Angela Merkel: przeszłość cesarzowej Europy Przeszłość znanych i potężnych polityków zawsze budzi nasze zaciekawienie, uważamy bowiem, że poznanie ich rodzinnych korzeni, środowiska, w którym wyrastali, wpływy, jakim podlegali w dzieciństwie i młodości, mogą pomóc w zrozumieniu ich teraźniejszych postaw i działań. Nic więc dziwnego, że zainteresowanie budzi także przeszłość „cesarzowej Europy”, Angeli Merkel, szczególnie ta sprzed 1989 roku. Były enerdowski dyplomata Ralph Hartmann w artykule opublikowanym w 2008 roku na łamach lewicowego pisma „Ossietzky” postulował, aby pani kanclerz, która tyle mówi o „przejrzystości” w polityce, „bardziej transparentną” uczyniła swoją własną biografię. Nadal bowiem, mimo iż ukazało się już chyba 10 książek poświęconych jej osobie, biografia przewodniczącej CDU robi wrażenie mało przejrzystej. Biografka Jacqueline Boysen ubolewała: „Angela Merkel nie pozwala na spojrzenie za maskę”; w 2001 roku dziennik „Süddeutsche Zeitung” zatytułował artykuł o niej „Kobieta z maską”; biograf Gerd Langguth napisał o Merkel: „Ma w sobie coś ze sfinksa”, Inni autorzy pisali o „sfinksowej skrytości i politycznej nieokreśloności”. Może zatem warto pewne wątki biografii obecnej kanclerki Niemiec rozjaśnić, posiłkując się zarówno oficjalnymi „biogramami”, biografią autorstwa Gerda Langgutha (najlepszą i najmniej hagiograficzną), jak i ustaleniami, interpretacjami a niekiedy spekulacjami niezależnych publicystów, by wymienić choćby Heinricha Rohbohma, Davida Korna, Rolfa Ehlersa, Jürgena Meyera i Lenę Sokoll, którzy próbują przebić się przez ochronny pancerz w jaki przyoblekła się Merkel.
Ojciec cesarzowej Ojciec Angeli Dorothei Kasner pastor Horst Kasner, w 1954 roku przeniósł się z Niemiec Zachodnich do Wschodnich, gdzie w brandenburskim Waldhof koło Templina przez 30 lat kierował ośrodkiem kształcenia wikarych. W kołach kościelnych nazywano go „czerwonym Kasnerem”, ponieważ był pryncypialnym zwolennikiem socjalistycznego społeczeństwa a do wschodniej strefy przeniósł się, ponieważ uważał NRD za „ziemię obiecaną”. Nie był zwykłym pastorem, ale kościelno-politycznym aktywistą, gorliwie wcielającym w życie politykę władz komunistycznych wobec Kościoła ewangelickiego, której celem było oddzielenie ewangelickiego kościoła w NRD od ogólnoniemieckiego kościoła w RFN (EKD). Po wojnie kościoły krajowe na terenie NRD należały do EKD, potem powstał BEK czyli Związek Kościołów Ewangelickich w NRD. Antymarksistowski i antykomunistyczny Kościół ewangelicki miał zostać poddany reedukacji, tak aby przekształcił się w Kościół popierający socjalizm. Jednym z najważniejszych eksponentów tej polityki był mentor i patron Kasnera pastor Albrecht Schönherr – to on załatwił mu posadę kierownika ośrodka w Waldhof, gdzie miano urabiać pastorów na lojalnych obywateli socjalistycznego państwa. Schönherr, późniejszy biskup, należał do najbardziej znaczących postaci Kościoła ewangelickiego w NRD, był zwolennikiem ścisłej współpracy Kościoła z państwem SED, autorem formuły „Kościół ewangelicki w NRD nie jest Kościołem przeciwko socjalizmowi ani obok socjalizmu, ale Kościołem w socjalizmie”. Należał do założycieli tzw. Weißenseer Arbeitskreis (WAK) stworzonego pod patronatem enerdowskiej bezpieki, był działaczem sterowanej przez Moskwę Christliche Friedenskonferenz (CFK). Również Kasner udzielał się w obu tych organizacjach. Należał do kierowniczego zespołu WAK - organizacji skupiającej lewicowych teologów, uchodzącej za przedłużenie SED w Synodzie Kościoła ewangelickiego. W Weißenseer Arbeitskreis i w CFK Kasner współpracował z takim ludźmi jak Gerhard Bassarak (TW „Buss”) czy Heinrich Fink („TW „Heiner”). W 1982 roku WAK zaczął wydawać pismo „Weißenseer Blätter”, które zwalczało wszelkie przejawy opozycji wobec reżimu i nawet w polityce SED zaczęło węszyć „odchylenie prawicowe”. Dokumenty enerdowskich instancji zajmujących się sprawami kościelnymi dowodzą, że Kasner, zaliczany do „sił postępowych” Synodu, bardzo aktywnie działał na rzecz oddzielenia Kościoła Berlina-Brandenburgii od EKD, zwykle w porozumieniu z dwoma innymi synodałami Clemesem de Maizière (TW „Kałuża”, TW „Adwokat”) oraz prof. Hanfriedem Müllerem (TW „Hans Meier”, TW „Michael”). Dokumenty wewnętrzne SED mówią z dużym uznaniem o działalności tej trójki. Prof. Hanfried Müller, członek WAK i CFK, de facto komunista, przeniósł się do NRD w 1952 roku. Wykładał teologię na uniwersytecie Humboldtów – jego wydział uchodził za „bastion stalinizmu”. Miał dobre kontakty z niektórymi członkami Biura Politycznego SED. Drugi kolega Kasnera Clemens de Maizière, wpływowy funkcjonariusz wschodniej CDU (Ost-CDU) był w doskonałych stosunkach z przewodniczącym partii Geraldem Göttingiem, który od 1951 roku pracował dla KGB, a od 1953 dla Stasi jako TW „Göbel”. Jego syn, prawnik Lothar de Maizière (TW „Czerny”), od 16 roku życia działał w Ost-CDU. Jego karierę w kościele wspomagał prezydent konsystorza Kościoła ewangelickiego Berlina-Brandenburgii Manfred Stolpe (TW „Sekretarz”), ze Stolpem kontakty miał oczywiście Horst Kasner. Lothar de Maizière pozostawał w zażyłych stosunkach z prawnikiem, późniejszym prezesem PDS, Gregorem Gysim (TW „Erwin”), synem Klausa Gysiego (TW „Kurt”), ministra kultury i sekretarza stanu ds. kościelnych, którego partnerem do rozmów był Horst Kasner. Blisko zaprzyjaźniony z Kasnerem był inny prawnik i działacz kościelny Wolfgang Schnur (TW „Torsten”, TW „Dr Ralf Schrimer”). Cały towarzysko-polityczny krąg młodej Angeli Kasner, to krąg „pastorów-patriotów”, związanych z reżimem działaczy Kościoła ewangelickiego, prawników kościelnych oraz funkcjonariuszy, sterowanej i zinfiltrowanej przez Stasi, Ost-CDU. To był polityczny biotop, w którym wyrastała. Gerd Langguth określa jej ojca jako „jednego z najbardziej wpływowych dygnitarzy kościelnych”, który „urządził się w NRD”. Według Langgutha był on „bardzo blisko państwa” i „nie miał oporów przed kontaktami ze służbą bezpieczeństwa”. Niektórzy wręcz uważają pastora Kasnera za szarą eminencję „czerwonej siatki” oplatającej Kościół ewangelicki Berlina-Brandenburgii, za jedną z kluczowych postaci funkcjonujących na styku Kościoła i reżimu. Cieszył się tymi samymi przywilejami co członkowie partyjnej nomenklatury, np. posiadał zarówno prywatny, jak i służbowy samochód. Rodzina Kasnerów żyła w wygodnym domu, miała pomoc domową i ogrodnika. Pastor Kasner organizował europejskie kontakty oficjalnego kościoła w NRD, należał do tzw. Westreisekader, czyli grupy ludzi w NRD mających prawo wyjazdów na Zachód. Rodzina Kasnerów odwiedzała krewnych na Zachodzie; ojciec podróżował do Włoch i Wielkiej Brytanii w celach służbowych i kościelno-politycznych. Matce Angeli zezwolono nawet na wyjazd do USA. Pastor Kasner otrzymywał – oczywiście za wiedzą i zgodą władz – literaturę z Zachodu. Co miesiąc organizował tzw. Hauskreis, w którym uczestniczyli przyjaciele i znajomi aby prowadzić polityczne dyskusje. Brała w nich udział również Angela. O pozycji politycznej Horsta Kasnera świadczy epizod przytaczany w biografiach obecnej kanclerz Niemiec: będąc w 12 klasie Angela wraz z kolegami i koleżankami samowolnie zmieniła program jakieś szkolnej imprezy m.in. intonując Międzynarodówkę po angielsku zamiast po niemiecku. Nadgorliwy nauczyciel doniósł o tym incydencie organom bezpieczeństwa. Już się wydawało, że na Angelę spadną jakieś kary, ale ojciec uruchomił odpowiednie kontakty w Berlinie, i zamiast panny Kasner ukarano... nauczyciela. Ojciec Angeli, człowiek o wyrazistej, dominującej osobowości, posiadający duże umiejętności pedagogiczne wywarł na nią, zdaniem Gerda Langgutha, bardzo głęboki wpływ. W latach 1989/90 był przeciwnikiem zjednoczenia Niemiec, opowiadał się za utrzymaniem samodzielnego bytu politycznego demokratycznej socjalistycznej NRD.
Czerwone dzieciństwo Młoda Angela należała najpierw, jak większość dzieci, do „pionierów Ernsta Thälmanna” a następnie w wieku 16 lat wstąpiła w szeregi Wolnej Młodzieży Niemieckiej (FDJ), skupiającej ok. połowy młodzieży w NRD. Organizowała imprezy polityczne, na jednej z nich apelowała o datki na broń dla Frelimo w Mozambiku i innych komunistycznych ugrupowań w Afryce, działała w Towarzystwie Przyjaźni Niemiecko-Sowieckiej, jeździła Pociągiem Przyjaźni do Związku Sowieckiego, jako 15-latka brała udział w międzynarodowej olimpiadzie języka rosyjskiego w Moskwie organizowanej w ramach obchodów 100-lecia urodzin Włodzimierza Lenina. Studiowała na Uniwersytecie im. Karola Marksa w Lipsku uważanym za uczelnię bardziej „czerwoną“ niż inne uczelnie w NRD. Kto chciał tam studiować musiał być aktywny w partii lub FDJ, wyróżniać się zaangażowaniem na rzecz ustroju socjalistycznego, wysoką socjalistyczną świadomością, aktywnością i wiedzą polityczną. Procent agentury Stasi był tam wyższy niż na innych uczelniach, ideologiczna indoktrynacja silniejsza. Jednym z wydziałów uniwersyteckich był wydział dziennikarstwa, popularnie nazywany „Czerwonym Klasztorem”, ośrodek kształcenia dziennikarzy i ludzi mediów w NRD, kuźnia kadr dla aparatu propagandy reżimu. Obowiązkowym przedmiotem był marksizm-leninizm. Niestety, prace pisemne z marksizmu-leninizmu wykonane przez Angelę Kasner w okresie studiów gdzieś się zapodziały. Dodajmy, że na uniwersytecie w Lipsku studiował również jej brat Markus, który był potem stypendystą w Ośrodku Badań Jądrowych w Dubnej pod Moskwą. W trakcie studiów Angela Kasner nadal aktywnie działa w FDJ. Studentka, która znała ją ze studiów w Lipsku wspomina ja jako „zdeklarowaną komunistkę”, która pilnowała kolegów, żeby przestrzegali obowiązującej linii partii. Ogólnie opinia jest taka, że „wysoko nosiła sztandar” socjalizmu. W 1974 roku podczas pobytu, w ramach wymiany młodzieży studenckiej, w Moskwie i Leningradzie, poznała studenta fizyki Ulricha Merkela, z którym w 1977 roku wzięła ślub, także kościelny. Po czterech latach małżeństwo się rozpadło się.
„Jestem zbyt gadatliwa, nie nadaję się na TW” W 1978 roku po skończeniu studiów ubiegała się o przyjęcie na asystenturę na Wyższej Szkole Technicznej w Ilmenau. W tym czasie miał miejsce pewien epizod do dziś wywołujący falę domysłów i spekulacji. Otóż, jak w jednym z wywiadów wyznała przewodnicząca CDU, miała wówczas rozmowę z dwoma oficerami Stasi, którzy próbowali nakłonić ją do podjęcia współpracy. Jednak odmówiła, tłumacząc im, że jest zbyt gadatliwa i wszystko opowie przyjaciołom, więc - co logiczne - nie nadaje się na tajnego współpracownika. Ciekawe, że podobna sytuacja zdarzyła się podobno ojcu Angeli – o ile oczywiście można wierzyć oficerowi Stasi Klausowi Roßbergowi (prowadził m.in. Manfreda Stolpego), który utrzymuje, że w połowie lat 70. próbowano zwerbować pastora Kasnera szantażując go wiedzą o rzekomym korzystaniu przez niego z usług berlińskich prostytutek. Ale pastor się nie ugiął i współpracy odmówił. Nie wiadomo, kim byli ci dwaj oficerowie (a może tylko jeden, ponieważ w 2009 roku Merkel mówiła już tylko o jednym), nie dysponujemy meldunkiem z tej rozmowy. Domysły i podejrzenia biorą się stąd, że w przypadku Angeli Merkel mamy do czynienia z zachwianiem pewnej „logiki biograficznej”. Jeśli bowiem odmówiła współpracy z tajną policją polityczną, to logiczne byłoby albo całkowite zamknięcie jej drogi kariery naukowej albo, ewentualnie, zezwolenie na pracę tylko na Wyższej Szkole Technicznej w Ilmenau. Tymczasem stała się rzecz bardzo dziwna: po odmowie współpracy ze Stasi (za ten heroiczny czyn prezydent Obama przyznał jej Medal Wolności) Angela Merkel zamiast uczyć fizyki w szkole, pracować w dziale badawczym któregoś z przedsiębiorstw państwowych, ewentualnie trafić do, bądź co bądź prowincjonalnej uczelni – Ilmenau liczyło niecałe 30 000 mieszkańców, dostaje się raptem do elitarnego Centralnego Instytutu Chemii Fizycznej w Berlinie, wchodzącego w skład Akademii Nauk NRD, a zatem do samego „serca” nauki enerdowskiej. Innymi słowy odmowa podjęcia współpracy ze Stasi zaowocowała nie zablokowaniem kariery naukowej, ale wręcz przeciwnie - awansem do najważniejszej elitarnej instytucji naukowej w NRD, która – co oczywiste – podlegała ścisłej kontroli służb specjalnych, zwłaszcza, istotne z punktu widzenia gospodarczego i wojskowego, instytuty nauk ścisłych i technicznych. Podejrzliwi publicyści niemieccy, wrogo nastawieni wobec kanclerz Merkel. podejrzewają więc, że Stasi złożyła jej ofertę: „podejmiesz z nami współpracę, a my w nagrodę wyślemy cię do Berlina, do Akademii Nauk”. Podkreślmy jednak bardzo mocno, że nie ma na to żadnych dowodów, stąd obdarzanie przez tychże publicystów Angeli Merkel mianem TW „Erika” jest pozbawione jakichkolwiek podstaw.
Wygodne życie w NRD Centralny Instytut Chemii Fizycznej, mieścił się w berlińskiej dzielnicy Adlershof. Znajdowała się tam również siedziba państwowej telewizji oraz sztabu (i kilku jednostek) dywizji wartowniczej im. Feliksa Dzierżyńskiego, stanowiącej wojskowe ramię MBP, czyli swego rodzaju gwardię przyboczną reżimu. Cały teren był ogrodzony i normalni obywatele nie mieli tam wstępu. Był to świat uprzywilejowany, z własną kliniką, sklepami typu „konsum”, w których przez cały rok sprzedawano banany. W Akademii Nauk, gdzie pracowała od 1978 do 1990 roku, Angela nadal działała w FDJ, była członkiem zarządu okręgu, pełniła rolę sekretarza Agitacji i Propagandy – w zakres jej obowiązków wchodziły edukacja polityczna i krzewienie marksizmu-leninizmu. Sama Merkel twierdzi, że zajmowała się tylko załatwianiem biletów do teatru. Nie można tego zweryfikować, bo odpowiednie dokumenty gdzieś się zapodziały. Nadmieńmy tutaj, że w 2005 roku pochodząca z NRD pisarka Kathrin Schmidt, na łamach lewicowego tygodnika „Der Freitag” zasugerowała, że Angela Merkel przechowuje jakieś akta swoje i swojego ojca. Lider Partii Lewicy Oskar Lafontaine zapewne przesadził określając ją jako należącą do „Kampfreserve der Partei“ (FDJ) „młodą żarliwą komunistkę ”, zawsze wierną linii partii, ale jej ponadprzeciętne zaangażowanie ideowo-polityczne, od szkoły średniej do Akademii Nauk, było faktem. W tamtym czasie wyjeżdżała do ZSRS i Czechosłowacji. W 1983 roku udała się prywatnie „na włóczęgę” z plecakiem po Związku Sowieckim - podróżowała po Kraju Rad bez ograniczeń, odwiedzając Gruzję, Armenię, Azerbejdżan. Wyjeżdżała także do RFN. Jest to znamienne również z tego powodu, że nie miała dzieci, które władze NRD traktowały zazwyczaj jako „zastaw” na wypadek gdyby komuś zachciało się zostać na Zachodzie. Tymczasem zezwolono na wyjazd na ślub kuzynki do Hamburga młodej, rozwiedzionej, bezdzietnej pracownicy Akademii Nauk – idealnej kandydatce na pozostanie w RFN. Wynika z tego, że cieszyła się pełnym zaufaniem władz i należała do Westreisekader.
Opiekunka czy agentka? Zagadkowy jest epizod z życia Merkel związany ze sprawą fizyka Roberta Havemanna. Havemann, dawny współpracownik KGB i Stasi (TW „Leitz”), pogniewał się na swoich kolegów partyjnych i zaczął ich atakować z pozycji „prawdziwego komunizmu”. Nałożyli więc na niego areszt domowy i, od 1979 roku aż do jego śmierci w roku 1982, funkcjonariusze i agenci Stasi przez 24 godziny na dobę obserwowali posiadłość Havemanna w podberlińskiej Grünheide i blokowali do niej dostęp. W tej akcji brali także udział aktywiści FDJ. W 2005 roku w aktach Stasi na temat Havemanna znaleziono fotografie ludzi, którzy w 1980 roku przebywali w pobliżu jego domu, na jednej z nich była Angela Merkel. Ponieważ nie było żadnego powodu, aby wówczas, w tamtych okolicznościach, znalazła się akurat w tamtym miejscu, pojawiają się domysły, że znalazła się tam nieprzypadkowo, lecz musiała należeć do aktywistów FDJ biorących udział w zorganizowanej przez Stasi akcji obserwowania i izolowania Havemanna. Obrońcy Merkel zwracają jednak uwagę, że znała się z synem Havemanna Ulrichem również pracującym w Instytucie Chemii Fizycznej, i że podobno pilnowała dzieci Havemannom, co wyjaśniałoby jej zdjęcie w aktach sprawy Havemanna.
Doktorat Merkel była niewątpliwie uzdolnioną studentka i doktorantką, ale nie ma na swoim koncie jakichś znaczących osiągnięć naukowych, doktorat obroniła dopiero w 1986 roku, po 8 latach od rozpoczęcia pracy w Instytucie Chemii Fizycznej; jej pracę doktorską „krytycznie przejrzał” jej ówczesny partner życiowy dr Joachim Sauer, który należał do Westreisekader, m.in. przez pewien czas pracował na Wyższej Szkole Technicznej w Karlsruhe, co bez wątpienia wymagało kontaktów ze służbami specjalnymi, zwłaszcza, że jego zainteresowania naukowe zahaczały o badania nad energią jądrową. Jako ciekawostkę przytoczmy fakt, że w Instytucie Chemii Fizycznej Angela Merkel pracowała m.in. nad metodami wykorzystania sowieckiego gazu ziemnego w przemyśle chemicznym. Według ówczesnego regulaminu o promocjach doktorskich, także z dziedziny nauk ścisłych, nieodłączną częścią doktoratu była praca z zakresu znajomości marksizmu-leninizmu. Merkel otrzymała ocenę „dostateczną”, co było regułą w przypadku doktoratów z nauk przyrodniczych. Niestety, jej praca gdzieś się zapodziała. Nie odnaleziono ani oryginału, ani kopii.
Tomasz Gabiś
4 Styczeń 2013 „Pani chce, żeby staruszków usypiać jak psy” - powiedział pan redaktor Terlikowski do pani posłanki Senyszyn z Sojuszu Lewicy Demokratycznej podczas jednej z rozmów gadających głów. Pani posłanka już swoje psy uśpiła, bo były już stare. Jej psy- jej problem.. Ale dlaczego domaga się tego samego dla ludzi? Czy jest właścicielką wszystkich ludzi? Tak to wygląda, ,że chciałaby zamiast Pana Boga, który daje człowiekowi życie i mu je odbiera- decydować o życiu ludzi.. I usilnie od lat forsuje tę formę zabijania człowieka.. Dlaczego jej tak zależy, żeby starszych i niedołężnych ludzi wysyłać w inny świat wcześniej niż mają zapisane u Pana Boga? Może sama- dla przykładu poddałaby się eutanazji? Mielibyśmy mniej głupstw wygadywanych na wizji i kolebiących się na fonii.. I usilnie ustawia człowieka, obok zwierzęcia.. Że niby to to samo.. Ale jest różnica.. Pan Bóg stworzył zwierzę dla człowieka, a nie jako równoprawnego partnera człowieka. W cywilizacji łacińskiej obowiązuje hierarchia: Pan Bóg- człowiek- zwierzę.. I dlatego zwierzęta możemy swobodnie zjadać, w przeciwieństwie do lewicowego ruchu Wegetarian- którzy promują nie jedzenie mięsa.. Bo zwierzęta są „ naszymi braćmi”. Powiedzmy sobie szczerze: jakim bratem może być moja krowa , czy mój pies..?. Czy nawet mój koń, którego uwielbiam- ale nie jest moim bratem.. Jest moim koniem- chociaż obecnie nawet gdy jestem jego właścicielem formalnie- tak naprawdę nie jestem.. Pod ciśnieniem działalności tzw. obrońców praw zwierząt- państwo może mi odebrać mojego konia, czy krowę.. Bo na przykład nie zajmuje się nimi dostatecznie.. To znaczy, że naprawdę właścicielem moich zwierząt jest państwo, skoro może mi je odebrać.. Podobnie jak z dziećmi.. Państwo może- jak postanowi przy pomocy państwowych sądów- odebrać mi dzieci- moje dzieci! Jeśli na przykład dam swojemu dziecku klapsa.. Państwo może mi również odebrać moją własność, jaką jest mój samochód.. Wystarczy, że funkcjonariusz fiskalny drogówki- złapie mnie z nieodpowiednią dawką alkoholu we krwi, o co zadbał pan minister Zbigniew Ziobro- w ramach „ walki z przestępczością”. Najwięcej w więzieniach przesiedziało właścicieli chłopskich rowerów.. Taka to była walka z przestępczością- pana Zbigniewa Zbiory, wtedy z Prawa i Sprawiedliwości, obecnie solidaryzuje się z Polską… I też będzie walczył z normalnością.. Bo socjaliści zawsze walczą z normalnością, najbardziej przeszkadza im normalność.. Mnie oczywiście nie przeszkadza, że ktoś całe życie je codziennie pizzę wegetariańską, na śniadanie, obiad i kolację- i popija wodą- to jego sprawa. Ale jak będzie chciał przymusowo ten sposób jedzenia narzucić wszystkim, którzy Wegetarianami nie są i nie chcą być- to budzi mój sprzeciw… Bo dlaczego jeden człowiek chce narzucić postępowanie swoje- innym ludziom, którzy takiego postępowania nie akceptują? Przed zniesieniem jedzenia mięsa broni nas chrześcijaństwo, gdzie jedzenie mięsa jest właściwe i dopuszczalne.. Bo zwierzęta nie są ludźmi- co próbuje nam narzucić lewica. Bo gdyby były ludźmi- Kościół Powszechny by natychmiast zakazał uprawiania kanibalizmu.. Gdyby jeszcze zwierzęta miały duszę- to wtedy były ludźmi, ale duszy nie mają, więc można je jeść… Smacznego! Tak jak naprawiać żelazka- nawet z „ duszą”.. Ratowanie biurokratycznego molocha pod nazwą Zakład Ubezpieczeń Społecznych- nie może być powodem, żeby wcześniej zabijać ludzi, bo stanowią obciążenie dla tego przymusowego wariactwa. .To wariactwo jest bankrutem od lat- bo do niego dopłacamy od wielu lat- obecnie 90 miliardów złotych rocznie. Same przymusowe składki już daeno nie wystarczają.. I nic nie pomoże trwaniu tego wariactwa- jak tylko pozbycie się jego obowiązkowych pacjentów wcześniej niż sami odejdą w sposób naturalny.. Starych poprzez eutanazję „ na życzenie”- to na razie, a potem – normalnie- jak inny człowiek zadecyduje.. Na przykład przekupne konsylium lekarskie.. Jak będzie duży spadek do wzięcia- to spadkobiercy szybko dogadają się z lekarzami.. No i zyska na całości operacji – ZUS… Nie będzie musiał płacić emerytury.. Ale składki bez skrupułów pobierał od delikwenta przez jego całe zdrowe życie..? No i zyskają firmy ubezpieczeniowe- nie będą musiały płacić ciężkich pieniędzy za operacje.. Zyska socjalistyczne państwo, zyska ZUS, zyskają firmy ubezpieczeniowe- a obecnie wmawia się rodzinom, że zyskają rodziny, jak wyrażą zgodę na eutanazję członka swojej rodziny. I zaakceptują tę potworność, żeby startych ludzi zabijać- na razie na ich” życzenie”. „ Życzenie” podjęte w atmosferze nacisków i bólu…(???) Barbarzyństwo ante portas.. W cały ten nurt eugeniczny nagle” przez przypadek” przed Świętami Bożego Narodzenia, wpisał się pan Jurek Owsiak, szef Wielkiej Socjalistycznej Orkiestry Świątecznej Pomocy.. Apeluje o dyskusję na temat eutanazji, a najbliższy koncert Orkiestry poświęci nie tylko dzieciom, ale także seniorom.. Acha! Seniorom.. Oznacza to, że teraz pan Jurek Owsiak, oprócz sprawowania nadzoru ideologicznego nad młodzieżą, bo nikt w socjalizmie biurokratycznym nie może być puszczony samopas- będzie się zajmował seniorami.. Widocznie dostał taki rozkaz? Ale od kogo? Przecież sam tego nie wymyślił.. Nagle o eutanazji.. Czy nie za szeroki front walki o postęp został mu powierzony.? Ale przez kogo? Czy da sobie z tym radę?. Być może w przyszłości- Wielka Socjalistyczna Orkiestra Świątecznej Pomocy będzie fundowała nagrody dla wszystkich poddających się dobrowolnie eutanazji.. Ale to w przyszłości- na razie wszystko jest na etapie wstępnym: w końcu dzieło eugenicznej eutanazji czas zacząć.. Tym bardziej, że zegar podnoszenia wieku emerytalnego zaczął już od tego roku tykać.. I będzie tykał dwadzieścia lat- aż wszyscy przejdą na emeryturę w wieku lat 67.. A potem sprawy będą toczyły się w kierunku przymusowego postępu.. 70, 80, 100 lat.. Gdy wszyscy będą płacić składki, ale nikt nie będzie pobierał emerytury.. Co ONI z tym narodem chcą zrobić? Abortować dzieciaki jeszcze nienarodzone, starych i niedołężnych pozabijać, prostytucję lansować, zło podnieść do rangi cnoty, pornografię uczynić treścią życia mężczyzny( kobieta w tej ideologii składa się z pochwy, odbytu i ust!- jakoś feministki przeciw temu nie protestują!)), rodziny porozbijać, zwierzęta i własność pozabierać, wiek emerytalny podnieść jak najwyżej, żeby jak najmniej „obywateli” pobierało emerytury, wszędzie poustawiać radary- nawet dla pieszych, no i dla zwierząt- odpowiadać będą „ właściciele”., dzieci już urodzone obowiązkowo do przedszkoli i żłobków, kobiety do roboty, prawo rozmemłać, żeby” obywatele” pogubili się, co jest sprawiedliwie, a co – nie, i wszystkich zadłużyć, tak, żeby z zadłużenia nigdy nie wyszli.. Do tego ogłupiające wiadomość propagandowe- czy w takim państwie da się żyć? Pośród codziennego ostrzału z broni masowej dezinformacji? Pani profesor Joanna Senyszyn powiedziała, że” nie można człowieka zmuszać do życia”(???) Ale można zmuszać propagandowo do śmierci.. To można! Nawet trzeba! Jak czegoś nie wolno, a bardzo się chce- to można.. Żaby jak najwięcej ludzi prosiło o śmierć, no i żeby liczba samobójstw wzrosła z obecnych 8000 rocznie , do co najmniej- 100 000(!!!) Niechby się ten naród nareszcie się zwinął? Żeby nie przeszkadzał innych narodom- bardziej wartościowym- się rozwijać.. No i żeby co najmniej połowa wyjechała za chlebem.. Polską rządzą najgorsi jej wrogowie- to już chyba widać gołym okiem. WJR
Warzecha„Patriotyzm to płacenie podatków„jest prostackie Tusk „"Przysięgam Polakom, że każdy kto w moim rządzie zaproponuje podwyżkę podatków, zostanie osobiście przeze mnie wyrzucony" -mówił Donald Tusk w 2007 roku Tusk „"Przysięgam Polakom, że każdy kto w moim rządzie zaproponuje podwyżkę podatków, zostanie osobiście przeze mnie wyrzucony" -mówił Donald Tusk w 2007 roku! „..(źródło . Antyaferzysta)
Warzecha „ Tusk „"Zanim ktokolwiek w moim rządzie wpadnie na pomysł albo ktokolwiek w naszych klubach wpadnie na pomysł, aby wyciągnąć Polakom większą ilość pieniędzy z kieszeni, to się zastanowimy sto razy. To nie jest sztuka leczyć finanse publiczne, albo leczyć finanse w ochronie zdrowia, wyłącznie poprzez drenaż kieszeni Polaków. [...] Ten rząd będzie pilnował pieniędzy podatników!"…...” cytat, dla ułatwienia: "Ostrzegam państwa, pilnujcie swoich portfeli. Dzisiaj naprawdępoważna załoga zaczyna się zabierać za wasze portfele i za wasze złotówki". Teraz już chyba Państwo pamiętają. Tak, to Donald Tusk kilka lat temu w latach 2008 i 2006. „.....”Idę o zakład, że gdyby wziąć pod uwagę cały okres III RP, to właśnie łże-liberalny rząd Tuska najbardziej podwyższył obciążenia fiskalne wszelkiego rodzaju „......”Tymczasem w związku z poczynaniami poważnej załogi, która pilnuje naszych złotówek (pod warunkiem, że są już na koncie urzędu skarbowego),powraca absurdalny, bezzasadny schemat myślowy, zawierający się w sentencji: "Patriotyzm to płacenie podatków". Powiem więcej: to schemat nie tylko absurdalny i bezzasadny, ale wręcz intelektualnie prostacki. Patriotyzm nie sprowadza się do płacenia podatków ani nie na tym polega, nie każde podatki są zasadne, sprawiedliwe, a obywatele nie mają obowiązku zachowywać się jak barany, idące na rzeź i potulnie zasilać fiskusa w każdej sytuacji.„....”W kwestii patriotyzmu i płacenia podatków mam stanowisko następujące: patriotycznie jest sabotować źle rządzącą władzę(na ile pozwala prawo). Nie jest niepatriotycznie unikać dokładania do wspólnego wora, z którego potem wezmą sobie urzędasy, wiceministrowie i kumple tychże, którzy załatwili sobie wygraną w tym czy innym przetargu. „.......(źródło )
Zbigniew Herbert „ Michnik jest manipulatorem . To jest człowiek złej woli ,kłamca . Oszust intelektualny. Ideologia tych panów to jest to ,żeby w Polsce zapanował socjalizm z ludzką twarzą„...(źródło)
Herbert się mylił . Kreowana przez Tuska, Michnika, Palikota na „religie państwową „ polityczna poprawność nie jest socjalizmem z ludzka twarzą . Nędza Polaków w socjalistycznej II Komunie jest faktem . Socjalizm politycznej poprawności Tuska, Palikota , Niesiołowskiego zepchnął 10 milionów Polaków w tym polskie dzieci w nędzę Janusz Szewczak Główny Ekonomista SKOK „Blisko 10 mln Polaków jest zagrożonych biedą i wykluczeniem,”….(więcej)
A to dopiero początek .Ostatecznym celem socjalizmu europejskiego zwanego polityczną poprawnością jest zbudowanie społeczeństwa dwuklasowego . Z bajecznie bogatą nomenklaturą i oligarchią socjalistyczną oraz pozbawionymi własności i mającymi status niewolników przemysłowych prolami W Grecji, według Eurostatu,31 proc. ludności popadło w 2011 roku w ubóstwo„....”Grecja, Hiszpania i Portugalia znalazły się w 2012 r. na drodze doprzekształcenia się w "społeczeństwa dwuklasowe", tj. takie, w których ludzie coraz bardziej dzielą się na bogatych i biednych, a zanika klasa średnia- biją na alarm europejscy socjologowie. „....”Średnio dochody tych drugich będą 15-krotnie przekraczały zarobki pierwszych.„...(więcej)
Polecam emocjonalny pełny gniewu tekst Warzechy. Warzecha zwrócił uwagę ,że schemat „ patriotyzm to płacenie podatków „ jest absurdalny , irracjonalny i intelektualnie prostacki . Co więcej Warzecha uważa ,że moralnym obowiązkiem Polaków jest sabotowanie złej władzy , sabotowanie II Komuny . Oczywiście jak twierdzi wszystko w ramach prawa . Warzecha uwikłał i zaakceptował jednak kolejny socjalistyczny dogmat . Dogmat ten był rozwinięty w socjalistycznej III Rzeszy . Chodzi o pozytywizm prawny , o przestrzeganie prawa , niezależnie jak bandyckie jest w swej istocie ”św. Augustyn: "Czymże są więc wyzute ze sprawiedliwości państwa, jeśli nie wielkimi bandami rozbójników?". „...(więcej)
Przytoczę tutaj profesora Mattei „Profesor Roberto de Mattei w tekście zatytułowanym„Unia Europejska - banda rozbójników?„ Takie pojmowanie prawa, którego najwybitniejszym teoretykiem był w XX wieku austriacki prawnik Hans Kelsen (1881-1973),legitymizuje porządek legislacyjny jedynie "wydajnością prawną" danej normy bądź praktyką jego stosowania „....”Benedykt XVI jednak w swoim orędziu wygłoszonym w niemieckim parlamencie 22 września 2011 rokuskrytykował wprost pozytywizm prawny Kelsena, wskazując, że z tej właśnie koncepcji wyrósł narodowy socjalizm„...”W Unii Europejskiej, podobnie jak w innych wielkich instytucjach międzynarodowych,nadrzędnym źródłem prawa jest norma produkowana przez prawodawcę.Na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci, w oparciu o tę zasadę,prawodawcy ustanawiają subiektywne "nowe prawa", takie jak legalizacja aborcji czy układów homoseksualnych'...(więcej)
Warzecha powinien być bardziej asertywny wobec reżimowej socjalistycznej propagandy. Polski , niedoceniany filozof i myśliciel , profesor Wojciechowski stoi na tym samym stanowisku co profesor Mattei . Uważa ,że obywatel ,Polak ma moralne prawo nie płacić podatków , jeśli są one niesprawiedliwe i zbyt wysokie. Co więcej , profesor Wojciechowski walczy z socjalistyczną totalitarną nowomową i sprzeciwia się nazywaniu pracujących Polaków pejoratywnym określeniem szara strefa . Uważa ,że należy używać terminu „ gospodarka nierejestrowana „Filon z Aleksandrii „Ilekroćbanda złodziei uchwyciw pewnym stopniuwładzę, potrafią onizagrabić całe państwa,nie obawiając się wcalerepresji prawa, ponieważczują się silniejsi od prawa. Są to jednostki o skłonnościacholigarchicznych, spragnione tyranii i panowania,a dokonującpotwornych kradzieży, osłaniają je dostojnąnazwą majestatu legalnej władzy i rządu, które są wistocie dziełem rabunku”„...(więcej)
Profesor Wojciechowski „”Szara strefa to termin potoczny, lepiej ją określać - tak jak statystycy - jako „gospodarkę nierejestrowaną"....”Tymczasem chodzi tu o pożyteczną działalność gospodarczą: produkcję dóbr i usług oraz obrót nimi. Według szacunków GUS dostarcza ona Polsce kilkanaście proc. PKB, a według niektórych ekspertów blisko 30 proc. PKB„...”Mówi się o niej jednak dużo rzadziej niż o części gospodarki nadzorowanej przez urzędy. „....”Czy ktoś jest okradziony? Rząd uważa, że tak, gdyż nie uzyskał podatku. Otóż, po pierwsze, uzyskał podatki pośrednie, wpływy z VAT i akcyzy za zużyte towary. Likwidując siłą szarą strefę, utraciłby te dochody. Po drugie, w sytuacji, gdy podatki są nadmierne, a rządy pozwalają na to, by z powodu bezzasadnych świadczeń, rozrostu administracji, marnotrawstwa i korupcji środki z nich były trwonione, należy przyznać podatnikom moralne prawo do niepłacenia części podatków.„.....(więcej)
pod spodem video Tuska z kłamstwami na temat podatków Warzecha „Zacznijmy od tego, że płacenie podatków na rzeczpaństwato pewien układ. Nasz stosunek do naszego państwa, do naszej ojczyzny, nie powinien być od funkcjonowania tego układu zależny. Patriota kocha swój kraj nawet jeśli jest bardzo źle rządzony lub okupowany. Może nawet wtedy kocha go jeszcze bardziej. Lecz podatki to inna sprawa. Podatki płacimy dlatego, że czegoś od państwa oczekuje-my w zamian. A teraz zadajmy sobie pytanie, na co dzisiejsze polskie państwo, rządzone przez Platformę Obywatelską, wydaje nasze pieniądze. Inaczej mówiąc, co dostajemy w zamian za ciężką kasę, którą płacimy codziennie w podatkach pośrednich, a raz w roku w postaci PIT? Co w naszym państwie działa, jak powinno? Administracja? A może służba zdrowia? Może koleje? Może mamy poważną, dobrze wyposażoną i budzącą szacunek armię? A może świetny system sądownictwa, z profesjonalnymi sędziami i szybkimi procesami? Może sprawną i budzącą zaufanie policję? „...(źródło )
Michalkiewicz „A z „szarą strefą”rzecz jest taka, że według Głównego Urzędu Statystycznego,powstaje tam około 30 procent produktu krajowego brutto, a więc tego, co się w Polsce produkuje i sprzedaje. W tej sytuacji likwidacja „szarej strefy”, o ile by się naszym okupantom powiodła, może doprowadzić do gwałtownych paroksyzmów gospodarczych „....”Setki tysięcy, a właściwie – miliony ludzi, w poczuciu odpowiedzialności za własne rodziny,za własne przedsiębiorstwa, a nawet – za gospodarkę narodową,z całym poświęceniem omijają szkodliwe przepisy. Dzięki temu nasza gospodarka jako-tako funkcjonuje, stwarzając naszemu narodowi w miarę odpowiednie warunki przetrwania. Dlatego też każda próba likwidacji „szarej strefy”łączy się z ogromnym ryzykiem zagrożenia ekonomicznych podstaw życia narodu. „....(więcej)
Na koniec rozważania zawarte w książce Fukuyamy na temat bandyckich podatków Francis Fukuyama „ Czy wszystkie państwa są łupieżcze ? „...”Ekonomista Mancur Olson w swoim istotnym artykule prosty model rozwoju politycznego .Światem początkowo rządzili „wędrowni bandyci „ na przykład różni wodzowie w pierwszych dziesięcioleciach XII wieku w Chinach , albo dyktatorzy wojskowi w Afganistanie i Somalii w pierwszych latach XXI wieku . Byli oni zwykłymi łupieżcami dążącymi do wyciśnięcia z ludności jak największych bogactw , często w sposób bardzo krótkowzroczny , by móc szybko zająć się następnymi ofiarami. W pewnym momencie jeden bandyta okazywał się silniejszy od pozostałych i zaczynał dominować nad społeczeństwem . Ci drapieżni przedsiębiorcy naturalnie nie nazywają sami siebie bandytami , ale przeciwnie , nadają sobie i swoim potomkom szumne tytuły . Czasami twierdzą nawet , że rządzą na mocy boskiego prawa . Innymi słowy król , podający się za prawowitego władcę był po prostu stacjonarnym bandytom , kierującym się podobnymi pobudkami jak różni wędrowni bandyci , których usunął . Stacjonarny bandyta uświadamia sobie jednak ,że może wzbogacić się jeszcze bardziej , jeśli zamiast zadowalać się doraźnymi grabieżami , zapewni swojemu społeczeństwu stabilność , ład i inne dobra publiczne , zwiększając jego zamożność i umożliwiając sobie na dłuższą metę obciążenie go wyższymi podatkami. Z punktu widzenia rządzonych jest to postęp w stosunku do wędrownych bandytów . Jednak dokładnie ten sam racjonalny egoizm , który skłania wędrownego bandytę do osiedlenia się i zapewnienia władzy swoim poddanym , prowadzi go też do maksymalnego eksploatowania społeczeństwa dla własnych korzyści .Będzie on używał swego monopolu na stosowanie przymusu dal uzyskania jak największego zysku z podatków i innych obciążeń . Olson utrzymuje następnie ,że istnieje pewien poziom obciążeń podatkowych , przy którym stacjonarny bandyta uzyskuje maksymalne , działa to podobnie jak cena monopolisty w mikroekonomii . Jeśli podatki wzrosną powyżej tej granicy , osłabia motywację do wytwarzania , powodując tym samym ,że całkowity dochód z podatków spada . Olson twierdzi ,że władcy absolutni nieuchronnie podnoszą podatki do tego maksymalnego poziomu , ale rządy demokratyczne , zmuszone zabiegać o głosy „przeciętnego wyborcy „, który dźwiga główny ciężar podatków , utrzymują opodatkowanie na poziomie niższym niż ich autokratyczni odpowiednicy. Ukazany przez Olsona obraz rządzących kalo stacjonarnych bandytów , którzy wyciskają ze społeczeństwa , ile tylko się da , w postaci podatków , jeśli w jakiś sposób nie uniemożliwi im się tego środkami politycznymi , jest uroczo cyniczną koncepcją funkcjonowania władzy „ ...( Francis Fukuyama „ Historia ładu politycznego „ strona 342 – 343 )
Marek Mojsiewicz
Grzelak: Republika Tuwy Skoro są na Ziemi miejsca, które zasługują na miano zapomnianych przez Boga, wynika z tego prosty wniosek, że zapewne duże pole do popisu ma tam zajadły antagonista Stwórcy. Obecna kondycja i stosunkowo nieodległa przeszłość Tuwy zdają się to potwierdzać. Wprawdzie leży ona podobno w samym sercu największego z kontynentów (według tubylców, jednoznacznie tego dowodzi ustawiony w jej stolicy obelisk z napisem „Środek Azji”), faktycznie jednak jest krainą mocno odstającą od współczesnych globalnych standardów. Dość wspomnieć, że oficjalnie bezrobocie sięga tu 20%, średnia długość życia mężczyzn wynosi niespełna 51 lat (o prawie dekadę mniej niż w całej Rosji), a miesięczne wynagrodzenie o równowartości 100 dolarów wzbudza zawiść bliźnich, którym na ogół wiedzie się znacznie gorzej.
