Pola śmierci Nazwę temu miejscu - Kuropaty - nadali chłopi z kołchozów. To biało kwitnące kwiaty, które rosną wyłącznie tu, na grobach. Zachodni historycy szacują, że na uroczysku może spoczywać nawet 250 tys. ofiar komunistycznego terroru. Są wśród nich Polacy. Do Kuropat wchodzi się tunelem pod szeroką obwodnicą Mińska. Żeby się tu dostać, trzeba przejść przez osiedle Zielony Ług. Koszmarne postsowieckie blokowisko.
W lesie Uroczysko Kuropaty atmosfera jest jednak inna. Nawet świadomość, że wandale co rusz bezczeszczą to miejsce, nie narusza powagi i wzruszenia. Chodzimy przecież po tysiącach kości ludzi, których stalinowski reżim chciał się pozbyć. Kula w głowie miała rozwiązać problem na zawsze. Więc każdy, kto przychodzi tu ze świadomością, gdzie jest, pokonuje komunistyczne kłamstwo, wyzwala bolesną prawdę. Przez to ona zwycięża, a stalinizm znów przegrywa. W Kuropatach wszędzie są krzyże. Łącznie około 500. Wokół ich pionowych belek biało-czerwono-białe opaski. To flaga niepodległej Białorusi, od 1995 roku nielegalna. Zastąpiła ją nowa, wprowadzona niedługo po dojściu do władzy Łukaszenki, nawiązująca do emblematów Białoruskiej Socjalistycznej Sowieckiej Republiki. Gdy zmieniała się flaga, miał też miejsce proces odwrotu nowej władzy od historycznej pamięci. Represje komunistyczne przestały być elementem narodowej pamięci, ważnym dla tożsamości wspólnoty, która dopiero co została uznana za niepodległy naród. Od tego roku także Kuropaty są punktem wstydliwym, przemilczanym. Trudno się tu poczuć jak w Katyniu czy Bykowni. Chociaż prawdopodobnie leżą tu także ofiary zbrodni katyńskiej. Powagę miejsca zakłóca pobliski kołchoz. Widać obniżenia terenu, jamy. To ślad po dołach śmierci, czyli miejscach rozstrzeliwań. Skazańców ustawiano tak, by ich ciała po oddaniu strzału same spadały do wykopanego dołu. Po serii takich egzekucji dół zakopywano.
- Cały ten teren jest otoczony przez krzyże. Postawiliśmy taki łańcuch krzyży wszędzie. Później powstała cała kompozycja kalwarii w Kuropatach - mówi Walerij Bujwał, działacz Białoruskiego Frontu Narodowego, który mieszka na Zielonym Ługu i stara się opiekować cmentarzem. Jest tu prawie codziennie, odnotowuje wszelkie dewastacje, w poważniejszych przypadkach interweniuje. Ciężko odróżnić, kiedy zniszczenia krzyży i napisów to pospolity wandalizm, a kiedy prowokacje władz. Bujwał opowiada o jednym z takich przypadków. W listopadzie ubiegłego roku ujęto podczas łamania krzyży dwóch młodych mężczyzn.
- Jeden miał 19 lat, drugi jeszcze nie. Okazało się, że pierwszy jest synem podpułkownika wywiadu wojskowego, rodowitym Rosjaninem. A drugi pochodzi z rodziny wysokich urzędników aparatu Łukaszenki - relacjonuje. Sprawców oczywiście nie osądzono. Ma nadzieję, że przyjdzie czas, gdy sytuacja polityczna się zmieni i Kuropaty otrzymają właściwą ochronę, zostaną otoczone państwową pieczą, a sprawców dewastacji inspirowanych przez specsłużby spotka kara. Las krzyży zaczęto budować w 1988 roku, w ostatnich latach Białorusi sowieckiej. Pierwszy duży krzyż postawiono w 1989 r., 31 października. Chciano umieścić go już rok wcześniej, planowano przemarsz z centrum miasta. Punktem wyjścia miał być jeden z mińskich cmentarzy, na którym pochowano wielu ludzi zasłużonych dla białoruskiej państwowości. Już tam doszło do starć z milicją i OMON, więc niewielu uczestnikom udało się dotrzeć do Kuropat.
Rok później pochód był już legalny, przerodził się w wielką narodową manifestację Białorusinów, ale także żyjących w Mińsku Polaków i Ukraińców. Krzyż poświęcili duchowni Kościołów: rzymskokatolickiego, greckokatolickiego i prawosławnego. Obok krzyża jest też ikona i tablica informacyjna. Została przez nieznanych sprawców złamana. Pozostawiono część mówiącą o "męczennikach Białorusi" i daty 1937-1941. Słowa o "zbrodni komunistycznej" usunięto.
