20 lutego 2010 Przekraczając góry- trzymaj się dolin... pouczał sławny Sun Zi, autor „Sztuki wojennej”. A wojna toczy się nieprzerwanie: permanentna wojna o naszą świadomość, o tę marksistowską nadbudowę, o trwożliwą zachłanność nad naszymi umysłami, żeby nią zawładnąć, upokorzyć i ukształtować na swoją modłę. Żebyśmy nawet nie pisnęli, a wszystko co ONI mówią , przyjęli jako prawdę, jako prawdę bezwzględną, ostateczną i niepodważalną.„Kiedy pył się podnosi w różnych miejscach to znaczy, że wróg zbiera chrust na opał”- kontynuuje wielki strateg. W naszej cywilizacji łacińskiej- jako elementy strategii- obowiązywały: honor, prawda, sumienie, szlachetność. Ale to już przeszłość!. To co z nami wyprawiają rządzący – nie ma nic wspólnego z cechami naszej cywilizacji. To są demokratyczni wrogowie cywilizacji łacińskiej. Nie dość, że sama demokracja oparta jest na kłamstwie, demagogii i zwykłym oszustwie- to jeszcze dokręcają na co dzień wydarzenia pełne niedopowiedzeń, uogólnień, przeinaczeń, zakłamań. Wiele przemilczają! Chcą, żebyśmy słyszeli i widzieli, a w konsekwencji myśleli tylko to, co rządzący chcą , żebyśmy wiedzieli i słyszeli i w konsekwencji myśleli.… Ale jest jeszcze coś tak wspaniałego jak Internet, gdzie można znaleźć to i owo, gdzie można jeszcze napisać i przeczytać prawdę, gdzie można poczuć się, że nie jest się osaczonym przez Wielkiego Brata. Bo nawet na mieście- można dostać się w oko kamery.. I całą rzecz socjaliści – rozbudowują, pod pretekstem naszego bezpieczeństwa.. Albo bezpieczeństwo- albo wolność! Ja wybieram wolność, ale ONI za mnie wybierają moją niewolę, którą obserwują , monitorują i rejestrują. Wczoraj mignął mi przed oczyma obraz samolotu uderzającego w World Trade Center. Pomyślałem, że kłamcy znowu obchodzą rocznicę 11 września, która to rocznica” wstrząsnęła sumieniem świata”, a która jest zwykłym oszustem na skalę światową. Sprawą spreparowaną przez służby specjalne przed wojną z Irakiem, które w demokracji czują się jak ryba w wodzie. Ciekawe, czy ryba w demokratycznej wodzie potrafiłaby jeszcze pływać, tak jak pływają oficerowie służb?. Ale to nie była powtórka z 11 września.. To był samolot, ale uderzający w amerykański urząd skarbowy, czyli Internal Revenue Service.(???) Popatrzcie państwo do czego dochodzi.. Zdesperowany podatnik amerykański, doprowadzony do ostateczności przez biurokrację skarbową i przez socjalistyczne państwo amerykańskie, które rabuje swoich „obywateli” tak jak nas , tutaj w Europie, prowadzi idiotyczne i bardzo kosztowne wojny; gdzie dług publiczny przekroczył 14 bilionów dolarów(!!!!), a dodatkowo ponad 12 bilionów fruwa po świecie bez pokrycia(!!!) – zdecydował się na taki akt desperacji. Poświęcił własne życie i wypożyczony samolot, żeby zaprotestować przeciwko niesprawiedliwości. Wcześniej spalił swój dom. Żeby nie mieć złudzeń co do losu jaki go spotka po uderzeniu samolotu w urząd i żeby się przez chociaż moment nie zawahać. Odciął sobie świadomie odwrót. Gdyby chcieć uderzyć we wszystkie urzędy , nie tylko skarbowe na świecie- z pewnością zabrakłoby samolotów, a na razie i kamikadze, którzy byliby gotowi umrzeć za grabieżcze podatki.. Jak to powiedział na początku lat dziewięćdziesiątych guru polskiej ekonomii pan profesor Leszek Balcerowicz( cytuję z pamięci): gdyby pieniądz oparty był na kruszcu, nie można byłoby dodrukowywać pieniędzy..(???) I dlatego panie profesorze- można dodrukowywać pieniądze w nieskończoność, oszukując i okradając ludzi z owoców ich pracy. To jest dopiero pomysł na gospodarkę.. pieniądzem! Towarzysz Lenin, też terrorysta, twórca obozów koncentracyjnych w Rosji, odrzucał terror indywidualny, nazywając go „dziewiczą choroba lewicowości”. Preferował terroryzm zbiorowy. Osobiście podpisał kilka tysięcy wyroków śmierci na wrogów ludu – tym razem indywidualnie. Ale kilka milionów ofiar miał na swoim koncie.. „Zuchwałość jest typowa dla młodego wieku, przezorność dla starości”- nauczał Cyceron. Pan Joseph Stack, rocznik 1956, nie zastanawiał się chyba nad Leninem, tylko zagrały w nim emocje. Ale jakie musiały być(!!!)… Miliony Amerykanów pokrzywdzone przez amerykański urząd skarbowy nie miały takich emocji.. Tak jak podatnicy w innych socjalistycznych krajach, gdzie socjalizm doprowadza ich do nędzy, zadłużenia i płacenia horrendalnych haraczy na socjalistyczne państwa i biurokrację- integralną część socjalizmu. I oni wszyscy myślą, że to kapitalizm ich doprowadza do dziadostwa.. W ubiegłym roku zdesperowany sierżant piechoty morskiej, jeszcze z czasów drugiej wojny światowej, weteran wielokrotnie odznaczany, zdecydował się na samotny atak na Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie. Zdążył zabić strażnika i sam zginął.. Nie wiem co stało się z jego odznaczeniami, ale dyrektor Muzeum, kilkanaście dni temu, otrzymał od naszego prezydenta Lecha Kaczyńskiego odznaczenie- Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski(???)… Oczywiście nie wiązałby tych dwóch spraw, gdyby nie sprawa tych odznaczeń. Polska państwowa telewizja , realizująca swoją „ misję” oświadczyła, że: „desperat miał kłopoty z urzędem skarbowym”(!!!). Raczej urząd skarbowy miał kłopoty z podatnikiem, który nie chciał płacić. A może i miał, ale należałoby wysłać do Stanów jakiegoś dziennikarza śledczego, niech pojedzie i dowie się czegoś więcej o panie Josephie Stacku. Najlepsza byłaby pani redaktor Marszałek z „Rzeczpospolitej”. Ona ma zawsze doskonałe informacje z kręgów służb specjalnych. I dostała kilka nagród..! Wyprawa do Teksasu do miasta Austin, wobec marnotrawstwa panującego w naszym kraju, niewiele by nas kosztowała, a wyjaśniłaby polskim podatnikom wiele. Pan Stack napisał przed śmiercią:” Mała lekcja z patriotyzmu kosztowała mnie 40 000 dolarów i 10 lat życia oraz utratę emerytury. Zdałem obie sprawę, że żyję w kraju, którego ideologia oparta jest na totalnym kłamstwie. Zdałem sobie sprawę , jak naiwny byłem, jak głupia jest amerykańska opinia publiczna(…) Przemoc to jedyna odpowiedź.”(!!!!) Tłumaczenie zaczerpnąłem z wczorajszego wpisu pana Janusza Korwina- Mikkego, który podał też adres strony pana Stacka: http://www.t35.com.embeddedart.txt Z ta głupią opinią publiczną w Stanach to chyba prawda, bo we wszystkich socjalistycznych krajach jest tak samo. Pamiętam jak 30 listopada 2009 roku, w ostatnim dniu, kiedy jeszcze Polska nie została wciągnięta w socjalistyczną Unię Europejską, przy pomocy tzw .elit politycznych, pan Janusz Korwin Mikke, wraz z kilkoma moimi kolegami,( nie mogłem wtedy być!) palił flagę jeszcze nie istniejącego wtedy państwa jakim- jest obecnie Unia Europejska. Państwa jeszcze wtedy nie było- ale flaga już była! Czy to nie ciekawie zaprogramowane? Wszystko jakby wcześniej, bez demokracji, bez konsultacji społecznych, wbrew społeczeństwom. I gdzie są wyniki głosowania przedreferendalnego, czy są gdzieś przechowywane, żeby można było kiedyś sprawdzić jak „ obywatele” kiedyś Polski – głosowali??? Bo docierają do mnie informacje, że tych wyników już nie ma. Zostały zniszczone! Dlaczego przypominam wydarzenie zainscenizowane przez pana Janusza, człowieka odważnego i bezkompromisowego.?. Bo mniej więcej wtedy Polacy oglądali „Taniec z gwiazdami” w liczbie prawie 8 milionów, z czego 1 milion wysłał SMS-u po 3 złote plus VAT dla rządu(!!!). To jest dopiero skala ogłupienia – kiedyś narodu! Co jeszcze napisał Joseph Stack przed śmiercią.” Fiskusie: Dobra ,Wielki Bracie- weź funt mojego ciała i .śpij dobrze”(??). Środowiska żydowskie od jakiegoś czasu postulują, że dramat( dramatem może być i komedia i tragedia) „Kupiec Wenecki” Szekspira jest antysemicki, bo zawiera treści antysemickie(???). Chodzi w nim o to, między innymi, że w szekspirowskim dramacie Żyd Shylock zażądał od swego dłużnika funta mięsa jego ciała.(???) I stąd analogia No i skąd można się dowiedzieć o tym wszystkim?. Na pewno nie z mediów politycznych pod polityczną kontrolą. Dlatego próbując wejść na szczyty gór, idźmy spokojnie dolinami.. Tak umierają cisi bohaterowie.. Tak umierają nieśmiertelni… Cześć ich pamięci! WJR
Media publiczne w zawieszeniu Koalicja rządowa PO - PSL może mieć satysfakcję. Elektroniczne media publiczne w Polsce znalazły się w fatalnej sytuacji finansowej. Szczególna to "obywatelska" zasługa premiera Donalda Tuska, publicznie nawołującego do niepłacenia abonamentu radiowo-telewizyjnego. W 2007 roku Polskie Radio i Telewizja Polska otrzymały 880 mln zł z tytułu opłat abonamentowych. Mniej więcej tyle samo, ile rok wcześniej. Choć od dawna występował problem mało skutecznej ściągalności abonamentu, to nikt nie nawoływał jeszcze publicznie do jego niepłacenia.
Runda pierwsza Z chwilą zaprzysiężenia rządu Donalda Tuska (16 listopada 2007 r.) przedwyborcze zapowiedzi Platformy Obywatelskiej likwidacji abonamentu stały się oficjalne i powszechne. Premier i jego rząd zachęcali zatem do niepłacenia "haraczu", "daniny", "niezasłużonego podatku". Rok 2008 był dla koalicji rokiem forsowania nowej ustawy medialnej, która miała zatwierdzić likwidację abonamentu, ale i pozwolić Platformie Obywatelskiej na przejęcie władzy nad mediami publicznymi. Jak zwykle chodziło o wybór członków KRRiT, rad nadzorczych i zarządów spółek radiowo-telewizyjnych. SLD, partner medialnej koalicji z PO, wstrzymując się od głosu, podtrzymał tym samym weto prezydenta. Ustawa przepadła. W 2008 r. Polskie Radio i Telewizja Polska odnotowały wpływ z abonamentu o 150 mln zł mniejszy niż w roku 2007, czyli na poziomie 730 mln złotych. Z całą pewnością więc działania rządu i osobiście premiera Tuska doprowadziły do zmniejszenia przychodów spółek Skarbu Państwa (takimi są spółki radia i telewizji) o 150 mln złotych. Oczywiście nikt oficjalnie (prokuratura) nie postawił premierowi takiego zarzutu, gdyż ostateczna decyzja w sprawie płacenia czy niepłacenia abonamentu należy do obywateli, ale jak nazwać taką destrukcyjną postawę szefa rządu, który odpowiada za kondycję finansową spółek Skarbu Państwa?
Dobić abonament Mimo że ustawa upadła, rząd pod hasłem "ulżenia" najuboższym postanowił w inny sposób osłabić finansowo media publiczne, by w końcu poddały się planowanym liberalnym zmianom. Z inicjatywy PO uchwalono nowelizację ustawy o abonamencie, która rozszerzyła dotychczasową listę uprawnionych do niepłacenia abonamentu (dotychczas były to osoby powyżej 75 lat, inwalidzi I grupy) o osoby, które ukończyły 60 lat przy emeryturze nieprzekraczającej 50 proc. przeciętnego wynagrodzenia, o bezrobotnych, rencistów trwale niezdolnych do pracy, o osoby uprawnione do świadczeń socjalnych i przedemerytalnych. Nowelę ustawy abonamentowej prezydent skierował do Trybunału Konstytucyjnego, słusznie argumentując, że godzi ona w stabilność finansową mediów. Po stwierdzeniu przez TK jej częściowej niekonstytucyjności nowela weszła niedawno w życie po zatwierdzeniu jej przez Sejm i prezydenta. Skutki poszerzenia listy osób uprawnionych do niepłacenia abonamentu odczuwają właśnie tegoroczne budżety telewizji i radia.
Runda druga W 2009 r. rząd przystąpił do drugiej rundy walki z publicznymi mediami, czyli obowiązkowym abonamentem. Do wytężonej pracy nad przeforsowaniem nowego projektu ustawy medialnej wytypowano poseł Iwonę Śledzińską-Katarasińską. Mówiła o wszystkim, tylko nie o tym, że nowelizacja prowadzi do finansowego osłabienia mediów publicznych, wręcz do ich upadłości, a w konsekwencji - do prywatyzacji tego szczególnego sektora gospodarki i kultury narodowej. Zaklinając, że chodzi jedynie o odpolitycznienie mediów publicznych (ten sam argument wysuwany jest dziś w walce z IPN), nie mówiła, że kosztem upadającego rynku mediów publicznych nastąpi szybkie i wielomiliardowe dofinansowanie mediów prywatnych, szczególnie ogólnopolskich prywatnych stacji telewizyjnych i radiowych. Nie zauważyła, że ten wielomiliardowy rynek ponadplanowych przychodów, mnożony przez przychody w kolejnych latach, jest w rzeczywistości "prezentem" od rządu dla prywatnych mediów. Przy takim "prezencie" afera Rywin - Michnik blednie, wręcz niknie, jako marna kombinacja dwóch medialnych potentatów: Agory i Polsatu, chociaż w jej cieniu kryła się prywatyzacja Programu 2 TVP. Druga próba przeforsowania ustawy medialnej firmowanej przez tę samą medialną koalicję PO - PSL - SLD upadła ponownie z powodu negatywnego stanowiska SLD. Lewica nie poparła odrzucenia weta prezydenta, gdyż (oficjalna wersja) w miejsce zlikwidowanego abonamentu rząd nie chciał wprowadzić finansowania mediów publicznych z budżetu państwa. Innym albo dodatkowym powodem (wersja nieoficjalna) mogło być nagłe wprowadzenie do projektu nowej ustawy zapisu o chrześcijańskich wartościach - zapisu, którego miało nie być. Ustawa upadła, ale nawoływania do niepłacenia abonamentu, tak miłe dla ucha, a raczej dla kieszeni wielu telewidzów i radiosłuchaczy, okazały się bardzo skuteczne. Choć płacenie abonamentu jest nadal prawnym obowiązkiem, jego wielkość w 2009 r. spadła o 230 mln zł w porównaniu z rokiem 2007, czyli do poziomu 650 mln złotych.
W końcu przyszły straty Rok 2009 okazał się dla mediów publicznych pierwszym rokiem poważnych strat. Dla telewizji jest to już strata rzędu 200 mln złotych. Jeżeli prognozy KRRiT o wpływach z abonamentu za rok 2010 na poziomie 400 mln zł okażą się prawdziwe, to media publiczne mogą wpaść w spiralę zadłużenia. Polskie Radio będzie miało w tym roku do dyspozycji tylko 1/3 wpływów z abonamentu, jaki otrzymało w ubiegłym roku, czyli od 100 do 130 mln złotych. Radio zawsze było i jest w sytuacji gorszej od telewizji, gdyż w zdecydowanie mniejszym stopniu może wspierać się finansowaniem z reklam, tym bardziej że rynek reklam radiowych należy od 20 lat do dwóch sieci ogólnopolskich: Radia Zet i RMF. Nowy zarząd telewizji będzie zmuszony zastopować zadłużanie się, ale tylko dzięki podporządkowaniu całej koncepcji programowej mechanizmom rynkowym. Telewizja publiczna narzuci wyścig z mediami prywatnymi o ilość reklam, audycji sponsorowanych, akcji SMS-owych, konkursów i tanich, łatwych programów rozrywkowych. Tak więc program pójdzie w stronę jeszcze większej komercji kosztem funkcji misyjnej, która ma telewizję publiczną pozytywnie wyróżniać na rynku mediów. Ale ten fakt jest koalicji rządzącej najwyraźniej na rękę. Rząd ogłosił desinteressement dalszym nowelizowaniem ustawy, jakby urażony dwukrotną nieudaną próbą zmiany ustawy o radiu i telewizji. Po dwóch latach rządów PO i PSL media publiczne straciły już ponad 380 mln złotych. Nic też dziwnego, że ten stan rzeczy wzbudził poważne zaniepokojenie tych środowisk (np. Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich), które dzięki mediom publicznym miały możliwość nie tylko twórczego istnienia, ale i uprawiania zawodu.
Twórcy protestują Przy okazji "konsultacji" drugiego projektu ustawy medialnej środowiska twórcze przekonały się, że ich głos w ogóle się nie liczy. A był to głos wręcz powszechnego oburzenia. Nie znalazła się żadna grupa twórcza, którą choćby w części zadowalał projekt ustawy medialnej firmowanej przez PO, PSL, SLD. Przy okazji dyskusji na temat mediów publicznych po raz pierwszy pojawiły się kwestie dotykające powinności państwa wobec obywateli w dziedzinie mediów. Twórcy przypominali, że czołowe państwa europejskie utrzymują abonament i równocześnie dają mediom publicznym możliwość zarabiania dzięki reklamom. Nie przeszkadza to w prezentowaniu wysokiego poziomu programów. Tak jest w Wielkiej Brytanii, Austrii, Niemczech, we Francji, Włoszech, a więc w "starej Unii". W przeciwieństwie do niej kraje "nowej Unii", w tym Polska realizują jakiś dziwny plan osłabiania narodowych mediów publicznych, a nawet zamiar ich likwidacji.
Projekt tzw. elit Duża część tzw. twórców znalazła dla siebie miejsce w nowej formule. We wrześniu ubiegłego roku z okazji Kongresu Kultury Polskiej w Krakowie powołano Komitet Obywatelski Mediów Publicznych, który zyskał natychmiastowe poparcie premiera Donalda Tuska oraz szefa klubu PSL Stanisława Żeligowskiego. Weszli do niego m.in.: Agnieszka Holland, Andrzej Wajda, Maria Janion, Olga Lipińska, Wisława Szymborska, Krzysztof Zanussi, Krzysztof Penderecki, Jacek Bromski, Janusz Głowacki, Krystyna Chwin i wielu innych. Sygnatariusze KOMP stwierdzili, że skoro klasa polityczna nie może uregulować sytuacji mediów publicznych, to odpowiedzialność muszą przejąć "środowiska społeczne niebiorące udziału w walce politycznej", a zwłaszcza ludzie kultury, sztuki i nauki. Pięknie brzmiałaby ta deklaracja, gdyby nie niektóre złożone pod nią podpisy. Twórczość Olgi Lipińskiej (w ubiegłym roku sama zaproponowała siebie na prezesa TVP), nigdy nie była neutralna, ale zawsze zaangażowana po stronie nurtów lewicowych z wszelkimi tego wyboru negatywnymi konsekwencjami. To samo można powiedzieć o wielu innych osobach z listy KOMP, od lat uwikłanych w politykę i osobiście zainteresowanych możliwościami rozwoju, jakie dają media publiczne, z których wielokrotnie korzystali. Z wielkim optymizmem Komitet Obywatelski Mediów Publicznych wspiera - jak swój własny - "Gazeta Wyborcza". Najważniejsze jednak, że na pierwszym miejscu Komitet postawił sprawę zapewnienia mediom publicznym stałego finansowania, i to na takim poziomie, aby nie odbiegał od normy europejskiej. Abonament ma zastąpić opłata audiowizualna w wysokości 8 zł miesięcznie w powiązaniu z CIT i PIT ze względu na tzw. ściągalność. Projekt nowej ustawy ustanawia 7-osobową, rotacyjną Radę Mediów Publicznych, wybieraną w konkursie przez Komitet Mediów Publicznych. KMP tworzyłoby zaś 50 członków wybranych z listy 250 przedstawicieli organizacji pozarządowych, szkół wyższych, twórców, artystów, dziennikarzy itd. Rada Mediów odebrałaby KRRiT prawo wyboru członków rad nadzorczych mediów publicznych. Nad projektem ustawy pracuje m.in. Maciej Strzembosz (jeden z czterech pełnomocników Komitetu), którego jako twórcę telewizyjnego niepokoi czysto komercyjny charakter dzisiejszych mediów publicznych (70 proc. przychodów z reklamy, 30 proc. z abonamentu). Wśród priorytetów wymienia on edukację, kulturotwórczość i społeczeństwo obywatelskie. Pod tym ostatnim hasłem kryje się prawo obywatela do informacji, a nie do powszechnej dziś "inforozrywki". Też tak to widzę, oglądając codziennie w TVP nie informacje, ale informacyjny show.
Projekt SLD Z propozycją kolejnej regulacji mediów publicznych wystąpiło także SLD. Zamiast likwidowanego abonamentu wprowadza finansowanie mediów publicznych z odpisów od podatków PIT i CIT. Pozwoliłoby to rocznie gromadzić na koncie KRRiT kwotę powyżej 900 mln zł, a więc sumę wystarczającą do samodzielnego utrzymania się radia i telewizji. Innym pomysłem jest wprowadzenie licencji programowych przyznawanych mediom przez KRRiT na 4 lata. Podobne licencje określające konkretne obowiązki nadawcy przy wypełnianiu misji publicznej otrzymywaliby w drodze konkursu nadawcy komercyjni. Jedni i drudzy składaliby sprawozdania z realizacji misji publicznej w mediach. Projekt ustawy, według zapewnień posła Jerzego Wenderlicha, ma być lada dzień złożony w Sejmie.
Jaki projekt? Projekt SLD-owski jest prosty, doraźny, ratunkowy dla mediów publicznych pogrążających się w kryzysie finansowym. Jest realny do wykonania w roku wyborów prezydenckich i samorządowych. Nie burzy całego instytucjonalnego ładu w eterze, nie wszczyna walk i podchodów w sprawie obsady stanowisk, nie wywołuje konfliktów w sprawach finansowych. Minister finansów miałby obowiązek raz na kwartał przekazać pieniądze KRRiT, a ta rozdzielałaby dalej według swojego klucza. I to jest zaletą tego projektu, dla którego jednak nie widać poparcia ze strony koalicji rządowej. Umiarkowanie pozytywne zainteresowanie wyraża PiS. Cenne jest to, że do projektu nie musiałaby się wtrącać (notyfikować go) Unia Europejska. Znacznie dalej i śmielej idzie pomysł tzw. środowisk twórczych, elit. Zmierza on nawet do likwidacji KRRiT, jeżeli odpowiedni polityczny klimat doprowadzi do zmian w Konstytucji. Jest już gotowy projekt ustawy medialnej, która po konsultacjach wewnątrzśrodowiskowych ma się zamienić w dokument sejmowy na wiosnę tego roku. Jeden z pełnomocników Komitetu Mediów Publicznych red. Jacek Żakowski poinformował, że posiada już zapewnienia wielu polityków, iż ustawa zostanie uchwalona w tym roku, i to przed wakacjami. Wydaje się, że pewniejsze jest to, że o ustawie najpierw będzie się chciała wypowiedzieć Unia Europejska. Projektodawcy ustawy tworzą zupełnie nową konstrukcję ideowo-organizacyjno-merytoryczną. Kierując się potrzebą "odpolitycznienia" mediów publicznych oraz koniecznością zapewnienia im niezależnego finansowania, konstruują dość ryzykowny - i chyba utopijny - projekt-model. Z jednej strony odbiera on politykom bezpośredni wpływ na media, z drugiej zaś - oddaje środowiskom tzw. twórców prawo do tworzenia korporacyjnej organizacji (Komitet Mediów Publicznych), która rości sobie prawo do tworzenia medialnego porządku w państwie. Ciesząc się z utraty wpływu polityków na media publiczne, możemy doprowadzić do sytuacji, w której wpływ na media stracą: państwo i jego demokratyczne instytucje oraz jego demokratycznie wybierani przedstawiciele, a zatem społeczeństwo. Poza tym, projekt wymaga szerokiej, reprezentatywnej dyskusji, nie tylko w gronie tzw. twórców. Wojciech Reszczyński
O ewolucji komunizmu Jaszczur w swoim komentarzu pod tekstem Rolexa w POLIS MPC łaskaw był napisać tak: „Problem z niezrozumieniem neokomunizmu wywodzi się z niezrozumienia komunizmu. Zarówno przed, jak i po 1989 r. komunizm postrzegany jest (także przez szeroko pojętą prawicę) jako a) dobrotliwe teorie o równości wszystkich ludzi i wyzwoleniu warstw uciskanych, b) ustrój polityczny sprowadzający się do wszechobecnej propagandy, etatystycznej gospodarki itp. Generalnie - jako dobrotliwą utopię, która przemieniła się w antyutopię. Wspólnym mianownikiem wszystkich błędnych ujęć jest założenie, że Marks, Engels, inni współcześni im socjaliści, potem Lenin - (a)chcieli pewnie dobrze, ale (b)im nie wyszło. Co ciekawe, w punkcie (a) zgadzają się zarówno lewica, jak i prawica. W (b) lewicowiec odpowie, że to nie tak miało być, natomiast prawicowiec - że 'lek czasem jest gorszy od choroby'. tak: dla przeciętnego antykomunistycznego konserwatysty k. jest nie-konserwatyzmem i nie-chrześcijanstwem, dla liberała komunizm=etatyzm, dla prawoczłowieczego demokraty k. to nie-demokracja. Wedle takich interpretacji - największymi bolszewikami byliby Churchill, Bismarck, Franco, Piłsudski, Pinochet. Natomiast Stalin, Mao, Tito, Ceausescu, Slobo, Putin etc. - to wzorcowi nacjonalkonserwatyści. Aha - do ostatnich trza by dodać Jaruzela ! :D Kolejny błąd (teraz zapewne zostanę ruskim agentem ;) ) to wiązanie komunizmu z Rosją, Chinami, cywilizacją mongolską, turańską etc. Tymczasem - komunizm to metoda sprawowania władzy i organizacji społeczeństwa przez wąską grupę interesu, polegająca na sowietyzacji, czyli próbie przebudowania człowieka zgodnie z interesem tejże grupy (niestety, strategia ta w dużym stopniu powiodła się - patrząc z punktu widzenia komunistów). W komunizmie struktura władzy dąży do totalnej kontroli: nad osobą ludzką, interakcjami międzyludzkimi, a także do jak największej kontroli nad jak największym obszarem. Obojętna jest instytucjonalna forma struktur; czy jest to partia, czy jest to bezpieka/wojsko, czy są to nieformalne i zdecentralizowane grupy o charakterze mafijnym. Wystarczy zrobić taki mały eksperyment: przeczytać uważnie (także między wierszami) choćby 'manifest komunistyczny' Marksa i Engelsa, żeby zrozumieć, że w zasadzie wszystko, co tam głoszono i postulowano, służy jednej sprawie - zdobyciu, utrzymaniu, sprawowaniu i kontynuacji totalnej władzy. A najlepiej przeczytać od dechy do dechy: Marksa, Engelsa, Lenina, Stalina, do powiedzmy - Szelepina. Choć niewątpliwie nie należy ta robota do łatwych a tym bardziej nie przyprawia o jakąś szczególną radość.” - a ponieważ nie mogę się zgodzić z pewnymi stwierdzeniami, postanowiłem wykorzystać ten komentarz do polemicznego posta dotyczącego ewolucji komunizmu. To nie do końca jest więc tak, jak Jaszczur pisze - nie każda bowiem forma dyktatury jest komunizmem (a przecież dyktatura dąży do zdobycia, utrzymania i sprawowania władzy), nie każda też forma przebudowywania człowieka zgodnie z interesem jakiejś grupy musi być sowietyzacją. Myślę, że dałoby się wyróżnić kilka cech charakterystycznych dla komunizmu - przy czym akurat dążenia do sprawowania totalnej kontroli nie uznałbym za najważniejszą. Komuniści mają obsesję na punkcie kontrolowania obywateli tylko z tego prostego powodu, że się boją, iż brak kontroli spowoduje knucie (a zwykle powoduje), a to z kolei doprowadzi do wariantu budapesztańskiego ('56), czyli linczu na bezpieczniakach (czego czerwoni najbardziej się boją, wiedzą bowiem, że im się należy). Totalna kontrola jest więc odruchem samoobronnym ze strony tychże uzurpatorów. Istotą komunizmu nie jest jednak kontrola, lecz podporządkowanie człowieka i wszelkiej jego działalności systemowi przemocy i kłamstwa. Komunizm nie bez przyczyny posługuje się ludobójstwem, torturami, nieprawdopodobnym wprost załganiem itd., ponieważ dąży do radykalnego przekształcenia człowieka w posłuszne bydlę. Oczywiście nie jest to tak naprawdę możliwe, bo człowiek nosi w sobie jednak duchowy pierwiastek, który nie ulega redukcji mimo barakowych, koncłagrowych warunków życia – innymi słowy nawet w obozie koncentracyjnym, jakim jest państwo komunistyczne ludzie nie zamieniają się w bydlęta. Komuniści jednak w swym szatańskim działaniu się tym nie przejmują, służą oni bowiem złu z pełnym oddaniem, toteż koszty społeczne wprowadzania komunizmu traktują oni jako nieistotne. Gdzie drwa rąbą, wióry lecą po prostu, jak mawiał Soso. Z drugiej jednak strony, w swym antychrześcijańskim i zarazem antyludzkim nastawieniu, komuniści potrafią być niezwykle elastyczni. Jeśli zachodzi potrzeba posługują się retoryką narodowowyzwoleńczą (II wojna światowa), jeśli jest to potrzebne, są w stanie nawet w nabożeństwach uczestniczyć (Bierut zaraz po wojnie) – wszystko po to, by umiejętnie zapewniać sobie społeczną legitymizację. Do każdego bowiem działania maskującego stosują bowiem odpowiednią inną nowomowę. Potrafią zmieniać strategię stosownie do zmian warunków, w których muszą działać. Staliniści potrafią się zamieniać w antystalinistów (retoryka odwilży i krytyka „kultu jednostki”), aparatczycy w rewizjonistów (dążenie do „socjalizmu z ludzką twarzą”, „trzecia droga”), neofici w oportunistów itd. („minął bezpowrotnie młodzieńczy zapał dot. budowy raju na ziemi”) - tym niemniej wspólne im wszystkim jest dążenie do sterowania ludźmi, do traktowania społeczeństwa jako mechanizmu, w którym trzeba regulować pewne procesy (fizyczne), do posługiwania się kłamstwem jako środkiem realizacji celów politycznych. Nie ma nic dziwnego w tym, że w III RP nie tylko broni się peerelu i peerelowskiego establishmentu, lecz traktuje się ten ostatni jako środowisko współtwórców „nowej Polski”. Niedawna, szokująca wprost fala wiernopoddańczych gestów wobec moskiewskiego sługusa, Jaruzela, pokazała, czym naprawdę jest III RP. Nie ma nic zaskakującego również w tym, że propaganda III RP tworzona jest nie tylko przez komunistyczną „Politykę” i media komunolubne (które w ogóle nie powinny istnieć w wolnej Polsce), ale i Ministerstwo Prawdy Michnika, które w swej działalności nawiązuje do najlepszych tradycji inżynierii dusz. O neokomunizmie można mówić nie tylko dlatego, że znowu atakowana jest religia, konstruowany zamordyzm, wszechobecne są „służby” (kraje „postkomunistyczne”; nie tylko Polska), ale i z tego powodu, że odtwarzany jest układ sił charakterystyczny dla systemu sowieckiego z dominującą rolą Rosji (warto zresztą wspomnieć, że właśnie Putin zaczął dokonywać resowietyzacji Rosji i powrotu do symboliki komunistycznej). Dowodzi to, że „pieriestrojka” była kolejnym sprytnym manewrem przepoczwarzania się uzurpatorów, nie zaś żadnym końcem ustroju komunistycznego. Komunizm nie może się skończyć w prosty sposób za pomocą jakiegoś „ogłoszenia” czy czyjegoś widzimisię – ustrój, który pochłonął dziesiątki milionów ofiar, jeśli nie zostaje obalony siłą (niekoniecznie w drodze kontrrewolucji, ale na drodze aresztowań, konfiskat majątków, długoletnich wyroków więzienia, zakazu publicznej działalności ludzi związanych z komunizmem itd.), trwa dalej, przyjmując nowe formy funkcjonowania, wytwarzając kolejne potiomkinowskie wsie, czyli instytucje pozorne i zachowując zdegenerowaną, uzurpatorską strukturę nieformalnej władzy w danym państwie. FYM
LIST OLEWNIKA DO PREMIERA
Włodzimierz Olewnik, ojciec zamordowanego Krzysztofa, wysłał do premiera Donalda Tuska dramatyczny list, w którym domaga się bardziej stanowczego działania organów ścigania. Publikujemy go z drobnymi skrótami. Drobin, 13 luty 2010 r.
Szanowny Panie Premierze Rzeczypospolitej Polskiej, Jako Ojciec bestialsko zamordowanego syna Krzysztofa chciałbym wyrazić swój ból i protest na postępowanie Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji w sprawie nieodtajnienia na potrzeby śledztwa prowadzonego przez Prokuraturę Apelacyjną w Gdańsku materiałów operacyjnych Policji dot. uprowadzenia i zabójstwa Krzysztofa. Decyzja ta w moim przekonaniu jest nieuzasadniona i błędna, ale przede wszystkim w dalszym ciągu chroni przestępców. Miałem możliwość wglądu do tych materiałów, wiem, że są w nich ślady matactw i przestępstw. Tym samym brak odtajnienia ww. materiałów dla Prokuratury jest ukrywaniem współsprawców zbrodni, a także ucieczką od odpowiedzialności karnej funkcjonariuszy Policji. Nie mogę pogodzić się z faktem, że wszystko to odbywa się w granicach prawa. Jeśli jest takie prawo, to prawo jest złe. Ja na to się nie mogę zgodzić, nigdy też nie uznam, że Państwo Polskie zrobiło wszystko w tej sprawie. Dziękuję Panu Premierowi za możliwość powołania Komisji Śledczej, bo bardzo pomaga sprawie, ale jak mam zrozumieć decyzję Ministra Spraw Wewnętrznych? Czy jest to ochrona i źle rozumiana solidarność policjantów? Co ja mam powiedzieć ludziom, mojej najbliższej rodzinie? Panie Premierze, nie ulega wątpliwości, że w porwaniu naszego syna, jego okrutnym i zwyrodniałym dręczeniu i w konsekwencji mordzie brały udział osoby z organów państwowych, które powinny służyć obywatelowi do ochrony jego bezpieczeństwa, gwarantowanego przez konstytucję. W tej chwili dzieje się wszystko odwrotnie - pomimo nagłośnienia medialnego naszej sprawy, pomimo wręcz szydzenia mediów oraz społeczeństwa nawet wpływowych polityków z naszej sprawy (w załączeniu dołączam stenogram wywiadu, który przekazała mi Polonia amerykańska). Polska jako kraj, w którym nieudolność organów państwowych stawia nas niestety w złym świetle, jest narażona na śmieszność. My jako Polacy na to nie możemy sobie pozwolić. Jak to możliwe, że organy powołane do obrony obywateli, takie jak Policja, a wtóruje temu resort MSWiA, pozwalają na taki stan rzeczy? Moim zdaniem jest to skandal. [...] tam gdzie jest konieczność odtajnienia danych osobowych i dokumentów z tej operacji – MSWiA nie wydaje na to zgody. W mojej opinii tym samym ochrania się tych funkcjonariuszy, którzy być może są decydentami oraz wspólnie z bandytami przeprowadzają akcje przekazania okupu. Zgodnie z ich stwierdzeniem, że byli na miejscu zrzucenia okupu, to mogę tylko przypuszczać, że byli po drugiej stronie wraz z przestępcami podejmującymi tenże okup. Mam prawo przypuszczać, iż pieniądze przekazane jako okup mogły zostać wywiezione do Berlina przez kierowników komórki śledczej, tj. Remigiusza Mindę i Macieja Lubińskiego. Czy jest to logiczne, że następnego dnia zamiast dokonywać zabezpieczenia terenu i śladów z miejsca przekazania okupu, śledczy wyjeżdżają natychmiastowo do Berlina? Ironią w tej sprawie jest to, że banknoty z przekazania okupu zostają zidentyfikowane w okolicach przejścia granicznego. Zabezpieczenia śladów dokonano dopiero po upływie tygodnia, tj. po powrocie funkcjonariuszy z Berlina. Szokujące jest to, że funkcjonariusze, którzy są w tzw. WTO, czyli obszarze z chronionymi danymi osobowymi, mogą czynić największe przestępstwa wraz możliwością mordu, gdyż jak widać włos z głowy im nie spadnie.