Czadan czy Kyzył? Oddziały rosyjskie wkroczyły do tej zachodniej części Mongolii Zewnętrznej równo przed wiekiem, kładąc w ten sposób kres panowaniu chińskiemu nad Urianchajem. Po okrutnych walkach podczas rosyjskiej wojny domowej ostatecznie powstała formalnie niepodległa Ludowa Republika Tannu Tuwa, która w rzeczywistości była sowieckim protektoratem. Jedyny bodajże przejaw niezależności wykazywała ówczesna Tuwa na polu filatelistyki, emitując cenione znaczki o oryginalnych kształtach (zresztą projektowane i drukowane w Moskwie). U progu lat trzydziestych Kreml przestał cackać się z małym kraikiem: wymordowano zbyt liberalne jak na gust bolszewików władze tuwińskie, zlikwidowano klasztory lamajskie i mieszkających w nich mnichów, rozpoczęto kolektywizację i niszczenie tradycyjnej gospodarki pasterskiej. 25 czerwca 1941 roku Tuwa wypowiedziała wojnę III Rzeszy, trzy lata później zaś sojuszniczy ZSRS włączył ją do swojego terytorium. Dzisiejsza Republika Tuwy wlecze się pod względem gospodarczym w ogonie regionów Federacji Rosyjskiej, ma deficyt budżetowy, a dla inwestorów przedstawia skrajne ryzyko (najmniej pod względem ekologicznym…). Zdarzają się tu wypadki epidemii dziecięcych samobójstw w wioskach pogrążonych w beznadziejnej wegetacji. Z drugiej strony jest to region niezmiernie ciekawy, bardzo malowniczy, miejsce ścierania się silnych wpływów lamaizmu i szamanizmu. W tej to krainie w 1955 roku przyszedł na świat obecny minister obrony Federacji Rosyjskiej. Ale gdzie dokładnie? We wstępie do wydanego w 2003 roku prestiżowego przewodnika po Tuwie Sergiusz Szojgu napisał: „Urodziłem się w Kyzyle, tu minęło moje dzieciństwo. Dla mnie Kyzył to początek podróży po rzece życia (…)”. W kwietniu 2014 roku stolica Republiki Tuwy będzie obchodziła stulecie swojego istnienia. Według miary lokalnej, Kyzył to prawdziwa metropolia – liczy ponad 100 tysięcy mieszkańców, czyli jedną trzecią ludności całej Tuwy (tu żyje ogromna większość z Rosjan zasiedlających tę republikę, których odsetek wynosi 20% ogółu ludności). Nazwa miasta oznacza w językach tureckich „czerwony” (tak przemianowano dawny Białocarsk w latach 20. ubiegłego wieku). W Kyzyle jak w soczewce widoczne są tuwińskie kontrasty i paradoksy: szamańska klinika przy ulicy Czerwonych Partyzantów sąsiaduje z placem Arata (wcześniej Lenina), na którym wielki tłum witał dziesięć lata temu Dalajlamę, ale tutaj stoi również popiersie Sołczaka Toki, stalinowskiego namiestnika zarządzającego Tuwą przez ponad 40 lat, chronione w specjalnej drewnianej klatce, zdarzały się bowiem przypadki dewastacji pomnika przez antykomunistycznych Tuwińczyków. Wspomniany bedeker opatrzony przedmową Szojgu wymienia jednak jako miejsce jego urodzenia Czadan – zabitą dechami dziurę liczącą 9 tysięcy dusz, oddaloną od Kyzyłu o ponad 200 kilometrów. Głównymi atrakcjami tej miejscowości są: tartak, dwie jadłodajnie oraz muzeum krajoznawcze z ekspozycją poświęconą oczywiście wielkiemu ministrowi. Czadan figuruje jako miejsce urodzenia Szojgu także w wielu innych źródłach. W Czadanie jest ulica Szojgu, istnieje również projekt przemianowania osady na Szojgugrad.
Od wężymorda do „Lidera” To zresztą nie jedyna zagadka z powikłanej biografii polityka, któremu Włodzimierz Putin powierzył zadanie zrobienia porządku w newralgicznym resorcie Federacji Rosyjskiej. Ojciec nowo mianowanego ministra, zwykły tuwiński pastuch, nosił imię Szojgu, a na nazwisko miał Kożuget. Kiedy jego syn jako szesnastolatek otrzymał dowód osobisty, w dokumencie tym widniała niepojęta omyłka: wystawiono go dla Sergiusza Kożugetowicza Szojgu. Aby zrozumieć charakter tego błędu, Czytelnik niezorientowany w roli patronimików rosyjskich powinien wyobrazić sobie, że obecnym prezydentem na Kremlu jest jakiś Włodzimierz Putinowicz Władimirow. Jak pod czujnym okiem sowieckiego KGB, ściśle nadzorującego sprawy paszportowe, mogło dojść do takiego przeoczenia – pozostaje zagadką. Ojciec Szojgu w tym czasie zresztą nie był już zwyczajnym czabanem, ale właścicielem największej w ZSRS plantacji skorzonery – rośliny zwanej też czarnym korzeniem lub wężymordem. Podobno sporządzał z niej nalewki o magicznym działaniu i rozsyłał je różnym prominentom, którzy natychmiast doznawali przypływu energii, a nawet buzowania hormonów. Z wdzięczności załatwili swojemu dobroczyńcy, którego edukacja zakończyła się na drugiej klasie szkoły powszechnej, posadę zastępcy premiera Republiki Tuwy. Nieco później starszy Szojgu (czy też Kożuget) poczuł wenę twórczą i został autorem kilku książek, które wydano w olbrzymich nakładach. Publikacje te prezentowane były przez rosyjskie sławy kulturalne, m.in. Nikitę Michałkowa. Sergiusz Szojgu uczynił utwory ojca obowiązkową lekturą pracowników swojego resortu. Koledzy szkolni Sergiusza Szojgu wspominają, że nosił on przezwisko Szajtan (szatan, zły duch w islamie). Podobno już w wieku 10 lat asystował przy sprawowanych przez lamę obrzędach i przywoływał złe duchy. W biografii Szojgu wspomniano, że jako dwunastolatek prowadzał po swoim ojczystym kraju ekspedycje archeologów z Leningradu. Wodził je również po starożytnych kurhanach oraz innych miejscach, których według wierzeń rdzennych mieszkańców Syberii nie należy odwiedzać, a cóż dopiero profanować wykopaliskami. Młody Szojgu zarobił na tym bardzo dużo i dobrze się ożenił. Dzięki koneksjom jego teściów z członkiem biura politycznego partii komunistycznej syn tuwińskiego pastucha dosyć szybko trafił w przedostatnim roku istnienia Związku Sowieckiego do Moskwy. Formalnie zajmował ważne stanowisko w wydziale budownictwa i architektury, jednak już w 1990 roku zaczął organizować dla Borysa Jelcyna specjalne struktury siłowe, niezależne od KGB. Bojówkarzy tych zwano pierwotnie Rosyjskim Korpusem Ratowniczym. Podczas sierpniowego puczu ludzie Szojgu bronili moskiewskiego Białego Domu, zresztą wspólnie z bojownikami Szamila Basajewa. Odtąd przez 21 lat Szojgu kierował Ministerstwem do spraw Sytuacji Nadzwyczajnych (do 1994 roku był to komitet), czyli obroną cywilną o bardzo szerokich kompetencjach.
Trzeba pamiętać, że w 1991 roku starszy o kilka lat od Szojgu Włodzimierz Putin piastował umiarkowanie ważną funkcję w administracji Leningradu. Podobno w połowie lat 90. Szojgu powołał pod egidą swojego ministerstwa ściśle tajne „komando śmierci” o nazwie „Lider”, oficjalnie powołane do „obrony konstytucyjnego ustroju Rosji”. Organizacją i szkoleniem w „Liderze” mieli zajmować się emerytowani pracownicy izraelskich służb specjalnych.
Wcielenie barona von Ungerna Szojgu należał do partii bolszewickiej, a obecnie jest w Jednej Rosji. Wyznaje buddyzm, w pewnych kręgach uważany jest za inkarnację barona Romana von Ungerna-Sternberga – wyjątkowo barwnej, choć także kontrowersyjnej postaci, bohatera walk lat 1917-1921 na azjatyckich stepach. Szojgu był zawsze wielkim jego admiratorem. Choć Szojgu jest gubernatorem obwodu moskiewskiego, głosi potrzebę przeniesienia stolicy Federacji Rosyjskiej na Syberię. Między innymi z tych przyczyn cieszy się dużą popularnością wśród mniejszości narodowych Rosji, upatrujących w nim przeciwnika wielkoruskiego szowinizmu. Szojgu po mistrzowsku potrafi wykorzystywać to poparcie, równocześnie proponując na przykład wprowadzenie odpowiedzialności karnej za kwestionowanie decydującej roli Związku Sowieckiego w zwycięstwie nad faszyzmem. Szojgu określany jest mianem „zapasowego dyktatora Rosji”. Rzekomo już trzykrotnie bliski był objęcia władzy: po raz pierwszy podczas załamania się kursu rubla w 1998 roku, powtórnie w latach 2002-2003, gdy ówczesny premier Michał Kasjanow i jego poplecznicy rozpatrywali szanse obalenia Putina, a po raz ostatni w 2009 roku, kiedy miał zastąpić nieudolnego Dymitra Miedwiediewa. Niewątpliwie Szojgu posiada szczególną charyzmę, zwłaszcza w azjatyckim rozumieniu tego pojęcia: z jego imieniem związane są różne przepowiednie, rozsiewane (kto wie – może i przez jego własny resort?) proroctwa, chętnie znajdujące posłuch w irracjonalnym społeczeństwie Federacji Rosyjskiej. Rządy Putina w porównaniu z przyszłą dyktaturą Szojgu mają ponoć sprawiać wrażenie szwajcarskiej demokracji. Uprowadzony podobno w nieznanym kierunku rosyjski bloger Antoni Sizych, występujący jako „mieszczanin z Barnaułu”, którego publikacje w związku z tragedią w Smoleńsku znów ostatnio wywołały szum medialny w Polsce, przypisuje brygadom Szojgu odpowiedzialnośćza setki morderstw. Ich wspólnym znakiem jest bezczeszczenie zwłok połączone z ich okaleczaniem, obnażaniem, pozostawianiem różnych przedmiotów w ciałach, a także zamiana szczątków. Miejsca rzekomych katastrof są jedynie odpowiednio „dekorowane” przez bezwzględnych asasynów, których ponure rytuały mają swoją genezę w obrzędach czarnych szamanów i służą wzmocnieniu władzy mocodawcy zabójców. Dlaczego „mieszczanin z Barnaułu” ma ciągle możliwość rozpowszechniania swoich poglądów? Być może ujawniane są one dla zdezorientowania opinii publicznej, a nawet i zastraszenia części z niej, nie tylko zresztą w Rosji. Niewykluczone również, że chodzi o rozgrywki frakcyjne. Kto wie, czy to nie taka – jak pisał Franciszek Herbert w „Diunie” – „finta w fincie”, element sprytnej gry prowadzonej przez wyjadaczy z Kremla. Trzeba przy tym zauważyć, że wersja Sizycha o inscenizacji tragedii smoleńskiej, sprowadzająca się do podrzucenia ciał ofiar i stworzenia pozorów wypadku lotniczego, stoi w sprzeczności z wariantem zamachu przy użyciu materiałów wybuchowych. Wojciech Grzelak
POKŁOSIE „MALOWANEGO PTAKA” Opisywany obecnie film „Pokłosie” obrazujący stosunki polsko – żydowskie na terenach okupowanych przez Niemców w czasie II wojny światowej, to następny krok w rozprawie z Polską i polskością. Takie odgłosy medialne dochodzą nie tylko od krytyków filmowych. Nie nazwałbym jednak tego filmu „krokiem”, jest to raczej „kroczek”, w tym antypolskim pochodzie, zważywszy na cały dotychczasowy spektakularny, wrogi polskości, Polsce i Polakom „dorobek” innych autorów, różnych „obserwatorów” różniących się jednak znacznie od twórców rzekomego „dokumentu” „Pokłosie”. Jeden z bardziej znanych ataków na Polskę Polaków i polskość obrazuje „Malowany ptak” Jerzego Nikodema Kosińskiego / Józefa Lewinkopfa / pisarza polsko – amerykańskiego, pochodzenia żydowskiego, piszącego w języku angielskim, jako pierwszy tego typu atak. Znamienny jest fakt, że jednym z najskrajniejszych rzeczników antypolonizmu w Anglii lat 80. był znany brytyjski potentat prasowy, z pochodzenia czeski Żyd, R. Maxwell, jak wiadomo obecnie, podwójny agent wywiadu sowieckiego i izraelskiego. Będąc wydawcą panegirycznej biografii-albumu gen. W. Jaruzelskiego, równocześnie wyróżniał się skrajnymi negatywnymi uogólnieniami na temat Polaków jako narodu. M.in. podczas zorganizowanej 10-13 lipca 1988 roku wielkiej konferencji na temat zagłady Żydów podczas II wojny światowej Maxwell powiedział:
"Polacy byli i nadal w pewnej mierze są najwścieklejszymi antysemitami. Jest faktem, że byli obecni wokół owych obozów, widzieli i aprobowali wszystko, co się w nich działo, żyli w ich pobliżu i nie uczynili nic, bądź dosłownie nic, aby to powstrzymać". W bardzo popularnym brytyjskim czasopiśmie młodzieżowym "The Face" wkrótce po ogłoszeniu stanu wojennego w Polsce podano, że w czasie II wojny światowej Polacy walnie pomagali hitlerowcom, tworząc oddziały "Polskich Niebieskich", "szczególnie gustujących w niszczeniu getta", (słowa te ukazały się w tekście współpracowniczki "The Face", zadeklarowanej komunistki J. Burchill).
Jerzy Kosiński urodził się w Łodzi, jako syn żydowskiego przemysłowca Mieczysława (Mojżesza) Lewinkopfa i Elżbiety Linieckiej - Weinreich. Lata II wojny światowej spędził z rodzicami we wsi Dąbrowa Rzeczycka, gdzie dzięki pomocy ks. Eugeniusza Okonia rodzina Lewinkopfów znalazła schronienie w domu polskiej rodziny katolickiej Andrzeja Warchoła. W tym czasie ojciec zmienił mu nazwisko na Kosiński z fikcyjnym świadectwem chrztu. Dzięki owej pomocy cała rodzina Lewinkopfów została uratowana. Po wojnie mieszkał w Jeleniej Górze. W latach 1950-1956 zimą był instruktorem narciarskim w Zakopanem, latem pracownikiem kulturalno-oświatowym w Międzyzdrojach. Studiował historię i nauki polityczne na Uniwersytecie Łódzkim, potem pracował w Instytucie Historii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk. W 1957 wyjechał na stypendium do Stanów Zjednoczonych, gdzie pozostał na stałe. Dzięki otrzymaniu stypendium Fundacji Forda podjął studia podyplomowe w Columbia University i New School for Social Research. W 1965 otrzymał obywatelstwo amerykańskie. Wykładał na kilku amerykańskich uczelniach: Wesleyan University, Yale i Princeton. Był laureatem wielu prestiżowych nagród, a od 1973 był prezesem amerykańskiego PEN Clubu. Odwiedził Polskę. Kosiński pisał w języku angielskim, pomimo, iż nie był to jego język ojczysty. Początkowo wydawał pod pseudonimem Joseph Novak. 3 maja 1991 roku popełnił samobójstwo, zażywając śmiertelną dawkę barbituranów i nakładając na głowę plastikowy worek. W pożegnalnej notce napisał: „Kładę się teraz do snu, na trochę dłużej niż zwykle. Nazwijmy to wiecznością”. Książką, która przyniosła mu światowy rozgłos, był „Malowany ptak”. Przedstawia ona dramatyczne losy sześcioletniego (w domyśle) żydowskiego chłopca w czasie wojny. Ze względu na opisywane zdarzenia początkowo sądzono, że książka oparta jest na wątkach autobiograficznych, czemu Kosiński nie zaprzeczał. W Polsce, w różnych środowiskach obwołano ją antypolską. W rzeczywistości była ona wytworem fantazji Kosińskiego, co sam zresztą potwierdza we wstępie do późniejszych wydań. Jest to drastyczne przedstawienie ludzkiego okrucieństwa i wynaturzeń przypisywanych przez autora mieszkańcom wiejskich okolic Polski w czasie okupacji hitlerowskiej. W powieści wielokrotnie wskazywany jest wątek nadużyć w stosunku do mniejszości etnicznych (Cyganie, Żydzi). Osią fabuły „Malowanego ptaka” jest pojęcie inności i wyobcowania (często pozornego lub powierzchownego) - w kluczowej scenie, dzikie ptaki zadziobują osobnika swojego gatunku, który został schwytany i pomalowany przez człowieka w jaskrawe barwy. W opinii prof. Iwona Cypriana Pogonowskiego, pornograficzny charakter książki (naturalistyczne opisy gwałtów zbiorowych, seksu z kozłem i psem itp.) będący nadużyciem wobec historiografii Holokaustu, legł u podłoża jej komercyjnej popularności w Ameryce Północnej. Eliot Weinberger w książce „Karmic Traces” twierdzi, że Kosiński nie mógł być autorem „Malowanego ptaka”, bowiem jego znajomość języka angielskiego w czasie, gdy książka ta powstała, była jeszcze za słaba. Weinberger utrzymuje, iż Kosiński wykorzystywał teksty pisane przez kilku amerykańskich redaktorów, którzy pracowali dla niego pod kluczem w nowojorskim hotelu. Do autorstwa „Malowanego ptaka” miał się przyznać amerykański poeta i tłumacz George Reavey. Wysuwano też supozycję, że „Malowany ptak” został napisany po polsku, a następnie przetłumaczony na angielski. W obronie Kosińskiego stanął natomiast dziennikarz John Corry, twierdząc, że oskarżenia o plagiat były inspirowane przez propagandę komunistyczną Należy jednak przyjąć, iż okupacyjny życiorys Kosińskiego stanowi podstawę jego literackiego wizerunku oraz rzekomo autobiograficzna powieść „Malowany ptak” uchodzi na świecie za świadectwo i dokument Zagłady Żydów polskich. Reporterska wędrówka znanej biografki Joanny Siedleckiej, rozmowy z wieloma świadkami udowodniły jednak, że mały Jurek nie błąkał się samotnie po polskich wsiach, nie rozłączył z rodzicami i nie stracił mowy na skutek bestialstwa ciemnych, półdzikich polskich wieśniaków, zwyrodnialców.
Wprost przeciwnie, przetrwał szczęśliwie wraz z rodzicami, dzięki ofiarności i dzielności polskich chłopów mieszkańców wsi Dąbrowa Rzeczycka w województwie tarnobrzeskim. To właśnie ci bohaterscy polscy chłopi ze wsi podkarpackiej z narażaniem własnego życia i swoich najbliższych uratowali temu chłopcu życie, wypełnili swój chrześcijański obowiązek, nad czym czuwał charyzmatyczny proboszcz ks. Eugeniusz Okoń. W „nagrodę” bohaterowie ci zostali przez Kosińskiego sponiewierani, sprowadzeni do bezwzględnego ciemnogrodu. „Czarny ptasior” Joanny Siedleckiej jest książką właśnie o nich, o ich dramacie wywołanym kłamstwami w książce Kosińskiego i upokorzeniu jakie ich spotkało, gdy podczas swoich triumfalnych wizyt w Polsce był on wszędzie, tylko nie tam, gdzie jeszcze żyli ci, którzy ryzykowali dla niego własnym życiem i swoich rodzin. Gdyby Kosiński się do nich przyznał runął by wówczas mit o męczenniku, który okazał się tylko literackim hochsztaplerem korzystającym z usług ghostwriterów. ( pisarze - widma, piszący książki na zlecenie, na okładce nie znajdują się ich nazwiska, tylko nazwisko znanego pisarza czy polityka).
Joanna Siedlecka „Czarny ptasior” (od autorki):
„…nie pojechałam do Ameryki, nie chciałam pisać o zawrotnej niewątpliwie karierze Jerzego Kosińskiego, ani o opisanych już zresztą jego skandalach, sukcesach; zaszczytach, które go spotkały. Interesowało mnie wyłącznie jego wojenne dzieciństwo. Podróż do miejsc, gdzie jako kilkuletni, żydowski chłopiec przetrwał okupację. Jego traumatyczne przeżycia z tych lat, a nie Ameryka były bowiem moim zdaniem, kluczem i tropem do jego istoty. „Holocaustowej”, skomplikowanej, tajemniczej osobowości. Obsesji, fobii, urazów i lęków. Masek, oraz mistyfikacji. Szokującej prozy nasyconej obsesją zła. A wreszcie – zaskakującej, samobójczej śmierci; wśród jej nie do końca jasnych motywów dopatrywano się także „mrocznego dzieciństwa”, które się o niego upomniało, upiorów przeszłości, od których nie potrafił się uwolnić.
„Był wielkim mistyfikatorem – pisał o nim Janusz Głowacki – ale demony, których obecność stale wyczuwał za plecami, były prawdziwe. Pewnej nocy otoczyły go w mieszkaniu przy 57 Ulicy ciasnym kręgiem”. „[…] Myślę, że na decyzję o samobójstwie miały też wpływ lata dzieciństwa opisane w „Malowanym ptaku”. Nawet jeśli nie było tak okrutne, jak opisane w powieści[…]”, twierdziła Ewa Hoffman, pisarka kanadyjska polskiego pochodzenia, autorka książki o adaptacji polskich emigrantów w USA”. „Mroczne dzieciństwo” było też kluczem do „Malowanego ptaka”, uznanego za arcydzieło literatury Zagłady, jej literacki dokument. Zastanawiano się: czy autor opowiada własną historię? Był przecież żydowskim dzieckiem, które przetrwało „Epokę pieców”. Tym bardziej, że w swoich oficjalnych „życiorysach” publikowanych w amerykańskich encyklopediach literackich podawał fakty zbieżne z historią Chłopca z „Malowanego ptaka”. „Malowany ptak” to fikcja literacka. Kosiński zapożyczył okropności z innych opisów, lub je wymyślił”.
Owe okropności przedstawił w „Malowanym ptaku” jako przeżycia własne, obrazując równocześnie zacofanie, ciemnotę i okrucieństwo polskich chłopów, którzy uratowali mu życie.
W ostatnich latach mieszkał w Nowym Jorku w dwupokojowym mieszkaniu z żoną Amerykanką nie mówiącą po polsku. Wydaje się, iż żyli w separacji – Kosiński przyjaźnił się z piosenkarką Urszulą Dudziak. Ostatnich siedem lat pisał książkę, która jednak nie została przyjęta przez wydawców. Wykryte plagiaty literackie zakończyły jego karierę literacką, stracił członkostwo amerykańskiego PEN Clubu i pozostał bez środków do życia. Samobójstwo Kosińskiego zapewne wywołane było upadkiem literackim i brakami finansowymi, a nie skruchą i żalem za jego postawę moralną, jak sądzą niektórzy autorzy.
„Malowany ptak” był pierwszym w literaturze oskarżeniem Polaków o okrucieństwo wobec Żydów, a tym samym o współudział w Holokauście i rozpętał światową antypolską nagonkę. Antypolska nagonka niestety została przeniesiona na grunt polski, nieodpowiedzialnymi atakami czyniącymi z Polaków morderców antysemickich. Oto w 2002 roku ówczesny prezydent RP Aleksander Kwaśniewski urządził spektakl „z przeprosinami” za mord w Jedwabnem rzekomo dokonany na Żydach przez polskich antysemitów. „Aktem prawnym” upoważniającym prezydenta RP do owych przeprosin była polakożercza grafomańska książka Jana Tomasza Grossa „Sąsiedzi”. Błagania modlitewne powtórzył w Jedwabnem w 2011 roku Bronisław Komorowski w asyście trzech rabinów i niestety przedstawiciela Konferencji Episkopatu Polski. Jan Tomasz Gross urodził się 1 sierpnia 1947 w Warszawie - polski socjolog, zamieszkały w USA zajmujący się naukami politycznymi i społecznymi, a w tym kontekście szczególnie problematyką wojenną, wywodzący się ze środowiska lewicowego, w 1996 roku odznaczony przez prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej. To dziwne, iż człowiek urodzony po II wojnie światowej, praktycznie nie zajmujący się badaniami historycznymi, tak „precyzyjnie” wymienia 1600 obywateli polskich pochodzenia żydowskiego rzekomo zamordowanych przez polskich antysemitów przez spalenie ich w jedwabieńskiej stodole. Grafomańska książka „Sąsiedzi” nie jest pracą naukową, nie podaje źródeł historycznych, nie jest nawet esejem, nie posiada właściwie żadnej formy historycznej, czy literackiej, podobnie jak jego następne grafomańskie polakożercze książki „Strach”, czy „Złote Żniwa”. W tych publikacjach Jan Tomasz Gross, ostatnio w „Złotych Żniwach” przy współpracy Ireny – Grudzińskiej Gross, usiłuje przekonać czytelników o bandytyzmie rabunkowym i morderczym antysemityzmie Polaków. Nie jedno kłamstwo antypolskie zawierają książki Grossa. „Złote żniwa” otwiera fotografia „polskich kopaczy”, ze złotymi obrączkami w kieszeniach, które nie uszły bystremu wzrokowi autora. Aleszumn
Bitwa Lwów 1675 (pod Lesienicami) Godnym zaprezentowania przykładem walki kawaleryjskiej w drugiej połowie XVII wieku, rozegranej przy znacznym udziale husarii, jest stosunkowo mało znana z opracowań bitwa z Tatarami pod Lwowem 24 sierpnia 1675 r. 20-tysięczna armia turecka dowodzona przez Ibrahima Szyszmana (Tłuściocha) i wspierana licznymi czambułami Tatarów ruszyła lewym brzegiem Dniestru. Król Jan III Sobieski koncentrował w tym czasie przeciwko niej wojska pod Lwowem. Aby temu przeszkodzić, wódz turecki wysłał pod Lwów silny czambuł tatarski w liczbie około 10 000 ludzi. Pochwyceni przez polskie podjazdy jeńcy zeznawali, że "Noradyn (Nuradyn) sołtan z Adzy-Gerajem sołtanem, ze wszystkimi bejami i murzami, z przebrakowaną ordą idą prosto pode Lwów, każdy we dwa konie dla prędkości". Wojsko Sobieskiego liczyło około 6000 żołnierzy. Poza jazdą pancerną i lekką oraz dragonią i piechotą z kilkoma działami król posiadał około 1700 husarii. Król Jan III jak zawsze wziął inicjatywę w swoje ręce. Postanowił zmusić wroga do przyjęcia bitwy w miejscu i warunkach przez siebie wybranych. Korzystne warunki terenowe, sprawność i męstwo żołnierzy oraz fortel zrównoważyć miały szczupłość sił polskich. Była sobota 24 sierpnia 1675 r. Podjazdy wracały z doniesieniami, że nieprzyjaciel wzdłuż traktu gliniańskiego szybko zbliża się do Lwowa. Sobieski ubezpieczył wszystkie drogi wiodące do miasta oddziałami piechoty i jazdy, a złożone w większości z chorągwi husarskich (około 1500 husarzy) wyprowadził na trakt wiodący od Glinian i ustawił czołem ku Lesienicom. Trakt gliniański biegł wyżyną opadającą ku północy, a przed Lesienicami opuszczał ją i wiódł na wzgórza. Teren między wzgórzami a ograniczającymi wyżynę bagnami był dość wąski (od 300 do 600 m) i prowadziły z niego do gliniańskiego gościńca dwa wąwozy. Sobieski przewidywał, że przez te wąwozy Tatarzy będą starali się przejść do Lesienic i dlatego wąwóz wschodni obsadził dowodzonymi przez Stefana Bidzińskiego około 180 piechurami (z kilkoma działami),zabezpieczając ich w odwodzie chorągwiami lekkiej jazdy w sile około 200 konnych pod wodzą Hieronima Lubomirskiego. Na drogę biegnącą od miejscowości Zboiska wysunięte zostały dwie chorągwie husarskie (Mikołaja Sieniawskiego i Jana Myszkowskiego), liczące w sumie 200 żołnierzy. Wysunięcie ich ku Zboiskom, mimo szczupłości liczebnej, zapewniało bezpieczeństwo całemu lewemu skrzydłu polskich sił. Husaria, nawet w tak szczupłej sile, bardzo nie lubiana przez działających zaczepnie Tatarów, gwarantowała powstrzymanie ewentualnego ataku czambułu, w ostatecznym razie na tyle by ściągnąć posiłki z obozu (na przykład znajdujących się tam dragonów). Na stokach wzgórz oskrzydlających równinę, z której spodziewano się Tatarów, Sobieski polecił ustawić czeladź obozową przydając jej kopie husarskie. Ponadto wiele kopii husarskich wbito po prostu w ziemię między drzewami dla jeszcze większego efektu psychologicznego. Był to pozór silnej grupy husarii. Fortel zastosowany przez Sobieskiego w czasie bitwy odegrał istotną rolę - zgodnie z zamierzeniami króla. Oto Tatarzy rzeczywiście nadeszli równiną i, gdy ujrzeli na stokach wzgórz "husarię", zatrzymali się na równinie w obawie przed jej uderzeniem. Silny tatarski czambuł rekonesansowy odłączył od głównych sił z zamiarem przedostania się na gliniański gościniec wąwozem wschodnim. Tam przywitał go ogień dział i piechoty Bidzińskiego, a następnie odparta go szarża lekkiej jazdy polskiej Lubomirskiego. Tymczasem Sobieski ściągnął niepotrzebne już ubezpieczenia z innych kierunków. Do siły głównej stojącej na, trakcie gliniańskim dołączyła wówczas jazda litewska z hetmanem polnym litewskim Michałem Radziwiłłem na czele. Wtedy Sobieski zmontował ponad dwutysięczną grupę uderzeniową jazdy, w której znalazły się wszystkie chorągwie husarskie (to jest około 1700 koni) i wyprowadził ją przez zachodni wąwóz na równinę. Niewielka stosunkowo przestrzeń tej wąskiej równiny nie pozwalała Tatarom na oskrzydlenie szykującej się do generalnego natarcia polskiej jazdy. Składnie i szybko polskie chorągwie rozwinęły głęboki szyk bojowy, a gdy Tatarzy ufni w swą przewagę liczebną (prawie pięciokrotną) ruszyli do natarcia, król dał swej jeździe rozkaz do szarży. Atak prowadzony przez samego króla wykonano brawurowo. Tatarzy nie wytrzymali gwałtownego uderzenia przełamującego husarii. W ciągu niespełna pół godziny masy jazdy tatarskiej zostały rozbite i rzuciły się do ucieczki. W czasie pościgu, który aż do zmierzchu nieustępliwie kontynuowały wszystkie chorągwie polskie jazdy wraz z husarią, Tatarzy ponieśli duże straty. W przebiegu bitwy pod Lwowem, poza świetnym dowodzeniem króla Jana Sobieskiego, na uwagę zasługuje ciekawy fortel z pseudo-husarią, który świadczy o tym jak wielka była jeszcze wówczas obawa jazdy tatarskiej przed husarzami. Szarża zaś, przeprowadzona niemal wyłącznie przez chorągwie husarskie, była typową, skuteczną szarżą husarską, która od razu przełamała szyki Tatarów.
Literatura:
Opis bitwy zaczerpnięty z J Cichowski A. Szulczyński "Husaria" MON 1981
PiS alarmuje: Rząd pozwala na obrót roślinami genetycznie modyfikowanymi Politycy PiS odnieśli się podczas konferencji prasowej w Sejmie do czwartkowego oświadczenia ministra rolnictwa Stanisława Kalemby, który powiedział, że z chwilą wejścia w życie ustawy o nasiennictwie i rozporządzeń wydanych w środę przez rząd, Polska będzie wolna od upraw roślin GMO. Rozporządzenia i ustawa wejdą w życie 28 stycznia. Rozporządzenia wprowadzają zakaz stosowania materiału siewnego, co nie oznacza, że jest zakaz obrotu tym materiałem. A więc Polska jest całkowicie otwarta na możliwość importu setek tysięcy kukurydzy MON 810 i ziemniaków Amflora genetycznie modyfikowanych - ocenił poseł PiS Jan Szyszko. Jakie rośliny mogą być w Polsce uprawniane na bazie nowych rozporządzeń? Co będzie z rzepakiem, genetycznie modyfikowaną soją i innymi roślinami, które są wpisane w katalogi UE? - pytał. Poseł PiS Ryszard Telus powiedział, że zakaz GMO powinien być wprowadzony ustawowo. Przypomniał, że PiS złożyło w Sejmie stosowny projekt. Nowa ustawa o nasiennictwie zawiera dwie regulacje dotyczące roślin genetycznie modyfikowanych. Dopuszcza ona rejestrację nasion GMO, a także legalizuje obrót nimi na terenie Polski. Pozostałe przepisy dotyczą wytwarzania i wprowadzania do obrotu materiału siewnego, w tym także odmian regionalnych i amatorskich. Ustanawia zasady dotyczące zgłaszania i rejestracji odmian uprawnych przez Centralny Ośrodek Badania Odmian Roślin Uprawnych, a także przepisy dotyczące wytwarzania i oceny materiału siewnego roślin rolniczych, warzywnych, szkółkarskich, a także materiału rozmnożeniowego roślin warzywnych i ozdobnych. Wydane przez rząd rozporządzenia do ustawy zakazują uprawy genetycznie modyfikowanych odmian kukurydzy MON 810 oraz ziemniaka Amflora. Minister rolnictwa mówił w czwartek, że z chwilą wejścia w życie ustawy o nasiennictwie i rozporządzeń, "Polska będzie wolna od upraw roślin GMO". Kalemba zaznaczył, że do tej pory nie było przepisów umożliwiających kontrolowanie upraw na polach. Natomiast ustawa upoważnia do tego Inspekcję Ochrony Roślin i Nasiennictwa. W razie wykrycia upraw GMO, są sankcje dla rolnika, łącznie ze zniszczeniem takiej uprawy. Rozporządzenia rządu są realizacją zapowiedzi premiera Donalda Tuska.W sprawie GMO podjęliśmy decyzję, która jest wymuszona przepisami europejskimi. Myślę, że można by tę decyzję podjąć dużo wcześniej, ale wszyscy - pan prezydent, rząd - mamy ambiwalentne przekonanie. Z jednej strony chcemy, aby Polska - ze względu na grożące kary - implementowała przepisy europejskie, dotyczy to także tej kwestii. Z drugiej strony nie ma wśród nas nikogo, kto byłby entuzjastą GMO. Dlatego rząd przygotowywał na poziomie rozporządzeń przede wszystkim takie przepisy, które wykluczą w Polsce możliwość uprawiania GMO - mówił premier w listopadzie. PAP/mall
Rak politycznej poprawnościPortal społecznościowy Facebook zawiesił prywatne konta pięciu redaktorów portalu pch24.pl. Konta zostały zawieszone i poddane specjalnej weryfikacji. Sytuacja miała miejsce wczoraj, powtórzyła się także dziś.
- Dziś w godzinach popołudniowych wszystkie prywatne konta osób obsługujących profil portalu pch24.pl na Facebooku zostały zbanowane na 24 godziny. Stało się to zaledwie kilkanaście godzin po otrzymaniu ostrzeżeń o zawieszeniu konta i komunikatów o rzekomej niezgodności zamieszczanych przeze mnie linków z regulaminem Facebooka – powiedział NaszemuDziennikowi.pl. Paweł Momro, członek redakcji portalu pch24.pl, którego konto jest jednym z pięciu zablokowanych. Warto podkreślić, że zablokowanie kont administratorów fanpage'u portalu blokuje umieszczanie na nim treści, a co za tym idzie - i jego funkcjonowanie. Pierwsze „problemy” członków redakcji konserwatywnego portalu miały miejsce wczoraj, mimo że wcześniej nikt nie informował o łamaniu regulaminu przez redaktorów. - Próbowałem wejść na swoje konto, po czym okazało się, że jestem wylogowany. Przy ponownej próbie zalogowania najpierw Facebook poinformował mnie, że ze względów bezpieczeństwa muszę przejść próbę weryfikacji, m.in. rozpoznać na zdjęciach swoich znajomych. W ogóle słowo „bezpieczeństwo” administracja tego portalu odmienia na wszelkie sposoby. Po zweryfikowaniu otrzymałem komunikat, że pewne treści zostały z mojego konta usunięte – tłumaczył Momro.
