łóżka” -takie hasło prezentuje rzeczniczka tego Sabatu- pani redaktor Dorota Warakomska, kiedyś czytająca propagandowe dzienniki w „publicznej” TV.. Dzisiaj na postronku feminizmu.. „Przez literaturę i czytelnictwo też możemy zmieniać mentalność i zwalczać stereotypy”- twierdzi feministyczna rzeczniczka. Nie stereotypy, ale tradycję- jeśli chodzi o ścisłość. Chodzi o marksistowskie gmeranie w świadomości czyli marksistowskiej nadbudowie.. A co ma czytać mężczyzna, którego kobieta szantażuje, że jak nie przejdzie na feminazim- nie pójdzie z nim do łóżka. ?A gdzie obowiązki małżeńskie? Powinien czytać książki kobiet , pisane dla kobiet, i o kobietach???? Bo takie książki forsowano podczas IV Kongresu Kobiet.. To tak jakby garbaci pisali książki dla garbatych, - i wyłącznie o garbatych.. Niech im tam.. Na Kongresie można było sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie w łóżku.. To znaczy z feministyczną książką w łóżku.. A może z feministką czytającą feministyczną książkę w feministycznym łóżku.? Precz z męskimi szowinistycznymi świniami.. Feministki same sobie poradzą bez mężczyzn.. Dlatego chyba forsują In vitro.. Dzieci konstruowane bez przyjemności stosunku.. W probówkach przy pomocy penset.. Najlepiej feministycznych. Trzeba tylko dobrze wyposażyć fabryki produkcji ludzi przy pomocy probówek i penset.. I Polska ma być dla kobiet. .”Polska dla Kobiet”, bo „Polska dla Polaków” to hasło faszystowskie, ale „Polska dla kobiet”- nie.. A kto wygania z Polski kobiety? Czy jest takie ugrupowanie polityczne, który wygania Polki z Polski? Nie ma! To co roją feministki? Wkrótce będą wyganiać mężczyzn.. Najlepiej należałoby wygnać feministki- antykobiety.. I jaki mają problem pomiędzy sobą: podobno nastolatki i kobiety do 30 lat są pokazywane w mediach w 71%, a te starsze- tylko w pozostałej części.. Najlepiej pokazywać systematycznie staruszki- w 89%- resztę- kobiety po trzydziestce.. Albo pod pięćdziesiątkę.. I na okrągło inwalidów bez nóg i rąk.. Też w różnym wieku na podstawie parytetów.. Mężczyźni będą wtedy chodzić do kurników i podglądać nagie kury. Nikt- oprócz feministek po osiemdziesiątce nie będzie oglądał telewizji, i nareszcie ludzie nie będą wchłaniać propagandy.. Nareszcie będą mieli czyste i nieskażone propagandą feministyczną umysły.. Może wtedy zaczną normalnie myśleć.. I wyjdzie im to na dobre. Jak One chcą ustalać ile procent kobiet młodych ma być w mediach, a ile staruszek? Kongresu Nowej Prawicy prawie wcale nie ma w mediach - a żyjemy.. A naszą obecność anty parytetową ustalają nasi wrogowie.. I przypominam Państwu, kto był i jest w Radzie Programowej Kongresu Kobiet.. W gronie kobiet walczących z cywilizacją i prowadzącą ją do zatracenia. Są następujące antykobiety, robiące karierę i walczące z tradycyjną rolą kobiety. Henryka Bochniarz, Jolanta Fedak, Krystyna Janda, Jolanta Kwaśniewska, Izabela Jaruga- Nowacja, Barbara Skarga,, Krystyna Bochenek,, Maria Kaczyńska, Jolanta Szymanek –Deresz. Część feministek już nie żyje.. To są, albo były antykobiety ze wszystkich partii politycznych i demokratycznych.. One próbują prowadzić polskie kobiety na manowce życia, żeby były, co najmniej tak nieszczęśliwe, jak niektóre z nich.. Na kongresie były też inne feministki: pani Magdalena Środa, mimo, że to był czwartek i piątek, pani Kinga Rusin. H.G.Waltz, Wanda Nowicka z Ruchu Janusza Palikota, Krystyna Kofta. Maria Czubaszek, Hanna Bakuła, Anna Komorowska i Agata Młynarska. Z której rozumiem tata - Wojciech - jest bardzo dumny. Niedawno porzuciła nowego partnera.Takie to towarzystwo idzie na czele postępu, ciągnąc za sobą na razie garstkę, niezadowolonych z życia antykobiet.. Normalne kobiety trzymają z się z dala od feministek. Bo mogą się zarazić- głupotą! A potem ,na odwyku można sobie nie poradzić.. Lepiej więc z dala.. Mimo, że ludowy zespół „Jarzębina” dał się wciągnąć w tego typu imprezę.. Czy gospodynie wiejskie nie wiedzą co to za towarzystwo? Całe to Towarzystwo, propagujące zakapturzony socjalizm feministyczny- to wielkie zło dla polskich kobiet.. To zaraza w Grenadzie! A przecież pan Andrzej Szczypiorski, już nieżyjący prozaik, stalinista i współpracownik Urzędu Bezpieczeństwa pisał, że:” socjalizm jest jak rozłożysta jabłoń w słonecznym sadzie’ ”(????)Czy to nie szczyty poezji? Jak pięknie? A czym jest feminizm? To usychająca jabłoń w ciemnym sadzie bez słońca, bo nawet słońce nie chce, tam rzucać swoich promieni.. A iść z feministką do łóżka? Można się nieźle nabawić dolegliwości.. Chyba, że poczytać ”Trzecią płeć”..(????) Ale czy feministka zechce? W ogóle czy zechce być z antyfeministą w łóżku.. Całe szczęście , że prawdziwe kobiety , kochają prawdziwych mężczyzn.. I cenią w mężczyznach męskość, .. A mężczyźni – kobiecość. Precz z antykobiecym feminizmem! I żeby chociaż te feministki były ładne.. WJR

„Tak" z zastrzeżeniami Decyzja niemieckiego trybunału jest sygnałem, że Niemcy chcą pozostać wolnymi obywatelami, a jedna z centralnych instytucji ich państwa stoi na straży tego, by nikt nie próbował uczynić z nich poddanych. Tak właśnie wygląda porządne państwo. Trzeba brać z niego przykład. Federalny Trybunał Konstytucyjny (FTK) zezwolił prezydentowi Niemiec na ratyfikowanie paktu fiskalnego i traktatu o powołaniu Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego (EMS). Uczynił przy tym dwa zastrzeżenia:

1. Obie izby parlamentu niemieckiego mają być dokładnie informowane o poczynaniach prowadzonych w ramach EMS.

2. Poziom finansowej odpowiedzialności Niemiec w EMS nie może przekroczyć 190 mld euro. (Tyle też w rzeczywistości wynosi udział w nim RFN – 21,7 mld euro gotówki i gwarancje na dalsze 168,3 mld euro).

Pięć wymiarów Wyrok trybunału ma skutki wielowymiarowe. W sensie politycznym i prawnym mają one charakter unijny i wewnątrzniemiecki, w sensie ekonomicznym zaś także światowy. Trybunał otworzył drzwi do pogłębionej integracji europejskiej w zakresie kontroli fiskalnej. Umożliwił snucie planów, takich jak projekt ogłoszony 12 września przez przewodniczącego Komisji Europejskiej José Manuela Barroso – powołania unii bankowej, kontroli Europejskiego Banku Centralnego (EBC) nad bankami krajów członkowskich, ujednolicenia systemu fiskalnego i dalszej marginalizacji politycznej państw spoza strefy euro wskutek powołania osobnego parlamentu państw Eurolandu. Dla niemieckiej sceny politycznej decyzja z Karlsruhe oznacza zapewne walkę przeciwników (licznych w CSU, FDP i SPD), by Niemcy pogłębiły finansowe zaangażowanie w ratowanie euro, ze zwolennikami (CDU z kanclerz Merkel na czele) o dotrzymanie warunków określonych w decyzji trybunału. Rozstrzygający jest tu upływ czasu. Działa on na korzyść tych, którzy nie chcą, by „niemieccy podatnicy finansowali cudze długi". Podatnicy są bowiem także wyborcami, a tym coraz trudniej będzie wytłumaczyć konieczność składania kolejnych ofiar na rzecz „leniwych południowców". Każdy, kto chce wygrać wybory w RFN jesienią 2013 r., znajdzie się pod rosnącą presją tej opinii.

Chwytliwe hasło W pomyśle zdjęcia ciężaru solidarności finansowej z barków niemieckich podatników zawarty jest też niemiecki, unijny i światowy wymiar ekonomiczny decyzji FTK. Jest to koncept chwytliwy, wykrzywia jednak rzeczywistość. Niemieccy podatnicy są bowiem też niemieckimi pracownikami, których miejsca pracy zależą od niemieckiego eksportu, a ten od siły nabywczej Greków, Hiszpanów, Portugalczyków, Włochów itd. Kraje południa, posługując się wspólną z Niemcami walutą, miały dotychczas siłę nabywczą większą, niż wynikałoby to z potęgi ich gospodarek. W ramach pozbawionego barier jednolitego rynku europejskiego kupowały towary i usługi z Niemiec, napędzając koniunkturę w RFN i tworząc tam miejsca pracy. Same jednak zadłużały się i pogłębiały bezrobocie. Niemieccy podatnicy oczywiście mogą nie spłacać ich długów. Wtedy jednak jako niemieccy pracobiorcy staną przed widmem bezrobocia. Powrót Greków do drachmy oznacza bowiem tanie wakacje dla niemieckich turystów odwiedzających Helladę, ale i załamanie się niemieckiego eksportu do tego kraju. To samo dotyczy pozostałych państw-dłużników. Scenariusz odwrotny – powrót RFN do marki, a pozostanie południowców przy zdewaluowanym w tej sytuacji euro, miałby ten sam rezultat. Kryzys opartej na eksporcie gospodarki niemieckiej oznaczałby natomiast zapaść ekonomiczną całej Unii, to zaś odbiłoby się negatywnie na gospodarce światowej. UE przy okazji kolejnych spot­kań G8, G20 czy udziałowców MFW znajduje się więc pod naciskiem USA i państw BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny, RPA). Żądają one działań na rzecz wzrostu gospodarczego. Chcą, by w walce z kryzysem nie tylko ciąć wydatki budżetowe, ale i „dosypywać" pieniędzy – pobudzać koniunkturę. Stąd światowy wymiar ekonomiczny decyzji niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego. Limit finansowego zaangażowania RFN w te praktyki oznacza, bowiem, że drzwi do ich stosowania zostały jedynie uchylone, a nie otwarte na oścież.

Wyższość prawa narodowego Niemiecki trybunał podkreślił nadrzędność prawa narodowego (Polski żargon unijny nakazuje napisać „prawa krajowego", by uniknąć przymiotnika „narodowy", ale szczególnie w kontekście federalnego ustroju RFN z jej krajami – „landami" – widać jak jest on nieprecyzyjny – przyp. aut.), czyli konstytucji RFN, nad traktatami unijnymi. Dla purystów nie jest to dowód na rzecz jego wyższości nad prawem wspólnotowym (wszak pakt fiskalny i traktat EMS nie są częścią dorobku prawnego Wspólnoty Europejskiej, lecz ze względu na sprzeciw Wielkiej Brytanii i Czech traktatem 25 państw), niemniej jednak jego decyzja podjęta została w imię obrony praw suwerena, którym w RFN jest naród niemiecki.

Po co jest parlament? W średniowieczu władcy, gdy skarbiec królewski zaświecił pustkami, odwoływali się do zgromadzeń stanowych z prośbą o uchwalenie podatków. Zgoda stanów umożliwiała dofinansowanie skarbu bez prowokowania buntu poddanych. Tak powstały parlamenty. Pierwszą i zasadniczą ich funkcją było zatem i pozostało do dziś przygotowanie ustawy budżetowej. Po to obywatele wybierają swoich przedstawicieli do parlamentu, by ci pilnowali gospodarowania ich pieniędzmi ściąganymi w podatkach. Rządy, które lekceważyły tę regułę, stawały w obliczu rebelii. Najsłynniejsza z nich to powstanie USA – bunt kolonii brytyjskich w Ameryce pod hasłem „no taxation without representation" (żadnych podatków bez reprezentacji – tzn. bez zgody reprezentantów podatników w parlamencie).

Na straży praw obywateli Trybunał zdecydował, że Bundestag i Bundesrat muszą być w pełni poinformowane o sposobach wydatkowania pieniędzy podatników niemieckich, a wszelkie decyzje prowadzące do zwiększenia istniejących zobowiązań muszą być akceptowane przez niższą izbę parlamentu niemieckiego. Przypomniał więc rządzącym, że są sługami obywateli i dysponentami ich pieniędzy, a nie panami pierwszych i właścicielami drugich. EMS i EBC nie podlegają bowiem żadnej kontroli demokratycznej. Delegowanie do tych instytucji kolejnych uprawnień państw członkowskich UE jest zatem umniejszaniem suwerenności ich obywateli – przekształcaniem ich w poddanych. Decyzja niemieckiego trybunału jest sygnałem, że Niemcy chcą pozostać obywatelami, a jedna z centralnych instytucji ich państwa stoi na straży tego, by nikt nie próbował uczynić z nich poddanych. Tak właśnie wygląda porządne państwo. Trzeba brać z niego przykład. Przemysław Żurawski vel Grajewski

Związek Socjalistycznych Republik Europejskich i NWO... W wygłoszonym 12.09.2012 roku orędziu o stanie Unii Europejskiej szef komisji Europejskiej, naczelny jej komisarz, José Manuel Barroso zaproponował, by UE kierowała się ku federacji państw narodowych i zapowiedział prace w tym kierunku nad odpowiednimi zmianami Traktatu Lizbońskiego. Już jesienią ma przedstawić plan na rzecz pogłębienia unii gospodarczej i walutowej. Przedstawił ponadto Parlamentowi Europejskiemu „decydujący układ dla Europy”, który „...wymaga stworzenia szeroko zakrojonej i autentycznej unii gospodarczej, opartej na unii politycznej...". Polityków broniących wartości narodowych nazwał „nacjonalistami i populistami” i uważa, że w obecnym kryzysie federacja i ściślejsza integracja państw jest nowym kierunkiem i sposobem myślenia o Europie. Stwierdził, że trzeba iść ku tej federacji narodowych państw, bo wierzy, "...że to jest to czego nam potrzeba.To jest nasza przyszłość jaką widać na horyzoncie..." a ..."w tych czasach kryzysu, byłoby błędem pozostawić obronę państw nacjonalistom i populistom...”.

"Wierzę w Europę, gdzie ludzie są dumni ze swej narodowości, ale też dumni z tego, że są Europejczykami" - raczył też stwierdzić ten - w młodości - komunista. Zapowiedział jednocześnie „wielką debatę” europejską o przyszłości Europy, która ma być zbieżna czasowo z wyborami do Parlamentu Europejskiego w 2014 r. Zaś chyba szczytowanie własnej hipokryzji osiągnął stwierdzeniem: "Globalizacja wymaga większej europejskiej jedności. Większa jedność wymaga większej integracji. Większa integracja wymaga zaś więcej demokracji”.

http://ec.europa.eu/news/eu_explained/120912_pl.htm

http://wolnemedia.net/polityka/barroso-chce-superpanstwa

http://nathanel.nowyekran.pl/post/73949,tow-komisarz-barroso-wzywa-do-tw...

Innymi słowy szef Komisji UE zawezwał - już teraz bezpośrednio, nie siląc się na werbalną ekwilibrystykę - do stworzenia ZSRR - bis, czyli tak zwanego przeze mnie Związku Socjalistycznych Republik Europejskich a przez niektórych - określanego skrótem EUCCP. Nie potrafię bez bardzo negatywnych emocji odnosić się do wypowiedzi tego socjalistycznego totalitarysty. Gdybym mógł napisać to, co kołacze się w mojej głowie to... padłoby z mojej strony zapewne wiele słów uznawanych powszechnie za uwłaczające i obraźliwe, choć - moim zdaniem - ten pan i cała ta unio-global-socjalistyczna ferajna zasługuje na każde takie słowo... Ograniczę się więc do sparafrazowania niektórych moich wcześniejszych notek i komentarzy (m.in. do tekstów n/w Nathanela), bowiem jakoś tak właśnie w komentarzach do tekstów innych - z szacunku do nich - staram się ograniczać moje słowne emocje... Warto zwrócić wpierw uwagę na kilka symptomatycznych dat i czasową synchronizację wydarzeń z nimi związanych:

- Traktat z Maastricht, oficjalnie Traktat o Unii Europejskiej, umowa międzynarodowa parafowana 11 grudnia 1991, podpisana 7 lutego 1992 w Maastricht w Holandii. TUE wszedł w życie 1 listopada 1993. UE jest integracyjną kontynuacją EWG i EWWiS,

- Wspólnota Niepodległych Państw – regionalne ugrupowanie integracyjne utworzone na mocy układu białowieskiego z 8 grudnia 1991 roku. Jest kontynuacją ZSRR i RWPG,

- ZSRR - istniało od 30 grudnia 1922 do 26 grudnia 1991 (de facto do 8 grudnia 1991),

- EWG i EWWiS - EWG działała od roku 1957 do 1 listopada 1993 (de facto do 11 grudnia 1991) a EWWiS od 1952 do 2002,

- RWPG - działała w okresie od 25 stycznia 1949 do 28 czerwca 1991.