Poniżej podaję niektóre przykłady z mojej sprawy: Jak wytłumaczyć zdarzenie w nocy z 15 na 16 maja 2008 roku, kiedy to do domu mojej córki w Płocku włamali się przestępcy i ukradli jedynie butelkę whisky i pudełko kubańskich cygar, pozostawiając biżuterię? W tym domu na piętrze spała moja żona, córka i wnuki, a na dole nieujawnieni przestępcy splądrowali mieszkanie, w sposób wcześniej nam znany: pakując dziecięce ubranka i zostawiając je w mieszkaniu. Podobnie spakowano ubrania Krzysia w torbie sportowej po jego uprowadzeniu i pozostawiono je w podobnym miejscu w mieszkaniu. Czy to jest przypadek, zbieg okoliczności czy też jest to demonstracja siły i pokazania, że można zaatakować niewinną rodzinę metodami działania PRL-owskich służb bezpieczeństwa? Panie Premierze, jesteśmy udręczeni i tyranizowani psychicznie. Jak wytłumaczyć fakt zamieszczenia zdjęcia z sekcji zwłok naszego syna w miesięczniku policyjnym “997”, gdzie bezpośredni nadzór nad tym pismem ma Komenda Główna Policji, gdzie po fakcie tak drażliwym jak ekshumacja zwłok naszego Krzysztofa pokazane jest zdjęcie szczątek zwłok naszego syna, pomimo próśb rodziny i wsparcia mediów w uszanowaniu tego tramatycznego momentu? Czy to jest ludzkie i normalne, czy jest to kolejny objaw udręczenia i zniszczenia psychicznego? Mam obiekcje, czy tylko sam Redaktor Naczelny czaspisma “997” podjął taką decyzję. Panie Premierze, jak Pan zinterpretuje decyzję sądu na uchylenie aresztu Jacka Krupińskiego, kiedy rodzina i prokuratura przekonanana jest, że jest on jednym ze sprawców uprowadzenia i być może zamordowania syna? W krótkim czasie po opuszczeniu aresztu Jacek Krupiński usiłuje wynająć mieszkanie w apartamentowcu, gdzie mieszka moja córka z zięciem wraz z wnuczkiem, pomimo posiadania przez niego własnego mieszkania oraz możliwości zamieszkania z samotnie żyjącą matką. Myślę, że robi to tylko po to, aby swoim widokiem i osobą dręczyć nas psychicznie, a skutkiem tego jest już to, że mój dziewięcioletni wnuczek budzi się w nocy i mówi do matki: “Mamo, ja się boję, Jacek chce mnie zamordować”. Czy to jest pomysł Jacka Krupińskiego, czy również działanie jakichś czynników innych, które powodują upodlenie rodziny i dalsze jej nękanie? Jak wytłumaczyć fakt awansów policjantów, którzy brali udział w śledztwie, w świadomy sposób szkodząc sprawie? Moim zdaniem powinni oni jak najszybciej opuścić szeregi Policji. Pomimo zarzutów prokuratorskich są nagradzani i awansowani. Mówię tutaj o Grzegorzu Korsanie, Henryku Strausie, a najbardziej bulwersuje mnie fakt awansu Macieja Lubińskiego na zastępcę szefa wydziału. Na tej osobie ciążą mocne zarzuty prokuratorskie. Oburza mnie fakt aresztowania detektywa Marcina Popowskiego oraz uczestnika grupy śledczej Pana Mirosława Gruszeczki, który sprzeciwiał się nielogicznemu ukierunkowaniu śledztwa, a w obawie wykrycia prawdy został poprzez zastosowanie podstępu aresztowany. Według mnie niewinnie przesiedzial pół roku w areszcie tymczasowym. Gdzie tu jest sprawiedliwość, że jedni funkcjonariusze mogą przebywać w areszcie, a drudzy po takich celowych i negatywnych działaniach jak ukrywanie dowodów w sprawie miejsca przetrzymywania Krzysztofa oraz dowodów w postaci billingów, gdzie w sposób jednoznaczny z imienia i nazwiska wraz z miejscem zamieszkania wskazany został uczestnik grupy porywającej Krzysia, są awansowani. Czy to nie woła o pomstę do nieba? Panie Premierze, jak jest to możliwe, że w Komisji Hazardowej, która jest pośmiewiskiem dla mediów oraz opinii publicznej, zasiada człowiek, który piastował stanowisko prezesa Najwyższej Izby Kontroli, instytucji kontrolującej prawo, które działa w organach państwowych oraz podmiotach gospodarczych mających doskonałą wiedzę w sprawie sposobów korumpowania urzędników, a on wypuszcza człowieka, który przychodzi do niego z teczką pieniędzy, a otwierając ją przy nim jednoznacznie sugeruje przekazanie łapówki? Pan Sekuła pozwala opuścić biuro bez żadnego wytłumaczenia tego faktu i - o ironio - mówi o tym publicznie w telewizji. Ja to odbieram jako pouczenie, w jaki bezpieczny sposób korumpować urzędnika. Panie Premierze, mając pełną wiedzę o tym zdarzeniu, daje Pan na takie sytuacje pełne przyzwolenie. Panie Premierze, jak jest to możliwe, że nieudacznik nad nieudacznikiem, a być może nawet jeden z decydentów w uprowadzeniu i zamordowaniu mojego syna, Pan Janusz Czerwiński, ma do czynienia z naszą sprawą od samego początku, gdyż od 2001 roku. Jest autorem ogromnej porażki Policji w tej sprawie, teraz wspólnie z drugim, być może mniej wdrożonym w naszą sprawę funkcjonariuszem organu Policji, ale działający razem z powyższym w tym czasie – zostają szefami CBA. Chcę podkreślić, iż Janusz Czerwiński był osobiście przeze mnie informowany o błędach i wątpliwościach w śledztwie, o których jest tak głośno w trakcie przesłuchań w Komisji Śledczej. Miał wiedzę i przyznawał mi rację, więcej - na moją osobistą prośbę ustalał fakty związane z moimi obiekcjami co do przejęcia sprawy przez CBŚ. Dziś w przesłuchaniu w trakcie Komisji Śledczej dostaje choroby amnezyjnej i nic nie pamięta, a osoby, które nic nie chcą ukryć, pomimo tak długiego upływu czasu pamiętają szczegóły sprawy. Ten człowiek, z taką chorobą, jest v-ce szefem CBA. Nie wiem jak to się dzieje, czy są to kolejne zbiegi okoliczności, że Janusz Czerwiński przechodził zawsze tam, gdzie toczy się śledztwo w naszej sprawie. Kiedy śledztwo przejeło CBŚ w Warszawie, ten Pan jest w Warszawie, kiedy powołana jest grupa w Olsztynie, jest on w Olsztynie, kiedy naszą sprawą od dwóch lat interesuje się CBA, on jest od dwóch lat w CBA jako szef delegatury poznańskiej, aż w reszczie po niejasnym dla mnie odwołaniu szefa CBA Pana Mariusza Kamińskiego awansuje on na stanowisko v-ce szefa tych służb. Jedynie mogę przypuszczać, że chyba tylko po to, aby mieć pełną wiedzę o kierunkach i szczegółach toczącego się śledztwa. Kto wreszcie dokonana rozliczenia z niejasnych działań Krzysztofa Rutkowskiego. Ktoś temu człowiekowi wydał licencję detektywa, a jego popularność [...] nie może przysłonić faktu kontroli nad nieprawidłowością działalności [...] Panie Premierze, podobnych spraw jest setki, a może nawet tysiące, nie można koło tego przechodzić obojętnie.
Jako obywatel Rzeczypospolitej Polskiej mam swoje konstytucyjne prawa:
• Art.30: “Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela. Jest ona nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych.”
• Art.32: ”Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne.”
• Art.38: ”Rzeczpospolita Polska zapewnia każdemu człowiekowi prawną ochronę życia”.
• Art.40: ”Nikt nie może być poddany torturom ani okrutnemu, nieludzkiemu lub poniżającemu traktowaniu i karaniu.”
• Art.51, pkt3 :”Każdy ma prawo dostępu do dotyczących go urzędowych dokumentów i zbiorów danych. “
• Art. 54: ”Każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji.”
• Art.148,pkt7: ”Prezes Rady Ministrów: jest zwierzchnikiem służbowym pracowników administracji rządowej.”
Protestuję przeciw takiemu funkcjonowaniu Państwa Polskiego. Będę apelował i jestem zmuszony do oskarżania naszego kraju we wszystkich europejskich i światowych organizacjach broniących praw człowieka. Dodatkowo zamierzam podjąć walkę o PRAWDĘ wewnątrz naszego kraju, do czego obliguje i inspiruje mnie korespondencja kierowana do mnie osobiście, jak i mojej rodziny, [...] dotycząca oczekiwań społecznych i głębokich reform naszego Państwa. Ofiara życia mojego syna Krzysztofa musi lec u podstaw odnowy moralnej organów państwa w imię dobra nas wszystkich i nie może zostać zaprzepaszczona. Z poważaniem Włodzimierz Olewnik
Mus Tuska Jednym zdaniem – że woli być premierem niż prezydentem – Donald Tusk rozsypał polską politykę, obalił tworzone od lat scenariusze i rozpoczął nowe rozdanie. Ryzykowne, choć racjonalne. Pozornie rzecz dotyczy głównie rozdania prezydenckiego, ale skutki jego decyzji przełożyć się mogą na wyniki kolejnych wyborów, trwałość ugrupowań politycznych, a także na sposób i styl uprawiania polityki. Dwa tygodnie temu w artykule „Raczej nie” przedstawiłam argumenty za kandydowaniem premiera na urząd prezydenta i przeciwko takiej decyzji. Argumenty „za” mieściły się głównie w sferze symboliczno-emocjonalnej. Od lat opinia publiczna przyzwyczaiła się, że musi się odbyć ostateczny pojedynek i nie zmieniały tego faktu sondaże pokazujące, że Lech Kaczyński po czterech latach sprawowania urzędu przegrywa ze wszystkimi kandydatami, których można uznać za poważnych. Opinia publiczna wszystkich „tych trzecich”, może z wyjątkiem Włodzimierza Cimoszewicza, zdawała się nie dostrzegać. Ten wymiar symboliczny był tym bardziej wyrazisty, że sam Tusk przekonywał uparcie, że kwestą pierwszoplanową jest zdobycie dużego Pałacu, aby odblokować zmiany prowadzące do modernizacji Polski. Prezydentura nie była więc wyłącznie prostym rewanżem za przegraną sprzed lat, lecz elementem całej strategii politycznej PO i jej lidera. Tę strategię można zaś określić krótko – trwałe odsunięcie PiS od władzy. A tym samym wyeliminowanie z rządzenia tych, którzy chcą wcielać w życie projekty skażone przesłaniami głównie ideologicznymi, opartymi na spiskowych, urojonych teoriach, którzy chcą regulować życie społeczne i zabierać człowiekowi ważne fragmenty wolności. Istotnym elementem tej strategii była wygrana w wyborach prezydenckich i tym samym zdjęcie z rządowych zamierzeń hamulca, jakim stał się Lech Kaczyński. Ale argumentów przeciwko kandydowaniu było dużo i to nie tylko ten, że realna władza w Polsce spoczywa w rękach rządu. Także to, na co o wiele mniej zwraca się uwagę, że wzrosła pozycja PO i Tuska osobiście na arenie europejskiej, gdzie stał się jednym z ważniejszych graczy, i to w pierwszej lidze, zwłaszcza po tym roku, gdy widmo kryzysu zajrzało wszystkim głęboko w oczy. Wybór Jerzego Buzka na szefa Parlamentu Europejskiego we wszystkich noworocznych ankietach uznano za najważniejsze dla Polski wydarzenie (jednak lubimy tę sferę symboliczną). Ten wybór obiecał Polakom Tusk i – niezależnie od przymiotów osobistych Buzka – to on go przeprowadził. Jest wreszcie argument być może przesądzający – zdjęcie części napięcia politycznego z kampanii wyborczej. Wielomiesięczna walka, w której braliby udział urzędujący prezydent, próbujący zawłaszczyć coraz większą część władzy wykonawczej, i urzędujący premier sprawiłaby, że 2010 r. byłby dla gospodarki i rozwoju kraju stracony. Każda decyzja byłaby oglądana wyłącznie pod kątem wyborów. Szale były więc mniej więcej zrównoważone. Na jednej symbole i emocje, podbudowane racją państwową, na drugiej równie ważne racje państwowe i wydłużenie politycznego horyzontu. Swoją decyzją o niekandydowaniu Donald Tusk sprawił, że zaczynamy wyraźniej postrzegać całą sekwencję wyborczą, rozłożoną na trzy kroki (prezydentura, wybory samorządowe, przyszłoroczne parlamentarne, a więc pełnia władzy), a nie tylko ten pierwszy prezydencki etap. Czy wyborcy to wydłużenie horyzontu uznają za istotne? Oni w dużej części kierują się emocjami i symbolami, inne racje wymagają długich, pełnych liczb i wskaźników wyjaśnień, dla których nie ma czasu w elektronicznych mediach. Dla wyborcy bardziej przekonujący może być argument, że Tusk stchórzył, nawet jeśli nie bardzo wiadomo, przed kim czy przed czym, niż że podjął decyzję odważną i ryzykowną. Decyzja Tuska jest więc także decyzją o konsolidacji sceny politycznej, a przynajmniej konsolidacji PO, aby nie stała się primabaleriną jednego sezonu, aby zakorzeniła się w świadomości wyborców, a głosowanie na nią stawało się przyzwyczajeniem, a nie przypadkowym wyborem. Nie jest zaskoczeniem, że decyzję premiera najlepiej przyjęły sfery gospodarcze, co widoczne było podczas spotkania na Politechnice Warszawskiej, gdzie w dzień po decyzji zaprezentowano plan konsolidacji i rozwoju finansów publicznych. Nawet jeśli zarzucano, że w planie jest „za mało konkretów”, co staje się zaklęciem rutynowym, to wyraźnie odczuwało się oddech ulgi. Coś jednak będzie można zrobić, premier i minister finansów podejmują publiczne zobowiązanie do bardziej zdecydowanego działania. Przekleństwo kampanii zostało zdjęte. Donald Tusk przedstawił jednak przede wszystkim plan polityczny. Prezydentura dla PO jest ciągle celem najważniejszym, chociaż tak naprawdę ważne jest, aby nie wygrał Lech Kaczyński, bo sam urząd ma w każdych innych rękach znaczenie mniejsze, przestaje być tym głównym hamulcem, nie niesie aż tylu negatywnych emocji. Zejście Tuska z tego boiska nieco wyrównuje szanse kandydatów, być może trochę wzmacnia Lecha Kaczyńskiego, jeśli postara się bardziej zdystansować od partii brata. Niewątpliwie poprawia pozycje wyjściowe takich kandydatów jak Jerzy Szmajdziński czy Andrzej Olechowski, ale dopóki nie pojawi się nowy, namaszczony przez Tuska, rankingi nie będą źródłem rzetelnej wiedzy o ich wyborczych szansach. Prezydenckie rozdanie zaczyna się od nowa, ale ciągle kandydat PO, a jako taki jawi się dziś przede wszystkim marszałek Sejmu Bronisław Komorowski ma największe szanse na wygraną. Partyjne logo i poparcie Tuska będzie miało bowiem znaczenie decydujące, mimo że tak bardzo lubimy złudzenia, iż wybory prezydenckie są mniej partyjne, bardziej personalne. Fakt, wywołują większe emocje, bo ścierają się konkretne osoby, ale są tak samo partyjne. Od dnia, w którym premier ogłosił swoją definitywną – jak sam podkreśla – decyzję, polska polityka nabrała nowego wymiaru i dynamiki. Z jakością jest na razie marnie. Rozważania, czy premier chciał przykryć zeznania Drzewieckiego przed komisją śledczą, urągają inteligencji odbiorców. Reakcje opozycji, że stchórzył, że się boi, są wyrazem kompletnej bezradności. Można odpowiedzieć, że stchórzyłby, gdyby wystartował, bo to przecież oznaczałoby, że zostawia rząd i realną władzę wykonawczą w czasach ciągle niepewnych i ucieka na wygodny 5-letni, a może nawet 10-letni kontrakt w Pałacu. Zwrot wykonany przez Tuska polega na wzięciu odpowiedzialności i podjęciu ryzyka przegranej, w tym także porażki całego planu, aby pokazać, że władza nie jest celem samym w sobie. Tusk znów zaskoczył polskich polityków: może dlatego tak bardzo osłupieli. Nowa sytuacja polskiej polityki polega między innymi na tym, że bardzo urosła funkcja premiera nawet ponad konstytucyjne uprawnienia. Ranga urzędu nie zależy bowiem wyłącznie od przepisów zawartych w ustawach, zależy także od osobowości i cech charakteru tego, kto urząd sprawuje. Aleksander Kwaśniewski nie dlatego do dziś uważany jest za wzór prezydenta, że miał szczególne uprawnienia, ale dlatego, że jego cechy, zdolność do kompromisu, niechęć do wchodzenia w niepotrzebne spory zjednywały mu przychylność opinii publicznej. Lech Kaczyński postrzegany jest przez większość jako źle pełniący swój urząd nie dlatego, że odmawia mu się patriotyzmu czy trwałych przekonań, ale dlatego, że cechami głównymi jego prezydentury stały się kłótliwość, małostkowość, nieporadność, a przede wszystkim nadmierna usłużność wobec partii brata. To obniżyło rangę urzędu. Podobnie jest z premierami. Leszek Miller nazywany był kanclerzem dlatego, że przez pierwsze miesiące sprawowania rządu rzeczywiście nim był. Nie bał się dużych cięć budżetowych, zaaplikowanych przez Marka Belkę, co nie miało nic wspólnego z lewicową wrażliwością; przyspieszył stojące w martwym punkcie rokowania z Unią Europejską, w czym zresztą miał wsparcie prezydenta. Zaczął tracić nie tylko na aferalnym klimacie, w którym pogrążała się partia, ale także dlatego, że za wyzwaniami stawianymi przez rząd, właśnie zupełnie nielewicowymi, nie nadążała partia, dla której lewicowa postawa zawierała się w spełnianiu roszczeń. Przy liberalnej polityce Millera ta partia musiała się rozsypać, a klimat aferalny jedynie rozpad przyspieszał. Donald Tusk też ma dziś władzę prawie kanclerską, którą sobie wywalczył, między innymi werdyktem Trybunału Konstytucyjnego w sprawie prowadzenia polityki zagranicznej. Ten werdykt wyraźnie podciął skrzydła Lechowi Kaczyńskiemu i uspokoił harce w polityce zagranicznej, a przejście prezydenta na pole krajowe kończy się jakimiś ankietami BBN do dyrektorów szpitali, by opisali stan finansów, co w sytuacji, gdy zawetowało się zasadnicze zmiany, wygląda zgoła bezwstydnie. Wywalczył sobie Tusk również niezwykle silną pozycją we własnej partii. To prawda, że decyzję o niekandydowaniu wielu, do czasu ogłoszenia, kontestowało. Rzecz jednak charakterystyczna, że bardziej na szczytach partii niż w terenie. Dla działaczy terenowych ważniejsze są wybory samorządowe i parlamentarne niż prezydenckie, na których korzysta głównie najbliższe otoczenie prezydenta, zapewniając sobie w miarę wygodne życie na kilka lat. Siła rządu Tuska i jego własna silna pozycja jako premiera-kanclerza wynika w dużej mierze także z tego, że obecny rząd nie jest zbiorowiskiem partyjnych działaczy. To jest rząd autorski i każda nominacja, także ostatnia – ministra środowiska świadczy o tym, że Tusk partii nie ulega. Przeciwnie, on ją prowadzi i ona poza nim nie ma innego lidera. Paraliż mogłaby wywołać dyskusja o sukcesji, a tej nie będzie. Przynajmniej przez najbliższe kilkanaście miesięcy. I to jest też jeden z ważnych elementów planu Tuska. A ponieważ jego hasłem jest wykorzystanie najbliższych miesięcy na „położenie trwałych fundamentów pod modernizację kraju”, stawia też w trudniejszej sytuacji prezydenta, opozycję i koalicjanta wreszcie. To już nie są zabawy w komisję hazardową, to jest powiedzenie: sprawdzam. Nie ma wątpliwości, że premier podjął decyzję w sytuacji trudniejszej niż kilka miesięcy temu. Pomijając już opozycję i kampanię prezydencką (która rząd będzie obijać, gdyż kandydaci z krytyki gabinetu nie zrezygnują), nie są tajemnicą koalicyjne nieporozumienia. Konflikt między minister pracy Jolantą Fedak, popieraną przez Waldemara Pawlaka, a Michałem Bonim, szefem Komitetu Stałego Rady Ministrów, wszedł już w fazę publicznego sporu, i to są spory merytoryczne, a nie ambicjonalne. Przedstawiony plan konsolidacji finansów publicznych nie jest dokumentem rządowym ani koalicyjnym, a w wielu miejscach narusza interesy PSL. Twarde postawienie premiera na prywatyzację, której zaawansowanie ma być co tydzień sprawdzane podczas posiedzeń Rady Ministrów, w czasie gdy nic nie słychać o prywatyzacji pracowniczej, preferowanej przez PSL, jest też dla ludowców wyzwaniem. Plan jest propozycją PO, na którą trzeba uzyskać najpierw zgodę PSL, a potem być może SLD, gdy trzeba będzie wziąć pod uwagę prezydenckie weto. Nie jest też przesądzone, kogo ludowcy wystawią ostatecznie w wyborach prezydenckich. Dotychczas obowiązywała umowa, że jeżeli Tusk startuje, to Waldemar Pawlak nie. Teraz, w wyraźnie rozgoryczonym PSL, plany mogą ulec zmianie i pojawi się nacisk na Pawlaka, aby jednak stanął do walki. Tym samym kampania wkroczyłaby jednak bezpośrednio do rządu.Zagrożeń jest wiele, w tym i to, że funkcja premiera zużywa każdego polityka, a partia nadmiernie silna automatycznie ulega stopniowej demoralizacji. Dotychczas Donald Tusk pokazywał, że ma polityczny instynkt, że władza i kłopoty z nią związane go hartują, że uczą odporności, a nawet bezwzględności. Od kilku miesięcy poznajemy nowego Donalda Tuska, który coraz mniej przystaje do dawnego wizerunku młodego liberała, opowiadającego, że politycy to klasa próżniacza. Teraz złamał kolejny schemat w dość powszechnym myśleniu o nim jako polityku; zaryzykował jeszcze bardziej.
Janina Paradowska
Wielka kumulacja W pracach komisji śledczej miniony tydzień był niewątpliwie wielką kumulacją, by użyć określenia bliskiego branży hazardowej. Obserwatorzy i komentatorzy zgodnie zakrzyknęli – przełomu nie było. Nie bardzo wprawdzie wiadomo, jaki przełom w politycznym widowisku, jakim są prace komisji, miał nastąpić. Czy miał się potknąć, a nawet wywrócić premier Tusk, czy miałby się pogrążyć Jarosław Kaczyński? Przebieg prac nad ustawami hazardowymi w tym okresie, który został dla komisji zakreślony, można dokładnie prześledzić w Internecie, w rozlicznych publikacjach, sejmowych stenogramach. Nie są znane tylko wyniki prokuratorskich postępowań zarówno w sprawie procedowania nad ustawami, jak i przecieków materiałów operacyjnych do „Rzeczpospolitej”, które rzeczywiście miały charakter bezprecedensowy. Efekty tych dochodzeń będą jednak miały znaczenie drugorzędne nie tylko ze względu na przewlekłość prokuratorskich procedur, ale przede wszystkim dlatego, że sprawa ma głównie wymiar polityczny i tu fronty dawno zostały ustawione. O ile Jarosław Kaczyński próbował zaszczepić opinii publicznej nową definicję, czyli „aferę Tuska”, to premier podtrzymał i dosyć przekonująco udowadniał, że jest to głównie „afera CBA”, choć sam w stosunku do swych partyjnych kolegów, którzy nie przecięli związków ze światem biznesu, był twardy i zdeterminowany. Najbardziej jednak zdeterminowany był w kwestii zachowań b. szefa CBA i jego próby „testowania” premiera i sprawowanego przez niego przywództwa. Czy było to tylko testowanie, czy coś więcej, tego nigdy się do końca nie dowiemy. Niemniej to, co już wiemy o zachowaniu Kamińskiego, jego gwałtownych pretensjach kierowanych do premiera, że ktoś w ogóle śmie stawiać szefowi CBA prokuratorskie zarzuty, świadczy nie tylko o tym, że mieliśmy (wypada mieć nadzieję, że już nie mamy) służbę specjalną istniejącą na prawach nadzwyczajnych. Gdy zaś idzie o komisję śledczą, ciąg dalszy przewidzieć łatwo (w sumie ciekawe może być jedynie pojawienie się Ryszarda Sobiesiaka). Po wielkiej kumulacji będą próby przedłużania jej prac, mnożenie świadków, wołanie o konfrontacje (nowym hasłem będzie absurdalna z założenia próba konfrontowania premiera z b. szefem CBA), powtórne wezwania. Wątpliwe jest jednak, czy uda się wytworzyć jeszcze jakieś większe polityczne napięcie. A zapewne jedynym, gotowym do napisania raportu na temat zadany komisji, czyli o procesie legislacyjnym, może być przewodniczący Mirosław Sekuła poniewierany za przestrzeganie orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego dotyczącego przesłuchiwania świadków. Ale czy proces legislacyjny jeszcze kogokolwiek obchodzi? Janina Paradowska
PERKALIKI DLA JANINY PARADOWSKIEJ Wczoraj odrabiałem zaległą prasówkę i natknąłem się na tekst Janiny Paradowskiej „Mus Tuska”. Każdy tekst pióra tej publicystki wart jest uwagi ze względu na specyficzny styl myślenia lub nawet dwój myślenia oraz nowatorskie sposoby podlizywania się ekipie rządzącej. Ale we wzmiankowanym tekście najbardziej ujął mnie wątek poboczny (ciekawych głównej myśli pani Janiny odsyłam do całego tekstu – „Polityka”, 6 (2742)). Otóż nie mogąc się nachwalić obecnego premiera, pisze ona, iż: „…wzrosła pozycja PO i Tuska osobiście na arenie międzynarodowej, gdzie stał się jednym z najważniejszych graczy, i to w pierwszej lidze.” Nie chcę znęcać się nad cudnie fajtłapowatą formą tego zdania (kto stał się najważniejszy? PO czy Tusk? No i jak można stać się jednym z najważniejszych graczy nie w pierwszej lidze?), ale skupić się nad treścią rewelacji pani Paradowskiej. Bo na dowód owej wzrastającej roli PO i Tuska podaje ona jeden argument – wybór Jerzego Buzka na szefa PE. A ja wciąż się zastanawiam – jak długo poważni niby analitycy polskiego życia publicznego będą tacy dobroduszni, naiwni lub niedouczeni? Bo na serio ktoś może myśleć, że siła jakiegoś kraju mierzona jest tego typu osiągnięciami? To co – poprzednio Peru, Egipt, Ghana, a teraz Korea Południowa, są chyba potęgami światowymi, bo ich rodacy byli ostatnio sekretarzami generalnymi ONZ! ? A cały świat winien drżeć przed Holandią i Danią, bo to właśnie przedstawiciele tych narodów są ostatnimi sekretarzami generalnymi NATO? Zaczynam się obawiać o pozycję Polski po 2011 roku, bo wówczas mija kadencja Jerzego Buzka! Co wtedy, pani Janino?! Czy uda nam się umieścić kogoś w OBWE na eksponowanym stanowisku? No bo jak nie, to chyba koniec wzrastającej pozycji Polski ? Czy ma Pani na to jakieś remedium? Czy Donald Tusk da radę i tym razem? Pani w to na pewno nie wątpi, ale ja się jednak trochę obawiam. Proszę mnie zrozumieć – mniej kocham pana premiera niż Pani (zresztą bardziej się chyba nie da, choć w „Polityce” konkurencja w tych amorach imponująca). Jak długo polscy publicyści będą cieszyli się z tego typu perkalików, bo w prawdziwej polityce międzynarodowej tak należy traktować tego typu „wskaźniki potęgi państw”? Jak długo Janina Paradowska karmić będzie swoich czytelników takimi przemyśleniami? I kiedy w polskiej debacie publicznej zapanuje zwyczaj oceny siły naszego państwa w realizacji celów polityki zagranicznej nie na podstawie pozorów, drewnianych koników czy błyskotek, ale na podstawie rzeczywistych, twardych i mierzalnych czynników?
Marek Migalski
Redaktor Paradowska z niszczarką Próba politycznego rozegrania śmierci Barbary Blidy przeciwko liderom PiS jest, jak wielokrotnie pisałem, jednym z większych propagandowych draństw lewicy i salonu. Barbara Blida popełniła, ponad wszelką wątpliwość, samobójstwo. Na pewno podczas jej zatrzymania doszło do nieprawidłowości, ale polegały one na tym właśnie, że funkcjonariusze chcieli być wobec zatrzymywanej uprzejmi, zamiast ją regulaminowo skuć, co próbie samobójczej by zapobiegło. Można oczywiście podważać zasadność decyzji o zatrzymaniu, dywagować, czy nie wystarczyłoby wezwać byłej minister na przesłuchanie listem poleconym, ale, po pierwsze, to, że podejrzewa się kogoś, wobec kogo zarzuty potem się nie potwierdzą, to w śledztwie sytuacja częsta, po drugie − osoba chora na depresję, a wszystko wskazuje, że właśnie ta choroba zabiła Blidę, mogłaby się targnąć na życie równie dobrze na widok wezwania z prokuratury jak na widok ekipy ABW. Szczególnie obrzydliwe jest zaś, kiedy swoją świętą męczennicą usiłuje zrobić Barbarę Blidę SLD. To właśnie sposób, w jaki została ona, jako „millerowski złóg” potraktowana w ramach walk frakcyjnych przez własną partię wydaje się jednym z istotnych, jeśli nie decydujących powodów załamania nerwowego. Miotając oskarżenia i grając na uczuciach publiki postkomuniści zatracili wszelkie granice śmieszności. Pamiętam jeszcze ogłoszenie prasowe, w którym Sojusz Lewicy Demokratycznej zapraszał na uroczystą Mszę Świętą w intencji Blidy, z udziałem partyjnych tuzów − bodajże towarzyszy Kalisza, Szmajdzińskiego i Olejniczaka. Było to tylko odrobinę bardziej żałosne, niż prace sejmowej komisji śledczej, brnącej w dzieleniu każdego włosa na osiem w szczegóły, których znaczenia dla sprawy sama nie umie wyjaśnić a jednocześnie dotąd nie mającej czasu przesłuchać osoby, której obciążające Blidę zeznania były podstawą decyzji prokuratury.Ostatnio kultowi „dumnej Ślązaczki, która wolała śmierć niż upokorzenie” silny cios zadała prokuratura, która uznała, że nie da się już dalej odwlekać tego, co w braku jakichkolwiek dowodów oczywiste, i umorzyła postępowanie w sprawie rzekomych nacisków Kaczyńskiego oraz Ziobry na prowadzących sprawę śledczych. Komentator „Gazety Wyborczej” oprotestował tę decyzję, pouczając prokuraturę o rozmaitych (wątłych, delikatnie mówiąc) przesłankach, które powinna wziąć pod uwagę, skoro od tylu miesięcy deliberuje nad nimi sejmowa komisja − w duchu sądy sądami, ale Kaczora trzeba dopaść. Ale zupełnie kapitalny komentarz do umorzenia sprawy, stanowiący kolejny popis „kalizmu” establishmentowych mediów, dała w „Polityce” Janina Paradowska. Cytuję: „Zaskoczona nie jestem. Trudno sobie wyobrazić, że premier Kaczyński, minister Ziobro czy ich podwładni z ABW lub prokuratury pisali sobie polecenia, że mają naciskać i wreszcie coś na Blidę znaleźć. Takie sprawy załatwia się inaczej. Wystarczy awansować na wysokie stanowiska młodych, oddanych sobie ideowców albo po prostu cynicznych pragmatyków i oni już intencje przełożonych odczytają w lot, nawet telefonować nie trzeba. Rzecz nie w pismach, poleceniach, ale w stworzonym systemie podległości i klimacie politycznej nagonki”. Czy Państwo jeszcze pamiętają, jak rechotał salon z Ziobry pokazującego niszczarkę? Z argumentu (cokolwiek na siłę włożonego mu w usta), że skoro dowodów nie ma, to dowód, że zostały zniszczone? Jeśli nie, to proszę sięgnąć do internetowego archiwum paru mediów, choć, niestety, w takich archiwach nie ma tego, co najbardziej charakterystyczne i wredne, czyli wypowiedzi przyrządowych redaktorów w Radiu Zet, Tok FM czy TVN-24. Niszczarka ubawiła wtedy salon do rozpuku. A teraz? No PRZECIEŻ to oczywiste, że żadnych nacisków nie było. Była ATMOSFERA i SYSTEM PODLEGŁOŚCI (a widział kto kiedy prokuraturę czy inną strukturę administracji państwowej nie bez hierarchii podległości?!). Im bardziej Ziobro i Kaczyński nie pozostawili po sobie żadnych dokumentów świadczących o wywieranych naciskach, tym bardziej to dowodzi, że naciskali tak, żeby nie zostawiać śladów. A przy okazji − takie pytanie do pani redaktor: czy Pani zdaniem atmosfera „trzeba wreszcie coś na Blidę znaleźć”, no bo już tyle czasu rządzimy, a układu ani widu − nie ma aby czegoś wspólnego z atmosferą „trzeba wreszcie coś znaleźć na Kaczorów i Ziobrę, bo już tyle czasu rządzimy, a tych straszliwych zagrożeń dla demokracji jakoś ani widu”? Czy aby nie zauważa Pani „atmosfery politycznej nagonki” wokół samej siebie? I jak Pani redaktor określiłaby swój własny udział w tej „atmosferze”, czy zalicza siebie samą do młodych ideowców, oddanych premierowi, który „musi” – czy raczej do pragmatyków? PS. Warto przy okazji zajrzeć w archiwa, jak redaktor Paradowska dyskredytowała raport z rozwiązania WSI. Przyłożenie do tamtych spraw wiedzy że „takie sprawy załatwia się inaczej”, i „nawet telefonować nie trzeba”, którą najwyraźniej uzyskała niedawno na okoliczność Kaczyńskich, powinno, jak sądzę, zachwiać Jej pewnością, że w WSI nic złego się nie działo, bo nie ma na to żadnych dokumentów? RAZ
Jak Rosół KGB z CBA krzyżował I wszystko jasne. I już wiadomo, dlaczego trzy dni po spotkaniu Magdaleny Sobiesiak z Marcinem Rosołem w „Pędzącym Króliku” Ryszard Sobiesiak mówi Janowi Koskowi: Wycofałem Magdę, bo tam KGB, CBA... – jak się spotkamy, to ci powiem – donosów było tyle, że k... wiesz... ze względu na mnie oczywiście. Skrzyżowanie KGB z CBA to nie żadna nowa służba. To określenie, które stworzył Marcin Rosół, opisując w prokuraturze Marka Przybyłowicza i to, co o nim powiedział Magdalenie Sobiesiak. Mimo, że spotkanie było krótkie (trwało około pięciu minut, a Magdalena Sobiesiak nie zdążyła dopić wody) i treściwe (zakończyło się konstatacją, że Totalizator to nie jest dobry dla niej pomysł), Sobiesiak nie zapamiętała skrótu CBA. Co więcej, była pewna, że słowo CBA podczas tej rozmowy nie padło. Ma prawo nie pamiętać. Choć trzeba przyznać, że to dziwne, bo „skrzyżowanie KGB z CBA” to wyrażenie, którego nie używa się na co dzień. Zapamiętać łatwiej niż trudniej.
ANI ŹRÓDŁO ANI ELEMENT Przeciek? Nie było. Teza Kamińskiego? Całkowicie chybiona. Marcin Rosół przekonywał komisję, że nie był ani źródłem ani elementem łańcucha, o którym mówił były szef CBA: Oświadczam, że nie mogłem informować pani Sobiesiak o operacji specjalnej prowadzonej wobec jej ojca przez CBA z tego oczywistego powodu, że tego nie wiedziałem. O akcji dowiedział się z "Rzeczpospolitej”. Jak wszyscy zeznający przed komisją. Oprócz Premiera i ministra Cichockiego. Rosół mówił: Nie mam żadnych dowodów swojej niewinności. Nie nagrałem rozmowy z panią Sobiesiak, nie mam także bezspornego dowodu, że nie wiedziałem o sprawie. Ale w demokratycznym państwie prawa to nie ja mam dostarczyć dowody swojej niewinności. To pan Kamiński na poparcie swojej niezachwianej pewności powinien był przedstawić dowody, czego do dzisiaj nie zrobił. Faktem jest, że komisja ma ciągle tylko poszlaki. Skoro Marcin Rosół o akcji CBA nie wiedział, to nie mógł użyć nazwy CBA w innym niż mówił kontekście. Może jednak zastanawiać, że akurat taka przedziwna konstrukcja przyszła mu do głowy, kiedy pomyślał o Marku Przybyłowiczu...
PĘDZĄCY KRÓLIK I DONOSY Spotkanie, podczas którego – według CBA – miało dojść do przecieku, miało się rozpocząć kilka godzin wcześniej. Ale – jak zeznał Marcin Rosół – Magdalena Sobiesiak się spóźniła. Do 16:00 czekał w resorcie, potem wyszedł na lunch. W „Pędzącym Króliku” czekał półtorej godziny. Poseł Stefaniuk dziwił się, że tak długo czekał, by jej poradzić, żeby się z konkursu wycofała: Jeśli pan nic nie wiedział o CBA, to dlaczego pan tego telefonicznie nie załatwił, tylko godzinami w gabinecie pan czekał, potem w restauracji, czy nie można było po prostu zadzwonić, skoro nie ma się świadomości, że jest się podsłuchiwanym?
Rosół tłumaczył, że skoro to on zachęcał ją do startu w konkursie, to kultura osobista tego wymagała, by się z nią spotkał i przekazał je to, co ma do powiedzenia osobiście. Co więc przekazał? Że nie ma przeszkód merytorycznych i formalnoprawnych, aby kandydowała (…), ale lepiej by było, gdyby aplikację wycofała, bo jeśli wygra konkurs, to pan Przybyłowicz swoimi pismami będzie zatruwał życie jej, jej ojcu, ministrowi Drzewieckiemu i mnie. Marcin Rosół zeznał, że chodziło mu o donosy, o których usłyszał na przełomie lipca i sierpnia 2009 roku. Donosy miały dotyczyć nepotyzmu. A mówił mu o nich wicedyrektor Centralnego Ośrodka Sportu Andrzej Kawa: poinformował mnie, że pan Marek Przybyłowicz, były pracownik Totalizatora Sportowego, a także działacz Związku Tenisa Stołowego pisze do różnych instytucji donosy i zwraca uwagę na zjawisko nepotyzmu w Totalizatorze Sportowym, mającego polegać na próbie przejęcia wpływów przez tzw. mafię łódzką w ministerstwie sportu. Rosół uznał informację za – cytuję - idiotyczną i nieprawdziwą. Ale na wszelki wypadek, o rozmowie z dyrektorem Kawą w połowie sierpnia powiedział dyrektor Rolnik. Tej samej, która z nadania ministerstwa sportu trafiła do rady nadzorczej TS. Tej samej, która – według Kawy – za Przybyłowiczem – miała razem z ministrem Drzewieckim należeć do „łódzkiej mafii”. Wtedy też okazało się, że Monika Rolnik też dostała pismo do Przybyłowicza. 10 lipca.
W piśmie do Moniki Rolnik nie ma mowy o nepotyzmie, jest za to mowa o tym, że Mirosław Drzewiecki pod wpływem lobby wycofał się z dopłat. Ale to nie wzbudziło podejrzeń ani Rolnik ani Rosoła. A gdyby wzbudziło, to może błąd urzędnika wykryliby wcześniej niż na spotkaniu z ministrem Drzewieckim 19 sierpnia? O nepotyzmie i upolitycznieniu Marek Przybyłowicz pisał do Premiera. 14 lipca. Potem 17 lipca kopie tego pisma dostała Monika Rolnik. Dostała od Marka Przybyłowicza. Rosół zeznał, że przekazał Sobiesiak informacje o donosach. I że zasugerował, by wycofała aplikację. Ale zaprzecza, by żądał wycofania aplikacji: Nie żądałem wycofania się z konkursu. Opisałem ryzyka, związane z ewentualnymi działaniami wrogo nastawionych osób. Decyzja należała do pani Sobiesiak. Mówił przed komisją, że o ile pamięta mógł w rozmowie użyć sformułowania KGB, CBA. Przypomniał, że w prokuraturze określił Marka Przybyłowicza mianem skrzyżowania KGB z CBA. Trzy dni później w rozmowie z Janem Koskiem Ryszard Sobiesiak mówił: Wycofałem Magdę, bo tam KGB, CBA - jak się spotkamy to ci powiem - donosów było tyle.
ROSÓŁ IDZIE DO MINISTRA 17 albo 18 sierpnia. Idzie z informacją o donosach i refleksją, że w tej sytuacji kandydatura Magdaleny Sobiesiak do zarządu TS nie jest najlepszym pomysłem. Jak zeznał Marcin Rosół, minister się z nim zgadza i prosi o przekazanie tego córce Sobiesiaka. Najpierw zeznał, że nie miał wtedy wiedzy, że Magdalena Sobiesiak złożyła już aplikację. Mówił: Fakt, że złoży aplikację nie był mi znany nawet 17 sierpnia. O tym, że złożyła aplikację miał się dowiedzieć później, w rozmowie telefonicznej.
WERSJA DRZEWIECKIEGO Mirosław Drzewiecki zeznał coś zupełnie innego. Że podczas tego spotkania Marcin Rosół powiedział mu, że Sobiesiak złożyła aplikację. Co on uznał za zły pomysł: (…) jak zostałem poinformowany, że pani Magdalena Sobiesiak złożyła aplikację w konkursie Totalizatora Sportowego, to moja odpowiedź była taka, że to jest głupi pomysł i, dlatego że tam jest przedstawiciel ministerstwa sportu w radzie nadzorczej, nie wchodzi w grę, żeby tam startowała, nie powinna tam startować. I to była moja ocena podejścia do tej sprawy. A poza tym zawsze uważałem, że te rzeczy muszą być jasne po prostu.
Poseł Sławomir Neumann: A kiedy to było? Czy rozmawiał pan z panem Rosołem wtedy? Pan Mirosław Drzewiecki: To był 17–18 sierpień, zaraz po tym, jak pani Sobiesiak złożyła aplikację w konkursie. Zaraz po tym.