Jednocześnie wyjaśnił, że chodziło o wpis umieszczony na fanpage’u pch24, dotyczący artykułu „Homo – aktywiści przyznali, że upodobania seksualne są zmienne”. - Artykuł ten był tak naprawdę jedynie krótką relacją z konferencji, którą zorganizowali aktywiści homoseksualni. Na konferencji tej mówiono, że orientacja seksualna jest czymś, co można zmienić w ciągu życia – dodał nasz rozmówca. Kolejnym krokiem, jaki właściciele zablokowanych wczoraj kont musieli uczynić, było ponowne zapoznanie i zaakceptowanie regulaminu Facebooka. - Wówczas otrzymałem dostęp do swojego konta. Identyczny proces musiała przejść cała redakcja portalu pch24.pl – powiedział Momro, który podkreślił, że fanpage jest samodzielną stroną, którą obsługują administratorzy, ich liczba może być dowolna. - Oczywiste jest to, że na stronie to jedna osoba zamieszcza treści, ale w tym przypadku do odpowiedzialności pociągnięto wszystkich – zaznaczył członek redakcji portalu pch24.pl. To nie pierwsza zadziwiająca decyzja Facebooka. Od kilku bowiem miesięcy organizowany jest protest wobec kont szydzących i szkalujących chrześcijan, a także wartości przez nich wyznawanych. W ostatnim czasie falę krytyki i oburzenia wzbudziła strona uderzająca w Jana Pawła II, a tym samym we wszystkich katolików. Zmasowana akcja internautów pozostawała bez odpowiedzi portalu społecznościowego. Strona nie została zawieszona, w dalszym ciągu publikowane są na niej karygodne wypowiedzi i fotomontaże obrażające osobę bł. Jana Pawła II. Jedyne działania, jakie podjął Facebook, to zakwalifikowanie strony do „Kontrowersyjnego Humoru”. Paweł Momro, pytany o ocenę całej sytuacji, zauważył, że „tendencje i preferencje polityczne administratorów Facebooka są już oczywiste”. - Strony, które obrażają – co zauważają nawet osoby niewierzące – błogosławionego Jana Pawła II czy Matkę Teresę z Kalkuty, czyli osoby, które są wyniesione na ołtarze, są pozostawiane i w dalszym ciągu publikuje się na nich obraźliwe treści. Natomiast strony „wymykające się” z linii światopoglądowej, jaką administracja Facebooka wyznaje, są karcone coraz ostrzejszymi działaniami. Zobaczymy, jaki finał znajdzie ta sprawa w odniesieniu do naszych kont i strony facebook.com/pch24 – zaznaczył nasz rozmówca. Widać, że polityka właścicieli Facebooka nie wobec wszystkich jest jednakowa. Izabela Kozłowska
"Fantomowe ciało króla" „Tu wszystko jest Polską – zapisał w „Wyzwoleniu” Stanisław Wyspiański – kamień każdy i okruch każdy, a człowiek, który tu wstąpi, staje się Polski częścią… otacza Was Polska wieczyście nieśmiertelna”. Z tym postromantycznym stwierdzeniem poety polemizuje od pierwszej do ostatniej strony, „Fantomowe ciało króla”, książka Jana Sowy, która ukazała się w połowie tego roku. Jej tytuł nawiązuje do koncepcji „dwóch ciał króla” Ernsta Kantorowicza. Ale zarazem poprzez tytułową metaforę autor chce również powiedzieć, że I Rzeczypospolita nie istniała jako państwo – wraz ze śmiercią ostatniego Jagiellona była fantomem, ideologiczną fikcją, uroszczeniem, którego kres potwierdziły tylko ostatecznie rozbiory. Przy czym owo fikcyjne istnienie położyło się cieniem nie tylko na losach dawnej Polski, ale również całkiem nam współczesnej. W tym sensie książka Sowy nie jest pracą historyczną, mówi przede wszystkim o współczesnej Polsce i naszych problemach z nowoczesnością. Toteż dla jednych „Fantomowe ciało króla” to zwykły skandal i katastrofa; dla innych – błyskotliwe spotkanie myśli postmodernistycznej ze staropolskimi Sarmatami. Tak czy inaczej, jest to pierwsza propozycja „przepisania historii Polski na nowo” i choćby z tego powodu warto podjąć rozmowę na jej temat. Bartłomiej Sienkiewicz
PAŃSTWO NA NIBY Diagnoza Clausewitza nie odwołuje się do potencjałów wojskowych, obszaru, ludności czy wydolności maszynerii wojennej, lecz do polityki. To polityczność tworzy siłę i warunkuje zdolność do obrony – cytowany passus znajduje się w księdze jej właśnie poświęconej. Co więcej, pisząc o państwach, „między którymi” Polska była położona Clausewitz ma na myśli również Rosję, co dla Polaków brzmi już zupełnie absurdalnie, skoro „tatarskość” zwykliśmy przez pokolenia przypisywać właśnie Rosji. Ale dla Clausewitza polityczność Rosji była „jednogatunkowa” z innymi państwami Europy, w odróżnieniu od Polski. Tę odmienność Rzeczpospolitej Obojga Narodów próbowali opisać Stańczycy, potem, już w PRL historycy tej miary co Kula, Topolski, czy Małowist. Niewiele się z tych wysiłków przedarło do świadomości powszechnej, a i współczesna historiografia nie pali się do kontynuowania tamtych szkół myślenia historycznego. Diagnoza Jan Sowy, zawarta w Fantomowym ciele króla idzie najdalej ze wszystkich i jest najbardziej zbliżona do clausewitzowskiej: Polska jako państwo po prostu nie istniała, była fikcją ubraną w kostium symboliczny. Problem w tym, że Pierwsza Rzeczpospolita jest wciąż w politycznych sporach współczesnej Polski obecna jako zasób idei, z których rodzi się całkiem wyrazisty zarys polityki. Polityka jest przecież za wsze w jakiejś mierze pochodną mitów i historycznych esencji destylowanych przez powszechną świadomość. Obraz rysowany przez Sowę sprowadza się do sytuacji w której w jednym z największych państw chrześcijańskiej Europy nagle wyparowuje władza, potestas regio. Tron od śmierci ostatniego Jagiellona jest pusty, siedzące na nim żałosne figury (może z dwoma wyjątka mi) były obierane na Polach Mokotowskich jak na ple miennym wiecu, na ogół z udziałem pieniędzy ościen nych państw. Są to władcy bez mocy, bez respektu i bez metafizycznej sankcji. W Pamiętnikach Paska znajduje się fragment, kiedy król Władysław IV szukający noclegu u swego poddanego został zelżony najgorszymi słowami przez małżonkę szlachcica, u którego miał zatrzymać się na popas, i zmuszony do zawrócenia. Parę dni później władca Rzeczpospolitej Obojga Narodów jej wybaczył i do tego „opatrzył” pieniędzmi na znak swojej łaskawości. W każdym innym królestwie kat wydarłby jej język a potem ściął, poćwiartował czy powiesił, wedle reguł sztuki. Pusty tron oznacza, że król jest w istocie osobistym i politycznym pomiotłem. Jego główna funkcja to rozdawnictwo dóbr (czyli państwa) na rzecz oligarchów. Stronnictwa królewskie były przez czas trwania Rzeczpospolitej niczym innym jak kolejną koterią równoważną (a częściej słabszą) innym konkurencyjnym, na czele których znajdowali się urzędnicy przez tego samego króla mianowani. Pustka władzy rodzi zdzicze nie. Abdykacja realnej władzy otwiera pole do powsta nia władzy gdzie indziej – już niekontrolowanej, bez praw ją ograniczających i bez hamulców odpowiedzial ności za całość. Samokolonizacja zarówno w stosunkach wewnętrznych (pańszczyzna), jak i zewnętrznych (polski handel zbożem) i załamanie cywilizacyjne – wszystko to składa się na obraz kraju, który zrezygnował z innej niż prywatna polityczności. Kiedy dokonywał się ostateczny rozbiór Polski na jej terytorium nie było ani jednego publicznego stałego mostu. Żeby budować kamienne mosty trzeba działać wspólnie, nie wedle prywatnej polityczności. Prywatna polityczność to hobbesowski stan natury.Równie ważny jest system zabezpieczający ten stan. Rzecz nie w liberum veto – ostatecznie można je uznać za mechanizm, który do czasu działał bez problemu – zdegenerował się razem z degeneracją całego organizmu. Idzie o absolutny fenomen na tle nowożytnej Europy – prawo do buntu. Stanisław Kutrzeba w Historii ustroju Polski. Korona opisuje jak marginalny średniowieczny obyczaj konfederacji jako związku obywateli jednoczących się we wspólnym celu obok, a często przeciw władcy, został przeniesiony (w Statutach Warszawskich 1583 r., odnawianych potem wielokrot nie) jako zasadniczy mechanizm korygujący, a raczej likwidujący możliwość sprawowania władzy politycznej w Polsce. Konfederacje jako związki obywateli wypowiadające posłuszeństwo władzy, mające ustrojowe prawo bytu i używane w coraz bardziej anarchizujących i prywatnych celach, tworzyły dosłowny miecz wiszący nad każdym, kto aspirował do sprawowania władzy w Rzeczpospolitej. Żeby docenić siłę tego mechanizmu przypomnijmy sobie tylko jeden przykład. Oto hetman Jerzy Lubomirski, zaopatrzony w pieniądze cesarza Leopolda I, elektora brandenburskiego i Karola XI, króla Szwecji (tuż po tym jak Szwedzi zamienili Polskę w pustynię), powołuje konfederację. W bitwie pod Mątwami 1666 r. wojska królewskie zostały zmasakrowane przez rokoszan. Według różnych źródeł od paru do parunastu tysięcy żołnierzy, kwiat polskiego wojska – weteranów Czernieckiego, obrońców kraju przez poprzednie 10 lat – zostało wymordowanych po bitwie, jako jeńcy lub poddający się. W wyniku bitwy król Jan Kazimierz zawiera ugodę z Lubomirskim – ten ukorzył się i dobrowolnie wyemigrował, król wyrzekł się wzmocnienia tronu i ogłosił amnestię dla reszty przeciwników. Konfederacją był Bar i Targowica. W ostatecznym porywie próba naprawienia Rzeczpospolitej – Konstytucja 3 Maja – także została podjęta jako konfederacja generalna. Ustrojowy bunt był kostiumem, w którym to państwo skonało. Bywa zresztą, że państwo przestaje funkcjonować i wielka maszyna rozpada się z powodu rebelii i wojny domowej. Nie ma to jednak nic wspólnego z „prawem oporu”. Z punktu widzenia hobbesowskiego państwa oznaczałoby to uznanie przez państwo prawa do wojny domowej, to znaczy do zniszczenia państwa, czyli nonsens. Przecież państwo kładzie kres wojnie domowej. Coś, co nie kończy wewnętrznego konfliktu, nie jest państwem. Jedno wyklucza drugie. To Carl Schmitt w Lewiatanie w teorii państwa Thomassa Hobbesa – można by rzec, że mimowolnie rozstrzygający spór czy Pierwsza Rzeczpospolita istniała jako państwo, czy nie. W państwie, w którym polityczność została sprywatyzowana razem z armią, jego urzędami i gospodarką, prywatyzacji ulegają też jego mieszkańcy. Toteż chłopi do świadczali niewolnictwa nieporównywalnego z krajami ościennymi. Głęboką zapaść jaka dotknęła Rzeczpospolitą mniej więcej od połowy XVII w. tłumaczono wojnami przetaczającymi się przez jej terytorium. Istotnie, upust krwi i majątku był wtedy porównywalny wyłącznie ze skutkami II wojny światowej. Pomija się jednak fakt, że sąsiednia Rzesza Niemiecka po wojnie trzydziestoletniej poniosła większe straty, a mimo to odbudowała się cywilizacyjne w przeciągu stulecia. Kryzys bowiem nie przyszedł z wojskami szwedzkimi i nie z buntem Chmielnickiego – zaczął się już wcześniej. Zapowiadał go upadek wojskowości (pisał o tym przed laty Jan Wimmer), coraz bardziej niewydolny system gospodarczy, a przede wszystkim niechęć narodu szlacheckiego do jakiejkolwiek władzy poskramiającej swobodę prywatnej polityczności. Załamanie połowy XVII w. było skutkiem, a nie przyczyną. Diagnozy te, uprzednio przecież obecne w polskiej historiografii, zostały przez Sowę zebrane w jeden węzeł, którego teraz nie da się łatwo rozplątać. Jeśli Polska nie istniała przez „tak liczne wieki” jako państwo, to na czym polega tajemnica jej odrodzenia? Czyżby nostalgia za utraconym fantomem, bezcielesnym bytem symbolicznie nazywanym państwem, powołała do istnienia coś realnego, z krwi i kości, czyli Niepodległą roku 1919? I czym jest obecnie państwo polskie, na jakim fundamencie zbudowane? Batory, Sobieski, Piłsudski – oto postaci, które na przekór naturalnemu stanowi bezpolityczności Polaków potrafiły siłą swej woli narzucić, dać na chwilę poczucie potestas, niezbędnej do myślenia o sobie w kategoriach porównywalnych z innymi pań stwami. Równocześnie każda figura ustrojowa nadają ca strukturę władzy jednorodnej, ograniczającej polityczne rozdrobnienie i swobodę koteryjności, spotyka się z zaciętym oporem. Konstytucja Marcowa z 1921 r., i ta z 1998 r. to przykłady wizji polityczności nad Wisłą: byle władza nie skupiona, byle nie jednostkowa z wyraźną odpowiedzialnością... Naród leżący między Niemcami i Rosją, podlegający czterem udanym rozbiorom, funduje sobie po tym wszystkim konstytucje dzielącą władzę wykonawczą między rząd a prezydenta, jakby leżał na zachód od Irlandii i przez całą swoją historię cierpiał na nadmiar siły skupionej we władzy wykonawczej. To nie rzeczywistość Panów Pasków tylko Kowalskich w 2012 roku. Autor Fantomowego ciała króla opisuje paradygmat „państwa na niby”, czegoś co trwa w naszych głowach i odruchach po dzień dzi siejszy. Niekoniecznie musi się to układać podług linii centrum-peryferie, jak chce tego Sowa. W „rzeczpospolitych” państw europejskich jest bowiem parę krajów o równie marginalnym położeniu, gdyby przyjąć kategorie dependystyczne, ale nie oznacza to równocześnie porównywalnej z Polską bezpolityczności jako dziedzictwa trwającego do dziś.Dariusz Rosiak, dziennikarz Rzeczpospolitej, w serii reportaży z Afryki opisał kiedyś jak obywatele Mali – najbiedniejszego kraju kontynentu – żyją nostalgią po swoim wspaniałym średniowiecznym królestwie. To one jest punktem odniesienia w ich smutnej codzienności, o dawnych czasach układa się pieśni. To był zapis chorobliwej tęsknoty paraliżującej codzienność – ba, zastępującą codzienność marzeniami o dawnej świetności. Przy wszelkich różnicach Pierwsza Rzeczpospolita spełnia podobną rolę w dzisiejszej Polsce. Jest źródłem dumy, wzorem optymalnego ustroju ludzi wolnych (republikanizm), odniesieniem w politycznych ambicjach dnia dzisiejszego. Ta choroba skłamanej historii każe porównywać Polakom swoje obecne państwo do Niemiec i Francji lub USA – i w taki sposób szukać celów politycznych. „Miejsce Polski jest między głównymi siłami w Europie” – ile razy podobne zdanie można było słyszeć od intelektualistów czy polityków, zwykle prawicowej proweniencji. Postawa ta zupełnie abstrahuje od wielowiekowego zacofania, społecznego niewolnictwa, gospodarczej mizerii, jaka stała się spadkiem trwającym do dnia dzisiejszego po Rzeczpospolitej Obojga Narodów. A to właśnie jest nasze longue dur´ee. Wieczne niezadowolenie i frustracja wynikające z porównań z potęgami europejskimi prowadzi do pogardy dla własnego kraju, jego dorobku, sukcesów na miarę istnie nia realnego, a nie wyimaginowanego. Imaginacja bo wiem podpowiada wizję Polski Jagiellonów i Batorego, jako „naturalny stan” państwa. Zgodnie z formułą Szujskiego: fałszywa historia jest matką fałszywej polityki, ten stan ducha i umysłów to prosta droga do cyklicznej klęski. Niezdolność do poznania i przepracowania własnej historii zdaje się być odwrotnie proporcjonalna do zainteresowania nią – chyba już nie ma żadnego liczącego się pisma, które by nie miało swojego do datku historycznego. Infantylizm tego „historycyzmu” źle wróży przyszłości politycznej Polaków, skoro jedni mówią o wynaradawianiu poprzez pomijanie własne go dziedzictwa, a drudzy w odruchu obronnym udo wadniają, że wcale nie – my także mamy swoje opo wiastki historyczne. Z jednych i drugich nie wyłania się żaden sens, żadna lekcja będąca podstawą głębszej re fleksji dotyczącej własnego losu. To jak kolejne pieśni układane w Mali. Jan Sowa w Fantomowym ciele króla rozpina problem między modernizacją i zacofaniem, zmiennością a stałością istnienia. Rozumiem tę analizę jako próbę od powiedzi na dylematy współczesności w świecie, w którym te kategorie nabierają szczególnego znaczenia – kryzys stawia pytania nie tylko o siłę centrum i jego pra womocność, ale i zdolności przeżycia peryferii opartych w swojej istocie o paradygmaty wypracowane w metropoliach, a nie na obrzeżach. Niemniej cokolwiek się nie stanie w globalnej gospodarce, jakiekolwiek problemy nie zwalą się na mieszkańców państw europejskich – to w ostatecznym rachunku o powodzeniu lub nie decydować będzie ta sama zasada, o której pisał nielubiący Polaków pruski generał – jakość polityczności poszczególnych społeczeństw. Ich umiejętności do koncentrowania władzy wtedy, gdy to konieczne i pilnowania by nie osunęła się w autorytaryzm lub bezsiłę. Mądrość autokorekty – dostosowania środków do wyzwań, balansu między wymogami prawa, a koniecznością polityczną. I zimna ocena własnych możliwości i szans. Z taką historią, jaką sobie współcześnie przepowiadamy, nie miejmy złudzeń: na żadne z tych wyzwań nie potrafimy odpowiedzieć właściwie. Rozpięci między nostalgią za przeszłością a pogardą dla współczesności, niepotrafiący „przekroczyć siebie” w tworzeniu państwa – nie na miarę Batorego, lecz na miarę dzisiejszych ograniczeń i wyzwań. Z tego zapewne powodu być może nie zauważamy, że żyjemy na co dzień w kolejnym fanto mie. Wystarczyło by polityk sprawujący przez ostatnie pięć lat władzę zachwiał się w swoim autorytecie politycznym, a wydaje się, że wszystko zaczyna wracać do normy: państwo przestaje istnieć, zaczyna rozkładać się w przyspieszonym tempie, skoro jedyna siła je scalająca była władzą jednego człowieka, a nie reguł i procedur, rozsądku i dobrego zwyczaju. Zimna wojna domowa jaką toczymy od siedmiu lat jest jak pełzająca konfede racja – udając politykę de facto jest jej zaprzeczeniem. Paraliżuje państwo i zdolność do jego korekty, do jednej słabości dodaje kolejne. Fantomowe ciało króla czytam więc (chyba wbrew intencjom autora) nie jako próbę użycia zestawu pojęć wypracowanych przez współczesną humanistykę do analizy polskiej historii, ale jako na nowo spisaną starą przestrogę przed życiem niepolitycznym. Na końcu ta kiego życia jest zawsze bowiem klęska spadająca w nie spodziewany sposób (ale oczywista dla postronnych), po latach będąca już tylko kolejną heroiczną opowieścią, którą karmimy następne pokolenia. Jeśli lacanowskie Realne zawsze powraca na swoje miejsce, to jesteśmy na dobrej drodze by Go na nowo doświadczyć. Bartłomiej Sienkiewicz
Nowe rozdanie w TVN-ie
Na fali pośredniego wejścia Francuzów do kapitału TVN, kilku dużych inwestorów instytucjonalnych przekroczyło próg 5% udziałów w spółce. Rośnie nadzieja, że TVN stanie się powoli normalną spółką giełdową z europejskimi standardami ładu korporacyjnego. Giełdowa spółka TVN była przez lata czerwoną wyspą ładu korporacyjnego. Pomimo tego że 45% akcji znajduje się w obiegu giełdowym, akcjonariusze giełdowi nie mieli nic do powiedzenia w sprawach strategii spółki. Jeden z funduszy, Franklin Templeton, usiłował w przeszłości dialogować z TVN, bez skutku. TVN przepłacała więc sowicie za platformę “n” i zadłużała się po uszy aby ratować swojego głównego udziałowca, luksemburską spółkę ITI Holdings SA. TVN ma co prawda trzech “niezależnych” członków rady nadzorczej, ale akcjonariusze giełdowi nie mają co na nich liczyć. Ci ludzie są marionetkami. Jeden z nich, Wiesław Rozłucki, pytany o strategię spółki, odsyłał dziennikarzy do ... ITI. Sytuacja zaczęła się powoli zmieniać dopiero po niedawnym wejściu francuskich inwestorów z Vivendi / Canal Plus do kapitału holenderskiej spółki Polish Television Holding BV, która ma 52% udziałów w TVN. Od końca listopada 2012 roku Francuzi maja pośrednio 22% udziałów w TVN. Do rady nadzorczej TVN weszło trzech wysokiej rangi reprezentantów Canal Plus (prezes spółki, jego zastępca i szefowa zasobów ludzkich). Francuzi przeforsowali też w listopadzie 2012 zmiany w statucie TVN, które powiększają wpływy udziałowców mniejszościowych. Dodatkowym pozytywnym elementem było odejście Piotra Waltera z zarządu TVN, z dniem 31 grudnia 2012. Co prawda Walter nie odszedł daleko, zmienił tylko biuro w budynku TVN na gabinet członka zarządu ITI, niemniej eliminacja ostatniego członka rodzin Walterów i Wejchertów z zarządu TVN jest pewna symboliczną zapowiedzią wiosny. Na koniec, w ostatnich tygodniach trzy otwarte fundusze emerytalne (Aviva, ING i PZU) podniosły swoje udziały w TVN do poziomu 5%. Jeżeli te fundusze zdecydują się na współpracę z Canal Plus w celu obrony interesów TVN, zadysponują razem mniejszością blokującą (37% akcji spółki). Kurs akcji TVN zaczął iść w ostatnich tygodniach w górę, dochodząc nawet do poziomu 10 PLN. Inwestorzy zaczęli widocznie wierzyć że TVN nie będzie już systematycznie obskubywany przez ITI. Ale inwestorzy giełdowi nie powinni upajać się zbyt wielkim optymizmem, analitycy giełdowi nie widzą powodów do wyceny akcji TVN powyżej 8 PLN. Aktualnie cena giełdowa akcji TVN podchodzi do 10 PLN, czyli jest już o 25% wyższa. Inwestorzy giełdowi powinni przypatrywać się akcjom insiderów TVN. Jeden z członków zarządu TVN sprzedał swoje akcje w grudniu 2012 - za 8,82 PLN. Balcerac
Zapobieganie przemocy czy kulturowy marksizm Pod koniec minionego roku pełnomocnik rządu ds. Równego Traktowania, Agnieszka Kozłowska-Rajewicz podpisała konwencję Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet oraz przemocy domowej. Jej zdaniem dokument ten nie ma wymiaru ideologicznego i jest krokiem w dobrą stronę. Przeciwnego zdania jest m.in. Episkopat, który krytykuje konwencję za sugerowanie, że źródłem przemocy wobec kobiet jest religia i tradycja. Konwencja Rady Europy została przedstawiona do podpisu już w maju 2011 r. Dotychczas podpisało ją 25 krajów, a Polska jest kolejnym. Jej zatwierdzenie to dopiero etap wstępny procedury wprowadzania w życie dokumentu. Potrzebna jest jeszcze jej ratyfikacja przez poszczególnych sygnatariuszy – minimum 10 krajów, w tym 8 członków Rady Europy. Dotychczas zrobiła to jedynie Turcja. Proces ratyfikacji może być czasochłonny z uwagi na aspekty formalno-prawne. Jak długo może on potrwać w Polsce? Kozłowska-Rajewicz mówi tu o okresie około dwóch lat. Jak jednak przypomina, prawo międzynarodowe wymaga, by w okresie poprzedzającym ratyfikację nie podejmowano żadnych działań sprzecznych z podpisaną umową. Jeśli zaś wszystko przebiegnie po myśli władzy, to po tym okresie konwencja stanie się obowiązującym w Polsce źródłem prawa, ważniejszym niż ustawy sejmowe. Teoretycznie będzie aktem prawnym mniej ważnym od konstytucji, jednak wydaje się, że rząd założył z góry, że w praktyce konwencja będzie miała tę samą moc, co konstytucja. Za pośrednictwem Kozłowskiej-Rajewicz podpisał on konwencję wraz z dwoma zastrzeżeniami. Zgodnie nimi nich państwo polskie nie będzie egzekwować przestrzegania konwencji od osób na stałe zamieszkałych w Rzeczypospolitej, ale nie będących jej obywatelami. Drugie zastrzeżenie zwalnia polski rząd z obowiązku wypłaty odszkodowań osobom nie będącym obywatelami żadnego z krajów UE. Zastrzeżenia te mają przede wszystkim techniczny charakter i są kolejną abdykacją z narodowej niezależności.
- Ratyfikowanie konwencji jest kolejnym etapem podporządkowywania polskiego prawodawstwa, a w konsekwencji praktyki politycznej i obyczajowości, założeniom wynikającym ze światopoglądu apriorycznego, konstruktywistycznego oraz świadomie przeciwstawnego zarówno zasadom prawa naturalnego, jak tradycji chrześcijańskiej i polskiej – mówi dla PCh24.pl prof. Jacek Bartyzel.Sprzeczność konwencji z chrześcijaństwem dostrzegł polski Episkopat. Sprzeciw biskupów budzi przede wszystkim artykuł 12, który wymienia religię, kulturę i tradycję wśród czynników powodujących przemoc wobec kobiet. Hierarchowie krytykują również artykuł 14, który nakłada na państwa, które ratyfikowały konwencję, obowiązek promowania w edukacji „niestereotypowych” ról płciowych. Można to rozumieć jako homo- i transseksualizm. Jak podkreślają księża biskupi, łączenie słusznej zasady przeciwdziałania przemocy z próbą niebezpiecznej ingerencji w system wychowawczy i wyznawane przez miliony rodziców w Polsce wartości, jest bardzo niepokojącym sygnałem. Episkopat już w lipcu wydał oświadczenie w związku z dyskutowanymi wówczas planami podpisania konwencji. Skrytykował w nim uznanie płci za kwestię umowną. W artykule 3. Konwencji czytamy bowiem, że „płeć” oznacza społecznie skonstruowane role, zachowania, działania i cechy, które dane społeczeństwo uznaje za właściwe dla kobiet i mężczyzn. Nie ma więc mowy o płci, jako o czynniku biologicznym, naturalnym. Dominuje natomiast doktryna, zgodnie z którą między płciami nie ma jakiś fundamentalnych różnic, a podział ról w społeczeństwie jest wynikiem przede wszystkim dziedzictwa kulturowego. Podobne obawy wyrażali także m.in. Jarosław Gowin (PO) i poseł do Parlamentu Europejskiego, Jacek Kurski. Zdaniem Mariusza Błaszczaka, szefa klubu parlamentarnego PiS zapisy konwencji mają charakter „lewacki”. Zdaniem ks. Marka Dziewieckiego, doktora psychologii i publicysty, zapobieganie przemocy nie jest, wbrew pozorom, głównym celem konwencji. Istnieje też drugie dno.
- Tym drugim dnem jest przemycanie lewicowych ideologii o tym, że kultura, tradycja i religia stanowią zagrożenie dla kobiet – mówi dla PCh24.pl, , ks. Dziewiecki. - Drugą z ideologii, którą tylnymi drzwiami przemyca do polskiego prawa ratyfikowana konwencja, jest „gender”, czyli założenie, że każdy obywatel może dowolnie określać swoją płeć, gdyż - według tej ideologii - płeć nie jest faktem biologicznym, a jedynie zbiorem ról i zachowań w sferze społecznej – dodaje duszpasterz. Kozłowska-Rajewicz polemizuje z tego typu zarzutami i uważa, że krytyka konwencji jest nieuzasadniona. Sprzeciw Episkopatu i polityków katolickich porównuje do walki z wiatrakami. W wywiadzie dla portalu „Krytyki Politycznej” twierdzi, że konwencja nie imputuje Kościołowi wspierania przemocy wobec kobiet. Jej zdaniem, konwencja wspomina o negatywnym wpływie religii wyłącznie w kontekście islamu. Trudno jednak stwierdzić, czy tak jest w rzeczywistości, skoro tekst konwencji mówi ogólnie o religii, a nie o konkretnych religiach. Kozłowska-Rajewicz mówi także w kontekście konwencji o potrzebie legalizacji związków partnerskich. Jej zdaniem, jest to wymóg „praw człowieka”. To podejście także pokazuje na jakiej ideologii opiera się konwencja i sposób myślenia jej zwolenników. Na miejsce prawa naturalnego, z którego wynika ludzkie prawo i obowiązek rozmnażania się, jako działania zgodnego z naturą, wprowadza się niejasne prawa człowieka. Prawa te to de facto moralnie nieuzasadnione roszczenia do nieograniczonej wolności, w tym do działania sprzecznego z naturą. Clou problemu leży więc w tym, że konwencja jest elementem rewolucji obyczajowo-seksualnej. Jej doktrynalne założenia są niemożliwe do pogodzenia z chrześcijaństwem. Wpisuje się ona w dążenia tzw. marksizmu kulturowego – idei której protoplastą był włoski marksista, Antonio Gramsci (1891-1937). Gramsci zachował większość poglądów Marksa, ale odwrócił jego zasadę, zgodnie z którą byt określa świadomość. Jego zdaniem, rewolucję społeczno-ekonomiczną miała poprzedzać rewolucja w kulturze, sprowadzająca się do obalenia zachodniej tradycji wyrastającej z chrześcijaństwa. Choć sam Gramsci nawrócił się na łożu śmierci, ideowi następcy filozofa odnieśli wiele sukcesów po jego śmierci. Kluczowym momentem był rok 1968, który rozpoczął rewolucję seksualno-obyczajową na Zachodzie. Rozpoczęte wówczas przemiany doprowadziły do tego, co włoski komentator Marcello Veneziani określił jako radykalny ateizm i materializm, internacjonalizm i uniwersalne wykorzenienie, prymat pragmatyzmu i śmierć filozofii (…) oraz równość wyrażająca się w homogenizacji. Konwencja pod pretekstem zapobiegania przemocy nie tylko atakuje religię, kulturę i tradycję, ale również promuje utopijny egalitaryzm pomiędzy płciami i orientacjami seksualnymi. - Wrogość do tradycji, zwłaszcza do nienazwanej wprost tradycji chrześcijańskiej, ale wskazywanej aluzyjnie, przez liczne odwołania do religii, jako rzekomego źródła zła, jest uderzającą cechą tego dokumentu. Kilkakrotnie, tradycja, kultura, religia, obyczaje i honor (zawsze w cudzysłowie, co też wymowne) są przywołane w funkcji przyczyny ‘przemocy domowej’ – wskazuje prof. Bartyzel. Podobnego zdania jest ksiądz Dziewiecki: - Ideologiczne źródła konwencji to założenia tak zwanej nowej lewicy, która powraca do marksistowskiej doktryny głoszącej, że w każdym społeczeństwie jakaś grupa społeczna musi walczyć z jakąś inną grupą, na przykład kobiety muszą walczyć z mężczyznami, a ludzie „postępowi” z chrześcijanami – zauważa duszpasterz.
Marcin Jendrzejczak
Jan Dworak. Samotność bohatera Coraz wyraźniej widać, że przewodniczącym Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji oraz jego urzędnikami kierują szlachetne pobudki. Jan Dworak chce uczynić z toruńskiej stacji o umiarkowanej oglądalności potężny koncern, który poważnie liczyć się będzie na telewizyjnym rynku. Obecny szef KRRiT mógł być po prostu zwyczajnym urzędnikiem, podpisującym koncesje, przydzielającym częstotliwości tym, którzy spełnili kryteria. Niekiedy pogroziłby palcem na państwową flagę w wiadrze z pomyjami w ramach radiowego poranka dekonstrukcji mitów. Od czasu do czasu kazał zapłacić słoną grzywnę gdyby jakiś telewizyjny błazen obraził obojnaka o odmiennym kolorze skóry. Szara, nijaka kadencja upłynęłaby na odcinaniu kuponów od szczęśliwego faktu, o jakim marzy wielu: oto któregoś dnia był we właściwym miejscu o odpowiednim czasie i spotkał tych, których trzeba. Ale on nie jest przecież tanim koniunkturalistą, który za niezłą posadę sprzeda twarz i opozycyjne CV. Ma większe ambicje. Chce wywrócić medialny ład. Poszerzyć spektrum opinii. Ofiarować cichej większości prawo donośnego głosu w telewizyjnym mainstreamie. Pragnie dać hobbitom to, czego krasno-ludy dać nie zamierzają: realny wybór.
Zamiast pogoni za wróblem chce latać z orłami. Dlaczego to robi? Czemu woli zagrać na nosie swym możnym protektorom? Narazić się na środowiskowy ostracyzm, etykietkę oszołoma? Czy dlatego, że naprawdę przejął się ideałami antykomunistycznej opozycji? Bo nadstawiał karku za nielegalną bibułę? Że działa od lat w Stowarzyszeniu Wolnego Słowa? Dzisiaj zbyt wcześnie na proste odpowiedzi. Kiedyś je poznamy. Fakty są bezlitosne. Toruńską telewizję należącą do Fundacji Lux Veritatis wypromowało dwóch ludzi. O jednym wiemy od dawna, ale to ten drugi tak naprawdę wyprowadził na ulice setki tysięcy ludzi w całej Polsce i za granicą. On zjednoczył w obronie katolickiej stacji Episkopat, który kiedyś podzielony w ocenie redemptorystowskich mediów, dzisiaj w ich sprawie mówi niemal jednym głosem. Samorządy, organizacje, stowarzyszenia, związki, partie, zwykli ludzie. Dwa i pół miliona podpisów. Dziś nazwę telewizji zna każdy Polak, piszą i mówią o niej obcokrajowcy. Czy menadżerski talent nadzwyczaj operatywnego zakonnika – założyciela stacji wystarczyłby aby ją aż tak wypromować? Nie łudźmy się! Prawdziwie perfekcyjną, a przy tym niewdzięczną pracę wykonał i wykonuje właśnie Jan Dworak.Chyba najbardziej imponuje mi w nim bezinteresowność. Może myśli: „kiedyś się przekonacie”, gdy słyszy drwiny i ataki. Z pewnością jednak wie, że jakże często najbardziej heroiczne poświęcenie pozostaje niedocenione. Najwięksi bohaterowie kończą nieraz w niesławie, osądzeni przez historię, zapomniani, niezrozumiani, pozbawieni dobrego imienia. Szef Krajowej Rady to ryzyko podjął. No dobrze, przerwijmy tę fantasmagorię i zejdźmy na ziemię. KRRiT ogłosiła kilka dni temu warunki ubiegania się o dodatkowe miejsca na bezpłatnym, cyfrowym multipleksie. Kanał o charakterze społeczno-religijnym, który je otrzyma, ma wprawdzie emitować „transmisje i relacje z nabożeństw i uroczystości religijnych, wydarzeń z życia Kościoła i społeczeństwa, edukować w zakresie historii i współczesności chrześcijaństwa w duchu nauczania Stolicy Apostolskiej i jedności z Episkopatem Polski”, ale i równocześnie - propagować „tolerancję i treści ekumeniczne oraz działania w duchu dialogu międzyreligijnego”. Pierwsza część warunków pasuje idealnie do telewizji Trwam, drugiej – przez ową „tolerancję”, jeśli rozumieć ją w duchu niemiłościwie nam panującej nowomowy - nijak z charakterem katolickiego nadawcy pogodzić się nie da. Czy zatem tworzona naprędce z udziałem byłych twórców nieboszczki Religii TV nowa telewizja (będzie ona przecież, a jakże, nie tylko dialogująca i ekumeniczna, ale i tolerancyjna!) rzeczywiście powstaje po to, by wskoczyć na multipleks zamiast niewygodnej dla rządzących toruńskiej stacji? Taka ustawka oznaczałaby skrajną arogancję władzy i jednej z jej przybudówek, jaką jest KRRiT. Ale właściwie widzieliśmy już w ostatnich latach niejedno i wszystko uszło płazem. Więc dlaczego nie? Roman Motoła
NASZ WYWIAD. Grzegorz Braun: prokuratura organizuje na mnie nagonkę, którą prowadzą na skalę kraju prasa, policja, portale internetowe wPolityce.pl: Portal Rp.pl podaje, że usłyszał Pan zarzuty związane z incydentem na warszawskich Powązkach. W czasie ekshumacji ciała śp. Anny Walentynowicz został Pan zatrzymany, a obecnie usłyszał Pan ponoć zarzuty związane z uderzeniem policjanta, naruszeniem miru domowego oraz zmuszeniem funkcjonariusza do zaprzestania wykonywania obowiązków służbowych. Czy doniesienia portalu są prawdziwe? Grzegorz Braun, reżyser, dokumentalista: Potwierdzam. Rzeczywiście w czwartek zgłosiłem się na wezwanie prokuratury na warszawskiej Woli. Prokurator Anna Dziduch przedstawiła mi dwa zarzuty, które przyjąłem do wiadomości. Nie przyznałem się do nich i odmówiłem wyjaśniania czegokolwiek pani prokurator. Podyktowałem jedynie do protokołu, że żadnym prokuratorom niczego wyjaśniać nie będę, ponieważ piąty rok, piąty rok jestem ofiarą zmowy prokuratory i policji we Wrocławiu. Jestem sądzony pod fałszywymi zarzutami za rzekomą napaść na funkcjonariusza policji. Tamta sprawa trwa piąty rok. Tyle czasu jestem nękany przez policję, prokuraturę i sądy. Teraz warszawska prokuratura i policja powtarzają ten sam model.
Ten sam, czyli jaki? Podobieństwo wynika z sekwencji wydarzeń. Obecnie cała sprawa również zaczyna się od tego, że to ja się poskarżyłem na policję. To ja pierwszy złożyłem zażalenie. Ono trafiło w przewidzianym terminie i zostało odrzucone przez sąd. Następnie mi postawiono zarzuty, postawiono mnie wobec fałszywego oskarżenia. Ja po zatrzymaniu złożyłem zażalenie wczesną jesienią minionego roku. I sąd odrzucił je w październiku. A potem ja stanąłem pod oskarżeniem. To jest bardzo istotne, że taka jest kolejność zdarzeń. Ja się poskarżyłem, a potem mnie się oskarża. Co więcej, prokuratura organizuje na mnie nagonkę, którą prowadzą na skalę kraju prasa, policja, portale internetowe. Na ich łamach działają paradziennikarze, będący de facto funkcjonariuszami frontu ideologicznego.
Co ma Pan na myśli? Działania podjęte 13 grudnia ubiegłego roku, gdy prokuratura zainicjowała, a paradziennikarze podchwycili, kampanię insynuacji, jakobym unikał kontaktu z wymiarem sprawiedliwości, bym uchylał się od kontaktu z prokuraturą. To były bezczelne kłamstwa i insynuacje. Prokuratura i policja nie próbowały mnie znaleźć. Ja przez długie tygodnie, jakie upłynęły od bezprawnego zatrzymania mnie na Powązkach, wielokrotnie miałem kontakt z wymiarem sprawiedliwości. Nigdzie się nie chowałem. W ciągu tych dni wiele razy stawałem przed sądem we Wrocławiu. Miałem również wiele spotkań autorskich, a gazety pisały o mnie wielokrotnie. Insynuacje, że gdzieś się chowałem miały na celu zrobienie ze mnie kryminalisty. Elementem tego było bezprawne publikowanie mojego wizerunku z czarnym paskiem na oczach czy skracanie mojego nazwiska do inicjału.