Polski krzyż Od pierwszego krzyża aleją otoczoną również krzyżami docieramy na szczyt niewielkiego wzgórza. Tam ustawiono krzyż zwany polskim. Przywieźli go nasi rodacy ze Związku Polaków na Białorusi. Jest prawdopodobnie najczęściej niszczonym elementem całego kompleksu. Pojawiają się na nim wulgarne napisy albo gwiazdy czy sierpy i młoty. Niedaleko jest żydowska macewa. Na niej "nieznani sprawcy" wymalowali swastyki. Widać, że "chuligani" dobrze wiedzą, czym urazić uczucia poszczególnych narodów. Odkrywcą Kuropat jest białoruski historyk i działacz narodowy Zianon Pazniak, późniejszy kandydat na prezydenta Białorusi, żyjący obecnie na emigracji w Polsce. Razem z Jauhienem Szmyhalowem w czerwcu 1988 r. ogłosili wyniki badań i poszukiwań prowadzonych od lat 70. Pazniak i Szmyhalow zbierali informacje od miejscowej ludności, z których wynikało, że na uroczysku, w niewielkim lesie oznaczanym na mapach, jako Brod, w latach 1937-1941 trwały nocami niemal codzienne rozstrzeliwania. Wtedy teren był otoczony wysokim murem z drutem kolczastym i strzeżony przez funkcjonariuszy NKWD z psami. To chłopi z sąsiednich kołchozów nazwali to miejsce Kuropaty. Tak według nich nazywały się białe kwiaty rosnące tylko tu, na grobach. Pazniak, obawiając się, że władze mogą całkowicie przebudować to miejsce i zniszczyć groby, milczał o swoim odkryciu aż do pierestrojki. Gdy zdecydował się na ujawnienie swoich ustaleń, sprawa stała się głośna, wszczęto śledztwo, a wykopaliska potwierdziły, że rzeczywiście jest to miejsce masowych pochówków. Obawy Pazniaka, co do zagrożenia fizycznym zatarciem śladów mordów w Kuropatach okazały się słuszne. Takie próby podjęto za reżimu Łukaszenki. Na początku XXI wieku planowano m.in. poszerzenie obwodnicy Mińska oraz budowę w pobliżu nowego osiedla mieszkaniowego i centrum rozrywki. Na szczęście masowe protesty i obawy przed reakcjami międzynarodowymi powodowały, że władze wycofywały się z tych planów. O obwodnicę, która niemal całkowicie zniszczyłaby Kuropaty, walka trwała prawie rok, od września 2001 do lipca 2002 roku. Obrońcy memoriału koczowali w Kuropatach, kilka razy ścierali się z oddziałami milicji i służb specjalnych. Jeszcze w 1989 r. podjęto na poziomie rządu Białoruskiej SSR decyzję o ustanowieniu tu miejsca pamięci i wybudowaniu pomnika. Władze oficjalnie uznają las za "zabytek historyczno-kulturowy", ale pomnika wciąż nie ma. Zaprzestano składania tu wieńców przez przedstawicieli administracji. Władza uznaje istnienie Kuropat i prawdę historyczną o tym miejscu, ale stara się ją odsuwać na drugi plan i przemilczać.Głośno o Kuropatach zrobiło się w 1994 r., kiedy odwiedził je prezydent USA Bill Clinton. Amerykanie pozostawili na pamiątkę własny okazały obelisk z tablicą. Zgodnie ze stanowiskiem milicji teren jest pod ochroną państwową, ale dotyczy to tylko samych grobów. Natomiast krzyże, tablice i inne upamiętnienia są wyłącznie prywatną inicjatywą, ich niszczenie nie jest zamachem na narodową pamięć, a jedynie pospolitym chuligaństwem. Ilu ludzi tu rozstrzelano i zakopano w ziemi? Dokładnie nie wiadomo. W Kuropatach nigdy nie prowadzono regularnych prac archeologicznych, zaś archiwa mińskiego NKWD pozostają zamknięte dla niezależnych badaczy. Oficjalne dane prokuratury białoruskiej mówiły najpierw o 7 tys., potem o 30 tys., następnie ponownie o 7 tys. ofiar. Pazniak szacuje liczbę ofiar na 100-250 tysięcy. Zachodni historycy zajmujący się represjami stalinowskimi optują za górnym zakresem tego przedziału. Oficjalne śledztwo mińska prokuratura umorzyła. Ale ustaliła ponad wszelką wątpliwość, że pochowani w Kuropatach to ofiary NKWD. W wyniku protestów środowisk komunistów, weteranów Armii Czerwonej i organów bezpieczeństwa śledztwo wielokrotnie wznawiano. Ale za każdym razem potwierdzały się ustalenia z początku lat 90. Nie brakowało głosów, że w dołach uroczyska leżą zamordowani przez Niemców Żydzi albo inne ofiary nazistów, ale nie było na to żadnych dowodów. Mimo tego w propagandzie państwowej często dezinformuje się zainteresowanych sprawą, łącząc zbrodnie stalinowskie w Kuropatach z innym miejscem pamięci, odległym o kilka kilometrów, gdzie rzeczywiście Niemcy rozstrzeliwali sowieckich partyzantów.