Poza powyższymi... w dawnym RWPG istniała wspólna waluta, którą rozliczano wzajemne transakcje gospodarcze - tzw.: "rubel transferowy", w dzisiejszej UE mamy Euro... Komisarze byli tam i są tu... I jeszcze... wraz z rozszerzeniem o kolejne kraje UE powstała też Unia Euroazjatycka (2000) wzorowana na UE i zrzeszająca kilka krajów WNP wraz z Rosją. W swoim poście Co nas czeka? Jeden rząd światowy? wskazałem, że obecnie już istnieją inne unie lub znajdują się takowe w planach:

- Eurazja od Władywostoku do Lizbony jako docelowy model tzw. przyszłego Związku Europy czy też Wielkiej Unii Euroazjatyckiej, która ma powstać z dotychczasowej Unii Europejskiej i tworzonej właśnie Małej Unii Euroazjatyckiej,

- Unia Amerykańska (Unia Północnoamerykańska), w której skład mają wejść USA, Kanada, Meksyk. Oczywiście planowana jest - wzorem Euro - wspólna waluta i rozwiązania w stylu dezintegracji narodowej dokonywanej obecnie w UE,

- Unia Afrykańska (UA), czyli organizacja o charakterze politycznym, wojskowym i gospodarczym, obejmująca swym zasięgiem wszystkie państwa afrykańskie (oprócz Maroka) powołana w miejsce Organizacji Jedności Afrykańskiej 9 lipca 2002 roku na szczycie w Durbanie. Zarzewie ewentualnego oporu zostało zlikwidowane poprzez rewolucje: egipską, tunezyjską, i libijską (sic!),

- Unia Narodów Południowoamerykańskich (w języku hiszpańskim UNASUR: Unión de Naciones Suramericanas, w języku portugalskim UNASUL: União de Nações Sul-Americanas), która jest wspólnotą polityczną i ekonomiczną dwunastu krajów południowoamerykańskich ustanowioną 8 grudnia 2004 w Cusco w Peru podczas III Szczytu Południowoamerykańskiego,

- W przypadku zaś "resztówek" Azji, w tym części arabskiej największym problemem w realizacji idei globalnej i ogólnoświatowej integracji stanowią: Chiny, Iran, Półwysep Arabski, Japonia i Korea (przyszłościowo po "upadku reżimu komunistycznego" traktowana jako jedno państwo). Izrael realizuje od dawna wyznaczone cele, które obejmują rozwiązanie kwestii palestyńskiej - w ich obszarze zainteresowań pozostaje też cały czas Iran. Podejmowane są kroki urzeczywistniające idee Recepta Erdogana dotyczącego powstania imperium islamskiego, czyli Unii Turecko-Arabskiej.

Czyż w tym wszystkim nie jest coś zastanawiającego, co skłania do postawienia hipotezy, że wszystkie te wydarzenia w Europie i na świecie były starannie zaplanowane przez jakąś grupę nadrzędnych strategów, jakąś grupę ludzi starających się sterować i zarządzać globalnie całym światem?

Czy tak jest? Wiele osób skłania się do tego, że nie można być może inaczej oceniać bliskich nam - historycznych i bieżących - wydarzeń jak tylko właśnie poprzez pryzmat sprawczego ich kreowania przez takież właśnie gremium, nazywane "rządem światowym" dążącym do realizacji jakiejś chorej idei Nowego Porządku Świata (NWO). W przytoczonym wcześniej moim tekście podsumowująco napisałem: "...I tak dochodzimy powoli do tzw. Jednego Rządu Światowego powstałego na zgliszczu np. cywilizacyjnego i wykreowanego konfliktu islamsko-chrześcijańskiego, ale nie tylko... Jawią się tutaj niemal stuletnie przygotowania do wskazywanej przez niektórych depopulacji ludzi, obniżania poziomu ich inteligencji, kreowania konfliktów (w tym: I i II Wojna Światowa), kreowania niby przeciwstawnych systemów (jedynie w warstwie ideologicznej a nie rzeczywistej: kapitalizmu i komunizmu), itd... Do tego dochodzi zawłaszczenie ekonomiczne ludzi i ich ubezwłasnowolnienie oraz być może kreacja przedziwnych chorób jak np. AIDS (podobno nigdy nie wyodrębniono laboratoryjnie wirusa HIV a jedynie jego przeciwciała (sic!) a AIDS jest po prostu grupą innych chorób znanych wcześniej jak: zapalenie płuc, marskość wątroby, itd). Ponadto w planach jest genetyczne zmodyfikowanie ludzi oraz ich zniewolenie, także w sposób pośredni poprzez zmonopolizowanie rynku żywności przez GMO, likwidację medycyny naturalnej i uzależnienie ludzi od leków "przewlekłych", szczególnie psychotropowych (...) Czy to wszystko jest jakąś li tylko teorią spiskową? Chciałbym żeby tak było, ale raczej jest to realny wytwór chorych ludzi uważających się za wybranych nadludzi... Nam pozostaje odpowiednie ich zdiagnozowanie i wybranie dla nich miejsca odosobnienia... jakiś Madagaskar czy lasy Amazonii a może jeszcze coś innego... ;)". Wracając zaś i ograniczając się jeno tylko do naszej UE, tak już zupełnie refleksyjnie... Doprawdy, nie jestem w stanie zrozumieć, że są jeszcze ludzie, którzy nie widzą do czego to wszystko zmierza oraz wierzą w przekazy medialne i werbalne zapewnienia o dążeniu unionistów do pełnej, przyszłej szczęśliwości i bezpieczeństwa ludzi. Przecież to wszystko jest jasne i wszystko już było. Mechanizmy są identyczne, tylko teraz środki, które się wykorzystuje są bardziej wysublimowane. Już nie trzeba zabijać i walczyć konwencjonalną bronią. Dziś wystarczy najnowocześniejsza technika, media, obniżanie poziomu wykształcenia i tym samym zdolności logicznego myślenia ludzi (ich ogłupianie) oraz grabież ekonomiczna poparta - znaną wcześniej - centralizacją polityczną (totalitaryzacją). Czyż tak trudno zrozumieć i zaobserwować, że obecny kryzys UE jest - z jednej strony - celowo i świadomie wygenerowany przez samych unio-syjo-socjalistów dzięki właśnie powstaniu UE i waluty Euro (posiadaniu centralistycznej władzy w Brukseli) a - z drugiej strony - spowodowany jest właśnie powstaniem tej UE i waluty Euro? Cel jest jeden - kryzys UE i strefy Euro ma być argumentem nie do rezygnacji z tych rozwiązań, ale - jakże hipokrytycznie - do jeszcze większej integracji i zmiany TL w stronę ostatecznej likwidacji państw i gospodarek narodowych oraz utraty suwerenności i niepodległości państw tworzących UE. Chce się leczyć chorobę zwiększeniem dawki trucizny, która spowodowała tąż chorobę? Kuriozalne? Nie dla globalistycznych marksistów! Można tu przypomnieć o próbach reform wypaczeń socjalizmu powrotem do pierwotnej idei socjalizmu i intensyfikacją jego wprowadzania ("socjalizm tak wypaczenia nie"). Tak właśnie dziś gaworzy szef Komisji UE: to nie unia jest winna, to brak całkowitej unii jest winien kryzysowi. Zapomina, że bez UE tego kryzysu by nie było. UE i waluta Euro jest pierwotną przyczyną obecnego europejskiego chaosu i trzeba powrócić do rozwiązań EWG-wskich: swobody przepływu towarów, ludzi i kapitału pomiędzy niezawisłymi państwami Europy, bez żadnej brukselskiej centrali! Dygresyjnie... Jeżeli teraz komuś przyszła myśl, że kryzys przyszedł z USA, to pragnę przypomnieć, że B. Obama to typowy socjalista a USA dążą do Unii Amerykańskiej (Północnoamerykańskiej). Doprawdy nie rozumiem, jak my - kiedyś pod władaniem ZSRR - nie widzimy jako ogół tego, że obecna Unia Europejska zmierza do identycznej struktury jak CCCP, tylko budowanej w inny, bardziej wyrafinowany sposób. Widzą to Węgrzy i Czesi, widzą to Finowie, Grecy i Brytyjczycy a my? Warto mówić to wielokrotnie: przyczyną kryzysu jest sama UE, dzięki której można też było dodatkowo ów kryzys zintensyfikować lub nawet go wygenerować, aby wykorzystać ten kryzys do całkowitego zniewolenia narodów Europy!To taka sama hipokryzja jak wykreowanie przez USA zagrożenia terroryzmem w celu ograniczenia wolności obywateli w imię zapewnienia im bezpieczeństwa i ochrony przed tym... wykreowanym niebezpieczeństwem, terroryzmem. Podobnie było w Rosji i wykreowanym zagrożeniem czeczeńskim... Widać "globalni chłopcy" mają jedną metodą, ale skuteczną niestety. Wojnami zbrojnymi nie udało się zniewolić ludzkości, to próbują inaczej... Niestety... na razie im się to udaje... Na koniec obrazowo: nie zgadzajmy się dalej na leczenie choroby spowodowanej mrozem przez wystawianie nas na większe mrozy! Musimy w końcu ogrzać się rozpalając ogień!

P.S. Dwa cytaty z tekstów blogera Nathanela:

"Pomysł "integracji" nie jest wcale nowy. Wielcy socjaliści III Rzeszy marzyli przecież o tym bez ustanku. W książce pod tytułem, nomen omen, Wspólnota Europejska z 1940roku skazany w Norymberdze nazistowski minister gospodarki Walther Funk pisał proroczo o potrzebie „centralnej Unii Europejskiej” i „europejskiej strefy ekonomicznej” akcentując że żaden naród w Europie nie może osiągnąć samodzielnie najwyższego poziomu wolności ekonomicznej współmiernej z wymogami socjalnymi... Formacja wielkich obszarów ekonomicznych jest konsekwencją naturalnych praw rozwoju…. Musi istnieć gotowość do podporządkowania własnych interesów… interesowi wspólnoty. Inny nazistowski teoretyk Heinrich Hunke pisał, Klasyczna gospodarka narodowa przestała istnieć… wspólnota przeznaczenia którą jest gospodarka europejska, jej los i zakres europejskiej współpracy zależy od nowego wspólnego planu gospodarczego. Wtórował mu jeszcze inny nazistowski specjalista od wspólnot, Gustav Koenig, Przed nami wielkie zadanie Wspólnoty Europejskiej…"

http://nathanel.nowyekran.pl/post/73979,barroso-rozkazal-idzie-europejsk...)

"Czyż nie miał racji minister propagandy III Rzeszy Joseph Goebbels który już dawno od teorii przeszedł do czynów. W 1940 nakazał tworzenie …wielkoskalowej integracji gospodarczej w Europie wierząc że …w ciągu 50 lat nikt nie będzie myślał w kategoriach państw narodowych".

http://nathanel.nowyekran.pl/post/73949,tow-komisarz-barroso-wzywa-do-tw...)

Zostaw za sobą dobra, miłości i mądrości ślad...

Krzysztofjaw

Psychicznie uwikłana prawica W tekście:

http://niezalezna.pl/32673-psychicznie-uwiklani

jest próba wyjaśnienia utrzymującego się poparcia dla PO. A czy podobne uwikłanie nie występuje wśród tych co nie głosują na PO ale jednocześnie są wojującymi przeciwnikami PiSu? Mechanizm podświadomej obrony obywatelskiej reputacji jako wyjaśnienie motywów głosowania na PO? A dlaczego nie? Nikt nie lubi przyznać przed sobą, a jeszcze bardziej przed innymi, ze nie jest się takim mądrym za jakiego się do tej pory przedstawiało. A czy podobny mechanizm nie zachodzi wśród osób które na PO nie głosowały ale też nie głosowały na PiS? Jeśli tak jak wyborcy PO uważało się tą partię za szkodzącą Polsce i niewiele różniącą się od partii Tuska, to czy nie będzie działał ten sam mechanizm podświadomej obrony obywatelskiej reputacji?Według mnie TAK ale… z dużo większą siłą! Ta grupa osób uważała się i nadal uważa się za lepszych i mądrzejszych od wyborców PO, nazywanych lemingami. A więc osobami bezkrytycznie podążającymi za mediami i medialnymi autorytetami. Lepszych bo potrafiących samodzielnie myśleć!Tylko czy ta grupa rzeczywiście tak samodzielnie myśli? Według mnie nie! Wprawdzie nie opiera swoich poglądów na głównych mediach ale… też ma swoich duchowych przewodników np. J. K. Mikke czy S. Michalkiewicz. Czy ci panowie którzy tylko krytykująPiS maja zawsze racje? Czy ich twierdzenia, że partia J. Kaczyńskiego nigdy nic dobrego dla Polski i Polaków nie zrobiła, a tak jak PO tylko szkodzi jest prawdziwe? Jeśli przyjmie się takie poglądy za właściwą ocenę rzeczywistości? To czy będą dla takich osób miały znaczenie jakiekolwiek argumenty które podważą ich ocenę… o sobie? Tak o sobie! Bo ich ocena otaczającej ich rzeczywistości jest tak naprawdę ich samooceną! Ich wiarą we własną przenikliwość i własna inteligencję! Sadzę, że będą dłużej trwali przy „swoich” poglądach niż wyborcy PO! Będą dłużej niż oni wynajdowali „argumenty” je potwierdzające. Choćby zarzucanie rządowi J. Kaczyńskiego zadłużania Polski. Ciekawe, że wysuwający ten zarzut osoby nie biorą pod uwagę… iż zadłużenie zostało odziedziczone po poprzednikach i zaczęto ograniczać jego przyrost. I robiono to przy skrępowaniu sztywnymi wydatkami zapisanymi w konstytucji czego zmienić nie mogli! Czy interpretowanie wszystkiego, zawsze na niekorzyść nielubianej opcji świadczy o bezstronności i przenikliwości myślenia? Czy raczej o zacietrzewieniu i małostkowości? Czy tak myślące osoby nie będą dużo silniej podświadomie broniły swojej obywatelskiej postawy? Reprezentanci tej postawy też pomogli dojść do władzy PO! Tak, pomogli bo utwierdzali elektorat tej partii, że medialna krytyka PiSu jest prawdziwa. Jest, ponieważ sama prawica też podobnie ocenia J. Kaczyńskiego! Tyle tylko, ze robili to bo… nie ma innej alternatywy, bo wszyscy są tacy sami (ciekawe, że wszyscy tylko niektórzy nie – logiczne by było wszyscy to wszyscy, bez wyjątków!) , bo i tak nie będzie lepiej! A teraz będą dużo silniej bronić swojej wiary we własną mądrość! Będą dłużej wyszukiwać jakichkolwiek argumentów na potwierdzenie swoich wniosków. Będą dłużej wierzyć tym którzy potwierdzają ich sposób myślenia. I będą wzajemnie utwierdzać się we własnych poglądach! Będą tak robili ponieważ widzą szkodliwość obecnej ekipy rządzącej której pośrednio pomogli dojść do władzy! A tak naprawdę będą poprzez swoja aktywność utwierdzać obecny układ, bo będą uwiarygadniać propagandę obecnego systemu.Tylko, że za skutki swojej działalności poszukają winnych… Mnich zarazy

Ribbentrop – Beck. A gdyby? Mam wrażenie, czytając publikacje n/t temat, że wg autorów dopiero Piotr Zychowicz poruszył ten temat. Prawda jest nieco inna…

1. Po raz pierwszy zetknąłem się z ideą wspólnego marszu niemiecko-polskiego przeciw bolszewizmowi w połowie lat 1980-tych. Wtedy, nie ukrywam, z wypiekami na twarzy, czytaliśmy krążącą w samizdacie  broszurę Jerzego Łojka. I, co by tu ukrywać, nasz konkluzja była taka – gdyby Polska poszła na Związek Sowiecki razem z Hitlerem, to granice byłyby inne, a w szkole zamiast rosyjskiego (pazdrawlaju was, druzja) uczylibyśmy się niemieckiego. Po śmierci Hitlera, tak około 1953-55 roku (był przecież mocno schorowany) nastąpiłaby odwilż – cichcem otwarto by obozy koncentracyjne, a truchło Hitlera po paru latach znalazłoby miejsce na zwykłym cmentarzu, miast mauzoleum w centrum Berlina (chwilowo tylko przezwanego Germanią). W sumie – byłoby tak samo, tylko zamiast na wakacje do Międzyzdrojów jeździlibyśmy na polski Krym…

2.  Pozostawmy w pamięci studenckie fantazje. Wróćmy do Łojka. Pisze on:

Jeszcze za życia Piłsudskiego, w czasie swojej wizyty w Białowieży 29 stycznia 1935 roku, Herman Goering sojuszu polsko – niemieckiego i wspólnego uderzenia na ZSRS. Piłsudski odpowiedział, że pakt o nieagresji z ZSRS traktuje serio. (…) 24 października 1938 roku Ribbentrop w rozmowie z ambasadorem Józefem Lipskim w Berlinie zażądał włączenia Gdańska do Niemiec (jako „wolnego miasta” Rzeszy) i eksterytorialnej autostrady przez Pomorze, z gwarancją na 25 lat innych posiadłości Polski. Beck odmówił (…) Wracając z Francji, Beck wstąpił przejazdem 4 stycznia 1939 roku do siedziby Hitlera w Obersalzbergu. Utrzymana w spokojnym tonie dyskusja nie dała wyników(…). 24 stycznia 1939 roku przybył do Warszawy Joachim von Ribbentrop. W rozmowach z Beckiem zaproponował, aby Polska przystąpiła do Paktu Antykominternowskiego. Wracał do kwestii Gdańska i autostrady, ale nade wszystko sugerował sojusz polsko – niemiecki przeciw ZSRS.