W Rp.pl również pojawia się opis Pana wystąpienia z Klubu Ronina. Tam też jest Pan przedstawiany jako Grzegorz B. Na łamach komunikatu PAP, na łamach "gwiazdy śmierci" z ulicy Czerskiej, czy na falach radiowych i w telewizjach byłem tak nazywany. Gdy tylko dotarły do mnie doniesienia, że mam się gdzieś chować, zgłosiłem się natychmiast na najbliższy posterunek policji, gdzie zostawiłem swoje dane i oświadczyłem, że się nigdzie nie chowam. Jednak media nadal pisały i podawały bzdury. I nikt się nie pofatygował, żeby do mnie zadzwonić. A gdy odezwała się do mnie prokuratura stawiłem się na jej żądanie. Prokuratura i prasa podjęły akcję o charakterze insynuacji i oszczerstwa. Dla życia publicznego w Polsce jest wielce istotne, że żaden z dziennikarzy powtarzający kłamliwe tezy o mnie nie zadzwonił z pytaniem, jak ta sprawa wygląda.
O czym to świadczy? O tym, że prasa, radio i telewizja trzymają się wytycznych podyktowanych przez "gwiazdę śmierci", że wobec mnie żadne zasady nie obowiązują. Na mój temat można wypisywać najwyraźniej wszystko i nie jest się zobowiązanym, by sprawdzić u źródła, czy to fakty czy pomówienia. Najbardziej smutne jest, że to tej akcji przyłączyli się również niektórzy publicyści mediów i portali, którzy pełnią obowiązki opozycyjnych. Wbrew wszelkich doniesieniom mediów ja się jednak nie uchylam od kontaktu z wymiarem sprawiedliwości.
Rozmawiał Stanisław Żaryn
Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej
1. Wczoraj miało się odbyć w Sejmie, II czytanie ustawy ratyfikacyjnej traktat fiskalny, a dzisiaj III czytanie czyli ostateczne głosowanie ale nagle premier Tusk zmienił zdanie i ogłosił, że z ratyfikacją poczekamy i odbędziemy nad nią całodzienną debatę w drugiej połowie lutego. Z takimi wnioskami do marszałek Sejmu przez cały grudzień występował klub Prawa i Sprawiedliwości ale za każdym razem otrzymywaliśmy odpowiedź, że ratyfikację należy przeprowadzić szybko i w debacie wystarczą 10 minutowe oświadczenia w imieniu klubów sejmowych. Marszałek Sejmu zwołała więc pośpiesznie posiedzenie Sejmu tuż po Nowym Roku, z konieczności 2 dniowe, a głównym punktem obrad miała być ratyfikacja traktatu fiskalnego. Na wniosek premiera porządek został zmieniony i będziemy na ten temat debatować długo wręcz cały dzień ale dopiero za półtora miesiąca. Dlaczego taka wolta premiera Tuska, nikt nie wyjaśnił, a okazuje się, że dla marszałek Kopacz każde życzenie premiera brzmi wręcz jak rozkaz.
2. Nie było debaty na sali plenarnej na temat paktu fiskalnego ale za to po dwóch miesiącach oczekiwania w zamrażarce, nagle komisja finansów publicznych, rozpatrzyła wniosek klubu Prawa i Sprawiedliwości, na temat sytuacji finansowej państwa i kroków jakie zamierzają podjąć rządzący w celu naprawy tej sytuacji oraz danych dotyczących wykonania budżetu w roku 2012. Nie pojawił się na obradach minister Rostowski (usprawiedliwiany chorobą), wyjaśnienia składało dwoje podsekretarzy stanu w resorcie finansów, Hanna Majszczyk odpowiedzialna za realizację budżetu i Wojciech Kowalczyk odpowiedzialny za zarządzanie długiem publicznym. Wypowiedzi obydwu wiceministrów na posiedzeniu komisji finansów publicznych, można streścić zdaniem – jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
3. Minister Majszczyk poinformowała, że w roku 2012 wpływy podatkowe, udało się zrealizować tylko w 97,9%, a wydatki w 96.9% i w związku z tym deficyt był niższy o 4 mld zł od tego zaplanowanego. Wpływy podatkowe procentowo wyglądają nieźle bo NBP wpłacił ponad 8 mld zł z zysku za rok 2011 (wpływów z zysku NBP nie planuje się w ustawie budżetowej) i w związku z tym, udało się przykryć skandal z dochodami z podatku VAT. Wstępnie minister Majszyczyk przyznała, że wpływy z VAT były nawet nominalnie niższe niż niż te w roku 2011czyli niższe o blisko 12 mld zł niż planowano (co przy ponad 2% wzroście PKB i znacznie wyższej inflacji niż przyjęta w założeniach budżetowych), jest skandalem wręcz niebywałym (nie było takiej sytuacji od roku 1993 czyli od momentu wprowadzenia w Polsce VAT). Dodatkowo minister Rostowski, który jest wręcz mistrzem w sztuczkach księgowych, zdecydował, że zwrotów podatku VAT za grudzień dokonywanych w styczniu, nie będzie się wliczało w skutki roku 2012 ale tym razem wliczy się je już w ciężar roku 2013. No i w ten sposób dochody z VAT-u za grudzień, zostały sztucznie podwyższone o 1,5 mld zł. Na temat przyczyn tak gigantycznej pomyłki we wpływach z VAT, od wiceministrów finansów, nie dowiedzieliśmy się niestety niczego nowego.
4. Wreszcie minister Kowalczyk poinformował, że dług publiczny według metody unijnej na koniec roku, sięgnął wprawdzie astronomicznej kwoty 889 mld zł czyli około 56% PKB ale sytuacja jest pod kontrolą. Mimo tego, że blisko 50% tego długu jest w rękach inwestorów zagranicznych, a ponad 1/3 w walutach innych niż złoty więc jakiekolwiek perturbacje z polskim złotym grożą katastrofą, minister nie widzi powodów do niepokoju. Minister podkreślił niższe niż do niedawna, rentowności polskich obligacji. Zadłużanie w walutach zagranicznych pozwala więc, na wyraźnie tańsze pożyczanie niż walucie krajowej, więc jego zdaniem na razie jest dobrze. Wygląda więc na to, że bal na Titanicu trwa w najlepsze. Kuźmiuk
NASZ WYWIAD. Mariusz Kamiński, były szef CBA: "Ci, którzy pisali w Gazecie Wyborczej teksty w obronie doktora Mirosława G. powinni się wstydzić" Najważniejsze, że to jest wyrok skazujący i pieniądze przekazywane w kopertach przez ludzi chorych, często zdesperowanych lekarzom w publicznej służbie zdrowia muszą być traktowane jako korupcja, jak przestępstwo - mówi Mariusz Kamiński, poseł PiS, były szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego po wyroku na byłego ordynatora kardiochirurgii w warszawskim szpitalu MSWiA. wPolityce.pl: Do tej pory nazywał pan doktora Mirosława G. "cynicznym łapówkarzem". Czy teraz, po wyroku podtrzymuje pan tę opinię? Mariusz Kamiński: Najważniejsze, że wyrok jest skazujący. Oczywiście każdy z nas może mieć wątpliwości, czy ten wyrok jest adekwatny do liczby przestępstw korupcyjnych, jakich dopuścił się doktor Mirosław G. Ja nie będę dokonywał daleko idących ocen, jednak uważam, że wyrok powinien być surowszy. Najważniejsze - podkreślam to jeszcze raz, że to jest wyrok skazujący i pieniądze przekazywane w kopertach przez ludzi chorych, często zdesperowanych lekarzom w publicznej służbie zdrowia muszą być traktowane jako korupcja, jak przestępstwo.
wPolityce.pl: A nie jak dowód wdzięczności? Taka była linia obrony… Mariusz Kamiński: To jest całkowicie kluczowa sprawa z punktu widzenia opinii publicznej, uznanie przez sąd, że mamy tutaj do czynienia z przestępstwem korupcyjnym. Gdyby do tego nie doszło, mielibyśmy do czynienia z cofnięciem się o lata świetlne w walce z korupcją w Polsce i byłby to wyrok skandaliczny. Nie wyobrażałem sobie, szczerze mówiąc, że mógłby zapaść inny wyrok niż skazujący. To bardzo ważne podkreślenie, że w publicznej służbie zdrowia przekazywanie lekarzom "dowodów wdzięczności" w postaci kopert z pieniędzmi jest przestępstwem. Przez analogię moglibyśmy doprowadzić do sytuacji całkowicie absurdalnych. Petent w urzędzie publicznym za zgodne z prawem załatwienie sprawy przez urzędnika wręczałby mu kopertę z pieniędzmi jako dowód wdzięczności. Idąc dalej - taka sytuacja mogłaby mieć miejsce w sądzie. Strona zadowolona z wyroku mogłaby chcieć uhonorować sędziego za sprawiedliwy wyrok i wręczałaby mu po wyroku kopertę z pieniędzmi. No to są przecież sytuacje absolutnie niedopuszczalne i w żadnym zdrowym państwie nie mogą być tolerowane. To, co robiło CBA było po prostu jego obowiązkiem.
wPolityce.pl: Czyli teraz, po latach to sukces kierowanego przez pana Centralnego Biura Antykorupcyjnego? Mariusz Kamiński: Na pewno ten wyrok potwierdza, że działania, które zostały podjęte w tamtym czasie wobec doktora G. były działaniami właściwymi i zasadnymi, a wręcz podjęcie tych działań było obowiązkiem CBA. I w jakiejś mierze ta sprawa stała się przełomem jeżeli chodzi o zwyczaje, patologiczne zwyczaje panujące w publicznej służbie zdrowia w naszym kraju. Myślę, że od tego czasu proceder wręczania korzyści majątkowych lekarzom został w jakiejś mierze ograniczony. Na pewno nie został wyeliminowany, ale został ograniczony. W tym sensie ta sprawa na pewno jest sukcesem Centralnego Biura Antykorupcyjnego.
wPolityce.pl: Był pan wielokrotnie stawiany jako ten, który współtworzy policyjne państwo. Teraz ten mit opresyjnej IV RP traci na sile, jak odbiera pan ten wyrok osobiście? Mariusz Kamiński: Pewne środowiska polityczne, ale też pewne środowisko związane z mediami, myślę tu głównie o "Gazecie Wyborczej" - prowadziły kampanię w obronie Mirosława G. Prezentowały go jako ofiarę policyjnego państwa IV RP. Ci ludzie, którzy pisali teksty w obronie Mirosława G. powinni się tego wstydzić, bo było to działanie sprzeczne z interesem publicznym. Nie można tolerować w publicznej służbie zdrowia równych i równiejszych pacjentów. Podziału na tych, którzy mają zasobne portfele i mogą wszystko i na tych, którzy są ubodzy i są traktowani w sposób niewłaściwy. Wszyscy płacimy podatki na publiczna służbę zdrowia i to jest wystarczające do tego, aby w sposób równy być traktowanym jako pacjent przez lekarzy.
wPolityce.pl: Można powiedzieć, że wyrok skazujący na dra G. tchnie optymizmem, okazuje się jednak, że nie jest tak, że ci znani i uznani mogą więcej niż inni… Mariusz Kamiński: Tak powinno być. To powinna być żelazna zasada wymiaru sprawiedliwości, żelazna zasada organów ścigania. Niestety, tak w Polsce nie jest. Ale ten wyrok, rzeczywiście napawa optymizmem, tym bardziej, że takie potężne ośrodki i polityczne i medialne włączyły się w obronę doktora Mirosława G.
wPolityce.pl: No tak, ale oskarżenie Mirosława G. to efekt pracy biura jeszcze za pańskiej kadencji. Czy teraz można liczyć na podobne sukcesy CBA? Mariusz Kamiński: Chciałbym, żeby tak było, natomiast obecna rzeczywistość jeśli chodzi o walkę z korupcją nie napawa optymizmem. Wydaje mi się, że i służbom i organom ścigania brakuje sukcesów w walce z korupcją i skazanie doktora G. był to świadomy, marketingowy zabieg obecnie rządzących. On przecież realnej walki z korupcją absolutnie nie traktują priorytetowo. Rozmawiał Marcin Wikło
LASEK I ARTYMOWICZ NA TROPIE ZWARIOWANYCH POMYSŁÓWW najbliższych tygodniach będzie głośno o dr Macieju Lasku, byłym przewodniczącym komisji Millera. Głównie dlatego, że jak przystało na klasycznego kamikadze, podjął się misji niemożliwej, czyli odkłamywania fałszerstw własnego raportu (kryptonim- "objaśnianie bałamutnych tez"). W celu udzielenia "naukowego wsparcia" dr Laskowi oraz, aby w rajdzie po telewizjach nie czuł się on osamotniony, specjalnie z Kanady przybył bloger Wiecie-Kto. Popularny w blogerskim świecie astrofizyk, ma podobno badać wpływ gwiazd na rozpadanie się tupolewów. Oprócz tego, pilot awionetki ma wypowiadać magiczny przekaz dla lemingów: „musimy walczyć ze zwariowanymi pomysłami", oraz przeprowadzić dochodzenie: dlaczego blisko stu polskich naukowców z najlepszych uczelni technicznych podczas Konferencji Smoleńskiej wsparło swym tytułem i autorytetem " tezy Macierewicza"? Niestety, to, jakie autorytety ze świata nauki (oprócz Hypkiego i Osieckiego oczywiście) wesprą pana Laska narazie pozostaje słodką tajemnicą. A "niezalezni" dziennikarze na wszelki wypadek nie pytają. Już dziś można się domyslać, jak będzie wyglądała ta ekspercka konfrontacja pomiędzy ZP a dawną komisją Millera, Pilot Artymowicz porównuje ubiegłoroczne konferencje, na których oba zespoły prezentowały swoje wnioski: majową, w Kazimierzu - z Laskiem w roli głównej i na UKSW z polskimi naukowcami. O tej drugiej mówi "mało poważna", "półnaukowa". Jakże merytorycznie. Panu przewodniczącem Laskowi musi robić się słabo i gorąco na przemian. Wepchnięty ponownie w światła jupiterów, wije się i jąka, żeby coś sensownego powiedzieć, a bądzmy szczerzy - wiele do powiedzenia nie ma. Jedyny błąd, do którego się przyznaje, to brak przełożenia technicznego raportu na prosty język dla opinii publicznej. Teraz obiecuje to nadrobić. Zaznacza jednak, żeby się wiele po jego ekspertach nie spodziewać, bo oni mają też inne, ważne zadania. Czy ktoś mógłby podpowiedzieć premierowi ( skoro już "wsparł tę inicjatywę"), żeby do wyjaśnienia tej największej tragedii w powojennej Polsce oddelegowaŁ specjalistów, którzy nie mają innych zadań? I będą mieli czas rzetelnie to wyjaśniać. Tak na marginesie, czy ktoś może ma jakiś pomysł, dlaczego właśnie teraz Lasek tak się uaktywnił? Dlaczego akurat teraz zaczęły premiera uwierać "wybuchy Macierewicza"? Czyżby znaleziono jakiś słaby punkt w pracach ZP i nachalnie będzie się to deprecjonować? A może Putin trzyma w trotylowym uścisku zbyt mocno, i jeszcze mocnej trzeba to czymś przykryć? Oczywistym jest fakt, że nie powiódł się główny cel propagandowy, czyli wtłoczenie do główek "prostemu ludowi", że wszystko w Smoleńsku odbyło się arcyboleśnie prosto. Bez rekonesansu lotniska, bez ochrony BOR dla Prezydenta, ale prosto. Brzóska była, setkę ludzi zabiła, a ze stutonowego samolotu jedna trzecia została. Na dowód, że to ona, ta brzóska masakrę spowodowała, dr Lasek mówi: „brzoza została złamana, jest to udokumentowane zdjęciowo" Ciekawe, czy ma świadomość, jak groteskowo to brzmi? Ze swojej strony mogę obiecać panu Laskowi, że z zainteresowaniem będę śledzić jego nową misję : odkłamywania przed opiniią publiczną "bałamutnych tez" za pomocą ulepszonej "polityki informacyjnej" (bez świateł kamer!) oraz prezentowanie i przekonywanie do uproszczonej wersji swojego kłamliwego raportu.Chociaż, na mój gust, tego to już nawet najprościej skonstruuowany leming nie łyknie.LIKA
Lewacki bełkot o eutanazji Słuchając bełkotu lewaków rożnej maści na temat eutanazji można byłoby się dobrze uśmiać gdyby problem o którym mowa nie był śmiertelnie poważny. Tak więc zamiast wyśmiewać się z opinii prezentowanych przez lewicowych polityków w Polsce, które w sposób oczywisty są próbą manipulacji społeczeństwa ocierającą się o ordynarne kłamstwo, lepiej po prostu obnażyć ich fałsz. Dobrą okazją do tego jest wczorajsza wypowiedź posłanki SLD pani Senyszyn na antenie TVN24. Otóż baronessa lewaków z Wiejskiej błysnęła czymś co miało być złotą myślą, a tak naprawdę było zwykłym tombakiem, co w przypadku opinii lewaków od Rucha Palikota poprze SLD aż do PO wcale nie dziwi. Posłanka Senyszyn powiedziała mianowicie (podaję za portalem wPolityce), że ‘człowiek, który jest zdecydowany i chce zakończyć swoje życie, musi mieć takie prawo. Nie możemy zmuszać ludzi do życia wbrew ich woli. Wypowiedź ta jest klasycznym przykładem lewackiej manipulacji ponieważ sugeruje, że obecne prawo w Polsce zabrania człowiekowi zakończyć swoje życie. Innymi słowy zmusza ludzi do ‘życia wbrew ich woli’. Takie kłamliwe przedstawienie rzeczywistości prawnej ma promować prawodawstwo eutanazyjne jako dające prawo wyboru miedzy życiem a śmiercią każdemu człowiekowi. Tymczasem jest to oczywisty idiotyzm co łatwo zobrazować na przykładzie samej posłanki Senyszyn. Czy prawo zabrania pani Senyszyn skoku z mostu Świętokrzyskiego do Wisły by zakończyć swoje życie? Albo gdy zdecyduje się zabić nadużywając leków, a następnie wycofując się ze swojej decyzji spowoduje odruchy wymiotne by do tego nie dopuścić, to czy grozi jej odpowiedzialność karna za próbę samobójstwa, choć w prawie karnym usiłowanie jest karane w ramach dokonania (za próbę popełnienia przestępstwa kara się tak jak za przestępstwo popełnione)? Odpowiedz na oba pytania zadane powyżej jest negatywna. W Polsce prawo nie zmusza ludzi do życia wbrew ich woli i mogą oni je zakończyć kiedy tylko chcą. Ludzie zdecydowani na to robią to niestety każdego dnia a tych których uda się uratować nikt nie wsadza do więzienia. Prawda zaś jest taka, że ustawodawstwo eutanazyjna nie ma nic wspólnego z prawem człowieka do odebrania sobie życia. Ono jedynie daje prawo lekarzowi do zamordowania człowieka w określonych sytuacjach bez odpowiedzialności karnej. To prawo kata. W rzeczywistości nie rożni się ono w swojej funkcji od prawodawstwa które zwalniało z odpowiedzialności kata za wykonanie kary śmierci, gdy ta była kiedyś w Polsce wykonywana. W tym miejscu trzeba więc postawić zasadnicze pytanie: Czy komuś zależy na stworzeniu nowej specjalizacji lekarskiej i przemysłu śmierci gdzie ci lekarze będą zatrudnieni? Do początku dwudziestego wieku kodeksy karne w Europie penalizowały próby samobójcze. Dzisiaj jest to już historia. Lewackie zakłamywanie rzeczywistości prawnej sugerujące że jest inaczej to nic innego jak chora propaganda promującą nowy immunitet lekarski – prawo do odbierania życia ludziom z takiego czy innego powodu nieszczęśliwym. Te rzeczy trzeba nazywać po imieniu. Dr Robert Tomkowicz
SPOrtanie Szatana i Imperium Zła „Konserwatywni politycy apelują do Jurka Owsiaka o wycofanie się ze słów o eutanazji. Szef WOŚP stwierdził, że "eutanazja to pomoc starszym w cierpieniach". - Choćby podświadoma myśl, iż w pewnych okolicznościach babcię lub dziadka można uśpić, powoduje realne zmiany w relacjach między ludźmi - napisało czterech polityków do Owsiaka.”
http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/babcie-lub-dziadka-mozna-uspic-...
ANI GROSIKA NA PO-TENCJALNEGO MORDERCĘ OWSIKA Tatuś milicjant to i metody rodem z Imperium Zła czyli Sowieckiej Rosji . Jureczek miałeś szczęście że w Polsce nie rządzą Czerwoni Spartanie bo za to jąkanie zrzucili by Cię ze skały i PO-kłopocie. I ty chamie zbierasz na ludzi starszych ? Gdyby nie telewizja to byś nic nie użebrał .Oskarżam Owsika że uczy polskie dzieci żebractwa . A teraz przejdźmy do rzeczy:
1.Czy to prawda, że odsetki od środków wyżebranych od porządnych ludzi otrzymuję spółka kierowana przez Owsika?
2.Czy to prawda, że za pieniądze z żebractwa są przeznaczone na organizowanie szatańskiego festiwalu Woodstock gdzie grasują sekty i obrażany jest Krzyż i religia chrześcijańska?
3. Ile wynoszą koszty organizacji tej hucpy zwanej WOŚP / telewizja, reklamy, przeloty samolotem itd./?
4. Owsiak popierasz Platformę anty-obywatelską?
Uśpij się sam Owsik jak masz ochotę i tego drugiego jąkałę też sobie uśpij . W zasadzie to ten ideolog śmierci najchętniej POzabijałby wszystkich starszych ludzi . Dla mnie jesteś potencjalnym mordercą i od tej pory będę Cię traktował jak bardzo duże zagrożenie dla mojego życia . Jest 10 przykazań a jedno z nich mówi NIE ZABIJAJ ……i to jest nasza religia i nasze prawa . Niech czerwone gnoje jada na wschód , zrobią sobie getto komunistyczne i niech sobie swoich starszych zabijają . Od Polskich starszych ludzi wam WARA…… Naród poznaje się po jego stosunku do dzieci , do starszych , do chorych i słabych…… i nie będą nam tu jakieś syny milicjantów świat zmieniać
OWSIAK APAGE SATANAS
Facebook zawiesił konta redaktorów PCh24.pl To nie koniec walki Facebooka z PCh24.pl. Po wczorajszym zawieszeniu kont redaktorów naszego portalu, FB dziś zawiesił część uprawnień na naszych kontach. Utraciliśmy możliwość zamieszczania treści na naszym fanpage'u. Czemu winny jest nasz portal? Publikował krytyczne artykuły o homoseksualistach. Kolejny radykalny krok Facebook'a dotyczy tekstu, który ukazał się... ponad pół roku temu! Usunięty tekst:
„Homofobia” na kursach pielęgniarskich Lewicowa propaganda i pseudonauka nie dotarły jeszcze w pełni do Polski. Kandydatki na pielęgniarki i położne nadal uczą się, że homoseksualizm to patologia a pederaści to osoby szczególnie niebezpieczne społecznie. Zatwierdzony w 2003 roku przez Ministerstwo Zdrowia program nauczania, według którego kształcone i egzaminowane są przyszłe położne i pielęgniarki, umieszcza homoseksualizm obok innych zaburzeń i patologii, takich jak ekshibicjonizm, sadyzm, masochizm, współżycie grupowe, gwałt i prostytucja. Niezależnie od wybranej specjalizacji można ukończyć kurs na temat funkcji prokreacyjnej rodziny, w którym homoseksualizm również znajduje się w dziale z zaburzeniami. Program zawiera także treści dotyczące pomocy i leczenia wybranych patologii. Prawda na temat homoseksualnych dewiacji ma również swoje miejsce podczas sesji egzaminacyjnych. Na wiosnę 2011 roku, w części pielęgniarstwo ginekologicznej padło pytanie o to, kogo uwodzą szczególnie niebezpieczni społecznie homoseksualiści. W sesji jesiennej egzaminowani musieli odpowiedzieć na pytanie, czym charakteryzują się homoseksualiści, którzy zgłaszają się na leczenie. Po odkryciu tych przejawów „mowy nienawiści” protesty rozpoczęło homoseksualne lobby. Pederaści wystosowali list do Ministra Zdrowia, na który jak dotąd nie otrzymali odpowiedzi. Na „skandal” zareagowała jednak, znana z lewicowych poglądów, pełnomocnik rządu ds. równego traktowania Agnieszka Kozłowska – Rajewicz. W medialnych wypowiedziach oceniła program nauczania pielęgniarek i położnych jako kuriozalny i niedopuszczalny. Stwierdziła również, że trzeba znaleźć taką formułę prawną aby natychmiast zaprzestano nauczania „niezgodnych z polskim prawem i aktualną wiedzą medyczną” treści. Według Kozłowskiej – Rajewicz w pełni zgodne z polskim prawem i wiedzą medyczną jest natomiast zabijanie niepełnosprawnych dzieci. Pełnomocnik jest głucha na apele obrońców życia, domagających się interwencji w sprawie tego nieludzkiego procederu. Marcin Musiał
Sprawa jest kuriozalna. Tekst, za który Facebook postanowił nas ukarać kolejny już raz w ciągu 24 godzin, został napisany na podstawie portalu TVP.info! Dotyczył on programu nauczania autorstwa Ministerstwa Zdrowia dla pielęgniarek i położnych. Traktuje on homoseksualizm jako zaburzenie i patologię obok takich dewiacji, jak ekshibicjonizm, sadyzm, masochizm, współżycie grupowe, gwałt i prostytucja. Za opublikowanie tego artykułu redaktorzy naszego portalu utracili część uprawnień na swoich kontach Facebookowych. Nie mogą obsługiwać naszego fanpage'u. Facebook idzie na ostrą wymianę ciosów z naszym portalem. Zaraz po pierwszym, chwilowym zawieszeniu naszych kont przez opublikowanie artykułu "Homo - aktywiści przyznali, że upodobania seksualne są zmienne", poinformowaliśmy naszych czytelników o tych działaniach m.in. na Facebooku. O sprawie napisały liczne portale prawicowe jak: wpolityce.pl, naszdziennik.pl, czy wiara.pl. Internetowy gigant postanowił jednak kontynuować swoją ofensywę.
Pierwsze uderzenie Tekst „Homo – aktywiści przyznali, że upodobania seksualne są zmienne” informował o konferencji, którą zorganizowali homoseksualni aktywiści z organizacji Prideworks for LGBT Youth. Padły na niej stwierdzenia, że seksualność jest czymś „płynnym” a upodobania seksualne zmieniają się. Taka teza, padająca z ust tęczowych działaczy, była przełomowa, gdyż większość z nich propaguje przekonanie, iż orientacja jest genetycznie uwarunkowana, choć badania wskazują inaczej. „Oświecone” środowiska homoseksualne, tak często hołubiące naukę i tzw. światopogląd naukowy, tym razem okazały się impregnowane na wyniki dociekań naukowych. Nauka, rozum – tak ale tylko wtedy, gdy potwierdzają „słuszne i nowoczesne przekonania”, których strażnikami mianują się środowiska homoseksualne. Takie treści okazały się niestrawne dla moderatorów Facebooka. Zablokowali tymczasowo nasze konta, stawiając nam wymóg weryfikacji. Wpis z artykułem „Homo – aktywiści…” został usunięty z fanpage’a PCh24.pl. Zdaniem moderatorów promowanie takich treści „narusza Oświadczenie dotyczące praw i obowiązków obowiązujących w serwisie Facebook”. Oto wspomniany tekstu:
Homo-aktywiści przyznali, że upodobania seksualne są zmienne Mimo że amerykańska organizacja Parents and Friends of Ex-Gays bogato udokumentowała fakt, iż tzw. orientację homoseksualną można zmienić, działacze organizacji pederastów nie chcą tego zaakceptować i szykanują byłych homoseksualistów. Po swojej stronie mają polityków, którzy wprowadzają prawo zabraniające rodzicom poddania swoich dzieci tzw. terapii reparatywnej. Ostatnio jednak nawet sami aktywiści przyznali, że bycie „pederastą” nie jest czymś trwałym. Podczas konferencji zorganizowanej przez Prideworks for LGBT Youth pt. „Beyond Bisexuality: Living Beetween the Labels” stwierdzono, że seksualność jest czymś niezwykle „płynnym” i upodobania seksualne często zmieniają się. Raz można być homoseksualistą, a po pewnym czasie można stać się heteroseksualistą… Seminarium na ten temat odbyło się 16 listopada br. na uniwersytecie stanowym w Connecticut. Jego organizatorem była grupa Prideworks, która wspiera młodych ludzi w ujawnianiu swoich skłonności homoseksualnych. Jednym ze sponsorów Prodeworks jest GLSEN Hudson Valley, oddział GLSEN Network, której założycielem jest Kevin Jennings powołany przez prezydenta Baracka Obamę na doradcę decydującego o dopuszczeniu określonych programów nauczania do szkół publicznych. Greg Quinlan z organizacji skupiającej byłych pederastów podkreślił, że ostatnia konferencja ujawniła to, co pederaści wiedzieli od dawna, ale do czego nie chcieli się przyznać, a mianowicie, że upodobania seksualne są kwestią wyboru. Matt Barber, prawnik Action Liberty Counsel uważa, że prawda ta nie powinno nikogo dziwić. Zwrócił uwagę na absurdalność postępowania homo-lobby, które dla celów politycznych i prawnych uparcie twierdzi, że „orientacja seksualna” jest czymś niezmiennym. – Oni przyznają, że homoseksualizm... jest płynny, ale także chcą powiedzieć – ze względów politycznych i prawnych - że seksualność jest raz na zawsze ustalona – powiedział Barber. Wyjaśnił, że homo-lobby organizuje konferencje, które mają zachęcić osoby o orientacji heteroseksualnej do aktywności sodomickiej. Często podczas takich spotkań padają zachęty, by eksperymentować z homoseksualizmem. Mówi się młodym ludziom: „Skąd wiesz, że nie jesteś gejem, skoro dotychczas nie spróbowałeś kontaktów homoseksualnych?”. (WND, AS)
Moderatorzy, tworząc w swoim zespole swoistą Wszechfacebookową Komisję Nadzwyczajną do Walki z Kontrrewolucją (podobny organ w Związku Sowieckim określany był skrótem Czeka), nie sprawią, że uruchomimy w naszym zespole jakieś mechanizmy filtrujące wrzucanych przez nas treści. Nadal będziemy dbać o to, by prawda o postępach (i podstępach) lewackiej ideologii (w tym ofensywie homoseksualnej propagandy) trafiała do jak najszerszej grupy odbiorców. Nawet jeśli popularyzowanie prawdy o homo-rewolucji na stronach Facebooka jest sprzeczne z interesami jego właścicieli. Na szczególną uwagę zasługuje fakt, że Facebook nie zawiesił profilu portalu PCh24.pl, na którym polecaliśmy nasz artykuł. Władze portalu społecznościowego zawiesiły pięć indywidualnych, prywatnych kont redaktorów PCh24.pl tylko z tego względu, że osoby te są moderatorami fanpage’a. Tak, jakby chciano nam powiedzieć – wiemy kim jesteście, wiemy gdzie pracujecie, jeśli nie zaczniecie myśleć tak, jak chcemy byście myśleli – na Facebooku może was po prostu nie być.Dodatkowo warto zauważyć, że skoro zawieszono konta wszystkich redaktorów PCh24.pl – profil portalu na Facebooku również nie mógł działać. Sprytne, prawda? PCh24.pl
"Co wolno wojewodzie..." - jak Rosjanie traktują katastrofę samolotu rosyjskich linii lotniczych. Dzień po katastrofie wrak trafił do hangaru Działania strony rosyjskiej ws. wraku rządowego tupolewa, który uległ katastrofie w Smoleńsku, do dziś budzą zrozumiałe emocje i krytykę w Polsce. Rosjanie niszczyli wrak, niszczyli dowód rzeczowy, przez miesiące pozwalali na niszczenie szczątków tupolewa na betonowej płycie lotniska w Smoleńsku, nie dokonali potrzebnej rekonstrukcji samolotu, ani go nie przebadali. Dopuścili się wielu zaniedbań również w sprawie działań Rosjan ws. śledztwa. W Polsce wiele osób wskazuje od dawna na złą wolę Rosjan, którzy łamią wszelkie standardy ws. smoleńskiej. I trudno mieć inne wrażenie, szczególnie po piątkowych doniesieniach "Naszego Dziennika". Gazeta opisuje działania MAK ws. badania przyczyn katastrofy Tu-204 rosyjskich linii Red Wings. W sprawie tej katastrofy w ostatnich dniach 2012 roku zaczęła działać komisja techniczna. Nazajutrz po katastrofie, do której doszło w sobotę przed Nowym Rokiem, odczytano zapisy czarnych skrzynek maszyny. Tego samego dnia wrak i szczątki samolotu zostały usunięte z pasa podmoskiewskiego lotniska Wnukowo i przeniesione do hangaru Wnukowskich Zakładów Remontowych Samolotów (WARZ-400), gdzie są poddawane oględzinom. Jak informuje MAK, zespół specjalistów dokonał już wstępnej oceny stanu głównych systemów maszyny - czytamy. "Nasz Dziennik" wskazuje również, w jaki sposób traktowane były procedury związane z lotniskiem Wnukowo, na którym doszło do katastrofy:
Zablokowany pas na Wnukowie został poddany inspekcji i oddany do użytku. Przedtem wykonano pomiary właściwości fizycznych nawierzchni. (...) Już 15 minut po katastrofie zmierzono współczynnik tarcia nawierzchni. Wyniósł on 0,63. To wartość zupełnie bezpieczna dla lądowania samolotu. Władze portu zapewniają, że półtorej godziny przed lądowaniem Tu-204 pas był oczyszczany i przeglądany. Warunki pogodowe nad Wnukowem podczas katastrofy nie były dobre, ale według MAK i dyrekcji lotniska nie miały one wpływu na stan jego pasów. Gazeta wskazuje, że procedury po tej katastrofie mocno odbiegają od czynności związanych z badaniem katastrofy smoleńskiej:
Po katastrofie smoleńskiej wrak tupolewa przez kilka dni leżał na miejscu upadku, następnie był niszczony przez służby mające go transportować, po czym przeniesiono go na plac na terenie lotniska, na którym znajduje się do dzisiaj. Tymczasem w Smoleńsku tuż przy miejscu katastrofy znajdują się potężne hangary zakładów lotniczych, praktycznie nieużywane, gdyż ich działalność jest wygaszana. Jednak nie skorzystano z tej możliwości i szczątki tupolewa narażono na niszczenie przez prawie dwa lata, to jest do stycznia 2012 r., gdy wybudowano nad wrakiem prowizoryczną wiatę. Porównanie stosunku do tych dwóch katastrof pokazuje, jak dalece niepoważne jest podejście strony rosyjskiej do badania sprawy tragedii smoleńskiej. Czyni to przy milczącym współudziale polskich władz, które nie są zainteresowane walką o interesy Polski w sprawie 10 kwietnia.
KL zespół wPolityce.pl
Dymisja Bondaryka dalszą walką buldogów pod dywanem Dziś padł news, że premier Donald Tusk przyjął dymisję szefa ABW Krzysztofa Bondaryka, czemu?! Spróbujmy się temu przez chwilę przyjrzeć O Krzysztofie Bondaryku napisano sporo różnych materiałów nie będę się więc powtarzać, daję linki do kilku z nich:
- http://cogito.salon24.pl/338938,robespierre-od-tajemnic
- http://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/76370,zagadkowa-kariera-szefa-tajnych-sluzb.html
- http://www.gazetapolska.pl/22690-imperium-bondaryka-kontratakuje
- http://www.wprost.pl/ar/125275/Imperium-krola-Zygmunta/?I=1316
Szczególnie polecam ten z Wprost, bardzo ciekawy materiał na podstawie którego i kilku innych doniesień można snuć przypuszczenia co jest przyczyną dymisji K. Bondaryka, człowieka którego kariera jest o tyle dziwna i tajemnicza co w gruncie rzeczy zupełnie zrozumiała jak i historia jego "upadku" jeżeli patrzymy na nią przez pryzmat realiów naszej polskiej rzeczywistości po 89 roku. Choć czy można to nazwać upadkiem obstawiam, że odnajdziemy Bondaryka nie na emeryturze, ale pewnie w biznesie chyba nawet możemy w ciemno obstawiać w czyim otoczeniu.
Ale po kolei. Wiadomym jest, że bez poparcia grubą kasą i mediami ekipa Premiera Donalda Tuska nigdy by nie doszła do władzy. Tak było w przeszłości w wielu miejscach i różnym czasie z różnymi ekipami. Ekipę Donalda Tuska przeciwko Kaczyńskiemu poparło bardzo wielu oligarchów i większa część wielkiego biznesu, licząc na dogadanie się i dalsze funkcjonowanie bez fajerwerków. Nie od dziś wiadomo, że wielkie pieniądze lubią ciszę. Wszystko szło dobrze, dopóki nie nadszedł wielki kryzys 2008 roku, który zachwiał gospodarką świata. Do tej pory on się tli i jego płomień jest przysypywany górą pustego pieniądza, ale to go na długo nie powstrzyma przed wybuchem. W Polsce za pomocą różnych sztuczek i "Cudów Tuska" o których pisał Tomasz Urbaś w "Uważam Rze" udawało się to odroczyć w czasie. Rok 2012 i koniec biegu na sterydach Euro spowodował tąpnięcie już na jesieni 2012. A rok 2013 rysuje się w jeszcze czarniejszych barwach. Prosta kalkulacja wskazuje, że dalsza indolencja, nieudolność i pasywność rządu w sprawach gospodarczych i przy groźbie poważnych niepokoi społecznych mogą zagrozić stabilności nawet największych i wydawać by się mogło najbezpieczniejszych biznesów w Polsce. Stąd już jakiś czas temu dokładnie po pierwszym PR-owym prawym sierpowym jakim była sprawa protestów ACTA niektóre wielkie polskie koterie biznesowe rozpoczęły się rozglądać za alternatywami dla Donalda Tuska. Wielu doszukuje się związku tej dymisji z aferą Amber Gold moim zdaniem niesłusznie, raczej ta sprawa stała się pretekstem do ruchu Donalda Tuska w obronie obecnego status quo i pokazania wszystkim zainteresowanym, że nie ma alternatywy. Na początku czerwca 2012 roku na swoim blogu opisałem pewną sekwencję wydarzeń, której głównymi aktorami byli, Schetyna, Drzewiecki, oraz z drugiej strony Panowie Birka i Kmita z cieniem potężnego Zygmunta Solorza-Żaka. Krótko mówiąc, była to sekwencja wymiany ciosów pomiędzy wymienioną ekipą, a ludźmi Donalda Tuska.
Polsat i imperium Solorza zdaje się, że już od początków zeszłego roku żegluje przeciw Tuskowi z wszystkich mediów głównego nurtu będąc w największej kontrze do rządu Tuska. Jako pierwsi uderzyli w nuty ACTA, w odpowiedzi CBA wkroczyła do MSWiA i czyściło przetargi z ludzi Schetyny, później Polsat tworzy program o tym jak to źle się dzieje w Państwie Tuska przedsiębiorcom, patronuje kongresowi "Niepokonani 2012", który obejmuje patronatem medialnym i wspiera wspólnie z BCC, w odpowiedzi CBA (zwracam uwagę, że nie ABW) wkracza do domeny Polsatu Polskiego Związku Piłki Siatkowej do prezesa Przedpełskiego (osoby bardzo mocno związanej z Solorzem). Po tej "kulturalnej" wymianie ciosów następuje, chwilowe zawieszenie broni na czas Euro i zbieranie sił. W wrześniu tuż po sezonie ogórkowym wybucha afera Amber Gold, Tusk ma pretensje do ABW i Bondaryka, że go nie ostrzegli, a może było wręcz odwrotnie ale nie ma co w tym grzebać szkoda czasu. Kim jest K. Bondaryk dla Solorza? Macie odpowiedź w kilku artykułach, które zalinkuję:
- http://www.wiadomosci24.pl/artykul/bondaryk_przyjaznil_sie_z_solorzem_i_prowadzil_sledztwo_ws_67179.html
- Nowy Szef ABW odsunął śledczego badającego interesy Solorza.