Poseł Sławomir Neumann: Ale dowiedział się pan od pana Rosoła o tym? Pan Mirosław Drzewiecki: Od pana Rosoła. Potem była krótka przerwa. W tej przerwie Marcin Rosół musiał usłyszeć, że mówimy o tej właśnie rozbieżności. Bo kiedy wrócił na salę, tłumaczył, że może to za sprawą złego nagłośnienia albo tego, że niewyraźnie mówi. I sprostował, że 17-18 sierpnia powiedział Drzewieckiemu, że złoży albo już złożyła. A minister miał odpowiedzieć, że jeśli złożyła, to niech wycofa. Co i tak stoi w sprzeczności z tym, co powiedział Drzewiecki. W październiku, kiedy Marcin Rosół rozmawiał z dziennikarzami „Dziennika”, podawał z kolei różne daty tego spotkania: „Dziennik Gazeta Prawna” (08.10.2009):Czy Rosół rozmawiał o tej sytuacji z Mirosławem Drzewieckim? Czy to minister kazał mu wycofać Sobiesiakównę? Rosół podaje nam dwie wersje. Sprzeczne: kiedy rozmawialiśmy z nim 4 października twierdził, że rozmawiał z Drzewieckim o posadzie dla córki biznesmena w Totalizatorze. A potem - około 23 sierpnia - o wycofaniu jej z konkursu. Minister miał powiedzieć: "Jakbyś mógł to ją wycofaj jakoś". To ważne, bo Drzewiecki był właśnie po rozmowie z Donaldem Tuskiem, który pytał go o ustawę hazardową. Wczoraj Rosół przedstawił inną wersję: "Drzewiecki kazał mi ją wycofać około 17 sierpnia. Wcześniej w ogóle nie wiedział, że córka Sobiesiaka startuje. Forsowałem ją na własną rękę. Nie chciałem w nic wrabiać Drzewieckiego".
„JEST KONKURS, NIECH DZIEWCZYNA STARTUJE” Cofnijmy się w czasie. Maricin Rosół dowiaduj się, że w Totalizatorze Sportowym idą zmiany. Jak zeznał, dowiedział się o tym do wiceministra skarbu Adama Leszkiewicza. Był prawdopodobnie maj 2009. Musiał to być maj i to początek, bo 9 maja w stenogramach czytamy, jak Marcin Rosół mówi Ryszardowi Sobiesiakowi, że ma już pomysł, tylko Mirek musi mu to przyklepać. Dopytywany przed komisją przyznał, że chodziło mu już wtedy o posadę w Totalizatorze Sportowym. Wiedział dużo wcześniej niż inni, bo ogłoszenia w prasie pojawiły się 23 lipca. Ale pomijając. Wiceminister skarbu zaproponował, żeby resort sportu, który dostaje od TS pieniądze na Fundusz Rozwoju Kultury Fizycznej, oddelegował swojego człowieka do rady nadzorczej. Rosół powiedział o tym Drzewieckiemu, który wskazał dyrektor generalną resortu sportu Monikę Rolnik. Która to Monika Rolnik do rady nadzorczej 30 czerwca 2009 trafiła. Marcin Rosół zeznał, że Leszkiewicz powiedział mu przy tym o konkursie na członka zarządu TS. I poprosił, że jeśli zna kogoś, kto szuka pracy, a ma kwalifikacje, to żeby zachęcił go do startu w konkursie. Jak mówił Rosół, to wszystko zbiegło się w czasie z rozmowami z Ryszardem Sobiesiakiem, którego córka chciała odejść z rodzinnego biznesu. Sobiesiak opowiadał, że jest świetnie wykształcona. Kilkakrotnie dzwonił w jej sprawie. Pojawił się pomysł pracy w Centralnym Ośrodku Sportu w Szczyrku. Ale to było najwyraźniej za mało. Co ciekawe, jak zeznał Rosół, Sobiesiak któregoś razu miał zapytać, czy ten wie coś o konkursach. I wtedy Rosół powiedział, że będzie konkurs w Totalizatorze Sportowym: Jest konkurs. Niech dziewczyna startuje. To było coś. Magdalenie Sobiesiak pomysł się podobno spodobał. A Rosół zeznał, że poprosił Sobiesiaka o jej CV. I to CV dostał.
WERSJA DRZEWIECKIEGO Mirosław Drzewiecki zeznał tymczasem, że to jemu Sobiesiak przekazał CV córki, a on przekazał je Rosołowi i dalej sprawą się nie interesował: to CV przekazałem panu Rosołowi i w zasadzie ja tą sprawą się w ogóle już nie interesowałem. Ze stenogramów wynika jednak, że miał mówić Sobiesiakowi, że pilotuje sprawę i że wszystko pójdzie po ich myśli. Rosół wyjaśnił, że Drzewiecki mówił mu wcześniej, że Sobiesiak przekazał mu CV córki, ale jego zdaniem, minister się nie bardzo tym przejął: Mówiąc językiem młodzieżowym minister Drzewiecki kompletnie olał sprawę i powiedział: jak coś będziesz wiedział, to poinformuj o konkursie. Ja to tak odebrałem, a nie tak: proszę masz to pilotować.
AKCJA REKOMENDACJA 26 czerwca 2009 roku Marcin Rosół przesyła CV Magdaleny Sobiesiak ministrowi Leszkiewiczowi. Z adnotacją, że to osoba rekomendowana przez ministerstwo sportu. Ale Rosół tłumaczy, że nie o rekomendowanie mu chodziło. Przytaczał definicję ze słownika języka polskiego. Mówił na przykład o pochwale. Bo uważał, że ma dobre papiery. I o tym, że mail miał być zapytaniem, czy Magdalena Sobiesiak ma odpowiednie kwalifikacje, żeby trafić do zarządu TS. Trzeba przyznać, że to bardzo ciekawa forma zapytania. Z czego sam Marcin Rosół zdał sobie sprawę: Jedyną rzeczą, która jest kompletnie bez sensu w tym mailu, jest powoływanie się w tej mojej rekomendacji na Ministerstwo Sportu i Turystki. Dopytywany, czy w sprawie kilku tysięcy innych osób, które są bez pracy i tej pracy szukają też wysyłał maile do ministrów. Z rekomendacją resortu sportu, odpowiedział: Że parę tysięcy innych osób szuka pracy wiem. Te parę tysięcy osób pisało do mnie maile. Namierzało mnie na przykład przez Naszą Klasę, koledzy z podstawówki, z Zabrza, z innych miejscowości i wysyłali do mnie maile. Z rozbrajającą szczerością przyznał, że ich CV nie posyłał dalej, bo nie wszyscy z nich mieli tak świetne kwalifikacje jak córka Sobiesiaka. Posłowie dopytywali, gdzie w regulaminie ministerstwa jest zapis, który upoważniał go do interweniowania w sprawach prywatnych przedsiębiorców. Marcin Rosół ze spokojem tłumaczył, że Drzewiecki zatrudniając go prosił, by był dostępny dla interesantów i obywateli: Żałuję, że nie mam takiej mentalności, która spowodowałaby, że po przyjęciu na szefa gabinetu politycznego zamknąłbym się i wyłączył telefon i powiedział wszystkim: idźcie do diabła.
Rosół zeznał, że minister Leszkiewicz docenił kwalifikacje córki Sobiesiaka: Uznał, że powinna startować w konkursie. Wtedy Rosół przekazał te informacje Sobiesiakowi. Z Magdaleną Sobiesiak spotkał się na początku sierpnia. O to spotkanie prosił jej ojciec. Sobiesiak pokazała mu swoje dokumenty, poprosiła, żeby sprawdził, czy są kompletne: Powiedziałem jej, że skoro ma wszytko zgromadzone, niech je składa. Na tym skończyła się moja rola. Przestałem się tą sprawą interesować (…) Z nikim z komisji konkursowej nigdy się nie kontaktowałem i nie wpływałem na jej prace. Rosół zapewniał (tak jak wszyscy inni świadkowie pytani w tej sprawie), że nie było żadnego pomysłu usadowienia Magdaleny Sobiesiak w Totalizatorze Sportowym. Że to teza Mariusza Kamińskiego, którą - niestety - część opinii publicznej podziela. Mariusz Kamiński zeznał przed komisją tak: 26 czerwca Marcin Rosół oficjalnie wysyła wiceministrowi skarbu Adamowi Leszkiewiczowi CV Magdaleny Sobiesiak z informacją, że jest to osoba, którą ministerstwo sportu rekomenduje do Zarządu Totalizatora Sportowego. 2 sierpnia po raz kolejny w domu Mirosława Drzewieckiego Ryszard Sobiesiak spotyka się z ministrem sportu. Po tym spotkaniu informuje swoich kolegów z branży, że wszystko jest ustawione, konkurs jest ustawiony, 2 września jego córka zostanie członkiem Zarządu Totalizatora Sportowego. Mirosław Drzewiecki zeznał, że sprawdził i że nie ma żadnego potwierdzenia, by takie spotkanie się odbyło. Nie wykluczył, że Mariusz Kamiński mógł pomylić fakty.
Z LESZKIEWICZEM W INNEJ SPRAWIE Marcin Rosół zeznał, że 25 sierpnia, czyli dzień po spotkaniu w „Pędzącym Króliku” spotkał się z ministrem Leszkiewiczem. Ale uwaga, nie w sprawie Magdaleny Sobiesiak. Tłumaczył, że w tamtym okresie bardzo blisko współpracowali nad przejęciem w trwały zarząd terenów spółki skarbu państwa dla zakopiańskiego Centralnego Ośrodka Sportu. I że prawdopodobnie to był powód spotkania: Jeżeli prześledzicie państwo dokumenty w Ministerstwie Skarbu, w delegaturze MSP w Krakowie, w spółce Polskie Tatry S.A., w COS w Warszawie i Zakopanem, to znajdziecie państwo odpowiedź, dlaczego akurat w tym terminie chciałem się spotkać - wcale nie pilnie, wcale nie nerwowo, wcale nie histerycznie - z ministrem Leszkiewiczem. Ale – żeby nie było wątpliwości - Rosół dopuszcza taką oto możliwość, że podczas tego samego spotkania wspomniał Leszkiewiczowi, że jego zdaniem Magdalena Sobiesiak prawdopodobnie nie weźmie udziału w konkursie na członka zarządu TS. Mówił prawdopodobnie, bo wcześniej powiedział, że decyzję zostawił Magdalenie Sobiesiak. Odniósł jedynie wrażenie, że się wycofa: Powiem więcej - wyczytałem to w jej oczach. Pytanie, co Marcin Rosół wyczytał w oczach ministra Drzewieckiego 19 sierpnia, skoro już na drugi dzień próbował się dodzwonić do ministra Leszkiewicza, który był na urlopie. Mariusz Kamiński zeznał: Marcin Rosół podejmuje histeryczne ruchy w celu nawiązania kontaktu z ministrem, wiceministrem skarbu państwa – Leszkiewiczem. Wiemy, jaki był cel tych poszukiwań, tego kontaktu, gdyż dwudziestego piątego, ponieważ minister jest za granicą, spotykają się panowie w pierwszym możliwym terminie i Marcin Rosół informuje ministra Leszkiewicza, że chce wycofać córkę Sobiesiaka, nie podając żadnych powodów. Rozstrzygnięcie miało nastąpić dwudziestego szóstego. Marcin Rosół stanowczo zaprzecza. Żadnej histerii nie było. Mówi o dwóch nieodebranych połączeniach i telefonie do sekretariatu, żeby umówić się z ministrem na po urlopie. Znowu odwołam się do publikacji „Dziennika”: „Dziennik Gazeta Prawna” (08.10.2009): W dniach 20 - 24 sierpnia - Marcin Rosół wielokrotnie dzwoni do wiceministra skarbu Adama Leszkiewicza. Po co? "Chciałem wycofać Magdalenę Sobiesiak" - przyznaje były szef gabinetu ministra. Leszkiewicz: "Byłem za granicą nie odbierałem. Rosół dzwonił wiele razy, a ja zapamiętuję tych, którzy przeszkadzają mi w wakacjach". 24 sierpnia - w sekretariacie Leszkiewicza potwierdziliśmy, że tego dnia telefonuje Rosół. Współpracownik Drzewickiego, chce umówić się z wiceministrem na pierwszy termin po jego powrocie z wakacji. Leszkiewicz przyznaje, że Rosół dzwonił wiele razy. Rosół przyznaje, że dzwonił po to, żeby wycofać Magdalenę Sobiesiak.Kiedy mówił prawdę? Wtedy, czy przed komisją? W tej sytuacji ważne będą zeznania samego Leszkiewicza. Już 4 marca.
MECZ, NIE GADANIE Zostawiamy Totalizator Sportowy. I „Pędzącego Królika”. Po ośmiu ponad godzinach przesłuchania, po niewinnym pytaniu o popołudnie 19 sierpnia 2009, Rosół opowiedział komisji o meczu. Dla komisji ważnym, bo na samym politycznym szczycie. Bo kilka godzin wcześniej Premier – o problemach z ustawą hazardową – rozmawiał z Mirosławem Drzewieckim. Później – także z Grzegorzem Schetyną. Choć w tej części – jak zeznają świadkowie – była mowa już tylko o pieniądzach na Stadion Narodowy. To był mocny skład. Na pewno politycznie. Donald Tusk – kapitan (atak), Grzegorz Schetyna – pomocnik, Cezary Kucharski (były reprezentant Polski) – pomoc, Tomasz Arabski – obrona, Sławomir Nowak – prawa obrona, Marcin Rosół – obrona, bramkarz – lotny. Mirosława Drzewieckiego – na milion procent – jak mówi Rosół – nie było. O czym rozmawiali? Rosół mówi: to był mecz, a nie spotkanie: przed meczem rozmawialiśmy o tym, że damy radę. W trakcie – podaj, jak grasz, ofermo. Do kogo ofermo? Do mnie – odpowiada Rosół. Po meczu rozmawialiśmy o tym, że świetny wynik. Było 2:2. Z kim grali? Z żołnierzami. Jakimi? Wojska Polskiego. Nie było mowy ani o ustawie ani o spotkaniu u Premiera. To było wydarzenie sportowe – powtarzał Rosół. Po wybuchu afery hazardowej w takich wydarzeniach – jak mówił – już nie uczestniczył. Chyba były dla niego ważne. Bo na pytanie o rozmowy przed sierpniowym meczem odpowiedział jeszcze: byłem pochłonięty faktem, że idę na mecz. Gra w piłkę tego właśnie wieczora już się pojawiła. Podczas przesłuchania Grzegorza Schetyny. Ale bez składu, bez szczegółów:
Poseł Bartosz Arłukowicz: Panie ministrze, czy pamięta pan, co pan robił wieczorem 19 sierpnia? Pan Grzegorz Schetyna: A pan?
Poseł Bartosz Arłukowicz: Co ja robiłem? Pan Grzegorz Schetyna: Mhm.
Poseł Bartosz Arłukowicz: Nie pamiętam. Pan Grzegorz Schetyna: Dziękuję.
Poseł Bartosz Arłukowicz: A pan pamięta? Pan Grzegorz Schetyna: Ja pamiętam.
Poseł Bartosz Arłukowicz: A co? Pan Grzegorz Schetyna: Grałem w piłkę nożną.
Grzegorz Schetyna nie był dopytywany o okoliczności. Był dopytywany o Mirosława Drzewieckiego. Powiedział tylko, że wtedy ministra sportu raczej nie było. Marcin Rosół zeznał, że podczas meczu nie zauważył, żeby ministrowie, czy wicepremier Schetyna, czy premier Tusk, czy minister Nowak - nie wiem czy był też minister Tomasz Arabski - czy inne osoby jakieś podenerwowanie wykazały. Wprost przeciwnie - wykazały raczej zdeterminowaną wolę, by wygrać ten mecz. Na szczęście udało się zremisować. Po meczu rozjechaliśmy się. Na kolejne pytania posłanki Kempy o to, o czym rozmawiali, odpowiedział: Graliśmy jedenastu na jedenastu i w składzie dwudziestodwuosobowym nie rozmawialiśmy o aferze przeciekowej ani o aferze hazardowej. Po meczu rozjechaliśmy się każdy w swoim towarzystwie i tyle tej sensacji.
KOLEGA SOBIESIAK Marcin Rosół jest jedynym świadkiem, który przyznał przed komisją, że nie tylko jest z Ryszardem Sobiesiakiem na ty, ale są nawet kolegami. Mimo różnicy wieku. Wprawdzie nie odwiedzali się i nie rozmawiali przez telefon o swoich problemach, ale kolegami mogą się nazywać. Tak mówił Marcin Rosół. To o tyle ciekawe, że poznał go lata później niż Mirosław Drzewiecki, Grzegorz Schetyna, czy Zbigniew Chlebowski. Poznali się we wrześniu 2008. W Krakowie. Marcin Rosół opowiada o tym spotkaniu tak: otwieraliśmy Orliki w Gdowie. Dwa, może trzy dni wcześniej dostałem informacje od asystenta ministra Drzewieckiego, że znajomy ministra chce tam przyjechać. Pytał, gdzie będziemy spali. Powiedziałem, w którym hotelu. To był hotel Royal. Jak zeznał Marcin Rosół, Ryszard Sobiesiak już na nich czekał. W restauracji. Sobiesiak przedstawił się, że jest z branży hotelowo – turystycznej. Rozmowa była krótka. Tematy różne. Trochę o golfie, trochę o pracy. Ale była też prośba. O interwencję w sprawie Zieleńca. Sobiesiak miał się pożalić, że wyciąg nie może ruszyć z powodu opieszałych urzędników. Rosół zeznał, że był przekonany, iż sprawa utknęła w ministerstwie sportu. Dał wizytówkę. Poprosił o telefon. Jak mówił, potraktował Sobiesiaka jak każdego innego petenta. Zanim o sprawie…
WERSJA DRZEWIECKIEGO Mirosław Drzewiecki mówił o tym spotkaniu, że Ryszard Sobiesiak chciał zobaczyć Orliki, dlatego przyjechał (Sobiesiak zeznał, że Orlików nie oglądał) i że go nie zapraszał, a na otwarcie mógł przyjść każdy. Rosół zeznał, że Sobiesiak zapowiedział się kilka dni wcześniej. I wreszcie, już o samym spotkaniu przy kolacji, Mirosław Drzewiecki nie pamiętał tematu rozmowy: nie mam pojęcia, czy, czy rozmawiałem o golfie, czy rozmawialiśmy np. o Lidze Mistrzów. Dopytywany, czy była mowa o jakiś interesach Sobiesiaka mówił: Nie przypominam sobie, dlatego że to było ponad rok temu, ponad rok temu. To była krótka, krótkie spotkanie, które trwało kilkadziesiąt minut i być może, nie mam pojęcia, o czym rozmawialiśmy. Rosół zeznał, że Drzewieckiego przy tym fragmencie rozmowy mogło nie być.
WERSJA SOBIESIAKA Sobiesiak zeznał, że Orlika w Gdowie nie oglądał. Co więcej, inaczej z kolei niż Marcin Rosół, mówił, że jechał wtedy chyba do Zakopanego: może jechałem do Zakopanego, no nie wiem. Jechałem w tą stronę i dzwoniłem do pana Drzewieckiego. Jest. No to rozmawiałem z nim. Ale nie wiem o czym, po co i na co (…) pewnie było tak. Dzwonię: Gdzie śpicie? Tu. Dzwonię do hotelu: Są miejsca? Są. No to śpię w tym samym hotelu. Rozumiem, że dzwonił z drogi, którą – jak sugerował w innym momencie przesłuchania – mógł pomylić. Co mu się podobno często zdarza. Czyli, że nie zapowiadał się wcześniej? Ryszard Sobiesiak zapytany, czy prosił Marcina Rosoła wtedy o pomoc, odpowiedział: Wtedy na pewno nie. Była jedyna sytuacja wtedy, kiedy rąbałem ten las, no. Wszystko było pozałatwiane. Ja, szkoda, że ja nie wziąłem tych papierów. Nie wiem, czy to by państwu by się przydało. A jednak prosił.
TYLKO JEDEN FAX Rosół był przekonany, że sprawa utknęła w ich resorcie. Okazało się, że zgoda leżała w resorcie środowiska: Pan Sobiesiak poprosił mnie, czy mógłbym grzecznościowo przefaksować mu ten dokument. Dokument przefaksowałem. Nie znałem i do dziś nie znam treści tego dokumentu. Nie załatwiałem żadnej decyzji w ministerstwie środowiska. Potem tłumaczył, że to była kopia dokumentu. Czyli – tak zrozumiałam – ktoś przefaksował jemu, a on przefaksował dalej. Rosół nie pamiętał, kto mu dał ten dokument. Mówił, że nie pamięta z ręką na sercu. Fax wysłał 22 września 2008. Jak mówił poseł Wassermann, z billingów wynika, że między 17 a 22 września właśnie Sobiesiak rozmawiał z Rosołem osiem razy. Dlaczego tak często? Rosół nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. Fakt, było to dawno. Pytanie o billingi było w nawiązaniu do pytania, czy Rosół tylko wysłał faks, czy może coś jednak załatwiał? Rosół zaprzecza. Mariusz Kamiński zeznał przed komisją, że Rosół miał załatwić w ministerstwie środowiska zezwolenie na trwałe wylesienie gruntów, na których firma Sobiesiaka budowała wyciąg narciarski w Zieleńcu. W kontekście tej sprawy „Rzeczpospolita” opublikowała stenogramy, w których czytamy, jak Marcin Rosół mówi do Ryszarda Sobiesiaka: My załatwiliśmy ci wycinkę, ale śniegu ci nie załatwimy. Sobiesiak prosił Rosoła jeszcze w innej sprawie. Dotyczącej kontroli z ministerstwa infrastruktury, która miała potwierdzić konserwację i dopuszczenie do użytku wyciągu: Decyzja czekała do odbioru. Przekierowałem pana Sobiesiaka do Ministerstwa Infrastruktury.
TYLKO JEDEN TELEFON Sobiesiak prosił Marcina Rosoła w jeszcze innej sprawie. Tym razem przetargu na lokal na Żoliborzu. Jak zeznał Rosół, w kwietniu lub w maju 2009 roku Sobiesiak poprosił o sprawdzenie, czy to prawda, że przetarg, w którym chce się ubiegać o lokal przy ulicy Mickiewicza w Warszawie, może być ustawiony pod jakiegoś oferenta Rosół się zdziwił: Zdziwiłem się tą informacją, bo wszystkie przetargi ogłaszane są na stronach internetowych publicznych serwerów. Ale zadzwonił: Niemniej wykonałem do przewodniczącego rady dzielnicy jeden telefon z pytaniem, czy przetarg na lokal przy ulicy Mickiewicza jest już ogłoszony i czy wszystko jest w porządku, ponieważ mam sygnał, że są jakieś nieprawidłowości. Okazało się, że przetarg dopiero będzie ogłoszony, a informacja będzie dostępna w Internecie. I jeszcze, że wszystkie procedury będą dochowane. Rosół musiał się chyba zdenerwować, bo – jak zeznał - powiedział Sobiesiakowi, żeby zainwestował w człowieka, którego posadzi przed komputerem i który przypilnuje terminu ogłoszenia przetargu i samego przetargu. Zaprzecza, jakoby pomagał przetarg ustawić. W analizie CBA jest taki cytat ze stenogramu, z którego wynika, że 24 sierpnia (przed spotkaniem w „Pędzącym Króliku”) Ryszard Sobiesiak prosi córkę, żeby zapytała Rosoła o lokal na Mickiewicza, bo miał pilotować, a tam jest nowy przetarg. Rosół tłumaczył, że Sobiesiak ten przetarg przegrał: Gdybym, jako osoba związana z rządzącą partią, chciał coś załatwić, to, przyjmując rozumowanie Kamińskiego, powinienem być skuteczny. Czy jeden grzecznościowy telefon na przestrzeni pięciu miesięcy można nazwać załatwianiem, pilotowaniem? Absurd. Coś bardzo podobnego mówił przed komisją Zbigniew Chlebowski. Że gdyby tylko chciał, to by mógł. A że nie mógł, to znaczy, że nie chciał. Taka logika. Ciekawa.
TYLKO TRZY MINUTY 29 września 2009 roku z kolei. Kolejna prośba. Tym razem dotycząca słynnych gondoli. Po tej informacji dziennikarze na sali westchnęli: Jezu, przy gondolach też mu pomagał… Spokojnie, nie pomagał. Ryszard Sobiesiak prosił. Umówił się na spotkanie. Ale Rosół nie miał czasu. Wypili szybką kawę. Tym razem, nie pięć, ale trzy minuty. Tym razem nie w „Pędzącym Króliku”, ale w kawiarni obok „Pędzącego Królika”. Wszystko w sąsiedztwie ministerstwa sportu.Sobiesiak miał zapytać: czy mógłbyś przyjąć inwestora, który jest z Austrii i chciałby przedstawić pomysł z gondolami. I usłyszeć: Wybacz, ale nie dam rady. Ale i tak nic z tego by nie było. Panowie się rozstali. Marcin Rosół mówił, że nie wiedział, czego będzie dotyczyło spotkanie, bo przez telefon Sobiesiak nie mówił, o co chodzi.
CZORSZTYN Z tzw. sprawą czorsztyńską – jak zeznał Marcin Rosół – nie miał nic wspólnego: Nigdy się tym nie zajmowałem, nie znam pana Lecha Janczego, absolutnie nic w tej sprawie nie wiem. Niektóre media podawały, że Rosół miał być aktywny także i w tej sprawie.
„RAFAŁ, ALE TY WYKREŚLIŁEŚ CAŁY PRZEPIS!” Marcin Rosół mówił dużo o spotkaniach w resorcie sportu - 19 i 20 sierpnia 2009 roku. Spotkania dotyczyły pisma z 30 czerwca 2009 roku, którym to pismem resort – niechcący – informował, że nie chce dopłat.19 sierpnia rano, przed spotkaniem ministra sportu z Premierem, minister Drzewiecki wezwał do swojego gabinetu jego, Monikę Rolnik, dyrektor departamentu ekonomiczno-finansowego Bożenę Pleczeluk i dyrektora departamentu prawno-kontrolnego Rafała Wosika. Jak zeznał Rosół, minister miał prosić o przedstawienie harmonogramu prac nad nowelizacją ustawy o grach i zakładach wzajemnych w kontekście prac na zabezpieczeniem finansowania Euro 2012. Miał prosić także o informacje, kto i na jakim etapie przygotowywał stanowisko resortu sportu. Oczywiście chodziło głównie o pismo z 30 czerwca. Według Rosoła, w pewnym momencie Rafał Wosik (autor pisma) odczytał pismo na głos. I po tym, zarówno minister jak i dyrektor Rolnik stwierdzili, że pismo ewidentnie wskazuje na rezygnację z dopłat, a nie na konieczność zmiany uzasadnienia. Monika Rolnik miała nawet powiedzieć: Rafał, ale ty wykreśliłeś cały przepis! Zapominając chyba, że zanim Rafał ten przepis wykreślił, konsultował z nią tekst pisma. Ona sama w swoim piśmie wyjaśniającym tłumaczyła (wpis powyżej), że nie znała szczegółów ustawy, dlatego tekst pisma zaakceptowała. Podczas spotkania Wosik miał się upierać, że pismo można różnie interpretować. Ale żeby nie było niedomówień, zaproponował, że napisze pismo wyjaśniające do resortu finansów. Jak mówił Rosół, minister Drzewiecki uznał jednak, że skoro pismo ma tylko informacyjną wartość i nie ma skutków finansowych, to takie wyjaśnienie nie jest potrzebne. Czyli: błąd urzędnika. Dość osobliwie ten błąd Marcin Rosół tłumaczył: Wtedy odnieśliśmy wrażenie, że jest to pomyłka, która stała się pretekstem dla Ministerstwa Finansów do braku zgody na nowelizację Wieloletniego Planu Inwestycyjnego. Byliśmy przekonani, że jest to intryga Ministerstwa Finansów, które nie chce dać pieniędzy na stadion. Czyli: nie tyle błąd urzędnika, co intryga ministra finansów. Bardzo, bardzo ciekawe. Ciekawe co na to minister finansów. I jeszcze raz. Żeby było jasne. Intencją resortu sportu była – jak przekonuje także Marcin Rosół – zmiana uzasadnienia, a nie przepisu. Monika Rolnik miała tłumaczyć, że w związku z rezygnacją z II etapu budowy NCS proponowane w projekcie rozwiązania przestają mieć cel: Trzeba więc poinformować ministra finansów, że wprowadza podatek celowy i uzasadnia to celem, którego nie ma. Jak zeznał Marcin Rosół, minister Drzewiecki poprosił urzędników o przygotowanie kalendarium prac nad ustawą, prac nad finansowaniem przedsięwzięć Euro 2012, prac nad WPI (Wieloletni Plan Inwestycyjny). Właśnie z tymi dokumentami minister pojechał do Premiera.
MINISTER JEDZIE DO PREMIERA Marcin Rosół traktował wyjazd ministra Drzewieckiego do Premiera jako walkę o pieniądze na Stadion Narodowy. Bo – jak mówił - w WPI na lata 2010-2011 brakowało 700 mln złotych: Odebrałem to jako: panie, panowie jadę, do Premiera walczyć o 700 mln a wy mi tu robicie taki głupi błąd. Dzień później - 20 sierpnia – Marcin Rosół miał zapytać ministra, czy kwestia nowelizacji Wieloletniego Planu Inwestycyjnego oraz zwiększenie środków na Stadion Narodowy została rozstrzygnięta po myśli ministerstwa sportu. Minister odpowiedział, że tak. I to – według Rosoła – była jedyna informacja, jaką po spotkaniu z Premierem przekazał mu minister. Poprosił przy tym, by zwracał jeszcze większą uwagę na wszystkie dokumenty, które przygotowują urzędnicy i dają do podpisu ministrowi. Marcin Rosół nie ma wątpliwości, że przyczyną całego zamieszania jest nie tyle błąd urzędników ministerstwa spotu, co ewidentny błąd ministra finansów. Jak tłumaczył, minister finansów nie mógł nie wiedzieć, że całość inwestycji związanych z Euro 2012 musi być finansowana z budżetu państwa, bo taka była uchwała Rady Ministrów z czerwca 2008 roku. Zarzucił także resortowi finansów albo brak wiedzy albo… złą wolę. Najkrócej mówiąc, chodzi o to, że w uzasadnieniu ustawy był zapis, że pieniądze z ustawy (czyli także z dopłat) mają iść na Euro 2012. Rozumiem, że ministerstwo finansów traktowało to, co miało powstać wokół stadionu jako element Euro 2012. Minister Drzewiecki tłumaczył, że z Euro 2012 nie miało to nic wspólnego.
BUTY Z NÓG I na koniec zabawna, choć także zastanawiająca historia o tym, jak CBA przyszło do Marcina Rosoła. Dzwoniąc wcześniej i pytając, czy jest w domu. Był. Zapowiedzieli, że przyjadą za pół godziny: Zapytałem się, czy idą mnie aresztować. Funkcjonariusze powiedzieli, że wszystkiego dowiem się z postanowienia prokuratury.I jeszcze: Po tym telefonie powiedziałem żonie, żeby wstała, zajęła się dzieckiem. Różne rzeczy się robi w stresie, a ja umyłem podłogę. Goście mieli przyjść do domu, więc umyłem podłogę. Przyszli funkcjonariusze, poprosiłem żeby zdjęli buty i weszli.Ta historia rozbawiała nie tylko śledczych. Już w mieszkaniu funkcjonariusze CBA przedstawili Rosołowi postanowienie prokuratury dotyczące wydania twardych dysków komputerów i innych elektronicznych nośników danych. I zabrali sprzęt. Rosół zeznał, że kiedy ten sprzęt pakowali, zaproponował kawę. Pytanie, czy to nie jest dziwne, że CBA dzwoni do kogoś i uprzedza, że wpadnie za pół godziny. Pół godziny wystarczy, żeby zniszczyć coś, co CBA mogłoby się przydać. Nie twierdzę, że Marcin Rosół to zrobił. Zastanawia mnie procedura. Nie mam wiedzy o służbach specjalnych, ale takie sytuacje chyba nie zdarzają się często?
NIE PAMIĘTAŁ 29 października 2009 roku był przesłuchiwany przez agentów CBA. Przyznał, że niektóre wydarzenia źle umiejscowił w czasie. Niektórych nie pamiętał. Jak zeznał przed komisją, nie pamiętał kompletnie na przykład tego, że na prośbę Ryszarda Sobiesiaka wysłał faks w sprawie wyciągu w Zieleńcu. Tłumaczył, że dzięki publikacjom prasowym miał okazję zweryfikować i odświeżyć swoją wiedzę. I dziś już wie. I sobie przypomina. Wcześniejsze zeznania jednak podtrzymał. Nie umiał jednak powiedzieć, o czym jeszcze wtedy zapomniał. A co przypomniał sobie dziś. Brygida Grysiak
Ciąg dalszy sprawy reż. Brauna, który “pobił” policjanta. Zarzuty “pobicia” stróżów prawa były charakterystyczne dla czasów PRL-u. Łatwe do sformułowania i łatwe do udowodnienia: świadkowie zawsze się znaleźli. Nie trzeba było nawet dbać o pozory, gdy okazywało się że milicyjnego byczka 100 kilo wagi ”pobił” jakiś chuderlawy intelektualista. Historia, jak się okazuje, zatoczyła koło.
Po publikacji “Naszego Dziennika” przypadek Grzegorza Brauna trafił do resortu sprawiedliwości.
Co powie Kwiatkowski? Sprawa Grzegorza Brauna, który przed sądem odpowiada za rzekome nakłanianie funkcjonariuszy do odstąpienia od czynności służbowych oraz pobicie jednego z nich, oparła się o ministra sprawiedliwości. Za reżyserem ujął się poseł Jarosław Rusiecki (PiS), który zaapelował do szefa resortu o wyjaśnienie okoliczności związanych z zatrzymaniem i procesem reżysera słynnego “Towarzysza Generała”. Jarosław Rusiecki, poseł PiS, wystąpił do Krzysztofa Kwiatkowskiego, ministra sprawiedliwości, prokuratora generalnego RP z zapytaniem poselskim, wnosząc o pilne wyjaśnienie wszystkich okoliczności związanych z zatrzymaniem i procesem Grzegorza Brauna. Jak zauważył parlamentarzysta, Braun jest znanym intelektualistą, który nie boi się mówić rzeczy niepopularnych, narażając się tym samym na krytykę wielu środowisk. Znany jest z bezkompromisowości w domaganiu się ujawnienia agentów SB PRL. - Nie może jednak być tak, że w państwie prawa wyklucza się z przestrzeni publicznej obywatela tylko dlatego, że ogłasza niewygodne dla niektórych fakty - zaznaczył Rusiecki. W ocenie posła, niepokój budzi postępowanie wrocławskich funkcjonariuszy policji, których postępowanie opisywane przez reżysera nie różni się od metod stosowanych przez służby komunistyczne. - Doprawdy trudno uwierzyć, że intelektualista rzucił się na zawodowych, a więc wyszkolonych policjantów i ciężko ich poturbował. Takie postawienie sprawy przypomina scenariusze pisane w PRL – zauważył poseł. Jak zaznaczył Rusiecki, zajęcie się sprawą było jego obowiązkiem. – Wzorem dla mnie, jeśli chodzi o wsparcie czy niesienie pomocy krzywdzonym obywatelom, są wybitne osobowości z ziemi świętokrzyskiej, jak generał Antoni Heda “Szary”, mjr Jan Piwnik “Ponury” oraz Wincenty Reklewski, który 27 grudnia 1939 roku w Waśniowie pod Ostrowcem oddał życie w obronie krzywdzonego kapłana zaatakowanego przez bandytów – dodał. Grzegorza Brauna zatrzymano w kwietniu 2008 roku we Wrocławiu, kiedy obserwował demonstrację ONR i NOP w rocznicę zbrodni katyńskiej. Z relacji reżysera wynika, że na jego prośbę o wylegitymowanie się jednego z interweniujących cywilnych funkcjonariuszy został siłą zatrzymany, powalony na ziemię i skuty kajdankami. Obezwładnionemu już Braunowi wyłamano palce. Reżyser trafił na komisariat, gdzie przetrzymywano go przez trzy godziny, nie pozwalając na kontakt z rodziną. Po tym zajściu Braun złożył na postępowanie policji skargę, która została oddalona przez sąd. Tymczasem prokuratura, na wniosek wrocławskiej policji, postawiła reżyserowi zarzut pobicia policjanta i utrudniania policyjnej interwencji. Sprawa trafiła do sądu jesienią 2008 roku i trwa do dziś, a wszystkie rozprawy odbywają się bez udziału publiczności. Braunowi grozi kara 5 lat pozbawienia wolności. Marcin Austyn
Prof. Andrzej de Lazari: Rosja wyciąga do nas rękę Skąd ta nagła zmiana w podejściu Rosji do Polski? - Myśmy się przyzwyczaili do Rosji, w której przywódcy prowadzą politykę opartą na ideologiach. Tymczasem Putin czy Miedwiediew to inny typ, są racjonalni. Putinowi te emocje, które rządzą polsko-rosyjskimi stosunkami, bardzo przeszkadzają. Pewnie już dawno zobaczylibyśmy z rosyjskiej strony życzliwe gesty mające ocieplić stosunki, gdyby nie to, że nie było przyjaznego gruntu po naszej stronie. Myślę tu m.in. o PiS-owskiej polityce straszącej Moskwą.
Ale PiS już parę lat nie rządzi, a przyjazne gesty pojawiają się dopiero teraz. - W dyplomacji nic nie dzieje się z dnia na dzień. Rosja korzysta z okazji, by dać Polsce dowód, iż chce poprawy kontaktów. Teraz wiele zależy od tego, jak my te gesty odbierzemy. Ważne, byśmy tej pączkującej atmosfery ocieplania nie zabili w zarodku, nie popsuli jej prymitywnymi komentarzami, rozdrapywaniem historycznych zaszłości albo dociekaniem typu “co ta Rosja znów knuje?”.
Po zaproszeniu na wspólne obchody do Katynia przeważają w Polsce mądre głosy aprobaty. Ale może faktycznie Rosja ma w tym ociepleniu interes? - Oczywiście, że ma, tak samo jak i my mamy interes, by z innymi państwami żyć w zgodzie, handlować i wprowadzać coraz lepsze warunki do współpracy. Czy pan myśli, że Putin uwziął się i Polsce źle życzy? Rosja jest inna niż wielu z nas ją widzi. Zmieniła się i wciąż chce się zmieniać. Dowodem są choćby wczorajsze doniesienia o raporcie “Wizerunek Rosji XXI wieku. Obraz jutra, którego sobie życzymy”, który dla Miedwiediewa stworzyli jego doradcy. Rysują w nim perspektywę wstąpienia Rosji do NATO i UE.
Ale czy my się zmienimy na tyle, żeby np. za 50 lat darzyć Rosję taką samą sympatią jak np. USA? - Nie wiem, jak będzie wyglądała Rosja za 50 lat, może np. stać się krajem nacjonalistycznym. Ale jeśli obecne trendy w rosyjskiej polityce zagranicznej będą kontynuowane, nie widzę przeszkód, by nasze wzajemne stosunki były gorące. Potrzeba jednak dekad rządów takich ludzi jak Putin czy Miedwiediew i wiele chęci z polskiej strony. Przecież to, co nam ciąży, to głównie niechęć do tamtejszych władz. W innych sferach jesteśmy narodem bardzo prorosyjskim. Nigdzie na świecie twórczość Okudżawy nie cieszy się taką popularnością jak u nas, a na koncertach muzyki cerkiewnej sale zawsze są pełne.