3. Nie rozumiano w Warszawie, że krzykliwe spory Moskwy z Berlinem są wyrazem nie polityczno – ideowych sprzeczności, ale konkurencji na tym samym obszarze totalitarnych systemów, przy jedności zasadniczych interesów Hitlera i Stalina (…). Jedynym zapewne środkiem ocalenia dla Polski mogło być w tej sytuacji uniemożliwienie sojuszu Hitlera ze Stalinem – przez wejście z nim w sojusz własny, przeciwko Stalinowi wymierzony.

4.  Wiadomości dochodzące z Warszawy, iż Polska zdecydowała się na przeciwstawienie Niemcom, skłoniły Stalina do wysunięcia wielkiej oferty pod adresem dyktatora Niemiec: na XVIII Zjeździe WKP(b) w Moskwie, w mowie wygłoszonej 10 marca 1939 roku, Stalin wyraził życzenie zasadniczej poprawy stosunków ZSRS z Niemcami i uregulowania spraw spornych (…).Tak pisał Jerzy Łojek w 1986 roku.

5.  Czy Hitler mógł pokonać Stalina? Młodym czytelnikom trzeba przypomnieć, że słyszane gdzieniegdzie głosy dotyczące jakoby nieprzygotowania Armii Czerwonej do wojny to mit. Stalin stworzył największą machinę wojenną świata. Tylko czołgów, i to w 95% lepiej opancerzonych i uzbrojonych niż niemieckie miał ponad 20 tysięcy. To mniej więcej dwa razy tyle, ile miały wszystkie inne armie świata razem! Wojska spadochronowe – liczyły 200 (dwieście!) razy więcej, niż ich odpowiedniki w pozostałych państwach świata razem. Lotnictwo, artyleria… Ba, nawet okrętów podwodnych ZSRS miał tyle, ile miały razem Włochy, Niemcy i Japonia w 1939 roku. Oficjalne źródła sowieckie podają, że na froncie zachodnim (wedle sowieckiej orientacji) przed 22 czerwca 1941 roku było… trzy miliony żołnierzy. A nadchodził przecież drugi rzut, ponadto statystyki nie obejmowały wojsk NKWD. Niemcy tymczasem mogli rzucić jedynie 3600 czołgów, w tym PzKpfw II, które już w kampanii wrześniowej 1939 roku uchodziły za przestarzałe. Ba, na wschód Hitler wysłał nawet zdobyczne tanki francuskie (R-35)!

6. Dzisiaj wiemy już, przede wszystkim dzięki publikacjom Suworowa, że Hitler dokonał uderzenia wyprzedzającego.

Gdyby nie niemiecki atak 22 czerwca 1941 roku Stalin zacząłby „wyzwalać” Europę góra tydzień, dwa później.

7. Mieszkam na Śląsku. I tak się składa, że obaj dziadkowie jednego z moich przyjaciół służyli w AK. Z tym, że jeden w Afryce, a drugi w lasach janowskich… Poważnie – poznałem w życiu ludzi, którzy służyli w Wehrmachcie. Duża ich część na Ost – froncie. Jedno, co powtarza się w każdym z opowiadań – zwykli, sowieccy ludzie, z płaczem radości witali wkraczających Niemców. Bo zwycięstwo najeźdźcy z zachodu oznaczało koniec potwora z Kremla. Kwiaty na niemieckie czołgi rzucały sowieckie kobiety nawet 40 km przed Moskwą.

8.Fakty mówią:

Do niewoli niemieckiej trafiło więcej czerwonoarmistów, niż liczył Wehrmacht na początku kampanii.

Ba, do niewoli trafiali także wysokiej rangi dowódcy, którzy następnie walczyli u boku Hitlera (np. wyzwoliciel Pragi czeskiej – Własow). Cat – Mackiewicz podaje, że w Wehrmachcie służyło więcej byłych obywateli ZSRS niż wynosiła łączna ilość partyzantów w całej Europie. To nie jest tak, że jedynie Francuzi nie chcieli umierać za Gdańsk. Nikt nie chciał również umierać za Stalina. To dopiero działanie niemieckiej administracji obudziło naród sowiecki do walki przeciw tak samo potwornemu reżimowi z zachodu.

9.  Jak w takim razie byłoby postrzegane polskie wojsko wkraczające na tereny ZSRS?Jako wyzwoliciele spod tyranii Stalina, nadto mówili by w zrozumiałym języku. Może obecność naszych powstrzymałaby Hitlera przed traktowaniem obywateli ZSRS w sposób analogiczny do reżimu komunistycznego? Gdyby tak faktycznie było, wystarczałoby dostarczać broni ochotniczym dywizjom rosyjskim. Bo przecież Rosję może pokonać tylko Rosja. Spekulujemy… Czujemy dzisiaj, że wtedy lepiej by było…Ale w 1939 roku nikt jeszcze nie wiedział, co to Auschwitz. Humpty Dumpty

Dlaczego kolejne próby zbudowania podrabianej opozycji szybko idą w ruinę i zapomnienie? I czy szykuje się kolejna taka inicjatywa? Wywiad Romana Giertycha dla "Gazety Wyborczej" w którym kaja się za stare grzechy i rysuje wizję nowego ugrupowania centrowego mającego urwać nieco głosów PiS by przedłużyć władzę Donalda Tuska (czy kogokolwiek kto będzie prowadził podobną politykę) nie zaskakuje. Nawet sam były wicepremier mówił to już kilkakrotnie, ale trzeba przyznać, że w jego ustach tezy te nadal brzmią wyjątkowo perwersyjnie.

CZYTAJ OMÓWIENIE WYWIADU: „Wyborcza” spowiada Giertycha. Nie chce całkowitego zakazu aborcji, rozumie homoseksualistów, wstydzi się za słowa o Kwaśniewskim

Przytoczmy tu kluczowe zdanie z tej rozmowy, zdanie będące wyłożoną wprost ofertą dla partii rządzącej:

Przed wyborami trzeba zbudować partię na prawo od Platformy, a na lewo od PiS, zabrać PiS, ile się da, i domknąć układ rządowy, jeżeli byłaby taka potrzeba. Odłóżmy na chwilę warstwę oceny ideowej, skali wolty jakiej dokonał Giertych. Pytanie jak się czuje w takim szpagacie brzmi oczywiście intrygująco, ale to temat na inne rozważania. Dużo ciekawsze wydaje się inna kwestia: dlaczego ta recepta, choć w jej realizację kolejne środowiska wkładają tyle wysiłku, jest tak nieskuteczna? Bo przecież dokładnie z tego samego myślenia wyrastała inicjatywa PJN, o to samo apelował wielokrotnie, ostatnio także Kazimierz Marcinkiewicz, po to kupiono "polską Angelę Merkel" Joannę Kluzik-Rostkowską. Dlatego płyną pochwały dla PO ze strony Pawła Poncyljusza. Czy o to samo bije się dziś Solidarna Polska? Nie wiem, to formacja chwiejna, ale niewykluczone. Wszyscy wymienieni różnią się w setkach spraw ale łączy ich pragnienie zbudowania jakiejś nowej prawicy, która odrzuciłaby diagnozę stanu państwa i język jego opisu uprawiany przez Jarosława Kaczyńskiego. Łączy ich też natychmiastowe otrzymanie (i wzięcie) po odejściu z PiS (czy od sojuszu z nim) wsparcia ze strony wielkich mediów. Studia TVN stają się wobec nich natychmiast przyjazne, łamy "Wyborczej" otwarte. Otrzymują dużą ekspozycję i ciepłe oświetlenie. Ich podniebienia z dnia na dzień stają się jaśniejsze. A jednak - zawsze prędzej czy później zostają z poważnej polityki wyrzuceni. Wtedy pozostaje rola pomocników PO - czy to jako chwalców władzy czy oskarżycieli opozycji. Często także żyjących z tej roli, ze "spinania" biznesów wokół rządu. Dlaczego? Odpowiedź jest optymistyczna. Wszystko wskazuje, że spora część Polaków potrafi jednak w całym tym medialnym szumie właściwie odczytać intencje i prawdziwe cele działania. Rozumieją, że postulat naprawy państwa, obrony polskich i chrześcijańskich wartości nie daje się połączyć ze wspomnianą sympatią wymienionych mediów. Nie można na poważnie myśleć o silnym i dumnym państwie żyjąc w przyjaźni z GW czy TVN. Nie da się. Media te zbyt długo i świadomie pokazywały jaka są ich prawdziwe cele. Podobnie mija się z celem odwoływanie się do wartości konserwatywnych i jednoczesne sugerowanie sojuszu z Platformą. To partia, która finansuje neobolszewików z "Krytyki Politycznej", wspiera śląskich antypolskich separatystów, współdziała ze skrajnym feminizmem, składa berlińskie hołdy i tam odbiera nagrody. Nieliczne elementy konserwatywne to już nawet nie kwiatki do kożucha, to ledwie guziki na lewicowym kaftaniku trzymające się kilkoma zaledwie nitkami. Ludzie to widzą. A przecież jest jeszcze sprawa tragedii smoleńskiej. Dla zdecydowanej większości wyborców prawicy było to wydarzenie dużo ważniejsze, mocniej i szczerzej przeżyte niż dla tych polityków obozu związanego ze śp. prezydentem Kaczyńskim, którzy dziś znaleźli się poza PiS. Nawet ci, którzy tuż po 10 kwietnia 2010 roku domagali się uznania ich za "dzieci Lecha" nie znajdują obecnie żadnej woli i odwagi by o nim pamiętać. To akurat przyjmuję z wyjątkowym bólem. Tak, wiem, można za okazywanie tej pamięci zapłacić utratą tego czy owego. Ale umówmy się jednak, że to żaden argument dla poważnych ludzi. Za straszna to tragedia, potraktowana przez władze w sposób zbyt haniebny, by brać na serio takie tłumaczenia. Pod wpływem tych czynników kolejne próby zbudowania podrabianej opozycji szybko idą w ruinę i zapomnienie. Co nie oznacza, że obecna opozycja jest doskonała. Ale przy wszystkich wadach - jest autentyczna. Wizja, że miałaby zastąpić ją jakaś wydmuszka złożona z ludzi uległych centrum władzy i szemranemu biznesowi, jeży włos na głowie. Warto o tym pamiętać niezależnie od krytycyzmu wobec PiS. Nie ma partii bez wad, ale nie ma demokracji bez prawdziwej opozycji. Dzień w którym system zostanie domknięty jej podróbką będzie końcem choćby pozorów wolności wyboru. To zresztą próba skopiowania wzorca komunistycznego. PZPR też można było popierać z różnych pozycji. Komunistycznych, ale także narodowych, antyniemieckich, nawet antysemickich. Ważne by popierać. Tak też jest dzisiaj w putinowskiej Rosji. Platforma od dawna próbuje zastosować ten model w Polsce. Poważna polityczna pogłoska wskazuje, że za wywiadem Giertycha i promocją pewnych głośnych inicjatyw z zakresu interpretacji najnowszej historii Polski, kryje się kolejna próba wykreowania podróbki opozycji. Ma ponoć połączyć rozmaite nurty o rysie endekoidalnym, obecnie dalekie od siebie. Czy i tym razem ludzie nie dadzą się nabrać? Nie wątpię, że nie dadzą. Choć wsparcie "Wyborczej", jak widać po wywiadzie z byłym wicepremierem, i teraz gwarantowane. Ale to akurat będzie wyjątkowo zabawne.

"Express Wieczorny, październik 1981 roku. W tym czasie władza komunistyczna próbuje ludziom zohydzić "Solidarność", zmęczyć społeczeństwo celowo zwiększanymi brakami rynkowymi. Dominującym nurtem propagandy jest rzekoma "konfrontacyjność" części działaczy, przeciwstawianych tym, którzy są "konstruktywni". Czyli - opozycja niech będzie, ale inna. Brzmi znajomo? Michał Karnowski

Tuaregowie wywalczyli niepodległość? Po Sudanie brytyjskim rozpada się Sudan francuski. Tuaregowie doszli do porozumienia z islamistami – i ogłosili powstanie Azawadu. Unia Afrykańska jest, oczywiście, przeciwna... Dlaczego UA jest przeciwna powstawaniu nowych państw? Z oczywistego powodu:

UA nie reprezentuje Afryki, lecz jest związkiem państw – a państwa nie będą popierały rozbijania państw, bo to zły przykład. Azawad to północ Mali: bardzo biedny saharyjski kraj. Choć trzy razy większy od Polski liczy 2,5 mln ludzi – głównie Tuaregów i Maurów. Siły zbrojne Tuaregów to 3000 ludzi. Nazywają się MNLA – i są to z reguły byli najemnicy śp. Muammara Kadafiego. Drugim potężnym ugrupowaniem są „Obrońcy Wiary” (Ansar Dine) – 300 bojowników! Ansar Dine chcieli zdobyć władzę w całym Mali i ogłosić tam szariat – ostatecznie podobno zawarli porozumienie z Tuaregami (szef Ansar Dina jest Tuaregiem) i zgodzili się na niepodległość Azawadu – w zamian za zgodę MNLA, (który ma w godle Czerwona Gwiazdę!) na to, by Azawad był państwem islamskim. JE Dioncounda Traoré, prezydent Mali, poprosił Unię Afrykańską o 3000 żołnierzy, by pokonać MNLA i ponownie przyłączyc Azawad do Mali.Będziemy kibicować tej rozgrywce.

http://www.mnlamov.net/actualites.html

JKM

Cimoszewicz. Kukiz to skołowany nieszczęśnikKukiz "Widziałem się z Profesorem Przystawą, Pierwszym Wojownikiem o jednomandatówki... 20 lat walki z Systemem ! OGROMNY SZACUN, Panie Profesorze....Cimoszewicz „Pan Kukiz jest kołowanym nieszczęśnikiem wygadującym głupstwa „...”- Paplanina o liczbie posłów, ordynacji wyborczej czy Senacie, to robienie ludziom wody z mózgu. Polska ma zupełnie inne problemy, których nie dostrzega i nie rozumie większość polityków, mediów i obywateli. Musimy za wszelka cenę unowocześniać się, zmieniać państwo, gospodarkę, społeczeństwo. Pan Kukiz, nie zdając sobie z tego sprawy, jest jednym z tych skołowanych nieszczęśników i wygaduje głupstwa. Lepiej by zrobił, gdyby zajmował sie tym, na czym sie zna-”... (źródło)

Osobiście wolałbym aby socjalista Cimoszewicz zaczął śpiewać , nie ważne jak będzie fałszował. Bo przynajmniej nie będzie niszczył Polski swoją socjalistyczną działalnością . Chciałbym zwrócić uwagę na bełkot przerażonego Cimoszewicza . Kukiz razem z profesorem Przystawą mogą niedługo wysłać całą postkomunistyczna formację postkomunisty Cimoszewicza na zasłużone miejsce , na śmietnik historii .To samo dotyczy Palikota i zdemoralizowanego PSL System jednomandatowy Kukiza generuje system dwupartyjny . USA są najlepszym przykładem. Czasem w sytuacji braku systemu prezydenckiego , tak jak to ma miejsce w Wielkiej Brytanii rzadko i na chwile trzy partyjny. Zainteresowanych szczegółową , teoretyczna analizą odsyłam do zespołu ekspertów profesora Przystawy (jow) , po spotkaniu z którym Kukiz tak napisał „Wszedłem właśnie do domu... Widziałem się z Profesorem Przystawą, Pierwszym Wojownikiem o jednomandatówki... 20 lat walki z Systemem ! OGROMNY SZACUN, Panie Profesorze....
Przysięgam, że NIGDY nie sprzedam Idei !
„....(źródło)

Pogrobowcom I Komuny , PRL od strachu dłonie stają się lepkie. Zostaną dwie partie. Oczyma wyobraźni już widzę łaszczącego się do Tuska Cimoszewicza , Palikota ,żebrzącego u Tuska jakiegoś ochłapu , Kalisza próbującego załapać się do Platformy . Żelichowskiego, Pawlaka na czworakach szukających nowych sponsorów politycznych. Żal mi tego starego komunisty Cimoszewicza , który pochyla się nad nędzą Polaków , nawołuje do unowocześnienia Polski .Bo co chce nam ofiarować .Był prominentnym hierarchą II Komuny . To między innymi Cimoszewiczowi, który dzięki proporcjonalnemu systemowi wyborczemu i brakowi systemu prezydenckiemu był premierem zawdzięczamy depopulacje, upadek nauki i szkolnictwa , wysokie podatki , niszczenie polskich rodzin, wpędzanie polskich dzieci w nędzę…

Marek Mojsiewicz

Przymuszają nas do unii bankowej i unijnego nadzoru bankowego Czy rząd Tuska potrafi się oprzeć tej presji zarówno naszych zachodnich sąsiadów jak i pochodzących z własnych szeregów partyjnych?