Listy ekspedycyjne Część grobów została z pewnością zniszczona podczas budowy obwodnicy Mińska około roku 1960, późniejszej budowy gazociągu oraz różnych prac leśnych. Doły śmierci znajdują się z obu stron ruchliwej szosy. Po stronie wewnętrznej, bliższej miasta, jest ich znacznie mniej i są ukryte w gęstych zaroślach. Stąd za miejsce pamięci (memoriał) uważa się zasadniczo lasek o powierzchni niecałego kilometra kwadratowego po zewnętrznej stronie obwodnicy.Większość pochowanych w Kuropatach to miejscowe ofiary represji stalinowskich, szczególnie nasilonych w 1937 roku. Wiadomo, że to tu enkawudziści z Mińska pozbywali się ludzi z jakichś powodów niewygodnych dla władzy.
Czy także Polaków z tzw. listy białoruskiej? To bardzo prawdopodobne, chociaż nie ma wystarczających dowodów, że Kuropaty pełniły taką samą rolę jak Katyń, Charków i Miednoje. Istotną funkcję spełnia analogia z Bykownią. Trafiali do niej Polacy z więzień sowieckich tzw. Ukrainy Zachodniej, na co historycy dysponują dowodami w postaci list ekspedycyjnych z tychże więzień do Kijowa, Charkowa i Chersonia. Wiedziano też, że właśnie Bykownia jest miejscem rozstrzeliwań i pochówku ofiar kijowskiego NKWD. Następnie badania archeologiczne potwierdziły obecność ciał Polaków w dołach śmierci, kilku udało się zidentyfikować i okazywało się, że znajdują się na liście ukraińskiej - ujawnionym przez władze spisie Polaków przeznaczonych do rozstrzelania z obszaru Ukraińskiej SSR. W przypadku białoruskim jest znacznie gorzej, dlatego musimy polegać na domysłach. Są takie jak na Ukrainie listy ekspedycyjne polskich więźniów do Mińska. Wiadomo też, że miejscowe NKWD rozstrzeliwało w Kuropatach. Stąd hipoteza o tym, że to tu może być piąty masowy grób ofiar zbrodni katyńskiej.
- To jest przypuszczenie niepoparte dokumentami. Ostatecznym potwierdzeniem byłyby badania DNA ciał i porównywanie ich z DNA rodzin. W Kuropatach nie prowadzono koniecznych prac badawczych pozwalających ustalić, że leżą tam konkretne osoby, o których można przypuszczać, że znajdowały się na liście białoruskiej. Jest bardzo prawdopodobne, że gdyby zacząć kopać w Kuropatach, to się znajdzie. Byłoby to zgodne ze schematem z innych miejsc - tłumaczy Witold Wasilewski z Instytutu Pamięci Narodowej.
Procedura z Bykowni Może kiedyś uda się powtórzyć procedurę zastosowaną do Bykowni także pod Mińskiem. Jednak nie ma na razie szans, by władze białoruskie zezwoliły na prace archeologiczne w Kuropatach. Nie ma też wciąż sławnej już listy białoruskiej, a nawet nie wiadomo na pewno, czy ona istnieje. Polscy i rosyjscy historycy szukają od lat sposobu odtworzenia niedostępnego dokumentu. Oblicza się, że spis zawiera 3870 nazwisk. W kwietniu o problemach związanych z poszukiwaniem listy białoruskiej lub jej rekonstrukcją pisał obszernie w "Naszym Dzienniku" Nikita Pietrow z moskiewskiego Memoriału. W czerwcu "Gazeta Wyborcza" odtrąbiła odnalezienie listy przez prof. Natalię Lebiediewą, ale zaraz okazało się, że rosyjska badaczka dysponuje zupełnie innym dokumentem, znanym już polskim historykom. Na pewno w Kuropatach zginęli Polacy. Znaleziono na przykład męski grzebień z napisami po polsku: "Ciężkie chwile więźnia. Mińsk 25.04.1940. Myśl o was doprowadza mnie do szaleństwa" oraz "26 IV Rozpłakałem się - ciężki dzień". Ten polski więzień rozstrzelany został zapewne wkrótce po wydrapaniu tych słów. Zapisane daty chronologicznie wskazują na zbrodnię katyńską. Ale zostać uwięzionym i rozstrzelanym pod okupacją sowiecką było łatwo i właściciel grzebienia mógł być ofiarą represji niezależnych od rozkazu Politbiura z 5 marca. Dodajmy, że eksperci typują też kilka innych miejsc w okolicach Mińska i na całej Białorusi, gdzie mogli zostać pochowani Polacy z białoruskich ofiar Katynia. Kuropaty pozostają jednak miejscem najbardziej prawdopodobnym. Piotr Falkowski
Męczennicy, czyli historia "poznańskiej piątki” 24 sierpnia 1942 w Dreźnie zginęło 8 członków Narodowej Organizacji Bojowej, a wśród nich 5 wychowanków salezjańskiego oratorium przy ul. Wronieckiej w Poznaniu - tzw. "poznańska piątka". 13 Czerwca 1999 r. Jan Paweł II wyniósł ich na ołtarze razem z pozostałymi 103 polskimi męczennikami drugiej wojny światowej. Tekst został przygotowany na poświęcone im sympozjum, które odbyło się w seminarium salezjańskim w Lądzie 14.10.2011 r.