Być może teraz piłeczka jest po naszej stronie. Jaki gest mogłaby Polska wykonać, by pokazać Rosji, że nam też zależy? - Ten rząd nic w stosunkach z Rosją nie popsuł, najważniejsze, by taką politykę kontynuować. Nie można też przesadzać – nie powiemy przecież nagle, że nam się rura północna podoba. Kiedyś Sołżenicyn miał takie marzenie, by w Katyniu powstał pomnik ku czci wszystkich ofiar Stalina. A wśród nich byli przecież nie tylko Polacy, ale też Rosjanie i wiele innych narodowości. Może warto, by strona Polska wróciła do tego pomysłu? Trzeba też edukować młodzież, by odróżniała to, co rosyjskie, od tego, co sowieckie. [Starych też trzeba edukować! - admin] Metro
J. Staniszkis: R.Giertych nachalnie służy PO Prof. Jadwiga Staniszkis, zwąca żydowskiego bydlaka J.T. Grossa poufale “Jankiem”, nie jest moją bohaterką ani autorytetem - admin. Roman Giertych nachalnie przysługuje się PO, ale ta nie wyciągnie do niego ręki – prognozuje Jadwiga Staniszkis. Według niej rewelacje byłego lidera LPR o zbieraniu haków przez Jarosława Kaczyńskiego skończą się w sądzie. – I mam nadzieję, że Giertych przegra – stwierdziła. - Jarosław Kaczyński zbierał materiały o politykach i koalicji. I jeśli potraktować to jako politykę hakową, to on był głównym zbieraczem – te słowa Giertycha w TVN24 wywołały burzę. Najpierw za tę wypowiedź pozew zapowiedział klub PiS, potem w odpowiedzi mecenas pozwał rzecznika Prawa i Sprawiedliwości za zarzucenie mu kłamstwa – Widać tu próbę przysłużenia się PO w sposób dość nachalny – oceniła socjolożka. -To się wiąże z działalnością Giertycha w Opus Dei. Jego pragmatyczne skrzydło właśnie w takim konserwatywno-liberalnym podejściu widzi przyszłość Europy – wyjaśniła. “Mam nadzieję, ze Giertych przegra” Jednak, jej zdaniem, wkupienie się w łaski PO będzie nieskuteczne – mimo że Grzegorz Schetyna, pytany o Giertycha w Platformie, dyplomatycznie odparł: “Nigdy nie mówi się nigdy”. – Głownie przez UE, która ma tak wyrobiony pogląd na osobę Giertycha i widzi go przez pryzmat teorii ewolucji, poglądów ojca i LPR. Dlatego PO nie wyciągnie do niego ręki – oceniła. Według Staniszkis spór między b. ministrem edukacji a b. premierem powinien rozstrzygnąć się w sądzie.
– Musi pokazać dowody, bo to są poważne zarzuty. Giertych wepchnął Kaczyńskiego w najgorszy korytarz wzajemnego piekła. I mam nadzieję, że przegra – dodała. “Traktują państwo jak plastelinę” Staniszkis uważa ponadto, że tematy teczkowo-fachowe są w polityce peryferyjne i debata publiczna powinna skoncentrować się na zupełnie innych kwestiach. Dostało się młodszemu pokoleniu polityków, a konkretnie byłemu szefowi gabinetu politycznego ministra sportu Marcinowi Rosołowi, jednemu z bohaterów afery hazardowej. - On jest uderzająco podobny fizycznie do Arkadiusza Mularczyka. Ale nie tylko: podobnie lekko traktuje procedury. Jeden wysyła niby prywatną rekomendację wystylizowaną na pochodzącą z ministerstwa, drugi selektywnie przedstawiał informacje dotyczące TK. Jeden dla kumoterstwa, drugi dla idei, ale obaj podchodzą do państwa jak do plasteliny – oceniła. Nowa Myśl Polska
No, i jak – Szanowny Panie? {~liczydło} co kilka dni umieszczał w komentarzach memento: "NAJWYŻEJ 212 DNI POZOSTAŁO do wysunięcia żądania, aby Polska przyjęła Kartę Praw Podstawowych [KPP] oraz 304 dni do jej ostatecznego przyjęcia przez Polskę - według przepowiedni Pana Janusza. Zobaczymy czy Pan Janusz utrzymał trafność własnych prognoz politycznych." Nie musimy już czekać 212 dni – a zakres żądań jest nawet głębszy i szerszy. Proponuję zajrzeć tu: (Reforma Trybunału Praw Człowieka: państwa RE przyjęły "Plan Działania" Przyjęty w Interlaken w Szwajcarii "Plan Działania" głosi, że jeśli wyrok Trybunału jest sprzeczny z prawem obowiązującym w danym kraju, to rządy powinny zmienić przepisy krajowe, także wtedy, gdy wyrok Trybunału dotyczył innego państwa. "Plan Działania" to zbiór wytycznych dla państw członkowskich. Zakłada on usprawnienie działania Trybunału, między innymi przez uproszczenie systemu odrzucania skarg, które nie kwalifikują się do rozpatrzenia. Stanowią one blisko 95 procent nadsyłanych wniosków o interwencję. W przyjętej deklaracji państwa członkowskie zostały zobowiązane do stworzenia systemu filtracji, który pozwoli na wczesne odrzucanie nie kwalifikujących się skarg. Dokument wzywa Rządy państw członkowskich oraz Komitet Ministrów, by do końca 2011 roku wprowadziły w życie większość przyjętych zobowiązań). „Ministrowie 47 państw Rady Europy chcą, aby kraje członkowskie uwzględniały "wyroki pilotażowe" Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. To wyroki, w których Trybunał po raz pierwszy zajmuje stanowisko. Przyjęty w Interlaken w Szwajcarii "Plan Działania" głosi, że jeśli wyrok Trybunału jest sprzeczny z prawem obowiązującym w danym kraju, to rządy powinny zmienić przepisy krajowe, także wtedy, gdy wyrok Trybunału dotyczył innego państwa (...)”. Czyli: jeśli w jakimś państewku UE ETPC nakaże coś zgodnie z przyjętą w tym państewku np.KPP, to we wszystkich państewkach UE trzeba będzie uwzględnić to orzeczenie. W ten sposób niejako na raty zostanie wszędzie wprowadzona nie tylko KPP, ale i np. orzeczenie dotyczące usuwania krzyży ze szkół. Bardzo chytre! Ma to dotyczyć nie tylko państewek UE, ale i pozostałych 20 państw uznających Radę Europy!!! Żądanie – i to w znacznie szerszym zakresie – zostało już wysunięte. Ciekawe tylko, kiedy zostanie powszechnie przyjęte. W państewkach UE – na pewno dość szybko. Zobaczymy, czy „nasza” Republiczka zmieści się w tych 304 dniach... JKM
Tusk buduje IV RP W praktyce politycznej kształtuje się nowy model państwa. Dawne zarzuty i oskarżenia wobec PiS mają wiele z samosprawdzającej się przepowiedni Okres rządów PiS określa się w wielu mediach III RP złowieszczym mianem IV Rzeczypospolitej. Tak jakby rzeczywiście nastąpiła wtedy zasadnicza przemiana ustrojowa. Niektórzy politolodzy całkiem na serio opowiadali na międzynarodowych konferencjach, że IV RP to terror większości bez uwzględniania praw mniejszości, to zacieranie podziału władz, nadużywanie władzy i środków represji, jałowe spory i język nienawiści polaryzujący społeczeństwo, używanie służb specjalnych do celów politycznych, rządzenie przez konflikty, powszechna lustracja, czyli tzw. łamanie sumień. Zdarzały się incydenty, którymi można było uprawdopodobnić te oskarżenia, ale ta wizja Polski nie ma i nie miała nic wspólnego z dążeniami, jakie przyświecały tym, którzy idee budowy IV RP formułowali. Wystarczy sięgnąć do odpowiednich tekstów i zapowiedzi politycznych, by się o tym przekonać. Tamta IV RP reform i nadziei na odnowę państwa nigdy nie powstała. I to nie tylko dlatego, że nie nastąpiła zmiana konstytucji, która pozwalałaby zmienić numerację Rzeczypospolitej, lecz dlatego, że zabrakło politycznej siły i inteligencji, a także poparcia społecznego, aby ją zrealizować. Ambitne plany utonęły w konfliktach i krzyku. Natomiast teraz rzeczywiście kształtuje się w praktyce politycznej nowy model państwa. I łatwo zauważyć, że dawne zarzuty i oskarżenia mają wiele z samosprawdzającej się przepowiedni. Zapewne były podświadomymi, projektowanymi na przeciwników politycznych, pragnieniami oskarżycieli. Dzisiaj widać, ile racji mieli publicyści „Gazety Wyborczej” czy „Polityki”. Tyle że trochę za wcześnie. Zauważmy, że gdyby pomysł daleko idącej zmiany konstytucji, rzucony mimochodem przez Donalda Tuska, nie okazał się kolejną sznapsideą, tak jak wprowadzenie euro w 2012 roku, i rzeczywiście został zrealizowany, moglibyśmy mówić o ukonstytuowaniu się nowej RP. Byłaby to IV RP Donalda Tuska oraz tych wszystkich sił politycznych i społecznych, które go popierają, skrojona według potrzeb politycznych obozu rządzącego. Jak wyglądałyby główne elementy nowego ładu politycznego?
Oligarchia kanclerska W polskich warunkach proponowany z początku wybór prezydenta przez zgromadzenie narodowe oznaczałby nie tyle powstanie „systemu kanclerskiego”, ile dalsze skupienie władzy w rękach partyjnej oligarchii, być może jednej tylko partii. Można by wtedy wybierać prezydenta RP mniej więcej tak, jak ostatnio wybrano „prezydenta” Unii. W mniej cywilizowanej rzeczywistości polskiej mogłoby to oznaczać, że dobijano by targu w wewnątrzpartyjnych rozgrywkach – w Sheratonie, Szparce, Pędzącym Króliku lub nawet na cmentarzu, bez udziału nieobliczalnych i kapryśnych wyborców. Po niechętnej reakcji społeczeństwa PO wycofała się z tego pomysłu. Teraz składa nowe propozycje. Ale i bez formalnej zmiany konstytucji dokonuje się przedefiniowanie roli najważniejszych organów Rzeczypospolitej. Gdyby plany zostały zrealizowane, prezydent zostałby pozbawiony władzy, a jego funkcja ograniczona do reprezentacyjnej. Incydenty z ubiegłego roku zmierzające do zmarginalizowania prezydenta okazują się z dzisiejszej perspektywy wstępnymi testami tej koncepcji. Niezależnie od tego, kto z Platformy zostałby prezydentem, byłby raczej rezydentem Pałacu Prezydenckiego niż prezydentem w dotychczasowym sensie. Prezydent zostałby niemal całkowicie podporządkowany partii i jej przywódcy. Nie budzi to zdziwienia środowisk przychylnych Platformie, mimo że jeszcze niedawno krzyczały zgodnym chórem, że prezydentura Lecha Kaczyńskiego jest partyjna i pisowska. Dzisiaj widać, ile racji mieli publicyści „Gazety Wyborczej” czy „Polityki”. Tyle że trochę za wcześnie Teraz się mówi, że prezydent-żyrandol miałby „pomagać rządowi, a nie przeszkadzać”. Żadne żartobliwe meldunki o wykonaniu misji nie byłyby więc potrzebne. Charakterystyczne dla upadku polskiej polityki jest to, że prawie nikt nie pyta, jaki program mają ewentualni kandydaci Platformy. Liczą się tylko: osobowość, profil, wizerunek, żony itd. Bo też nie powinni oni mieć żadnego innego programu niż premiera, który ostatecznie namaści kandydata. Nikt już się nie martwi, czy tak podporządkowany premierowi prezydent byłby „prezydentem wszystkich Polaków”. Nikt nie wybucha śmiechem, gdy zwolennicy kandydatury Radosława Sikorskiego twierdzą, że lepiej niż Bronisław Komorowski nadaje się on na ten urząd, gdyż domeną prezydenta jest przede wszystkim polityka zagraniczna. Czekamy tylko na usłużnych konstytucjonalistów, by to potwierdzili na gruncie obecnie obowiązującej konstytucji. Niestety rywalizacja między potencjalnymi kandydatami narusza jedność partii. Być może należy więc rozważyć możliwość powrotu do instytucji Rady Państwa, w której politycy Platformy mający zamiłowanie do złotej klatki mogliby się zmieniać na stanowisku przewodniczącego. W platformerskiej IV RP realną władzę ma mieć premier. Ale także rola premiera jest inaczej definiowana niż dotychczas. Nie ma też nic wspólnego z rolą, jaką w systemie politycznym Republiki Federalnej Niemiec pełni kanclerz. Kanclerz jest szefem rządu kierującym jego pracami i ponoszącym odpowiedzialność za jego działania. W nowym porządku politycznym Polski byłby to w coraz większym stopniu prezydentopremier, którego zadaniem byłoby rzucanie pomysłów, wygłaszanie budujących przemówień, organizowanie społecznej wyobraźni, a także wyznaczanie kierunków strategicznych, realne mianowanie i odwoływanie ministrów, sterowanie nominalnym prezydentem. Dzisiaj przecież znaczną część realnych obowiązków premiera przejął minister Boni. Nowy nadminister regulujący deregulację przejąłby jego inne ważne kompetencje.
Wariant meksykański Premier ma być jednocześnie przywódcą partii, która w zasadzie jest szerokim frontem jedności narodowej. Wracamy do tak pożądanego w początkach III RP wariantu meksykańskiego. W Platformie mogą się przecież zmieścić nie tylko
Radosław Sikorski, Władysław Bartoszewski, Danuta Hübner, ale i Wojciech Olejniczak, w zasadzie także Włodzimierz Cimoszewicz, a może nawet Jerzy Szmajdziński. Sympatyzują z nią i Lech Wałęsa, i generał Jaruzelski, Janina Paradowska i biskup Gocłowski, Daniel Passent i Tomasz Wołek. Nie jest to partia mająca stałą tożsamość ideową. W Polsce uchodzi za liberalną, w Unii za chrześcijańsko-demokratyczną. Nie jest też ani lewicowa, ani prawicowa. Jest taka, jak potrzeba – w zależności od okoliczności. Niewątpliwie jej kwintesencją stał się Janusz Palikot. Jest on tak charakterystyczny dla Polski PO jak Żyrinowski dla Rosji lat 90., Lepper dla III RP, a Nikodem Dyzma dla Polski międzywojennej. Ucieleśnia jej prawdziwe aspiracje kulturowe i modernizacyjne, jej wyobrażenie o dobrym smaku i intelektualizmie. Jest też symbolem organicznych związków tej partii z biznesem – nie mniej niż Mirosław Drzewiecki. Proponowana przez PO zmiana systemu finansowania partii umożliwiłaby legalną kapitalizację tych związków i zapełnienie kasy partyjnej bez uciążliwego pośrednictwa studentów i emerytów.
Obywatel zbędny Wyraźnie zmienia się rola Sejmu. W coraz większym stopniu przestaje być miejscem debaty politycznej. Nie przypadkiem najważniejsze decyzje ogłaszane są na giełdzie czy na konferencjach prasowych oraz na specjalnych akademiach. I słusznie, ponieważ w tym porządku instytucjonalnym giełda jest znacznie ważniejszą instytucją niż Sejm. Naruszanie regulaminu Sejmu stało się już normalną praktyką. Także podważanie jego autonomiczności nie budzi zastrzeżeń. Donald Tusk stwierdził na przykład, że komisja hazardowa została powołana tylko dzięki jego osobistej decyzji, co nie wywołało żadnych protestów ze strony zwolenników monteskiuszowskiego podziału władz. Silna opozycja wydaje się zbyteczna, ba szkodliwa dla rozwoju Polski i demokracji. Jeden z polityków PO stwierdził otwarcie, że Platforma poradzi sobie bez opozycji. Największa partia opozycyjna przedstawiana jest opinii publicznej jako niewybieralna, niezdolna do rządzenia, a jej ewentualne ponowne dojście do władzy określane jest mianem recydywy. Zdemonizowany przeciwnik jest niezbędnie potrzebny, jak amerykańscy imperialiści czy reakcyjni kułacy w komunizmie, bo jego istnienie pozwala mobilizować zwolenników i zwierać szeregi. Inne partie praktycznie nie mają realnych szans na wygranie wyborów i na utworzenie rządu, więc mamy do czynienia z daleko idącym osłabieniem pluralizmu politycznego. Ale o to właśnie chodzi. Jak stwierdził kiedyś w przypływie szczerości jeden z komentatorów, PiS miałby szansę poprawić notowania tylko wtedy, gdyby się tak przekształciło i zreformowało, żeby w razie powrotu do władzy nikt (a szczególnie ów komentator) nie odczuł zmiany w stosunku do rządów Platformy. Najważniejsze jest jednak to, że zmienia się także rola obywateli w tej nowej formule RP. Ostatnie ślady republikanizmu znikają. Donald Tusk stwierdził niedawno, że jest za takim modelem rządzenia, w którym obywatele oddają głos w wyborach, a potem nie mieszają się do rządzenia. Na pewno nie jest potrzebne społeczeństwo polityczne, aktywnie partycypujące w sprawowaniu władzy – żadna „samorządna Rzeczpospolita” czy też „deliberatywna demokracja”. Potrzebni są wyborcy, którzy uczestniczą w głosowaniu, wybierając elity z bardzo ograniczonego zestawu i zostawiając politykom wolną rękę w zamian za odpowiednią dawkę trywialnej politycznej rozrywki. Widać tę preferencję w polityce informacyjnej. Rząd konsekwentnie nie informuje obywateli o sprawach państwa. Nie wiemy na przykład, ile osób zachorowało na grypę, kim był inwestor z Kataru i czy w ogóle istniał, jak wielka jest dziura budżetowa i co jest przyczyną jej powstania, w jaki sposób prowadzone są negocjacje z krajami ościennymi itd.
Dawcy sondaży Utrzymywanie poparcia politycznego możliwe jest tylko dzięki ciągłemu emocjonalnego pobudzaniu wyborców. Zamiast z republikańskim narodem mamy do czynienia z rozgorączkowanym tłumem. Aby zapewnić jego potrzeby, polityka stała się częścią show-biznesu. W żadnym kraju nie mówi się tyle o wizerunku i samoprezentacji. W żadnym innym kraju, łącznie z Włochami, politycy nie wygłupiają się bezustannie – tańcząc, śpiewając, pisząc blogi, przerzucając się dowcipami i obelgami, prąc „na szkło” i do tabloidów. Smutny przykład znanego doktora politologii, który od kiedy został politykiem, przedzierzgnął się w czołowego aktora w żenującym spektaklu, świadczy o tym, że nie jest to już przypadłość indywidualna, lecz cecha instytucjonalna polskiej polityki.
Pobudzenie emocji nie byłoby możliwe bez jasnego i ostrego podziału ról, spięć i starć niemających wiele wspólnego ze sporami ideowymi. Nie chodzi już o to, że „ktoś stoi tam, gdzie ZOMO”, ani w ogóle, gdzie stoi i za czym się opowiada, kogo broni, lecz tylko o to, jak stoi. Jeśli się poci, nie może liczyć na litość, jeżeli się upudruje, od razu zyskuje na wiarygodności, jeśli wybucha płaczem, że został uwiedziony przez agenta CBA, może liczyć na wsparcie. W tym nowym polskim dyskursie dopuszczalne są najbardziej wulgarne obelgi i docinki dotycząc brzmienia nazwiska, wzrostu, wyglądu. Nie chodzi o poglądy osób lub o ich postawy polityczne, lecz o prezentacje i „performance”. Nienawiść nie przeszkadza jednak autorytetom szybującym w wyższych sferach ducha, gdyż jest skierowana przeciw siewcom nienawiści. Aby zapanowały miłość, rozum i modernizacja, trzeba zniszczyć wrogów miłości, rozumu i modernizacji. Obok roli widzów wulgarnego i brutalnego spektaklu obywatele mają pełnić rolę dawcy sondaży. Ich nastroje są nieustannie badane. To do nich należy ostatnie słowo w ocenie występów bohaterów spektaklu. Mogą wskazać kciukiem w górę lub w dół. Tak było w aferze hazardowej. Dopiero gdy obaj główni bohaterowie nie przeszli pozytywnie próby konferencji prasowej, zostali odwołani ze stanowisk. Marginalizowane są także takie instytucje jak rzecznik praw obywatelskich, którego listy i monity ignorowane są przez instytucje rządowe zobowiązane ustawowo do odpowiedzi. Nawet podstawowe prawa obywatelskie – wolność badań naukowych, prawo dziennikarzy do nieujawniania źródeł – nie są już dogmatem, lecz zostały podporządkowane słusznym celom politycznym.
Coraz częściej zdarzają się ataki polityków na historyków piszących nieprawomyślne książki, premier zabiera głos w sprawie pracy magisterskiej szargającej „świętość narodową”, dowiadujemy się o przypadkach podsłuchiwania dziennikarzy i adwokatów. Parę tygodni temu jeden z czołowych polityków Platformy, poseł na Sejm RP, w wywiadzie dla „Polska The Times” stwierdził, że obawia się, iż szykowana jest przeciw niemu prowokacja – jak można się domyślać, ze strony podległych premierowi służb albo kolegów partyjnych. Ta wstrząsająca wypowiedź nie została nawet zauważona przez komentatorów. Potraktowano ją jako coś najnormalniejszego w świecie, bo przecież po twarzach polityków tej partii modernizacji mają spływać krew i wydzieliny ich partyjnych kolegów. Tak hartuje się stal.
Odkurzcie pamflety I tak wygląda dziś polska polityka. Oczywiście jest to obraz wyostrzony i selektywny, ale przecież prawdziwy. Radzę więc odkurzyć pisane przed 2007 r. oskarżycielskie teksty, artykuły, referaty, wywiady do prasy krajowej i zagranicznej. Po drobnych korektach (na przykład po wyrzuceniu posądzeń o nacjonalizm, antyniemieckość oraz antyrosyjskość i dodaniu choćby paru zdań o korupcji) można je ponownie opublikować, wstawiając PO tam, gdzie padała nazwa PiS, Tusk, gdzie pisano o Kaczyńskim, oraz Palikot, gdzie była mowa o Lepperze. Nowa wizja Polski czeka na swe zatwierdzenie w najbliższych wyborach. Oddanie pełni władzy Platformie pozwoli na jej ucieleśnienie. Nie można wykluczyć, że ta oferta zostanie odrzucona przez Polaków w jakimś nieoczekiwanym akcie obywatelskiej suwerenności i godności. Niestety nie można też wykluczyć, że Polska będzie musiała przejść przez tę chorobę do końca. Zdzisław Krasnodębski
Nowe państwo? Z. Krasnodębski nie ma racji, pisząc o PO, że buduje nowy model polskiego państwa – trzeba powiedzieć, że zachodzi proces dokładnie odwrotny, PO ze wszystkich sił rekonstruuje peerelowski model pseudopaństwa, w którym instytucje publiczne mają charakter fasadowy, zaś realna władza spoczywa w rękach sitw i ma charakter nieformalny, natomiast osłoną sitw zajmują się ludzie służb oraz ludzie reżimowych mediów. Rekonstruowanie peerelu zaczęło się na dobre w czerwcu 1992 r., ale na początku lat dwutysięcznych przyjęło postać nieco zdeformowaną, gdy siły komunistyczne poczuły się tak bezkarne, że zabrały się za dyktowanie warunków środowisku Michnika, to zaś kłóciło się z ideą, zgodnie z którą jednak wujek Bronek, wujek Tadek itd. są gospodarzami w naszym domu, nie zaś kolesie Millera. Wtedy doszło do chwilowego zawirowania w III RP, po którym do władzy doszły najciemniejsze czarnosecinne moce kaczystowskie, wracając, ku zgrozie wesołej ferajny wujków Bronków i kolesi Millera, do pomysłu odcięcia peerelowskiej pępowiny. W tym kontekście okazało się, że o aferze Rywina należy zapomnieć jako o kłótni w rodzinie i zrobić wszystko, by proces budowy nowego państwa trwale zablokować. Tęczowa koalicja była tak przerażona tym, co się dzieje, że chciała doprowadzić do wyłonienia „koalicyjnego rządu” z ciemniakami na czele jeszcze za poprzedniej kadencji sejmu (taką koncepcję popierał LPR i SO po wyjściu z kaczystowskiego rządu), ale, jak wiemy, ciemniakom marzyła się władza absolutna, czyli taka, która nie wymaga wchodzenia w zbytnie, polityczne kompromisy. Oczywiście taką władzę można było otrzymać za cenę jednoznacznego opowiedzenia się po stronie rekonstrukcji peerelu i przywracania pookrągłostołowego status quo. Jak to jednak zwykle bywa z ciemniakami (bez względu na to, czy noszą czerwone, czy różowe krawaty), poczucie całkowitej bezkarności przekłada się natychmiast na pławienie się w rozkoszach władzy, co w Polsce wyraża się albo procesami prywatyzacji państwa, albo wykorzystywania instytucji publicznych do prywatnych celów. Ciemniaków wszak wyniosła potężna, brudna fala grup interesu, których personifikacją jest wujek Rysiek – grupy te liczyły na wzajemność za udzielone wsparcie i doczekały się tejże wzajemności. Nikt o zdrowych zmysłach nie mógł wierzyć, że ciemniacy faktycznie będą zdolni do zbudowania „Irlandii 2” i dokonania „cudu gospodarczego”. Ja o ciemniactwie partii przejmującej władzę w 2007 r. pisałem od pierwszych dni – wtedy jednak jeszcze część osób sądziła, że trzeba poczekać, że trzeba dać ciemniakom szansę, że „może jednak...” W takim życzeniowym myśleniu jednak nie uwzględniano jednej prostej prawdy, tj. że oligarchiczny system ze swej istoty nastawiony jest wyłącznie na konsumowanie konfitur władzy, na napychanie prywatnych kieszeni polityków i ich rodzin/znajomych etc., nie zaś na modernizację państwa. Największą zdradą „okrąglaka” było właśnie to, że uznano, iż należy poszerzyć beneficjentów (zbudowanego przez przeklętych komunistów) systemu, nie zaś unieważnić system i zbudować normalne struktury państwa, goniąc czerwonych zbrodniarzy do więzień i/lub do robót publicznych. Dogmat o nienaruszalności oligarchicznej struktury władzy w Polsce jest strzeżony przez cały okres III RP pilniej niż oko w głowie Jaruzela (któremu nieustannie śle się „głosy wsparcia” po emisji „jednostronnego filmu”; nawet dziś u Olejnik odprawiane było nabożeństwo przebłagalne) – uderzenie w oligarchię byłoby bowiem jednocześnie uderzeniem w rdzeń systemu. Z wielkim zainteresowaniem śledzę występy rozmaitych ludzi przed komisją śledczą, wyrażają oni bowiem dość zgodną postawę świadczącą o tym, iż nepotyzm jest czymś normalnym, iż wykorzystywanie procedur publicznych do tego, by wesprzeć tego czy innego znajomego, nie jest zjawiskiem patologicznym, a już na pewno nie korupcjogennym. Oczywiście ludzie ci mają prawo tak myśleć, ponieważ tak właśnie III RP została skonstruowana. Ani przez chwilę „budowniczym III RP” nie chodziło o to, by doprowadzić do upodmiotowienia obywateli i do zapewnienia funkcjonalności i społecznej kontrolowalności instytucjom publicznym. Ci ludzie, którzy wyrośli na III RP i objadaniu się konfiturami władzy (na różnych szczeblach), nie znają pojęcia normalnego państwa, gdyż trwająca ponad 20 lat patologia jest dla nich stanem normalnym. Do złudzenia ta ich postawa przypomina mentalność peerelowskich urzędasów i kacyków, którzy na krzątaninie w bajzlu potrafili się nieźle dorobić. Neopeerel oferuje jednak o wiele większe pieniądze i o wiele większe konfitury. Krasnodębski ma rację, przestrzegając przed konsekwencją kolejnych wyborów parlamentarnych, które mogą przypieczętować obecny stan rzeczy. Należy jednak pamiętać, że kwestie rekonstrukcji peerelu nie sprowadzają się wyłącznie do warstwy oligarchicznej - spora część Polaków przecież identyfikuje się z wujkiem Rysiem (a może nawet go podziwia?), prowadząc interesy w podobny sposób, choć może nie w tej skali, co on i jemu podobni – i chciałaby też mieć funkcjonariuszy publicznych na posyłki. I woli bajzel od budowy nowego państwa. FYM
TVN, CZYLI NIE TVP To, co obecnie robi TVN, a co wcześniej zrobił Polsat czy radia − „Zetka” i RMF − jasno pokazuje, że problem mediów to swoista „diabelska alternatywa”. Jeśli są prywatne, prędzej czy później równają do debila. Jeśli publiczne, kładą na nich łapę politycy. Telewizja TVN - jak ogłosiły branżowe serwisy - pozbywa się z głównej anteny publicystyki politycznej. Sekielski i Morozowski, na przykład, oraz Rymanowski dostali propozycję nie do odrzucenia, żeby przenieść się do TVN24, i to do „wirtualnego studia” − czyli do takiej zielonej pakamery, w której prowadzący siedzi z rozmówcami jak w beczce i elektronicznie wmontowuje się ich w obrazek z pocztówki. Zamiast „Kawy na ławę” i „Teraz My” pojawią się na antenie TVN „śmiałe seriale” (jak je zapowiada kierownictwo stacji) i nowe programy rozrywkowe. Można to rozumieć dwojako. Część ludzi z branży twierdzi, że to kolejny dowód, iż ITI w ogóle, a rodzina Walterów w szczególności, straciła wpływ na stację − a ci, którzy przemożny wpływ zyskali, nie chcą już, aby ich telewizja była propagandową tubą salonów, ową - jak się żartuje - „Tusk Vision Network”, tylko po prostu maszynką do zarabiania kasy. Nie byłoby to nic nowego, po prostu powtórzenie losów Radia Zet. Osobiście mam nieco inna teorię − zresztą niekoniecznie sprzeczną. Wycofanie się TVN z publicystyki odzwierciedla moim zdaniem charakterystyczną zmianę nastrojów w tzw. grupie targetowej, która jest najważniejsza dla reklamodawców, a co za tym idzie, dla zarobków stacji − widzów w miarę młodych, wielkomiejskich, dobrze zarabiających i łatwo wydających pieniądze, najlepiej singli. Dwa lata temu grupa ta, zdecydowanie „antypisowska”, łatwo i chętnie dawała się mobilizować przeciwko „obciachowym” Kaczorom i lubiła oglądać swoich idoli z rządzącego establishmentu. Z czasem się do Platformy rozczarowała, ale z Kaczyńskimi przepraszać się nie ma najmniejszego zamiaru. (Trudno się zresztą dziwić − bezsensowne dywagowanie o tym, na którego z kontrkandydatów brata ma „haki” to kolejny z niezliczonych dowodów na niereformowalność szefa PiS. Zalecałbym lekturę Chandlera, zwłaszcza tego fragmentu, gdzie poważny człowiek wyciąga pistolet po to, żeby strzelić i zabić, a jeśli nie jest gotowy strzelić, to trzyma go w kaburze, a nie wymachuje przed oczami.) Coraz modniejsza więc staje się w niej postawa − politycy to błazny, polityka to dno, cała ta gadanina mnie nudzi, nic nie chcę o tym wszystkim wiedzieć. Ciekawe są szczegółowe wyniki oglądalności TVN24, które znaleźć można na wirtualnychmediach.pl − mit „elitarnej” widowni tej stacji pada w gruzy. Dominują tak pogardzani przez salon widzowie „starsi, słabiej wykształceni i z mniejszych ośrodków”. Trzon elektoratu PO, czy też, lepiej powiedzieć, antypisowskiego, wszystkiego, co potrzebuje wiedzieć o polityce, dowiaduje się dziś z programów Majewskiego i Wojewódzkiego. W jakiś sposób to, co obecnie robi TVN, a co wcześniej zrobił Polsat czy radia − wspomniana „Zetka” i RMF − jasno pokazuje, że problem mediów to swoista „diabelska alternatywa”. Jeśli są prywatne, prędzej czy później równają do debila. Jeśli publiczne, kładą na nich łapę politycy. Nie ma ideału, można się tylko starać, żeby sprawy szły stosunkowo mało źle.
Rafał A. Ziemkiewicz
The best of Ryszard Sobiesiak W poprzednim wpisie o zeznaniach Ryszarda Sobiesiaka pominęłam te wypowiedzi, które tak naprawdę największą miały zasługę w doprowadzeniu posłów śledczych do śmiechu, a niektórych nawet do łez. Choć nie wszystkie były równie śmieszne. Jak tekst o tym, co by zrobił, gdyby był prawdziwym lobbystą… Jest 1 października 2009. „Rzeczpospolita” publikuje stenogramy…
LOKI BYM NAKRĘCIŁ Pan Ryszard Sobiesiak: (…) No to każdy mówi: Tego bandytę na pewno zamknęli, nie? A ten bandyta wyjeżdża sobie spokojnie, o godz. 10 chyba dopiero wyjechałem, zadzwoniłem do niego z domu. Nikt za mną nie biegnie, nikt nie leci. No i pojechałem, żeby z tym, no przecież to… Ja nie wiem, nie chcę źle mówić, bo zaraz przeklnę, ale przecież przejść nie mogę. Co oni…? Jakbym wiedział, to bym poszedł do tej, zrobił se falę, nie wiem, loki nakręcił. No oni gdzieś z tysiąc zdjęć chcą ode mnie. No po co im te zdjęcia? No pytałem się jeszcze, czy w toalecie chcą jeszcze jedno zdjęcie. Mogę zrobić se w toalecie zdjęcie. Stoją cały dzień tutaj.
PISZ WSZYSTKO, BAŁWANIE Pan Ryszard Sobiesiak: Pani poseł, no jak bym był niegrzeczny, to napisałem, że pamiętnika nie prowadziłem. No, nie wiem, naprawdę nie wiem. A Drozda mi mówił: Pisz wszystko, bałwanie, pisz.
O KAMIŃSKIM Poseł Zbigniew Wassermann: (…) Ja myślę, że pan się i przekona do pana Kamińskiego. Pan Ryszard Sobiesiak: Jezus Maria, nie…
NIECH ZAŁATWIA… Pan Ryszard Sobiesiak: Ja mam, ja jeżeli coś mogę powiedzieć, to pan Kamiński powinien podsłuchiwać mnie i tylko patrzeć, gdzie ja idę i szybko mi załatwiać te sprawy. Bo taką gondolę jak byśmy zrobili w Warszawie, to nie pan Kamiński by płacił, nie budżet państwa, tylko ja bym musiał znaleźć finansowanie, ja bym znalazł.
PIWO DLA ROSOŁA Pan Ryszard Sobiesiak: Ja nie wiem, skąd jest pan Rosół, ja byłem wtedy w Ameryce. Jedno, co wiem, to pan może sprawdzić w billingach, dzwoniłem do syna, albo on do mnie, mówię: Postaw temu Rosołowi piwo, A on mówi: Ja chciałem, no, ale on mówi tu jest, kosztuje 6 zł piwo, a u nas 12 w Warszawie. Nie chciał nawet tego. Więc proszę mnie nie pytać o takie rzeczy, nie mam pojęcia. Mnie nie było i całe szczęście, bo ja bym pewnie, jakby pan Rosół był, bym wziął te pieniądze do kieszeni, jakby mi dawał, i bym nie zapłacił tego, a mój syn jest tak skrupulatny, że pewnie poszedł i zapłacił.
KIEDY RĄBAŁEM TEN LAS Poseł Bartosz Arłukowicz: Czy prosił pan pana Rosoła o to, żeby panu pomógł w załatwieniu jakichkolwiek spraw biznesowych w Warszawie? Pan Ryszard Sobiesiak: Panie pośle, wtedy na pewno nie. Była jedyna sytuacja wtedy, kiedy rąbałem ten las, no. Wszystko było pozałatwiane. Ja, szkoda, że ja nie wziąłem tych papierów. Nie wiem, czy to by państwu by się przydało.
PRIORYTET W TOALECIE Poseł Bartosz Arłukowicz: A tą radę miejską to zwołali zaraz po tej decyzji? Pan Ryszard Sobiesiak: Tak. Ale łaskę mieli? No przecież pan burmistrz mówił, że ja mam priorytet, ja tylko kiedyś mu przez telefon – to też macie – powiedziałem mu, że w toalecie chyba. No bo tak załatwiał sprawy, nie.
Poseł Bartosz Arłukowicz: Jak? Pan Ryszard Sobiesiak: Powiedział, że mam priorytet. No bo to była największa inwestycja w kotlinie. No więc wsze…, wszystko mam załatwione. Przychodzę i nie ma nic. I wszystko leży: jedna jest na urlopie, drugi wyjechał, trzeci zachorował. I każdy ma prawo zachorować, być na urlopie i jeszcze. Ale ja mam prawo po dwóch tygodniach dostać ten papier. Nie dostawałem go, to musiałem krzyczeć na nich.
NIECH PAN SOBIE ZDECYDUJE Poseł Zbigniew Wassermann: Kiedy ostatni raz spotkał się pan z panem Rosołem? Pan Ryszard Sobiesiak: Ostatni raz. Chyba nie ma tego w podsłuchach. Trzydziestego – wrzesień ma 30 dni, a afera była pierwszego – tak, to trzydziestego. Tak mi się wydaje. Nie przypominam sobie. Nie jestem pewny, ale chyba tak. No, jakoś przed aferą samą.
Poseł Zbigniew Wassermann: Którą? Pan Ryszard Sobiesiak:
No, tą 1 sierpnia…1 października, tak, afera wybuchła 1 października. Nie afera, tylko… No, afera, no, afera. Przed tą aferą.
Poseł Zbigniew Wassermann: No, niech się pan zdecyduje. Pan Ryszard Sobiesiak: No, niech już pan sobie zdecyduje, bo ja nie wiem.
JESTEM WAŻNY Pan Ryszard Sobiesiak: Może pan minister mi mówił, że któryś tam na zebraniu wspólników o tej umowie może jednak, ja czasami lubię tak sobie za ten, pokazać się, jaki jestem ważny.
ALE NIE JESTEM REKINEM Pan Ryszard Sobiesiak: Jedynie jeszcze mam udziały, nie ja, znaczy, ja miałem wtedy, ale później tam inne… Wcześniej właśnie miała inna osoba jakieś tam problemy no i później się przyplątałem ja. Więc musiałem sprzedać te udziały. 1/3 udziałów w Golden Play. I do tej chwili mamy 1/3 udziałów w Golden Play jako rodzina Sobiesiaków i 20 proc. w Casino Polonia, i nic więcej. A w Golden Play, mówię, powtórzę jeszcze raz, tak jak napisałem w słowie wstępnym, spółka ma 300 grających automatów, miała, ma 300 grających automatów, czyli znaczy do mnie należy 1/3 – 100, a na rynku jest 60 tysięcy. I ja jestem rekin hazardowy.
(…) Poseł Zbigniew Wassermann: Ale proszę pozwolić. To powiedzmy sobie, kiedy można być określanym rekinem? Wtedy, kiedy pan był w najlepszej formie i miał najwięcej? Proszę to wycenić. Pan Ryszard Sobiesiak: Nie, ja, panie... Ja panu powiem to tak, dlatego tylko sprzedałem te kasyna, ponieważ wiedziałem, że w którymś momencie przyjdzie jakiś głupek i kupi to ode mnie.
NIE LUBIĘ PIS-U Pan Ryszard Sobiesiak: Ja miałem go umówić, ja miałem go umówić albo z Chlebowskim, albo z Drzewieckim, bo on miał jakiś problem z swoimi z zarządu, powiatu. Nie wiem, jak to tam jesteście poustawiani. I nic więcej. I nie mógł się tam przebić, i był najlepszy tam z PO. No to mówię: No o co wam chodzi? A nie lubię PiS-u. Przepraszam, pani…
JA NIE PRZEKLINAM Pan Ryszard Sobiesiak: Panie pośle, moja koleżanka ze Stanów, jak przeczytała ten tekst, zadzwoniła czy gdzieś napisała tam maila czy, jak to zwane, sms. Mówi: To niemożliwe, ten człowiek nie przeklina. No, jak pan przewodniczący widzi, ja nie przeklinam. Może jest zmanipulowany ten tekst, ja… Przewodniczący: A czy w takich sytuacjach – przepraszam, bo jeszcze tylko dodatkowe pytanie – czy w sytuacjach ekstremalnych, jakichś napięcia, używa pan takich słów brzydkich? Pan Ryszard Sobiesiak: Panie przewodniczący, chyba największe napięcia miałem o godz. 10.15, gdzieś tak, nie? I później... I mnie tam nie wyskoczyło nic.
ZATYKAM USZYPoseł Beata Kempa: Panie przewodniczący, no, bo muszę zadać pytanie, a nie da się inaczej zadać tego pytania. Pan Ryszard Sobiesiak: Ja zatykam uszy.
Poseł Beata Kempa: Nie, pan musi słyszeć, bo pan musi odpowiedzieć. Jak pan uważa, bo to są, to są, powiedzmy, takie słowa. Przewodniczący: Nie jesteśmy na wizji, w związku z tym...