1. Wczoraj wrócił z nieformalnego posiedzenia ministrów finansów UE na Cyprze minister Rostowski, i ogłosił, że w tym kształcie propozycji unijnego nadzoru bankowego, a także unii bankowej, Polska nie zaakceptuje i w związku z tym do nich nie wejdzie. Ale natychmiast, odezwały się głosy, że właśnie teraz powinniśmy się jako kraj zdeklarować, że chcemy być członkiem strefy euro już w przeciągu kilku najbliższych lat i w związku z tym chcemy wejść do unii bankowej i przyjąć unijny nadzór bankowy, tylko pod warunkiem uzyskania w obydwu sprawach uczestnictwa w podejmowaniu decyzji. W takim duchu wypowiedział się przebywający ostatnio w Polsce unijny komisarz ds. budżetu Janusz Lewandowski, jeszcze bardziej zdecydowanie Danuta Heubner obecnie przewodnicząca komisji ds. rozwoju regionalnego w Parlamencie Europejskim, a w poprzedniej kadencji także unijny komisarz. Podobne głosy płyną od naszych niemieckich sąsiadów, którzy z jednej strony roztaczają perspektywę stanowiska przewodniczącego Komisji Europejskiej dla Donalda Tuska od 2014 roku, z drugiej składają propozycję wciągnięcia naszego kraju do strefy euro.

2. Przed paroma tygodniami w brytyjskim tygodniku The Economist znalazł się artykuł pod znamiennym tytułem „ Polska stoi przed trudnym wyborem”, z którego jasno wynika, że Niemcy od dawna mają plan wciągnięcia Polski za uszy (a więc bez spełnienia wszystkich kryteriów fiskalnych i monetarnych) do strefy euro i te działania nasilają się tym bardziej im większe kłopoty mają kraje peryferyjne tej strefy. W artykule pada nawet stwierdzenie, że Polska dostała od Niemiec poufną propozycję wejścia do tej strefy już w roku 2015. Ta informacja czyni bardziej zrozumiałe decyzje premiera Tuska, które podejmuje na kolejnych brukselskich szczytach, godząc się na kolejne pakty (np. fiskalny), czy fundusze pomocowe (np. Europejski Mechanizm Stabilizacji), bez żadnych konsultacji w kraju, ba często nawet bez informowania polskiego Parlamentu.Wprawdzie na użytek krajowej opinii publicznej premier Tusk na pytanie o to, kiedy przyjmiemy euro ma zgrabną odpowiedź, „że wtedy kiedy warunki będą odpowiednie” ale w stosunkach dwustronnych z Niemcami jak można wnioskować z tekstu z brytyjskiego tygodnika, deklaruje przyjęcie waluty euro, w terminie jakim są zainteresowane Niemcy.

3. W ostatnim tygodniu Komisja Europejska przedstawiła koncepcję wspólnego unijnego nadzoru bankowego, który ma być wstępem do unii bankowej. Nadzór ma być wykonywany przez Europejski Bank Centralny i jego organy i do jego kompetencji będzie należało: wydawanie i odbieranie licencji bankowych, przejmowanie i zbywanie znaczących pakietów akcji, kontrola wypełniania wymogów kapitałowych, wymogów dotyczących płynności i innych wymogów ostrożnościowych, wprowadzenie dodatkowych wymogów kapitałowych w sytuacjach kryzysowych, podejmowanie indywidualnych decyzji dotyczących wewnętrznej organizacji banku w tym o zwiększeniu kapitałów, płynności lub upublicznienia informacji. Ponadto EBC będzie miał prawo kontroli holdingów z udziałem banków i spółek od nich zależnych, a także będzie mógł prowadzić kontrole na miejscu, podejmować interwencje i oczywiście nakładać sankcje.Jak widać z tych kompetencji jego pozycja będzie niezwykle silna i w związku z tym niezwykle groźna dla krajów spoza strefy euro, ponieważ jeżeli wejdą one do tak zaprojektowanego nadzoru, to w jego radzie będą miały zaledwie głos doradczy, a nie stanowiący.

4. Przy nadzorze unijnym wielkie banki systemowe mające swoje spółki - córki w Polsce, będą w stanie przeforsować decyzje w tym zakresie, które będą służyć spółkom - matkom, zlokalizowanym w krajach Europy Zachodniej. Mówiąc wprost wymogi kapitałowe, płynnościowe, ostrożnościowe będą ustanawiane na poziomie całego banku zagranicznego, a nie na przykład jego spółki - córki w Polsce.Może to powodować odpływ kapitału bankowego z tzw. kraju goszczącego do kraju macierzystego, a także podejmowanie większego ryzyka na terenie krajów goszczących w celu zwiększenia potencjalnych zysków (przypomnę tylko, że bez rozwiązań w sprawie wspólnego nadzoru, banki zagraniczne wyprowadziły z naszego kraju kilkanaście miliardów złotych w ramach tzw. afery z opcjami) Wszystko to jest szalenie niebezpieczne zarówno z punktu widzenia polskiej gospodarki, która korzysta przecież z zasilenia kredytowego, a także gospodarstw domowych, które mają w bankach zagranicznych funkcjonujących w Polsce, setki miliardów złotych oszczędności.

5. Czy rząd Tuska potrafi się oprzeć tej presji zarówno naszych zachodnich sąsiadów jak i pochodzących z własnych szeregów partyjnych?Najbliższe miesiące będą decydujące czy pilnując naszych narodowych interesów zostaniemy przy własnej walucie, odrzucając jednocześnie jak mówi ludowe przysłowie „kładzenie zdrowej głowy w chore łóżko”.

Kuźmiuk

Jaki sprzęt mają biegli, którzy przeprowadzą sekcję [ciała Anny] Walentynowicz? Wojskowi prokuratorzy odrzucili wnioski pełnomocnika rodziny Anny Walentynowicz, wskazujące konkretne badania radiologiczne, które należałoby przeprowadzić podczas autopsji Jak informowała "Rz", w ramach ekshumacji zwłok Anny Walentynowicz śledczy z Wojskowej Prokuratury Okręgowej (WPO) w Warszawie polecili otworzenie dwóch trumien ofiar katastrofy w Smoleńsku. [Czyli nie wiedzą, czy ciało Anny Walentynowicz jest w Warszawie, czy w Gdańsku MD] Prokuratorzy zapewniają, że zakład medycyny sądowej, któremu zlecono sekcje zwłok, dysponuje najnowocześniejszą aparaturą, ale jak przekonuje mieszkający w Niemczech radiolog [Mirosław Kraszewski md] , biegłym może nie udać się wykryć najmniejszych ciał obcych. Mecenas Stefan Hambura, który reprezentuje rodzinę legendarnej działaczki "Solidarności", złożył w sprawie ekshumacji kilka wniosków do prokuratury. W jednym z nich zlecał przeprowadzenie m.in badań wykluczających udział osób trzecich w śmierci bliskiej jego klientów. Prokuratura poprosiła o wyszczególnienie konkretnych czynności. Ma to nastąpić w czasie sekcji zwłok zaplanowanej na poniedziałek w Zakładzie Medycyny Sądowej w Bydgoszczy.

Jeden aparat zamiast kilku Rp.pl udało się również dotrzeć do pisma, w którym śledczy odrzucają m.in. wnioski o zbadanie zwłok za pomocą urządzeń: "diagnostyki obrazowej, CT (tomografia komputerowa - red.), radiografii konwencjonalnej (RTG - red.) oraz radiografii digitalnej i USG" oraz udostępnienia danych tych urządzeń i kwalifikacji w dziedzinie radiologii techników i lekarzy, którzy będą je obsługiwać. Rodzina nie otrzyma też "technicznych parametrów każdego dokonanego zdjęcia/obrazu oraz szczegółowego opisu ze szczególnym uwzględnieniem lokalizacji wszelkiego rodzaju ciał obcych jak i uszkodzeń narządów i ich genezy".

- Moim zdaniem WPO blokuje dojście do prawdy, gdyż wszelkie wnioski, które składam są rozpatrywane bez przyznania środka odwoławczego - ocenia Hambura. Ujawnia w rozmowie z rp.pl, że złożył zażalenie do Wojskowego Sądu Okręgowego na decyzję prokuratury o nie dopuszczeniu do sekcji amerykańskiego specjalisty prof. Michaela Badena. - Po wykorzystaniu instancyjności w Polsce skieruję sprawę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu - zapewnia.

"Prokuratura podejmując tego rodzaju decyzję procesową kierowała się ugruntowanym naukowo poglądem, że do celów diagnostyki obrazowej zmian pourazowych oraz poszukiwania tzw. ciał obcych w organizmie osoby zmarłej wykorzystuje się obecnie jedynie tomografy komputerowe (TC, TK) jako najnowszej generacji sprzęt służący do obrazowania zmian w ciele osób zmarłych, który zastąpił stosowaną w przeszłości klasyczną aparaturę radiologiczną"- uzasadnia kpt. Marcin Maksjan, który podpisał się pod dokumentem.

Radiolog: Nie ma urządzeń uniwersalnych Nie zgadza się z tym mieszkający w Niemczech radiolog Mirosław Kraszewski, który doradzał Hamburze w doborze aparatury diagnostycznej koniecznej, jego zdaniem, do najbardziej szczegółowego prześwietlenia zwłok. - W przypadku radiografii konwencjonalnej (zdjęciowej) lub digitalnej można wykryć ciała obce mniejsze niż 0,1 mm - przekonuje, zastrzegając, że konieczne jest odpowiednie ustawienie parametrów. Jego zdaniem aparat Philips MX8000, wbrew zapewnieniom prokuratorów, nie jest urządzeniem najnowszej generacji, bo powstał około 12 lat temu. Kraszewski polemizuje też z tym, że urządzenie zastąpiło "klasyczną aparaturę radiologiczną" jak, np. RTG. - Każde urządzenie ma swoją specyfikę. Jeśli istniałby sprzęt uniwersalny, należałoby wyrzucić na śmietnik całą resztę - zauważa.

"(...) jedynie tomografia komputerowa uznawana jest jako najnowocześniejsza technika obrazowa do poszukiwania zmian pourazowych w układzie kostnym i wykrywania nawet najdrobniejszych ciał obcych obecnych w organizmie osoby zmarłej" - czytamy w postanowieniu prokuratorskim.

Zerwane połączenie - Takim urządzeniem nie znajdzie się tzw. pyłu, który występuje w przypadku wybuchu - ocenia Kraszewski. Jego zdaniem może być tak, że przed wydaniem decyzji prokuratorzy konsultowali się z bydgoskim zakładem i zostali poinformowani, że konwencjonalnych urządzeń radiologicznych nie ma na stanie tego ośrodka. Stąd decyzja śledczych nie mogła być inna. Według radiologa utrzymania takich urządzeń wymaga czasu i pieniędzy i może się to nie opłacać w niektórych zakładach medycyny sądowej. Udało nam się skontaktować z Zakładem Medycyny Sądowej w Bydgoszczy. Kobieta, która podniosła słuchawkę zastrzegła, że wszelkich informacji w sprawie planowanych autopsji udziela rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Zbigniew Rzepa. Kiedy zapytaliśmy ją o sprzęt radiologiczny, którym dysponuje zakład, skonsultowała się z osobą, którą nazwała "kierownikiem". Według niej nie mógł on podejść do telefonu. Gdy dopytywaliśmy czy bydgoski zakład dysponuje aparatem do wykonywania zdjęć RTG, połączenie nagle zostało zerwane. Potem nikt nie podnosił słuchawki.

Rzecznik NPW odsyła do zakładu w Bydgoszczy Płk Rzepa był zaskoczony pytaniem o wyposażenie bydgoskiego ośrodka. - Jesteśmy prokuratorami i nie posiadamy takich informacji - uciął i odesłał nas do Bydgoszczy. Nie chciał też odpowiedzieć, co zdecydowało o wybraniu tego zakładu do wykonania autopsji. Jego zdaniem na to pytanie mogą odpowiedzieć jedynie śledczy z WPO, z którymi może skontaktować się w poniedziałek. Zaplanowane na przyszły tydzień ekshumacje to czwarty i piąty przypadek w śledztwie smoleńskim. Prokuratorzy decydowali się na nie, kiedy okazywało się, że przysłana z Rosji dokumentacja medyczna nie zgadzała się ze zgromadzonymi w Polsce danymi. Do tej pory dokonano ponownych sekcji zwłok byłych polityków PiS: Zbigniewa Wassermanna i Przemysława Gosiewskiego oraz byłego szefa IPN Janusza Kurtyki. - Gdyby sekcje zwłok odbyły się bezpośrednio po przewiezieniu ciał do Polski, to bylibyśmy dziś dużo dalej - uważa Hambura. Paweł Majewski