Wzrastanie Błogosławieni oratorianie zginęli, jako ludzie bardzo młodzi. W chwili śmierci najstarsi – Edward Klinik i Czesław Jóźwiak – mieli ukończone 23 lata, Edward Kaźmierski 22 lata, Franciszek Kęsy 21 lat, a najmłodszy – Jarogniew Wojciechowski – 19. Dojrzewanie chłopców z poznańskiej piątki można umownie podzielić na cztery najważniejsze etapy. Są to kolejno: dzieciństwo w domach rodzinnych, doświadczenie wychowawcze oratorium salezjańskiego (w przypadku Edwarda Klinika także szkoły salezjańskiej w Oświęcimiu), zaangażowanie konspiracyjne (u Czesława Jóźwiaka także udział w wojnie obronnej 1939 r.) oraz ostatnie dwa lata życia spędzone w hitlerowskich więzieniach.
Środowisko rodzinne Z „poznańskiej piątki” tylko dwóch chłopców było rodowitymi poznaniakami. W Poznaniu urodzili się Edward Kaźmierski i Jarogniew Wojciechowski. Rodzina Czesława Jóźwiaka pochodziła spod Bydgoszczy, a Edward Klinik i Franciszek Kęsy urodzili się na terenie Niemiec. Najstarszym z piątki był Edward Klinik. Urodził się 21 lipca 1919 r. w Werne koło Bochum jako syn Wojciecha i Anastazji z domu Schreiber. W Werne urodziła się także jego 2 lata starsza siostra Maria (od 1937 r. urszulanka SJK, uczestniczyła w uroczystości beatyfikacyjnej). Po powrocie z Niemiec rodzice zamieszkali najpierw w swoich rodzinnych stronach w Głosinie koło Borku Wielkopolskiego, jednak krótko potem przeprowadzili się do Poznania na ul. Zieloną 1/1. Ojciec pracował, jako ślusarz w warsztatach kolejowych. W 1926 r. przyszedł na świat młodszy brat Henryk. Edward po ukończeniu siedmioletniej Szkoły Powszechnej im. Konarskiego, w latach 1933-37 był uczniem Prywatnego Gimnazjum Męskiego Towarzystwa Salezjańskiego w Oświęcimiu, w latach 1938-39 r. uczył się w I Państwowym Liceum im. Bergera w Poznaniu. Rówieśnikami Klinika byli Czesław Jóźwiak i Edward Kaźmierski. Czesław Jóźwiak urodził się 7 września 1919 r., w nieistniejącej dziś miejscowości Łażyn koło Bydgoszczy, w czasie Powstania Wielkopolskiego, w którym brał udział jego ojciec. W 1930 r. rodzice, Leon i Maria z domu Iwińska, przeprowadzili się do Poznania, na ulicę Żydowską 30/3. Ojciec pracował w policji kryminalnej. Czesław miał starszego brata Wacława i dwie młodsze siostry Jadwigę i Władysławę. Ukończył Gimnazjum i Liceum św. Jana Kantego w Poznaniu. Edward Kaźmierski urodził się 1 października 1919 r. w Poznaniu. Rodzina Wincentego i Władysławy z domu Kaźmierczak mieszkała przy ulicy Łąkowej 18/18. Ojciec był szewcem. Po śmierci męża w 1923 r. matka samotnie wychowywała czwórkę potomstwa: czteroletniego wówczas Edwarda i jego trzy siostry: Helenę, Marię i Urszulę. We wczesnym wieku zmarły dwie pozostałe siostry Zofia i Kazimiera. Edward uczył się w Szkole Wydziałowej Drwęskiego i Publicznej Szkole Dokształcającej Zawodowej przy ul. Działyńskich w Poznaniu. Franciszek Kęsy ur. 13 listopada 1920 r. w Berlinie w dzielnicy Wilmersdorf. W 1921 r. rodzice Stanisław i Anna z domu Pieczka przeprowadzili się do Poznania na ulicę św. Jadwigi 5a. Ojciec pracował, jako cieśla w Elektrowni Miejskiej. Franciszek – trzeci z rodzeństwa – miał starszych braci Edwarda, Pawła, młodszego Stanisława oraz siostrę Irenę. Najmłodszym z piątki był Jarogniew Wojciechowski, urodzony w Poznaniu 5 listopada 1922 r. Ojciec Andrzej był właścicielem drogerii, matka Franciszka z d. Pierzchalska była nauczycielką muzyki. Jarogniew miał o 5 lat starszą siostrę Ludosławę. Mieszkali przy ul. Św. Marcin 22. Choć sytuacja rodzinna i status materialny chłopców różniły się, to przyświecające im wartości i metody wychowawcze były zbliżone, powszechnie podzielane, a w swoich najważniejszych celach motywowane religijnie. Oznaczało to m.in. nacisk na kształcenie cnót uważanych za niezbędne w funkcjonowaniu w życiu społecznym, takich jak uczciwość, prawdomówność, rzetelność, honor, posłuszeństwo i szacunek dla rodziców i starszych, gotowość do poświęcenia. Dekalog, jako główne źródło moralności i rola religii katolickiej w życiu społecznym oraz uczestnictwo w wymaganych praktykach