(…) Poseł Beata Kempa: I czy pańską oceną jest właśnie to, że ta ustawa jest kompletnie pier...nięta? Więc po pierwsze, o którą ustawę chodzi, a po drugie, co to znaczy? Pan Ryszard Sobiesiak:
Pani poseł...
Poseł Beata Kempa: Przepraszam, no, ale musiałam. Nie potrafię przełożyć państwa rozmów na inny język. Pan Ryszard Sobiesiak: Ja, jak to, co teraz powiem, nie będzie zapisane jutro, to powiem. Przewodniczący: Przepraszam, będzie nagrane i zapisane.
Poseł Beata Kempa: To jedziemy, jak ja już zaczynam, to śmiało świadek może ze mną w ten deseń... Pan Ryszard Sobiesiak:
To ja chciałem, ja chciałem coś, ja chciałem coś powiedzieć o tej nowej ustawie, którą uchwaliliście, ale nie mogę, bo, bo nie mogę przeklinać.
O PERKUSIŚCIE Poseł Zbigniew Wassermann: Proszę świadka, proszę mi powiedzieć, czy pan wie, kto w środowisku ludzi zajmujących się hazardem miał taki przydomek Perkusista? Pan Ryszard Sobiesiak: Wtedy trzeba było zrobić komisję, nie dzisiaj.
Poseł Zbigniew Wassermann: Właśnie dlatego o to pana pytam, pociągnijmy trochę ten temat. Niech pan zagra na… Pan Ryszard Sobiesiak: ...Kamiński zamknie, za dużo mówił.
Poseł Zbigniew Wassermann: No… Pan Ryszard Sobiesiak: Znam pana „Perkusistę”, znaczy, tak mi się wydaje, że to jest…
Poseł Zbigniew Wassermann: Niech to pan nazwie po nazwisku, dobrze? Pan Ryszard Sobiesiak: Ja go raz... Nie, nie będę go obrażał, bo jak nie ma gościa, to nie będę obrażał.
Poseł Zbigniew Wassermann: Nie, no, ale po nazwisku niech pan powie… Pan Ryszard Sobiesiak:
Chyba Benbenek ma…(…) Poseł Zbigniew Wassermann: No, bo pan tak mówi, jak by pan go z gruntu nie lubił. Pan Ryszard Sobiesiak: Ja go nie lubię.
GDYBYM BYŁ PRAWDZIWYM LOBBYSTĄ… Pan Ryszard Sobiesiak: Panie pośle, proszę mi uwierzyć, naprawdę, jak ja bym był ten lobbysta, czy jeszcze, znając tych wszystkich panów, to ja bym zadzwonił do pana Benbenka, daj milion złotych, zadzwoniłbym do Casinos Poland, powiedział, dajcie dwa miliony, zadzwonił do Casino Polonia, do siebie, bo tam nic nie mam do gadania, dajcie milion euro, bo jesteście bogaci, bo z Zachodu, i bym to próbował załatwiać…
PALIKOT DUŻO GADA Pan Ryszard Sobiesiak: To teraz sobie proszę wyobrazić, jakbym tak znał, dzięki Bogu, że nie znam, pana Szejnfelda. No, przecież ten człowiek najwięcej tam hamował, z tego, co ja zrozumiałem. No, przecież to wszystko… No, kto by uwierzył w to, że ja nie dałem mu miliona albo dwóch, albo może dziesięć. Tylko nie wiem skąd. To przecież jest logika jak nie wiem, no. A gościa nie znam kompletnie. To jest jeden, wydaje się mi, z mądrzejszych ministrów, który coś zrobił dla Polski. Pan Palikot dużo gada. Mówiłem kiedyś: zróbcie… Nie, nie będę, bo zaraz komisja się skończy.
UMOWA LATAŁA PO MINISTERSTWACH Chodzi o umowę między Totalizatorem Sportowym a firmą Gtech?
Pan Ryszard Sobiesiak: Już mówiłem, że nie. Panie pośle, ja to tak powiedziałem, ja jestem szybki czasami i z tego, co sobie przypominam... 20 lat temu nie mogę za dużo pamiętać, że gdzieś ta umowa latała po ministerstwach, ale...
Poseł Zbigniew Wassermann: Ale to... Pan Ryszard Sobiesiak: Nie, nie... To nie miało nic związane, wspólnego z panem Sykuckim i ja tej umowy nie mam, i nie wiem...
Poseł Zbigniew Wassermann: Ja rozumiem, ale 20 lat temu to jest, to są początki 90. lat.
TELEFONY NA KARTĘ Poseł Bartosz Arłukowicz: To czemu pan używał telefonów na kartę? Pan Ryszard Sobiesiak: Już to opisałem. Kupiłem telefon w… znaczy, miałem zawsze dwa telefony, ale gdzieś tam kiedyś pomyślałem, że trzeba jeden, jak sprzedałem te udziały, jeden wyrejestrować, bo się tam jakieś te 200–300 zł trzeba płacić. Więc później miałem przez pół roku jeden telefon i zepsuł mi się w marcu, w kwietniu i w czerwcu. Poszedłem naprzeciwko kasyna, jest punkt, kupiłem telefon z kartą i zanim kupiłem nowy aparat, właśnie ten, co mam w kieszeni, to używałem, to miałem już wtedy dwa telefony, czyli miałem drugi... znaczy najpierw miałem ten jeden telefon, zanim kupiłem ten drugi, ale już miałem dwie karty. No i stąd się to wzięło.
MECENAS JUŻ MNIE KOPIE Pan Ryszard Sobiesiak: Mecenas już mnie kopie, żebym nie mówił za długo, ale ja powiem tak. Panowie, jak nie będziecie ze sobą rozmawiali, to nigdy nic dobrego nie stworzycie. Jeżeli ja przez dwa miesiące umawiam pana Janczego, to jest przykład, z PO – i tego nie mogę zrozumieć – z kimś z PO i oni nie rozmawiają ze sobą, to znaczy, że coś tu jest nie… coś tu nie gra, prawda. To jest przykład do tego, że nie rozumiemy się. Nie mam pojęcia dlaczego. Jak jedni się kłócą z drugimi, to można z trzecimi siąść gdzieś i pogadać. Tak samo z tą ustawą. Panie pośle, moim zdaniem, to należało… Pan premier powinien, jak chciał coś zrobić dobrego, powinien natychmiast powiedzieć tak: Ja wam pokażę, jak to się robi. Czyli woła mnie… Ja byłem bandytą, to nie. Takiego gościa, który dłużej ode mnie siedział gdzieś w kasynie. Czterech, pięciu, sześciu, z państwowych, z prywatnych. Wszystkich kazałby zgonić do jednego pokoju z panem, nie wiem, czy panem ministrem Kapicą, bo też może ma za dużo obowiązków, ale z kimś z departamentu gier losowych. I tak oni się powinni tam młócić w tym, żeby wyszli i powiedzieli: Słuchajcie, najlepsza ustawa to będzie taka. Minister mówi, my mówimy, minister mówi, my mówimy, do czegoś dochodzimy. No, nie może być tak, że ktoś sobie coś uchwali i panowie nawet nie wiedzą o tych miliardach, których nie ma, nie. I nikt nie może tego zmienić. A pewnie w takim miejscu, gdzie by się spotkali i fachowcy… Ja nie. Panie pośle, naprawdę, ja nie jestem fachowcem. Ja mam jakiś taki głupi zmysł orientacyjny, że gdzie nie wejdę, widzę, że można zrobić pieniądze. No, przecież ja mogłem te pieniądze wziąć, wyjechać, naprawdę. Miałem propozycję za 300 tys. zł, na Kajmanach ulokować pieniążki i 7 mln bym miał w kieszeni, 6. Zrobiłem to w Polsce. Mówię, dadzą mi spokój. Czyli 19 proc. zapłaciłem, czyste pieniądze mam. Wszystko wcisnąłem w ten Zieleniec. Wybudowałem coś, co ludzie przyjeżdżają i buzie otwierają, bo to jest jedyna kolej, praktycznie dwa lata temu była pierwsza kolej w Europie. Podgrzewane mercedesa siedzenie, zasłonki, pomarańcze, specjalna szyba. No, to jest coś, co ludzie mówią: Nie, niemożliwe w Zieleńcu. I teraz z tą ustawą. Proszę mi wierzyć, ja naprawdę mówiąc to, że się nie znam, ja nie znam tych cyfr. Ja wiem, że szedłem przez kilka lat po bandzie, a robiłem to po to tylko, bo coś czułem, że kiedyś to sprzedam, jak będę miał więcej tych koncesji. Jedynym dobrym rozwiązaniem byłoby, jakby pan premier zarządził takie pranie mózgu. Czyli tam musieliby być tacy ludzie jak ja, fachowcy tacy jak był Kosek, którzy wszystko wiedzieli, bo on by tutaj wam wszystko powiedział, łącznie z liczbami. Ja nawet się nie… Ja nawet nie przeczytałem, o co… Uwierzcie mi, nie czytałem, dlaczego wy tu siedzicie. Panowie mówicie, że macie tam zbadać… Jak to się nazywa? Nawet nie wiem, ja tego nie czytałem nawet, jak to się nazywa dokładnie. Naprawdę, no, proszę mi wierzyć. Nie czytałem, po co wy tu siedzicie. Wy wiecie po co. Ale ja wiem jedno, że trzeba było tych ludzi zgonić i każdy musi powiedzieć swoje. Ja wiem jedno, że nie może, tak jak na tej zapałce, no, nie można zrobić podatku. No, chyba że się chce zarżnąć gościa. No to… No bo jak ktoś nie zarobi na podatek, na płace, na koszty, no to nie będzie tego interesu robił. W jednym miejscu to jest złota kura. Ale w jednym miejscu. W tym miejscu możliwe, bo tam w jednym miejscu dawał 10 tys. jeden automat. Ale w drugim miejscu ludzie dopłacali do tego automatu. Dlatego przenosili do innego miejsca, szukali to miejsce, żeby tam zarobić na czynsz, na światło, na gaz i żeby coś im zostało. Ja widzę to tylko tak, panie pośle, że jakby się zebrało właśnie tych pięciu, dziesięciu, dwudziestu i z ministra finansów następnych pięciu, na pewno by było to prawo dobre. A wyście ustalili sami prawo, które nie wiem, czy nie będziemy płacić olbrzymie kary, bo sprawa już jest gdzieś w Unii Europejskiej, coś tam niezgodne, nie ten. Nie wiem, naprawdę, ja nie znam tego, bo nie czytam, nie śledzę. W skrócie bym panu posłowi tak powiedział. Ja to tak zawsze w domu robię. Ja nie mam czasu, ja przebiegam tylko przez hotel. Ale jak ja coś widzę, to biorę ich do kupy i kłóćcie się, a ja czasami na wyczucie decyduję. Na wyczucie. I nie siedzę… Ja nie wiem, jak się, naprawdę nie wiedziałem, jak się… Nie umiem grać w karty. Nie umiem. Naprawdę nie umiem. Ale ja miałem kiedyś najwięcej kasyn w Polsce. To nie załatwiałem. Ja jestem przedstawiony jako człowiek, który załatwia, wszystko załatwia. No, oczywiście, że załatwiałem, bo ja leciałem do burmistrza i mu wyrywałem papier, który on chciał wysłać, dwa tygodnie żeby szedł do Wrocławia. To ja mu wyrywałem po podpisie od sekretarki i goniłem sam samochodem, i zawoziłem do Wrocławia. A jak nie mogłem, to dzwoniłem do kumpla, do tego drugiego. Prosiłbym, żeby to nie zanotować, to ja coś wam powiem jeszcze, jakie to jest, jakie są realia polskie. Nie pójdzie to na zewnątrz? Poseł Franciszek Jerzy Stefaniuk: Nie ma takiej możliwości. Nie ma takiej możliwości.
Pan Ryszard Sobiesiak: Bym wam powiedział coś o wyciągu, no ale… Nie o moim. To nie powiem, bo mnie prosił.
Brygida Grysiak
Pour le tsar de Russie? Hm, narodowiec Engelgard, a tak jakby z lekka antrosyjski… co się porobiło? W polskiej historii wiele bezmyślnych działań na arenie międzynarodowej komentowano powiedzeniem „pour le roi de Prusse” (czyli w interesie króla Prus). Konfederacja Barska, Sejm Czteroletni, powstania XIX-wieczne – prawie zawsze jakoś dziwnie służyły pruskim interesom, bo to Berlin właśnie wyciągał z nich największe korzyści. Obserwując kolejne napięcia na linii Warszawa-Mińsk z niejaką Andżeliką Borys w tle – coraz bardziej dochodzę do przekonania, że nasi wielcy bojownicy „o wolność i demokrację”, pseudopatriotyczni krzykacze, naiwniacy i mesjaniści, media i prawie wszyscy polityce – działają tym razem „Pour le tsar de Russie” (w interesie cara Rosji).Jakoś bez echa przeszły u nas informacje, że pani Borys dostała nieoczekiwanie wsparcie ze strony mediów rosyjskich, i to bynajmniej nie „demokratycznych” i opozycyjnych wobec Kremla. I tak, jak informuje PAP: „Sympatyzujący z prezydentem Rosji Dmitrijem Miedwiediewem wielkonakładowy dziennik „Moskowskij Komsomolec” porównał spacyfikowanie przez białoruskie władze Związku Polaków na Białorusi (ZPB) do rozprawy z komórką terrorystyczną. „Mińsk po raz kolejny stał się stroną wielkiego skandalu międzynarodowego. Warszawa jest skrajnie rozdrażniona rozprawą ze stowarzyszeniem kulturalno-oświatowym Związek Polaków na Białorusi. Aktywiści aresztowani, ostatnie pomieszczenia odebrane – jakby gromiono komórkę terrorystyczną” – relacjonuje gazeta. Dziennik z satysfakcją informuje, że wizyta w Polsce szefa MSZ Białorusi Siarhija Martynaua „okazała się bezowocna”. To prawda, bowiem zamiast współpracy (w tym gospodarczej) i dalszego zbliżenia z UE, Polska grozi Białorusi wykluczeniem jej z unijnego Partnerstwa Wschodniego. Charakterystyczny jest końcowy komentarz dziennika: „Wychodzi na to, że Europejczycy ukarali samych siebie. W ostatnich latach ich polityka wobec Białorusi opierała się na ignorowaniu łamania praw człowieka wewnątrz tego kraju. Najważniejsze było oderwanie od Moskwy jej najbliższego sojusznika. W tym czasie Baćka [czyli Aleksandra Łukaszenkę} systematyczne rozgniatał opozycję, a teraz zabrał się za tych, których bezpośrednio popiera Europa”. Także inny poważny dziennik rosyjski udostępnił łamy pani Borys. Jest nim „Wriemia Nowostiej”. Borys udzieliła gazecie obszernego wywiadu, w którym przedstawiła swoją wersję konfliktu z władzami Białorusi. „Polska jest jednym z kluczowych graczy przy wypracowywaniu stanowiska UE w kwestii Białorusi” – cytuje dziennik opinię należącego do ZPB politologa Jarosława Romańczuka. Tak więc, Moskwa nie okazuje nawet śladów wsparcia i sympatii dla „Baćki”, bo od pewnego czasu chce się go pozbyć. Jest zbyt niezależny i krnąbrny, utrzymuje za wszelką cenę niezależność Białorusi, tak od Moskwy, jak i od Zachodu. Ostatnio oczyścił swoje służby specjalne z ludzi zbyt bliskich Rosji i zaczął flirt za Zachodem (odprężenie z UE, wizyta Silvio Berlusconiego, audiencja w Watykanie i zapowiedź pielgrzymki Benedykta XVI). Nie dziwi więc, że Moskwa nie patrzy na to z przychylnością, bo „Baćka” wybiega przed szereg. Rosja chce zbliżenia z Zachodem i Kościołem katolickim, ale to ona ma być liderem tego procesu, a nie „Baćka”. I nagle, niczym królik z kapelusza wyskakuje kolejna afera z Borys w tle. Tuż po znaczącej, przemilczanej w Polsce, wizycie w Mińsku wicepremiera Waldemara Pawlaka. Polska rzuca się bez zastanowienia w ramiona panny Andżeliki, media i politycy szaleją, Sejm wydaje superidiotyczną uchwałę, zapowiadamy przywrócenie sankcji, tworzy się nową „czarną listę” osób „niepożądanych” w Polsce. Jakie mogą być skutki tej „polityki”, gdyby ją wprowadzić w życie? Skutek będzie jeden – koniec „Baćki” i Białoruś całkowicie podporządkowana Rosji. Koniec będzie wieńczyć dzieło. Takie miłe zakończenie, po kompromitacji na Ukrainie w Gruzji – „polityki wschodniej niepodległej Rzeczpospolitej będącej realizacją wiekopomnego testamentu Jerzego Giedroycia”. Zastanawia mnie tylko jedno – czy nasi politycy i media są tak głupie, czy też działają tu inne sprężyny? Jak bowiem oceniać w tym kontekście np. takie opinie jak ta, wyrażona na blogu przez Marka Jurka: „Antypolskie represje na Białorusi nie ustają. Dziś znowu zatrzymano Angelikę Borys. Przez długie lata zwolennicy tolerancji dla reżimu Łukaszenki twierdzili, że polityka krytyki jego rządów „nic nie dała”. Teraz widzimy owoce odprężenia. Zresztą nie od dziś, bo już rok temu Łukaszenka skwapliwie wykorzystał przychylne mu gesty Unii Europejskiej (z wizytą ministra Sikorskiego na czele), by wyciszyć protesty wobec totalnej kontroli kampanii wyborczej i wyborów, które po raz kolejny potwierdziły jego monopol władzy. Pisałem o tym w „Niedzieli” dokładnie rok temu. Dobrze, że w sprawie antypolskich prześladowań [??? - admin] reakcje zapowiadają Parlament Europejski i eurominister spraw zagranicznych. Polska musi pilnować, żeby były to realne działania – dotkliwe dla władzy Łukaszenki, a nie dla kontaktów społeczeństwa białoruskiego z Zachodem. Jak zawsze polityka naprawdę oznacza pilnowanie by wszystko nie skończyło się na polityce pozorów i werbalnej pianie. Obrona Polaków na Białorusi to test solidarności dla Unii Europejskiej. Bruksela zdawać będzie egzamin ze zwiększenia unijnych kompetencji w zakresie polityki zewnętrznej. Polska musi odważnie stawiać wymagania i – uczciwą ocenę”.
Na to pytanie niech sami odpowiedzą sobie wszyscy myślący. A tak na marginesie, to chichot historii – ludzie obnoszący się ze swoją antyrosyjskością, wręcz nią kipiący – w sumie działają „pour le tsar de Russie”. Na tej liście są dziesiątki polityków i publicystów. Od Macierewicza po Jurka, od „Gazety Wyborczej” po „Nasz Dziennik”, od Karnowskiego po Ziemkiewicza i Michalkiewicza. Tak, to jest dopiero numer! Jan Engelgard
21 lutego 2010 Bóg pomiędzy człowiekiem a cnotą umieścił.....pot! Nie przypominam sobie , skąd wziąłem to powiedzenie, ale najprawdopodobniej z grubaśnej książki Romano Amerio” Iota Unum”( 900 stron!), wydanej w Polsce w ubiegłym roku, przez zasłużone dla nurtu konserwatywnego Wydawnictwo Antyk- Marcin Dybowski z Komorowa. Książka analizuje zmiany w Kościele katolickim w XX wieku. W sumie bardzo niepokojące. .Ale to inny temat.. Jak to mówią niektórzy:” Koło zatoczyło krąg”. Wiele jest w Polsce rzeczy, które się filozofom nie śniły i jest ich coraz więcej w miarę budowy socjalizmu, w wyniku której to budowy- jak wiadomo- zaostrza się walka klasowa. Bo jak w każdą dziedzinę życia socjaliści wpychają nienormalność, to musi w końcu nastąpić zderzenie nienormalności ze zdrowym rozsądkiem. Bo” kto nie idzie naprzód, kiedy powinien i kto się nie cofa, kiedy powinien, zostaje ścięty” Więc pchają ile wlezie wymyślone teorie i podchodzą ze wszystkich stron. Żeby narzucić. Niedawno pisałem o fragmencie serialu „Ojciec Mateusz”, gdzie tytułowy( katolicki ksiądz, gra go Artur Żmijewski) bohater wpada do jakiegoś biznesmena w Sandomierzu wielce oburzony, bo ten ma dziecko pozamałżeńskie. Tamten tłumaczy się księdzu, że rozumie, że to niemoralne, ale… żona się zgodziła(????). „Aaaa. cha.. Chyba, że się zgodziła!”- odpowiada uspokojony ksiądz katolicki. No tak! Jak się żona zgodzi to wolno wszystko nie oglądając się na zasady moralne, zasady kościoła i wszystkie inne. Można nawet napaść na sklep – pod warunkiem oczywiście jak żona się zgodzi. To jest właśnie relatywizowanie, rozmiękczanie zasad i narzucanie umiejętne nowych lewicowych treści w zakamuflowanej formie. Niby przypadkiem.. Ale najlepsze są przypadki zorganizowane. Oczywiście jak ktoś nie jest we wspólnocie chrześcijańskiej łącznie z księdzem katolickim, który akurat widać nie zna zasad Kościoła- to może sobie frywolizować, i konstruować dzieci z kim chce. Ale niech nie namawia do tego innych. Którzy złączeni świętym sakramentem małżeńskim przestrzegają zasad. No i popatrzcie państwo. Nie upłynęło wiele wody w Wiśle, a tu masz ci babo placek.. Lewica przystępuje do bardziej zdecydowanej ofensywy, już niezakamuflowanej, ale jak najbardziej jawnej- do promowania lewicowych treści w serialach o olbrzymiej oglądalności.. Miliony ludzi siedzą przed tasiemcowymi ogłupiaczami, gdzie bohaterowie plotą przez godzinę o wymyślonym niczym, a miliony przeżuwaczy śledzą z zapartym tchem losy wymyślonych postaci, odrywając się od rzeczywistość, równie bezbarwnej, jak barwne są lewicowe seriale. Wszystko to przetykane jest rozwiązłością erotyczną: raz jeden, raz inny- to wszystko jest o.k.? I ile mają problemów???? Wymyślonych przez panią lewicową scenarzystkę Ilonę Łepkowską, która już dawno wzorem Jurka Owsika, powinna otrzymać odznakę” Za zasługi dla ochrony praw człowieka” od Rzecznika Prawa Obywatelskich- pana dr Janusza Kochanowskiego., który w Wigilię Bożego Narodzenia zorganizował wielkie żarcie dla bezdomnych, żeby „ każdy mógł się najeść do syta”(???). Akurat w Wigilię- do syta! Pani Ilona jest- między innymi- autorką tak popularnych ideologicznych seriali jak: „Barwy szczęścia”, „ Na dobre i na złe”,” Nigdy w życiu”, „ Klan”, czy „ M jak miłość”. Bywa też w „ Szkle kontaktowym”. I jest matką operatorki pani Weroniki Wojnach. Ojca pani Weroniki nie udało mi się ustalić, bo o ile pamiętam pani Ilona miała trzech czy czterech mężów.. Co zresztą doskonale widać w scenariuszach do seriali, gdzie wszystko męsko – damskie się plecie w dużych ilościach.. Jeden facet „ miał tak wielkie szczęście w miłości, że został kawalerem”. Pani Ilona została scenarzystką lewicowych seriali, w których umiejętnie promuje lewicowe treści.. Właśnie Ministerstwo Edukacji Narodowej, zarządzane przez panią Katarzynę Hall , bezpartyjnego fachowca desygnowanego na to stanowisko przez Platformę Obywatelską zwaną czasami „ konserwatystką” zawarło z państwową telewizją, zwaną dla niepoznaki Telewizją Polską umowę, w myśl której emitowane przez TVP popularne seriale będą namawiać rodziców, aby posyłali swoje dzieci do przedszkoli.(???). Lewicowe produkcyjniaki będą na razie namawiać do z góry wymyślonych tez, po to, żeby osiągnąć wymyślony efekt tylko w zakresie przedszkoli. Bo równie dobrze można namawiać do oddania dzieci do żłobków, a w przyszłości do oddania dzieci państwu w ogóle zaraz po urodzeniu. Dopóki na stałe- do kalendarza postępowości- nie wejdzie pomysł konstruowania dzieci w probówkach. Wtedy socjalistyczne państwo będzie miało swoje dzieci, które na to państwo będą pracowały. Oczywiście wszystkie te, które- z jakiś powodów- janczarami nie zostaną.. Bo im szybciej państwo przejmie pieczę nad wychowaniem i kształtowaniem dziecka- tym lepiej. Dla państwa oczywiście, bo wcześniej wychowa sobie janczarów- w państwowym posłuszeństwie. Lewica w odbieraniu dzieci rodzicom nie ustaje od lat, i wymyśla coraz to wymyślniejsze sposoby wpływania na dzieci rodziców. Bo chodzi o to, że czym w młodości skorupka nasiąknie- tym na starość trąci. .Janczarem socjalizmu się nie zostaje- ot tak sobie.! Trzeba janczara przygotować do swojej przyszłej roli; w socjalistycznym posłuszeństwie… Będzie realizowane zjawisko tzw. product placement, czyli umieszczanie marek na planie filmowym, za co się trzeba opłacić. I musi się to opłacić ideologicznie, bo jeśli chodzi o opłatę finansową, to całość bierze na siebie Unia Europejska, nasza dobroczyńczyni ,której częścią jesteśmy od 1 grudnia 2009 roku. Ale składkę do Unii Europejskiej, która jeszcze nie istniała przed 1 grudnia 2009 jak najbardziej płacimy, i to w wysokości 1 miliarda złotych miesięcznie(????). Jak socjaliści się w tych papierach połapią, skoro pobierali wiele lat składkę do bytu, który formalnie nie istniał.? A zaistniał dopiero niedawno? Muszą mieć jakąś lewą księgowość.. jakieś drugie finansowe księgi, niedostępne dla maluczkich. Albo idą po prostu na chama, zgodnie z zaleceniami ich duchowego przywódcy Lenina, który twierdził, że” prawo jest przeżytkiem burżuazyjnym”. Ale pijawki europejskie tak mają… Głównie, żeby napoić się finansową krwią... A trochę oddać na propagandę ideologii lewicowej i na propagandowe muzea.. Za promowanie idei przedszkoli rząd zapłaci z unijnych pieniędzy, które pochodzą z naszej obowiązkowej składki następująco: ciepłe słowo o przedszkolu w jednym odcinku „Plebanii”- 27 000 zł(!!!!), w „M jak miłość”-48 000 zł, w dwóch odcinkach „ Barw szczęścia”- 60 000złotych.(!!!) Nie wiem czy będzie upust i promocja dla rządu, jeśli pożądane słowa zostaną wypowiedziane w większej ilości.. To będzie do uzgodnienia.. Im więcej tym oczywiście taniej. Ale żeby nie przesolić. Bo nie wyobrażam sobie serialu” M jak miłość”, w którym zamiast o erotyce i chwilowym seksualnym uniesieniu w pożądaniu, zwanym w serialu „miłością” będzie się przez cały odcinek mówić o przedszkolach(???). Co prawda można w jednej z drugoplanowych ról- żeby się zbytnio nie rzucała w oczy- obsadzić panią minister Katarzynę Hall, która w wymyślonej sekwencji , przez panią Ilonę Łebkowską- prowadzi do państwowego przedszkola swoich trzech synów z dwóch pierwszych małżeństw, bo trzecim małżeństwem jest związek ze znanym „konserwatystą” Aleksandrem Hallem. Szczególnie jak przynależał do Unii Wolności. Tam było „konserwatystów” bez liku. Pan Aleksander jest takim samym konserwatystą, jak ja buddystą, i do tego pani Katarzyna Hall. Też” konserwatystka.” I posłać do tego obowiązkowo dzieci do szkół już w wieku lat czterech, bo w wieku lat sześciu – wobec dużego oporu rodziców- na razie lewicowej pani minister się nie udało. I więcej takich kwiatków jak w „Plebanii”, gdzie babcia Józia, czyli Katarzyna Łaniewska, krzątając się po kuchni mówi jakby do siebie:” Ksiądz to powinien mieć żonę i dzieci”(???), No pewnie, że powinien mieć. Bo jakże by inaczej I kobiety powinny być kapłanami.. I wiele innych „ nowoczesnych” zmian, w duchu kościoła modernistycznego. Jeszcze więcej nawtykać propagandy w popularne seriale.. I wyświetlać w telewizji” misyjnej”.(???) I reklamować w dużych ilościach, a aktorów nagradzać, żeby jeszcze bardziej uwiarygodnić produkcyjniaki ideologiczne.. Jasio pyta panią od przyrody na lekcji? - Co to jest: podłużne i oślizgłe, ma wyłupiaste oczy, chitynowe szczęki i sześć par odnóży? - Nie mam pojęcia. A ty wiesz? - Też nie, ale to coś łazi po pani plecach… No właśnie… To coś ideologicznego łazi nam ciągle po plecach.. Między człowiekiem a jego cnotą znajduje się wiele potu, który trzeba wydzielić z siebie, żeby się uodpornić.. Cnota z pewnością pomoże! Ale potrzebne jest jeszcze samozaparcie.. I zdecydowane działanie przeciw dewastatorom naszego życia! WJR
Eureko z 3 mld zł uzyskało 20 mld. Niejasność zeznań Tuska. W internecie są miliony artykułów, tylko niewielka część z nich jest ciekawa. Postanowiłem z wybranych informacji tworzyć zbiory i je udostępniać. Spora część nie traci aktualności dlatego warto przejrzeć również wcześniejsze zbiory. Na pewno część Państwo znają, ale zapewne znajdą Państwo nieznane informacje. Do informacji dodaję opis lub mój krótki komentarz - nie są to zatem tylko linki. Jeśli materiał się Państwu spodoba proszę rozważyć rozpowszechnienie całości lub części zbioru. Eureko wywozi miliardy zł, a pracownicy PZU idą na bruk. Eureko po 10 latach od zainwestowania 3 mld zł wywiezie z Polski ponad 20 mld zł, choć uczestnicząc w procesie prywatyzacji PZU parokrotnie rażąco złamała polskie prawo ( dwa najbardziej jaskrawe tego przykłady - inwestor wchodzący do PZU miał być inwestorem branżowym a Eureko takim nie było i akcje miały być kupione za środki własne a zostały z kredytu). Mogło to być podstawą do unieważnienia umowy prywatyzacyjnej bez żadnego odszkodowania. Niestety z nieznanych powodów mimo jednogłośnej uchwały Sejmu zobowiązującej Ministra Skarbu do takich działań nic takiego się nie stało. Wprawdzie w podczas sprawowania funkcji Premiera przez Jarosława Kaczyńskiego taki wniosek został złożony w sądzie przez Ministra Skarbu ale jego następca po zmianie rządu natychmiast go wycofał. Zamiast tego zawarto z Eureko opisane wyżej porozumienie, które rząd Donalda Tuska określił jako niebywały sukces. Ten sukces kosztuje jednak samo PZU kilkanaście miliardów złotych. Jak się można było spodziewać wyprowadzenie tak dużych środków finansowych z PZU, musi spowodować daleko idące konsekwencje dla tej firmy. Nie minęły 2 miesiące i dowiadujemy się, że za ten sukces Ministra Skarbu zapłacą głównie pracownicy PZU. Już w poprzednim roku w ramach zwolnień grupowych odeszło z centrali PZU aż 600 pracowników. Z przyjętego przez PZU i PZU Życie planu restrukturyzacji obydwu spółek na lata 2010-2012 wynika, że zostanie zwolnionych jeszcze ok. 4,5 tys. pracowników a więc blisko 1/3 całej załogi. Gdyby zwalniano aż tylu pracowników w przedsiębiorstwie państwowym, uzasadniano by to istnieniem znacznych przerostów zatrudnienia. Zwolnienie w ciągu 3 lat aż 1/3 załogi w firmie, która od ponad 10 lat jest spółką z dużym udziałem kapitału zagranicznego i była do tej pory zarządzana przez wysokiej klasy menadżerów musi wręcz szokować. Wygląda więc na to, że grupa PZU po zawarciu porozumienia z Eureko i po wyprowadzeniu z tej firmy ogromnych pieniędzy jest wręcz pod ścianą, skoro aż tak chce redukować swoje zatrudnienie. Za wątpliwe sukcesy rządu muszą zapłacić zwykli ludzie .
http://kuzmiuk.blog.onet.pl/Eureko-wywozi-miliardy-zl-a-pr,2,ID397794996,n
Wątpliwości związane ze śmiercią dyrektora generalnego kancelarii premiera. Czy mógł być wezwany przed komisję śledczą, czy istnieje list pożegnalny, wreszcie czy osoba tak sprawdzana w związku z dostępem do ściśle tajnych informacji mogła nagle popaść w depresję? Dziwi również niewspółmierność reakcji mediów i władz związana z tą śmiercią, w porównaniu z burzą medialną po domniemanym samobójstwie gangstera Iwana. Prawie wszyscy roztrząsali publicznie ową śmierć, a w przypadku Grzegorza Michniewicza bardzo zdawkowe informacje, choć z punktu widzenia Państwa Polskiego jest to śmierć wielokrotnie istotniejsza.
http://krzysztofjaw.pardon.pl/dyskusja/2263826/dramatyczne_ale_i_oczywiste_pytania
Premier wypadł przed komisją doskonale. Niczego jednak nie wyjaśnił. Naprawdę ważne były dwie wypowiedzi Donalda Tuska. Dotyczą spotkania z 19 sierpnia 2009 r. z Mirosławem Drzewieckim oraz 26 sierpnia 2009 r. ze Zbigniewem Chlebowskim. Na obu premier wypytywał o przebieg prac nad ustawą hazardową i zaangażowanie w nią tych polityków. Tusk przyznał, że nigdy wcześniej nie odbywał takich rozmów na temat żadnej ustawy. Wniosek jest jeden: Drzewiecki i Chlebowski mieli prawo czuć się zaniepokojeni. Szczególnie Chlebowski. Znając brutalność, z jaką Tusk zwykle traktował nielubianego przez siebie Chlebowskiego, można też domniemywać, że nie było to delikatne i dyskretne wypytywanie. Pytany o śledztwo w Rzeszowie przeciw Kamińskiemu i o naciski na prowadzącego je prokuratora Olewińskiego premier mówił, że kazał sprawdzić tę sprawę przełożonemu prokuratora, czyli ówczesnemu ministrowi sprawiedliwości Andrzejowi Czumie. Wtedy okazało się, że Olewiński nie skarży się już na naciski. Wydał nawet oświadczenie, że do niczego takiego nie doszło. Zdaniem Tuska wszystko więc było w porządku. Ale premier nie dodał, że prokuratura to struktura ściśle hierarchiczna, gdzie minister mógł „wytłumaczyć” podległemu prokuratorowi, że nie powinien robić tyle kłopotu. Tusk nie dodał też - lub nie wiedział o tym - że dziennikarze dotarli do innych prokuratorów, którym Olewiński mówił o naciskach i wymuszaniu na nim przedstawienia Kamińskiemu zarzutów. Czy Tusk naprawdę uważa, że sprawa jest czysta i czy zrobił to co powinien? Może takich niedopowiedzeń w zeznaniach premiera jest więcej?
http://www.rp.pl/artykul/429442_Wersja_Tuska_i_niedopowiedzenia.html
Donald Tusk popełnił grzech zaniechania, lekkomyślności i lekkoduchostwa. Tak działania premiera w sprawie afery hazardowej ocenia poseł Lewicy Bartosz Arłukowicz. To łagodna ocena, bo zakłada dobrą wolę Tuska, ale i tak nie zdejmuje z premiera odpowiedzialności karnej za dokonanie przecieku.
http://fakty.interia.pl/raport/afera-hazardowa/news/arlukowicz-premier-jest-malym-grzesznikiem,1435091
Zbigniew Wassermann przed przesłuchaniem Donalda Tuska. Nie może być tak, że ktoś sobie robi komedię z komisji. Premier śmieje się nam w twarz. Mówi: ja nie muszę się przygotowywać, niech się lepiej przygotuje komisja. Może sobie tak mówić, bo wie, że komisja nadal nie dysponuje wszystkimi materiałami niezbędnymi do wyjaśnienia sprawy. Pomimo tego komisja śledcza przyłapała przesłuchiwanego dzień później premiera na kłamstwach i nieścisłościach.
http://www.dziennik.pl/opinie/article541529/Premier_smieje_sie_nam_w_twarz.html
Zeznania króla hazardu w prokuraturze różnią się od tego, co politycy PO powiedzieli komisji. To Marcin Rosół, były szef gabinetu ministra Drzewieckiego, wyłania się z zeznań Sobiesiaka jako możliwe źródło przecieku o akcji CBA. W czasie spotkania w sierpniu 2009 Marcin Rosół zasugerował córce Sobiesiaka, że ponieważ są donosy na jej ojca to lepiej, żeby nie startowała. Sobiesiak już następnego dnia rano po spotkaniu z córką mówił, że tropi go KGB, CBA. Nagle zmienił też telefon, pozyskał nowy numer. Skąd Rosół wiedział o zainteresowaniu Sobiesiakiem? Druga poważna rozbieżność to długość i zażyłość w kontaktach podejrzanego biznesmena z politykami PO. Sobiesiak zeznał „Drzewiecki, Chlebowski i Schetyna byli moimi kolegami, znam Drzewieckiego i Schetynę od około 20 lat”. Tymczasem politycy PO mówili pod przysięgą o znacznie krótszej znajomości.
http://www.rp.pl/artykul/430067_Sobiesiak_mowi__co_innego.html
Głosowanie senatorów nad immunitetem kolegi, przyłapanego na wciąganiu przez nos „sproszkowanego lekarstwa” zapewne mało kto uzna za najważniejsze wydarzenie tygodnia. Nie do końca słusznie. Może nie jest ono brzemienne w skutki, ale bardzo, bardzo znacząco pokazuje tym, którzy mieli może jakieś złudzenia, w jakim kraju żyjemy. Senatorowie obronili koledze siedzenie właściwie nie siląc się na zachowanie jakichś pozorów - bo co to niby znaczy, że „wniosek prokuratury” jest przedwczesny? Wina Piesiewicza jest oczywista - wciągał i dawał wciągać innym. Może to i głupie prawo, ale prawo, Senat RP sam je takowym uczynił, i dopóki obowiązuje, powinno obowiązywać wszystkich. Czy można się dziwić senatorom? Nie. Solidarność sitw, podział na naszych i onych, na „lepszych” i na plebs to przecież podstawa ustroju III RP. Na dobrą sprawę w tym podziale zakorzenione są wszystkie tutejsze spory, nawet te o historię - przecież Lepsi doskonale od zawsze wiedzieli o „Bolku”, ale uważają, że ta wiedza powinna być zastrzeżona dla ludzi odpowiedzialnych, mądrych, bo zwykłe Polactwo potrzebuje nieskazitelnego bohatera, prawda mogłaby mu zaszkodzić. A czymże jest panująca nam Platforma? Partią polityczną? Bez żartów, nie ma takiej partii, która może swobodnie oferować miejsca u siebie i Krzaklewskiemu, i Cimoszewiczowi, i Mojzesowiczowi. Mamy do czynienia z federacją jednoczącą interesy rozmaitych sitw, od lokalnych klik z małych dolnośląskich miasteczek, po te najpotężniejsze - zjednoczoną przeciwko partii innego typu, neo-sanacyjnej, która postawiła grać na „gniew ludu” i tym samym stała się dla sitw śmiertelnym zagrożeniem. Sitwy się na razie bronią, bo zdołały zaoferować "ludowi" coś lepszego, niż symboliczny odwet na „łże-elitach”, który oferowali Kaczyńscy. Sitwy zaproponowały symboliczne dołączenie do owych łże-elit, i to bardzo proste oraz tanie - wystarczy wraz ze wszystkimi „ludźmi na pewnym poziomie” rechotać z dowcipów o „kurduplach” i wielbić Ukochanego Przywódcę, żeby czuć się częścią elity, jednym z Lepszych. To oczywiście fałszywy pieniądz, ale do kupowania frajerów wystarczy. Informacja. Klub PO 57 senatorów, Klub PiS 38 senatorów. W tajnym głosowaniu przeciwko wnioskowi prokuratury o pociągnięcie senatora do odpowiedzialności karnej głosowało 50 senatorów, za było 31 senatorów, a 6 wstrzymało się od głosu.