- Czego Bondaryk szukał w Erze
- http://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/abw-bondaryk-nie-pomagal-solorzowi,47391.html
To tylko drobny wycinek gdzie nazwisko Bondaryka i Solorza są wspólnie jednym tchem odmieniane przez wszystkie przypadki. Biorąc jeszcze pod uwagę, to że Bondaryk wykazywał ogromną aktywność w sprawach związanych z energetyką PAK, Elektrimu (Solorz) nie ma co się bawić w dywagacje o drobiazgach. Mamy kolejną odsłonę wojny jaka się toczy między obozami władzy. Bondaryk w tej rozgrywce to była zbyt potężna figura, by można ją było pozostawić na szachownicy w gestii obozu Solorza - Schetyna. A Tusk potrzebuje powietrza medialnego w dobie nadciągającej burzy gospodarczej, bo tylko PR mu zostaje. A w tyle głowy jeszcze mi zostają słowa bodajże Hajdarowicza o współpracy z Polsatem i ew. wspólnym wejściu na giełdę. Tusk musi działać. Z niecierpliwością czekam na dalsze fałdowanie dywanu, bo przecież możemy wnioskować tylko na bazie logiki i poszlak. Zdobycie dowodów by było strzałem na miarę Pulitzera. Mariusz Gierej
Bondaryk zasłużył na pałę. Niedostateczny z wykrzyknikiem W praworządnym państwie Krzysztof Bondaryk wyleciałby ze służby specjalnej już dawno. Z hukiem. Lepiej późno niż później. To najkrótszy komentarz do decyzji premiera Donalda Tuska o odwołaniu Krzysztofa Bondaryka z funkcji szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Ale jeśli szef rządu chciał w ten sposób udowodnić, że wbrew opiniom krytyków nie utracił jeszcze rzeczywistej kontroli nad służbami specjalnymi, to plan się nie powiódł. A niedawna, pozytywna recenzja pracy szefa ABW, jaką przedstawił premier Tusk mówiący, że „nie mam zastrzeżeń do Bondaryka" wskazuje aż zbyt dobitnie, że szef rządu albo nie wiedział co naprawdę dzieje się w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego kierowanej przez Bondaryka, albo też przymykał oczy na sytuacje, do jakich w tej służbie dochodziło pod panowaniem tego byłego członka Rady Krajowej Platformy Obywatelskiej. I nie chodzi tutaj wyłącznie o marazm ABW w sprawie niedawnej głośnej afery Amber Gold. Agencja Bezpieczeństwa Wewnetrznego dysponowała na kilka miesięcy przed wybuchem afery informacjami wskazującymi na nieprawidłowości w spółce, w której pracował syn Tuska. Odpowiedzialna za bezpieczeństwo wewnętrzne państwa instytucja zrobiła niewiele, by uprzedzić o zagrożeniu premiera i jeszcze mniej, by zagwarantować bezpieczeństwo Polakom wpadającym w ręce cwanego oszusta. Ale Agencję kierowaną przez Bondaryka, a tym samym szefa tej służby, obciążają znacznie poważniejsze sprawy. Od pierwszych dni kierowania agencją przez Bondaryka miały miejsce działania mogące budzić podejrzenie co do upolitycznienia tej służby i podporządkowywania jej nie tyle interesom obywateli, co partii rządzącej. Do dziś wiele wątpliwości budzą kulisy samobójczej śmierci funkcjonariuszki ABW z Poznania- Barbary P. Funkcjonariuszka za czasów rządów PiS zajmowała się w ABW najważniejszymi śledztwami; po zmianie władzy i wejściu do Agencji Bondaryka została od nich odsunięta. Koledzy tragicznie zmarłej nieoficjalnie mówili, że czuła się szykanowana przez nowe kierownictwo ABW. Oficjalnie jednak sprawie jej śmierci ukręcono głowę. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej. To nie kto inny, ale właśnie ABW- co również jako pierwsza opisała „Rzeczpospolita" nielegalnie podsłuchiwała rozmowy dziennikarzy: Cezarego Gmyza i Bogdana Rymanowskiego, oraz adwokata Romana Giertycha. Premier Tusk nie dopatrzył się wówczas nieprawidłowości w działaniach swojego pupila. Ale warszawski sąd rejonowy, który nakazał prokuraturze prowadzenie tej sprawy jednoznacznie stwierdził, że działania ABW nie mieszczą się w standardach państwa prawa. Już wówczas Bondaryk powinien pożegnać się z hukiem ze służbą. Tak się niestety jednak nie stało. Funkcjonariusz wrocławskiej delegatury Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, w czasach, gdy „firmą" kierował Bondaryk usiłował nakłonić wrocławskiego radcę prawnego do nielegalnego przekazania mu poufnych danych dotyczących klientów: ważnych polskich przedsiębiorców. Prokuratura uznała, że ABW złamało prawo usiłując doprowadzić do naruszenia tajemnicy radcowskiej. Ale, gdy śledczy chcieli funkcjonariusza postawić przed sądem- ABW odmówiła współpracy i udostępnienia jego danych. Trudno oceniać pozytywnie również działania ABW, które przyznało certyfikat dostępu do informacji tajnych posłowi Arturowi Dębskiemu, wiceprzewodniczącemu Ruchu Palikota, choć weryfikujący go funkcjonariusze mieli wiedzę, iż Dębski jest oskarżany przez prokuraturę o poważne gospodarcze przestępstwo. Można domniemywać, obserwując prace nadzorującej działania ABW Komisji ds. Służb Specjalnych, w której zasiada poseł Dębski, że tej służbie na rękę był udział w niej posła w pewien sposób od agencji zależnego. Dębski na posiedzeniach nie oceniał krytycznie działań Bondaryka i ABW. To również ludzie Krzysztofa Bondaryka zatrzymywali i przeprowadzali rewizje w domu studenta, którego jedyną winą było prowadzenie strony internetowej „AntyKomor" krytycznie recenzującej działania prezydenta Bronisława Komorowskiego. Prawo do krytyki władzy jest fundamentem demokratycznego społeczeństwa. Jak widać ludzie Bondaryka tego nie zrozumieli, przed niedawnym Marszem Niepodległości nachodząc w domach narodowców- organizatorów wyjazdu na legalną manifestację Działania Bondaryka mają znamiona tych, które są charakterystyczne dla bananowych republik. Mówienie dzisiaj, że dobrze wypełniał on swoje obowiązki jest absurdalne i szkodliwe. Bo były szef ABW zasłużył wyłącznie na ocenę niedostateczną. Z wykrzyknikiem. Wojciech Wybranowski
Pomińmy nazwisko sędziego w sprawie dr. G. "Sąd zamienił w farsę. I to pod wieloma względami" Wyrok sądu w sprawie dr. Mirosława G. jest obrazą majestatu sądu. Uzasadnienie ustne wyroku jest obrazą majestatu sądu. Fakt, że sprawę prowadził początkujący sędzia, młody człowiek bez większego doświadczenia życiowego, jest wynikiem zamierzonej manipulacji jego zwierzchników. Tych bezpośrednich, czyli szefa sądy rejonowego, jak i samej „góry”, a więc warszawskiego sądu apelacyjnego jak i wreszcie ministra sprawiedliwości. Fakt, że najgłośniejszą od kilku lat sprawę korupcyjną rozpatrywał sąd rejonowy, a więc możliwie najniższy rangą, jest skandalem. Obciąża te same instancje sądowe i tych samych ludzi, których wymieniłem przed chwilą. Dlaczego ten wyrok jest obrazą poczucia sprawiedliwości i majestatu sądu? Gdyż sąd zamienił w farsę. I to pod wieloma względami. Podobnie jak w przypadku wyroku na gen. Czesława Kiszczaka za wprowadzenie stanu wojennego (2 lata w zawieszeniu na lat 5), również ten na dr. G. jest kpiną ze sprawiedliwości - rok więzienia w zawieszeniu na 2 lata. Niektórzy są zadowoleni, że oskarżony został uznany winny korupcji przynajmniej w kilku przypadkach. Ci, którzy tak mówią, zapominają, że kara winna spełniać również funkcję odstraszającą. A jak może pełnić taką rolę, jeśli korupcji dopuszcza się człowiek należący do elity społeczeństwa (oczywiście formalnie tylko, bo w istocie, ze względu na jego poziom moralny powinien być umieszczony niemal na samym dole społecznej drabiny), a kara jest łagodniejsza niźli w przypadku zwykłego hurtownika, który bierze łapówkę od sklepikarza za dostarczenia mu najświeższych wędlin? A przecież kara wobec dr. G. powinna być surowsza. To lekarz, a nie rzeźnik. I to nie byle jaki. Ordynator. Sławny kardiochirurg. W farsę zamieniały się też komentarze sędziego, wychodzące poza sprawę zarzutów, mówiące o atmosferze politycznej, w której dr. G. został zatrzymany. O aspektach politycznych zarzutów wobec dr. G. Sędzia sprawiał wtedy wrażenie, jakby mówił jakieś prawdy objawione, które mają przywrócić w Polsce pełen rozwój demokratycznych zasad, a on jest jednym z bojowników walki o te zasady. W istocie zaś, w sposób bezmyślny powielał tylko opinie wyczytane w mainstreamowych gazetach i zasłyszane w takowych stacjach telewizyjnych. Śmiesznie wyglądały koła ratunkowe rzucane oskarżonemu przez sędziego w sprawie zarzutów o mobbing. Uznał, że mobbingiem nie był przecież zakaz palenia papierosów na oddziale, tak jakby naprawdę ograniczanie palenia traktowane było jako gnębienie personelu. Sędzia pominął za to całkowicie fakt poniżania podległych pracowników przez nazywanie ich ludźmi ograniczonymi intelektualnie, tyle, że przy użyciu odpowiednich epitetów. Nie wziął też pod uwagę faktu niespotykanej fali rezygnacji z pracy na oddziale dr. G. lekarzy i pielęgniarek. Po raz pierwszy w życiu widziałem, jak sędzia zamienia się w adwokata oskarżonego. Wcielił się w taką rolę, kiedy mówił, że postawa lekarzy, którzy czują się pokrzywdzeni postępowaniem wobec nich dr. G., wskazuje raczej na „brak subordynacji” podległych lekarzy, co ewidentnie mogło doprowadzić do destabilizacji pracy kliniki. Może tylko jeden cytat z uzasadnienia, żeby móc posmakować kunszt rozumowania sędziego, którego nazwiska, aby oszczędzić mu wstydu nie wymienię, a z innych powodów na to nie zasługuje: Ciężko zgodzić się z zarzutem, że rzucenie zeszytem we współpracownika świadczy o próbie zastraszanie go. Tezie, że personel był sterroryzowany, przeczy też to, że nie bał się skarżyć na oskarżonego dyrekcji – mówił uznający się za eksperta w sprawach mobbingu sędzia warszawskiego sądu rejonowego. Oceniając ten wyrok, warto pamiętać, że choć polskie sądy podnoszą wysoko jak sztandar kwestię niezawisłości, do dziś funkcjonuje zwyczaj przeniesiony z PRL, że sędziowie w każdej nieco ważniejszej sprawie idą na salę sądową wyposażeni w otrzymane od swoich zwierzchników tzw. wytyczne dotyczące wyroku. Czy ktoś sobie wyobraża, że początkujący sędzia pozwoli sobie na zignorowania wytycznych? Może i z tego powodu warto pominąć nazwisko sędziego w sprawie dr. G. Dziennik Jerzego Jachowicza
„Świecznik” czy „Menora”? Scena, jaką opiszę to wprost wymarzony temat na film Stanisława Barei. Ach gdyby śp. Pan Stanisław żył. Miejsce akcji – gmach sejmu Rzeczpospolitej Polskiej Czas akcji – 8 grudnia 2012 roku, siódmy dzień żydowskiego święta Chanuka W rolach głównych: rabin Shalom Stambler, ambasador Izraela w Polsce David Peleg, były ambasador Izraela w Polsce prof. Szewach Weiss. Płatni statyści: Wanda Nowicka (Ruch Palikota), Jerzy Wenderlich (SLD), Robert Biedroń (Ruch Palikota) w białej jarmułce na głowie. Następuje uroczyste zapalenie siódmej świecy na dziewięcioramiennym świeczniku zwanym chanukija. Cała wymieniona przez mnie trójka statystów i jednocześnie fałszywców, obłudników oraz dwulicowców to jak wiemy niezmordowani wojownicy o „świeckość państwa”.
Oto kilka cytatów.
Wanda Nowicka:
„Wiarą nie należy epatować. To sfera sacrum, w życiu publicznym powinna być ograniczona do minimum. Szczególnie tej zasadzie wierne powinny być osoby publiczne, które często wykorzystują fakt przynależności do kościoła jak polityczną trampolinę.”
„Krzyż jest zakłóceniem bezstronności”
Robert Biedroń:
„Myślę, że prezydent powinien stronić od obnoszenia się z religią w miejscach publicznych”
„To idealny moment, zaczynamy nową debatę o Polsce, zaczynamy od nowa układać nasz dom. Jak go mamy porządkować, kiedy w tym domu w nocy powieszono jakiś symbol religijny jakieś wiary, który dzieli społeczeństwo (…) stajemy się zakładnikami krzyża”
Jerzy Wenderlich:
„Nie chcemy walczyć z kościołem, ale uważamy, że symbole religijne swoje miejsce powinny mieć w kościele(…) Kościół w Polsce “nachalnie” zagospodarowuje przestrzeń publiczną i przekracza swoje kompetencje”
“…chyba najlepszą przestrzenią do symboliki religijnej jest jednak przestrzeń kościelna. Tam jest miejsce dla krzyży, dla wszystkich innych symboli, tam się można skupić, tam wszystko to można poddać refleksji, tam wszystko to nie jest wymuszone, tam to wszystko jest naturalne. Więc przywróćmy ten stan do poziomu stania na nogach, a nie na głowie i do wiecznych awantur.”
To jeszcze nie koniec. Ta sama Wanda Nowicka czcząca w budynku polskiego parlamentu żydowskie religijne święto już kilka dni później, bo 19 grudnia, tuż przed Bożym Narodzeniem ogłasza ustanowienie „Kryształowego Świecznika”, jako nagrody za budowę „świeckiego państwa” w Polsce. W kapitule nagrody ten sam Robert Biedroń, a ponadto, Magdalena Środa, Jan Hartman oraz upadły były kapłan Stanisław Obirek, który zasłynął uwiedzeniem żony izraelskiego dyplomaty. Obecność w tym „obiektywnym” gronie profesora UJ Jana Hartmana, wiceprzewodniczącego żydowskiej loży B’nai B’rith w Polsce ukazuje nam, na czym polegać ma ta „święckość państwa”. W kraju zamieszkiwanym w przeszło 90 procentach przez katolików pewna grupka mianowana przez establishment III RP, jako „elity” próbuje w bezczelny i prowokacyjny sposób wyrugować z przestrzeni publicznej chrześcijaństwo, które stanowiło od wieków spoiwo polskiego państwa i kształtowało jego tysiącletnią historię, decydowało o jego sile oraz woli przetrwania w trudnych dla narodu chwilach. Lewacki fetysz o nazwie „święckość państwa” to ewidentnie tylko pretekst dla tej sfory zdemaskowanych naszych wrogów, których działania mają na celu zniszczenie Polski. Oni doskonale wiedzą, że:
Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem – Polska jest Polską, a Polak Polakiem
Do nagrody „Kryształowego Świecznika” nominowano między innymi Lesława Maciejewskiego – za walkę o usunięcie krzyża z sali obrad Rady Miasta Świnoujście. Janusza Ostoję-Zagórskiego za zdjęcie krzyża w Sali Senatu Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy oraz tandeciarę- kabotynkę, Marię Peszek – za płytę “Jezus Maria Peszek”, na której autorka wyraziła, jakże miłe sercom „elit” przesłanie mówiące o tym, że „krzyż jej wisi” i „nie oddałaby za Polskę ani jednej kropli krwi”.
Nie oszukujmy się. Oficjalnie ustanowiono w Polsce nagrodę za walkę z Krzyżem i Kościołem, a jej nazwa zamiast „Kryształowy Świecznik” powinna brzmieć raczej „Kryształowa Menora”.
Jak widać nadal obowiązuje w Polsce powiedzenie imć Jana Onufrego Zagłoby herbu „Wczele”:
„Już tak widać jest, że kto się o Radziwiłła otrze, ten sobie wytarty kubrak zaraz ozłoci. Łatwiej tu, widzą, o promocję niż u nas o kwartę gniłek. Wsadzisz rękę w wodę z zamkniętymi oczami i już szczupaka dzierżysz” Kokos24
NASZ WYWIAD. Prof. Zybertowicz o Bondaryku: Tusk pozbył się go w momencie, gdy udało mu się uzyskać kontr-haki i wytworzona została sytuacja pewnej równowagi Z punktu widzenia państwa prawa nie powinien być w ogóle powołany – mówi o dymisji gen. Krzysztofa Bondaryka z funkcji szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego prof. Andrzej Zybertowicz z Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, socjolog i ekspert ds. służb specjalnych, były doradca prezydenta Lecha Kaczyńskiego i premiera Jarosława Kaczyńskiego ds. bezpieczeństwa narodowego. wPolityce.pl: - Czy to wiadomość z kręgu kolejnych rozgrywek wewnątrz szerokiego aparatu władzy, która dla przeciętnego Polaka nie ma większego znaczenia, czy też coś, czym zwykły obywatel powinien się przejmować? W końcu traci stanowisko szef najpotężniejszej służby specjalnej i można się zastanawiać, czy z bezpieczeństwem państwa na pewno wszystko jest w porządku? Prof. Andrzej Zybertowicz: - Jeśli obywatele nie dostrzegają szkodliwości rządów Donalda Tuska, to żadnych dodatkowych powodów do obaw nie ma. ABW za Bondaryka działała kiepsko i bez Bondaryka to się nie zmieni. Wynikało to z braku woli premiera, by służby uczynić sprawnym organizmem.
W czym przede wszystkim widać tę niską jakość? Nieumiejętność stworzenia takiej tarczy kontrwywiadowczej, która jednocześnie pełniłaby funkcje antykorupcyjne w odniesieniu do kapitału zagranicznego. W wielu sprawach ABW nie podejmowała działań ofensywnych i wyprzedzających. To zrozumiałe i zgodne z logiką TuskoKraju – tajne służby, policja, bądź prokuratura sprawnie działające, są niezgodne z interesami obecnego systemu władzy. To wielopiętrowy system klientelistyczny, oparty na niejasnych powiązaniach biznesowo-korupcyjnych. Praworządnie działające ogniwa państwa podcinają korzenie władzy Platformy i PSL – np. ograniczając praktyki nepotystyczne. Zapotrzebowaniem kierownictwa państwa jest więc, by służby, aparat ścigania i wymiar sprawiedliwości były słabe, niemrawe, nie działały według procedur zgodnych z interesem państwa prawa, bo wtedy polityczno-biznesowa klientela koalicji rządzącej może czuć się bezpiecznie. Stąd m.in. dymisja Mariusza Kamińskiego z funkcji szefa CBA.
Co zatem takiego stało się w ostatnim czasie, że interes ludzi władzy się zmienił i można – czy raczej trzeba – było Bondaryka odwołać? Moim zdaniem Donald Tusk dostał Bondaryka od jednego z oligarchów jako wiano, które musiał przyjąć w zamian za poparcie w drodze po władzę. Wiano było przydatne w okresie stabilizacji władzy. Ale wpływowy polityk nie chce mieć pod bokiem zbyt potężnego podwładnego – bo przestaje on być podwładnym. Zbyt silny szef tajnej służby jest niewygodny, bo kumuluje wiedzę hakową i tworzy sieci lojalnych wobec siebie osób. O Bondaryku mówiono, że starał się zbudować największą w Polsce bazę hakową. Sądzę, że Tusk pozbył się go w momencie, gdy udało mu się uzyskać kontr-haki i wytworzona została sytuacja pewnej równowagi. Zapewne obaj mają w rękach instrumenty wystarczające do zaciśnięcia pętli na szyi drugiego, więc raczej nie będą tego robili.
W sferze oficjalnej wszystko rozbije się o planowane zmiany w ABW? Tak, będą zapewne puszczane przecieki o tym, że jakiś element reformy Bondarykowi nie odpowiadał. To moje przypuszczenia, bo nie mam aktualnych informacji z kancelarii premiera i ABW.
A były lepsze momenty, by szefa ABW zdymisjonować? Z punktu widzenia państwa prawa nie powinien być w ogóle powołany. Nie tylko dlatego, iż premier Tusk nie uzyskał wymaganej opinii prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale także ze względu na wcześniejsze biznesowe uwikłania Bondaryka. Od pierwszych dni było też jasne, że powinien być niezwłocznie odwołany – okazało się bowiem, że jest w konflikcie interesów. Niebawem po jego nominacji „Newsweek” informował, że Bondaryk okazał zainteresowanie postępowaniami prowadzonymi wobec jednego z oligarchów, dla którego wcześniej pracował. Jeśli tajna służba rozpracowuje jakiś podmiot gospodarczy jednego z oligarchów i okazuje się, że jego przedstawiciel ma kierować tą służbą, to mamy rażący konflikt interesów. Kolejny konflikt interesów polegał na tym, że Bondaryk pracował dla jednego z operatorów telekomunikacyjnych, podczas gdy ABW ustawowo musi monitorować wszystkich operatorów z tej branży. A zatem osoba związana z jednym z podmiotów uzyskuje wgląd w tajne informacje o konkurencji, co jest niezgodne z zasadami ładu korporacyjnego. Gdyby polski kapitalizm był okrzepły i działał zgodnie z zasadami tzw. corporate governance, to wszyscy pozostali operatorzy natychmiast powinni głośno protestować. Fakt, że tego nie zrobili, pokazuje, jak patologiczny, klientelistyczny mamy kapitalizm. To, że tym wszystkim sprawom media głównego nurtu nie nadały odpowiadającej im rangi jasno pokazuje, że pełnią rolę usługową wobec systemu władzy i wpływów establishmentu III RP.
Więcej – Bondaryk już jako szef ABW otrzymywał gigantyczne wynagrodzenie od tego operatora. Większe od zarobków jako szefa tajnej służby. To kolejny przejaw konfliktu interesów. Dalej – odchodząc z owej firmy podpisał zobowiązanie, że nie będzie ujawniał jej tajemnic. A przecież jako szef Agencji miał obowiązek prześwietlać wszystkie podmioty w sektorze teleinformatycznym pod kątem możliwych zagrożeń. Jak miało się to zobowiązanie do powinności szefa ABW? W zakresie działania Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego jest dbanie o bezpieczeństwo ekonomiczne i teleinformatyczne państwa. Niech pan sobie wyobrazi, że szefem wywiadu zostaje ktoś, kto podpisał zobowiązanie z władzami jakiegoś kraju, że nie będzie przenikał jego tajemnic. Czy taki człowiek mógłby zostać szefem wywiadu?
Co teraz stanie się z Krzysztofem Bondarykiem? Wykorzysta doświadczenie biznesowe? Jeśli prawdziwa jest informacja, że nie tak dawno zrobił doktorat na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, prawdopodobnie przyda mu się on do uzyskania synekury w jakiejś organizacji międzynarodowej, np. NATO-wskiej lub unijnej.
Może liczyć na wierchuszkę PO w zabieganiu o taką funkcję? Bez wątpienia. Przez ostatnie pięć lat na pewno wyświadczył wiele przysług i może liczyć na odwdzięczenie się.
Na ile dziś jego wiedza – bądź wiedza ludzi z nim powiązanych – może stać się niebezpieczna? W dużym stopniu. W III RP nikt tak długo jak on nie był szefem tajnej służby. A w latach 1990-1996 był szefem delegatury UOP w Białymstoku, później również wiceministrem spraw wewnętrznych w rządzie Jerzego Buzka. Już wtedy przypisywano mu skłonności do gromadzenia haków. Poza tym nie można wykluczyć, że w okresie kierowania przez niego ABW na bazie zasobów tej instytucji były prowadzone operacje specjalne i powoływano firmy „przykrywkowe”, o których posiada unikalną wiedzę. Wiedzę i kontakty wciąż nadające się do wykorzystania – np. w operacjach gospodarczych.
Czyli możemy teraz oczekiwać – po tym przesileniu… nie widzę żadnego przesilenia. Jak dotąd rzecz wygląda na „dżentelmeńską” umowę, według której strony nie będą sobie robiły krzywdy.
Nie spodziewa się pan żadnego festiwalu przecieków, jakiejś formy gry hakami? Raczej nie. Gdyby do tego doszło, oznaczałoby to, że jednej ze stron puszczają nerwy. Jako strony postrzegam Bondaryka z jego środowiskiem biznesowo-służbowym oraz grupę współpracowników premiera Tuska z ministrem Jackiem Cichockim.
Jak z dzisiejszej perspektywy patrzy pan na operację ABW w sprawie Brunona K. i spektakularny sposób jej przeprowadzenia? Ta sprawa chyba ułatwiła Tuskowi pozbycie się Bondaryka. Pokazała, że ABW pod jego kierownictwem nie potrafiła prowadzić operacji subtelnie; szyła zbyt grubymi nićmi. Przypomnijmy sobie wystąpienie na konferencji prasowej prokuratora najwyraźniej zaprzyjaźnionego z ABW i zwróćmy uwagę na wady prawne tej operacji. Jeśli prawdziwa jest teza Andrzeja Kowalskiego, iż tego typu operacja specjalna nie mogła być prowadzona bez nadzoru prokuratorskiego, to uczciwe media powinny ją prześwietlić wielokrotnie głębiej niż sprawę gruntową prowadzoną przez CBA. Również takie kwestie jak zaniedbania w ABW przy wyjaśnianiu pewnych okoliczności katastrofy smoleńskiej – np. wady prawne dokumentów wysyłanych w związku z badaniem telefonów ofiar katastrofy – dowodziły, że ta „firma” nie działała dobrze. Być może na tyle kiepsko, że Tuskowi łatwiej było nacisnąć na Bondaryka, by skłonić go do dymisji. Rozmawiał Marek Pyza
Ratujmy ludzi dając łapówki Życie i zdrowie ludzkie są jednymi z najwyższych wartości, dlatego przekazywanie łapówek lekarzowi powinno być a priori kwalifikowane, jako działanie w stanie wyższej konieczności i nie podlegać z mocy prawa ocenie prokuratorskiej. Dziś doktor Mirosław G. został skazany za branie łapówek. Skandalem jednak w tej sprawie jest posadzenie na ławie oskarzonych 20 pacjentów i ich bliskich, którzy wręczali łapówki próbując ratować życie i zdrowie osób czekających na zabiegi kardiologiczne.
Art. 26. Kodeksu Karnego zawiera wyłączenie odpowiedzialności karnej w sytuacji działania w stanie wyższej konieczności:
§ 1. Nie popełnia przestępstwa, kto działa w celu uchylenia bezpośredniego niebezpieczeństwa grożącego jakiemukolwiek dobru chronionemu prawem, jeżeli niebezpieczeństwa nie można inaczej uniknąć, a dobro poświęcone przedstawia wartość niższą od dobra ratowanego.
§ 2. Nie popełnia przestępstwa także ten, kto, ratując dobro chronione prawem w warunkach określonych w § 1, poświęca dobro, które nie przedstawia wartości oczywiście wyższej od dobra ratowanego.
Z kolei inny przepis wyraźnie nakłada obowiązek udzielania pomocy poszkodowanemu i ratowania życia pod rygorem odpowiedzialności karnej:
Art. 162. § 1. Kto człowiekowi znajdującemu się w położeniu grożącym bezpośrednim niebezpieczeństwem utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu nie udziela pomocy, mogąc jej udzielić bez narażenia siebie lub innej osoby na niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.
Wobec powyższego, osoba, która zdając sobie sprawę z niewydolności systemu ochrony zdrowia i mająca świadomość, że tylko łapówka wymagana przez lekarza może doprowadzić do skutecznego uratowania życia i zdrowia pacjenta nie tylko powinna być zwolniona z mocy prawa z odpowiedzialności za jej wręczenie, jako działająca w stanie wyższej konieczności ale wręcz zobligowana do podjecia wszelkich czynności celem udzielenia pomocy osobie zagrożonej bezpośrednim niebezpieczeństwem utraty życia lub ciężkiego uszczerbku na zdrowiu z powodu braku właściwych czynności podjetych przez szpital. Jeżeli łapówka ma spowodowac udzielenie pomocy przez lekarza i dana osoba o tym wie (zazwyczaj bliski pacjenta, poinformowany o tym przez lekarza) to nie tylko nie powinien mieć skrupułów odnośnie jej wręczenia, ale wręcz powinien byc zobligowany prawem by ją wręczyć. Sytuacja adekwatna do przekupienia potencjalnego zabójcy, by nie pociagnął za spust lub bandyty, który od pieniędzy uzależnia umożliwienie udzielenia pomocy rannemu albo cieżko choremu. Oczywiście inną sprawą jest obligatoryjna odpowiedzialność karna lekarza-łapówkarza, który powinien odpowiadać nie tylko za przyjęcie wartości majątkowej, jako funkcjonariusz publiczny, za czynności do których był zobowiązany ale także, za nieudzielenie pomocy lub utrudnianie udzielenia pomocy osobie, której życie lub zdrowie jest zagrożone jeżeli taka łapówka nie zostałaby wręczona. Wobec powuższego pacjenci i bliscy pacjentów nigdy nie powinni być postawieni w stan oskarzenia, ponieważ pieniądze są wartością oczywiście niższą niż życie i zdrowie, które dzięki nim próbuje się ratować. W mojej opinii nie powinnismy mieć żadnych watpliwości jeśli lekarz stawia nas w sytuacji albo kasa albo ryzyko utraty życia lub zagrożenie zdrowia osoby bliskiej i powinniśmy z przyczyn oczywistych taką łapówkę wręczyć, a potem, juz po wyjściu pacjenta ze szpitala powinniśmy spozradzić doniesienie o przestepstwie względem lekarza-bandyty, utrudniajacego pomoc choremu. Rzecz jana jest kwestią trudną do udowodnienia ilu pacjentów zostało de facto pozbawionych życia, lub zagrożonych trwałym uszczerbkiem na zdrowiu przez lekarza uzależniającego należytą pomoc od przekazania mu środków finansowych, jeżeli taka łapówka nie wpłynęła. Sytuacja jest bowiem analogiczna z kwestią osądu, czy brak udzielenia pomocy poszkodowanemu doprowadziło do jego smierci bądź utraty zdrowia, gdyż najczęściej nie wiadomo czy ew. pomoc udzielona w sposób amatorski uratowałaby zycie lub zdrowie poszkodowanego. Dlatego właśnie jest penalizowany sam brak udzielenia pomocy a nie jej skuteczność. Niemniej jednak w sposób moralny uprawnione jest twierdzenie, że osoba zwyczajowo uzależniająca fakt udzielenia pomocy od wpłacenia łapówki mogła się wielokrotnie przyczynić do śmierci lub utraty zdrowia pacjenta, jeżeli taka łapówka nie wpłynęła. Inne podejście bowiem związane by było z przyjeciem założenia, że wymóg łapówki był czynnością pozorną, a więc przestepstwem pozornym, które w rzeczywistości nie miało miejsca. Na co nie ma zgody, gdyż o przestepstwie łapówkarstwa nie decyduje fakt rzeczywistego wpływu łapówki na działanie ale wywołanie u osoby, od której łapówki się żąda przeświadczenia, że tylko ta łapówka uratuje pacjenta. Stąd wymóg wyartukówania żadania przez łapówkarza i wyartykułowania uzależnienia podjęcia okreżlonych czynności lub ich braku, od wpłyniecia tej łapówki lub nie. Przy czym to wyartykułowanie nie musi być w sposób werbalny, ale może w bardziej miękki, dorozumiany, poprzez wywołanie odpowiedniego wrażenia. Jednak osoba, która daje łapówkę jako przkonana, że w ten sposób uratowała życie lub zdrowie osoby bliskiej (lub swoje) ma też prawo twierdzić, że lekarz-łapówkarz z wysokim prawdopodobieństwem jest winny utraty życia lub zdrowia w tych wszystkich przypadkach, gdy żadanej łapówki mu nie zapłacono. Do takich wniosków też jest uprawniona oczywiscie osoba trzecia, która mając dostęp do zeznań osób dających łapówki i ich przekonań, albo rozmawiająca z takimi osobami miała prawo wyrobić sobie podobne przekonanie. W tym kontekście, nietrafny moim zdaniem był zarzut w stosunku do Ziobry, iż nie miał prawa użyć słów odnośnie doktora G. że "ta osoba już nigdy nie doprowadzi do śmierci człowieka" (cytuję z pamieci). Miał prawo, bo takie było przekonanie pacjentów i bliskich pacjentów tego lekarza z którymi miał kontakt, lub z których zeznaniami sie zapoznał jako Minister Sprawiedliwości. I nawet negatywna opinia sądu w tej sprawie nie ma nic do rzeczy, znając prak przygotowania sędziów do obiektywnej oceny sytuacji i ich dyspozycyjność w stosunku do władzy. Gdy mamy więc do wyboru dobro w rodzaju życia lub zdrowia, a dobro finansowe nie powinniśmy mieć wątpliwości jak postąpić i wyrzutów sumienia, zdając sobie jednocześnie sprawę, że mamy do czynienia z przestępcami i jako przestępców powinniśmy takich lekarzy traktować, ze wszystkimi konsekwencjami. Mówiąc poważnie, przy takim zestawieniu dóbr groźba późniejszej odpowiedzialności karnej, z powodu wadliwego działania systemu "sprawiedliwości" też jest warta ryzyka. Pamiętajmy, bowiem, że w takim przypadku jesteśmy chronieni przez ostatni paragraf artykułu 229 Kodeksu karnego dotyczącego łapówkarstwa:
§ 6. Nie podlega karze sprawca przestępstwa określonego w § 1–5, jeżeli korzyść majątkowa lub osobista albo ich obietnica zostały przyjęte przez osobę pełniącą funkcję publiczną, a sprawca zawiadomił o tym fakcie organ powołany do ścigania przestępstw i ujawnił wszystkie istotne okoliczności przestępstwa, zanim organ ten o nim się dowiedział. ŁŁ
Generałowie znów w akcji. Czyli kto stoi za Nowym Ekranem „Służba Bezpieczeństwa może i powinna kreować różne stowarzyszenia, kluby czy nawet partie polityczne. Ma za zadanie głęboko infiltrować istniejące gremia kierownicze tych organizacji na szczeblu centralnym i wojewódzkim, a także na szczeblach podstawowych, muszą być one przez nas operacyjnie opanowane. Musimy zapewnić operacyjne możliwości oddziaływania na te organizacje, kreowania ich działalności i kierowania ich polityką” – Czesław Kiszczak na posiedzeniu kierownictwa MSW, luty 1989 r. Pod koniec 2011 r. portal NowyEkran.pl zapowiedział uruchomienie w połowie lutego 2012 r. tygodnika „Nowy Ekran". A w czasie ostatnich wyborów próbował wystawić własną listę kandydatów i zinfiltrować kluby „Gazety Polskiej", by opierając się na nich, powołać nową partię, która osłabiłaby PiS. Akcja ta jednak się nie powiodła. Ryszard Opara, właściciel portalu, i Tomasz Parol, znany, jako bloger „Łażący Łazarz", co chwila wzywają do budowy „drugiej prawdziwej opozycji", bronią oficerów Wojskowych Służb Informacyjnych i atakują Antoniego Macierewicza.
Kombinacja operacyjna NE Opara zawodził w czerwcu 2011 r.:
„Uważam likwidację służb specjalnych w Polsce (...) za błąd historyczny nie do naprawienia". Według Opary likwidacja WSI wynikała z dążenia do przejęcia polskiej gospodarki przez „obce siły". Miało to pomóc jego zdaniem w „stworzeniu przyjaznej, współpracującej siły politycznej (…) przy pomocy rzecz jasna własnych współpracujących agentów. Polskie »spec-służby« były i nadal są niepewne, należało je zlikwidować – poprzez zdalnie sterowanych »pożytecznych idiotów«, stosujących rozmaite populistyczne hasła, np. o dekomunizacji, lustracji. Takie są/były realia polityczne".
Czerwona bezpieka, jako zapora przeciwko obcej, najpewniej niemieckiej, penetracji gospodarczej i Antoni Macierewicz jako narzędzie niemieckiej ekspansji – oto nowe wcielenie walki dobra ze złem.Ubolewanie nad losem czerwonych generałów jest stałym elementem manifestów politycznych Opary: „Wojsko i kadra oficerska zostały bardzo skutecznie w ostatnich 20 latach zniszczone i rozbite lub emerytowane. Służby specjalne i wywiad, kiedyś zaliczane do najlepszych na świecie, zamiast funkcjonować we właściwie rozumianym interesie państwa – zostały podporządkowane interesom partyjnym albo wręcz powiązaniom polityczno-biznesowym". (15 lutego 2012 r.). Jeśli Opara miał na myśli służby i państwo sowieckie, to wszystko się zgadza. Tomasz Parol zasłynął, jako autor tekstów „Gruppenführer KAT" i „Głowa zdrajcy", które demaskowały rolę Tomasza Arabskiego, szefa Kancelarii Premiera Tuska, i jego ludzi w operacji smoleńskiej. Tak uwiarygodniony mógł już zostać redaktorem naczelnym „Nowego Ekranu" i potępiać lustrację oraz rozwiązanie WSI: „Całkowita likwidacja ich pod pretekstem lustracji i dekomunizacji może być radością dla wrogów, poza tym powoduje zagrożenie, że nowi będą nie tylko laikami, ale i laikami podstawionymi (bo niby kto miałby to sprawdzić?)". (czerwiec 2011 r.)
Inicjatywa Opary miała w założeniu – jak sądzę – wyssać z prawicowych portali najlepszych blogerów i stworzyć z nich nową siłę medialną, skupiającą opozycję, która byłaby zdalnie sterowana przez środowisko byłych oficerów czerwonych służb wojskowych. Gdyby akcja się powiodła, bezpieka wojskowa, która przeszła endekoidalny recykling, miałaby własną siłę polityczną zdolną do obrony jej interesów przy podziale tortu z innymi klanami służb, a jednocześnie skanalizowano by opozycję przeciwko oligarchicznemu ustrojowi III RP, uniemożliwiając wejście PiS w próżnię powstającą w wyniku zużycia się, walk wewnętrznych i wymiany kierownictwa w PO.