Wolna wola, czyli libertarianizm Determinizm w zakresie wolnej woli postuluje wprost dziś niewielu ludzi. Obok wulgarnych wersji freudyzmu czy innych biologicznie podbudowanych teorii w świecie nauki modne jest znowu przypisywanie człowiekowi zdolności do wolnego działania. Niestety jednak mało kto zdaje sobie sprawę, jak bardzo takie stanowisko zobowiązuje nas do przyjęcia libertarianizmu. Determinizm w zakresie wolnej woli postuluje wprost dziś niewielu ludzi. Obok wulgarnych wersji freudyzmu czy innych biologicznie podbudowanych teorii w świecie nauki modne jest znowu przypisywanie człowiekowi zdolności do wolnego działania. Niestety jednak mało kto zdaje sobie sprawę, jak bardzo takie stanowisko zobowiązuje nas do przyjęcia libertarianizmu. Czego dotyczy wolna wola? Niektórzy, tak jak np. Jean-Paul Sartre, pojęli ją w sposób bardzo naiwny. Według niego, człowiek mógłby być wolny dopiero wtedy, gdyby mógł czynić absolutnie wszystko. Czyli mówiąc inaczej: musiałby być Bogiem. Skoro jednak nim nie jest i doświadcza swoich ograniczeń, cała jego egzystencja jest absurdem i trudno mówić o jakiejkolwiek wolności. Sartre popełnił klasyczny błąd – pomylił wolność z władzą czynienia czegoś. Człowiek, ograniczony do swego ciała i natury swego rozumu, ma pozostawioną sporą autonomię odnośnie kształtowania swojej duszy i rzeczywistości zewnętrznej. To, że nie może wybrać wszystkiego, nie oznacza przecież, że nie może wybierać wcale. Inni uważali, że wolność to zrozumienie konieczności. Oczywiście nie wszyscy byli w stanie tę konieczność zrozumieć tak, jak wodzowie rewolucji, więc ginęli w łagrach albo w drodze do nich. Ten rodzaj poglądów miał to do siebie, iż odbierał niemal wszystkim ludziom wolną wolę, zarzucając im brak zrozumienia dziejowej konieczności. Wszystkie decyzje zostały skupione w jednym, centralnym ośrodku, który przypisał sobie nieomylność i historyczną rolę w dziele budowania „nowej rzeczywistości”. Widząc konsekwencje obu powyższych skrajności, współczesny człowiek powrócił stopniowo do koncepcji przyznających ludziom wolną wolę. Trzeba jednak zauważyć, że powrót ten następuje powoli i z wielką rezerwą. Można by wręcz rzec, że dostęp do wolnej woli jest reglamentowany, tak jak żywność w czasach PRL. Dostajemy kartki i co cztery lata wybieramy styl swojej niewoli. Filozofia tomistyczna poucza nas, że ludzka wola przejawia się w dwóch zasadniczych sferach: Wolność wyboru – polega ona na tym, że mamy wewnętrzną kontrolę nad chceniem tego, a nie innego przedmiotu woli. Tego rodzaju wolności nie jest nam w stanie nikt odebrać, gdyż wszystko rozgrywa się tu w najgłębszych zakamarkach ludzkiej duszy. Nikt nie może przecież przez chwilę „stać się nami” i dokonać za nas aktu woli – jest to zwyczajnie niemożliwe. Wolność działania – w jej ramach możemy faktycznie wykonywać same akty chcenia czegoś lub niechcenia. Polega ona na możliwości przełożenia dokonanego przez nas wyboru na rzeczywistość znajdującą się poza ludzką duszą. Powyższe dwa przejawy wolnej woli stanowią nierozdzielną całość. Gdyby bowiem cała ludzka wola realizowała się jedynie w wolności wyboru, bylibyśmy pozbawionymi ciała duchami, których całe życie spełnia się w obrębie intelektu i woli. Niestety jednak aniołami nie jesteśmy – każdy z nas, obok myślenia, musi także jeść, spać, oddychać i wykonywać wiele innych prozaicznych czynności. A co najważniejsze, musi mieć zapewnioną możliwość kształtowania rzeczywistości zewnętrznej. Niestety wszyscy zwolennicy państwa hołdują poglądowi, iż właściwa człowiekowi sfera wolnej woli to wolność wewnętrznego odniesienia się do przedmiotu myśli. Gdyby uważali, że jest inaczej, pozwoliliby ludziom działać i nie ograniczać ich swymi własnymi poglądami na konieczność istnienia Lewiatana. W przeciwieństwie do nich libertarianie uważają, że każdy ma prawo wolnego działania w takim zakresie, w jakim nie czyni niemożliwym działania innej osoby. Poglądy te są wsparte na fundamentalnych dla wszelkich teorii społecznych prawach własności. Gdyby każdy mógł dysponować wszystkimi rzeczami i osobami, mielibyśmy do czynienia z anarchią oraz z rychłym kresem ludzkości. Jako radykalne przeciwieństwo takiej sytuacji libertarianizm proponuje indywidualną i wyłączną kontrolę nad wszelkimi przedmiotami, które ludzie mogą uznać za rzadkie i cenne – wynikającą z prawa własności. Taka sytuacja zapewnia powszechną możliwość przekładania swej wewnętrznej wolności wyboru na wolność działania. Oczywiście zwolennicy państwa prezentują w swych poglądach rozmaite zakresy ingerencji w cudze działanie i dlatego część z nich może podnieść protest, wskazując, iż istnieje różnica między podatkiem 90-procentowym a wynoszącym jedynie 5%. Jest to obserwacja jak najbardziej słuszna, ale chybia ona celu. Wolności nie da się dzielić na jednostki i wyrażać w procentach. Wolność działania albo się ma, albo jej nie ma i zawsze należy ją rozważać w konkretnych przypadkach. Bardzo często podnosi się argument, że prawdziwie wolni jesteśmy w swoim wnętrzu. W ten sposób wiele osób usprawiedliwia np. czasy PRL, które mimo wszystkich niedogodności pozwalały przecież odczuwać stan „wewnętrznej wolności”. Cóż, uczucie satysfakcji jest zawsze zrelatywizowane do osoby, ale swoich własnych odczuć nie można nigdy narzucać innym. Dla wielu osób czasy PRL oznaczały śmierć i prześladowanie, zrujnowane kariery i poczucie całkowitego wyobcowania. I, co chyba najważniejsze, opowiadanie się za prymatem wolności wyboru (wolności wewnętrznej) lekceważy wolność działania – sferę wolności, której człowiek nie może nie zauważać. W zamieszczonym niegdyś na portalu konserwatyzm.pl artykule „Libertariańskie credo polityczne” Włodzimierz Kowalik wyróżnił trzy podstawowe dla nauk społecznych ontologie: nominalistyczną, idealistyczną oraz realistyczną. Bezsprzeczną dominację sprawuje dziś idealizm, który wyznają wszyscy zwolennicy państwa. Jak powszechnie wiadomo, idealiści przypisują realne istnienie abstrakcyjnym ogółom, takim jak państwo czy racja stanu. Z perspektywy antropologii idealizm cechuje także wizja człowieka jako przede wszystkim myślącego podmiotu, oderwanego od ciała. Ów myślący podmiot jest wolny przede wszystkim w swojej świadomości i jej aktach. Za źródło takiej antropologii słusznie uznaje się w starożytności platonizm oraz gnostycyzm, a współcześnie kantyzm i fenomenologię. Ten platonizm ma swoje przełożenie na przyznawanie prymatu wolności wyboru. Idealistyczna wizja człowieka deprecjonuje jego cielesny wymiar i skupia się na wolności „wewnętrznej”. Skoro ojciec filozofii nowożytnej, Kartezjusz, orzekł, że myśl jest niezależna od ciała, to po co doszukiwać się realizacji wolności w ludzkim ciele? W ten sposób pogrzebano losy wolności działania, o którą upomniał się wreszcie libertarianizm. Na utrzymywanych przez państwo uczelniach największym filozoficznym grzechem jest realizm. Jest on albo przedstawiany jako dawno wymarły i naiwny gatunek, albo zwyczajnie ignorowany (tak jak to się czyni z uprawianym w Polsce głównie na KUL tomizmem). Żyjący z podatków naukowcy prezentują historię świata jako na trwałe odmienioną przez Przewrót Kopernikański Kanta. Nic w tym zresztą dziwnego, skoro filozof z Królewca stał się jednym z ojców większości totalitarnych ideologii współczesności. Prawdziwy odwrót od ideologii totalizmu (czyli państwa) może zapewnić jedynie sięgnięcie po realistycznie nastawioną do rzeczywistości filozofię. Spore wyzwanie stoi także przed osobami akceptującymi wolną wolę z racji wyznawanej religii. Muszą sobie one odpowiedzieć na pytanie: czy człowiek ma wolność naprawdę, czy tylko w swoich myślach? Jakub Wozinski

Test na niezawisłość Ach, wreszcie jakaś przyjemna wiadomość wśród ponurych wieści o kryzysie i w ogóle! Jakże bowiem nie odczuwać przyjemności na wieść, że oto nasz nieszczęśliwy kraj upodabnia się do Niemiec? Nie chodzi przy tym o jakieś podobieństwa indywidualne, którym stoją na przeszkodzie nieubłagane okoliczności obiektywne, przedstawione w okolicznościowym wierszyku, że „gdyby nie te: der, die das - to by byli Niemcy z nas” - ale w podobieństwie, że tak powiem - obiektywnym. Któż nie zauważy podobieństwa naszego nieszczęśliwego kraju i Niemiec, a nawet Prus? Jak pamiętamy, za czasów Fryderyka Wielkiego pewien młynarz wdał się w spór z królewskim urzędnikiem i z okrzykiem: „są jeszcze sędziowie w Berlinie!” odwołał się do niezawisłego sądu. Dzisiaj każdy, a zwłaszcza każdy dygnitarz może zawołać, że „są jeszcze sędziowie w Gdańsku!” Oto bowiem gryzipiór z „Gazety Polskiej Codziennie” podszył się pod pracownika Kancelarii Premiera i w tym charakterze naciągnął na tak zwaną „prowokację dziennikarską” samego prezesa gdańskiego sądu, który w podskokach miał uzgadniać najdogodniejszy termin rozpatrzenia przez niezawisły sąd zażalenia na postanowienie o tymczasowym aresztowaniu „Marcina P.”, któremu niezależna prokuratura postawiła aż sześć, czy może nawet siedem szalenie pryncypialnych zarzutów w związku z firmą Amber Gold. Pan poseł Marek Biernacki z PO twierdzi, że to „kompromituje” prezesa sądu. Cóż można na to powiedzieć? Można na to zacytować anegdotkę opowiadaną przez Antoniego Słonimskiego, jak to pewien uczeń pytany przez rodziców, co pani mówiła w szkole odpowiedział, że twierdziła, iż Fenicjanie robili szkło z piasku. - „To nie jej wina - tłumaczył rodzicom - ona tak musi, bo inaczej wywaliliby ją z roboty”. Więc wprawdzie doskonale rozumiemy, że pan poseł Biernacki też tak musi, bo inaczej wywaliliby go z Pla... ach, co za głupstwa wygaduję - oczywiście że z Platformy by go za to nie wywalili, bo myślałby prawidłowo, a jeśli miałby z tego powodu jakieś nieprzyjemności, to dlatego, że jeśli już się myśli, a zwłaszcza - gdy myśli się prawidłowo, to za żadne skarby nie wolno tego głośno mówić. Głośno to trzeba mówić to, co jest do mówienia zatwierdzone, na przykład - że sądy są niezawisłe, że „wszyscy ludzie będą braćmi” i temu podobne dyrdymały - podczas gdy tak naprawdę każdy przecież wie, że sędzia, czy nie sędzia - wzorem ewangelicznego setnika wprawdzie „ma pod sobą żołnierzy”, ale jednocześnie też „jest człowiekiem pod władzą postawionym”, a skoro tak, to nie może się jej sprzeciwiać, bo w przeciwnym razie zostanie zdmuchnięty jak gromnica i żadna „niezawisłość” mu nie pomoże. Zatem nie ma najmniejszego powodu, by potępiać prezesa gdańskiego sądu za to, że na telefon z Kancelarii Premiera zareagował prawidłowo. Jak ktoś stamtąd dzwoni do niezawisłego sądu, to znaczy, że wie, iż mu wolno, a skoro tak, to próżno wierzgać przeciwko ościeniowi. Jeśli można mu zrobić delikatne demarche, to najwyżej dlatego, że nie sprawdził, czy telefonujący rzeczywiście jest tym, za kogo się podaje. Łatwo powiedzieć - ale jak to właściwie na poczekaniu sprawdzić, kiedy każde wahanie w głosie rozmówca może zinterpretować, jako próbę przeciwstawienia się władzy? Tak naprawdę należałoby prezesowi udzielić pochwały przez frontem pododdziału i awansować - bo kogoż nagradzać w tych czasach pełnych nielojalności i zepsucia, jeśli nie urzędników, którzy udowodnili, iż można na nich polegać? Tedy jeśli iustitia w naszym nieszczęśliwym kraju nie zostanie zaszlachtowana na ołtarzu fałszywie pojętej praworządności, to jestem pewien, że pana prezesa czeka jeszcze świetlana przyszłość. Wróćmy jednak do naszego nieszczęśliwego kraju, co to upodabnia się do Niemiec. Któż nie pamięta słynnej historii szewca Voigta, który w 1906 roku kupiwszy u handlarza starzyzną kompletny mundur kapitana pruskiej armii, objął komendę nad niewielkim oddziałem wojska, następnie na jego czele pomaszerował do ratusza w Koepenick pod Berlinem, aresztował burmistrza i zażądał wydania miejskiej kasy, a kiedy mu ją wydano, postawił żołnierzom po bratwurszcie z piwem i oddalił się w nieznanym kierunku? Jak odnotowuje Egon Erwin Kish, nawet ślepy Metody, śpiewający na praskich podwórzach, ułożył na tę okoliczność piosenkę, że „cesarz depeszuje, szewc komenderuje, a cała Rzesza maszeruje”. A cóż dopiero dzisiaj, w epoce telefonów! Jak zwykle literatura wyprzedza życie - o czym świadczy fragment poematu „Towarzysz Szmaciak”: „Słuchawkę podejmuje Stefa i mówi szeptem: „To od Szefa!” Szmaciak poprawia szybko krawat, na baczność przed słuchawką stawa, bierze ją w rękę, drży mu ręka, poci się, krztusi, wreszcie stęka: „Tak, Szmaciak, słucham?” - wzdycha z ulgą, bo w odpowiedzi słychać bulgot, a potem cisza... lecz po ciszy nieubłagane: „Łączę!” słyszy. Szmaciak się do słuchawki kłania: tak zawsze był takiego zdania... zaraz wykona... osobiście...(...) Przeprasza, kaja się szalenie... Tak, niewątpliwie przeoczenie... ukarze winnych... sam to wyśle... co? Ma nie karać?... oczywiście, właśnie tak sądził... nie rozumie... więc jednak karać?... coś tu szumi...co?... jemu w głowie?... nie! na linii... tak!...tak!... poniosą karę winni!” Nawet jeśli w szczegółach mogło wyglądać to nieco inaczej, to przecież widać jak na dłoni, że Janusz Szpotański wszystko przewidział, z niezawisłymi sądami, no i oczywiście - z epilogiem, w którym czytamy: „Wszystko się jednak dobrze kończy, bo kończy się triumfem zła! Niech żyje Szmaciak! Hurra! Hurra!! A przed autorem - chapeaux bas!” Bo rzeczywiście - wszystko kończy się triumfem zła - o czym świadczy również decyzja Rady Ministrów, iż nasz nieszczęśliwy kraj podpisze konwencję Rady Europy o zwalczaniu przemocy wobec kobiet. Okazuje się, że pobożny minister Gowin, rzekomo stojący na czele potężnej frakcji konserwatywnej w PO, tak naprawdę nie ma nic do gadania. Wreszcie - wcale nie wiadomo, czy jakaś konserwatywna frakcja w ogóle istnieje - no bo pomyślmy sami; skąd mieliby się wziąć jacyś konserwatyści wśród karierowiczów? Zatem tylko patrzeć, jak powstanie nowa tajna służba, która przez 24 godziny na dobę będzie pilnowała kobiet - czy aby nie doznają przemocy - no i prowadziła „szkolenia chłopców i mężczyzn”. Nietrudno się domyślić, że konwencja została wymyślona przez sodomitów, bo kiedy tylko wejdzie w życie, sama myśl o bliskich spotkaniach III stopnia z kobietą będzie każdego normalnego mężczyznę przyprawiała o dreszcz zgrozy. W tej sytuacji temperament młodych chłopców znajdzie jedyne bezpieczne ujście w kontaktach homoseksualnych - bo konwencji o zwalczaniu przemocy wobec mężczyzn jak nie było, tak nie ma. Ale oczywiście na tym nie koniec, bo wspomniana konwencja, to tylko etap na drodze dekadenckiego ześlizgu Europy. W następnym etapie nasz stary kontynent zdominują muzułmanie, którzy - ale lepiej oddajmy ponownie głos Januszowi Szpotańskiemu, którego zza grobu jak zwykle wspierają proroctwa: „Ali nie znosił zaś tych bab. Wnet by ją ubrał w gellabiję, spuściłby suce lanie kijem, po czym umieścił ją w haremie pod czujną eunucha strażą.” Mimo wszystko trzeba myśleć pozytywnie - bo iluż czujnych strażników będzie wtedy potrzebował nasz nieszczęśliwy kraj? I wszyscy pod telefonem - bo jakże by inaczej? SM

17 września 2012"Prymat polityki nad ekonomią"- postulował największy szaleniec XX wieku- towarzysz Ulianow ps. Lenin. No pewnie! Najważniejsza jest polityka wszelka- ponad prawami ekonomii i zdrowym rozsądkiem. Zupełnie jak w naszym współczesnym państwie socjalistycznym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej. Wszędzie polityka- bo w demokracji nie można inaczej: wszelkie masy muszą zajmować się polityką, a polityka zajmuje się nimi.. Przeciw obopólnym korzyściom.. I demokraci nie mogą oderwać się od mas.. Muszą być z masami za pan brat.. Aż do bankructwa wspólnej idei łączenia władzy z masami, bo masy wybierają władzę.. A władza postępuje przeciw masom, które ją wybierają. Masy są wściekłe, manipulowane i oszukiwane- dlatego masy przestają chodzić na spędy wyborcze.. Redyk mas jest coraz bardziej nieudany.. Całość trzymają jeszcze emocje mas i masy biurokratyczne zainteresowane obsadzaniem posad w demokratycznym państwie prawnym.. I krok po kroku w szaleństwo..