religijnych były w zasadzie niekwestionowane, co w znacznej mierze wynikało z historii społeczeństwa, którego tożsamość narodowa i obywatelska w czasach zaborów została zachowana w jedynej oficjalnej instytucji życia publicznego Polaków, którą był Kościół katolicki. Jednocześnie wraz z odzyskaniem niepodległości instytucje państwa polskiego, a zwłaszcza szkolnictwo, kładły bardzo silny nacisk na wychowanie obywatelskie i patriotyczne, co wkrótce doprowadziło do powszechnego utożsamienia się Polaków z wszystkich warstw społecznych z przynależnością do narodu politycznego. Chłopcy z „poznańskiej piątki”, podobnie jak całe pokolenie „Kolumbów” wchodzą w dorosły świat w tak uformowanym kontekście rodzinnym i społecznym. Rodziny ich i ich rówieśników były w większości wielodzietne, a poczucie wspólnotowości i odpowiedzialności, nie tylko za najbliższych, bardzo silne. Rodziny pełne i stabilne mieli Czesław Jóźwiak, Edward Klinik i Franciszek Kęsy. Pozostało wiele świadectw (m.in. Stefana Stuligrosza) opisujących rodzinę Kęsych jako bardzo otwartą na znajomych Franciszka, chętnie i często przyjmującą gości, życzliwą. Niektóre z rodzin były ze sobą zaznajomione np. rodziny Kęsych i Kaźmierskich. W rodzinie Kaźmierskich ze względu wczesną śmierć ojca Edwarda, odpowiedzialność za utrzymanie rodziny i całość obowiązków wychowawczych spadły na jego matkę, która wcześniej przeżyła także śmierć dwóch córek. Młodsza siostra Edwarda, Urszula, była niepełnosprawna ruchowo. W celu pomocy rodzinie od wczesnej młodości Edward podejmował się różnych prac: dawał korepetycje, był gońcem w sklepie dekoracyjnym Abramowicza przy Starym Rynku, uczniem ślusarskim w firmie „Brzeski-Auto” przy ul. Dąbrowskiego. Najtrudniejszą sytuację rodzinną miał Jarogniew Wojciechowski. Ojciec Jarogniewa, był alkoholikiem, w 1933 r. pozostawił rodzinę, co sprawiło, że bardzo pogorszyła się jej sytuacja materialna, a Jarogniew musiał porzucić Gimnazjum im. A. Mickiewicza (potem uczył się w Miejskiej Szkole Handlowej). Wychowanie dzieci i ich utrzymanie spadło całkowicie na matkę do czasu, kiedy starsza siostra mogła zacząć pracować zawodowo.
Oratorium Oratorium salezjańskie przy ul. Wronieckiej 9 w Poznaniu było jednym z najważniejszych etapów dojrzewania osobowości błogosławionych. W czasach przedwojennych oratorium było miejscem spotkań młodzieży męskiej, które dość wiernie zachowało strukturę i ducha oratorium z czasów św. Jana Bosko. Oprócz służby liturgicznej w kościele, chłopcy brali udział w zajęciach ówczesnych grup formacyjnych tzw. towarzystw: Najświętszego Sakramentu (dla najmłodszych), Niepokalanej oraz św. Jana Bosko (dla najstarszych). Bardzo aktywnie działały teatr oratoryjny i grupy sportowe. Podczas wakacji dla uczestników były organizowane wycieczki (Kątnik i Kobylnica w 1934 r.) i kolonie w Konarzewie, Ostrzeszowie (1935 i 1936 r.), Wągrowcu (1937 r.) i Przemęcie (1938 r.). Dom przy ulicy Wronieckiej swoją formacyjną skuteczność w znacznej mierze zawdzięczał licznej kadrze, tak księży, jak i kleryków (obecni byli także współbracia koadiutorzy), którzy obok studiów teologicznych czy praktyk wychowawczych w czasie tzw. asystencji studiowali na poznańskim Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Byli to młodzi, inteligentni salezjanie, pełni entuzjazmu dla ducha i stylu wychowawczego św. Jana Bosko. Błogosławieni oratorianie należeli do grupy tzw. „starszych”, którzy pomagali salezjanom w organizowaniu zajęć oratoryjnych i w asystencji wśród młodszych chłopców. W towarzystwach pełnili funkcje prezesów. Czas oratorium był dla nich ważnym etapem integralnego wzrostu: religijnego (regularne praktyki religijne: spowiedź, służba podczas mszy św., nabożeństwa, formacja liturgiczna i katechetyczna, kult Maryi Wspomożycielki Wiernych i św. Jana Bosko), społecznego (aktywny udział w salezjańskim środowisku wychowawczym i grupach formacyjnych) i kulturalnego (deklamacje, teatr, lekcje muzyki). Wagę formacji oratoryjnej potwierdzą późniejsze świadectwa więzienne i listy spod gilotyny[1].