Korzenie „Nowy Ekran" wystartował 31 stycznia 2011 r. wywiadem z komendantem stowarzyszenia Pro Milito gen. Tadeuszem Wileckim, którego córka Beata jest radcą prawnym Ryszarda Opary. Absolwent Akademii Sztabu Generalnego ZSRS (1980–1982) i były szef Sztabu Generalnego WP (1992–1997) lansowany był nieprzypadkowo. We wrześniu 1994 r. Wilecki i gen. Konstanty Malejczyk, ówczesny szef WSI (1994–1996) i były naczelnik oddziału „Y" Zarządu II Sztabu Generalnego, zaangażowanego w tzw. operację FOZZ, zorganizowali tzw. obiad drawski, który miał przekonać Lecha Wałęsę do podporządkowania WSI Sztabowi Generalnemu. Skoro Malejczyk chciał pracować pod kierownictwem Wileckiego, obaj generałowie musieli utrzymywać bliskie kontakty. W roku 2000 Wilecki startował w wyborach prezydenckich, jako kandydat Stronnictwa Narodowego, którego ówczesny prezes Bogusław Kowalski (według akt zgromadzonych w IPN zarejestrowany, jako TW „Mieczysław" w 1987 r.), był szefem jego sztabu wyborczego. Zastępcą Kowalskiego został wiceadmirał Marek Toczek, dowódca Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych w Warszawie (1992–1995). W 2004 r. w eurowyborach Toczek był pełnomocnikiem Ogólnopolskiego Komitetu Obywatelskiego OKO, który w następnym roku podjął współpracę ze Stanem Tymińskim. We wrześniu 2007 r. Wilecki założył m.in. razem z Toczkiem, gen. Markiem Dukaczewskim, absolwentem kursów GRU i byłym szefem WSI (2001–2005), oraz płk. Janem Oczkowskim, wywodzącym się z oddziału „Y" byłym szefem Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego WSI, organizację byłych czerwonych wojskowych Pro Milito. W styczniu 2010 r. rozpoczęło działalność stowarzyszenie byłych oficerów WSI SOWA, założone także przez gen. Dukaczewskiego (przewodniczący) i płk. Oczkowskiego (wice). Pro Milito prowadziło własny portal, na którym głównymi autorami byli: Michał Podobin, główny „ideolog" grupy, Marek Toczek, Ryszard Opara, Paweł Pietkun i Grażyna Niegowska. Wszyscy są dziś blogerami Nowego Ekranu, którego redakcja mieści się w tym samym budynku, co Pro Milito, ale piętro niżej.
Nowa rzeczywistość? Ryszard Opara po ukończeniu studiów na Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi (1974 r.) pracował, jako lekarz wojskowy, następnie wyjechał przez Wiedeń do Australii (1979–1993), gdzie dorobił się majątku. Od 1993 r. działał w biznesie w Polsce. W 2001 r. nabył akcje stanowiące 46,86 proc. kapitału zakładowego Energomontażu Północ i został przewodniczącym jego rady nadzorczej. Członkiem tej rady został gen. Gromosław Czempiński. Później Opara twierdził, że zna Czempińskiego jedynie z gry w tenisa.W tym samym czasie kupił akcje Elektrimu, a po konflikcie z innymi udziałowcami w 2002 r. i zatrzymaniu z powodu niespłaconych zobowiązań finansowych (do dziś w tej sprawie trwa proces) znowu wyjechał do Australii. W 2010 r. Opara powrócił, gdyż – jak stwierdził po Smoleńsku – „postanowił zmienić rzeczywistość". Od tamtej pory oskarża „wszystkie ekipy rządowe bez wyróżnienia" o wyprzedaż Polski. Jego działania są kolejną, po podejmowanych przez Tymińskiego i Leppera, próbą stworzenia populistycznej siły kanalizującej społeczne niezadowolenie.Józef Darski
Tajna kasa Sakiewicza Popierający PiS koncern medialny Tomasza Sakiewicza dostawał dziesiątki tysięcy złotych od IPN w czasach kiedy instytutem kierowali ludzie PiS. Procedurę przetargową zorganizowano w taki sposób, aby pieniądze mogła dostac tylko jedna spółka. 66 831, 60 zł – taką kwotę w 2010 roku zapłacił Instytut Pamięci Narodowej spółce Słowo Niezależne sp. z o.o – wydawcy popierającego PiS miesięcznika „Nowe Państwo” oraz portalu Niezależna.pl.(namawiał do głosowania na PiS w wyborach parlamentarnych w 2011 roku). Powodem wypłacenia pieniędzy było – jak czytamy w umowie – wykonywanie dodatków edukacyjnych „na podstawie materiałów przekazanych przez IPN.” Na podstawie tej właśnie umowy, zawartej w marcu 2010, Słowo Niezależne zobowiązało się wykonać 10 dodatków edukacyjnych. Daje to ponad 6600 złotych za dodatek, który oparty był na materiałach IPN. Wcześniej, bo w 2009 roku IPN zawarł ze „Słowem Niezależnym” dwie umowy. Pierwszą – bez przetargu – na kwotę 5518,40 zł, drugą – na wykonanie 11 dodatków edukacyjnych – opiewającą na kwotę 77 662, 76 zł. Umowy zawarte zostały na podstawie przeprowadzonego postępowania o zamówienie publiczne w trybie przetargu nieograniczonego – napisał nam Andrzej Arseniuk – rzecznik prasowy IPN.
Dziwne warunki Sprawdziliśmy archiwalne ogłoszenia IPN. Faktycznie, na początku 2010 roku Instytut ogłosił przetarg nieograniczony na – jak czytamy „wydanie 10 Dodatków edukacyjnych na podstawie tekstów i ikonografii przekazanej przez ipn-kśzp NP w czasopiśmie o charakterze ogólnopolskim”. W ogłoszeniu o przetargu określono precyzyjnie warunki, wśród nich znalazł się punkt 1.1, w którym napisano, iż o udzielenie zamówienia mogą się ubiegać wykonawcy, którzy „w szczególności wykażą się odpowiednim doświadczeniem, tj. wydaniem w okresie ostatnich trzech lat przed dniem wszczęcia postępowania o udzielenie zamówienia publicznego, a jeżeli okres prowadzenia działalności jest krótszy – w tym okresie, co najmniej 10 dodatków tematycznych” (podkreślenie oryginalne – przyp. L.Sz.) Rzecz w tym, że ten warunek spełnić mogła tylko jedna firma – właśnie Słowo Niezależne sp. z o.o. Inni wydawcy miesięczników nie mogli się bowiem pochwalić wydaniem co najmniej 10 dodatków tematycznych w ciągu ostatnich trzech lat. A Słowo Niezależne sp. z o.o. mogło, bo wydawane przez tą spółkę pismo „Niezależna Gazeta Polska” od 2006 roku publikowało dodatki edukacyjne zrobione w oparciu o materiały z IPN. W 2006 i 2007 roku IPN podpisał 2 umowy ze „Słowem Niezależnym” określające zasady współpracy mającej na celu upamiętnienie wydarzeń i upowszechnienie informacji na temat istotnych faktów z zakresu społeczno-politycznego i religijnego z lat 1956-1981, popularyzację wyników prac badawczych IPN w zakresie najnowszej historii Polski – napisał nam Andrzej Arseniuk. – IPN w tym okresie zamieszczał dodatki edukacyjne bezkosztowo.Trudno się, więc dziwić, iż przetarg wygrała ta właśnie firma. Trudno się też dziwić, że nie miała konkurencji. W ogłoszeniu o wyborze oferty najkorzystniejszej, (czyli Słowa Niezależnego), czytamy: Jednocześnie zamawiający informuje, ze ww. oferta była jedyną ofertą złożoną w niniejszym postępowaniu o udzielenie zamówienia publicznego.
Pod egidą Kaczyńskiego Słowo Niezależne sp. z o.o. została zarejestrowana w Krajowym Rejestrze Sądowym 5 grudnia 2005 roku, gdy od ponad miesiąca Polską rządził rząd PiS-u. W 2006 roku spółka została wydawcą miesięcznika „Niezależna Gazeta Polska” tworzonego przez dziennikarzy popierającej PiS „Gazety Polskiej”. W 2009 roku spółka została wydawcą kwartalnika „Nowe Państwo”, który dziś wychodzi jako miesięcznik „Nowe Państwo – Niezależna Gazeta Polska”. Jednym z udziałowców spółki Słowo Niezależne został Tomasz Sakiewicz – redaktor naczelny popierającej PiS „Gazety Polskiej” (był pierwszym redaktorem naczelnym „Niezależnej Gazety Polskiej”). Drugim, ważniejszym udziałowcem jest Srebrna sp. z o.o. mieszcząca się w Warszawie przy Alejach Jerozolimskich 125/127. Srebrna sp. z o.o. jest właścicielem lokali: przy ulicy Srebrnej w Warszawie, w Alejach Jerozolimskich i przy ulicy Nowogrodzkiej (gdzie mieści się siedziba PiS). Faktyczną kontrolę nad tą spółką (i jej nieruchomościami) od początku lat 90 ma Jarosław Kaczyński. To część głośnego kilka miesięcy temu "srebrnego układu”, czyli biznesowej działalności Kaczyńskiego i jego ludzi pod szyldem nieżyjącego Lecha Kaczyńskiego. O „srebrnym układzie” pisał kilka miesięcy temu „Newsweek”.
Wykształcona jak Kwaśniewski Gdy IPN podpisywał umowy ze spółkami wydającymi „Nowe Państwo”, a wcześniej „Niezależną Gazetę Polską”, prezesem Instytutu był rekomendowany przez PiS krakowski historyk Janusz Kurtyka. Szefem IPN został 9 grudnia 2005, gdy podczas głosowania w Sejmie jego kandydaturę poparło 332 posłów (głównie PiS). Redaktor naczelną „Nowego Państwa” jest Katarzyna Gójska – Hejke (niekiedy używa tylko drugiego członu nazwiska).Gójska – Hejke (ur. 1977) – uważana za osobę niezwykle ambitną i dążącą do celu nawet po trupach – od wielu lat zajmuje się tropieniem sowieckiej agentury w życiu publicznym. W walce o lustrację posuwa się tak daleko, że często prześwietla nie tylko biografie bohaterów swoich artykułów, ale również życiorysy ich rodziców, ze szczególną starannością uwypuklając fragmenty dowodzące ich wiernej służby ludowej Polsce. Gdyby tą samą metodę (obciążanie dzieci życiorysami rodziców) zastosować w stosunku do dziennikarki, trzeba byłoby w pierwszej kolejności wytknąć jej, iż 6 czerwca 1988 roku jej matka – Maria Gójska – otrzymała specjalną nagrodę – jak czytamy „za osiągnięcie bardzo dobrych wyników na Wieczorowym Uniwersytecie Marksizmu – Leninizmu” funkcjonującym przy Komitecie Wojewódzkim PZPR w Płocku. Nagrodą był egzemplarz Encyklopedii Rewolucji Październikowej ze specjalnej serii. W znacznie większym stopniu dziennikarkę kompromituje protokół jej przesłuchania w Prokuraturze Rejonowej w Wołominie. Przesłuchiwana, jako świadek w 2007 roku zeznała, iż posiada wyższe wykształcenie, choć nie skończyła studiów i nie obroniła dyplomu. Trudno tu nie dostrzec analogii z postępowaniem byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego – negatywnego bohatera wielu artykułów „Gazety Polskiej” (w tym samej Gójskiej - Hejke).
W ostatnich latach o znanej dziennikarce głośno było kilka razy. Za pierwszym razem jesienią 2006 roku, kiedy na czołówki mediów wypłynął artykuł „WSI na wizji” o współpracy z WSI Milana Suboticia – sekretarza programowego TVN (Gójska - Hejke była współautorką tekstu). Doszło wówczas do kompromitującej pomyłki: przy artykule o dziennikarzu TVN zamieszczono ściągnięte z Internetu zdjęcie naukowca o tym samym nazwisku (nie miał nic wspólnego z Suboticiem z TVN). Za tę kompromitującą pomyłkę „Gazeta Polska” musiała przepraszać. W 2009 roku o dziennikarce ponownie zrobiło się głośno. Tym razem za sprawą jej byłego męża – profesora Krzysztofa Hejke – światowej sławy fotografika. Profesor Hejke pisemnie zaprotestował przeciwko dekorowaniu szefa IPN Janusza Kurtyki. List warto przytoczyć w całości:
Panie Prezydencie, Piszę ten list, ponieważ uważam, że powinien zostać Pan poinformowany o tym, jakim człowiekiem jest w rzeczywistości osoba, którą odznaczył Pan w ostatnich dniach Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Chodzi o Pana Janusza Kurtykę, prezesa IPN. Kiedy po powrocie z wyjazdu zagranicznego dowiedziałem się, że odznaczył go Pan tym orderem, byłem wzburzony. Wierzę jednak, że gdyby posiadał Pan wiedzę o prawdziwej naturze tego człowieka nie dopuściłby Pan do tego, żeby jego imię widniało pośród wielu zasłużonych dla Polski kawalerów tego orderu. Chcę Pana poinformować, że ten, którego jak mniemam w dobrej wierze, Pan uhonorował jest człowiekiem cynicznym i wyrachowanym, za nic mającym zasady, którym również Pan hołduje. Pomimo że Pan Janusz Kurtyka przedstawia się jako obrońca prawdy i osoba o krystalicznym życiorysie, to jego życie ma też ciemne strony -- jedną z takich skrzętnie ukrywanych przez niego tajemnic jest romans jaki nawiązał z moją żoną Katarzyną Hejke, w końcu 2006 r., którym doprowadził do rozpadu mojego małżeństwa. Rozumiem, że zdarzają się małżeńskie zdrady, jednak nie fakt zdrady boli mnie najbardziej -- nie mogę pogodzić się z tym, że rozbija moje małżeństwo i burzy spokój dzieci osoba mieniąca się obrońcą tradycyjnych wartości i prawdy. Cała sprawa pozostałaby jednak tylko sprawą obyczajową, gdyby nie jeden istotny fakt, o którym powinien Pan wiedzieć - otóż moja żona jest znaną dziennikarką prawicowej prasy, która w okresie romansu z Panem Januszem Kurtyką napisała szereg artykułów dot. lustracji i zawierających treści dostępne jedynie w archiwach IPN zastrzeżonych dla innych osób. Odznaczony przez Pana człowiek pomimo moich wielu listów nie odpowiedział na żaden z nich, nie zdobył się nawet na powiedzenie słowa "przepraszam", choć nie brakowało mu ani inwencji ani pomysłów służących do uwiedzenia mojej żony, mamionej i otumanionej przez niego przekazywanymi tajnymi aktami IPN, które potem były podstawą jej artykułów w Gazecie Polskiej. Wierzę, że gdyby nie nadużył on swojej funkcji to nie byłby w stanie uwieść mojej żony -- wspaniałej, mądrej i trochę zbyt ambitnej dziennikarki, a wtedy nadal bylibyśmy rodziną Ten człowiek ośmieszył nie tylko mnie, ale ośmiesza nasz kraj, naszą historię i Pana Panie Prezydencie. Dla mnie nie znalazł czasu ani odwagi, aby spojrzeć mi prosto w oczy, ale wierzę, że Pan nie pozwoli na to, aby człowiek o takiej kondycji moralnej stawiany był w jednym rzędzie z narodowymi bohaterami - innymi zasłużonymi wobec Ojczyzny Kawalerami Krzyża Komandorskiego z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Z poważaniem Prof. Krzysztof Hejke
List został przywołany przez media nie ze względu na barwny konflikt małżeński tylko dlatego, że profesor Hejke oskarżył szefa IPN o to, że uwiódł jego żonę przy pomocy teczek z IPN-u. Śledztwo w sprawie przekazywania „Gazecie Polskiej” materiałów niejawnych wszczęła Prokuratura Okręgowa Warszawa – Praga. Śledztwo zostało jednak umorzone wobec niewykrycia sprawców. Umorzone zostały również śledztwa, które byli małżonkowie Hejke wzajemnie inicjowali przeciwko sobie. To akurat słusznie, jednak nie do końca słusznie prokuratura zlekceważyła protokół przesłuchania Katarzyny Gójskiej – Hejke, a zwłaszcza ten fragment, w którym podała ona wbrew prawdzie, że posiada wyższe wykształcenie (faktycznie nie ukończyła studiów i nie ma tytułu magistra). Po tym, jak 10 kwietnia 2010 roku Janusz Kurtyka zginął w katastrofie Tu 154M w Smoleńsku, na drugiej stronie stronie „Gazety Polskiej” ukazał się krótki artykuł Tomasza Sakiewicza „Zabrano nam serce Polski”. Sakiewicz pisał: Jednak kilku osobom chciałbym te kondolencje złożyć szczególnie. Przede wszystkim matce i córce oraz bratu Lecha Kaczyńskiego, żonie i rodzinie Sławomira Skrzypka, żonie i rodzinie Janusza Kochanowskiego, rodzinie i przyjaciołom Stefana Melaka i Tobie, Kasiu.
Redaktor naczelny pisma odwołującego się do wartości katolicko – narodowych po śmierci wpływowego urzędnika państwowego składa kondolencje w pierwszej kolejności jego kochance, a nie żonie? Ten sam Sakiewicz zamieścił na tej samej stronie nekrolog Kurtyki, w którym podkreślił wszystkie jego zasługi dla IPN i dla Polski.
Sami swoi Inaczej mówiąc: najpierw w latach 2006 – 2007 IPN zamieszczał dodatki edukacyjne bezpłatnie, na łamach „Niezależnej Gazety Polskiej” (wydawanej przez Słowo Niezależne), a potem postanowił za to zapłacić grube pieniądze, więc ogłosił przetarg, którego warunkiem było posiadanie doświadczenia w publikowaniu dodatków. Tak, aby przetarg wygrać mogła tylko jedna spółka… Słowo Niezależne. I z nią też IPN zawarł lukratywne umowy. Tym samym więc, pieniądze z IPN (a więc pieniądze podatników) trafiały do spółki kontrolowanej de facto przez Jarosława Kaczyńskiego i zajmującej się wydawaniem miesięcznika popierającego tegoż Jarosława Kaczyńskiego i kierowaną przez niego partię. Tak więc podatnik – płacący na PiS w ramach dotacji dla partii politycznych – w latach 2009 – 2010 zapłacił na tą partię ponownie. Tym razem za pośrednictwem IPN. Cała ta historia pokazuje, że ci, którzy siebie przedstawiają jako jedynych walczących o standardy etyczne, państwo prawa, wartości katolicko – narodowe, nie mają skrupułów, by sięgać po państwowe pieniądze. Nawet jeśli budzi to wątpliwości etyczne. I stosują podwójne standardy. Jeśli bowiem Telewizja Polska z publicznych pieniędzy płaci duże honoraria sympatyzującemu z PO Tomaszowi Lisowi to jest to skandal, malwersacja i kumoterstwo zasługujące na interwencję NIK, prokuratury, CBA i kogoś tam jeszcze. Jeśli jednak pieniądze tego samego podatnika IPN – kierowany przez człowieka PiS-u – w dość podejrzany sposób inwestuje w gazetę wydawaną przez spółkę kontrolowaną przez PiS, w dodatku redagowaną przez kochankę szefa IPN – o, to wtedy już nie jest to żaden „przekręt” tylko troska o edukację historyczną podatnika. Ciekawe czy o tego rodzaju transakcjach kierownictwo "Gazety Polskiej" informowało Jarosława Kaczyńskiego. Jeśli nie - świadczy to o dużej nielojalności względem szefa PiS. Prędzej czy później bowiem te - wątpliwe etycznie - transfery pieniężne może wyciagnąć polityczna konkurencja i wykorzystać do ataku na PiS. Czyżby tego właśnie chciała "Gazeta Polska"? LESZEK SZYMOWSKI
PS. Katarzyna Gójska - Hejke i Tomasz Sakiewicz nie odpisali na listy polecone zawierające pytania w tej sprawie.
Rok 2013 pod hasłem rodziny i pracy Roczny urlop macierzyński, dodatkowe fundusze na budowę żłobków i przedszkola, refundacja zabiegów in vitro oraz 400 tys. nowych miejsc pracy - to priorytety rządu na ten rok.
Rodzina
- Rok 2013 w Polsce powinien być rokiem rodziny - powiedział premier. Ocenił, że ten rok może być w kilku sprawach przełomowy dla rodzin.
Kluczowe projekt, które wchodzą w życie w tym roku obejmują:
dodatkowe 50 mln na budowę żłobków z budżetu państwa (od 1 stycznia)
becikowe tylko dla najbiedniejszych rodzin (od 1 stycznia)
wyższą ulga podatkowa na trzecie, czwarte i kolejne dziecko (od 1 stycznia)
wprowadzenie refundacji zabiegów in vitro (od 1 lipca)
roczny urlop macierzyński (od 1 września)
tańsze przedszkola dzięki 320 mln dotacji z budżetu (od 1 września)
opłacanie składek z budżetu za urlop wychowawczy (dla osób samozatrudnionych, bezrobotnych i studentek) (od 1 września)
zmianę finansowania budowy żłobków do 80 proc. z budżetu państwa (w I połowie 2013)
finalizację prac nad programem Mieszkanie dla Młodych (w II połowie 2013)
Praca
- Zależy nam, aby w drugiej połowie roku 2013 tendencja wzrostowa bezrobocia została zatrzymana i żebyśmy mogli pod koniec roku 2013 odnotować spadek w porównaniu do pierwszej połowy roku 2013 - mówił szef rządu. Premier wymienił narzędzia, które będą prowadziły do osiągnięcia tego celu.
Donald Tusk poinformował, że późną wiosną zakończą się procedury związane z rejestracją spółki Inwestycje Polskie. Dodał, że pierwsze projekty inwestycyjne mogą rozpocząć się jeszcze w 2013 r.
Pozytywnie na rynek pracy wpłyną również inne elementy, które obejmują:
uzyskanie 300 mld zł z funduszy unijnych (na szczycie Rady Europejskiej w lutym)
inwestycje infrastrukturalne: 18,5 mld zł na drogi i 10,5 mld zł na kolej
start programu standaryzacji i modernizacji komend policji
7,8 mld zł na zakup sprzętu dla polskiej armii
kontynuację budowy 4 bloków energetycznych i 3,2 mld zł inwestycji w sieć gazową i magazyny gazu.
Wśród innych zmian są:
wprowadzenie VATu kasowego
VAT pod zastaw kredytu
projekt tzw. II ustawy antykryzysowej obejmującej m.in. wprowadzenie ruchomego czasu pracy i wydłużenie okresu rozliczeniowego z 4 do 12 miesięcy
linia kredytowa BGK dla małych i średnich przedsiębiorców, która może uruchomić w gospodarce 60 mld zł.
Premier Tusk
Sędzia chwali gangstera i daje mu tylko 5 lat! Tak polskie sądy karzą gangsterów! Figurujący przez lata jako numer 1 na policyjnej liście poszukiwanych przestępców Rafał S. (37 l.) ps. ”Szkatuła” wczoraj usłyszał wyrok. Warszawski sąd okręgowy wymierzył mu karę jedynie pięciu i pół roku więzienia. To kara, którą przestępca sam zaproponował, choć... do winy się nie przyznał Akt oskarżenia obejmował 12 zarzutów odnoszących się do lat 1997-2006. Najpoważniejszy dotyczył kierowania gangiem o charakterze zbrojnym. Pozostałe były związane m.in. z kradzieżami samochodów, handlem heroiną i rozbojami. "Szkatuła" nie przyznał się do winy. Dwa dni przed wyrokiem obrońca Rafała S. zaproponował karę łączną pięciu i pół roku więzienia oraz 10 tys. zł grzywny, której dobrowolnie się podda. Do tej propozycji przychylił się prokurator i taki wyrok wydał sędzia. Obaj twierdzą, że takie wyjście jest lepsze niż żmudne i czasochłonne procesy.Sędzia Igor Tuleya w uzasadnieniu stwierdził nawet, że taka postawa gangstera zasługuje na szacunek i pochwalił go słowami "Pan oskarżony, tak jak kierował grupą przestępczą, tak i zakończył własny proces karny, szybko i bez niepotrzebnych słów". " Szkatuła" przez lata kpił z wymiaru sprawiedliwości. Był numerem jeden na policyjnej liście najbardziej poszukiwanych przestępców. Szukano go przez 10 lat. Wystawiono za nim osiem listów gończych oraz dwa Europejskie Nakazy Aresztowania. Policja zatrzymała go w połowie maja pod Warszawą, gdzie wiódł zdrowe i spokojne życie piłkarza. Po wydaniu wyroku zawrzało w policyjnym środowisku. Śledczy, którzy poświęcili lata pracy na szukanie Rafała S. i zbieranie przeciwko niemu dowodów, są oburzeni decyzją sądu i postępowaniem prokuratora.
– Przez 10 lat wiele osób ciężko pracowało nad tą sprawą, by w końcu zamknąć i ukarać jednego z największych bandziorów, który specjalizował się w zabójstwach, wymuszeniach haraczy, uprowadzeniach i obrocie narkotykami. Po tym wyroku ten gangster znów śmieje nam się w twarz. Sąd i prokurator zadrwił z nas i naszej pracy. Następnym razem na pewno niejeden z policjantów zastanowi się, czy warto narażać swoje zdrowie i życie w walce z gangsterami – mówią policjanci.Szybki Fakt
Sędzia Tuleya ma już swoje zasługi. Kierującemu gangiem "Szkatuły" dał pięć i pół roku więzienia oraz... laurkę w postaci wyrażenia szacunku w trakcie procesu Dwa dni przed wyrokiem obrońca Rafała S. zaproponował karę łączną pięciu i pół roku więzienia oraz 10 tys. zł grzywny, której dobrowolnie się podda. Do tej propozycji przychylił się prokurator i taki wyrok wydał sędzia. Obaj twierdzą, że takie wyjście jest lepsze niż żmudne i czasochłonne procesy. Sędzia Igor Tuleya w uzasadnieniu stwierdził nawet, że taka postawa gangstera zasługuje na szacunek i pochwalił go słowami:
Pan oskarżony, tak jak kierował grupą przestępczą, tak i zakończył własny proces karny, szybko i bez niepotrzebnych słów
4 stycznia 2012 r.:
Uzasadnienie wyroku w sprawie doktora G., którego sąd skazał na rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata:
Nocne przesłuchania, zatrzymania - taktyka organów ścigania w tej sprawie dr. Mirosława G. może budzić przerażenie. (...) Budzi to skojarzenia nawet nie z latami 80., ale z metodami z lat 40. i 50. - czasów największego stalinizmu. Fakt
Wehikuł czasu Sąd jak baranek i rozdarta sosna. Najwyraźniej przestraszył się politycznej niepoprawności własnego wyroku i w motywach chciał stępić jego ostrzeSąd najwyraźniej przestraszył się politycznej niepoprawności własnego wyroku i w motywach chciał stępić jego ostrze. Lekarz, ordynator wyciągający ręce po pieniądze od ludzi walczących o życie w obliczu śmiertelnej choroby, godzien jest najwyższego potępienia. To jest żerowanie na ludzkim nieszczęściu i aluzje do pozbawienia życia są jak najbardziej uzasadnione, bo w każdym takim przypadku rodzi się pytanie – ilu ludzi umarło, bo nie stać ich było na łapówki dla jaśnie pana ordynatora? Sąd warszawski, skazując doktora ordynatora G. na karę w zawieszeniu za udowodnione mu łapówki na kwotę 17 tysięcy złotych, okazał się łagodny jak baranek. Bloger Mieszczuch7 słusznie zestawił wyrok na doktora G. z wyrokiem na piłkarskiego „Fryzjera”. Tam był wyrok 3,5 roku bezwzględnego pozbawienia wolności, tu rok w zawieszeniu. A przecież Fryzjer brał pieniądze za ustawianie meczów, gdzie przy całym szacunku dla sportu chodziło wszak o zabawę - a tu chodziło o ludzkie życie, którego ratunek trzeba było kupować za pieniądze. Co z tymi, który nie było stać na wykupienie tego ratunku?Sąd okazał się też jak rozdarta sosna. Z jednej strony skazał doktora G., ale z drugiej strony jakby sam się z tym skazaniem nie zgadzał, bo doktor G, podobnie jak niegdyś posłanka Sawicka, został niesłusznie złapany. Sąd porównał ściganie doktora G. do metod stalinowskich, z lat 40-tych i 50-tych.To dlaczego sąd skazał na podstawie dowodów ze „stalinowskiego” śledztwa? I co się działo z panem doktorem – torturowano go, szpilki mu wbijano za paznokcie?Myślę, że sąd przestraszył się własnego wyroku i uzasadnieniem chciał nieco stępić ostrze jego politycznej niepoprawności. A ja dziękuję CBA i dziękuję prokuraturze, bo to ich rzetelna praca doprowadziła do ujawnienia i ukarania sprawcy groźnych przestępstw. Nawet jeśli wyrok jest zdumiewająco łagodny, to i tak niech będzie on przestroga dla tych, którzy chcą żerować na ludzkiej biedzie i nieszczęściu.Mimo zastrzeżeń dziękuję też panu sędziemu Tuleya, że mimo presji jednak wydał niepoprawny politycznie wyrok.W nawiązaniu zaś do dyskusji, czy wolno funkcjonariusza publicznego obdarować prezentem na znak wdzięczności, mam pytanie - czy można teraz panu sędziemu wręczyć czekoladki albo koniak, w podziękowaniu za jego znojny trud? Jest już przecież po wyroku... Janusz Wojciechowski
Prokuratura nie zauważyła Lenina Prokuratura Okręgowa w Warszawie nie rozpocznie postepowania w sprawie skandalicznej reklamy z wizerunkiem Włodzimierza Lenina – jednego z największych zbrodniarzy ludzkości. Powód? Nikt nie złożył doniesienia. Tymczasem zdaniem prawników, w tej sprawie powinno zostać wszczęte postepowanie z urzędu. Twórcy skandalicznej reklamy sieci telefonicznej Heyah, której operatorem jest Polska Telefonia Cyfrowa SA będąca własnością niemieckiej firmy Omega Telekommunikationsdienste GmbH, mogą - przynajmniej na razie - spać spokojnie. Ich wyczynem w postaci wykorzystania w materiałach marketingowych, m.in. na swojej witrynie, wizerunku sowieckiego przywódcy i zbrodniarza Lenina nie zajmie się prokuratura. Dariusz Ślepokura, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie, zastrzega, że na razie nie ma żadnej wiedzy na temat tej reklamy. – Jeżeli wpłynie do nas zawiadomienie, to podejmiemy czynności w tej sprawie – twierdzi prokurator. Wskazuje, że z urzędu postępowanie nie zostanie wszczęte, ponieważ nie ma instytucji w prokuraturze, która zajmowałaby się monitoringiem mediów.Ospałość działania prokuratury krytykuje Bogdan Świeczkowski, prokurator w stanie spoczynku, szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w latach 2006–2007. – Pan prokurator się myli. Przestępstwa dotyczące publicznego propagowania faszystowskiego lub innego totalitarnego ustroju państwa powinny być ścigane z urzędu – zaznacza Święczkowski.Wygląda więc na to, że prokuratura będzie jednak czekać na doniesienie. Tymczasem, jak ustalił portal NaszDziennik.pl, skandaliczną reklamą zajmie się Związek Stowarzyszeń Rada Reklamy. Wpłynęła już do Rady skarga w tej sprawie. Zostanie ona następnie przekazana do reklamodawcy, żeby się ustosunkował do zarzutów, i wtedy Komisja Etyki Reklamy zajmie stanowisko. Jak się okazuje, PTC nie widzi nic niewłaściwego w propagowaniu wizerunku twórcy systemu totalitarnego, jakim jest komunizm. - Jedynym celem reklamy jest poinformowanie konsumentów o najnowszej ofercie sieci Heyah, dzięki której użytkownicy mogą otrzymać 60 minut do wszystkich za 1 złoty. Kampania została przygotowana w wyraźnie żartobliwy sposób i próby rozważania spotu inaczej niż jako nawiązanie do słowa "rewolucja", oznaczającego zmianę, jest bezzasadne – konkluduje Agata Borowska z biura prasowego PTC. Jacek Dytkowski
Zaproszenie na debate Jeszcze w tym tygodniu imienne zaproszenia na debatę smoleńską otrzymają wszyscy członkowie komisji Jerzego Millera. Debata dotycząca przyczyn katastrofy smoleńskiej i przyjętej przez rząd drogi jej badania odbędzie się 5 lutego na jednym z uniwersytetów warszawskich. Na którym? Tego Antoni Macierewicz, przewodniczący zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy rządowego Tu-154M, jeszcze nie ujawnia.
– Jeżeli pan pozwoli, to zatrzymamy jeszcze w dyskrecji nazwę tego uniwersytetu, by nie doprowadzać do ataku nieprzychylnych mediów. Jak widać, już strona rządowa ucieka od tej debaty, boi się jej, rozpętuje propagandę powołania komisji pana Laska – mówi. Swój udział w debacie potwierdził już prof. Wiesław Binienda i prof. Kazimierz Nowaczyk.
– Czekamy na ostateczne potwierdzenie z Australii od pana dr. inż. Grzegorza Szuladzińskiego i pana dr. inż. Wacława Berczyńskiego. Zapewne będą, ale w razie niemożności przybycia któregokolwiek z nich będziemy z nimi łączyć się poprzez telemost – zapewnia Macierewicz.
– Jeżeli chodzi o ekspertów krajowych, ich nazwiska podamy do wiadomości publicznej w ostatnim momencie, żeby nie byli narażeni na ataki ze strony mediów. Oczywiście ci z nich, którzy zdecydują się wystąpić podczas debaty, będą to czynili pod własnym nazwiskiem – dodaje. Jak zapowiada, jeszcze w tym tygodniu zostaną skierowane imienne zaproszenia na debatę do wszystkich ekspertów strony rządowej.
– Oczywiście decydujące stanowisko w tej sprawie ma pan premier Donald Tusk, bo to są jego eksperci. On za nich odpowiadał, decydował o kształcie komisji Jerzego Millera i sposobie jej funkcjonowania. Przecież pracowała ona pod najwyższym patronatem pana premiera. Brał za nią pełną odpowiedzialność, więc niech przyśle na debatę swoich ekspertów. My przyjmiemy każdą osobę, którą wskaże – zaznacza Macierewicz. Bez względu na to, czy strona rządowa przyśle swoich ekspertów, czy nie, w sposób bezstronny mają zostać odczytane tezy raportu Millera. Macierewicz wskazuje, że zależy mu na klarownej prezentacji stanowiska ekspertów rządowych. Debata będzie dotyczyć trzech grup problemów: przygotowania wizyty, przebiegu katastrofy i wyboru drogi prawnej do jej badania. Zespół Macierewicza chce po prawie trzech latach od katastrofy dowiedzieć się, kto i dlaczego zdecydował o przyjęciu załącznika 13 do konwencji chicagowskiej, nie bazując na porozumieniu z 1993 roku.
Ucieczka przed odpowiedzialnościąWedług zapewnień Macieja Laska, w styczniu może rozpocząć pracę komisja, która ma analizować i weryfikować hipotezy na temat przyczyn katastrofy. Jej powstanie jest niezrozumiałe dla rodzin ofiar i ich pełnomocników. Dla Macierewicza reaktywacja komisji Laska to próba ucieczki ekspertów rządowych od odpowiedzialności i strach przed weryfikacją ich tez.
– Oni się boją konfrontacji z innymi naukowcami, prof. Biniendą, prof. Nowaczykiem, inż. Szuladzińskim, inż. Berczyńskim i szeregiem innych uczonych, którzy tymi sprawami się zajmowali. Chcieliby zasłaniać się tajemnicą państwową, kuluarami, komisjami – tłumaczy poseł. Macierewicz porównuje formułę komisji Laska do komisji Millera, w której szef MSWiA badał swoją odpowiedzialność za nadzór nad BOR.
– Teraz pan Lasek ma sam siebie badać, ma sam oceniać własne błędy i oceniać innych z punktu widzenia swoich decyzji i swoich możliwości? To jest nieprzyzwoite i najlepiej pokazuje stosunek rządu do całej tej sprawy – dodaje.
Tymczasem premier Donald Tusk zadeklarował wczoraj, że komisja Macieja Laska może liczyć na jego pomoc „w sensie organizacyjnym”, bo szef rządu uznał tę inicjatywę za „bardzo dobrą”. Ale ze słów rzecznika rządu Pawła Grasia wynika, że nie skończy się na wsparciu organizacyjnym, bo prace komisji mają być finansowane z pieniędzy budżetu państwa.
Seremet milczy30 grudnia 2012 r. Macierewicz wystosował list otwarty do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta. Podniósł w nim potrzebę zmiany prokuratorów nadzorujących śledztwo smoleńskie oraz przyjęcia hipotezy eksplozji jako pierwszoplanowej w śledztwie. Poseł zaapelował także o ponowne zbadanie posiadanego przez prokuraturę materiału dowodowego oraz zweryfikowanie nieprawdziwych – jego zdaniem – informacji dotyczących śledztwa smoleńskiego. Do tej pory Macierewicz nie dostał od Seremeta żadnej odpowiedzi. – Rozumiem, że pan prokurator bardzo sumiennie podchodzi do swoich obowiązków, chce przeanalizować wszystkie materiały, ponieważ – jak wynikało z jego stanowiska relacjonowanego na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego – mówiąc uczciwie, nie znał podstawowej faktografii.Piotr Czartoryski-Sziler
Łepkowski: Ameryka podzielona jak nigdy wcześniej Marginalna przegrana Mitta Romneya w zeszłorocznych wyborach prezydenckich pomieszała szyki amerykańskiej prawicy. Kilka miesięcy po wyborach najbardziej zdezorientowaną formacją na scenie politycznej wciąż wydaje się Partia Herbaciana. Jej członkowie będą wspominać 6 listopada 2012 roku z mieszanymi uczuciami – z jednej strony pozostanie mroczne wspomnienie reelekcji Obamy, z drugiej zaś zwycięstwo pierwszego w historii kandydata tej partii w wyborach do amerykańskiego Senatu ze stanu Teksas. 42-letni Rafael Edward „Ted” Cruz jest synem kubańskiego imigranta Rafaela Cruza, który w czasie Rewolucji Kubańskiej uciekł do Stanów Zjednoczonych. Tam poznał Eleanor Darragh – Amerykankę pochodzenia włosko-irlandzkiego, z którą po ślubie wyjechał do Kanady. Obecny senator-elekt z Teksasu urodził się w Calgary, największym mieście kanadyjskiej prowincji Alberta. Sam Ted Cruz uważa siebie za Amerykanina o latynoskich korzeniach. 19 stycznia 2011 roku 68-letnia senator ze stanu Teksas, pani Kay Bailey Hutchison, ogłosiła swoją rezygnację z kolejnej batalii o reelekcję.Ambasador Tea Party na Kapitolu Kandydaturę na jej miejsce z ramienia GOP zgłosił Ted Cruz. Tym razem jednak przynależność partyjna miała jedynie charakter reprezentacyjny. Oficjalnie kampania wyborcza Teda Cruza była wspierana i w dużym stopniu finansowana przez zwolenników Partii Herbacianej. Uzyskał on także oficjalne poparcie takich organizacji jak Club for Growth (Klub na rzecz Wzrostu), Freedom-Works (Wolność w Działaniu) oraz finansowe wsparcie Super PACK – grup politycznych i finansowych wspomagających tylko tych kandydatów, którzy są wierni realizacji programu takiego środowiska.Warto na chwilę zatrzymać się przy tych stowarzyszeniach wspierających kandydata Partii Herbacianej. Dowodzą one, jak silne jest zaplecze organizacyjne tego ruchu. Wspomniany Club for Growth jest zrzeszeniem aż 527 organizacji amerykańskich, które promują na różne sposoby obniżenie podatków, zmniejszenie wydatków rządowych, wolny handel oraz liberalizm gospodarczy. Można więc powiedzieć, że są to w zasadzie organizacje głoszące czyste hasła libertariańskie, chociaż nazwa ta nie pada w ich programach. Centralne miejsce w tej wspólnocie zajmuje niedochodowa organizacja konserwatywna FreedomWorks, której mottem są słowa: „mniejsze podatki, ograniczenie rządu i więcej wolności”. Ta waszyngtońska grupa zrzesza ponad milion członków i 600 tysięcy internautów, którzy aktywnie popularyzują jej koncepcje programowe. W skład rady programowej tej organizacji wchodzą osoby o wielkim dorobku publicznym. Należy do niej między innymi Malcolm Stevenson Forbes – wydawca i właściciel magazynu „Forbes” – oraz kilku byłych członków Izby Reprezentantów. Jak widać, wsparcie polityczne i ekonomiczne Partii Herbacianej dla konkretnego kandydata na wysoki urząd w państwie nie przypomina pospolitego ruszenia setek tysięcy aktywistów-amatorów, ale jest niezwykle precyzyjnie przemyślaną strategią, opracowywaną w licznych organizacjach zrzeszających naprawdę tęgie umysły amerykańskiej sceny gospodarczej i politycznej
Na barykady! Jeszcze kilka miesięcy temu trudno byłoby uwierzyć, że największy właściciel nieruchomości w USA, miliarder oraz właściciel i szef Trump Organization, będzie wzywał do rokoszu przeciw legalnie wybranemu prezydentowi USA. A jednak nic nie jest niemożliwe. W noc wyborczą z 6 na 7 listopada br. rozgorączkowany Donald Trump napisał na Twitterze, że wzywa Amerykanów do rewolucji przeciw Obamie. „On [Obama] znacznie utracił swoje bezpośrednie poparcie i wygrał wybory niewielką przewagą. Powinniśmy mieć już teraz rewolucję w tym kraju!”. Donald Trump należy do najbardziej zagorzałych przeciwników Baracka Obamy. Specjalnie używam tu słowa „przeciwnik” zamiast „adwersarz” czy „krytyk”. Ten człowiek autentycznie brzydzi się wszystkim, co wraz z Obamą weszło do amerykańskiej polityki. Niedawno oferował prezydentowi 5 milionów dolarów na rzecz dowolnie wybranej placówki charytatywnej w zamian za ujawnienie przez szefa rządu jego aplikacji paszportowej i ocen ze studiów. Donald Trump twierdzi, że Obama był nie tyle marnym studentem, co klasycznym przykładem polityki rasowej Uniwersytetu Harvarda, polegającej na poprawnym politycznie przymykaniu oczu na brak osiągnięć naukowych kolorowych studentów.