A śmiech może budzić występ pana euro- Zbiory i pana premiera Oleksego , dwóch panów- jeden z „ prawicy” Solidarna Polska, a drugi z Lewicy- Sojusz Lewicy Demokratycznej. I obaj sprzeczają się o program gospodarczy- kto jest jego autorem.. Pan Ziobro twierdzi, że on- a pan Oleksy- że Sojusz Lewicy Demokratycznej.. I jedno ugrupowanie domaga się podatku 40% dochodowego dla najbogatszych- i drugie. A dlaczego tylko 40%(???) A nie lepiej od razu 80% dla najbogatszych- tak jak pod światłą prezydenturą nowego prezydenta Francji..? Bogaci uciekają ze swojego kraju, do innych krajów- gdzie jeszcze tak nie łupią podatkami i konfiskatami mienia.. Między innymi do Belgii. Ale tam znowu socjaliści zakazują jazdy samochodami.. Tak jak dwa dni temu- na kilka godzin. Tylko rowery.. Miasto wyglądało jak za rządów Pol-Pota.. Rowery i hulający wiatr.. I dlaczego tylko na kilka godzin? Przecież można przegłosować, że na zawsze.. Można także przegłosować konfiskatę wszystkich samochodów Belgów.. Tak jak zrobiono w Andaluzji niedawno. W tamtejszej radzie przegłosowano, że 400ha ziemi, które było prywatne- stało się gminne.. I po sprawie. Wcale nie potrzeba Lenina. Potrzeba demokracji opartej na prawie większościowym.. Państwowe przedszkola i żłobki finansowane z budżetu państwa, jak za poprzedniej komuny.. I pan Ziobro – i pan Oleksy- są zgodni co do tego modelu państwowego wychowania i opieki.. Najlepiej jak państwo sprawuje nadzór nad wszystkimi- nie tylko przedszkolakami i niemowlakami.. Także nad dorosłymi, którzy czują się jak w przedszkolu- w demokratycznym państwie prawnym. Są dziećmi biurokracji demokratycznego państwa prawnego. .”Wysoka woda podnosi wszystkie łódki, nie tylko luksusowe”- twierdził nieoceniony Ronald Reagan.. Ale kto z socjalistów przejmowałby się mądrościami prawicowego Reagana.. Socjaliści wiedzą lepiej.. Jak podnieść wszystkie łódki.. I dawaj się sprzeczać, kto wymyślił i wprowadził do swojego programu wyborczego pomysł budowy okręgów przemysłowych za upaństwowione pieniądze na wzór tych, które budowało przedwojenne państwo socjalistyczne przy pomocy socjalisty Kwiatkowskiego.. Wokół Łodzi, wokół Trójmiasta, wokół Krakowa.. A dlaczego jeszcze nie wokół Wrocławia, Szczecina, Białegostoku czy Poznania? Wszędzie gdzie się da- jak proponował pan poseł Janusz Palikot- budować państwowe zakłady, żeby ludzie mieli pracę, bo w komunizmie chodzi o to, żeby nie było zysku- tylko, żeby ludzie mieli pracę. .Jak w każdej utopii wymyślonej przez złego człowieka przeciw człowiekowi skrzywdzonemu.. Biurokracja państwowa budująca państwowe zakłady i nimi zarządzająca.. Ale będzie kradzieży.. Bo socjalizm to ustrój ufundowany na kradzieży.. Trzeba kraść zagrabione.. I tyle lat minęło od poprzedniego nieudanego eksperymentu- i zawracamy do komunizmu.. Wszystko upaństwowić, a resztę nadzorować.. Jeszcze bardziej rozbudować sektor państwowy.. I jeszcze więcej biurokracji państwowej w demokratycznym państwie prawnym opartym o bezwłasność współnotową. Sojusz Lewicy Demokratycznej święci triumfy. .”Kapitalizm” się skompromitował- czas na socjalizm.. Gwoli prawdy.. Socjalizm biurokratyczny zabijał przez dwadzieścia lat „przemian” rodzący się kapitalizm, trzeba jak najszybciej wrócić do pełnokrwistego socjalizmu.. Kapitalizm się nie sprawdził od czasu reformy Wilczka-Rakowskiego. Według socjalistów kapitalizm nigdy się nie sprawdza.. Sprawdza się socjalizm, który właśnie bankrutuje w całej Europie.. Kapitalizm nie może zbankrutować z powodu swojej natury.. Niezależne prywatne podmioty działające na wolnym rynku mogą wszystkie zbankrutować, tylko wtedy, gdy podatki je do tego zmuszą.. Tak jak to się dzieje dzisiaj.. Kapitalizm jest systemem tworzenia dochodu- socjalizm jest systemem redystrybucji dochodu wytworzonego w sektorze kapitalistycznym. .Jak socjaliści zarżną kapitalistyczną kurę znoszącą złote jaja- nie będą mieli czego redystrybuować.. Wtedy zacznie się konfiskata własności na wielką skalę.. Bo skądś pieniądze trzeba wziąć.!. Na eksperyment socjalistyczny i rozbudowę sektora publicznego. Biurokracja musi się wyżywić i nawet wysłać śpiwory do Nowego Yorku dla bezdomnych. W tym celu nie zawaha się obrabować nas aż do kości.. Od czego ma narzędzie demokracji.. Przegłosować! A pan prezydent Bronisław Komorowski w Spale, podczas dożynek mówił wiele o „ gospodarności”. Pan prezydent Bronisław Komorowski- i jego ugrupowanie polityczne Platforma Obywatelska- i gospodarność.. Wszędzie mnóstwo marnotrawstwa idącego w miliardy złotych, ale co to szkodzi pogadać sobie o „ gospodarności”.. Wystarczy przejrzeć byle jakie gazety- i tylko pierwsze strony nie zaglądając do wewnątrz, bo można się przerazić. Czy jest taki kraj na Ziemi, gdzie marnotrawstwo codzienne sięga Himalajów? Wątpię! A tu o „ gospodarności”.. Eksploatowany kraj, umęczeni ludzie, zadłużenie wszystkiego i wszędzie, bankructwo coraz bliżej, licznik długu publicznego przyspiesza, zdenerwowanie „obywateli” narasta... W kraju gospodarnym , prawnym i sprawiedliwym.. Jakim miała być Polska, po „przemianach”.. A sprawcy tego nieszczęścia na szczytach władzy.. Jak powiedział pan Donald Tusk w roku 2009:” Nie ma prawa sprawować władzy ten, kto zauważywszy błędy, grzechy, przestępstwa- nie reaguje”(!!!!). Ile tych słów jeszcze zostanie wypowiedzianych po próżnicy. ?Ile pustosłowia zaleje nas medialnie, ile krzywdy ludzkiej musi zakwitnąć, żeby władza się ocknęła, że prowadzi nas nie w tym kierunku.. Prowadzi nas do katastrofy. I zwali swoje postępowanie na wyimaginowany „ kryzys”, który sama wywołuje. Nikt nie będzie winny, bo winny jest koś inny.. Winny jest” kryzys”. No cóż.. W demokracji , tyran , żeby rządzić musi być wybrany.. Dlatego lud musi wybrać sobie swojego nadzorcę.. I niech nas wszystkich podusi.. Czy ci wszyscy bełkotnicy w końcu poumierają? Tak wygląda leninowski prymat polityki nad ekonomią.. Jak ekonomia nie zgadza się z polityką- tym gorzej dla ekonomii..A czy w socjalizmie liczyła się kiedykolwiek ekonomia? WJR

Utracona cześć Temidy Skazanie przez gomułkowski sąd Janusza Szpotańskiego za operetkę „Cisi i Gęgacze” Marian Hemar skomentował: „I czemu się tu dziwić/Taki kraj, z takim rządem/Gdzie sąd jest operetką/Tam operetka jest sądem!”. W III RP wiele zmieniano, żeby nic się nie zmieniło, i w dziedzinie sądownictwa się udało. Polski sąd, w którym często nadal orzekają ci sami sędziowie, co w stanie wojennym, według tych samych, co w PRL paragrafów, nadal jest operetką. Ponurą. Szefowie mafii uzyskują w nim świadectwa niewinności, podobnie jak seryjnie dostawali je kapusie SB, nawet, gdy zachowały się ich odręczne zobowiązania, donosy i pokwitowania odebranych za kapowanie pieniędzy. Procesy komunistycznych zbrodniarzy z Grudnia ’70 czy kopalni Wujek zamieniono w farsy. Za to dzielnie skazują sądy za podskakiwanie władzy: ucznia, który napisał obelżywy dla premiera napis na murze szkoły, twórcę strony internetowej, zawierającej żarty z prezydenta, kibica za transparent „Donald ma Tolę”, dziennikarza, który napisał, że Stefan Niesiołowski stoczył się do poziomu żula spod budki z piwem… Osobnym, mniej znanym, a bardzo szkodliwym dla państwa przejawem degeneracji wymiaru sprawiedliwości (?) III RP jest orzekanie w sprawach gospodarczych – na milę śmierdzi w naszych sądach korupcją, klientyzmem, w najlepszym wypadku niekompetencją, co opisują zgodnie i przedsiębiorcy, i rankingi Banku Światowego oraz innych międzynarodowych instytucji. „Rozgrzany” (określenie Bronisława Komorowskiego) przewodniczący sądu, który wierząc, że dzwonią do niego z Kancelarii Premiera – pal już diabli okazywane przez niego służalstwo – chce skorzystać z okazji do ustalenia z premierem jakichś spraw cywilnych (!), powinien być przez środowisko stanowczo odrzucony. A jest broniony. Dno. RAZ

Polacy z wyboru Po napaści III Rzeszy na Polskę przyszło im dokonywać wyboru pomiędzy wiernością Rzeczypospolitej a rodzinnymi, niemieckimi korzeniami. Nie wahali się – opowiedzieli się za swą przybraną polską Ojczyzną, za dumą z bycia Polakiem. Dziś, gdy pseudoelity nawołują do ucieczki od polskości, obrzydzają patriotyzm i szydzą z niego, trzeba pamiętać o tych bohaterach II wojny światowej, którzy płacąc wysoką cenę, wybrali honor, służbę i wierność Polsce.

Zapomnieli niemieckiego 1 września 1939 roku Polskości nie wyparło się wielu służących w Wojsku Polskim obywateli Rzeczypospolitej, w których żyłach płynęła niemiecka krew. Walczyli we wrześniu 1939 roku, a potem, po dostaniu się do niewoli, otrzymywali wiele propozycji zwolnienia. Przesłuchiwani przez Abwehrę mieli podpisać volkslistę i rozpocząć służbę na rzecz III Rzeszy. Wielu kategorycznie odmówiło. Niektórzy byli zapraszani na spotkania z członkami rodzin poza obozem. Mimo takiej presji nie ulegali jej, pisząc oświadczenia, że czują się Polakami. Z obozu jenieckiego Oflag II C w Woldenbergu (Dobiegniewie) przeniesiono kilkunastu oficerów Wojska Polskiego o niemiecko brzmiących nazwiskach do zamku w Książu. Razem zgromadzono ich około trzystu. Wszyscy byli lepiej traktowani i żywieni. Złagodzono im rygory, jakim byli poddani w obozach jenieckich. Kilka miesięcy później wrócili do obozowych baraków. Nikt z nich, bowiem nie podpisał niemieckiej listy narodowościowej. Porucznik Gerhard Büllow dowodził plutonem w szwadronie Wielkopolskiej Brygady Kawalerii, walczył w bitwie nad Bzurą. Miał nie tylko niemiecko brzmiące nazwisko, ale i liczną rodzinę w Niemczech. Gdy trafił do oflagu w Woldenbergu, odwiedzili go dwaj bliscy krewni – pułkownicy Wehrmachtu. Wtedy zwrócił się z prośbą o przydzielenie tłumacza – mimo iż niemiecki znał równie dobrze jak polski. Podczas spotkania z kuzynami zażądał też obecności polskich świadków. Na propozycję zwolnienia z obozu nie przystał, argumentując, iż jest polskim obywatelem i oficerem, a zatem w niewoli pozostanie tak długo, jak oficerowie Wojska Polskiego. Taka postawa nie była wyjątkiem. Kontradmirał Józef Unrug pytany, dlaczego nie mówi po niemiecku, odpowiadał: “Zapomniałem tego języka 1 września 1939 roku”.

W mundurze WP pod bagnetem W Oflagu VII A w Murnau więziono urodzonego w Wiedniu majora kawalerii Józefa Trenkwalda. Służył jeszcze w wojsku austriackim, a od 1918 roku w 8. Pułku Ułanów im. ks. Józefa Poniatowskiego. Za wojnę polsko-bolszewicką otrzymał Order Virtuti Militari. Reprezentował Polskę na wielu jeździeckich zawodach, zdobył drużynowo srebrny medal olimpijski w Amsterdamie w 1928 roku oraz trzy lata później Puchar Narodów, z powodzeniem uczestniczył w mistrzostwach Polski w jeździectwie. We wrześniu 1939 roku mjr Trenkwald był zastępcą dowódcy 9. Pułku Strzelców Konnych. Walczył do końca, bijąc się z wojskami niemieckimi oraz sowieckimi i kapitulując dopiero w ostatniej bitwie pod Kockiem. Do obozu w Murnau przyjechał jego ojciec – generał, aby przekonać go do podpisania volkslisty. Major Trenkwald nie zmienił zdania, a po wyzwoleniu przez wojska gen. Pattona kontynuował służbę w II Korpusie Polskim gen. Władysława Andersa. Niektórzy demonstracyjnie okazywali swą wierność Polsce. Porucznik Kazimierz Pfaffenhofen-Chłędowski podczas walk we wrześniu 1939 roku stracił rękę. Kiedy był już w niewoli, zmarł jeden z jego niemieckich krewnych. Na pogrzeb pojechał ubrany w polski mundur, prowadzony przez niemieckiego strażnika pod bagnetem. Obozowi koledzy porucznika oddali mu przed wyjazdem najlepiej zachowane części swych uniformów, aby prezentował się niczym na defiladzie.

Jestem Polakiem i oficerem polskim Niezłomną postawę symbolizuje wspomniany już admirał Józef Unrug. Urodzony w Brandenburgii, był synem oficera armii pruskiej i Saksonki nie mówiącej po polsku. Podczas I wojny światowej służył w niemieckiej marynarce wojennej, dowodząc kolejno kilkoma okrętami podwodnymi. Od wiosny 1919 roku rozpoczął służbę w polskiej marynarce. Tworzył ją od podstaw i kontynuował to dzieło przez cały okres II Rzeczypospolitej. Komandor Bolesław Romanowski, wspominając polskich marynarzy walczących u boku aliantów podczas wojny, powiedział o kontradmirale: “To byli wspaniali z twardej szkoły admirała Unruga. Dobrzy specjaliści, doskonały korpus podoficerski. Tylko dzięki szkole, z której wyszliśmy, mogła się rozwinąć nasza flota na Zachodzie. Trzeba pamiętać, że przez okres II wojny w oparciu o krajowy trzon personalny obsadziliśmy 2 krążowniki, 10 niszczycieli, 2 patrolowce, 5 okrętów podwodnych (nie licząc trzech internowanych) i sporą ilość ścigaczy”. We wrześniu 1939 roku kontradmirał Unrug dowodził całością polskich sił morskich i lądowych na Wybrzeżu. Podczas kapitulacji Helu 2 października 1939 roku odmówił rozmów w języku niemieckim. Zdumionym oficerom Wehrmachtu znającym jego życiorys i służbę w pruskiej marynarce rzucił krótko: “Jestem Polakiem i oficerem polskim”. W niewoli nie podał ręki żadnemu Niemcowi. Pozostał nieugięty, nie uległ też naciskom swej niemieckiej rodziny i represjom – gdy trafił do karnego oflagu w Colditz. Po wyzwoleniu znalazł się w Anglii, został I zastępcą szefa Kierownictwa Marynarki Wojennej. “Był Polakiem dużego formatu, broniącym narodowego honoru i osobistej godności” – napisał o nim Zbigniew Mierzwiński.

Wszystko za przybraną Ojczyznę Te słowa można też odnieść do arcyksięcia Karola Olbrachta Habsburga – syna Karola Stefana. Jako absolwent wiedeńskiej Wojskowej Akademii Technicznej i oficer armii austriackiej Karol Olbracht zgłosił się na ochotnika do odradzającego się Wojska Polskiego, walczył w wojnie polsko-bolszewickiej. Kilka lat później przeszedł do rezerwy, zajmując się swym majątkiem w Żywcu. Na wieść o wybuchu wojny z Niemcami – mając ponad pięćdziesiąt lat – włożył mundur pułkownika Wojska Polskiego, po czym zgłosił się do pobliskiej jednostki wojskowej, ale nie został przyjęty. Wtedy wsiadł w samochód i przyjechał do Ministerstwa Obrony Narodowej. Gdy dotarł do stolicy, nie zastał już tam władz RP…

- Ojciec uważał, że choć jest z pochodzenia Austriakiem, to jest wiernym obywatelem II Rzeczypospolitej, który oddałby wszystko za swoją przybraną Ojczyznę – wspominała jego córka księżna Maria Krystyna Habsburg, dzisiaj honorowa obywatelka Żywca.Już w połowie listopada 1939 roku został aresztowany przez gestapo i uwięziony w Cieszynie. Ceną za opuszczenie więzienia było podpisanie volkslisty.