Wojna i konspiracja Chłopcy z poznańskiej piątki należeli do pierwszego pokolenia urodzonego w niepodległej Polsce, bardzo silnie formowanego w duchu patriotycznym przez niemal wszystkie ówczesne instytucje życia publicznego: szkołę, Kościół, wojsko, harcerstwo, najważniejsze partie polityczne, prasę. Młodzież wychowywana była w kulcie miłości Ojczyzny, bohaterstwa jej dawnych obrońców, powstań narodowych. W oratorium klerycy i starsi chłopcy czytali młodszym trylogię Sienkiewicza. Nastroje patriotyczne nasiliły się w obliczu zagrażającej wojny. Edward Kaźmierski w „Dzienniczku” odnotowuje niektóre wydarzenia polityczne na scenie międzynarodowej (zajęcie przez Niemców Kłajpedy i Czechosłowacji, powstanie państwa Słowackiego, atak Włochów na Albanię, przemówienie Becka) i opisuje swój udział w manifestacji antyniemieckiej 4 maja 1939 r. W chwili wybuchu wojny najstarsi: Klinik, Jóźwiak i Kaźmierski byli w wieku poborowym (Klinik i Jóźwiak właśnie zakończyli edukację licealną). Wcześniej ukończyli (także Wojciechowski) Państwowy Kurs Przysposobienia Wojennego I stopnia. Po zaciągnięciu się do Wojska Polskiego w wojnie obronnej 1939 r. wziął udział Czesław Jóźwiak[2]. Według wspomnień Henryka Gabryela walczył z bronią w ręku (w więzieniu miał wyrażać żal, że nie zginął na polu bitwy). Edward Kaźmierski uczestniczył w manifestacji domagającej się obrony Poznania, później (według niektórych relacji także inni z „piątki”) z kolumną ochotników wyszedł z Poznania na wschód, żeby dołączyć do armii polskiej, która nie osiągnąwszy celu rozwiązała się w okolicach Kutna i Sochaczewa[3]. W pierwszych miesiącach po powrocie do Poznania Czesław Jóźwiak został zwerbowany przez Lecha Masłowskiego[4] do Narodowej Organizacji Bojowej[5]. Jego zadaniem było stworzenie sekcji organizacji, która zajmowała się rozeznaniem wywiadowczym obiektów Wehrmachtu w dzielnicy Poznań Śródmieście. Zastępcą Jóźwiaka został Edward Klinik. Jóźwiak przyjął do swojej drużyny i zaprzysiągł do Narodowej Organizacji Bojowej pozostałych kolegów z oratorium. Działalność grupy trwała od stycznia do września 1940 r., kiedy wszystkich aresztowano. W konspiracji poszczególni członkowie grupy mieli za zadanie sporządzić plany szkół w pobliżu swoich domów, w których stacjonowały jednostki niemieckie, kolportować gazetkę „Polska Narodowa”, zbierać materiały sanitarne i opatrunkowe oraz ustalić miejsca zamieszkania volsksdeutchów i Niemców przybyłych do Poznania z krajów bałtyckich. Niezależnie od swojej działalności konspiracyjnej, „piątka” spotykała się także w środowisku oratoryjnym. Przez pierwsze dwa miesiące po wkroczeniu Niemców w kościele przy ul. Wronieckiej funkcjonował jeszcze – prowadzony przez Stefana Stuligrosza – chór, w którym śpiewali Edward Kaźmierski i Franciszek Kęsy. Kiedy kościół i oratorium zostały przez Niemców ostatecznie zamknięte, chłopcy spotykali się w domach prywatnych i w domu Braci Serca Jezusowego na Ostrowie Tumskim. Spotkania te miały na ogół charakter towarzyski, ale były też spotkania modlitewne (różaniec), muzyczne (chór Stefana Stuligrosza) i wieczornice patriotyczne.
Więzienie i śmierć W piątek 21 września 1940 r. gestapo aresztowało Edwarda Klinika, a 23 września późnym wieczorem pozostałych chłopców. Wraz z nimi został aresztowany także Henryk Gabryel, młodszy kolega z oratorium, który uczestniczył w towarzyskich spotkaniach piątki, nie wiedział jednak o ich przynależności konspiracyjnej. Pierwszym miejscem odosobnienia aresztowanych oratorianów była poznańska siedziba gestapo (dzisiejszy Dom Żołnierza przy ul. Niezłomnych). Tu odbyły się pierwsze i najbardziej okrutne przesłuchania. Po 24 godzinach zostali przewiezieni do Fortu VII, w którym spędzili pierwszy miesiąc swojej więziennej gehenny. Poza Klinikiem wszyscy pozostawali w celi nr 58. 14 października 1940 r. wraz z innymi więźniami zostali przewiezieni do więzienia przy ulicy Młyńskiej, gdzie ich rozdzielono[6]. Czesław Jóźwiak był bardziej niż inni dręczony przez współwięźniów kryminalnych, co być może wynikało z faktu, że był synem policjanta. Pod koniec pobytu trafił do więziennego szpitala. 16 listopada 1940 r. wszyscy zostali przewiezieni pociągiem do więzienia we Wronkach. We Wronkach o głodzie i zimnie spędzili 5 miesięcy (początkowo w pojedynczych celach), pracując przy wyplataniu sznurka i sklejaniu papierowych torebek. 23 kwietnia 1941 r. ponownie zostali przeniesieni, tym razem do więzień w Berlinie. Jóźwiak, Kaźmierski, Kęsy i Klinik trafili do więzienia przy gmachu sądu w dzielnicy Neuköln, a Wojciechowski do więzienia w Spandau[7]. Warunki w berlińskich więzieniach pod względem lokalowym, wyżywienia i rygoru były lepsze od tych we Wronkach. Z tego okresu posiadamy najwięcej informacji z przemyconych grypsów Edwarda Kaźmierskiego i Franciszka Kęsego[8]. 30 maja 1942 r. czwórka z Neuköln została przewieziona do więzienia śledczego w Zwickau dla więźniów politycznych. W drugiej połowie czerwca dotarł tam także Wojciechowski. 3 sierpnia 1942 r. w Zwickau odbyło się wyjazdowe posiedzenie Wyższego Sądu Krajowego w Poznaniu, podczas którego odczytano – wydany 2 dni wcześniej – wyrok śmierci na wszystkich pięciu[9]. 18 sierpnia zostali przewiezieni do więzienia w Dreźnie. 24 sierpnia 1942 r. między godz. 20.00 a 21.00 został wykonany wyrok śmierci przez zgilotynowanie na dziedzińcu więzienia przy gmachu Sądu Krajowego w Dreźnie przy Münchner Platz 3. Ciała zostały pochowane na cmentarzu katolickim przy Bremerstrasse.