Jay Leno, amerykański komik znany z prowadzenia programu „The Tonight Show”, zapytał prezydenta Obamę o przyczyny konfliktu z Donaldem Trumpem. Obama świetnie wybrnął z trudnej sytuacji, żartując, że to stary konflikt, jeszcze z czasów, kiedy razem z Trumpem podróżował do Kenii i podczas meczu piłki nożnej Trump okazał się cięższy i nie mógł odebrać Obamie piłki. Oczywiście obaj panowie nigdy w Kenii razem nie byli, a żart miał nawiązywać do dyskusji nad ukrywanym certyfikatem urodzenia prezydenta. Nie wszyscy przyjęli jednak ten żart prezydenta z taką wesołością jak Jay Leno i jego publiczność. Popularność Baracka Obamy w Kenii i całej Afryce spadła drastycznie od dnia jego pierwszego wyboru w 2008 roku. Przez ostatnie cztery lata okazało się, że pierwszy czarnoskóry prezydent zrobił mniej dla Afryki niż jakikolwiek inny amerykański prezydent przed nim. Przywódca głoszący najbardziej socjalne hasła w historii Stanów Zjednoczonych jest osobą kompletnie nieczułą na los swoich bliskich. Wielokrotnie wspominany w moich artykułach konserwatywny pisarz polityczny hinduskiego pochodzenia Dinesh D’Souza poznał w Nairobi George’a Obamę – przyrodniego brata prezydenta USA. Człowiek ten wraz ze swoją rodziną żyje w skrajnej nędzy w dzielnicy biedoty. Dinesh D’Souza podarował mu tysiąc dolarów na leczenie. Wcześniej George Obama zwrócił się o pomoc do swojego brata – multimilionera i najpotężniejszego urzędnika na świecie. Nie doczekał się odpowiedzi, mimo że – jak twierdzą pracownicy administracji Obamy – prezydent wiedział o warunkach, w jakich żyje młodszy syn jego ojca. W tym okresie zabiegał jednak o uchwalenie w USA reformy systemu ochrony zdrowia i listy brata lądowały w koszu. Czego dowodzi stosunek Baracka Obamy do przyrodniego brata i reszty afrykańskich krewnych? Na to pytanie Obama sam sobie udzielił odpowiedzi 14 sierpnia 2004 roku, kiedy jako młody senator stwierdził w jednym z programów radiowych: „mój pobyt w Indonezji uczynił mnie o wiele bardziej wrażliwszym i dumnym z faktu, że jestem obywatelem USA, ale jednocześnie uświadomił mi, że los dzieci zależy od miejsca urodzenia. Jedni rodzą się bajecznie bogaci, a inni skrajnie biedni”. To bardzo trafne spostrzeżenie dotyczy szczególnie dzieci Baracka Husseina Obamy seniora, których synowie z powodu miejsca urodzenia żyją w skrajnie odmiennych warunkach bytowych. Platon stwierdził, że największym złem jest tolerowanie czyjejś krzywdy. Nie można więc zrozumieć, dlaczego człowiek tak zamożny i potężny nie podał pomocnej dłoni bratu żyjącemu na dnie ludzkiej egzystencji. Najbardziej socjalistyczny i wycierający sobie gębę frazesami o solidarności społecznej polityk amerykański jest zwykłym kutwą i dusigroszem głoszącym miłość wobec bliźniego, będąc jednocześnie całkowicie obojętny na los swojego swoich afrykańskich krewnych.
„Szok 6 listopada” Wiadomość o marginalnej przegranej Mitta Romneya i wyborze Obamy wywołała prawdziwy szok wśród zwolenników amerykańskiej prawicy. 6 listopada 2012 roku będzie pamiętany wśród amerykańskich patriotów, konserwatystów i zwolenników Tea Party jako „czarny wtorek Ameryki”. Odbierana w Polsce, zawsze ugrzeczniona telewizja CNN nie pokazała reakcji Republikanów zgromadzonych w Bostonie po ogłoszeniu wyniku wyborów. Widzowie na całym świecie mogli jedynie ujrzeć radosne twarze zwolenników Obamy w Chicago. W tym czasie wśród amerykańskich patriotów i konserwatystów zapanowała czarna rozpacz. Telewizja FOX News pokazywała ludzi załamanych, płaczących, objętych, plujących na zdjęcia Obamy i grożących pięścią do kamery. Tysiące blogów, forów internetowych i stron dyskusyjnych zapełniło się bardzo gniewnymi wypowiedziami. Polskie media z czołowymi serwisami informacyjnymi, poczynając od bełkotu Kuźniara o poranku, a na sennej Panoramie zakończywszy, zachwycały się wielką „polityczną kulturą” Amerykanów, podkreślając, że obaj kandydaci złożyli sobie wzajemnie wyrazy uznania.
Strasznie naiwni lub tendencyjni są ci polscy eksperci ogłupiający swoją niewiedzą polską opinię publiczną. Amerykańscy politycy zwyczajowo składają obie wyrazy uszanowania, ale tak naprawdę pod nosem wyzywają sobie od najgorszych i życzą rychłej śmierci. Głupi ten, kto wierzy, że wraz z opublikowaniem wyników wyborów opadła w Ameryce wzajemna niechęć. Nigdy ta niechęć nie była tak rozbudzona jak teraz. Wystarczy przejrzeć najdelikatniejsze wpisy przeciwników Obamy z 7 listopada 2012 roku. Robert Sewell, mieszkaniec Minnesoty, napisał na swoim blogu: „Uwaga do wszystkich pacjentów w USA: przygotujcie się na wielkie kolejki do lekarzy i odmowę rządu pokrycia wykonania wielu zabiegów. Bo na to właśnie dzisiaj zagłosowaliście. Mam nadzieję, że pokochacie Obamacare”. Logan Schrag z Tea Party podkreśla: „Teraz oczekuję podwojenia długu narodowego, wyższych cen benzyny i odebrania mi prawa do posiadania broni palnej”. Studentka Kimmy Moore wraz ze znajomymi wyraża swoją obawę o przyszłość ojczyzny: „Jestem naprawdę przerażona przyszłością Ameryki. Jeżeli potwierdzi się, że Obama został ponownie wybrany, to naprawdę rozważam emigrację do innego kraju”. Wśród tych dość łagodnych głosów wybranych wśród setek tysięcy bardzo niecenzuralnych dość groźnie brzmią wpisy typu „czas na Dallas” lub „spoglądam na swój karabin i zastanawiam się, co powinienem zrobić dla ojczyzny”. „Ameryka umarła”; „Nasz Kraj jest przeklęty”; „Mamy dowód, że większość Amerykanów to idioci” – oto najczęściej powtarzające się wpisy. Ci ludzie nie chcą już zwykłych demonstracji w stylu pierwszych pochodów Tea Party z 2010 roku. Oni są gotowi na walkę o przywrócenie wolnej od socjalistycznego raka Ameryki. Jestem przekonany, że nie zawahają się podjąć nawet najbardziej skrajnej metody ratowania swoich wartości, wolności i sposobu życia. Uważam, że po wielkim wstrząsie z 6 listopada 2012 nastąpi niespotykana dotąd w historii USA polaryzacja społeczeństwa, która może zakończyć się w sposób daleki od pokojowego. Jednocześnie to właśnie powtórne zwycięstwo Obamy jest paradoksalnie najważniejszym pretekstem do jeszcze większej mobilizacji sił wolnościowych i patriotycznych. Partia Herbaciana, o której mówiło się w czasie ostatniej kampanii stosunkowo niewiele, znowu jest czynnikiem jednoczącym obóz konserwatywno-liberalny, czyli większość Amerykanów. Żartem historii okazuje się, że laureat pokojowej Nagrody Nobla podzielił Amerykę jak nikt inny od czasów dyktatury Abrahama Lincolna… Pawel Lepkowski
Domino: Kościół nie nawraca Żydów. Żydzi nawracają katolików Chociaż ich szeregi wciąż pozostają nikłe, stale wzrasta liczba katolickich Polaków, którzy porzucają wiarę swych ojców i wybierają religię niemal doszczętnie wytrzebioną w ich ojczyźnie podczas II wojny światowej. „Kobiety czekające na pierwszym piętrze Centrum Żydowskiego w Krakowie nie potrafią ukryć swego podniecenia. Jest ich osiem. Dla większości z nich to najważniejszy moment w ich życiu. Moment, na który długo przygotowywały się, uczyły i dla którego tu przyjechały. Właśnie pierwszą z nich poproszono, by udała się do pokoju na trzecie piętro. Tam czeka na nią trzech rabinów. Parę minut później dziewczyna schodzi rozpromieniona. Już ze schodów woła z uśmiechem: „Jestem Żydówką!”. W poczekalni zakotłowało się. Pozostałe kobiety spieszą się, by jej pogratulować, uściskać. Leją się łzy szczęścia, narasta podniecenie i radość.” Tak entuzjastycznie moment konwersji polskich katoliczek na judaizm zrelacjonowała niedawno izraelska gazeta „The Times of Israel”.
Judaizm jest w ofensywie, a tymczasem Kościół milczy Kościół katolicki prowadzi akcje misyjne na całym świecie. Działa w Andach i na Syberii, w Afryce, w Oceanii. Nawraca pogan, buddystów, muzułmanów. Tylko akcję w stosunku do jednej grupy wyznaniowej pozostawił niejako w próżni. Chodzi o judaizm. Kiedyś Kościół modlił się za lud żydowski i pragnął, aby Żydzi, porzuciwszy błędy talmudyzmu, przyjęli wiarę Chrystusową. Ostatnio jednak wszystko się zmieniło i żydzi w zasadzie nie są nawracani. Już od deklaracji „Nostra aetate” z 1965 roku Kościół stara się ułożyć relacje z judaizmem. I to bardzo spolegliwie. Tekst deklaracji, umiarkowany w kontekście dzisiejszych oświadczeń prezentowanych przez Watykan lub Kościoły lokalne, zawierał jednak sformułowania, które przekreśliły dotychczasowe nauczanie Kościoła. Trzy główne elementy będące nowością w nauczaniu Kościoła zawarte tej soborowej deklaracji to: – związki teologiczno-historyczne pomiędzy Kościołem a judaizmem, – zdjęcie z żydów winy za śmierć Jezusa Chrystusa, – ciągłość wybraństwa żydowskiego. Oczywiście na takie sformułowania kolosalny wpływ miała zagłada Żydów podczas II wojny światowej i poczucie wielu hierarchów kościelnych, że nie uczyniono dostatecznie wiele, by nie dopuścić do tej masakry. W dialogu z Żydami górę wzięły aspekty polityczne, a nie teologiczne. Drogę tę kontynuują np. dwa dokumenty opublikowane w 2000 i 2001 roku: żydowsko-chrześcijańska deklaracja „Dabru emet” oraz będący odpowiedzią na tę deklarację dokument Papieskiej Komisji Biblijnej pt. „Naród żydowski i jego obecność w chrześcijańskiej Biblii”. Oba dokumenty jednoznacznie stwierdzają, opierając się na słowach i duchu deklaracji „Nostra aetate”, że judaizm jest teologicznie samowystarczalny, a nawracanie żydów – postulowane przez wieki przez Kościół – należy do złej, antysemickiej, nieaktualnej przeszłości. W tym duchu idą też interpretacje aktualnych dokumentów watykańskich, np. deklaracji „Dominus Iesus”.
Nawracanie… nie do zaakceptowania Jedną z najgłośniejszych debat wokół nawracania Żydów wywołał parę lat temu dokument „Refleksje o Przymierzu i misji” Komitetu do Spraw Ekumenicznych i Międzyreligijnych Episkopatu USA oraz Narodowej Rady Synagog w tym kraju. Rozważania strony katolickiej nie pozostawiały złudzeń: „Pogłębiające się katolickie rozumienie wiecznego Przymierza między Bogiem a ludem żydowskim, razem z uznaniem prawdy o udzielonej przez Boga żydom misji dawania świadectwa o wiernej miłości Bożej, prowadzi do wniosku, że działalność na rzecz nawracania żydów na chrześcijaństwo jest dłużej nie do zaakceptowania w Kościele katolickim” – napisano w tym dokumencie. To wywołało burzę, która jednak stopniowo przycichła. A dialog z żydami staje się coraz bardziej jednostronny. Nawet papież Benedykt XVI w 2007 roku po przywróceniu do łask liturgii trydenckiej zmienił treść jej wielkopiątkowej modlitwy za żydów. W nowej wersji nie ma już słowa o ich „nawróceniu”. Kościół ma się więc oficjalnie tym nie zajmować. No dobrze, ale przecież gdyby brać na serio owo zalecenie, to… chrześcijaństwo w ogóle by nie powstało, gdyż przecież pierwsi chrześcijanie byli nawróconymi żydami.
Z katolicyzmu do judaizmu Wróćmy jednak do korespondencji Nissana Tzura z Krakowa zamieszczonej w piśmie „The Times of Israel”. A podaje on, że jeszcze tego samego dnia, 11 października br., wszystkie te konwertytki zostały oficjalnie uznane za Żydówki przez rabinacki sąd. Panie przybrały nowe imiona i spotkawszy się w lokalnej mykwie, kieliszkami koszernego izraelskiego wina wzniosły toast „Lechaim”. „Dla całej tej ósemki uroczystości z 11 października oznaczały koniec długiego procesu. Dla maleńkiej społeczności polskich żydów ta ceremonia oznaczała coś więcej. Była kolejną konwersją grupy polskich katoliczek przeprowadzoną dzięki kursom zorganizowanym przez Beit Warszawa, sztandarową społeczność polskich Żydów postępowych. Rabin Gil Nativ wyraził pełne zadowolenie z poziomu, jaki prezentowali podczas egzaminu wszyscy kandydaci. Dodał też, że w tym roku około 15 osób spełniło wymagania merytoryczne i partycypacyjne programów prowadzonych przez Beit Warszawa i Beit Polska” – opisuje Tzur. Założone w 1999 roku przez urodzonego w polsce żydowskiego biznesmena z Ameryki, Seweryna Ashkenazego, stowarzyszenie kultury żydowskiej Beit Warszawa dąży do odbudowy życia żydowskiego w Polsce. Prowadzi nabożeństwa szabatowe, święta żydowskie zgodnie z zasadami judaizmu postępowego, naukę języka hebrajskiego oraz weekendową szkółkę dla dzieci. Działalność wzbogacają liczne wykłady, pogadanki, wystawy i koncerty. Ale oprócz słuchania muzyki czy rozmowy po hebrajsku Beit Warszawa oferuje także możliwość duchowej przemiany. W 2005 roku zorganizowało prawdopodobnie pierwszą w historii powojennej Polski reformowaną bar micwę. Do uroczystości Ludmiłę Krzewską przygotowywał Nathan Alfred. Zaś 7 stycznia 2006 roku odbyła się prawdopodobnie równie pionierska łączona bar i bat micwa rodzeństwa Racheli i Davida Goodmanów. Od 2003 roku Beit Warszawa daje także możliwość konwersji religijnej. I przez te 10 lat pod jego nadzorem z katolicyzmu na judaizm przeszło ponad 100 mężczyzn i kobiet z całego kraju. Kurs wprowadzający podstawy judaizmu trwa rok i jest już dostępny w Warszawie, Łodzi, Lublinie, Białymstoku, a wkrótce także w innych miastach Polski. Taki kurs jest pierwszym krokiem przystąpienia do wspólnoty żydowskiej. Wszyscy ci apostaci musieli udać się pod Wawel – Kraków jest bowiem jedynym polskim miastem, którego rytualna łaźnia może być używana podczas konwersji religijnych prowadzonych przez „żydów postępowych” (mykwa w Warszawie – jedyna poza Krakowem łaźnia żydowska w Polsce – jest używana przez żydów ortodoksyjnych). Dlatego każdy odszczepieniec, absolwent kursu konwersji prowadzonego przez Beit Warszawa, musi odbyć swą finałową podróż do grodu Kraka.
Zachwycone polskie władze Sam Seweryn Ashkenazy, biznesmen, hotelarz i marszand sztuki, jest 77-letnim polskim Żydem. Ocalał z Holokaustu, ukrywając się w okolicach Tarnopola. Po wojnie uciekł do Francji, a następnie do Ameryki, gdzie dzięki smykałce do interesów udało mu się zbić całkiem niezłą fortunę. Do Polski powrócił w połowie lat 90. ubiegłego wieku i nie ukrywał, że głównym celem było odzyskanie nieruchomości posiadanych przez jego rodzinę. Nie trzeba dodawać, że Ashkenazemu, przy życzliwej spolegliwości władz polskich, wszystko wyśmienicie się udało. On sam nie skrywa dumy ze swego wkładu w odrodzenie społeczności żydowskiej nad Wisłą. Chwali się, że Beit Warszawa stało się prawdziwą przystanią i domem dla żydów i konwertytów. Oprócz nich w uroczystościach i religijnych obrzędach żydowskich w Warszawie stale uczestniczy od 80 do 100 osób, którzy nie są lub jeszcze nie czują się żydami, ale przychodzą do siedziby Beit Warszawa – głównie dlatego, że odkryli właśnie swe żydowskie korzenie, mają żydowskiego partnera lub łączą ich biznesowe, kulturalne bądź emocjonalne więzi z Izraelem. Dla Ashkenazego najnowsza grupa nawróconych stanowi znakomity powód do świętowania. Jest także wspaniałą okazją do zarysowania dalszych planów stojących przed założoną przez niego organizacją i do pozyskiwania funduszy. – Wszystkie te działania wymagają dużych pieniędzy. A nie mamy wystarczającego wsparcia ze strony oficjalnych organizacji. Ale mam nadzieję, że jakaś organizacja lub grupa hojnych donatorów pomoże nam kontynuować odrodzenie życia żydowskiego w Polsce – tłumaczy dziennikarzowi „The Times of Israel”. Jeszcze nieliczne, acz dość regularne konwersje na judaizm prowadzone przez Beit Warszawa wzbudziły zrozumiałe zainteresowanie izraelskich mediów, które czym prędzej wzięły na spytki najnowsze apostatki. Wypytywały je o dotychczasowe doświadczenia, powód podjęcia decyzji o zmianie wiary, usiłowały wydusić z nich potwierdzenie lęków przed polskim antysemityzmem. Anna Polat swą decyzje o porzuceniu katolicyzmu podjęła z powodu chłopaka. Zakochała się w Talu Mizrahim – Żydzie z Izraela. Oboje pracowali w tureckich liniach lotniczych. Wkrótce biorą ślub. To właśnie dla niego i dla przyszłych dzieci pani Anna postanowiła zmienić wyznanie. – Kurs trwał rok. Na początku myślałam, że to bardzo długi czas, ale dziś rozumiem, że to, czego nauczyłam się, to tylko niezbędne minimum. Musisz przeżyć cały rok, wszystkie święta, aby coś więcej pojąć o judaizmie. Poznać żydowskie obyczaje, tradycję – wyjaśnia.
Tropią antysemityzm nawet u apostatów Dociekliwi żydowscy dziennikarze nie mogli oczywiście przepuścić okazji, by wypytać „nawróconych” o słynny polski antysemityzm. Nieoczekiwanie jednak napotkali stanowczy odpór. – Wiem, że Polska jest stereotypowo postrzegana jako kraj antysemicki. Ale nigdy nie doświadczyłam czegoś takiego na własnej skórze. Jest nawet lepiej, niż się spodziewaliśmy. Żyjemy w kompleksie domków, a wszyscy nasi sąsiedzi wiedzą, że Tal jest Żydem i że ja mam zamiar stać się Żydówką. Nikt nigdy nie powiedział nic negatywnego na ten temat, nie zrobił jakiejkolwiek obraźliwej, złośliwej czy głupiej uwagi. Wręcz przeciwnie – mamy dowody sympatii. Dowiedziałam się także, że jeden z naszych sąsiadów ma żydowskie korzenie, a córka innej sąsiadki uczęszcza do żydowskiej szkoły. Wita nas „Szabat szalom” w każdy piątek – mówi pani Anna. Łodzianka Karolina Chojnacka podczas konwersji przybrała hebrajskie imię Kalanit. Jest zawodową tancerką i także na judaizm przeszła z powodu szczęśliwej miłości. W przeciwieństwie jednak do Anny Polat, nie zakochała się w Izraelczyku, ale w… Izraelu. Na scenach i parkietach w Tel Awiwie i Jerozolimie spędzała bowiem większość swego zawodowego życia. – Kiedy powracałam do Polski, trudno było mi się przyzwyczaić do tutejszych realiów. – Szukałam byle okazji, aby odświeżyć więzi z Izraelem i judaizmem. Głównym motorem mojej decyzji o konwersji był rok spędzony w Izraelu, po tym jak zostałam przyjęta do jerozolimskiej Akademii Muzyki i Tańca. Po powrocie czegoś mi brakowało. Zaczęłam szukać sposobu, jak kontynuować więź z Izraelem, i tak trafiłam do Beit Warszawa. Zmiana religii to nie była decyzja podjęta w ciągu jednego dnia. Był to długi proces, w którym szukałam mojej tożsamości – wyjaśnia 23-letnia tancerka.
Korczak zamiast Jezusa Powody religijnej konwersji Izabeli Foremniak były inne niż jej koleżanek. W jej przypadku mamy raczej do czynienia z rozczarowaniem Kościołem. Dla pobożnej, żarliwej katoliczki odstępstwo od wiary ojców było skrajnym posunięciem. – Od zawsze byłam bardzo zaangażowana w Kościele katolickim. Jakieś 12 lat temu zaczęłam czytać Biblię, Stary i Nowy Testament. I stałam się bardzo rozczarowana i zła. Czułam, że Kościół katolicki okłamał nas. Chciałam wiedzieć, dlaczego Jezus był tak ważny – dlaczego on jest ważniejszy od Janusza Korczaka. Zapytałam o to w kościele, ale nigdy nie dano mi dobrej odpowiedzi. Zaczęłam szukać odpowiedzi na własną rękę, niemal po omacku. Rozmawiałam z muzułmanami, protestantami, żydami. Do Beit Warszawa poszłam dwa lata temu, a kilka miesięcy później postanowiłam wziąć udział w pierwszych obrzędach religijnych. Po krótkim czasie zaprosili mnie do konwersji. Na początku nie czułam się gotowa na całkowite zerwanie z przeszłością, ale to zmieniło się kilka miesięcy temu, a ja wiedziałam, że zrobiłam dobrze – tłumaczy Foremniak. Jednak wzdycha, gdy wysłannicy „The Times of Israel” pytają ją o reakcję rodziców i bliskich: – Moja mama jest bardzo pobożną katoliczką. Więc mój ojciec poprosił mnie, aby nie mówić jej o moim nawróceniu, ponieważ obawiają się o jej zdrowie i jak ona zareaguje. Myślę, że będzie to zbyt stresujące dla niej i że nie będzie w stanie tego zaakceptować. Olgierd Domino
Madelski: Agitprop w „Ranczu” nagrodzony Serial „Ranczo” ukazuje życie fikcyjnej wsi Wilkowyje. Perypetie Lucy, Amerykanki polskiego pochodzenia, która przyjechała z zamiarem sprzedaży odziedziczonego dworku, a w końcu została wójtem Wilkowyj, śledziło momentami nawet 9 mln widzów. Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR), która odpowiada za unijny Program Rozwoju Obszarów Wiejskich (PROW), postanowiła wykorzystać tę popularność. Dwa lata temu w reklamie telewizyjnej promującej PROW wystąpiły aktorki z „Rancza”. Później na mocy specjalnej umowy tematyka unijno-rolnicza pojawiła się w 13 odcinkach oraz filmikach ukazujących kulisy kręcenia piątego sezonu serialu (making of). W mniej lub bardziej łopatologicznej formie aktorzy serialu wygłaszali peany ku czci Unii Europejskiej i jej funduszy. Jak później ogłoszono, „»Ranczo« oglądało średnio 6,65 mln widzów” (to brzmi o niebo lepiej niż informacja, że pierwszy odcinek oglądało 8,5 mln, a ostatni 5,5 mln osób). Żenująca forma propagandy zniesmaczyła nawet osoby skupione wokół internetowego forum miłośników serialu, ale nie zepsuła dobrego samopoczucia urzędników ARiMR: „Ku zaskoczeniu licznych sceptyków okazało się, że serialowa promocja funduszy unijnych wsparta niewątpliwym talentem wszystkich aktorów w najmniejszym stopniu nie zakłóciła ducha ulubionego serialu milionów Polaków, ani nie wpłynęła negatywnie na jego atrakcyjność.” Serialowy doradca unijny Fabian Duda oraz pani Lodzia, gminna księgowa w Wilkowyjach, zostali zaangażowani przez Ministerstwo Rozwoju Regionalnego do kolejnego telewizyjnego programu informującego o funduszach unijnych: „Projekt Europa”.
Wykorzystywanie nieumiejętności widzów odróżniania serialowej fikcji od rzeczywistości ucieszyło nie tylko polskich urzędników. Idea placement w „Ranczu” wywołał „niekłamany podziw unijnych ekspertów i dziennikarzy z zachodniej Europy, czego efektem było zarekomendowanie przez Komisję Europejską zastosowania tej formy dotarcia do społeczeństwa innym państwom”. Za słowami poszły czyny. Komisja Europejska nominowała „Ranczo” do CAP Communication Awards 2012, czyli konkursu, w którym unijna Dyrekcja ds. Rolnictwa i Obszarów Wiejskich nagradza projekty informacyjno-promocyjne dotyczące polityki rolnej UE. Serial otrzymał nominację w kategorii „innowacyjny projekt komunikacyjny”. W komunikatach rozsyłanych przez ARiMR podkreślano, że o wejściu „Rancza” do finału konkursu „zadecydowało niezależne jury złożone z wybitnych europejskich ekspertów ds. komunikacji społecznej oraz specjalistów w dziedzinie Wspólnej Polityki Rolnej”. Natomiast sam konkurs jest „wyjątkowy ze względu na obchody 50-lecia WPR, cieszy się ogromnym zainteresowaniem i nieformalnie określany jest jako rywalizacja o przyznanie »rolniczych Oskarów«”. Zdaniem urzędników już samo zakwalifikowanie do konkursu jest ogromnym sukcesem, ponieważ oznacza wpisanie serialu „Ranczo” „do bazy danych, która zawiera najlepsze projekty w dziedzinie społecznego komunikowania w Europie. Dzięki temu kampanię promocyjną przygotowaną przez ARiMR, będą mogli poznać mieszkańcy całej UE i będzie ona przedstawiana jako przykład godny naśladowania w innych państwach”. Urzędnicza megalomania i oderwanie od rzeczywistości (tak naprawdę ta rywalizacja nie interesuje absolutnie nikogo poza niszą ludzi bezpośrednio zaangażowanych w promowanie WPR) nie przeszkodziło dziennikarzom powtarzać niedorzeczności o „rolniczych Oskarach”.
Gala w Brukseli 10 grudnia podczas uroczystej gali w Brukseli ogłoszono zwycięzców unijnego konkursu. Zgodnie z przewidywaniami serial „Ranczo” otrzymał nagrodę w swojej „innowacyjnej” kategorii. Urzędników ARiMR ogarnęła euforia: „To bezprecedensowy sukces ARiMR, ponieważ nigdy wcześniej jej kampania promocyjna nie zwyciężyła w żadnym innym międzynarodowym konkursie”. Oprócz samej nagrody warto zwrócić uwagę na pewną ciekawostkę. Dział prasowy ARiMR konsekwentnie odmawiał podania informacji, jaką kwotę wydano na idea placement w „Ranczu”. Ten wydatek miał stanowić „tajemnicę handlową” (choć serial emituje państwowa telewizja, to produkcją zajmuje się prywatna spółka). Co więcej, urzędnicy odmówili podania sumy wydatków na idea placement (w tym przypadku na dwa przedsięwzięcia: serial „Ranczo” i słuchowisko „W Jezioranach”), tłumacząc to następująco: „Ponieważ są to dwa, dosyć różne programy, telewizyjny i radiowy, łatwo oszacować koszty, jakie na nie przypadną z jednej globalnej kwoty. A to nie byłoby korzystne przy negocjowaniu podobnych kontraktów w przyszłości.” Jednak tak się składa, że na oficjalnej stronie unijnego konkursu widnieją charakterystyki nagrodzonych projektów. W każdej z nich znajduje się rubryka „budżet” – w przypadku „Rancza” jest to 300 tysięcy euro (około 1,2 mln złotych). Można zastanawiać się, czy to prawdziwa kwota, bo znajduje się tam również informacja, że przeciętna widownia odcinków tego serialu wyniosła „ponad 7 mln widzów”, co różni się od wcześniejszych deklaracji (6,65 mln). Niezależnie od tych wszystkich wątpliwości należy zauważyć, że naruszenie „tajemnicy handlowej” stanowi dobry pretekst do wypłacenia odszkodowania producentowi serialu (którego wielkość będzie stanowić, a jakże, „tajemnicę handlową”). Podatnicy chętnie zapłacą.
Scena z 11 odcinka 5 sezonu:
Wójtówna Klaudia Kozioł (K, Marta Chodorowska) wiezie samochodem Fabiana Dudę (F, Piotr Ligienza), doradcę unijnego. Z charakterystyki Klaudii Kozioł na stronie serialu: „bardzo kochliwa, swoje kolejne poglądy, a nawet światopoglądy, dostosowuje do kolejnych narzeczonych”. Tym razem zakochała się w Fabianie Dudzie, doradcy unijnym, co oznacza u niej fascynację funduszami UE.
F: Klaudia, a twoi rodzice nie będą mieli nic przeciwko, że wozisz mnie w godzinach pracy?
K: Co ty? Ja zresztą potem na zakupy do Radzymina jadę. To chyba moja sprawa, czy kogoś podwożę czy nie. Lepiej mi powiedz, co my będziemy robili.
F: Chodzi o biogazownie.
K: Ale konkretnie o co?
F: Klaudia, to jest przyszłość. Każde gospodarstwo wytwarza mnóstwo różnych odpadów: stara słoma, koszona trawa, odchody zwierząt, no wszystko… Normalnie wystarczy prosta instalacja, żeby to wszystko przerabiać na gaz albo na prąd. Rozumiesz?
K: A droga jest taka instalacja?
F: No właśnie – niedroga. Po pierwsze, Program Rozwoju Obszarów Wiejskich może zwrócić nawet połowę kosztów albo więcej – jeśli jesteś rolnikiem albo masz działalność gospodarczą i będziesz tę energię wykorzystywać. Jako „modernizacja rolnictwa” to może pójść, albo „różnicowanie w kierunku działalności nierolniczej”, albo „tworzenie mikroprzedsiębiorstwa”. Po drugie, odkąd mamy kanalizację, no to ludziom stare szamba są po nic. Wystarczy takie szambo uszczelnić i najdroższa część gotowa. Rozumiesz?
K: Hmmm.
F: Klaudia, to jest mój wielki plan! Moje marzenie!
K: To znaczy jakie?
F: Sieć biogazowni, ale taka, żeby gmina była samowystarczalna energetycznie. Na biogazie samochody też spoko mogą jeździć. A z kilograma suchej trawy czterysta litrów gazu można zrobić! Masz pojęcie?!
K: Kurcze!
F: No i nie ma problemu ze śmieciami, nie ma problemu z emisją CO2. Wszyscy mają swój gaz i prąd za darmo!
Maciej Madelski
Wypełnianie luki Władze wszystkich województw przeznaczyły kawałek unijnego tortu na pożyczki dla firm. Różnice w wielkości kawałka są jednak znaczne Z hasłem „Fundusze unijne dla firm" kojarzą się przede wszystkim bezzwrotne dotacje. Przedsiębiorcy ze wszystkich województw mogą jednak też korzystać z preferencyjnych pożyczek, także współfinansowanych przez Unię Europejską. Władze niektórych województw na ten cel wyasygnowały całkiem sporo pieniędzy. Sporo – to pojęcie oczywiście względne. Liderem pod tym względem jest województwo podlaskie. Na pożyczki dla przedsiębiorców (chodzi tylko o unijne pieniądze, bez krajowych środków publicznych) przeznaczono 36 mln euro, czyli około 5 proc. unijnego wkładu w Regionalnym Programie Operacyjnym (RPO). To znacznie mniej niż na dotacje (100 mln euro), ale w przeliczeniu na jedną zarejestrowaną na Podlasiu firmę daje to wynik najlepszy w kraju – około 1570 zł. Podobne wyniki ma np. Wielkopolska, bo na jedną firmę przypada ponad 1300 zł. W wartościach nominalnych to także rekord – 90 mln euro (6,7 proc. RPO) i tylko dwa razy mniej niż na dotacje, które wyniosły 185 mln euro. Zupełnie inaczej przedstawia się sytuacja na Śląsku. Na pożyczki dla biznesu przeznaczono tylko ok. 20 mln euro (czyli około 1 proc. śląskiego RPO) wobec ponad 200 mln euro na dotacje. Na jedną firmę w regionie to raptem 200 zł. Bardzo podobnie jest na Mazowszu – obecnie na jedną firmę to około 160 zł, a do końca roku powinno to być około 200 zł. Dlaczego tak mało? Władze Śląska wyjaśniają, że zapotrzebowanie na zwrotne źródła kapitału nie jest tam zbyt duże. – Świadczyć może o tym fakt, że choć na terenie województwa działa 15 funduszy pożyczkowych i poręczeniowych, o unijne wsparcie w konkursach starało się osiem, a ostatecznie umowę podpisały tylko cztery – wyjaśnia Aleksandra Marzyńska, rzecznik Urzędu Marszałkowskiego Województwa Śląskiego. W efekcie dokapitalizowania fundusze te udzieliły 131 pożyczek o wartości 32,4 mln zł oraz 44 poręczeń na 4,8 mln zł. To raczej mało. Przykładowo: w województwie podkarpackim efekty są bardziej imponujące: około 1000 pożyczek na 34,6 mln zł i 98 poręczeń na 14,5 mln zł. Województwo podkarpackie także stosunkowo niewiele przeznaczyło w swoim RPO na pożyczki – 13 mln euro wobec 139 mln euro na dotacje. – Dotacje dla przedsiębiorców w porównaniu z pożyczkami czy poręczeniami mają bardziej widoczne, materialne efekty. Trzeba też mieć na uwadze, że w Polsce fundusze pożyczkowe czy poręczeniowe są instytucjami młodymi, rozwijającymi się – tłumaczy decyzje władz Agnieszka Czuchra, kierownik oddziału inżynierii finansowej w podkarpackim urzędzie marszałkowskim. Obecnie jednak, widząc, jak szybko rozchodzą się pożyczki wśród podkarpackich przedsiębiorców, zarząd województwa podjął decyzję o przekazaniu dodatkowych 10 mln euro na wsparcie funduszy pożyczkowych i poręczeniowych. Władze Mazowsza także podkreślają, że wielkość instrumentów zwrotnych dostosowana jest do potrzeb. Określa je tzw. luka finansowa, czyli różnice między zapotrzebowaniem na zewnętrzne finansowanie a dostępnością do niego. To problem przede wszystkim dla mikroprzedsiębiorstw i małych firm, szczególnie tych rozpoczynających działalność, które nie mają wystarczającej historii kredytowej czy zabezpieczeń, by mogły skorzystać z oferty bankowej. Lukę widać też na terenach poza wielkimi miastami, gdzie nie ma rozwiniętej sieci instytucji finansowych.
Pożyczki zdrowsze niż dotacje Jak duża jest taka luka na Mazowszu? – Odpowiedź na to pytanie jest wyjątkowo trudna – mówi Mariusz Frankowski, dyrektor Mazowieckiej Jednostki Wdrażania Programów Unijnych. – Mimo że panuje powszechny pogląd o trudnościach z uzyskaniem kredytów czy pożyczek dla przedsiębiorców, badania pokazują, że polscy przedsiębiorcy z reguły niechętnie się zadłużają. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że po kredyty sięgają raczej ci, którzy nie widzą innej alternatywy, niż ci odważni z dobrym pomysłem na innowacyjne rozwiązania – analizuje. I dodaje, że przecież przedsiębiorcy częściej sięgają po kredyty obrotowe niż po kredyty inwestycyjne, a środki unijne powinny być przeznaczone właśnie na rozwój, wspieranie nowych inwestycji, zwiększenie konkurencyjności przedsiębiorców, wprowadzanie innowacji czy tworzenie nowych produktów. Dokładnie na te same aspekty, tyle że w innym kontekście, zwraca uwagę Radomir Matczak, dyrektor departamentu rozwoju regionalnego i przestrzennego Urzędu Marszałkowskiego Województwa Pomorskiego. – Uważam, że pożyczki są zdrowszym instrumentem wsparcia dla firm niż dotacje – mówi. – Przedsiębiorcy dużo efektywniej wykorzystują tego typu środki, gdyż konieczność spłaty wymusza twardą i racjonalną ocenę celowości oraz wykonalności planowanego przedsięwzięcia inwestycyjnego – dodaje. Matczak podkreśla, że pomoc publiczna, w postaci bezzwrotnych grantów, powinna być ściśle ukierunkowana – np. dla tych podmiotów, które realizują innowacyjne projekty czy prowadzą prace badawczo-rozwojowe. – A taki stopień uprzywilejowania mogą posiadać tylko nieliczne inicjatywy – zauważa. Województwo pomorskie, podobnie jak podlaskie, wielkopolskie i zachodniopomorskie, należy do tych regionów, które przeznaczyły najwięcej na pożyczki dla firm.
– Lukę kapitałową w całej Polsce dodatkowo pogłębił kryzys finansowy, który od 2007 r. rozprzestrzeniał się na świecie. Wiąże się to z powszechną wśród instytucji finansowych polityką zacieśniania rygorów przyznawania finansowania w sektorze przedsiębiorstw oraz ograniczania akcji kredytowej – przypomina Radosław Krawczykowski, dyrektor Departamentu Wdrażania Programu Regionalnego w wielkopolskim urzędzie. Wsparcie z UE na pożyczki (w Wielkopolsce w ramach inicjatywy JEREMIE) tę lukę wypełnia – mówi Krawczykowski. Warto dodać, że z pożyczek i poręczeń w tym regionie skorzystało już ponad 2200 firm. W woj. zachodniopomorskim – prawie 1080 (z czego 20 proc. stanowiły start-upy), w sumie wyniosły one 170,8 mln zł. – Wsparcie poprzez dotacje ma charakter jednorazowy i środki raz zainwestowane w rozwój danego przedsiębiorstwa nie mogą być powtórnie wykorzystane. Pożyczki to źródła wsparcia, które nie ulegną szybkiemu wyczerpaniu, lecz będą funkcjonowały w perspektywie wieloletniej i podlegały odnawianiu – podkreśla Krawczykowski. W nowym budżecie UE, tym na lata 2014–2020, Komisja Europejska będzie wymagać, by więcej pieniędzy poszło na instrumenty zwrotne. – Już w obecnej perspektywie postawiliśmy duży akcent na zwrotne instrumenty wspierania przedsiębiorców, niejako wyprzedzając oczekiwania Komisji – umówi Daniel Górski, dyrektor Departament Zarządzania RPO w podlaskim urzędzie marszałkowskim. – I już teraz możemy powiedzieć, że decyzja ta była słuszna, biorąc pod uwagę stopień wykorzystania tych instrumentów w naszym województwie. Mamy pośredników, którzy już udzielili pożyczek na 100 proc. otrzymanych środków.