- Ojciec powiedział, że nie, bo on złożył przysięgę i jest oficerem polskim. Nie zdradził swej Ojczyzny – zapamiętała córka. Umieszczono go na dwa lata w pojedynczej celi, gdzie siedział ze świadomością, że każdego dnia może zostać zamordowany. Podczas przesłuchań był bity – stracił wzrok w jednym oku i został częściowo sparaliżowany. Jego żona, Alicja Ankarcrona, z pochodzenia Szwedka, współpracowała z ZWZ-AK, za co została internowana wraz z rodziną i innymi Polakami w głębi Niemiec. Ich majątek skonfiskowała III Rzesza. Mimo represji nigdy nie wyrzekli się Polski. Tak też wychowali dzieci. Syn Kazimierz już pod koniec sierpnia 1939 roku wrócił ze Szwecji i zaciągnął się do Wojska Polskiego. Walczył pod Narwikiem, pragnął wstąpić do 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej, ale nie pozwolił mu na to słaby wzrok. Z kolei jego brat Karol Stefan walczył w 1. Dywizji Pancernej gen. Maczka. Ich siostra, księżna Maria Krystyna Habsburg, pozostała w kraju. Musiała wyjechać dopiero po wkroczeniu sowieckiej armii. Wróciła w 2001 roku.

- W Polsce jest wszystko: wspaniałe góry, jeziora, morze, wspaniała roślinność. Za tym wszystkim tęskniłam. Nawet gdy mówię po szwedzku, niemiecku czy francusku, myślę po polsku. Polska jest dla mnie “non plus ultra” – wartością najwyższą. Nigdy nie wyrzekłam się swej polskości i nie przyjęłam żadnego innego obywatelstwa – mówiła księżna.

Dr Jarosław Szarek

Niestety, dużo bardziej typową była postawa np. mieszkańców podwarszawskiego Dziekanowa Niemieckiego, która to społeczność składała się niemal wyłącznie z Niemców (tzw. kolonistów). Po wybuchu II Wojny natychmiast przeszli oni na stronę wrogów Polski, nie okazując żadnej lojalności wobec kraju, którego chleb jedli. O ile Niemców można mimo to jakoś zrozumieć, o tyle zdrada Polski przez “Polaków wyznania mojżeszowego” była podła i wstrętna, choć może i nie zaskakująca.

Biskup Dydycz .Rozwiązać Sejm partyjnych „chłystków” Dydycz „Najwyższe władze Rzeczypospolitej są chore - mówił. Sejm powinien być rozwiązany,... nie kontroluje rządu. To rząd steruje wbrew konstytucji Sejmem, a nawet może nie rząd, tylko partia. Słowa Dydycza są tak trafne ,że nawet socjaliści spod znaku politycznej poprawności nabrali wody w usta . A mogli jak zwykle domagać się , aby chrześcijanin był traktowany jak obywatel drugiej kategorii i nie miał praw zabrać głosu . Taki dla przykładu lewak Palikot tłumaczyłby z faryzejskim uśmiechem ,ze nie chodzi mu o zakaz wygłaszania poglądów przez ludzi wierzących . Jemu tylko chodzi o sprowadzenie do roli pariasów politycznych członków kleru. Tak jakby byli oni pozbawieni praw i wolności obywatelskich , Co innego kapłani religii politycznej , jak takie socjalistyczne systemy jak polityczna poprawności nazywa profesor D'Alemo . Przypomnę że inny profesor , Ferguson w swojej książce „Civilization” twierdzi ,że ideologia politycznej poprawności uzyskała w państwach europejskich status „religii państwowej „ ze wszystkim tego konsekwencjami ( więcej) Dydycz porównuje posłów do chłystków . Warzecha wyraża się jeszcze ostrzej Pisząc o kampanii politycznej Kukiza tak wyraża się o posłach „trzoda polityczna „ .Posłów nazywa figurantami i miernotami Warzecha „Kukiz będzie sam przeciwko wszystkim. W tej sprawie nie poda mu ręki żadna znacząca polityczna siła. Lecz może właśnie dlatego ta akcja jest tak warta poparcia i potencjalnie tak groźna dla politycznych oligarchów? „ Dlaczego liderzy reagują alergią na tę propozycję? To oczywiste: bo jej realizacja wytrąciłaby im z ręki jedno z najpotężniejszych narzędzi dyscyplinowania partyjnej trzody „....” zlikwidowałyby partyjniacką patologię i wymusiły wystawianie w wyborach prawdziwych fajterów zamiast figurantów i miernot (więcej)

Biskup Dydcz twierdzi ponadto ,że Sejm jest ubezwłasnowolniony. Jest fikcją polityczną . Śpiewak na określenie systemu politycznego II Komuny ukuł termin „ wodzowsko oligarchiczny „. Opis Dydycza z jego twierdzeniem , że Sejm jest kontrolowany przez partię tylko uprawomocnia moje twierdzenie , że III RP tak naprawdę jest systemem politycznym, który można nazwać II Komuną. Biskup Dydycz zaatakował system , (według Kukiza „zrobili z nas chłopów pańszczyźnianych „... więcej ) , który bezkarny , bez żadnej kontroli wyniszcza ekonomicznie podatkami Polaków. Dydycz wbrew pozorom nie jest odosobniony w swojej opinii o dekoracyjności Sejmu, procedur i instytucji w Polsce .

„"The Economist", który umieścił Polskę na 48 miejscu w rankingu państw pod względem rozwoju demokracji.- Polska w tymże indeksie niestety została zaliczona nie tyle do demokracji, co do wadliwych demokracji. „....”jeżeli chodzi o realizację zasad niezbędnych żeby uznać system za demokratyczny, takie państwa jak: Timor Wschodni, Jamajka, Trynidad i Tobago czy Botswana. „....(więcej)

Dydycz „Najwyższe władze Rzeczypospolitej są chore - mówił. Sejm powinien być rozwiązany, bo nie wypełnia swojej podstawowej misji: nie kontroluje rządu. To rząd steruje wbrew konstytucji Sejmem, a nawet może nie rząd, tylko partia. Opozycja jest torpedowana. Większość rządowa kontroluje każda inicjatywę, w ten sposób powraca liberum veto, groźniejsze niż kiedyś. To hańba i wstyd dla rządzących. Kiedy siedzicie w sejmowych ławach, stać was tylko na cyniczne uśmiechy i gromy rzucane na posłów usiłujących pełnić swoją rolę i was kontrolować. Traktujecie ich jak chłystków, z obrzydliwą wyższością. Nie da się niczego poprawić, jeśli nie będziemy mieć ludzi sumienia. „....(źródło)

Dydycz „Sejm powinien w tej materii kontrolować rząd, jedynie Sejm może rząd kontrolować, a jest całkiem odwrotnie, Sejm zupełnie nie wypełnia swojej podstawowej misji (...) opozycja jest totalnie torpedowana – podkreślał. - Bo wychodzi na to, że to nie Sejm kontroluje rząd, ale rząd steruje wbrew konstytucji Sejmem – mówił i dodał: "Sejm jawnie nie wypełnia swoich podstawowych misji, (...) powinien być rozwiązany". ….(źródło)

Należy docenić głos polskiego biskupa , który nawołuje aby Polacy pozbyli się figurantów , chłystków , miernot, całej tej trzody politycznej . Pozbyli się poprzez rozwiązanie Sejmu Tylko jak zapobiec powrotowi trzody politycznej , nie dopuścić, aby nowy PZPR z powrotem nie sprowadził Sejmu do roli poniżającej zagrody dla „trzody „Według mnie receptą na to jest system prezydencki i JOW Abu uzmysłowić sobie jak ważne jest wyrwanie się polskich biskupów spod politycznej kurateli lewicy , opuszczenie politycznego getta z ogrodzeniem ukutym przez polityczną poprawność , w którym zostali zamknięci przypomnę inna istotną dla Polaków wypowiedź innego kapłana, tym razem z tytułem arcybiskupa Biskup Andrzej Dzięga „ To bóg dal nam Ziemie Zachodnie”.....”„Zdecydowanie trzeba nam sięgać do chwil obecności Prymasa Tysiąclecia na Pomorzu Zachodnim.”… Stefan Wyszyński odważnie mówił o wyrokach Bożej Opatrzności, o rozstrzygnięciach Bożych dla tej ziemi, które my musimy przyjąć i zaakceptować. To przesłanie dalej warto mieć w sercu, gdy spotyka się ludzi, którzy wiele lat po wojnie czują się tu nie bardzo u siebie.” …Mam wrażenie, że prymas Wyszyński silnie chciał podkreślić, iż nasza obecność tutaj po II wojnie światowej jest zgodna z Bożą wolą, z Bożym zamysłem, że to jest element Bożego planu dla tych ziem. I dla Europy, i dla naszego narodu. Jesteśmy u siebie, jesteśmy gospodarzami tej ziemi i z naszej troski o tę ziemię kiedyś się będziemy przed Bogiem rozliczać„....(więcej) Marek Mojsiewicz

Sędziowie są z Marsa, sędziny z Wenus Teoretycy demokracji, Ojcowie – założyciele Stanów Zjednoczonych - przewidzieli podział władzy na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Żeby uniknąć despotyzmu te trzy rodzaje władz miały się wzajemnie kontrolować, ale każda z nich miała podlegać zwierzchnictwu suwerena – Narodu. Ojczymowie założyciele III Rzeczpospolitej, co prawda zapisali zasadę zwierzchnictwa Narodu w czwartym artykule Konstytucji, ale w dalszych artykułach zrobili wszystko, żeby rządzących od nadzoru Narodu uwolnić. Szczególnie udało im się to na odcinku: „sądownictwo”. Ludzie, którym oddano w III RP sprawowanie władzy sądowniczej zostali wyposażeni w liczne przywileje, które zapewniają im, że nikt postronny nie może im nic zrobić. Sędziowie sami siebie kontrolują, sami wybierają kolejnych sędziów (bardzo często swoje dzieci), cieszą się praktyczną bezkarnością. Sędziom dano władzę absolutną, a już dawno wiadomo, że „władza absolutna” korumpuje w sposób absolutny. Czy można się zatem dziwić, że system sądowniczy w Polsce – już za komuny zdeprawowany, za III RP zdegenerował się jeszcze bardziej? Kto i na jakiej zasadzie mógł tak skonstruować „trzecią władzę”? Kiedy odrobina zdrowego rozsądku podpowiada, że każdy pełniący wadzę publiczną musi podlegać zewnętrznej kontroli. Trudno wszak zakładać, że sędziowie to jacyś moralni nadludzie, zesłani z kosmosu. Zresztą wystarczyło spojrzeć na to jak rozwiązane jest sądownictwo w krajach, w których funkcjonuje dobrze pomimo ułomności ludzkiej natury. Z tych wzorów nie skorzystano w 1989 r. bo paraliż wymiaru sprawiedliwości był - moim zdaniem - niezbędnym elementem „transformacji”. Wszak „pierwszy milion” należało ukraść, a jak można było by to zrobić gdyby prokuratura i sądy funkcjonowały należycie. Do wykonania zadania wynajęto profesorów, którzy tak skonstruowali system, że w efekcie korupcja i nieudolność stały się jego stałymi cechami, co tylko potwierdza bon-mot Bismarcka, że "Acht und achtzig Professoren und Vaterland, Du bist verloren" („osiemdziesięciu ośmiu profesorów i Ojczyzna jest zgubiona”). Tak więc na skutek całkowitego braku kontroli nad działalnością sędziów, nastąpił przyspieszony proces degeneracji tzw. „wymiaru sprawiedliwości” w III RP - Polska jest jednym z najczęściej skazywanych państw w Trybunale w Strasburgu, ilość obywateli pokrzywdzonych przez sądy i prokuratury idzie w setki tysięcy, a brak zaufania do sądów jest powszechny. Oczywiście wszyscy politycy omijają temat sądownictwa jak zgniłe jajo, bojąc się narazić potężnej koterii sędziowskiej. Widać to i po stronie rządowej i po opozycyjnej. Osławione działania ministra Ziobry sprowadzały się do hapeningów i konferencji prasowych, natomiast istota patologii w wymiarze sprawiedliwości była przez PiS starannie przemilczana. Tak jest do dziś. Oto afera Amber Gold odsłoniła korupcję w wymiarze sprawiedliwości, a PiS stara się pokazać, że jest to wyłącznie wina rządu Tuska, a nie całego systemu. Tymczasem, najboleśniej ugodził sędziowską koterię jeden, odważny dziennikarz - Paweł Miter. Zadzwonił do prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku podając się za asystenta szefa kancelarii premiera i przeprowadził wzorcową wręcz rozmowę, która powinna przejść do „klasyki gatunku”. Prezes sądu, sędzia Ryszard Milewski na sam dźwięk słów; „Kancelaria premiera” stanął na baczność i spełnił wszystkie żądania przekazane mu przez telefon. Każdego kto odsłuchał nagranie tej rozmowy zadziwiać musi bezmiar, czegoś co Wańkowicz określał jako „kundlizm” , w zachowaniu sędziego, prezesa sądu okręgowego. A – co najbardziej ciekawe – po ujawnieniu nagrania – sędzia nie wstydzi się tylko z tupetem oskarża dziennikarza. Jest jasne, że liczy na to, że koledzy sędziowie go ochronią. Bo przecież te „standardy niezawisłości”, które zaprezentował sędzia Milewski obowiązują w całym środowisku. Dlatego włos mu z głowy nie spadnie. Szybciej już mściwa ręka „wymiaru niesprawiedliwości” dopadnie odważnego dziennikarza. Janusz Sanocki

Demokracja MUSI gwarantować bezpieczeństwo płatnikom podatków Szwajcarzy zastosowali w swojej ojczyźnie w 1848 roku system określany demokracja bezpośrednia dzięki sprzyjającemu zbiegowi okoliczności. Wcześniej nauczyli się ją stosować i poznali jej zalety w swoich „małych ojczyznach”. Zakończyli pokojem wieloletnie wojny religijne co nauczyło ich tolerancji. Najbardziej sprzyjającą okolicznością była jednak ich sytuacja materialna. Zdecydowana większość z nich była „biedna jak Szwajcar”. Bardzo biednych oraz bardzo bogatych Szwajcarów w tym czasie były niewielu. Dzięki wpisaniu prawa obywateli do stanowienia prawa i weta decyzji polityków do Konstytucji obecna sytuacja Szwajcarów jest wyjątkowa. Mimo, że nie posiadają żadnych bogactw naturalnych ani żyznych terenów rolniczych mogą się pochwalić wyjątkowo wysokim poziomem życia oraz czystym środowiskiem naturalnym. Ich największym bogactwem jest ich system polityczny jaki praktykują od ponad 150 lat. Nie piękne góry, nie najlepsze zegarki czy czekolada lecz właśnie system polityczny przez nich stosowany 80% Szwajcarów uważa za największy powód narodowej dumy. Zachodzi pytanie:

Skoro ich system polityczny jest taki dobry to dlaczego we współczesnym świecie nikt ich nie naśladuje? Jedyna próba wdrożenia „władzy ludu” jaką wykonał W. Lenin w Rosji zakończyła się katastrofą. Można wskazać wiele powodów braku zainteresowania demokracją szwajcarską. Jednak podstawową przyczyną jej blokady jest zdecydowane nienormalny rozkład zamożności we współczesnym Świecie. Spełniła się bowiem przepowiednia: „Bogaci będą jeszcze bogatsi a biedni jeszcze bardziej biednymi”. Mamy obecnie, jak oszacowano ostatnio we współczesnym świecie, 10% ludzi bogatych i pozostałych 90% biedaków. Bogata mniejszość obawia się dyktatury większości i skutecznie blokuje stosowanie pełnej demokracji.

„Sponsorzy” i sponsorowani – „darczyńcy” i żebracy We większości systemów politycznych przyjęto humanitarną zasadę pomagania biednym. W państwach opiekuńczych obywatele samodzielni finansowo („bogaci”) mają obowiązek płacenia podatków i składek tzn. sponsorowania ludzi „biednych”. Emerytury, renty, oświata, służba zdrowia, etc. są w znacznej mierze fundowane „biedakom” z podatków i składek obywateli którzy są aktywni, zaradni, pracowici i mogliby nie korzystać z takiej opieki. Jednak zdecydowanie mniej jest takich niż tych którzy oczekują takiej pomocy i robią wszystko by ją uzyskać. Jak wykazały badania Wolfa Lindera w Szwajcarii podstawowym kryterium wyboru wariantu odpowiedzi na pytania w referendach jest „portfel” tj. refleksja który z nich będzie dla mnie finansowo korzystniejszy. W takich warunkach wyniki referendów jest przewidywalny. Wygrywają te warianty odpowiedzi na pytanie referendalne które przynoszą korzyści „sponsorowanym”. Czy np. ktoś może wątpić w wynik referendum, jeśli takie będzie przeprowadzone, na temat: Czy zgadzasz się na podniesienie wieku przechodzenia na emeryturę od 67 lat?