Sylwetki Chłopcy z „piątki poznańskiej” byli raczej typowymi reprezentantami swojego pokolenia. Ich podejście do spraw, takich jak religijność, patriotyzm, służba, praca nad charakterem nie odbiegały wyraźnie od postaw bardzo wielu ich rówieśników, żyjących i oddających życie w czasie drugiej wojny światowej i bezpośrednio po jej zakończeniu. Nawet listy, które były podstawą procesu beatyfikacyjnego nie odbiegają bardzo od listów wielu innych młodych więźniów tego okresu. Czesław Jóźwiak był typem przywódcy, najpierw w oratorium, a potem w konspiracji; odpowiedzialny i ofiarny. Podczas oratoryjnych wycieczek rodzice młodszych dzieci nakazywali posłuszeństwo Czesławowi, nazywanemu też „Tatą”. Ze wspomnień i anegdot wyłania się osoba niezależna, gotowa przeciwstawić się niesprawiedliwości i brać na siebie ciężar czasem niezawinionych konsekwencji. Wiedząc, że będzie aresztowany odmówił propozycji ucieczki, aby represje nie dotknęły rodziców i rodzeństwa. W więzieniu oddawał innym swoje głodowe racje żywnościowe. Edward Klinik – najstarszy wiekiem. Wychowanek Prywatnego Gimnazjum Męskiego Towarzystwa Salezjańskiego w Oświęcimiu w latach 1933-37. W szkole pełnił funkcję prezesa Sodalicji Mariańskiej. W zgodnej opinii świadków dojrzały, wyważony, poważny. W czasie wojny pracował w firmie budowlanej Urbaniaka przy Drodze Dębińskiej w Poznaniu, w konspiracji był zastępcą Czesława Jóźwiaka. Edward Kaźmierski – wesoły, o nieprzeciętnych zdolnościach artystycznych. Grał główne role w przedstawieniach oratoryjnych, komponował, śpiewał w chórze oratoryjnym i u Stefana Stuligrosza. W oratorium był prezesem Towarzystwa św. Jana Bosko. W 1936 r. odbył wraz z Czesławem Jóźwiakiem pieszą pielgrzymkę do Częstochowy. Bardzo opiekuńczy w stosunku do niepełnosprawnej siostry Urszuli. Szczególnie lubiany przez młodszych oratorianów. Franciszek Kęsy – najbliższy przyjaciel Edy Kaźmierskiego, choroba uniemożliwiła mu dostanie się do niższego seminarium salezjańskiego w Lądzie. Według wspomnień chciał zostać salezjaninem. Wesoły i towarzyski. Ze względu na konflikt z klerykiem asystentem na miesiąc miał zakaz wstępu do oratorium. Wraz z Edwardem Kaźmierskim śpiewał w chórze Stefana Stuligrosza. W czasie wojny pracował wraz z Jóźwiakiem w firmie malarskiej Oskara Henfflera, w konspiracji był m.in. kolporterem gazety „Polska Narodowa”. Jarogniew Wojciechowski – najmłodszy z piątki. Wesoły, refleksyjny, delikatny, uzdolniony muzycznie. We wspomnieniach Stefana Stuligrosza „lgnął do ludzi, pragnął ciepła, bolał nad ojcem, który był alkoholikiem i opuścił rodzinę”[10]. Pomimo trudniejszych od pozostałych warunków więziennych w listach do siostry uważał się za szczęściarza i otoczonego szczególną opieką Matki Bożej.[11] Wszyscy byli bardzo religijni, a ich wyniesiona z domów i salezjańskiego oratorium wiara dojrzała szczególnie podczas pobytu w więzieniach, o czym dają świadectwo w swoich listach, porównując nawet czas odosobnienia do rekolekcji[12]. Wyjątkowo pięknym świadectwem wiary pozostają tzw. listy spod gilotyny, czyli ostatnie, napisane w ostatniej godzinie życia po polsku listy do rodzin. Kapelan więzienia w Dreźnie, o. Franciszek Bänsch OMI, który przygotował ich na śmierć i asystował podczas wykonania egzekucji zapisał na odwrocie wyroku, że odeszli do wieczności ut homines sancti.