http://fakty.interia.pl/tylko_u_nas/najlepiej_oceniane/newsy/news/sitwo-ojczyzno-moja,1435183,2789
Dla obrońców Jaruzelskiego film „Towarzysz generał” okazał się nie do przyjęcia ze względu na fakt, że jest „pisowski” i pokazała go „pisowska telewizja”, ze względu na to, kto go nakręcił i kto się w nim wypowiada. Fakty w ocenie filmu i Jaruzelskiego okazały się nie mieć znaczenia, a rzeczowa dyskusja - niemożliwa. Film tymczasem jest bardzo dobry i zarzut „jednostronności” jest tu pozbawiony sensu. Czy ktoś pamięta jeszcze sławny, nagradzany, podawany za wzór film „zwyczajny faszyzm”? Czyż nie był jednostronny? A może ktoś zna jakiś inny film o faszyzmie, który by nie był jednostronny, który by wypośrodkowywał racje Hitlera i jego ofiar? Któryby należycie równoważyły oceany niuansami działalności fuhrera i „procesem historycznym i międzynarodowym”, który go stworzył? Jak można stworzyć niejednostronny film o zjawiskach takich, jak narodowy socjalizm czy komunizm, i postaciach dyktatorów, zdrajców, zbrodniarzy? Polecam cały tekst Pana Rafała Ziemkiewicza.
http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2010/02/02/towarzysz-prymus-czyli-o-banalnosci-zla
Axel Springer Polska, dawny wydawca "Dziennika", przeprosił TVP za artykuły, w których zarzucano, że w spółce dochodziło do korumpowania dziennikarzy poprzez wyższe wycenianie materiałów nieprzychylnych wobec PO. Wcześniej gazeta publikowała też przeprosiny wobec b. wiceszefowej Agencji Informacji TVP Patrycji Koteckiej, której zarzuty dotyczyły bezpośrednio. Przeprosiny te były wynikiem procesu, który Kotecka wytoczyła gazecie.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Axel-Springer-przeprosil-TVP-za-teksty-o-korupcji,wid,11920542,wiadomosc.html
Prof. Wawrzyniec Konarski ocenia, że wypowiedzi Tuska i Komorowskiego o urzędzie prezydenta są głupie, nierozważne. Obaj panowie nie mają świadomości, jak negatywny wpływ na ich pozycję jako polityków i postrzeganie całej Platformy, może mieć lekceważenie tak istotnego społecznie symbolu, jakim jest prezydentura. Donald Tusk ogłaszając swoją decyzję mówił o złotej klatce, o utracie „zaszczytu, żyrandola, pałacu i weta". Bronisław Komorowski stwierdził z kolei, że „w różnych klatkach siedział i w więzieniu na Rakowieckiej, i w obozach internowania”, więc złota klatka mu nie straszna. http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Sensacyjna-decyzja-Tuska---kto-za-nia-stoi,wid,11928392,wiadomosc.html
Wybory w 2007 roku PO wygrała między innymi dzięki dziesięciu prostym hasłom, zapowiadającym cud gospodarczy i powszechny dobrobyt. (Z tego planu zrealizowano wyłącznie jeden - wyjście z Iraku).Expose Tuska było najdłuższe w historii 20 lat wolnej Polski i zawierało kilkadziesiąt nowych obietnic. Po stu dniach rządów PO zamiast podsumowania zaproponowała plan na 300, 100 i 3000 dni rządów Tuska. (Z tamtych zapowiedzi również zrealizowano wyłącznie jeden punkt czyli wysłanie sześciolatków do szkół).Zamiast rozliczenia realizacji planu 300 dni rządu, Donald Tusk rzucił zapowiedź wejścia do strefy Euro w 2012. W kwietniu 2009 PO świętowała 500 dni rządów i chciała zorganizować 500 spotkań z wyborcami, by pochwalić się sukcesami. Ale głównym tematem tych spotkań był zaprezentowany wiosną (bardzo chwalony skądinąd) raport Polska 2030 - czyli scenariusz rozwoju Rzeczpospolitej na kolejne dwie dekady. Dwulecie rządu Donald Tusk uczcił konferencją, na której zapowiedział konieczność zmiany konstytucji.
http://blog.rp.pl/szuldrzynski/2010/01/31/rzad-permanentnych-obietnic
Tusk nie kandyduje na prezydenta. Lider PO argumentuje to mówiąc, że prawdziwa władza jest w rządzie, a nie w kancelarii prezydenta. Jest to oczywiście prawda, szkoda tylko, że odkrył to dopiero po tylu latach. Ponad dwa lata sprawowania funkcji premiera spędził na nic nie robieniu, w czym jak wiadomo nasz premier nie ma sobie równych. Nic nie robił i teraz postanowił nic nie robić dalej. Lepiej dla Polski byłoby jednak, gdyby nic nie robił jako prezydent. W aktualnym systemie ustrojowym III RP ta funkcja jest wręcz do tego przeznaczona. Premier odkrył, że rządzi i od razu postanowił zabrać się do działania. Ogłosił plan. Otwieram, więc dzisiaj zielone strony Rzeczpospolitej, aby zorientować się w temacie i co widzę? Cytat dnia: Mój rząd jest od tego, aby oszczędzać każdą złotówkę. Nie można żyć ponad stan, trzeba wydawać tylko tyle, ile się wypracowało. W takim razie ma pytanie. Kto odpowiada za budżet z rekordowym deficytem? No, kto? Wódz. Co za kłamca i oszust! Jak można tak łgać w żywe oczy?
http://fronda.pl/ozon/blog/tusku_szkodzi
Polska według internetowej encyklopedii w wersji niemieckiej nie ma dostępu do morza. Czy władze Polski mogą i zechcą coś z tym zrobić? http://www.encyclopaedia-germanica.org/de/index.php/Polen
Niemiecki Federalny Urząd Żeglugi i Hydrografii (BSH) wydał zezwolenie na położenie gazociągu, natomiast zakwestionował budowę polskiego Gazoportu. Dość zdumiewająca to praktyka. Może w jej kontekście warto ocenić raz jeszcze nasze ekstazy związane z traktatem lizbońskim. CZY RZĄD TUSKA PRZECIWDZIAŁA WROGIM DZIAŁANIOM WOBEC POWSTAJĄCEGO GAZOPORTU?
http://blog.rp.pl/wildstein/2010/01/25/poruszyc-europejskie-niebo
Posłowie PiS wezwali rząd Donalda Tuska, żeby odwołał się od decyzji niemieckiego Urzędu Żeglugi i Hydrografii (BSH), który zezwolił na budowę Gazociągu Północnego. Ich zdaniem inwestycja zablokuje dostęp do portów w Świnoujściu i Szczecinie dla większych statków, które nie będą w stanie przepłynąć nad rurą. To zagraża dostawom do projektowanego gazoportu. Z punktu widzenia Polski to jest klęska polityki energetycznej. Dyplomacja polska nie była w stanie przeciwdziałać tej inwestycji - powiedziała podczas konferencji prasowej w sejmie szefowa klubu PiS Grażyna Gęsicka. Posłanka wezwała rząd, żeby również zwrócił się do strony niemieckiej, o przedstawienie Polsce pełnej dokumentacji technicznej związanej z budową gazociągu. Europoseł PiS Marek Gróbarczyk stwierdził, że rura Gazociągu Północnego zagraża nie tylko dostawom do gazoportu, ale i uniemożliwi rozwój portom w Świnoujściu i Szczecinie, które nie będą mogły przyjmować żadnych większych statków. Gazociąg Północny zablokuje także powstanie będącego w fazie planów gazociągu z Danii do Polski, ponieważ konieczność budowy skrzyżowania z Gazociągiem Północnym spowoduje, że inwestycja stanie się nieopłacalna.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,PiS-bije-na-alarm-te-budowe-trzeba-zablokowac,wid,11894622,wiadomosc.html
Według niemieckich urzędników Pomorze do 1990 leżało w Niemczech. Niektóre landy przyjęły rozwiązanie na skutek którego z meldunków i dowodów osobistych Niemców, urodzonych przed 1990 r. na ziemiach odzyskanych, m.in. na Pomorzu, zniknie informacja, iż pochodzą z zagranicy. Zostanie jedynie nazwa miasta, podobnie jak w przypadku wszystkich innych obywateli Niemiec, urodzonych na terenie tego kraju. Mało tego, uzyskają oni wpis, iż ich miejscem urodzenia były Niemcy.
http://gdansk.naszemiasto.pl/artykul/293727,wedlug-niemieckich-urzednikow-pomorze-do-1990-lezalo-w,id,t.html
Nagroda dla Tuska jest jednym z dowodów na ostentacyjne poparcie ze strony dominujących niemieckich gremiów politycznych dla lidera rządzącej w Polsce partii. Za co Tusk dostał nagrodę? "To postać symbolizująca przezwyciężenie nacjonalistycznych tendencji, które znowu pojawiły się przede wszystkim w Europie Wschodniej". Ta sentencja kapituły chyba najlepiej oddaje jej intencje. Jakie nacjonalistyczne tendencje przełamywał Tusk? Wygrał z PiS-em. A jakie to niebezpieczeństwa reprezentuje z kolei ta partia? W czym przejawia się jej nacjonalizm? Czy może w uznaniu, że UE jest związkiem suwerennych państw? Jeśli postawę taką reprezentuje kanclerz Niemiec - to jest ona rozumna i zasadna. Jeśli polityk polski - to jest to awanturnictwo i nacjonalizm. Jeśli prezydent polski zastanawia się nad podpisaniem lizbońskiego traktatu - to kompromitacja i skandal. Jeśli robią to Niemcy czekając na decyzję swojego Trybunału Konstytucyjnego, który - co więcej - kwestionuje wszelkie obiegowe sądy na temat UE głoszone przez polskie "autorytety" - to jest to roztropny namysł. A jak nazwać te podwójne standardy obowiązujące w polskich "elitach opiniotwórczych", które skazują nas na podrzędność w europejskich relacjach? Kundlizmem?
http://www.rp.pl/artykul/424086.html
Posłowie PiS domagają się zdjęcia z gdyńskiego kościoła redemptorystów odsłoniętej w sobotę pamiątkowej tablicy, poświęconej 65. rocznicy zatopienia na Bałtyku przez Rosjan trzech niemieckich statków "Wilhelm Gustloff", "Goya" i "Steuben". Na "Gustloffie" znajdowało się m.in. ponad 900 oficerów i marynarzy, którzy mieli stać się załogą niemieckich okrętów podwodnych U-Boot oraz wielu innych żołnierzy i funkcjonariuszy III Rzeszy. Wejścia na pokład dostąpili ludzie najbardziej zasłużeni dla ustroju. Większość cywilnych ofiar stanowiły osoby, które zajęły wcześniej mieszkania wypędzonych Gdynian i przejęły ich dobytek. Honorowanie w tej sposób niemieckich ofiar wojny świadczy o braku wrażliwości oraz zacieraniu różnic między ofiarą i katem. http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Apel-poslow-PiS-do-redemptorystow-zdejmijcie-te-tablice,wid,11919098,wiadomosc.html
Zaproszenie do Katynia Donalda Tuska to ze strony Kremla zabieg, by obniżyć rangę uroczystości jedynie do szczebla premierów. Nikita Pietrow, rosyjski historyk i wiceszef Memoriału dodaje, że dla niego to szyderstwo Kremla. Śledztwo zakończono 6 lat temu, a opinia publiczna w naszych krajach do dzisiaj nie została zapoznana z jego rezultatami. Ujawniona została tylko część akt. Nie odpowiedziano na podstawowe pytania - jak i kto? Przede wszystkim - kto ponosi odpowiedzialność? Jest to kpina z rosyjskiego prawa.
http://fakty.interia.pl/swiat/news/zaproszenie-tuska-to-szyderstwo-kremla,1434468
Przez sto dni rządów nowy szef CBA Paweł Wojtunik wymienił w centrali i terenie dwie trzecie kadry kierowniczej, a stanowiska dyrektorskie dostali głównie byli policjanci, zwłaszcza z CBŚ. Były szef CBA Mariusz Kamiński powiedział w ubiegłym tygodniu w TVP1, że jego najbliżsi współpracownicy są szykanowani, m.in. notorycznie przesłuchiwani, poddawani badaniom wariograficznym.
http://fakty.interia.pl/polska/news/tusk-wyjasnie-doniesienia-o-czystkach-w-cba,1435008
Zeznanie szefa klubu PO Grzegorza Schetyny nie trzyma się kupy. Konkretne kwestie w krótkiej relacji wideo, komentarzu Zbigniewa Wassermanna.http://wiadomosci.wp.pl/kat,90354,title,Niech-Schetyna-nie-opowiada-bajek,wid,11922302,wiadomosc_video.html
W internetowych społecznościach wrze. Prawie 80 tysięcy osób podpisało się pod apelem do prezydenta, by zawetował ustawę antyhazardową. Dlaczego? Wszystko przez zapisy rządowego projektu ustawy antyhazardowej, które dają urzędnikom możliwość utrudniania dostępu lub wręcz blokowania tych stron internetowych, które uznają za "niedozwolone". Ma na to pozwolić art. 179a prawa telekomunikacyjnego wprowadzający Rejestr stron i usług niedozwolonych. Zdaniem wielu prawników, pomysły rządowe oznaczają wprowadzenie zakazanej w Polsce cenzury prewencyjnej.http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Internauci-ida-na-wojne-z-Tuskiem,wid,11892049,wiadomosc_prasa.html http://stopcenzurze.wikidot.com/list-do-prezydenta http://podziekujpremierowi.pl
Donald Tusk proponując debatę w sprawie cenzury internetu robi ludziom wodę z mózgu. Powinien się po prostu wycofać z tego projektu, ten spóźniony gest wygląda tylko na pretekst do wprowadzenia tej ustawy jako skonsultowanej z wyborcami. Z taką oceną autora tekstu zgodziło się ponad 85% oceniających artykuł.http://interia360.pl/polska/artykul/tusk-naczelny-cenzor-polski,30561
Reakcje po debacie Tuska z internautami i blogerami. Wielkie media mówią o zwycięstwie, ale to nie jest tak bardzo oczywiste. Padło kilka pozytywnych deklaracji, ale ogólnie internauci są dość krytyczni. Co prawda po usłyszeniu argumentów wykazujących mizerny poziom rządowych ekspertów premier zmiękł, ale to może być tylko krótkotrwałe i taktyczne posunięcie.
http://di.com.pl/news/30213,8.html
Adolf Hitler popiera ustawę antyhazardową i ograniczenia w internecie. Genialna przeróbka.
http://www.youtube.com/watch?v=bGNhACJyawk
Ogłoszony w styczniu 2010 rządowy plan dotyczący finansów publicznych nie był zatwierdzany przez rząd. Według wicepremiera Pawlaka nie ma żadnego oficjalnego planu. Jak dodaje, on sam nic podobnego nie widział na oczy. Rzecznik rządu Paweł Graś przyznał, iż plan konsolidacji i rozwoju finansów publicznych nie jest rządowym dokumentem, a jedynie propozycjami do dyskusji.
http://www.tvn24.pl/0,1640299,0,1,przelomowy-plan-rzadu-_--na-razie-bez-pawlaka,wiadomosc.html
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,PSL-atakuje-Platforme;-Gras-koalicja-ma-sie-dobrze,wid,11914474,wiadomosc.html
Większość ekspertów krytykuje program przedstawiony przez część rządu. Propozycje są ogólnikowe, niewystarczające, wiele z nich padło już na początku rządów Tuska. Czas realizacji części działań nie został określony lub wykracza poza obecną kadencję rządu.
http://www.rp.pl/artykul/426389_Premier_przedstawil_regule_Tuska.html
Postawieniem zarzutów może niedługo zakończyć się śledztwo prowadzone przez IPN w sprawie zabójstwa przez bezpiekę ks. Stanisława Suchowolca, kapelana białostockiej "Solidarności". Jest ono jednym z elementów szerokiego śledztwa w sprawie funkcjonowania w resorcie spraw wewnętrznych PRL w latach 1956-1989 związku przestępczego działającego przeciwko opozycjonistom i duchownym. Całe to postępowanie obejmuje aktualnie 48 zdarzeń, w tym zabójstwa księży i działaczy opozycji demokratycznej.
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100201&typ=po&id=po21.txt
Szef ZUS Zbigniew Derdziuk skłamał przed komisją śledczą. Pytanie było niezwiązane ze sprawą, dotyczyło piosenki Kazika Staszewskiego poświęconej Derdziukowi. Konkretnie kwestii czy Kazik złożył propozycję odkupienia pół litra wódki przed rozpoczęciem studenckiego strajku okupacyjnego czy w jego trakcie. Derdziuk mógł nie odpowiadać na to pytanie, a szczególnie nie rozwijać odpowiedzi, ale zrobił to i powinien ponieść karę przewidzianą prawem.
http://www.kazik.pl/pl/informacje/aktualnosci.html#164
http://www.tvn24.pl/28377,1640827,0,1,kultowa-sprawa,fakty_wiadomosc.html
Zamierzenia nowej przewodniczącej Klubu PiS Grażyny Gęsickiej to m.in. nowe inicjatywy PiS, zwiększenie zaangażowania posłów, zmotywowanie ich do częstszych bezpośrednich kontaktów z wyborcami oraz poprawa wizerunku sejmu.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Nastepczyni-Gosiewskiego-oto-czym-sie-zajme-w-PiS,wid,11846517,wiadomosc.html
Prezes PiS Jarosław Kaczyński pozwał do sądu wiceszefa klubu PO Janusza Palikota za jego słowa o zmowie lidera PiS z byłym szefem CBA Mariuszem Kamińskim. Żąda przeprosin i wpłacenia na konto Polskiej Akcji Humanitarnej 30 tys. zł.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,J.-Kaczynski-pozwal-Palikota-,wid,11917279,wiadomosc.html
Relacja z przesłuchania Mirosława Drzewieckiego. Były minister sportu idzie w zaparte, podobnie jak wcześniej Zbigniew Chlebowski. Niewiele pamięta, niewiele widział, podpisywał dokumenty, których nie czytał. Nie widzi, kto do niego dzwoni na komórkę, nie bardzo zna pana Sobiesiaka. Co prawda ten bywa u niego w domu, ale nie znają się. To wszystko nabiera takiego kuriozalnego obrotu, takiej kuriozalnej formy. Drzewiecki uzyskał z rządu dokumenty, których nie otrzymała komisja śledcza - sprawa będzie wyjaśniana. Ciekawa jest informacja, że w przeddzień przesłuchania Drzewiecki spotkał się ze Schetyną i Ćwiąkalskim.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Co-ma-Ricardo-i-Berlusconi-do-afery-hazardowej,wid,11900306,wiadomosc.html
Rezygnacja Mirosława Drzewieckiego z dopłat od automatów została zaakceptowana przez Ministerstwo Finansów - dowiedziały się Wiadomości TVP1. Do tej pory rządowi urzędnicy tłumaczyli, że pismo ministra sportu nie miało wpływu na kształt ustawy, bo Drzewiecki się z niego wycofał. Czy za wprowadzanie w błąd opinii publicznej polecą głowy w Ministerstwie Finansów?
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Nowy-trop-w-aferze-hazardowej,wid,11895807,wiadomosc.html
Sejmowi śledczy mają zeznania, które zaprzeczają słowom Mirosława Drzewieckiego. Według nich kluczowe pismo w aferze hazardowej, w którym minister sportu rezygnuje z dopłat nie powstało w wyniku błędu urzędniczego. A tak to tłumaczył na komisji śledczej Drzewiecki. Zupełnie co innego miał zeznać w Prokuraturze Okręgowej w Warszawie Dyrektor Departamentu Prawno-Kontrolnego Ministerstwa Sportu Rafał Wosik. Urzędnik przygotowywał pismo, które stało się koronnym dowodem CBA na to, że hazardowi lobbyści osiągnęli swój cel i ministerstwo sportu chciało wycofać się z dopłat od jednorękich bandytów.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Miroslaw-Drzewiecki-klamal-na-komisji-sledczej,wid,11906536,wiadomosc.html
Zbigniew Chlebowski w trakcie przesłuchania przed sejmową komisją śledczą bardzo się zdenerwował przy pytaniu, które wcale nie było najtrudniejsze. Słysząc pytanie Beaty Kempy na czyje zlecenie powstały ekspertyzy, mówiące o dopłatach, właśnie bardzo się zdenerwował i z tego wszystkiego zapomniał. Opinie powstały na zlecenie...Związku Pracodawców Prowadzących Gry Losowe i Zakłady Wzajemne w której władzach jest Jan Kosek. Tak, to ten sam uczciwy biznesmen, którego lubi Zbysiu, a który jest jednym z bohaterów afery hazardowej i wpłacił pieniądze na kampanię wyborczą polityka PO w 2005r., do czego ten przed przesłuchaniem nie miał ochoty się przyznać.
http://wszolek.salon24.pl/152080,ekspertyzy-zbysia
http://www.newsweek.pl/artykuly/sekcje/newsweek_polska/hazardzisci,52362,2
Czy Zbigniew Chlebowski i lobbysta hazardowy Jan Kosek naciskali na radnych, by wydali zgodę na utworzenie w Przemyślu salonu gier? Opozycyjni radni z PiS chcą złożyć w tej sprawie wniosek do prokuratury. Jego podstawą są zeznania Mariusza Kamińskiego przed sejmową komisją śledczą badającą aferę hazardową. Były szef CBA 19 stycznia powiedział: „Pan Kosek chce otworzyć w Przemyślu kasyno i jedzie na spotkanie z radnymi. Wcześniej prosi pana Chlebowskiego, żeby go zaanonsował i zrobił dobry klimat w Przemyślu”. Kosek jest wiceszefem Związku Pracodawców Prowadzących Gry Losowe i Zakłady Wzajemne. Na początku września 2009 r. większościowa koalicja PO, SLD, Prawicy Rzeczypospolitej i kilku niezrzeszonych przegłosowała wniosek w sprawie utworzenia pierwszego w mieście salonu gier. Wcześniej radni dziesięć razy negatywnie opiniowali podobne wnioski. Co się stało, że za 11. podejściem, kilka tygodni przed wybuchem afery hazardowej, większość zmieniła zdanie? Pozytywnie zaopiniowali wniosek firmy Taurus Team z Chełma. Po głosowaniu okazało się, że do rady wpłynął też wniosek od warszawskiej firmy, ale o nim radnych nie poinformowano. Zdaniem opozycji komuś bardzo zależało, by poprzeć wniosek Taurus Team. Wcześniej wnioski w sprawie powstania salonu gier zwyczajowo opiniowały m.in. Komisja Rodziny i rada osiedla, na terenie którego miał się znajdować. – Tym razem ich zabrakło.
http://www.rp.pl/artykul/2,424872_Afera_hazardowa_nad_Sanem_.html
Uśmiechy, poklepywania, gratulacje. Politycy Platformy Obywatelskiej jakby zapomnieli, że Zbigniew Chlebowski (46 l.) to jeden z bohaterów afery hazardowej. Wystarczyło, że dał się przesłuchać komisji śledczej, a już z powrotem traktowali go jak swego. I w piątek w Sejmie prześcigali się w serdecznościach. A przecież na kluczowe pytania Chlebowski nie odpowiedział. HIPOKRYZJA, ZAKŁAMANIE, CYNIZM, BEZCZELNOŚĆ PO NIE ZNA GRANIC.
http://www.efakt.pl/PO-znow-kocha-Chlebowskiego,artykuly,62638,1.html
Kuriozalna wpadka Moniki Olejnik. Choć jej zachowanie pasuje do tez wygłaszanych w studiu przez Janusza Kaczmarka, to jednak Olejnik z lekka się ośmieszyła.
http://www.youtube.com/watch?v=jH5gm6guZsg&NR=1 Filip Stankiewicz
Eureko wywozi miliardy zł, a pracownicy PZU idą na bruk
1. Pod koniec listopada 2009 roku Minister Skarbu ogłosił sukces polegający na zawarciu ugody z holenderską spółką Eureko,która za sowite odszkodowanie gotowa jest wycofać się z PZU. Pokrótce tylko przypomnę na czym ten sukces polegał. Eureko uzyskała 4 mld zł dywidendy za lata 2006-2008 wynikające z posiadania 33% akcji, a także ponad3,5 mld zł z dywidendy,która miała przypaść Skarbowi Państwa(wypłata dywidendy dla Eureko była zwolniona z opodatkowania 19%podatkiem dochodowym). W tym roku Eureko dostanie 1,2 mld zł za 5%swoich akcji przekazanych Skarbowi Państwa i dywidendę za rok 2009,która najprawdopodobniej wyniesie około 1 mld zł (zysk za 9miesięcy 2009 roku był szacowany na 3,3 mld zł). W tym roku także PZU zostanie wprowadzone na giełdę i pozostałe 28%akcji PZU posiadane przez Eureko będzie wg szacunków warte około10 mld zł. Dopóki Eureko będzie właścicielem akcji PZU, będzie uprawnione do dywidendy, a ta jak widać corocznie osiąga wartość kilku miliardów złotych.Sumarycznie więc Eureko w wyniku tego porozumienia wychodząc z PZU i sprzedając swoje akcje uzyska co najmniej 20 mld zł. Dla porządku tylko wypada przypomnieć,że 10 lat temu kiedy Eureko, kupiło 33% akcji PZU zapłaciło 3 mld zł. Eureko może być z tego porozumienia zadowolone ale znaczna część jego kosztów musi zostać pokryta przez PZU, które żeby w listopadzie i grudniu 2009 roku wypłacić12,7 mld zł dywidendy, poważnie osłabiło swoje finanse.
2. Jak się można było spodziewać wyprowadzenie tak dużych środków finansowych z PZU, musi spowodować daleko idące konsekwencje dla tej firmy. Nie minęło 2 miesiące i dowiadujemy się, kto za ten sukces Ministra Skarbu ma zapłacić. Zapłacą głównie pracownicy tej wielkiej firmy. Już na jesieni poprzedniego roku w ramach zwolnień grupowych odeszło z centrali PZU aż 600 pracowników. Z przyjętego właśnie przez zarządy PZU i PZU Życie planu restrukturyzacji obydwu spółek na lata 2010-2012wynika,że zostanie zwolnionych jeszcze ok.4,5 tys. pracowników a więc blisko 1/3 całej załogi (pod koniec poprzedniego roku w grupie PZU pracowało około 15 tys. ludzi).
Gdyby zwalniano aż tylu pracowników w przedsiębiorstwie państwowym, uzasadniano by to istnieniem znacznych przerostów zatrudnienia. Zwolnienie wciągu 3 lat aż 1/3 załogi i to firmie, która od ponad 10 lat jest spółką z dużym udziałem kapitału zagranicznego i była do tej pory zarządzana przez wysokiej klasy menadżerów musi wręcz szokować. Wygląda więc na to, że grupa PZU po zawarciu porozumienia z Eureko i po wyprowadzeniu z tej firmy ogromnych pieniędzy jest wręcz pod ścianą, skoro aż tak chce redukować swoje zatrudnienie. Chcąc szybko dojść do równowagi finansowej i uspokoić akcjonariuszy w (połowie tego roku PZU ma być wprowadzone na giełdę) musi szybko redukować koszty, a to można zrobić tylko przez redukcję zatrudnienia. Zaproponowana przez zarządy obydwu spółek skala tej redukcji, każe się jednak zastanowić jak te firmy będą funkcjonować po odejściu tak dużej liczby pracowników
3. Zagraniczna firma po 10 latach od zainwestowania 3 mld zł wywiezie z Polski ponad 20 mld zł, choć uczestnicząc w procesie prywatyzacji PZU parokrotnie rażąco złamała polskie prawo ( dwa najbardziej jaskrawe tego przykłady to fakt, że inwestor wchodzący do PZU miał być inwestorem branżowym a Eureko takim nie było i akcje miały być kupione za środki własne a w rzeczywistości zostały kupione z kredytu). Mogło to być podstawą do unieważnienia umowy prywatyzacyjnej bez żadnego odszkodowania. Niestety z nieznanych powodów mimo jednogłośnej uchwały Sejmu zobowiązującej Ministra Skarbu do takich działań nic takiego się nie stało. Wprawdzie w podczas sprawowania funkcji Premiera przez Jarosława Kaczyńskiego taki wniosek został złożony w sądzie przez Ministra Skarbu ale jego następca po zmianie rządu natychmiast go wycofał.Zamiast tego zawarto z Eureko opisane wyżej porozumienie, które rząd Donalda Tuska określił jako niebywały sukces. Ten sukces kosztuje jednak samo PZU kilkanaście miliardów złotych.
Tak poważne osłabienie finansowe spółki musiało spowodować konieczność obniżania jej kosztów, a to z kolei wymusiło znaczącą redukcję zatrudnienia. Ta to za wątpliwe sukcesy rządu muszą zapłacić zwykli ludzie . I to płacą tym co jest w naszych warunkach szczególnie cenne, utratą miejsc pracy. Zbigniew Kuźmiuk
DRAMATYCZNE ALE I OCZYWISTE PYTANIA!* Witam Stało się. Dzisiaj PO poniosła porażkę. B. Kempa i Z. Wasserman wracają do Komisji Hazardowej. Oczywiście nie łudzę się, że owa Komisja teraz zacznie działać sprawnie i skutecznie. Zapewne PO będzie chciało ostatecznie doprowadzić do stwierdzenia: "tak naprawdę żadnej afery nie było", "były to wybryki i błędy pojedynczych ludzi, którzy już zrozumieli i już nie będą". Natomiast ponowny wybór posłów PiS jest nie lada wyzwaniem dla PO! Chłopcy zaczęli się naprawdę bać... Spodziewam się teraz nerwowych ruchów... Dlaczego? Bo Afera Hazardowa może "utopić" Platformę Obywatelska razem z jej przywódcami! Słuchałem i studiowałem przesłuchania Z. Wassermana i B. Kempy... Obserwowałem w ostatnich dniach i miesiącach nadzwyczajną aktywność w przejmowaniu oficjalnych etatów państwowych przez byłych i obecnych pracowników służb specjalnych bądź ich podwładnych (drobne przykłady: NASK, RCB)... Przyglądałem się medialnemu szumowi wokół śmierci jedynego świadka w sprawie śmierci Komendanta Policji RP... I... coraz bardziej zacząłem łączyć pewne fakty (niekoniecznie tylko te przedstawione powyżej) oraz niniejszym artykułem chcę podzielić się z Wami moimi spostrzeżeniami. Być może uznany zostanę przez część z Was za nawiedzonego, spisującego kolejną "oszołomską spiskową teorię wydarzeń". Trudno, niech i tak będzie. Piszę niniejszą notę z ciężkim sercem i uwierzcie mi: byłbym najszczęśliwszym człowiekiem w Polsce, gdyby moje tezy okazały się błędne, nieprawdziwe, wyssane z palca. W tym wypadku cieszyłbym się, że zostałem oszołomem! TEZA (zresztą przez większość uznana już za realną). PO zrobi wszystko (pomimo powrotu posłów PiS), żeby sprawa afery hazardowej nigdy nie została wyjaśniona. Nie dopuści tym bardziej, żeby przed Komisję Hazardową stanęło dwóch Panów: Premier Donald Tusk i Grzegorz Schetyna. Dla realizacji tego celu jest w stanie poświęcić wiele, ja twierdzę że maksymalnie wszystko! Bo Tu gra idzie o ŻYCIE! Dosłownie! O życie polityczne i osobiste D. Tuska, G. Schetyny i jego partii PO! Bowiem abstrahując od innych wątków (Zbychów, Rychów, Mirów): NAJWAŻNIEJSZY JEST WĄTEK PRZECIEKU!, czyli poinformowania przez urzędnika państwowego, w TYM WYPADKU PREMIERA lub WICEPREMIERA, środowisk przestępczych lub quasi - przestępczych o prowadzonych wobec nich działaniach operacyjnych polskich organów ścigania! Jeżeliby się okazało (co jest wielce prawdopodobne... nie przesądzam... zastanawiam się), że ów przeciek nastąpił z Kancelarii Premiera to... D.Tuska i prawdopodobnie G. Schetynę mógłby czekać Trybunał Stanu i więzienie a PO poszłaby na dno! I O TO IDZIE GRA!!! TO JEST TEN WAŻNY, NAJWAŻNIEJSZY POWÓD TEGO, ŻE PLATFORMA JEST W STANIE PODEJMOWAĆ NAWET NAJBARDZIEJ KURIOZALNE I NERWOWO WIDOCZNE DZIAŁANIA! I w tym momencie muszę Wam zwrócić uwagę na jeden fakt, konsekwentnie pomijany przez media i rząd: SAMOBÓJCZEJ, POPRZEZ POWIESZENIE WE WŁASNYM DOMU, ŚMIERCI DYREKTORA GENERALNEGO KANCELARII PREMIERA - PANA GRZEGORZA MICHNIEWICZA! (śmierć nastąpiła 23.12.2009 roku). Zanim zadam fundamentalne pytania, będące jednocześnie moim apelem, chcę Wam przybliżyć postać Pana Grzegorza Michniewicza, bowiem jest to konieczne do zrozumienia jakim był od lat PAŃSTWOWCEM i to jedną z najważniejszych osób w RP po roku 1989! /Pan Grzegorz Michniewicz był absolwentem Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Ukończył Podyplomowe Studia Integracji Europejskiej i Bezpieczeństwa Międzynarodowego w Wojskowej Akademii Technicznej. Posiadał doświadczenie w pracy w administracji: w latach 1989 - 1998 pracował w Kancelarii Senatu, od 1998 roku w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, najpierw jako Dyrektor Biura Dyrektora Generalnego, a w latach 1999 - 2007 Dyrektor Biura Ochrony, Pełnomocnik do Spraw Ochrony Informacji Niejawnych, Administrator Danych - zajmował się m.in. ochroną informacji niejawnych oraz ochroną danych osobowych. W latach 2000 - 2001 był Pełnomocnikiem do Spraw Ochrony Informacji Niejawnych w Rządowym Centrum Legislacji. Był urzędnikiem służby cywilnej. Uczestniczył w krajowych i zagranicznych szkoleniach oraz konferencjach z zakresu ochrony informacji i bezpieczeństwa międzynarodowego. Był autorem licznych publikacji z tego zakresu. Był współpracownikiem kilku wyższych uczelni, gdzie prowadził zajęcia z zakresu ochrony informacji. Posiadał najwyższe poświadczenia bezpieczeństwa - krajowe, NATO i UE. W 1998 roku złożył z wynikiem pozytywnym egzamin dla kandydatów na członków rad nadzorczych w spółkach Skarbu Państwa. Od 4 stycznia 2008 roku był Dyrektorem Generalnym w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów a od 06.06.2008 członkiem Rady Nadzorczej strategicznej spółki Skarbu Państwa - PKN ORLEN/ (Na podstawie: http://www.bankier.pl/wiadomosc/PKNORLEN-Powo...) To na ręce Pana Grzegorza Michniewicza swoje deklaracje lojalnościowe (w tym oświadczenia majątkowe) składali wszyscy kandydaci na Ministrów oraz Premierów. To On miał dostęp do najtajniejszych informacji Rzeczpospolitej Polskiej, a jako jeden z nielicznych do akt tajnych NATO i UE! W związku z tym mam kilka pytań i wątpliwości, które mogą być traktowane jako apel do... (nie wiem sam): Dlaczego TAKI CZŁOWIEK popełnił samobójstwo? Czego musiał się dowiedzieć, że NIE MÓGŁ Z TYM ŻYĆ? Albo co MUSIAŁBY POWIEDZIEĆ, gdyby żył? I czy był może przewidywany jako świadek mający zeznawać przed Komisją Hazardową? Jakie w końcu okoliczności skłoniły go do desperackiego czynu i czy To był tylko jego czyn? Wszędzie na świecie śmierć takiej osoby wywołałaby burzę medialną a sprawa nie schodziłaby tygodniami z czołówek wszystkich mediów. W Polsce jest nimb milczenia, temat jest tabu a media zajmują się śmiercią jakiegoś gangstera i sprawą w sumie przeszłą (aczkolwiek ważną) śmierci generała Papały. DLACZEGO? Pozostawiam Was z przemyśleniami P.S. Mam nadzieję, że posłowie Z. Wasserman i B. Kempa w jakiś sposób, poprzez odpowiednie pytania, rozwieją moje wątpliwości i udowodnią, ze się mylę! OBY! Jeżeli jednak ja mam rację lub prawda ma jeszcze straszniejsze oblicze... to niech sczezną Ci artyści z PO... a na kartach historii będą jednym wielkim WSTYDEM... Pozdrawiam Część II artykułu (stanowi w oryginale nierozerwalna całość). Pominąłem, ze względu na obszerność teksu, ale zmieniłem zdanie i dołączam - godz. 16.55: * Postscript/Przypis Z dotychczasowych dyskusji i rozmów z czytelnikami wyniknęła konieczność (tak ja to widzę) uzupełnienia artykułu rozszerzonym przypisem/Postscriptem: Moje wątpliwości w tej sprawie pojawiły się już w dniu śmieci Pana G. Michniewicza. Dość długo wahałem się w ich upublicznianiu a moje wątpliwości dotyczące opublikowania niniejszego artykułu miały dwojaki charakter:
1. Samobójstwo (lub nie), ale śmierć każdego człowieka jest dla rodziny i najbliższych traumatycznym przeżyciem. A śmierć tragiczna zwielokrotnia te uczucia. Czy miałem prawo, ze względu na rodzinę i najbliższych, roztrząsać publicznie śmierć drogiego ich człowieka?