Nie wolno podcinać gałęzi na której siedzimy Czy w sytuacji znacznej dysproporcji ilości „sponsorujących” do „sponsorowanych” zastosowanie systemu politycznego Szwajcarów i nadanie większości „sponsorowanej” realnego prawa podejmowania wszystkich decyzji publicznych drogą powszechnych referendów będzie racjonalne? Czy obywatele „bogaci” (samodzielni, samowystarczalni, aktywni zawodowo, etc.) będą się w takich warunkach czuli się bezpiecznie? Czy dyktat większości bez możliwości blokady nieracjonalnych decyzji przez „sponsorujących” w tych warunkach nie będzie powtórzeniem eksperymentu wykonanego w Rosji w 1918 roku? Jest niezbędne równouprawnienie „sponsorowanych” i „sponsorów” polegające na tym, że zarówno jedni jak i drudzy muszą mieć prawo proponowania dowolnej inicjatywy ustawodawczej i prawo weta każdej inicjatywy. Przekazując władzę w ręce ludu mniejszość którą stanowią „sponsorzy” budżetu musi mieć realne prawo weta wybujałych i nierealnych roszczeń oczkujących tzw. „opieki państwa”. Bez takiej gwarancji nigdy się nie zgodzą na demokrację bezpośrednią tzw. „dyktat większości”. Tylko wspólnym działaniem „sponsorów” i „sponsorowanych” można przekonać polityków do przekazania władzy suwerenowi. Wstępną propozycję takiego rozwiązania przedstawiłem w art. „Dla koalicji „biednych” i „bogatych” nie ma alternatywy” Zdzisław Gromada

Mitologia polska

Narody posiadają swoje mity na których budują tożsamość. Mitologia polska wydaje się ciekawa - według mitologii rosyjskiej Polacy są zdrajcami słowiańszczyzny - słowianami w służbie Rzymu. Według Polaków: Polska to kraj cywilizacji za którym na wschodzie rozciąga się bezkres ciemnoty. Jest to wprowadzenie do pierwszego mitu: obrońcy Europy.

Obrońcy Europy Obrona Europy to obszar wielopoziomowy. Początki to chyba bitwa pod Legnicą, zmagania z Tatarami. Walka z Imperium Osmańskim, mongolską Rosją to jedno ale istnieje też inny wróg. Militaryzm Krzyżacki, zdrajcy Rzymu - Szwecja. Zauważmy że Zakon Krzyżacki był pierwszym państwem który przeszedł na protestantyzm. Prusy później zjednoczyły Niemcy i wywołały konflikty światowe, tak więc póki Polska była wystarczająco silna to zagrożenie to było tłumione. Nowszym przejawem tego mitu jest wojna bolszewicka. Gdyby bolszewicy przeszli przez Polskę łącząc się z rewolucjonistami w Niemczech - widmo komunizmu w Europie od lat dwudziestych byłoby bardzo realne. Pewnym przejawem mitu jest też zachowanie się Polski podczas II wojny światowej. Tj. istniała możliwość pójścia z Niemcami, Japonią i ich sojusznikami na wojnę ze Związkiem Sowieckim - jednak taki scenariusz według polskiej mitologii jest niedopuszczalny gdyż militaryzm pruski będąc następcą militaryzmu krzyżackiego jest permanentnym wrogiem polskości. Jeszcze jednym przejawem mitu obrońcy (tym razem jednak już w mocno groteskowej formie) jest postawa Polaków podczas okresu tzw. realnego socjalizmu. Działania papieża, strajki itp. miały przyczynić się do szybszej erozji układu. Kim jest się walcząc z zagrożeniami światowymi? Wedle legendy jak rzecze indiańskie powiedzenie; to kim jesteśmy określa potęga naszych wrogów.

Mocarstwo Polska w mitologii jest mocarstwem. W wersji umiarkowanej są to tereny obecnej Polski, Ukrainy, Białorusi, Litwy i Łotwy. W wersji skrajniejszej to także Estonia, część zachodniej Rosji, Mołdawia, Słowacja i Czechy (patrz zdobycze Bolesława Chrobrego). Wedle mitu mocarstwowego twierdzenie że Polska jest słaba to zbrodnia - można powiedzieć że zniewolona (a nawet wypada) ale twierdzić że słaba ze względu na potencjał jest niedopuszczalne. Jeśli weźmiemy np. wsp. demograficzny to okazuje się że potencjał nawet wzrósł od czasów I Rzeczpospolitej. Pod koniec tejże, Polska liczyła około 14 mln - w tym połowa to osoby mowiące po polsku. W tym czasie Francja liczyła 27 mln - w większości francuskojęzycznych. Dziś to 37 mln do ponad 60 mln - czyli różnica się zmniejszyła. A jeśli weźmiemy mitologiczną Polskę (czyli Koronę i Litwę) to będzie nawet 100 mln mieszkańców (i druga populacja po Rosji w Europie). Potencjał gospodarczy i surowcowy na tym obszarze jest wielki, dostęp do dwóch mórz, położenie na kluczowych szlakach miedzy Europą a Azją. Wielkość populacji i terenu to jednak nie wszysko - Rosja też jest wielka - dlaczego więc Polska?

Wyższość cywilizacyjna Polacy to ludzie wolni a Rosjanie i Prusacy to podludzieMówiąc w skrócie - Polacy to ludzie wolni a Rosjanie i Prusacy to podludzie. Gdy car karze - powstaje miasto (i nie ważne że jest na trupach budowane). Europeizacja według cara to ogolenie bród. Prusacy to pionki, którzy państwo mają za Boga. Naprzeciw tej hołoty stoi człowiek wolny, który nie zna biurokracji, jego słowo ma wartość, nie jest ślepym narzędziem w rękach góry. Na wyższość cywilizacyjna wskazuje duch walki. Człowiek wolny to wszak dobry wojownik. Niewolnik za nic ma chwałę wojenną. Mit wojownika ma dwa poziomy, już szlachta zdążyła go wytworzyć (mit szlachcica - potomka wojowniczych sarmatów). Husaria - arystokratyczna jazda która urosła do rangi legendarnej, potrafiła rozbijać siły kilkunastokrotnie liczniejsze od siebie (a znana jest bitwa spieszonej husarii która w sile 400 ludzi obroniła się przed zagonem tatarskim liczącym nawet 10 000 ludzi). Jednak i zwykły lud pokazał że przewyższa inne ludy duchem walki - dobitnie podczas wojen napoleońskich czy wojny z bolszewikami. Mit Polaka-wojownika - człowieka wolnego potwierdzają powstania, które ukazują duszę narodu - niewolnik godzi się z losem i się nie buntuje, zniewolony jest zakuty w kajdany, ale czeka sposobności - jego dusza jest wolna. Wyższość cywilizacyjną Polaków stwierdza (co prawda w osobliwej formie ale jednak) Nietzsche przyznawając się do (mniej lub bardziej prawdziwej) polskości. Polska upada, naród dostaje się pod panowanie obcych sztandarów. Szczególną bezczelność okazuje Austria uratowana panad 100 lat wcześniej pod Wiedniem. Wyzwolenie nie jest tylko dziewiętnastowieczną kwestią prawa do samostanowienia narodów (samostanowienie jako zasada zresztą stanie się wrogiem - nacjonalizm litewski, ukraiński). Brytyjscy konserwatyści ponoć zazdroszczą polskim gdyż tutaj można było połączyć nacjonalizm z konserwatyzmem. Odwieczny wróg zwyciąża - wroga niewolnicza cywilizacja. Wyzwolenie to nie jest po prostu chęć posiadania swojego herbu, flagi lecz droga do innego świata. Podczas rozbiorów pojawia się sentencja gloria victis - cóż.. teoretycznie ma to wzmacniać ducha, ale w połączeniu z koncepcją Polski jako Chrystusa narodów otrzymujemy kierunek męczennika - a nie wojownika. Gloria victis to zaprzeczenie starej sentencji vae victis. Mamy więc tutaj konflikt mitów. Z drugiej strony wiele zależy od interpretacji. Wojownicy pod Termopilami poświęcili się, jednak walcząc osłaniali ewakuację Aten. Tak więc czy była to porażka? Jeśli gloria victis ma słuszyć poświęceniu dla poświęcenia to jest to pozbawione sensu.

Nowe mity Nowymi mitami nazywam te powstałe po odzyskaniu niepodległości. Piłsudski stał się legendą jako ten, który miał powstrzymać bolszewików. Oczywiście Piłsudski jest postacią sporną ale wielu tak właśnie myśli. Francja niegdyś wielka ośmiesza się podczas jednej wojny. Brytania pokazuje swoje szydercze podejście każąc sobie płacić za samoloty użyte podczas wojny przez polskich pilotów (w obronie tejże). Stare mocarstwa są więc niegodne zaufania. Pewnym sojusznikiem są Stany Zjednoczone które dwa razy wbijały Niemców nóż. Są one jednak daleko i taki sojusz nosi znamiona egzotycznego. Takie zachowanie budzi już prawdziwy antysemityzmAntysemityzm ma pewne poparcie - w końcu argumenty są solidne. Nie chodzi tu nawet o przeciwstawianie sobie kultury łacińskiej i żydowskiej (bo w takiej konfrontacji żydowska zostaje zmiażdżona). Żydzi znaleźli schronienie w Rzeczpospolitej gdy w reszcie Europy byli tępieni. Nie okazali się jednak uczciwymi obywatelami. Podczas zaborów i później wyszła natura tej grupy. Gdy bolszewicy wchodzili - żydzi witali ich tzw. chlebem i solą, po II wojnie obok marginesu społecznego tj. hołoty i podludzi stali się częścią aparatu władzy. Dzisiaj natomiast pewne grupy żądają od Polski przeprosin - "rekompensat za krzywdy jakich doznali". Takie zachowanie budzi już prawdziwy antysemityzm.

Krew bogów Jednym w najnowszych mitów jest podejście genetyczne - haplogrupa R1a1. Nie jest to popularna wiedza ale posiada silny ładunek i przez to może być ciekawa. Haplogrupa R1a1 wystepuje wśród populacji Indii na północy i ponoć wśród wyższych kast indyjskiego społeczeństwa. Jak głosi teoria z Indii pochodzą Aryjczycy. Tak się składa że wspomniana haplogrupa wśród słowian występuje często - a najczęśniej wśród Polaków (i co niejako zwalnia nas z solidarności słowiańskiej - wśród Węgrów). Póki co jednak choć ten składnik komponuje się w polską mitologię nie jest powszechny i chyba zbyt ekstremalny.

Wnioski Historie tutaj bardzo pobieżnie przedstawione nazywam mitami gdyż opowieści te nie są do końca prawdziwe. Mit ma w sobie trochę prawdy oraz trochę przekoloryzowania by nie powiedzieć fałszu. Bo weźmy pierwszą Republikę - prawda to, że chłop polski miał lepiej od ruskiego czy pruskiego, ale czy miał lepiej niż brytyjski gospodarz? A powstania były robione w imię czego? - czy przypadkiem partykularne interesy szlachty nie zaważyły? A bitwa pod Wiedniem - polska strona była tylko jedną z trzech sojuszniczych armii walczących z Turkami. Chyba każdy większy naród uważa się za najważniejszy. Brytyjczycy - a co! 1/4 świata, Imperium nad którym nie zachodzi słońce! Francuzi - przez wieki wielcy! Niemcy - silni, zdyscyplinowani, wynalazcy, inżynierowie, budowniczowie przemysłu, Hiszpanie - i ich dar dla świata czyli Łacińska Ameryka Południowa, imperium przez wieki, Rosjanie - och czyż nie ma większego Imperium? Amerykanie - kto jest potężniejszy? - bo kto zbudował potęgę w 200 lat? Japończycy - z boskim pochodzeniem i cesarzem? Kto jest ważniejszy? Podobnie Chińczycy. I także wielcy obrońcy - Polacy. Doprawdy nacjonalizm trochę przyciemnia percepcję - czy przekomarzanie się kto jest najważniejszy nie jest trywialne? Jeśli chodzi o Polskę to należy ona do cywilizacji łacińskiej - jeśli wtedy kto mówi - nieważne czy Polska jest socjalistyczna czy jakaś inna - byle była Polską! To niechybnie kwalifikuję się do głupców. Bo co z tego że będzie flaga, herb i hymn, jeśli pod tymi będą kompletnie inne wartości? Upadek kultury jest widoczny nieuzbrojonym okiem w dzisiejszych czasach. Owy duch walki także ustąpił. Bo czy nie lepszym tego dowodem jest fakt że tow. Jaruzelski żyje? Ilu mamy ludzi którzy mu złorzeczą, a jednak nikt nie użył noża, rury, pistoletu, bomby lub miotacza płomieni by go uśmiercić. Aby wyjść z tego impasu należy oddzielić sie od kultury, która nas otacza. Wtedy ludzie mogą pielegnować mity, tworzyć nowe. Czyli stworzenie siły gotowej do walki z systemem staje się realne. Tak też zrobiło środowisko pisowskie. Środowsko to tworzy swoją rzeczywistość, analizuje na swój sposób, ma własną religię. Problem polega na tym, że o ile już polskie mity są w kilku miejscach przesadzone (i wynikają z tego absurdalne konsekwencje - jak np. wymaganie od państw zachodu wdzięczności (albo i nie tylko tego) za ratowanie czy to pod Wiedniem czy przez bolszewikami) to mity pisowskie są już często w ogóle oderwane od rzeczywistości, jak np. kult Lecha Kaczyńskiego który robi za obrońcę interesu narodowego mimo że był oczywistym zdrajcą (traktat lizboński). Pewne sentencje służą do usprawiedliwiania swojego położenie - tak jak słynne konfucjuszowskie - w państwie rządzonym dobrze wstyd być biednym, w państwie rządzonym źle wstyd być bogatym. Mity mogą być zwodnicze ale są podstawą kultur - droga obrona przez pisowców wydaję się więc słuszna, należy oczywiście zadbać o to, aby nie popadać w kretynizmy tak jak pisowcy, ale posiadanie w swoich szeregach zdeterminowanych ludzi - fanatyków - bardziej pomaga niż szkodzi - bo kto przeprowadza zmiany, by nie powiedzieć rewolucje? ateusze? Komuniści to jedni z najbardziej wierzących na ziemi (w marksizm oczywiście). Zmian mogą dokonać ludzie gotowi do poświęceń a tacy mają swoje przekonania i swoje mity - nie powstaną słuchając TVP czy TVN. Mając 15 lat i pierwszy raz słysząc Donald Tusk już wiedziałem co to za osobnik. Wystarczył mi fakt, że PO była zachwalana w mediach - to wszysto. Było kompletnie oczywiste że jest to zgraja złodziei, oszustów, kłamców - nie potrzebowałem do tego lat, dowodów, dokumentów (takich jak np. wyznanie generała Czempińskiego - ile to rozmów i bliskich spotkań III stopnia musiał odbyć, żeby powstała Platforma Obywatelska). To jest właśnie siła mitu (w tym przypadku polskiego-narodowego) - można od razu rozpoznać oprychów. Co do Pisu - potrzebowałem kilku miesięcy aby ich rozgryść. Niektórzy do tej pory nie mogą się opamiętać. To jest według mnie kluczowe. Stworzyć konstrukcję która wyposaży w zdolność do szybkiego rozpoznawania takich zakłamanych idei, postaci jakie tworzą dziś np. PiS. Ktoś powie - do tego trzeba wiedzy, oczytania - właśnie chodzi o wiedzą skoncentrowaną. Ilu ludzi czyta książki? To jest właśnia prawdziwa magia aby niemal magicznymi formułami zmieniać rzeczywistość. Czyż teraz nie widać potęgi mitu? Roman B. imperi...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
KENWOOD KRC-857, BLAUPUNKT ACD9430
BC856 857 858
857
arkusz Jezyk polski poziom p rok 2002 857 MODEL
20030831184044id#857 Nieznany
856 857
857
857
(150) Pelczar Ks nr 6id 857
857
857
857 Hannay Barbara Cztery pory roku
I DWK 12 Preludium i fuga f moll nr 12 BWV 857

więcej podobnych podstron