Koncepcja z przyszłością – Spore kwoty w ramach inicjatywy JEREMIE na instrumenty pożyczkowe dla firm pozwalają nam zebrać cenne doświadczenia na przyszłą perspektywę finansową. Jak powszechnie wiadomo, Komisja Europejska w coraz większym stopniu będzie kładła nacisk na tego typu instrumenty, które są wyjątkowo efektywnym elementem prorozwojowym – zaznacza Robert Michalski, zastępca dyrektora Wydziału Zarządzania RPO w zachodniopomorskim urzędzie marszałkowskim. I dodaje, że w przyszłej perspektywie, na lata 2014–2020 na pożyczki dla firm zostaną przeznaczone jeszcze większe kwoty, co nie oznacza, że całkowicie wykluczone zostaną dotacje dla firm.
Więcej informacji można znaleźć na stronach funduszy pożyczkowych oraz portalach urzędów marszałkowskich poszczególnych województw. Zapraszamy też do zadawania pytań, wystarczy je wysłać e-mailem do redaktora cyklu „Zmieniamy się razem z Funduszami UE" Artura Osieckiego a.osiecki@rp.pl.
Dla kogo pożyczki Pożyczki i poręczenie współfinansowane z funduszy UE, oferowane przez pośredników finansowych, dostępne są dla mikroprzedsiębiorstw, małych i średnich firm, w tym także dla przedsiębiorców, którzy dopiero rozpoczęli swoją działalność. Udzielone wsparcie może być przeznaczone na rozwój firmy – inwestycje, zakup środków trwałych, wyposażenie miejsc pracy, materiały i produkty niezbędne do obrotu gospodarczego itp. Nie może być wykorzystane na opłacenie bieżących rachunków, wynagrodzeń, zobowiązań publiczno- -prywatnych oraz długów. Oprocentowanie pożyczek jest znacznie korzystniejsze niż to komercyjne, w niektórych przypadkach to nawet 2,5 proc. Dotychczas udzielono już kilka tysięcy tego typu pożyczek i poręczeń. Trafiają one przede wszystkim do mikrofirm, bo takich w Polsce jest najwięcej. Działają one we wszystkich branżach – produkcyjnej, budowlanej, transportowej, handlowej czy usług dla ludności. Anna Cieślak-Wróblewska
Salon Dziennikarski Floriańska 3. Prof. Żaryn: "sędzia ze sprawy doktora G. wpisał się w narrację, która osłabia Polskę" Dyskusja gości Salonu Dziennikarskiego toczyła się w głównej mierze wokół korupcji. Przebija się ona ze wszystkich poruszonych podczas dyskusji spraw, wyroku na doktorze G., czy kwestii odwołania Krzysztofa Bondaryka ze stanowiska szefa ABW.Dyskutanci to: Ks. Henryk Zieliński, redaktor naczelny tygodnika "Idziemy", Piotr Zaremba, publicysta wPolityce.pl, prof. Jan Żaryn, historyk, red. naczelny miesięcznika "Na poważnie" oraz Krzysztof Czabański, publicysta. Audycję poprowadzi Jacek Karnowski. Goście Salonu dyskutowali o dziwnym jak na standardy wymiaru sprawiedliwości uzasadnienia wyroku na doktora G. Jacek Karnowski powiedział, że sędzia znalazł kompromis między literą prawa, a zapotrzebowaniem politycznym, zaś prof. Jan Żaryn odniósł się do „publicystycznej” części uzasadnienia sędziego wydającego wyrok w sprawie doktora G., skazanego za korupcję. Według niego sędzia wpisał się w narrację, która osłabia Polskę. Przypomnijmy, że IV RP miała być państwem, które będzie miało autorytet, w którym nie będzie wyższych urzędników zachowujących się nagannie. Dlatego nie wprowadza ABW, czy CBA do nas - obywateli, ale do tych ludzi, którzy sprzeniewierzyli się idei suwerennego państwa na różne sposoby. To mogli być przestępcy, to mogły być osoby, które poddały się pewnej słabości charakteru i brali łapówki.Piotr Czabański smutno skonstatował, że w społeczeństwie jest przyzwolenie na to, aby prawo naginać, omijać, wręcz je łamać. Ta sfera korupcyjna jest w życiu obecna dosyć szeroko. Wiemy dobrze, że gdy PiS stawiał hasła zdecydowanej walki z korupcją, to przegrał wybory prawdopodobnie z tego powodu. Media budowały atmosferę, że policja będzie wkraczać do każdego mieszkania. Piotr Zaremba także przypomniał atmosferę medialną okresu, gdy zatrzymywano doktora G.
„Gazeta Wyborcza” pisała, że to jest skandal, że skuto ręce geniusza-chirurga. Jest wybitnym autorytetem, więc nie powinny go obowiązywać normalne przepisy. Utkwiło mi to w pamięci, że z doktora G. uczyniono ikonę popkultury. Dyskutanci zajęli się też sprawą Aleksandra Kwaśniewskiego, który – jak ujawnił Piotr Zaremba w „wSieci” - pracuje w Międzynarodowej Radzie Doradców Kulczyk Investment, a który to temat podjęła następnie „Gazeta Wyborcza”. Okazało się, że były prezydent zarabia ponad 50 tys. złotych. Jacek Karnowski zapytał: czy to kończy Kwaśniewskiego jako polityka? Piotr Zaremba zastanawiał się, dlaczego „Gazeta Wyborcza” przypomniała to, o czym on sam napisał miesiąc wcześniej w „wSieci”. Ks. Henryk Zieliński przypomniał jak często byli urzędnicy państwowi znajdują lukratywną posadę w prywatnych firmach po zakończonej pracy na urzędzie. Ten mechanizm może skłaniać polskich polityków do działań ustawodawczych wobec określonych podmiotów, pod ich kątem w tej nadziei, że gdy przegram wybory, skończy się kadencja, to ten ktoś odwdzięczy mi się za mój trud. Prof. Żaryn:
To bardzo smutna konstatacja. Dziś mamy taką elitę. Można powiedzieć, że jest to arystokrata współczesny. Ja znam z historii innych polskich arystokratów. Takie rodziny – jak Kwaśniewscy - kojarzą się bardziej z arystokratami PRL. Jeśli były aparatczyk Kwaśniewski „kontynuuje” tradycje arystokracji polskiej, to jest to symbol polskiego upadku
Dla Czabańskiego to są biznesmeni, którzy nie byli sprawni, zdolni i dlatego robili biznes, ale dlatego, że mieli dojścia, monopol po znajomości itd. Dyskutanci podjęli także wątek najważniejszego wydarzenia tygodnia - dymisji Krzysztofa Bondaryka ze stanowiska szefa ABW Zarembie cała sprawa przypomniała tradycje rodem z komunistycznych Chin.
Po pierwsze, to nie było to zaskakujące wydarzenie To przypomina wydarzenia z komunistycznych chin, gdzie ktoś odchodził, ale przez jakiś czas jednak był na tym stanowisku. To fikcja. Prawda jest taka, że Donald Tusk stracił zaufanie do ABW po Amber Gold, że Bondaryk grał z Grzegorzem Schetyną w tej sprawie. To bardzo zdenerwowało Tuska. Jacek Karnowski zwrócił uwagę, że Bondaryk pracował na rzecz jednego z operatorów komórkowych. Dziwne, że pozostali operatorzy nie odezwali się w ogóle, w tej sprawie To milczenie było najbardziej charakterystyczne. Jan Żaryn powiedział, że sprawa Bondaryka wpisuje się w model negatywny państwa. Jeśli to jest zemsta za Amber Gold, to oznacza, ze nie czyszczenie patologi jest główną cechą służb i władzy, ale gra hakami. Druga kwestia może być taka, że to walka miedzy dużym a małym pałacem. Tu pytanie w jakim sensie Tusk zajął się „reformowaniem" służb, czy chodzi po prostu o osłabienia drugiego ośrodka, gdzie silne są służby wojskowe. Na koniec dyskusji rozmówcy oddali hołd zmarłemu abp. Ignacemu Tokarczukowi przypominając jego bezkompromisową walkę o Polskę podczas komunistycznej nocy. Slaw Salon Dziennikarski
Macierewicz: Rosjanie wciąż chcą coś ukryć Sprawę katastrofy smoleńskiej oraz procedurach związanych z badaniem ostatniej katastrofy w Rosji portal Stefczyk.info rozmawia z posłem Antonim Macierewiczem. Stefczyk.info: 29 grudnia 2012 roku w Rosji doszło do katastrofy lotniczej. Dzień później wrak samolotu przeniesiono do hangaru, odczytano czarne skrzynki, a lotnisko przebadano szczegółowo. Procedury w tej sprawie opisuje "Nasz Dziennik". Porównanie szczegółowości działań MAK w przypadku tej katastrofy i ws. Smoleńska pokazuje skandaliczne zaniedbania w związku z badaniem tragedii smoleńskiej. Jak Pan to ocenia? Antoni Macierewicz: To, co opisuje "Nasz Dziennik", jest rutynowym działaniem. Tak wszelkie katastrofy samolotowe są badane, na całym świecie. W przypadku katastrofy z 29 grudnia dopełniono po prostu procedur. Musi więc być szokiem dla polskiego obserwatora, jak dalece te procedury odbiegają od tego, co działo się po 10 kwietnia 2010 roku. To nam uświadamia niezwykłość działań, na które zgodził się rząd Donalda Tuska. On wycofał się ze wszystkich obowiązujących norm związanych z badaniem katastrof samolotowych. Można się zastanawiać, jak wielka była presja na pana Donalda Tuska, można się zastanawiać, jakie powody leżały u podstaw wycofania się z wszystkich zasadniczych reguł w tej sprawie. Kolejne pytanie, jakie należy postawić, to pytanie czy była to świadoma centralna decyzja rządu Tuska, czy też poszczególni ludzie podejmowali szczątkowe decyzje i na własną rękę podejmowali rozstrzygnięcia korzystne dla strony rosyjskiej i podporządkowali się stronie rosyjskiej.
Na jakiej podstawie możemy oceniać takie sprawy? Możemy przeanalizować zachowanie płk. Edmunda Klicha, który w pierwszym momencie był nieformalnym przedstawicielem Donalda Tuska w Rosji, a potem został akredytowanym. Klich został wybrany przez stronę rosyjską. On podejmował decyzje w niektórych przypadkach wbrew innym przedstawicielom państwa polskiego, np. płk. Grochowskiego. Istniał spór między funkcjonariuszami reprezentującymi Polskę ws. smoleńskiej. Część z nich chciała działać na mocy umowy z 1993 roku, inni - reprezentujący premiera Tuska - próbowali, co się im udało, narzucić w tej sprawie działanie zgodnie z wolą rosyjską, czyli stosowanie Załącznika 13. do Konwencji Chicagowskiej. Mieliśmy pełny chaos, wynikający z tego, że premier i część urzędników podporządkowała się postulatom rosyjskim. Posiłkując się przykładem opisywanym przez "Nasz Dziennik" widać, jak powinno być prowadzone rzetelne postępowanie ws. katastrofy. To pokazuje jak powinno być prowadzone postępowanie, gdy państwo jest przygotowane, a w całej sprawie nie ma żadnych względów politycznych, narzucanych przez stronę uważającą się za hegemona, która jest współodpowiedzialna za tragedię. Dziś widać, że w sprawie Smoleńska strona rosyjska chce coś ukryć. Dramat polega na tym, że pomagają jej w tej sprawie urzędnicy rządu Donalda Tuska.
Skala matactw strony rosyjskiej budzi również pytanie, czy Rosja była przygotowana do utrudnienia dojścia do prawdy o Smoleńsku... Wszystko, co wiemy na ten temat, wskazuje, że strona rosyjska była znakomicie przygotowana do tego, zarówno od strony technicznej, jak i od strony koncepcyjnej, a także od strony polityki personalnej. Płk. Klich zaraz po tragedii smoleńskiej otrzymał telefon od wiceszefa MAK - Morozowa wraz z instrukcją, jak katastrofa będzie badana oraz jakie decyzje mają być podjęte i jak się ma on zachowywać. Te sugestie były na tyle silne, że on je realizuje. Już kilkanaście minut po tragedii w komentarzu oficjalnej agencji prasowej w Rosji znalazła się informacja o katastrofie oraz komentarz do niej. I wtedy po raz pierwszy padło stwierdzenie, że to była wina strony polskiej. I te słowa natychmiast powtarza minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Obarcza odpowiedzialnością Polaków i akceptuje rosyjską wersję wydarzeń. To wszystko wskazuje, że strona rosyjska była znakomicie przygotowana, także od strony personalnej. Oni wiedzieli, kto po stronie polski będzie gotów reprezentować rosyjski punkt widzenia w tej sprawie. Rozmawiał TK
Kaczyński, Gierek, Starynkiewicz W wybitnej absolutnie powieści Marii Dąbrowskiej zatytułowanej „Noce i dnie” jest taka scena: trwa jakiś wieczorek, nie pamiętam u kogo, ale raczej nie w żadnym dworze, a młoda panna Ostrzeńska obserwuje swojego przyszłego męża Bogumiła Niechcica. On zaś, były powstaniec styczniowy, który cudem uszedł z życiem z pogromu po jakiejś bitwie, gawędzi swobodnie i lekko z jakimś rosyjskim oficerem. I nawet się przy tym nie zawstydzi, a według swojej przyszłej żony powinien nie tylko się zawstydzić, ale jeszcze przerwać rozmowę, a samego oficera prasnąć w pysk. Nic takiego się oczywiście nie dzieje. I myliłby się ten, kto sugerowałby, że Dąbrowska napisała tę powieść po wojnie, a scena z Niechcicem i oficerem ma uwiarygodnić postawy konformistyczne. „Noce i dnie” to powieść z lat trzydziestych, która w dodatku nominowana była no nagrody Nobla. Nie ma więc mowy o tym, by nas autorka do czegoś przymuszała. Mamy więc oto bohaterskiego powstańca, który jak gdyby nigdy nic gada sobie z Moskalem, a rozemocjonowana, młoda dziewczyna, która nigdy nawet broni w ręku nie miała, uważa, że to jest wprost hańba. Oto przykład pierwszy. Czy ktoś pamięta może kim był Sokrates Starynkiewicz? Już przypominam. Otóż Sokrates Starynkiewicz, był rosyjskim generałem, który w roku 1861, jeszcze przed Powstaniem Styczniowym pacyfikował zbuntowane wioski na Lubelszczyźnie. Oczywiście nie dobrym słowem i pogadankami w świetlicach, ale za pomocą rewolweru i ściągniętych specjalnie na tę okazję z twierdzy Iwangorod Kozaków dońskich. Był także Sokrates Starynkiewicz ideologiem wielkorosyjskim, polemistą politycznym, wielkim krytykiem myśli niepodległościowej polskiej. Utrzymywał w pewnym momencie całą zgraję lojalistycznych dziennikarzy, którzy wypisywali bzdury o jedności narodów słowiańskich i zlaniu się tychże w jedno, rosyjskie morze. Sokrates Starynkiewicz miał emploi typowe, czyli – jak to napisał swego czasu Leopold Tyrmand – był to stary ubek o wyglądzie dobrotliwego pediatry. Przy całym zachowaniu proporcji oczywiście. Nie wiemy ile śmierci miał na sumieniu Sokrates Starynkiewicz, bo o jego życiu wiadomo stosunkowo niewiele. W 2005 roku pojawiła się w Polsce jego prawnuczka i przywiozła ze sobą nieznane pamiętniki czy jakieś zapiski Sokratesa Starynkiewicza, które zostały wydane u nas. Można się z nich dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy o jego życiu osobistym. Kiedy zapytamy w Warszawie jakiegoś prymusa, miłośnika historii, jakiegoś gorącego, lokalnego patriotę, o to kim był Sokrates Starynkiewicz zrobi on najpierw mądrą minę, a potem z tą charakterystyczną dla zmanipulowanych idiotów swadą, zacznie opowiadać o wielkości i geniuszu Sokratesa Starynkiewicza, który uporządkował miasto, powiększył je, a do tego zbudował sieć wodociągów, czyli tak zwane Filtry, które dziś można zwiedzać, są bowiem obiektem zabytkowym. O Sokratesie Starynkiwiczu nie można mówić w Warszawie źle, bo się człowiek naraża na opinię chama, który nie rozumie czym jest postęp cywilizacyjny i kultura materialna. Postęp bowiem i cywilizacja to dwa bożki, którym się oddaje cześć w mieście stołecznym od zawsze, albowiem miasto to cierpi na rozmaite deficyty i niedostatki, w sferze emocji głównie. Szczególnie zaś lubią znawcy tematu podkreślać, że filtry w Warszawie powstały wcześniej niż w Moskwie, czy może w Petersburgu, już sam nie pamiętam. I to właśnie było zasługą Sokratesa Starynkiewicza, który kochał Polskę, Warszawę i do tego osobiście ponoć uzyskał u cara zgodę na różne potrzebne i poważne inwestycje w Warszawie. Ja w tym miejscu chciałem jedynie przypomnieć, że podobną zgodę na inwestycje uzyskał w Moskwie dużo później Janosz Kadar, a stało się tak ponieważ trzeba było uspokoić Węgrów po przegranym powstaniu i zniszczeniu Budapesztu. Starynkiewicz zaś został prezydentem Warszawy w roku 1875 i pozostawał nim do roku 1892. Później zaś piastował różne funkcje urzędowe i nadal działał dla „dobra miasta” co lubią podkreślać warsiawianiści. Pragnę teraz zwrócić uwagę, że poza Sokratesem Starynkiewiczem nikt inny, na przykład żaden pruski czy austriacki urzędnik, na podobnie łagodne traktowanie nie zasłużył. Mnie to na przykład dziwi, a was nie? I oto jest przykład drugi. Weźmy teraz takiego Gierka. Co on wiedział o świecie? Biedny chłopak z jakiejś wioszczyny o idiotycznej nazwie Gołonóg, który pojechał jako 16 latek do Francji. Po wielu zaś latach, na nierozpoznanej do końca zasadzie został władcą Polski, bo tak to trzeba nazwać. Władcą, nie żadnym pierwszym sekretarzem, czy kimś innym. Zaczęło się podobnie jak w przypadku Sokratesa Starynkiewicza – od pacyfikacji. Tyle, że w latach 70 XX wieku nie pacyfikowano wiosek tylko strzelano do ludzi w mieście. Konkretnie zaś na dworcu kolejny podmiejskiej w Gdyni. Sprawa ta nie jest wyjaśniona do dziś i nikt nawet nie próbuje jej wyjaśniać. Nie ma odpowiedzi na pytanie: dlaczego w roku 1970 zabijano ludzi na Wybrzeżu? Nie wiemy też kto jest winien tej zbrodni, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy powiedzieć, że nie był to, nieżyjący już przecież Edward Gierek. W czym Gierek przypomina Sokratesa Starynkiewicza? Moim zdaniem w tym, że obaj byli technokratami. Starynkiewicz miał uspokoić Warszawę i nadać jej nowy kształt oraz poważnie ją zmodernizować, a Gierek za pomocą – tak sądzę – zachodnich mafii komunistycznych wymógł na Moskwie zgodę na różne inwestycje w Polsce. Gierek ma jednak dużo gorszą prasę wśród niezależnie myślących Polaków, nie tylko Warszawiaków, niż Sokrates Starynkiewicz. Pewnie dlatego, że Gierka traktują oni jako zdrajcę i zaprzańca, a Satrynkiewicza jak szczerego Rosjanina, który się zakochał w Polsce. To są bardzo często spotykane projekcje, które zaburzają optykę historyczną. Wróćmy teraz do tych mafii komunistycznych z zachodu. Nie do uwierzenia jest, by wszystkie one były tak bezwzględnie podporządkowanie Moskwie jak to się zwykło przyjmować. Były to silne i bogate organizacje, mające oparcie we własnych narodach i zakorzenione we własnych krajach bardzo głęboko. Moskwa mogła nimi sterować i penetrować je na dość poważną głębokość, ale miało one jednak sporo samodzielności. No i chciały robić interesy ponieważ z Moskwą, ponieważ szykowały się na całkowite zdobycie władzy i potrzebne im były pieniądze. W komunistycznych mafiach zaś zawsze było tak, że nikt nikomu nie dawał niczego za darmo. Wszystko trzeba było kupić, albo zdobyć z bronią w ręku. No i komuniści kupowali albo zdobywali. Gierek robił interesy z komunistami z Włoch i Francji. Dzięki temu mieliśmy w Polsce fabrykę Fiata, a po miastach jeździły autobusy marki Berliet. Były to poważne interesy, które wiele ułatwiały włoskim i francuskim komunistom, a do tego jeszcze – nikt chyba nie wierzy w to, że czerwoni w tych krajach nie mieli zgody na działalność lub byli nielegalni – wzmacniały owe biznesy pozycję gospodarczą tych krajów. Do Polski i innych demoludów sprzedawano wiele rzeczy i to napędzało koniunktury we Włoszech i Francji. Są jednak jeszcze inne kraje na zachodzie Europy i one istniały także za Gierka. Z tymi krajami towarzysz Edward nie robił interesów i nie ratował ich podupadającego przemysłu. Jest na przykład taki kraj jak Wielka Brytania. On co prawda jest bardzo bogaty i ma kolonie, zwane obecnie Brytyjską Wspólnotą Narodów, co gwarantuje mu zbyt produkcji przemysłowej, ale kraj ów prowadzi także politykę. Ta zaś wymierzona jest od zawsze w kontynent i jego potęgi. Teraz zróbmy pauzę. Gierka się w Polsce nie lubi i w obecnej chwili mamy wielki come back demonstracyjnej niechęci do towarzysza pierwszego sekretarza. Bo cóż on zrobił? No przede wszystkim zmienił konstytucję, w której znalazł się zapis o wiecznej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim, a wcześniej tego nie było, nawet za Bieruta. Zapis ów traktuje się więc jak zdradę poważną. No, ale mamy w dziejach inne, o wiele gorsze zdrady. Taki na przykład Bolesław Krzywousty bez mrugnięcia okiem zrzekł się praw do korony, a nikt go zdrajcą nie nazywa. Ktoś powie, że przykład zbyt odległy? A to czemu? Polityczne przykłady są aktualne zawsze, niezależnie od epoki. Albo do znudzenia powtarzane gawędy o tym jak to królowie polscy powinni zająć Prusy, a oni tego nie zrobili i przyczynili się w ten sposób do późniejszej klęski Polski. Nie jest to zdrada?Zastanówmy się serio, co zrobił Gierek: on tylko dodał do całkowicie fikcyjnego dokumentu, jakim była nieważna ze swojej istoty konstytucja PRL równie fikcyjny zapis. Zrobił to zapewne z polecenia towarzyszy radzieckich, którzy uznali, że taka jest cena za zgodę na różne inwestycje w Polsce. No, ale co to za inwestycje? Jedna trasa szybkiego ruchu do Katowic i huta oparta o przestarzałe technologie. Nie było warto. No i te kredyty, które trzeba było spłacać latami. Zdrada, chybione decyzje gospodarcze i do tego zadłużenie. A potem jeszcze Kaczyński wstaje i mówi, że Gierek był z jakichś niezrozumiałych powodów fajny. To jest przecież skandal. Co z tym wszystkim zrobić? Postaram się wyjaśnić. Otóż prócz fałszywego narzędzia optycznego do oglądania historii jakim jest lupa wyprodukowana w XIX wieku przez miłośników Sokratesa Starynkiewicza, mamy do dyspozycji jeszcze jedno, równie złe narzędzie. To jest taki przyrząd, który każe nam patrzeć na historię najnowszą poprzez dwa pojęcia: kapitalizm i socjalizm. Otóż nie było żadnego kapitalizmu i nie było żadnego socjalizmu. A co było? Dawno temu ktoś podjął decyzję, że należy rozbroić i maksymalnie zubożyć Rosję. Dokonało się to w wyniku rewolucji październikowej i ideologii leninowskiej. Niestety nie można mieć wszystkiego i szybko bardzo okazało się, że zubożona Rosja jest gotowym na wszystko gangsterem, który swoje ubóstwo zamierza zlikwidować poprzez rabunek wojenny. I to właśnie stało się faktem, w dodatku zorganizowanym tak sprytnie, że za całe zło owego wojennego rabunku oskarżono Niemcy. Po wojnie, kiedy Rosja podreperowała nieco swoją sytuację poprzez wywóz wszystkiego co się dało z krajów podbitych, rozpoczęła swoją starą, znaną już od czasów Piotra politykę. Zaczęła handlować ze światem. I światu się to bardzo podobało, bo w Rosji wszystko było tanie. Tak się jednak złożyło, że kraje podbite zaczęły się buntować. Najpierw wschodnie Niemcy, potem Węgry, później Polska i Czechy. O buntach owych można oczywiście mówić jak o zrywach wolnościowych, ale dobrze wiemy jakie były postulaty robotników w PRL i innych demoludach. Głównie chodziło o jedzenie. W dodatku tanie. Bunty te były krwawo tłumione, ale kilka lub kilkanaście lat po nich podbite narody, w zamian za lojalność dostawały trochę kiełbasy. Można to było opakować mniej lub bardziej atrakcyjnie. U nas komunistyczny dobrobyt prócz kiełbasy przyniósł nam tanie samochody, które się psuły, przyniósł nam trasę katowicką i hutę w tychże Katowicach, oraz inne wielkie budowy, na których można było sobie zarobić. Ludziom prostym, nie rozumiejącym ani polityki, ani historii szalenie się to podobało i nikt nie zamierzał protestować przeciwko polityce Gierka. Do chwili kiedy nie pojawiły się kartki na cukier. Wtedy zaczęło się dziać źle. Musimy jednak zdać sobie sprawę z tego, że tak jak wszystko wcześniej, tak i owe kartki na cukier były wynikiem jakichś szantaży czyli tak zwanych ustaleń międzynarodowych, które podjęto gdzieś, w lśniących gabinetach daleko od nas. Musimy zdać sobie sprawę, że nie była to konsekwencja złej gospodarki, bo coś takiego istnieć może na poziomie gospodarstwa domowego, a nie na poziomie państwa. Gospodarki państwowe bowiem psute są celowo. Nie ma takiego systemu, którego nie dałoby się po protu doinwestować kredytem, zdyscyplinować karami i nagrodami oraz popędzić do przodu jakąś ideologią, a niechby wymyśloną na poczekaniu. Tak więc w pewnej chwili komuś nie spodobało się, że w Polsce są te budowy, ta nędzna trasa do Katowic i inne rzeczy i postanowił to zepsuć. Psucie podobnie jak budowanie wymaga motywów czyli ideologii. No i tu właśnie pojawia się ów dualizm socjalistyczno-kapitalistyczny, dzięki któremu mogliśmy zrozumieć, że komuna jest zła, a zachód dobry i kiedy już obalimy Gierka, to będziemy mogli sobie kupować piwo w puszkach i będzie cool. Był z tym Gierkiem jednak pewien kłopot. Otóż on się dość sprytnie zabezpieczył od strony piaru, bo nadał swoim poczynaniom gospodarczym charakter narodowy. Podkreślał polskość samochodu fiat, za jego panowania ruszyły różne programy badawcze w dziedzinie historii mające podkreślić wielkość i znaczenie Polski i mimo owego nieszczęsnego zapisu w konstytucji PRL, uprawiał Gierek na całego lans narodowy. I to się podobało w kraju, ale też bardzo przeszkadzało za granicą. Jeśli bowiem polski robotnik myśli tylko o kiełbasie i do tego ma samochód marki Fiat 126 p, a jeszcze jego drużyna piłkarska wygrywa, to niesłychanie trudno jest go przekonać, żeby coś zmienił. Najlepiej zacząć więc od tej kiełbasy, albo od czegoś innego. W naszym przypadku zaczęło się od cukru.Chciałem teraz zwrócić uwagę na jeden ważny szczegół. Zanim to jednak zrobię, muszę powrócić do pewnego wątku w II tomu mojej Baśni jak niedźwiedź. W XVI wieku Polska była krajem przemysłowym. Dokładnie tak samo jak za Gierka, tyle że większym. Przemysł ten opierał się na przerobie węgierskiej miedzi w dwóch olbrzymich ośrodkach hutniczych oraz na przerobie rudy żelaza w tysiącach mniejszych ośrodków rozsianych po całym kraju. Te dwa duże ośrodki miedziowe to Kraków i Cieszyn. Jeden z nich spławiał półprodukty do Gdańska Wisłą, a drugi do Szczecina Odrą. Wszystko prosperowało jak ta lala, a cała polityka wewnętrzna późnej doby jagiellońskiej da się opisać jako rywalizacja niemieckiego kapitału z miast i polskiego z folwarków, o to kto będzie kontrolował handel metalami. Wszystko inne jest w owym czasie kwestię drugorzędną. Podobny przemysł istniał na Śląsku i w Czechach.Przemysł środkowej Europy został wtedy zniszczony, na trzy sposoby – poprzez zbankrutowanie monarchii habsburskiej, poprzez śmierć króla Stefana oraz poprzez wojnę XXX letnią. Po tym nastąpił jeszcze Potop szwedzki i można było zaczynać wszystko do nowa, tyle że inne niż Kraków i Cieszyn ośrodki przemysłowe grały już rolę główną. Jakie? No te położone na Wyspie rzecz jasna. Druga połowa XVII i cały wiek XVIII to wielki boom angielskiego przemysłu metalowego. Kiedy zaczynałem pisać II tom Baśni jak niedźwiedź chciałem zakończyć go na budowie huty Katowice. Było to zamierzenie piękne, ale nie do zrealizowania. Książka musiałaby mieć z 800 stron. Analogia jednak narzuca się sama. Popatrzcie kiedy rozpoczął się w Polsce kryzys, w roku 1976 oczywiście, w tym czasie Gierek rozpoczął budowę tej huty. Było to przedsięwzięcie gigantyczne, które zmieniało kraj całkowicie. Prócz huty w Mogile pod Krakowem, usytuowanej prawie dokładnie w tym miejscu gdzie stała jej XVI wieczna poprzedniczka miał powstać jeszcze jeden ośrodek przemysłowy, w odległości nie dalszej od Krakowa niż Cieszyn w XVI wieku. Nie wolno było pozwolić na budowę tego ośrodka, no i się zaczęło. Do czego zmierzam? Otóż do tego, ze kraj nasz znajduje się zwykle w sytuacji bardzo trudnej, również w sferze narracji, opisu. Jeśli ktoś więc zabiera się do tego opisu za pomocą słów takich jak: Gierek to zdrajca, a w roku 1989 odzyskaliśmy niepodległość, to powinien się nieco zastanowić. Jarosław Kaczyński zaś nie przywołuje dokonań Gierka dlatego, że chce wprowadzić do Konstytucji jakiś nowy zapis, ale dlatego, że zdaje sobie sprawę czym w rzeczywistości jest polityka międzynarodowa. Strategie są tam rozpisywane na długość życia jednego pokolenia i jeśli politykowi uda się zapewnić względny dobrobyt jednemu choćby pokoleniu ludzi w swoim kraju, to nie jest źle. Może nie jest to sukces, ale nie jest to też klęska. Pamiętajmy bowiem, że w polityce wszystko idzie na serio i głupie decyzje skutkują śmiercią wielu ludzi, a także wygnaniem i utratą majątku. Pojmijmy więc wreszcie w co się tu gra i przestańmy się zachowywać jak 19 letnia Barbara Ostrzeńska.
Tak się bowiem składa, że żyjemy dziś w czasach bardzo do lat 70-tych podobnych, tyle, że Tusk w odróżnieniu od Gierka ma o wiele silniejsze zaplecze i on jest do nas nastawiony zdecydowanie wrogo. Tusk nie robi wewnętrznej polityki narodowej, on uprawia na każdym polu politykę międzynarodową, ci zaś którzy nie potrafią sobie z nim poradzić, również w sferze opisu, zaczynają opowiadać jaki zły był Gierek i przypominają kawały o milicji. Jest to klasyczny przykład ucieczki do tyłu. Podstawowy problem Polski tkwi nie w tym, kto jest, a kto nie jest zdrajcą, ale w niemożności dokładnego zdefiniowania zdrady. Ta zaś wywodzi się wprost z tego faktu, że państwo nie ma doktryny. Jest to byt rozproszony na różnych polach, zaangażowany w różne rodzaje działalności, który posługuje się wieloma, prymitywnymi w istocie ideologiami, ale doktryny nie ma. Przez to właśnie, wielu ludzi uważa Tuska za patriotę, a Gierka oraz wyrażającego się o nim z sympatią Kaczyńskiego za zdrajców. Przestańcie myśleć w ten sposób. Pamiętacie film „Truman show”? Spójrzcie w niebo, za chwilę zleci wam na łeb jakiś reflektor. Na koniec jeszcze jedno: pomysł, by rok 2013 był rokiem Edwarda Gierka jest oczywiście prowokacją, wynikającą z prymitywizmu myślowego i politycznego jego autorów. To jest zagranie „na dobrobyt” i próba przekonania ludzi, że ów dobrobyt zawdzięczają lewicy. A to są brednie. Dobrobyt lat 70 to wynik tajnych mafijnych układów pomiędzy grupami rządzącymi na zachodzie i u nas. A jakie układy ma dziś Miller? I gdzie? I co nam będzie sprzedawał? Ruskie samochody? A Kwaśniewski i jego kontakty na Ukrainie? Będziemy dzięki niemu zaopatrywani w te dziwne cukierki składające się ze słoniny oblanej czekoladą? Jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić. No i rzecz najważniejsza – Gierek nie zajmował żadnego miejsce w strukturach międzynarodowych. A oni zajmują. I to jest rozróżnienie podstawowe. Niech się lepiej od niego odczepią, bo nie przypominają towarzysza Gierka w najmniejszym stopniu. Przypominają za to bardzo tych, którzy wywrócili jego stołek.Coryllus
Facebook zablokował prywatne konto Ewy Stankiewicz! Taki oto komunikat przywitał wczoraj troje administratorów (w tym samą, Bogu ducha winną, panią Ewę) zaprzyjaźnionej z nami strony “Ewa Stankiewicz – osoba publiczna” na facebooku Konta zostały zablokowane bez żadnego ostrzeżenia czy wyjaśnienia, dopiero później, po żmudnej procedurze odzyskiwannia konta, okazało się, że powodem była oczywiście “poprawność polityczna”. Otóż kilka dni temu opublikowałem u nas artykuł znanego rysownika i publicysty, Jerzego Wasiukiewicza opisujący rzeczywistość środowisk homoseksualnych /TUTAJ/ , Niedłupo później na wspomnianej fejsbukowej stronie (naszym fun page) ukazały się kierujące do artykułu linkiKomuś się artykuł nie spodobał i namówił “swoich” żebystronę zgłosić jako niepoprawną. Jak się okazało, dla administracji portalu FaceBook był to wystarczający powód do nagłej, bezpardonowej interwencji i to w dodatku z zastosowaniem odpowiedzialności zbiorowej, nie sprawdzono kto z trojga tzw “właścicieli” fun page ten konkretny tekst propaguje, nie zablokowano najpierw “szkodliwych” treści z ostrzeżeniem, nie - wyrzucono bez namysłu WSZYSTKICH, łącznie z panią Ewą, która jak do tej pory jeszcze NIGDY własnoręcznie nie podawała tam żadnych treści. Zachowanie administracji facebooka to wzorcowy przykład TOTALITARNYCH zapędów Zastanawiający jest też fakt, że na Facebooku istnieją i mają się dobrze strony godzące w dobre imię, szkalujące powszechnie szanowane osoby publiczne (np papież Jan Paweł II), w tym przypadku opcja “zgłoś stronę” jakoś nie działa. Pisaliśmy o tym niedawno w art: “Czy FaceBook ma być bezkarny? Powołać organizację broniącą praw ludzi wierzących”Ciekawostką jest też, że kwestionowany tekst pierwotnie ukazał się już parę miesięcy temu w portalu wPolityce.pl: /TUTAJ/ i z tego co wiemy, również wtedy był linkowany i propagowany na facebooku, obyło się wtedy bez szykan. Widać, że na związaną z nami stronę Ewa Stankiewicz – osoba publiczna na facebooku ktoś “ma oko” Przy tej okazji warto przytoczyć treść oświadczenia, jakie po odblokowaniu kont, dwoje z administratorów opublikowało:
Wczoraj za wstawienie tego tekstu: Opisywac rzeczywistosc homoseksualistow ... w wyniku rozpętania akcji ” zgłaszania do administracji fb” trójka adminów facebookowej strony Ewy Stankiewicz została zablokowana, w tym ja i sama Ewa. Żeby przejść proces odblokowania konta, trzeba m.in. rozpoznawać swoich znajomych na różnych wyrywkowo wybranych przez fb fotkach. I tu apel: ludzie!!! Nie dawajcie się oznaczać na zdjęciach zachodów słońca, kwiatków, misiaczków itp.!!! Połowa z tych fotek to były właśnie takie durnoty… gdyby nie kilka “normalnych” zdjęć, na których rzeczywiście mogłam rozpoznać swoich znajomych, nie przeszłabym procesu weryfikacji i moje konto pewnie zostałoby zablokowane na amen. Teraz widać jak na dłoni, czemu służy to bezmyślne oznaczanie ludzi na setkach zdjęć każdego dnia. Ja odznaczam się ze wszystkich fotek, i Wam radzę zrobić to samo… (oczywiście wyjątek można robić podczas świąt itd. ale codzienne kwiatki, misiaki itp… naprawdę powinniśmy sobie darować)
Sprawa jest tym bardziej przykra, że dotknęło to również panią Ewę Stankiewicz, co w tym wypadku nosi znamiona wyjątkowej złośliwości (przypomnę, że admini faceboooka mają PEŁNY wgląd w to KTO podaje treści w każdej grupie, oczywistością jest przecież, że danego linka, czy tekstu NIE MOGĄ PODAĆ WSZYSCY JEDNOCZEŚNIE ! … zawsze jest to jedna osoba, która ostatecznie “zawiesza” konkretny materiał na stronie, innym razem może być kto inny, ale też JEDEN, jedyny Z podobnych powodów (wpis o “homo”) zawieszono też adminów innej strony
Portal społecznościowy Facebook zawiesił prywatne konta pięciu redaktorów portalu pch24.pl. Konta zostały zawieszone i poddane specjalnej weryfikacji.(…) chodziło o wpis umieszczony na fanpage’u pch24, dotyczący artykułu „Homo – aktywiści przyznali, że upodobania seksualne są zmienne”. – Artykuł ten był tak naprawdę jedynie krótką relacją z konferencji, którą zorganizowali aktywiści homoseksualni. Na konferencji tej mówiono, że orientacja seksualna jest czymś, co można zmienić w ciągu życia – dodał nasz rozmówca. Kolejnym krokiem, jaki właściciele zablokowanych wczoraj kont musieli uczynić, było ponowne zapoznanie i zaakceptowanie regulaminu Facebooka. – Wówczas otrzymałem dostęp do swojego konta. Identyczny proces musiała przejść cała redakcja portalu pch24.pl – powiedział Momro, który podkreślił, że fanpage jest samodzielną stroną, którą obsługują administratorzy, ich liczba może być dowolna. – Oczywiste jest to, że na stronie to jedna osoba zamieszcza treści, ale w tym przypadku do odpowiedzialności pociągnięto wszystkich – zaznaczył członek redakcji portalu pch24.pl.
http://www.naszdziennik.pl/polska-kraj/19968,rak-politycznej-poprawnosci... Kayan