2. Osobiście nie znałem Pana G. Michniewicza (chyba) więc jako osoba postronna nie posiadam żadnej wiedzy na temat ewentualnego jakiegoś zdarzenia losowego (np. śmierć kogoś dla niego ważnego) mogącego doprowadzić go do samobójstwa. Nie posiadam też ewentualnie żadnej wiedzy na temat jego stanu psychicznego przed śmiercią (np. depresja). Czy miałem prawo pisać o moich wątpliwościach nie znając ewentualnie osobistego charakteru przyczyn samobójstwa? Ze względu jednak na pewne moje przemyślenia i fakty (przedstawię zaraz poniżej) a szczególnie po ponownym przeczytaniu sentencji Edmunda Burke: "Aby zło zatriumfowało, wystarczy, by dobry człowiek niczego nie robił" - zdecydowałem się jednak na przedstawienie publiczne moich przemyśleń. Co jeszcze:
1) Właśnie aspekt braku listu pożegnalnego. Każdy psychiatra wie, że taki list (lub inna forma pożegnania) jest niemalże nieodłącznym elementem każdego samobójstwa. A tym bardziej jeżeli jest to osoba nietuzinkowa. I nawet nie chodzi w tym wypadku o sprawy kraju (chociaż Pan G. Michniewicz był Państwowcem "z krwi i kości"), ale o najbliższych i ich życie po jego śmierci (nie wspomnę np. o uporządkowaniu spraw związanych z testamentem). Wobec tego brak listu świadczyć może: albo o tym, że człowiek ten nie zamierzał popełnić samobójstwa, albo, że taki list istnieje... ale z jakichś powodów fakt ten jest ukrywany. Jest to sytuacja zastanawiająca i wymagająca rozważań,
2) Pan G. Michniewicz był osobą publiczną (choć "tajną" państwowo). Zajmował stanowisko strategiczne w RP, posiadał wiedzę chyba największą w zakresie wszelakich tajemnic RP i nie tylko (NATO, UE). Pod względem tej wiedzy i kategorii jakości tzw.: "certyfikatów bezpieczeństwa" był nawet osobą wyżej postawioną od Premiera RP. Więc śmierć takiej osoby (niezależnie czy samobójcza, naturalna, czy z udziałem osób trzecich) winna być "wydarzeniem państwowym" chociażby poprzez fakt publicznego złożenia kondolencji przez Rząd czy Prezydenta. Nie mówiąc już o mediach, które winny dociekać przyczyn śmierci człowieka mającego akie znaczenie w Polsce. A u nic... cisza. Krótka informacja... i tematu na trzeci dzień już nigdzie w mediach nie uświadczysz. Nie usłyszysz tez nic na temat tej śmierci z ust polityków rządu! Właśnie owa "publiczność" i ważność pana G. Michniewicza (nie był osobą tylko prywatną) oraz zadziwiający nimb milczenia wokół tej sprawy... to kolejne czynniki, które skłoniły mnie do napisania owej noty,
3. We wszystkich informacjach o śmierci Pana G. Michniewicza (na drugi dzień a więc dziennikarze otrzymali taka wiadomość w dniu śmierci) a'priori została już (w sposób natychmiastowy, bez śledztwa) nakreślona jej przyczyna: samobójstwo przez powieszenie we własnym domu. Oczywiście niby śledztwo trwa, ale tak jednoznaczne wskazanie przyczyny jako samobójstwa jest co najmniej niewiarygodne i nawet kuriozalne, więc mam prawo mieć wątpliwości,
4. Obserwowałem histerię medialną i reakcję władz na temat domniemanego samobójstwa (ok. śmierci) świadka koronnego w sprawie Papały, gangstera Iwana. Wszyscy roztrząsali publicznie i z wielkim impetem medialnym ową śmierć... a w przypadku G. Michniewicza... cisza, tabu i milczenie... choć z punktu widzenia Państwa Polskiego jest to śmierć (że się wyrażę) wielokrotnie istotniejsza i Wielkiej Państwowej Wagi. Ta niewspółmierność reakcji w połączeniu z jakby "rozkazem" dla mediów, aby siedziały cicho musiały we mnie (ale chyba nie tylko) wzbudzić wątpliwości,
5. Sprawy osobiste lub zdrowie psychiczne. Nie można wkluczyć takich przyczyn ewentualnego samobójstwa. Ale Pan G. Michniewicz był człowiekiem statecznym o uznanej pozycji krajowej i międzynarodowej. Uzyskując najwyższe certyfikaty bezpieczeństwa: krajowe a tym bardziej NATO czy UE musiał być "prześwietlony" całkowicie, w tym oczywiście w zakresie "władz umysłowych" (nawet na członków zarządów spółek skarbu państwa trzeba podać informacje o ewentualnym leczeniu psychiatrycznym a co dopiero w przypadku dostępu do newralgicznych danych tajnych NATO!). Depresja (z czym się z Tobą zgodzę) z wiekiem staje się raczej choroba wymierającą a już w przypadku mężczyzn w późnym wieku zdarza się nad wyraz rzadko i nie przebiega jednego dnia! Ją widać i widziałoby to otocznie a Pan G. Michniewicz była aktywny zawodowo do samego końca! Zresztą ten aspekt wykluczam, bowiem gdyby była jakakolwiek sytuacja zdarzenia losowego lub depresji to najprawdopodobniej byłaby delikatnie zasugerowana i przekazana mediom. Widocznie kuriozalność takiej przyczyny samobójstwa była oczywista i dla osób zajmujących się tą sprawą,
6. Inne czynniki skłaniające mnie do napisania noty to: strach D. Tuska i PO dotyczący Komisji Hazardowej; sposób przesłuchiwania Wassermana i Kempy oraz działania PO zmierzające do "autodestrukcji" Komisji; nagłe w ostatnim okresie zatrudnianie na oficjalne etaty byłych oficerów prl-owskich służb specjalnych (lub ich podwładnych)... tak jakby był to czegoś warunek, albo wynikał z jakiejś wdzięczności D. Tuska; zbieżność dat śmierci G. Michniewicza z otrzymaniem grepsu przez Iwana i próbą samobójczą poprzez zażycie środków nasennych - tak jakby miał też zginąć 23.12.2009 (czyżby jego śmierć miała przekryć śmierć G. Michniewicza... TO AKURAT bardzo daleko posunięte i nieprawdopodobne!!!... ale); rozkład Państwa oferowany nam przez D. Tuska i jego PO.... Krzysztofjaw
Wersja Tuska i niedopowiedzenia Premier wypadł przed komisją doskonale. Niczego jednak nie wyjaśnił. Zeznania szefa rządu pod pewnym względem bardzo przypominały przesłuchanie Mariusza Kamińskiego. Tusk wprawdzie zrezygnował ze swobodnej wypowiedzi – zostawiając ją świadkom tak podrzędnym jak ministrowie czy byli szefowie służb. Ale i bez tego gładko przedstawił swoją wersję wydarzeń. Zaprezentował się jako mąż stanu: umiarkowany ("nie interesuję się operacjami specjalnymi, nie mam nawyku śledzenia podsłuchów"), ale stanowczy i zatroskany o standardy. Wypadł dobrze, podobnie jak Kamiński. Ci, którzy wierzyli Tuskowi do tej pory – wierzą mu nadal. Tych, którzy mu nie wierzą, nie przekonał. Efekt jest identyczny jak ten po przesłuchaniu Kamińskiego. Wiara zwolenników nie została zdruzgotana żadnym podchwytliwym pytaniem posłów opozycji. A niewiara sceptyków nie została przezwyciężona zalewem bardzo długich monologów premiera. Naprawdę ważne były dwie wypowiedzi Donalda Tuska. Dotyczą spotkania z 19 sierpnia 2009 r. (z Mirosławem Drzewieckim) oraz 26 sierpnia 2009 r. (ze Zbigniewem Chlebowskim). Na obu premier wypytywał o przebieg prac nad ustawą hazardową i zaangażowanie w nią tych polityków. Tusk przyznał, że nigdy wcześniej nie odbywał takich rozmów na temat żadnej ustawy. Wniosek jest jeden: Drzewiecki i Chlebowski mieli prawo czuć się zaniepokojeni. Szczególnie Chlebowski. Znając brutalność, z jaką Tusk zwykle traktował nielubianego przez siebie Chlebowskiego, można też domniemywać, że nie było to delikatne i dyskretne wypytywanie. W czasie przesłuchania premiera widać też było, jak ważną kwestią jest sprawa przecieku. Co ciekawe, to nie ze strony opozycji padło znane już pytanie: "gdzie był przeciek?". Pytali o to posłowie PO, z wyraźną sugestią, że musiał nastąpić z CBA. Premier ochoczo podchwycił ten wątek. Nie negował, że wiadomości o akcji Biura dotarły do osób nieupoważnionych. Ale to – zdaniem Tuska – wyłączny skutek niekompetencji Biura. To zrozumiała taktyka premiera. Bo jeśli przecieku nie było w CBA, to znaczy, że nastąpił około 25 sierpnia 2009 r. z kręgów bardzo bliskich premierowi. To wersja Mariusza Kamińskiego, najlogiczniejsza z przedstawionych do tej pory. Wersja z przeciekiem w CBA ciągle jest nieporównanie słabsza, bo w odróżnieniu od Kamińskiego żaden z polityków PO (w tym premier) nie przedstawił innego przekonującego łańcuszka osób zdradzających informacje o śledztwie. Czy we wszystkim można wierzyć zeznającemu premierowi? Pytany o śledztwo w Rzeszowie przeciw Kamińskiemu i o naciski na prowadzącego je prokuratora Olewińskiego premier mówił, że kazał sprawdzić tę sprawę przełożonemu prokuratora, czyli ówczesnemu ministrowi sprawiedliwości Andrzejowi Czumie. Wtedy okazało się, że Olewiński nie skarży się już na naciski. Wydał nawet oświadczenie, że do niczego takiego nie doszło. Zdaniem Tuska wszystko więc było w porządku. To niby drobny szczegół. Ale premier nie dodał, że prokuratura to struktura ściśle hierarchiczna, gdzie minister mógł "wytłumaczyć" podległemu prokuratorowi, że nie powinien robić tyle kłopotu. Tusk nie dodał też – lub nie wiedział o tym – że dziennikarze "Rz" i "Dziennika" dotarli do innych prokuratorów, którym Olewiński mówił o naciskach i wymuszaniu na nim przedstawienia Kamińskiemu zarzutów. Więc może takich niedopowiedzeń w zeznaniach premiera jest więcej? Jeden dzień to za mało na przesłuchanie tak ważnego świadka jak Donald Tusk. Pamiętajmy, że Leszek Miller zeznawał trzy dni przed komisją ds. afery Rywina. I też pierwszego dnia wypadł doskonale.
Piotr Gursztyn
Arłukowicz: Premier jest małym grzesznikiem Donald Tusk popełnił grzech zaniechania, lekkomyślności i lekkoduchostwa - tak działania premiera w sprawie afery hazardowej ocenia w Kontrwywiadzie RMF FM poseł Lewicy Bartosz Arłukowicz.
Konrad Piasecki: Te 13 godzin przesłuchania Tuska, to była próba bicia rekordu Guinnessa? Bartosz Arłukowicz: Nie. Spokojnie. To było króciutkie przesłuchanie. Posłuchaliśmy pana premiera.
Wszystkie następne takie też będą? Tak.
To dzisiaj Kaczyński 14 powinien być. Nie chodzi o to, żeby coś wyjaśnić, tylko chodzi o to, żeby dobiec do końca. Jesteśmy w połowie drogi, damy radę.
Kto wykazał się najlepszą kondycją w komisji, jak pan tak patrzył na siebie i kolegów? Psychofizyczną?
Tak. Dziennikarze.
A jeśli chodzi o członków komisji. Beata Kempa - mój typ.Jest twarda. Potrafi zadawać te same pytania po kilka razy. Jest dobra w tym.
A świadek-piłkarz Tusk? Dobra kondycja? Pod koniec widać było, że kondycja siadała, nerwy siadały, ale wytrzymał, dał radę.
Choć i tak na końcu wszyscy wyglądaliście jak bohaterowie filmu "Czyż nie dobija się koni". Pewnie tak wyglądaliśmy, bo nas dobijają.
Nie miał pan poczucia straconego czasu? Nie. Ja takiego poczucia nie mam w tej komisji. Często dostaję to pytanie. To nie jest stracony czas. To tyle musi trwać. Jeżeli my pracujemy w takim tempie, to tempo zostało narzucone przez Platformę Obywatelską, narzucili nam, jak mamy pracować, jak długo, z kim, kiedy, to trzeba to robić.
Ale czy nie czuje się pan w tej komisji trochę jak dziecko we mgle? Czuję się trochę tak, bo pracuję bez dokumentów. To jest najbardziej męczące. Rozmawiam z najbardziej strategicznymi świadkami nie mając oparcia w dokumentach, bo nie mam czasu ich przeczytać, bo mam kolejnego świadka. Za 40 minut rozmawiam z premierem Kaczyńskim.
Jak obserwuję te przesłuchania, porównując je choćby z tymi z afery Rywina, to tam śledczy mieli jakieś hipotezy, jakieś asy w rękawie... Mieli dokumenty przede wszystkim.
To po co wy przesłuchujecie tych świadków, nie mając dokumentów przeanalizowanych? Ale co pan mnie pyta?
Ja pana pytam, bo pan jest wiceprzewodniczącym komisji. Dokładnie przegrywam wszystkie głosowania, bo Platforma Obywatelska postanowiła słuchać w ten sposób. Przegrywam wszystkie głosowania i wszystkie wnioski, które stawiam. To rzecz oczywista.
To niech pan krzyknie "No pasaran" - "Nie godzę się na takie przesłuchania". Nie chcę przesłuchiwać pana, panie premierze, nie mając billingów. Oczywiście trzeba będzie wrócić do niektórych przesłuchań. Nie mówię, że do pana premiera. Nie upieram się przy tym, ale na pewno do świadków strategicznych: Drzewiecki, czy Chlebowski na pewno będziemy wracali.
Czy będą kolejne przesłuchania Drzewieckiego i Chlebowskiego? Myślę, że na pewno będą. Po zapoznaniu się z billingami, ze stacjami logującymi komórki. My musimy udowodnić, czy oni mówili prawdę, czy nieprawdę przed komisją.
Bo dzisiaj to wy śledczy wyglądacie trochę - uważni, bo uważni - ale jednak tylko czytelnicy gazet i słuchacze mediów. Ale kiedy mamy poczytać papiery, jak codziennie przesłuchujemy po 14 godzin?
Po nocach niech pan czyta, w weekendy. Ale w nocy sekretariaty nie pracują. Zwrócił pan na to uwagę, że ci ludzie w Sejmie też pracują do godziny 16, a my kończymy przesłuchanie o 21?
To teraz pańskie ulubione pytanie - była afera hazardowa? Oczywiście, że była.
I jak ona wyglądała? Była patologiczna relacja biznesu hazardowego z politykami Platformy Obywatelskiej.
Ale patologiczna i korupcyjna, czy tylko patologiczna? Korupcyjnej dzisiaj nie postawię, od tego jest prokuratura. My badamy wątek polityczno-społeczny tej sprawy, polityczno-publiczny. Absolutnie nie powiem, że była korupcja. Była patologia w kontakcie, to wszyscy widzieliśmy. Chlebowski był traktowany przedmiotowo, był traktowany jak dzieciak, który był wysyłany do Sejmu.
Za tę aferę ktoś powinien pójść do więzienia? Nie postawię takiej tezy. Absolutnie nie mam na to żadnych dowodów.
Jest patologia, jest naruszenie zasad etyki. Przynajmniej ja nie ma żadnego dowodu, żeby ktokolwiek mógł pójść do więzienia dzisiaj.
Uważa pan, że Chlebowski i Drzewiecki powinni i mogą spać spokojnie? Czy pan nie rozumie tego, co ja mówię? Ja mówię, że nie mam na razie żadnego dowodu, który powodowałby to, że Chlebowski bądź Drzewiecki mogliby zostać skazani. Nie ma na tę chwilę takiego dowodu.
I wedle pańskiej wiedzy prokuratura też takiego dowodu nie ma? Prokuratura się nie spieszy przede wszystkim, od tego trzeba zacząć. Żaden ze strategicznych świadków jeszcze nie został przesłuchany.
A jak pan spojrzy na tych strategicznych świadków: Chlebowski, Drzewiecki, Schetyna, Tusk - któryś z nich wydaje się panu ewidentnie najmniej wiarygodny? Znaczy, mało wiarygodny dla mnie był Chlebowski i Drzewiecki. Kiedy słyszymy od pana ministra Drzewieckiego, że ta znajomość miała charakter: "epizodyczno-golfowy" , a przecież wszyscy wiemy już w tej chwili, jak te kontakty wyglądały. Kiedy wiemy, że Ryszard Sobiesiak zwraca się do jego żony "perlinko" i umawia się na spotkania, to jeśli to jest znajomość "epizodyczno-golfowa" to gratuluję.
Ale czy to są takie wątpliwości, które pozwalają np. złożyć wniosek o ściganie kogoś za składanie fałszywych zeznań?
To będziemy wiedzieli, dokładnie temu będą służyły kolejne przesłuchania, myślę, że powtórne przesłuchania, kiedy będziemy pracowali już na dokumentach. W związku z tym, kiedyś taka sytuacja się wydarzy, że będziemy mieli czas poczytać dokumenty.
Póki co nie planuje pan złożenia takiego wniosku? Żeby złożyć taki wniosek, trzeba przede wszystkim odsłuchać świadków, którzy są także ważni w tej sprawie. Zanim po raz kolejny słuchać tamtych, których słuchaliśmy.
A wierzy pan w to, że był przeciek o zainteresowaniu CBA ustawą, Sobiesiakiem, Mirem i Zbychem? Jestem o tym głęboko przekonany, że przeciek był, pytanie tylko gdzie.
Albo jaka była jego droga? Albo jaka była jego droga, oczywiście, że tak. Hipotez jest kilka, ale, że panowie dowiedzieli się o tym, że coś się dzieje wokół ich osób, to rzecz oczywista.
Tylko czy się dowiedzieli, czy się domyślili. To jest absolutnie kluczowe pytanie. Mamy kilka rodzajów przecieków. Może być przeciek taki, że ktoś komuś mówi: "uważaj, ściga cię CBA". A może być też taki przeciek, że ktoś do kogoś mówi w sposób taki, żeby ten ktoś się zorientował. I to, że takie rozmowy się odbyły, w których pan poseł Chlebowski wyczuł, że jest zamieszanie wokół jego osoby, to wczoraj uzyskaliśmy dowód. Premier to potwierdził.
Znaczy, że podczas rozmowy Tusk-Chlebowski, pan uważa, że Chlebowski się domyślił tego, że jakieś służby specjalne go ścigają, a w każdym razie nim się interesują. Skoro na drugi dzień powiedział, czemu jest takie dziwne zamieszanie wokół ustawy, no to znaczy, że się domyślił.
Ale Tusk miał złe intencje? Nie wiem tego, czy miał złe intencje, przecież ja nie siedzę w głowie pana premiera Tuska. Ja bardziej bym dawał tutaj taki grzech zaniechania. Taki grzech "koleżeńsko- politycznego" układu, który funkcjonował w tym wszystkim.
Czyli Tusk jest grzesznikiem? Małym grzesznikiem jest.
Ale małym, bo bez złych intencji grzesznikiem? Bo nie chce powiedzieć, że zrobił coś intencjonalnie źle. Ale taki grzech zaniechania popełnił.
I lekkomyślności? I lekkomyślności. Takiego "lekkoduchostwa", nie wiem czy to dobre słowo, ale chyba wiemy o co chodzi.
A Rosół i "Pędzący Królik"? Rosół przed nami dopiero.
Ale Rosół i "Pędzący Królik" to jest hipoteza taka, pod którą by się pan podpisał? A nie jest hipotezą to, że między 20 a 24 sierpnia Rosół wykonuje bardzo wiele telefonów do wiceministra Leszkiewicza po to, żeby odwołać panią Sobiesiakową z konkursu w totalizatorze? Skądś ta decyzja wynika. 20 zaczyna dzwonić a 19 spotyka się minister Drzewiecki z panem premierem.
Komisja dostanie to, co CBA zarekwirowało w domu Marcina Rosoła? Mam nadzieję, że dostanie. Na razie nie dostaliśmy wszystkich dokumentów, ale mam nadzieję, że i te dostaniemy.
Wystąpicie o to? No pewnie, że wystąpimy.
A kiedy skończycie pracę? Bóg raczy wiedzieć.
28? Luty? To w ogóle jest wykluczone. Przecież zostało kilkudziesięciu świadków. My z dokumentami wszystkimi się nie zapoznaliśmy. Panie redaktorze. Jak 28 luty? Dzisiaj, który jest, bo ja już daty straciłem.
Piąty.Piąty dzisiaj jest. Dobra.
Czyli marzec, kwiecień,maj? Kiedy koniec? Myślę, że realnie to jest jakiś maj, czerwiec.
"Premier śmieje się nam w twarz" Wassermann przed czwartkowym przesłuchaniem. Nie może być tak, że ktoś sobie robi komedię z komisji. Premier śmieje się nam w twarz. Mówi: ja nie muszę się przygotowywać, niech się lepiej przygotuje komisja. Może sobie tak mówić, bo wie, że komisja nadal nie dysponuje wszystkimi materiałami niezbędnymi do wyjaśnienia sprawy - mówi Zbigniew Wassermann. Agnieszka Sopińska: Czy premier Donald Tusk w jakikolwiek sposób jest zamieszany w aferę hazardową? Zbigniew Wassermann*: Przed końcem przesłuchania nie chciałbym formułować ostatecznych sądów. Na pewno premier powinien wytłumaczyć się, czy przyczynił się do spalenia akcji CBA? Czy zachował należytą ostrożność wypytując swoich współpracowników o ich aktywność w pracach nad ustawą hazardową? Czy podczas spotkań z panami Drzewieckim i Chlebowskim nie doszło do przecieku? Jest jeszcze odpowiedzialność polityczna. Premier jest też przewodniczącym Platformy, stoi na czele rządu. Tak więc nic, co działo się w ramach tych struktur, nie powinno uciekać jego uwadze. Co więcej, nie mogło pozostawać bez jego reakcji. Tymczasem premier zareagował w sposób dziwny. Nieuzasadnione, ale realne represje spotkały Mariusza Kamińskiego, który został odwołany z funkcji szefa CBA. Natomiast, tak naprawdę włos z głowy nie spadł ludziom Platformy. Co prawda zostali gdzieś tam przesunięci, Zbigniew Chlebowski został zawieszony w prawach członka PO. Jednak dziś już wracają z podniesionymi czołami.
Co przede wszystkim obciąża premiera? Parafrazując Donalda Tuska powiem, że sprawowanie funkcji premiera nie polega wyłącznie na prestiżu, zaszczytach, bywaniu na europejskich salonach, willi premierowskiej na Parkowej, ale też na ponoszeniu odpowiedzialności. Mamy do czynienia z takimi sytuacjami, w których należałoby się spodziewać bardziej dogłębnej i konkretnej działalności premiera. Mówię o sytuacjach, w których szef rządu powinien podejmować pewne działania, a tego nie robił. Na przykład, gdy dowiedział się o przecieku. Zresztą skandalem jest, że informacja od szefa CBA, że doszło do przecieku, przeleżała pięć dni w jakiejś szufladzie. Ale nawet potem, gdy premier się o tym dowiedział, to nic nie robił. Nie było żadnej jego reakcji. A przecież taka informacja dla każdego powinna być sygnałem ostrzegawczym, że istnieje poważne zagrożenie sparaliżowania akcji CBA.
Obciąża go grzech zaniechania? Przede wszystkim premier musi wyjaśnić sprawę przecieku. Bo to był prawdziwy dramat. Zarówno na poziomie operacyjnym jak i na poziomie śledztwa.
Co premier powinien wtedy zrobić? Powinien uruchomić te struktury, które mogły być skuteczne, a nie doprowadziłyby do spalenia akcji CBA. Powinien najpierw spotkać się z ministrem Jackiem Kapicą pracującym nad ustawą w Ministerstwie Finansów. Nie powinien zaczynać od rozmowy z Mirosławem Drzewieckim i Zbigniewem Chlebowskim, bo to byli aktorzy stenogramów. To były główne postaci podejrzeń, że przeciwko własnemu rządowi układają zapisy ustawy w interesie rekinów rynku hazardowego. Oni świadczyli wobec tych biznesmenów funkcje usługodawcze.
Chlebowski i Drzewiecki mówili coś innego. Zapewniali, że żadnej afery hazardowej nie było. W tym miejscu chciałbym zatrzymać się nad istotą tej sprawy, która całkowicie uciekła opinii publicznej. Mam długoletnie doświadczenie prokuratorskie. Wiem, że bardzo trudne do wykrycia są sprawy korupcyjne. Są to przestępstwa, które nie pozostawiają śladów, bo ktoś kto się z kimś dogaduje i obie strony dostają to, czego chciały. Nie są więc skłonne dzielić się swoją wiedzą z organami ścigania. Dlatego ustawodawca wymyślił różne techniki operacyjne, które umożliwiają wykrywanie takich przestępstw. Mówię o możliwości zakładania podsłuchów, kontrolowanych wręczaniu łapówek. W tej sprawie mamy do czynienia z aferą korupcyjną, bo tak prokuratura zadekretowała swoje śledztwa w tej sprawie.
Czego więc by się pan po niej spodziewał? Że zacznie się badanie sprawy właśnie od analizy techniki operacyjnej, czyli na przykład od danych dotyczących logowania na stacjach BTS. Dzięki tym stacjom przekaźnikowym można wywnioskować skąd ktoś dzwonił. To po pierwsze. Po drugie trzeba przeanalizować bilingi rozmów. Czyli z jakich telefonów i ile razy kto do kogo dzwonił. I wreszcie po trzecie - trzeba przyjrzeć się stenogramom z podsłuchów. Ten materiał powinien być poddany analizie kryminalistycznej. Wtedy byśmy wiedzieli które osoby interesujące się nowelizacją ustawy hazardowej kontaktowały się ze sobą, co uzgadniały. To powinno przełożyć się na niekompletny materiał, który ma komisja. Dopiero wtedy byśmy zobaczyli czy osoby, które były ze sobą w zmowie, czyli pan Sobiesiak, Kosek, Drzewiecki, Chlebowski, Rosół, Sykucki wpłynęli na tok pracy ustawy w taki sposób, by osiągnąć dla siebie korzystne rozwiązania czy nie. A co wynika ze stenogramów, którymi komisja dysponuje? Są one niestety niekompletne. Ale już z nich wynika, że wpływali. Przez kilkanaście tygodni zgłaszałem wniosek do przewodniczącego Mirosława Sekuły o zorganizowanie spotkania z prokuratorami. Nie reagował. Kiedy publicznie powiedziałem, że trzeba będzie złożyć zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa, bo swoim zachowaniem Sekuła przekracza swoje uprawnienia i nie dopełnia obowiązków, to w końcu się zreflektował i doprowadził do spotkania z prokuratorami. Ci byli zdumieni tym, że nie dostajemy materiałów. Obiecali, że dostaniemy wszystko, co potrzebne jest w naszych pracach. O czym to świadczy? Przez kilkanaście tygodni na nasze prośby przewodniczący Sekuła kompletnie nie reagował. Nawet na spotkaniu z prokuratorami bajdurzył, że prywatną metodą może zrobić analizę. Tak to można sobie placki ziemniaczane w domu robić a nie analizę dowodów procesowych! Mówię o tym tak długo, bo przez takie postępowanie Sekuły przesłuchania Drzewieckiego, Chlebowskiego i Szejnfelda były farsą. Tak na prawdę to były występy teatralne. Mieli całkowite poczucie bezkarności. A my nie mieliśmy dostępu do porządnie skompletowanych dowodów, więc oni mogli wygadywać co chcieli.
Czyli co teraz, według pana, komisja powinna zrobić? Gdyby chcieć wyjaśnić sprawę porządnie, to teraz należałoby powtórzyć wszystkie te przesłuchania. Należałoby też kontynuować przesłuchania Mariusza Kamińskiego i Jacka Cichockiego w tajnym trybie. Proszę zwrócić też uwagę na fakt, że ja i Beata Kempa zostaliśmy na miesiąc usunięci z komisji i ten czas kapitalnie został wykorzystany przez drugą stronę. Ci, którzy pocili się ze strachu na konferencjach prasowych i byli czerwoni, bo nie wytrzymywali presji psychicznej przyszli na przesłuchanie z podniesionym czołem. Byli witani w Sejmie jak bohaterowie. Stawali przed komisją i obrzucali błotem Mariusza Kamińskiego. To był scenariusz pisany na obalenie wiarygodności byłego szefa CBA. Chodziło o to, by go zdyskredytować. Bo niby jak taki człowiek miałby stanąć na przeciwko nieskazitelnego premiera?
Konieczna jest konfrontacja Tusk-Kamiński? Tak. Ale przedtem muszą być rzetelnie przeprowadzone dowody. To nie może być tak, że ktoś sobie robi komedię z komisji. Premier śmieje się nam w twarz. Mówi: ja nie muszę się przygotowywać, niech się lepiej przygotuje komisja. Może sobie tak mówić, bo wie, że komisja nadal nie dysponuje wszystkimi materiałami niezbędnymi do wyjaśnienia sprawy. Ale mimo to wydaje się, że ta sprawa może obciążać premiera niezależnie od tego, jak zostały złamane reguły postępowania w komisji.
O co chce pan przede wszystkim pytać premiera Tuska? Jest kilka spraw do wyjaśnienia. Proszę pozwolić, że nie będę mówił teraz szczegółów. Ciekawe tylko, jak będzie zachowywał się pan Sekuła. Chodzi mi o jego aktywność w blokowaniu sprawy i rolę obrońcy. Ciekawe jak będzie przerywał pytania, jak często będzie je uchylał i ile przerw zarządzi. To nie rokuje dobrze. W imię pewnego tchórzostwa, obawy przed konsekwencjami mogło dojść do złamania wszelkich demokratycznych zasad działania komisji. Zgruchotano wiarę ludzi w to, że komisja może patrzeć władzy na ręce. Kto inny może to robić? CBA, któremu został przetrącony kręgosłup? Prokuratura? To najsmutniejsza ocena tego, z czym mamy do czynienia.
Jest pan tym zaskoczony? Nie przewidywałem, że aż tak nie będzie szanowane prawo. Miałem już do czynienia w komisji ds. służb specjalnych i komisji sprawiedliwości z tą butą, arogancją. Ale tu wszelkie granice zostały przekroczone. Kpiono z nas! Powiedziano to wprost: chcecie przesłuchiwać naszych świadków? To my w odwecie będziemy przesłuchiwać waszych.
Dlatego w piątek ma być przesłuchiwany prezes PiS Jarosław Kaczyński? Nie ma nic do ukrycia. Do opinii publicznej ma trafić przekaz, że nie ma jednej afery hazardowej, tylko jest ich kilka. Skoro w czwartek przesłuchiwany jest premier Tusk, to w piątek musi być prezes Kaczyński. To tania socjotechnika. Obraz ma być taki, że w tę sprawę wszyscy są zamieszani. To jedna wielka manipulacja. A prawdziwi bohaterowie afery hazardowej czują się bezkarni.
Komisja do niczego nie dojdzie? Będzie bardzo trudno. To, co może to jedynie ustalić, kto mówił nieprawdę. Są pewne niekonsekwencje, są sprzeczności. Komisja nie może stawiać nikomu zarzutów. Nie musi - jak prokuratura - udowadniać winy. Ale ma obowiązek ujawniać prawdę. A prawda często prowadzi do wskazania, kto za co ponosi odpowiedzialność polityczną. Dlatego Platforma tak bardzo boi się ujawnienia tej prawdy. To jest istota tej komisji. *Zbigniew Wassermann, był m.in. ministrem-koordynatorem służb specjalnych w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego. Od listopada 2009 r. zasiada w komisji śledczej ds. tzw. afery hazardowej rozmawiała Agnieszka Sopińska
Sobiesiak mówi co innego Zeznania króla hazardu w prokuraturze różnią się od tego, co politycy Platformy powiedzieli komisji. „Rz” dotarła do treści zeznań Ryszarda Sobiesiaka, biznesmena z branży hazardowej, które 6 stycznia 2010 r. złożył w warszawskiej Prokuraturze Okręgowej. Sobiesiak zeznawał trzy godziny. W kilku miejscach jego wyjaśnienia różnią się od zeznań złożonych przez polityków PO przed komisją hazardową. Z wyjaśnień króla hazardu szczególnie niezadowoleni mogą być były wicepremier Grzegorz Schetyna, były minister sportu Mirosław Drzewiecki i ich współpracownik Marcin Rosół. Przeciek od Rosoła? To Marcin Rosół, były szef gabinetu ministra Drzewieckiego, wyłania się z zeznań Sobiesiaka jako możliwe źródło przecieku o akcji CBA.
Jak główni bohaterowie "hazardowej" tłumaczyli się ze znajomości z Sobiesiakiem Sobiesiak, opowiadając o kulisach załatwiania pracy dla jego córki, zaprzeczył, jakoby namawiał Drzewieckiego, by dał jej pracę w Totalizatorze Sportowym. „Prosiłem go około dwóch lat wcześniej, że jeżeli będzie miał jakieś miejsce w hotelarstwie, to żeby zabrał ją ode mnie do pracy w hotelarstwie”.
Ale gdy pojawiła się szansa na posadę w zarządzie Totalizatora, prosił Rosoła o sprawdzenie dokumentów córki. Magdalena Sobiesiak w tym celu spotkała się z Rosołem dwa razy. Sobiesiak zeznał: „W czasie spotkania w sierpniu 2009 Marcin Rosół, z tego, co mówiła córka, zasugerował jej, że ponieważ są donosy na »twojego tatusia«, to lepiej, żeby nie startowała. (...) Córka powiedziała, że poinformował ją, że są donosy na mnie”. Zapewne chodzi o spotkanie z 24 sierpnia 2009 r. w lokalu Pędzący Królik znane ze stenogramów podsłuchów CBA. Według Biura Ryszard Sobiesiak już następnego dnia rano, po spotkaniu z córką, miał wiedzieć, że jest inwigilowany przez CBA. Prokuratorów próbował jednak przekonać, że: „Nawet jeszcze przed spotkaniem z córką używałem stwierdzeń, że jestem podsłuchiwany, wymieniałem też nazwy KGB, CBA czy wręcz wyłączałem telefon” – mówił. A o akcji CBA dowiedział się 1 października 2009 r. „z telewizji i prasy”. Tłumaczył też, dlaczego pod koniec sierpnia 2009 r. nagle zmienił telefon: bo jego stary aparat zaczął się psuć. Przyznał, że 25 sierpnia próbował się dodzwonić do Mirosława Drzewieckiego i Zbigniewa Chlebowskiego, ale nie odbierali. Pozostaje pytanie: skąd Rosół wiedział o tym, że są jakieś donosy na Sobiesiaka? Czy mówił mu o tym Drzewiecki? Marcin Rosół nie chce dziś komentować tych doniesień: – Do czasu zeznań przed komisją nie będę się wypowiadał. Potem będę do dyspozycji mediów – powiedział „Rz”.
Lat 20, czyli siedem „Drzewiecki, Chlebowski i Schetyna byli moimi kolegami, znam Drzewieckiego i Schetynę od około 20 lat” – zeznał Sobiesiak w prokuraturze. To drugi ważny punkt, w którym przeczy temu, co mówili sejmowej komisji śledczej politycy PO.
Grzegorz Schetyna powiedział przecież podczas przesłuchania, że zna się z Sobiesiakiem od lata 2003 r. Biznesmen prosił o pomoc w ratowaniu klubu piłkarskiego Śląsk Wrocław. Między wersją Schetyny i Sobiesiaka jest więc 13 lat różnicy. – Powiedziałem komisji, że poznałem Sobiesiaka w 2003 r., więc nie widzę w tym wielkiej różnicy – mówi „Rz” Grzegorz Schetyna. – To mogło być siedem czy dziesięć lat. Ale byłem osobą publiczną już w latach 90. i niektórzy mogą twierdzić, że znali mnie już wtedy. Ja pana Sobiesiaka poznałem dopiero, gdy pojawiła się kwestia ratowania klubu Śląsk. Drzewiecki zeznał przed komisją, że poznał Sobiesiaka ponad dziesięć lat temu (Sobiesiak prowadził w Łodzi, rodzinnym mieście Drzewieckiego, kasyno od 1989 r.). Sobiesiak mówi o 20 latach. Z kolei Zbigniew Chlebowski mówił o czterech lub pięciu latach znajomości. Tymczasem Sobiesiak zeznał, że poznał Chlebowskiego około dziesięciu lub 15 lat temu. Zbigniew Chlebowski odmówił wypowiedzi dla „Rz”. A asystentka Mirosława Drzewieckiego poinformowała nas, że były minister oddzwoni, jeśli uzna to za stosowne.
Tajemnica cmentarza Sobiesiak był też pytany w prokuraturze o spotkanie z Drzewieckim w warszawskim hotelu Radisson we wrześniu 2009 r. Powiedział, że nie rozmawiali wówczas o ustawie hazardowej ani akcji CBA. Pytany o spotkanie z Chlebowskim na cmentarzu i stacji benzynowej zeznał, że umawiał się przez pośrednika, bo po drodze na spotkanie stracił zasięg w telefonie komórkowym. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego ów pośrednik, dr Józef Forgacz, mówił o zachowaniu dyskrecji. Sobiesiak nie pamięta też, czy Chlebowski mówił mu o podsłuchu, akcji CBA i zainteresowaniu Donalda Tuska pracami nad ustawą hazardową. Pytani przez „Rz” posłowie z komisji śledczej odmówili skomentowania zeznań Sobiesiaka. Król hazardu został wezwany na przesłuchanie przed komisją na 11 lutego, jego córka na 19 lutego. Marcin Rosół na 18 lutego. Politycy Platformy już zeznawali przed komisją. Jednak nie przesłuchała ich jeszcze prokuratura. Piotr Gursztyn , Wojciech Wybranowski
Sitwo, ojczyzno moja! Głosowanie senatorów nad immunitetem kolegi, przyłapanego na wciąganiu przez nos "sproszkowanego lekarstwa" zapewne mało kto uzna za najważniejsze wydarzenie tygodnia. Nie do końca słusznie. Może nie jest ono brzemienne w skutki, ale bardzo, bardzo znacząco pokazuje tym, którzy mieli może jakieś złudzenia, w jakim kraju żyjemy. Senatorowie obronili koledze siedzenie właściwie nie siląc się na zachowanie jakichś pozorów - bo co to niby znaczy, że "wniosek prokuratury" jest przedwczesny? Wina Piesiewicza jest oczywista - wciągał i dawał wciągać innym. Może to i głupie prawo, ale prawo, Senat RP sam je takowym uczynił, i dopóki obowiązuje, powinno obowiązywać wszystkich. Ale, oczywiście, senatorowie, jak wszyscy członkowie szeroko pojętego establishmentu, widzą to inaczej. Prawo jest dla frajerów. Jak złapią jakiegoś szczeniaka z dwoma dżointami, to tak, do więzienia go (chyba, że to będzie szczeniak któregoś z czcigodnych Senatorów). Ale traktować jednego z nas, członka władz, jak zwykłego byle kogo? Na to pozwolić nie wolno! Nawet jeśli sam zainteresowany w pierwszej chwili pękł i się przyznał. A przecież Krzysztof Piesiewicz, tak właściwie, nie jest nikim znaczącym. Nie robił (o ile wiem) żadnych interesów z Rysiem czy Zbychem, nic nikomu nie mógł załatwić i jemu nic specjalnego nie załatwiono, nie ma akcji, udziałów, interesu w dopisaniu czegoś do takiej czy innej ustawy. Decyzja, by go bronić nawet kosztem całkowitej kompromitacji, nie wynikła zapewne z kalkulacji, była odruchem, dla zainteresowanych - oczywistym. Czy można się dziwić senatorom? Nie. Solidarność sitw, podział na naszych i onych, na "lepszych" i na plebs to przecież podstawa ustroju III RP. Na dobrą sprawę w tym podziale zakorzenione są wszystkie tutejsze spory, nawet te o historię - przecież Lepsi doskonale od zawsze wiedzieli o "Bolku", ale uważają, że ta wiedza powinna być zastrzeżona dla ludzi odpowiedzialnych, mądrych, bo zwykłe Polactwo potrzebuje nieskazitelnego bohatera, prawda mogłaby mu zaszkodzić. Cytat Solidarność sitw, podział na naszych i onych, na "lepszych" i na plebs to przecież podstawa ustroju III RP W filmie o Jaruzelskim nie ma ani słowa, które byłoby wątpliwe, żadnego nowego faktu, ani jednego przekłamania - skandalem jest dla Lepszych to, że prawda, którą tylko oni mają prawo wyważać, została przedstawiona językiem przystępnym dla milionów. A czymże jest panująca nam Platforma? Partią polityczną? Bez żartów, nie ma takiej partii, która może swobodnie oferować miejsca u siebie i Krzaklewskiemu, i Cimoszewiczowi, i Mojzesowiczowi. Mamy do czynienia z federacją jednoczącą interesy rozmaitych sitw, od lokalnych klik z małych dolnośląskich miasteczek, po te najpotężniejsze - zjednoczoną przeciwko partii innego typu, neo-sanacyjnej, która postawiła grać na "gniew ludu" i tym samym stała się dla sitw śmiertelnym zagrożeniem. Sitwy się na razie bronią, bo zdołały zaoferować "ludowi" coś lepszego, niż symboliczny odwet na "łże-elitach", który oferowali Kaczyńscy. Sitwy zaproponowały symboliczne dołączenie do owych łże-elit, i to bardzo proste oraz tanie - wystarczy wraz ze wszystkimi "ludźmi na pewnym poziomie" rechotać z dowcipów o "kurduplach" i wielbić Ukochanego Przywódcę, żeby czuć się częścią elity, jednym z Lepszych. To oczywiście fałszywy pieniądz, ale do kupowania frajerów wystarczy. Chwała nam i naszym kolegom, i tak dalej. A to Polska właśnie. Kupą, mości panowie - kolega jest kolega i trzeba go bronić, to i nas, gdyby trzeba, będzie miał kto bronić. Ot, cała politologia masy upadłościowej po peerelu w dwadzieścia lat później.
Rafał A. Ziemkiewicz
Towarzysz prymus, czyli o banalności zła Zostałem zaproszony przez TVP 1 do poprowadzenia dyskusji po filmie „Towarzysz generał”. Zdaje się, że moja osoba była przyczyną, dla której szereg osób, na czele z redaktorem Michnikiem i samym Jaruzelskim odmówiło skorzystania z zaproponowanej im okazji do przedstawienia swych racji. Jaruzelski przysłał za to do telewizji (i upowszechnił w prasie) obelżywy dla mnie list, w którym, nazywając mnie politycznie poprawnie „osobą prowadzącą” odmawia mi uczciwości i kwalifikacji zawodowych do prowadzenia takiej debaty. Dziękuję, zniewagę z jego strony poczytuję sobie za zaszczyt. Ostatecznie TVP zdecydowała się zaprosić do rozmowy publicystów. Kto widział, wyrobił sobie zdanie, kto nie widział – wiele nie stracił. Wszystko poszło do urzygu przewidywalnie. Dla obrońców Jaruzelskiego film okazał się nie do przyjęcia ze względu na fakt, że jest „pisowski” i pokazała go „pisowska telewizja”, ze względu na to, kto go nakręcił i kto się w nim wypowiada. Fakty w ocenie filmu i Jaruzelskiego okazały się nie mieć znaczenia, a rzeczowa dyskusja − niemożliwa. Film tymczasem jest bardzo dobry i zarzut „jednostronności” jest tu pozbawiony sensu. Czy ktoś pamięta jeszcze sławny, nagradzany, podawany za wzór film „zwyczajny faszyzm”? Czyż nie był jednostronny? A może ktoś zna jakiś inny film o faszyzmie, który by nie był jednostronny, który by wypośrodkowywał racje Hitlera i jego ofiar? Któryby należycie równoważyły oceany niuansami działalności fuhrera i „procesem historycznym i międzynarodowym”, który go stworzył? Jak można stworzyć niejednostronny film o zjawiskach takich, jak narodowy socjalizm czy komunizm, i postaciach dyktatorów, zdrajców, zbrodniarzy? Jak w ogóle można żądać od filmu, aby jego twórcy nie mieli poglądów, pasji? Taka uroda filmu. Tak, zgoda, film „Towarzysz Generał” jest jednostronny − jak mowa prokuratorska. To wada? Bez mowy prokuratorskiej nie ma mowy o prawdziwej sprawiedliwości, a przeciw Jaruzelskiemu przez ostatnich lat 20 nikt takowej w debacie publicznej nie wygłosił, choć zasłużył sobie na nią jak mało kto – podczas gdy mów obrończych było już bez liku. Niezawodne giewu, piórami Rafała Kalukina i Pawła Wrońskiego, broni byłego dyktatora według tych samych klisz, między innymi dyskredytując film argumentem, że Jaruzelski w nim to „samo zło”. Może nie ma sensu poważnie traktować giewu i wchodzić w spór, ale ten zarzut jest absolutnie nieprawdziwy. Film, w swej głębokiej warstwie, sięga bowiem problemu „banalności zła”, tak przejmująco rozważanego przez Hannę Arendt. To sprawia, że jego wartość przerasta rozliczenie i demaskację. Towarzysz generał bowiem nie jawi się tu, bynajmniej, jako demon, ale jako zwykły zupak, służbista. W filmie pada słowo „karierowicz”, ale nie jest ono trafne − karierowiczem zwykliśmy nazywać ludzi pazernych na dobra materialne, a Jaruzelski, sprawując przez dziesięć lat władzę niemal absolutną, dorobił się w stopniu dużo mniejszym, niż wielu jego niskich rangą podwładnych. Wydaje się, że kluczem do duszy wielkiego zdrajcy jest swoisty „gen prymusa”. On po prostu chciał być najlepszy. Chwalony i nagradzany. A że ta potrzeba nie poszła u niego w parze z jakimkolwiek instynktem moralnym, że w jego psychicznej konstrukcji z jakichś przyczyn perfekcjonizm połączył się z brakiem sumienia, to, komu i czemu służył było w sumie sprawą drugorzędną. Gdyby historia potoczyła się inaczej i Polska międzywojenna trwałaby nadal, zostałby pewnie wybitnym dowódcą prawdziwego Wojska Polskiego, i wtedy byłby wzorowym katolikiem, patriotą i piłsudczykiem, a może endekiem, gdyby akurat tak było trzeba. Gdyby urodził się w odpowiednim czasie w Niemczech, byłby jako generał zagorzałym nazistą, wzorcowo realizującym wytyczne zarówno operacyjne, jak i dotyczące „ostatecznego rozwiązania”. A tak − starał się zasłużyć na pochwałę i ordery „drogiego, kochanego towarzysza Leonida”. Jest oczywistą nieprawdą, że każdy mógł być Jaruzelskim, natomiast jest prawdą, że Jaruzelski mógł się trafić każdemu narodowi i wszędzie. Trudno powiedzieć, czy ten człowiek w ogóle zdolny jest uświadomić sobie zło, jakie spowodował, potworność systemu, jakiemu służył, i rozmiar zdrad, jakich się dopuścił − zdrady syna, służącego mordercom ojca i całej rodziny, zdrady Polaka służącego okupantowi etc. On po prostu chciał być najlepszy, chciał wykonać powierzone mu zadania jak najlepiej. Jak Eichman, szary urzędnik, w pocie czoła pracujący nad jak najefektywniejszym wykorzystaniem potencjału niemieckich i zdobycznych kolei dla sprawnego przewozu Żydów do centrów likwidacji. Obaj tylko wykonywali rozkazy, obaj je tylko przekazywali swoim podwładnym, czerpiąc satysfakcję ze sprawnie zrealizowanego zadania. RAZ
"Korupcja dziennikarzy w TVP" wyssana z palca Axel Springer Polska, dawny wydawca "Dziennika Polska Europa Świat", przeprosił TVP za artykuły, w których zarzucano, że w spółce dochodziło do korumpowania dziennikarzy poprzez wyższe wycenianie materiałów nieprzychylnych wobec Platformy Obywatelskiej. Tekst przeprosin Axel Springer Polska ukazał się na piątej stronie "Dziennika Gazety Prawnej". Były wydawca "Dziennika" stwierdza, że artykuły z 2007 r.: "Korupcja w TVP" i "Niemoralne propozycje w TVP" zawierały nieprawdziwe informacje oraz naruszały dobre imię TVP. Przeprosiny to wynik ugody, którą Axel Springer zawarł z TVP.
Wcześniej gazeta publikowała też przeprosiny wobec b. wiceszefowej Agencji Informacji TVP Patrycji Koteckiej, której zarzuty dotyczyły bezpośrednio. Przeprosiny te były wynikiem ugody w procesie, który Kotecka wytoczyła gazecie. "Dziennik Polska Europa Świat", opierając się na relacji b. reportera "Wiadomości" Łukasza Słapka, pisał w 2007 r., że Kotecka wywierała naciski na reporterów, by przygotowywali materiały kompromitujące PO. Według Słapka "były momenty, kiedy dochodziło do sytuacji bliskich korupcji" - Kotecka miała sugerować, że dobrze mu zapłaci za ten reportaż. Nieprzyjęcie jej oferty miało być powodem jego zwolnienia z "Wiadomości". Kotecka zaprzeczyła tym zarzutom. Według niej przyczyną rozstania ze Słapkiem była jego "konfliktowość, ale przede wszystkim wątpliwości co do rzetelności dziennikarskiej". W pozwie od wydawcy "Dziennika Polska Europa Świat" zażądała przeprosin i 100 tys. zł zadośćuczynienia. Publikacja artykułu pt. "Korupcja w TVP" była naszym obowiązkiem, a tytuł materiału odpowiada jego treści - twierdzili wcześniej dziennikarze gazety w tym procesie. W efekcie zawartej ugody gazeta zobowiązała się nie tylko przeprosić za publikację, ale też usunąć artykuł z internetowego archiwum. W oddzielnym procesie Kotecka pozwała też samego Słapka, żądając od niego przeprosin i 50 tys. zł zadośćuczynienia. Słapek wnosi o oddalenie pozwu, twierdząc, że jego słowa były prawdziwe, a nie może on brać odpowiedzialności za to, co z jego wypowiedzią zrobił "Dziennik". Ten proces nadal trwa. (ap)
Sensacyjna decyzja Tuska - co za nią stoi? Z punktu widzenia interesów Donalda Tuska, decyzja o niekandydowaniu była jak najbardziej uzasadniona. Będąc liderem silnej partii, Tusk będzie mógł zapewnić Platformie dominację przynajmniej przez dwie kadencje. A to daje mu możliwość rozpoczęcia głębokich reform w polskim systemie rządów – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską prof. Wawrzyniec Konarski, politolog ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej i Uniwersytetu Warszawskiego. Joanna Stanisławska: Jak ocenia pan decyzję Donalda Tuska o niekandydowaniu w wyborach prezydenckich? Jaki miał w tym interes?
Prof. Wawrzyniec Konarski: - Z punktu widzenia interesów Tuska, to była decyzja jak najbardziej uzasadniona. Umożliwia mu pozostanie na czele swojej partii, by ją kontrolować, także pod kątem istniejących w tej partii frakcji, nie dopuścić do jej rozpołowienia. Jako lider silnej partii, Tusk będzie mógł stworzyć podwaliny pod dominację Platformy przynajmniej przez dwie kadencje. A to daje mu możliwość rozpoczęcia głębokich reform w polskim systemie rządów. Mając za sobą Platformę, która mogłaby zdobyć jeszcze większe wpływy niż ma w tej chwili, Tusk zdołałby przeprowadzić reformę konstytucyjną. Reforma ta miałaby polegać na stworzeniu w Polsce zrębów systemu, roboczo nazywanego kanclerskim, który w swym kształcie przypominałby nie tyle system RFN, co parlamentaryzm gabinetowy typowy dla Wielkiej Brytanii.
Donald Tusk ogłaszając swoją decyzję mówił o złotej klatce, o utracie „zaszczytu, żyrandola, pałacu i weta". Bronisław Komorowski stwierdził z kolei, że „w różnych klatkach siedział i w więzieniu na Rakowieckiej, i w obozach internowania”, więc złota klatka mu nie straszna. Czy wypada osobie, która ubiegała się o urząd głowy państwa, bądź będzie się o niego ubiegać, w ten sposób ten urząd deprecjonować? Lekceważenie tak istotnego społecznie symbolu, jakim jest prezydentura, może Tuska drogo kosztowaćProf. Wawrzyniec Konarski - To głupie i nierozważne wypowiedzi. Obaj nie są świadomi negatywnego wpływu, jaki na ich pozycję jako polityków, jak i postrzeganie całej Platformy, może mieć deprecjonowanie tak ważnego dla społeczeństwa symbolu, jakim jest prezydentura.
Być może to deprecjonowanie urzędu prezydenta, wobec planów wprowadzenia systemu kanclerskiego, jest celowym zabiegiem PR-owym, obliczonym na zmianę poglądów opinii publicznej i zyskanie poparcia dla tego pomysłu? Czy to przygotowanie do zmian? - To przykład kompletnego braku smaku. Jak i daleko idącego cynizmu, który w takiej skali nigdy nie powinien być demonstrowany. Deprecjonowanie przez obu polityków urzędu prezydenta świadczy o tym, że niedojrzali oni do sprawowania podobnej funkcji.
Dziwi mnie ta zmiana poglądów Donalda Tuska, który zawsze dążył do tego, by urzędować w Pałacu Prezydenckim. Do tej pory prezydentura była przecież jego wielkim marzeniem. - Nie zgadzam się z tym. Takiego pragnienia Donald Tusk nigdy w sposób werbalny nie wyraził. Od czasu przegranej przed pięcioma laty w starciu z Lechem Kaczyńskim, nie padła z jego strony żadna deklaracja. To rozdanie przegrał zresztą z powodu własnej niedojrzałości i gryzącej ironii, którą stosował. Na tyle był pewien, że wybory wygra, że pozwalał sobie w kampanii na nieeleganckie ataki. Tamte doświadczenia powinny dać mu asumpt do głębszego zastanawiania się nad tym, co mówi teraz. Widocznie jednak Donald Tusk nie jest osobą, która chciałaby ze swoich błędów wyciągać wnioski. Mógł oficjalnie zrezygnować z kandydowania na prezydenta - zresztą zrobił to teraz po raz pierwszy - ale nie powinien tego urzędu deprecjonować, wygłaszając niedojrzałe i skandaliczne uwagi. Takie działania mogą mieć dokładnie odwrotny skutek od tego, który zamierzyli stratedzy Platformy - mogą doprowadzić do mobilizacji opozycji przeciwko Platformie. Jakkolwiek głębokie by nie były plany Tuska w związku z reformą systemu rządów, premier nie może tak postępować również dlatego, że Polska nie jest krajem takim samym jak Niemcy. Także pod względem mentalności społecznej i kultury politycznej. W naszym kraju znaczenie prezydenta jako symbolu jedności państwa jest znacznie większe niż w RFN. Pamiętajmy, że Niemcy tworzyli swój system po wojnie, mając w pamięci fatalny wzorzec wodza, w którego ręku została nadmiernie skoncentrowana władza. W Polsce sytuacja wyglądała skrajnie inaczej, choć nie mamy najlepszej tradycji, jeśli chodzi o prezydentów. W wolnej Polsce po roku 1918 r. prezydent zostali zamordowany, wyrzucony z urzędu, a kolejny był kukłą całkowicie zależną od Piłsudskiego. Z drugiej strony, ten symbol państwowości sprawdził się w momencie, kiedy wybuchła wojna. Dzięki temu, że prezydent istniał i mógł powołać się na stosowny artykuł konstytucji kwietniowej, została utrzymana ciągłość władzy, co gwarantował zestaw kompetencji przypisany właśnie głowie państwa.
Czy Donald Tusk jest za młody na prezydenta? - Raczej nie. Na świecie nie brakuje prezydentów mających mniej niż 50 lat, którzy osiągają sukces w sprawowaniu urzędu.
A może rolę odgrywają tu czynniki charakterologiczne, czy jest tak, jak pisze prof. Magdalena Środa w felietonie dla Wirtualnej Polski, że Tusk się na prezydenta nie nadaje, bo jest "samotnym wojownikiem, a prezydentura to dostojeństwo we dwoje"? Środa dodaje, że to funkcja reprezentacyjna, ale pozostawia niewiele miejsca na osobiste popisy. Zgadza się pan z tą diagnozą? - Tusk jest politykiem przygotowanym do bardzo aktywnego uczestnictwa w polityce. Do zestawu jego osobistych ambicji należy zapisanie się w świadomości Polaków jako człowiek, który dokonał fundamentalnej zmiany w polskim systemie rządów. Ma świadomość, że jako prezydent nie zdoła kontrolować własnej partii, która musi być dla niego trampoliną ku temu, by przeprowadzić reformy konstytucyjne. Obejmując prezydenturę musiałby przestawić się na postrzeganie go przez społeczeństwo w wymiarze symbolicznym, a jemu ta rola nie odpowiada. Myślę, że już 20 listopada, kiedy ogłosił publicznie pakiet pomysłów reformy konstytucyjnej, dał nam to wyraźnie do zrozumienia.
Czy nie za późno ogłosił swoją decyzję? Podobno nosił się z nią od roku: czemu więc zwlekał, skoro teraz brakuje mu czasu na wykreowanie odpowiedniego następcy? Tusk nie przygotował realnego kandydata na swoje miejsce. Działa na chybcikaProf. Wawrzyniec Konarski- W tej kwestii Tyusk popełnił fundamentalny błąd, gdyż nie przygotował realnego kandydata na swoje miejsce. Działa na chybcika, stąd też te głupawe wypowiedzi. Budzą one mój niesmak.
Jak pan ocenia szanse Bronisława Komorowskiego w wyścigu o prezydenturę, a jak drugiego potencjalnego kandydata - Radosława Sikorskiego? Jarosław Gowin twierdzi, że dla Platformy najlepszy jest Sikorski. Ma rację? - Komorowski nie jest żadnym pewniakiem. On może te wybory przegrać, co byłoby bardzo dobrym zimnym prysznicem dla Tuska i jego ekipy. W tej chwili może wygrać na pewno tylko Sikorski, ale on jest politykiem niebezpiecznym z punktu widzenia Tuska, bo trudno go kontrolować. Jest przykładem harcownika polskiej polityki, który bardzo lubi działać sam, robić dobre wrażenie. Nie zgadzam się z Gowinem, że Sikorski jest dobrym kandydatem dla Platformy, bo to polityk, który może zrobić woltę.
Posłanka PiS Elżbieta Jakubiak powiedziała w „Gościu Radia Zet”: „Platforma nie wystawi Radosława Sikorskiego w wyborach prezydenckich. Członkowie PO pamiętają, że był on członkiem PiS, a jak raz zdradził, to będzie zdradzał zawsze”. Czy zgadza się pan z nią? Sikorski dla Platformy nie jest dobrym kandydatem, bo to polityk, który może zrobić woltęProf. Wawrzyniec Konarski - Nie, to zbyt ostre słowa. Sikorski jest na tyle młody, że może sobie jeszcze pozwolić na różne wolty, dysponując przy tym dużą skalą poparcia społecznego. Musi jednak pamiętać, że poparcie społeczne to nie wszystko. Już wcześniej był polityk cieszący się bardzo dużą sympatią społeczeństwa, co jednak nie przełożyło się na wyniki wyborcze. Myślę tutaj o Jacku Kuroniu. Sikorski generalnie jest politykiem, który mocno wierzy w swoją gwiazdę. Jeśli jednak ta gwiazda będzie oparta tylko na jego przekonaniu o własnej wielkości, to nie gwarantuje mu sukcesu. Sikorski ma większe szanse niż Komorowski pokonać Kaczyńskiego, ale jeśli pretorianie Tuska będę dalej postępować tak, jak do tej pory, to ani jeden, ani drugi kandydat tych wyborów nie wygra. Z punktu widzenia interesów Tuska, czyli podjęcia próby pełnej kontroli nad własną partią, a następnie na tej podstawie rozpoczęcia reformy konstytucyjnej, najlepszym kandydatem na prezydenta, jest Włodzimierz Cimoszewicz. Problem w tym, że Tusk musiałby przekonać do tej kandydatury swoich kooperantów. Wiele zależy od oceny przesłuchania Tuska przed komisją hazardową wewnątrz PO. Jeśli okaże się pozytywna, Tusk będzie mógł sobie pozwolić na bardzo wiele, nawet na przeforsowanie Cimoszewicza. Wtedy to nie on, ale jego partia stałaby się wobec niego zakładnikiem. Tusk stałby się jedynym sprawiedliwym w ramach wąskiego kręgu decyzyjnego w tej partii.
Czy wpływ na decyzję Tuska miały prace komisji hazardowej? Może premier nie chciał zeznawać z pozycji kandydata w wyborach i później zmieni tę decyzję, bierze pan pod uwagę taki scenariusz? - Jeśli premier wycofałby się z tej decyzji, to totalnie by się ośmieszył. Oznaczałoby to, że stosuje politykę uników i ma niepoważny stosunek do całej kampanii. Miałoby to dla niego fatalne skutki, nie sądzę, żeby miał taki ruch wykonać. Zmniejszyłby w znacznym stopniu swoją wiarygodność wobec osób, które odczuwają przywiązanie do funkcji prezydenta. Polityk nie powinien robić aż tak znaczących wolt w tak krótkim czasie.
Czy to będzie "długi marsz", przygotowanie do startu Tuska w wyborach za pięć, a może nawet za 10 lat? - Tego nie możemy wykluczyć, bo nie ma tu żadnej sprzeczności. Jeżeli w ciągu następnych pięciu lat Tuskowi udałoby się uporządkować sprawy w partii, zmniejszyć rangę poszczególnych frakcji, miałby wówczas fantastyczny moment, żeby startować.
Ludwik Dorn odnosząc się w TVN24 do decyzji Tuska powiedział, że motywem, który kierował premierem, nie jest dobro Polski, ale strach o to, co dzieje się w szeregach Platformy. Tusk jest jak ojciec, który może wyjechać na pięcioletnie wakacje, o których marzył przez całe życie, ale nie chce opuszczać rodziny, bo widzi, że córka się puszcza, syn jest lekko upośledzony, drugi kioski obrabia, bratowa ciężko chora, a szwagier ma kasyna - mówił. Podoba się panu ta retoryka? - Nie, ale tak jak mówiłem wcześniej, zgadzam się z Dornem w tym punkcie, że jednym z powodów decyzji Tuska była konieczność zaprowadzenia porządku we własnej partii.
Czy rezygnacja Tuska zwiększa szanse Lecha Kaczyńskiego na reelekcję? Dla Lecha Kaczyńskiego to ostatni moment by zmienić swój polityczny emploiProf. Wawrzyniec Konarski- Trudno w tej chwili powiedzieć, bo nie ma jeszcze żadnych badań na ten temat. Co możemy stwierdzić na pewno to fakt, że dla Lecha Kaczyńskiego jest to ostatni moment na zmianę politycznego emploi. Prezydent powinien być bardziej wyluzowany, autoironiczny, a przez to bardziej ludzki. Przede wszystkim musi poprawić swój wizerunek w mediach.
Eksperci podkreślają, że obecnie każdy kandydat Platformy wygra starcie z Lechem Kaczyńskim. Też pan tak sądzi?
- W tej chwili pewnie tak jest. Dlatego dla Lecha Kaczyńskiego to istotny, newralgiczny moment, ostatnia szansa, by podjąć istotne decyzje, o których mówiłem. Na jego miejscu nie przejmowałbym się tym, że w tym momencie obaj mają nad nim przewagę, ale wyciągnąłbym z tego wnioski.
Co nas jeszcze może w tej kampanii zaskoczy? Jaka będzie w niej rola Andrzeja Olechowskiego i Jerzego Szmajdzińskiego? Czy mogą wyrosnąć na poważnych kandydatów? - Z uwagi na obecny status lewicy, Szmajdziński nie ma żadnych szans, nawet jako "Superszmaja". Natomiast Olechowski, z tego co obserwuję, podejmuje próby kokietowania Platformy, by uzyskać ewentualne poparcie w drugiej turze. Dla niego balastem są związki z Piskorskim - anatemą Platformy. Myślę, że Olechowskiemu nie uda się zrealizować misternego planu, by stać się w przyszłości przeciwwagą dla Komorowskiego czy Sikorskiego. Z prof. Wawrzyńcem Konarskim rozmawiała Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska Wawrzyniec Konarski (ur. 1957) – polski politolog, profesor Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie i Uniwersytetu Warszawskiego, wiceprezes Polskiego Towarzystwa Nauk Politycznych. Zajmuje się zagadnieniami systemów politycznych, partii i systemów partyjnych, historią i współczesnością nacjonalizmów europejskich, a także etnopolityką i ruchami etnoregionalistycznymi w Europie.
Rząd permanentnych obietnic Dlaczego Donald Tusk tak lubi składanie obietnicy? Bo dzięki kolejnym, nie musi się rozliczać z poprzednich. W piątek Donald Tusk ogłosił plan gruntownej reformy finansów państwa. Dzień wcześniej zapowiedział, że nie będzie kandydował w wyborach prezydenckich. Co łączy obie te deklaracje? Sam premier wyjaśnił, że chce pozostać premierem ale musi też wyjaśnić Polakom, do czego potrzebna jest mu władza. Jak na polityka, który rządzi już trzeci rok, jest to wypowiedź zaskakująca. Ale równocześnie niezwykle konsekwentna. Udział w prezydenckiej kampanii wyborczej oznaczałby konieczność przedstawienia Polakom bilansu trzech lat rządów PO. Tymczasem największym dotąd sukcesem PO było utrzymywanie bardzo wysokiego poparcia dzięki tworzeniu kolejnych planów, dokonywaniu kolejnych otwarć, zapowiadaniu kolejnych zmian. Wybory w 2007 roku PO wygrała między innymi dzięki dziesięciu prostym hasłom, zapowiadającym cud gospodarczy i powszechny dobrobyt. (Z tego planu zrealizowano wyłącznie jeden – wyjście z Iraku). Expose Tuska było najdłuższe w historii 20 lat wolnej Polski i zawierało kilkadziesiąt nowych obietnic. Po stu dniach rządów PO zamiast podsumowania zaproponowała… plan na 300, 100 i 3000 dni rządów Tuska. (Z tamtych zapowiedzi również zrealizowano wyłącznie jeden punkt czyli wysłanie sześciolatków do szkół). Zamiast rozliczenia realizacji planu 300 dni rządu, Donald Tusk rzucił zapowiedź wejścia do strefy Euro w 2012. W kwietniu 2009 PO świętowała 500 dni rządów i chciała zorganizować 500 spotkań z wyborcami, by pochwalić się sukcesami. Ale głównym tematem tych spotkań był zaprezentowany wiosną (bardzo chwalony skądinąd) raport Polska 2030 – czyli scenariusz rozwoju Rzeczpospolitej na kolejne dwie dekady. Dwulecie rządu Donald Tusk uczcił konferencją, na której zapowiedział konieczność zmiany konstytucji. Z rzucanych dotychczas haseł zrealizowano bardzo niewiele, szkoda, bo sporo pomysłów PO było pożytecznych. Język ministrów i samego premiera wciąż zna tylko jedną formę gramatyczną – czas przyszły. Szef rządu nieustannie mówi co musi zrobić, by Polakom żyło się lepiej, nigdy zaś mówi w czasie przeszłym – zrobiliśmy, osiągnęliśmy itp. W podobnym tonie utrzymana była również piątkowa konferencja. Obietnice, projekty, plany oraz czas przyszły, zupełnie, jakby premier został zaprzysiężony wczoraj, a nie dwa i pół roku temu. Nie mam wątpliwości, że Tusk nie miał innego wyjścia niż zrezygnować ze startu. Dzięki temu zamiast rozliczać się ze swych osiągnięć, mógł znów uciec do przodu wykorzystując wciąż dobre sondaże i cud, jakim jest fakt, że polską gospodarkę ominął kryzys. Dzięki temu, może prowadzić grę na swoich warunkach, już nie tylko zmienić Lecha Kaczyńskiego w potwora, ale przekonywać Polaków, że sama prezydentura jest czymś strasznym. W efekcie wszystkie niewygodne tematy, zeznania Mira, Zbycha i Grzesia, problem wewnętrznej dekompozycji Platformy, granie nam na nosie przez Niemców w sprawie gazociągu bałtyckiego, nie będą dla nikogo ważnym tematem. Zagadnieniem numer jeden będzie teraz pytanie, kogo PO wystawi na pokusę zgnuśnienia w pałacu prezydenckim i kolejne śmiałe pomysły reform, które pozostaną na papierze. Tylko „szkoda Polski” – by zacytować marszałka sejmu Bronisława Komorowskiego. Michał Szułdrzyński
Tusku szkodzi Donald Tusk podjął po raz kolejny szkodliwą dla Polski decyzję. Podjął decyzje o własnym nie kandydowaniu w wyborach prezydenckich. Cztery lata od ostatnich wyborów prezydenckich, przegranych przez Tuska, determinowały cały polskispór, wszystkie koalicje i opozycje, wszystkie wojny i pokoje, wszystko, a teraz Tusk mówi, że on nie kandyduje? To, po co to było? Cztery lata ostrego sporu, wojny, dzielącej społeczeństwo tylko po to, aby powiedzieć nie kandyduję. Nie ma większego szkodnika Lider PO argumentuje to mówiąc, że prawdziwa władza jest w rządzie, a nie w kancelarii prezydenta. Jest to oczywiście prawda, szkoda tylko, że odkrył to dopiero po tylu latach. Ponad dwa lata sprawowania funkcji premiera spędził na nic nie robieniu, w czym jak wiadomo nasz premier nie ma sobie równych. Nic nie robił i teraz postanowił nic nie robić dalej. Lepiej dla Polski byłoby jednak, gdyby nic nie robił jako prezydent. W aktualnym systemie ustrojowym III RP ta funkcja jest wręcz do tego przeznaczona. Premier odkrył, że rządzi i od razu postanowił zabrać się do działania. Ogłosił plan. Otwieram, więc dzisiaj zielone strony Rzeczpospolitej, aby zorientować się w temacie i co widzę? Cytat dnia: Mój rząd jest od tego, aby oszczędzać każdą złotówkę. Nie można żyć ponad stan, trzeba wydawać tylko tyle, ile się wypracowało. W takim razie ma pytanie. Kto odpowiada za budżet z rekordowym deficytem? No, kto? Wódz. Co za kłamca i oszust! Jak można tak łgać w żywe oczy? Czarna Saska otchłań, w którą wpadliśmy wydaje się być niekończąca. Tusk jednak nie zdaje sobie z tego sprawy on chce rządzić dalej. Rządzić, a raczej nie-rządzić. Bo przez ostatnie dwa lata nie mieliśmy rządu i patrząc na lidera serc wszystkich Polaków dalej mieć nie będziemy, a jak mawiał wybitny Polski konserwatysta Michał Bobrzyński opisując upadek Sarmacji: Nie mieliśmy rządu i ta jest jedna jedyna upadku naszego przyczyna. Czy tak będą mówić i o naszych czasach? Jeżeli nic się nie zmieni, jeżeli Tusku dalej będzie nie-rządził, jest to nieuchronne.
Poruszyć europejskie niebo Dwa tygodnie temu opublikowałem artykuł w formie listu otwartego do premiera Donalda Tuska, w którym przedstawiłem podstawowe wątpliwości co do polskiej polityki energetycznej, a zwłaszcza gazowego kontraktu negocjowanego z Rosją przez wicepremiera Waldemara Pawlaka. Odpowiedzi nie dostałem, nie oczekiwałem jej zresztą. Liczyłem, że rząd przedstawi publicznie uzasadnienie swych działań, które mają wielkie znaczenie dla kraju i to w długiej perspektywie. Niestety, nic takiego się nie stało. W tekście swoim zawarłem również pytanie, czy rząd pilnuje, aby układany na dnie Bałtyku gazociąg północny nie zablokował dostępu do polskiego Gazoportu, który ma zostać oddany do użytku w Świnoujściu w 2014 roku. Okazuje się, że tak się właśnie dzieje. Niemiecki Federalny Urząd Żeglugi i Hydrografii (BSH) wydał zezwolenie na położenie gazociągu, natomiast zakwestionował budowę polskiego Gazoportu. Dość zdumiewająca to praktyka. Może w jej kontekście warto ocenić raz jeszcze nasze ekstazy związane z traktatem lizbońskim. Budowa gazociągu północnego jest przegraną Polski. Należy zrobić wszystko, aby nie przekształciła się ona w klęskę, jaką będzie fiasko Gazoportu, który miał się stać alternatywą dla gazowej zależności od Rosji. W kwestii tej musi obowiązywać absolutna mobilizacja. Świeżo upieczony kawaler niemieckiego orderu Karola Wielkiego Donald Tusk powinien poruszyć europejskie niebo, aby do tego nie dopuścić. Śladu tych wysiłków nie widzimy. Skoro tajna dyplomacja rządu przynosi takie konsekwencje, może należy wreszcie ją ujawnić i pokazać Polakom, gdzie się znajdujemy. W 1988 roku kilka ważnych osób “Solidarności” odwiedziło Paryż i spotkało się z redaktorem “Kultury” Jerzym Giedroyciem. – Stary zwariował – opowiadali mi. – Pytał, czy mamy przygotowane koncepcje polityki zagranicznej. To jakiś absurd! Za dwa lata “Solidarność” formowała rząd. Piszę to nie tylko po to, aby raz jeszcze dowieść przenikliwości 82-letniego wówczas litewskiego giganta. Piszę to… właśnie, no po co? Bronisław Wildstein
PiS bije na alarm: tę budowę trzeba zablokować Posłowie PiS wezwali rząd Donalda Tuska, żeby odwołał się od decyzji niemieckiego Urzędu Żeglugi i Hydrografii (BSH), który zezwolił na budowę Gazociągu Północnego. Ich zdaniem inwestycja zablokuje dostęp do portów w Świnoujściu i Szczecinie dla większych statków, które nie będą w stanie przepłynąć nad rurą. To zagraża dostawom do projektowanego gazoportu - argumentują. Urząd żeglugi morskiej w Hamburgu wydał pod koniec roku pozwolenie na umieszczenie gazociągu w tzw. wyłącznej strefie ekonomicznej Niemiec. - To oznacza uruchomienie budowy. Z punktu widzenia Polski to jest klęska polityki energetycznej. Dyplomacja polska nie była w stanie przeciwdziałać tej inwestycji - powiedziała podczas konferencji prasowej w sejmie szefowa klubu PiS Grażyna Gęsicka. Gęsicka wezwała rząd, żeby oprócz odwołania od decyzji urzędu, zwrócił się do strony niemieckiej, o przedstawienie Polsce pełnej dokumentacji technicznej związanej z budową gazociągu
Europoseł PiS Marek Gróbarczyk podkreślił, że po położeniu gazociągu tor wodny do polskich portów w Szczecinie i Świnoujściu, który ma głębokość ponad 14 m, będzie płytszy i będzie miał około 12 m głębokości. - Statki nie będą mogły mieć większego zanurzenia niż 12,5 m. To oznacza nieekonomiczne dostawy. Statki muszą przewozić odpowiednią ilość gazu skroplonego. Jeżeli statki będą zbyt małe, gaz przez nie dostarczany okaże się zbyt drogi - zaznaczył. Zdaniem europosła, rura Gazociągu Północnego zagraża nie tylko dostawom do gazoportu, ale i uniemożliwi rozwój portom w Świnoujściu i Szczecinie, które nie będą mogły przyjmować żadnych większych statków. Gróbarczyk dodał, że Gazociąg Północny zablokuje powstanie będącego w fazie planów gazociągu z Danii do Polski. Według europosła PiS konieczność budowy skrzyżowania z Gazociągiem Północnym spowoduje, że inwestycja stanie się nieopłacalna.
Według niemieckich urzędników Pomorze do 1990 leżało w Niemczech Szykuje się kolejny, poważny zgrzyt w trudnych, polsko-niemieckich relacjach. Niektóre landy w Niemczech uległy bowiem żądaniom obywateli tego kraju, którzy uważają się za wypędzonych po II wojnie światowej z ziem odzyskanych od hitlerowskiej Rzeszy przez Polskę na mocy traktatu poczdamskiego. Z meldunków i dowodów osobistych Niemców, urodzonych przed 1990 r. na tych terenach, m.in. na Pomorzu, zniknie informacja, iż pochodzą z zagranicy. Zostanie jedynie nazwa miasta, podobnie jak w przypadku wszystkich innych obywateli Niemiec, urodzonych na terenie tego kraju. Mało tego, mogą oni też uzyskać wpis, iż ich miejscem urodzenia były Niemcy. Decyzja landów, wynikająca zresztą z wytycznych tamtejszego ministerstwa spraw wewnętrznych, to realizacja postulatu niemieckiego Związku Wypędzonych. Jego działacze triumfują, bo takie ziemie, jak Pomorze, Śląsk czy Mazury, uważają za tereny rdzennie niemieckie i od dawna nie kryli oburzenia, gdy urzędy meldunkowe uznawały ich za urodzonych za granicą. Uregulowania, wprowadzone w Bawarii, Hesji i Meklemburgii-Pomorzu Przednim rozsierdziły jednak działaczy Powiernictwa Polskiego, wojującego z niemieckim Związkiem Wypędzonych. Szefowa PP, senator Dorota Arciszewska-Mielewczyk (Prawo i Sprawiedliwość), chce, aby nowe dowody osobiste tzw. wypędzonych były uznawane w Polsce za sfałszowane. Gdyby tak rzeczywiście się stało, utrudniłoby to Niemcom załatwienie wielu spraw, choćby przekroczenia granicy. Arciszewska-Mielewczyk w sprawie wprowadzenia represji wobec tzw. wypędzonych napisała już apel do Jerzego Millera, ministra spraw wewnętrznych i administracji. - Traktowanie ziem przyznanych Polsce na mocy decyzji mocarstw sojuszniczych jako terytorium Niemiec będącego pod tymczasową polską administracją (a może okupacją?) uznajemy za wydarzenie ze wszech miar skandaliczne - piszą w liście działacze PP. - Apelujemy do pana ministra, by zechciał niezwłoczne przygotować akty prawne oraz wydać stosowne polecenia służbowe prowadzące do nieuznawania - w sprawach urzędowych w Polsce - dowodów tożsamości z fałszywym krajem urodzenia. Działacze PP podkreślają, że w polskich dokumentach przyjęto zasadę wpisu jako kraju urodzenia tego państwa, na którego terytorium aktualnie leży miejsce urodzenia danej osoby, stąd ich zdaniem takie same wymagania polska administracja powinna mieć wobec cudzoziemców. Praktyki wprowadzane w niemieckich landach nie podobają się ponadto nie tylko działaczom Powiernictwa Polskiego, związanym z PiS, ale także przedstawicielom drugiej, największej partii w Polsce, Platformy Obywatelskiej. Ale zdaniem polityków tego ugrupowania propozycje wysuwane przez PP są zbyt radykalne, mogłyby zaszkodzić polsko-niemieckim relacjom i sprawić nam kłopoty na forum Unii Europejskiej. - W sprawach polsko-niemieckich jestem zwolennikiem szukania pozytywnych rozwiązań - mówi prof. Edmund Wittbrodt, przewodniczący senackiej komisji spraw Unii Europejskiej, były minister edukacji narodowej. - Oczywiście nie podoba mi się stanowisko reprezentowane przez niektóre niemieckie landy, uważam, że to krok, który psuje polsko-niemieckie relacje, jednak problem ten należałoby rozwiązać na drodze spokojnych rozmów, a nie wprowadzania dotkliwych utrudnień wobec obywateli Niemiec. Propozycja Powiernictwa Polskiego wcale nie poprawiłaby sytuacji, a wręcz przeciwnie, tylko ją zaogniła. Dorota Arciszewska-Mielewczyk uważa tymczasem, że Niemcom nie zależy wcale na dobrych relacjach z Polską i żadne rozmowy w tej sprawie nic nie dadzą. - To nie my, tylko strona niemiecka ciągle zaognia konflikt - mówi senator Arciszewska -Mielewczyk . - Polakom mieszkającym w Niemczech nadal nie zostały przyznane takie same prawa, jak mniejszości niemieckiej w Polsce. Przewodnicząca niemieckiego Związku Wypędzonych Erika Steinbach poczuła się już tak pewnie, że stawia rządowi niemieckiemu warunki, pod jakimi łaskawa byłaby zrezygnować z wejścia do rady fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie". Nadszedł już czas na zdecydowaną reakcję na te wszystkie incydenty. Gdyby jednak minister spraw wewnętrznych i administracji posłuchał apeli Powiernictwa Polskiego i wprowadził represje wobec obywateli niemieckich, Polsce mogłyby grozić skargi ze strony naszych zachodnich sąsiadów do Komisji Europejskiej. Żadnych wątpliwości co do tego faktu nie mają prawnicy. - Polska administracja w żadnym wypadku nie może kwestionować wewnętrznych regulacji państwa niemieckiego - uważa Sławomir Koroluk, doktor prawa, były wykładowca Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. - Byłoby to nie tylko niesmaczne, ale dodatkowo prawdopodobnie naruszałoby prawo europejskie. Takie sprawy, jak wydawanie meldunków czy dowodów tożsamości, tryb wydawania dokumentów, leżą w wewnętrznych kompetencjach poszczególnych krajów. Sytuacja byłaby inna, gdyby strona niemiecka celowo poświadczała nieprawdę, aby ułatwić swoim obywatelom roszczenia wobec Polski, bo wtedy mogłoby to naruszać nasz interes. Skoro jednak nie ma takich przesłanek, kwestionowanie legalności niemieckich dowodów osobistych jest niemożliwe.
O traktacie Traktat poczdamski podpisany został w 1945 r. na konferencji w Poczdamie przez Stany Zjednoczone, Rosję i Wielką Brytanię, czyli kraje, które pokonały hitlerowskie Niemcy, kończąc II wojnę światową. Na jego mocy III Rzeszę uznano za winną wybuchu wojny, postanowiono ścigać i karać niemieckich zbrodniarzy, zasądzono odszkodowania dla państw poszkodowanych przez Niemcy, ustalono też nowe granice tego państwa, odbierając mu zdobyte wcześniej siłą tereny. Polsce zwrócono Pomorze, Mazury i Śląsk. Część środowisk niemieckich, głównie tzw. wypędzeni, uważa jednak, iż ostatecznie taki przebieg polsko-niemieckiej granicy potwierdzony został dopiero w roku 1990, po podpisaniu dwustronnego układu o ostatecznej regulacji w odniesieniu do Niemiec.
Szymon Szadurski