Pamięć i wyniesienie na ołtarze Wyniesieni później na ołtarze nie byli jedynym oratorianami z ul. Wronieckiej, którzy zginęli w czasie drugiej wojny światowej. W 1940 r. pod Częstochową zostali rozstrzelani bracia Bogdan i Zygmunt Królikowscy, przy zdobywaniu Poznania przez Armię Czerwoną zginął Stanisław Mizerny, a także w nieznanych okolicznościach oratorianie Wiktorski i Harmata (zaginął)[13]. Do zachowania pamięci o piątce najbardziej przyczynił się ks. Leon Musielak. Czterech z nich (Klinik w tym czasie przebywał w szkole w Oświęcimiu) dobrze znał osobiście ze swoich czasów kleryckich, kiedy mieszkał w Poznaniu przy ul. Wronieckiej, udzielając się w oratorium i studiując polonistykę i historię na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w latach 1933-37, będąc przez nich bardzo lubiany, o czym wspomina Eda Kaźmierski w „Dzienniczku”. Ks. Musielak po wojennej tułaczce i czasie spędzonym w więzieniu po wojnie przyjeżdżał do Poznania i podczas spotkań dla byłych wychowanków oratorium każdej pierwszej niedzieli listopada, a później w sierpniu w rocznicę śmierci odprawiał Mszę świętą za piątkę oratorianów. Dzięki zebranym przez niego listom, zdjęciom i innym dokumentom, a przede wszystkim dzięki jego zdecydowanemu przekonaniu o ich świętości, można było dołączyć sprawę piątki do procesu beatyfikacyjnego polskich męczenników drugiej wojny światowej. Ks. Musielak cztery ostatnie lata życia spędził w domu salezjańskim przy ul. Wronieckiej, zmarł pół roku przed wyniesieniem na ołtarze swoich wychowanków. Uroczystej beatyfikacji wszystkich męczenników dokonał 13 czerwca 1999 r. w Warszawie Ojciec Święty Jan Paweł II, podczas swojej podróży apostolskiej do Polski. Pośród 108 wyniesionych wówczas na ołtarze jest 9 świeckich. 5 spośród nich to wychowankowie oratorium salezjańskiego przy ul. Wronieckiej w Poznaniu. W kościele pw. Matki Bożej Wspomożenia Wiernych w Poznaniu są czczeni jako ci, którzy orędują za młodymi ludźmi, którzy oddalili się od Boga i Kościoła, wypraszając łaskę powrotu do wierności Chrystusowi, a na stronie internetowej magazynu „Don BOSCO” znajduje się księga próśb i podziękowań za łaski otrzymane przez ich wstawiennictwo. Ks. Andrzej Godyń SDB
[1]„O dzięki Kochanemu Bogu, że nam pozwolił uczęszczać do Oratorium, tam to zahartowaliśmy naszego ducha. Zostań z Bogiem, M. W. Wiernych i św. J. Bosko”. F. Kęsy, List do kl. Musielaka z 13.05.1942 r.; „Właśnie dzisiaj to jest 24. w dzień Matki Boskiej Wspom. dostałem Wasze listy i dzisiaj przychodzi mi się rozstać z tym światem. (…) Wiem, że Maryja Wspomożycielka Wiernych, którą czciłem całe życie wyjedna mi przebaczenie u Jezusa”. Cz. Jóźwiak, List z 24.08.1942 r.; „Do zobaczenia w Niebie z Matuchną, Jezusem i św. Janem Bosko”. E. Klinik, List z 24.08.1942 r.; „We Wronkach (...) postanowiłem żyć inaczej, tak jak nakazał nam ks. Bosko, aby się Bogu podobać i Jego Matce.” E. Kaźmierski, Gryps z 8.05.1942 r.
[2] Istnieje rozbieżność, co do przydziału Jóźwiaka. Według relacji Henryka Gabryela zaciągnął się do Wojska Polskiego w Jarocinie i walczył w bitwie nad Bzurą. Według Encyklopedii Konspiracji Wielkopolskiej był w kolumnie PW (Przysposobienia Wojennego), która dołączyła do Batalionu PW (raczej Obrony Narodowej) „Koronowo”.
[3] Kolumna taka (ta?) wyruszyła z Poznania 5 września. Dni klęski, dni chwały. Wspomnienia Wielkopolan 1939, ed. E. Makowski, K. Młynarz, Wydawnictwo Poznańskie 1970, s. 209.
[4]Jóźwiak mógł znać Masłowskiego ze szkoły i organizacji harcerskiej „Hufce Polskie”. Wraz z nim do NOB zostali zwerbowani Hieronim Jendrusiak i Marian Kiszka, którzy zostali skazani i straceni razem z piątką.
[5] „Jak doszło do włączenia się tych chłopców do działalności konspiracyjnej w Poznaniu? Otóż Czesław Jóźwiak, syn aspiranta polskiej policji kryminalnej, a w czasie wojny również pracownika niemieckiej policji kryminalnej, miał krewnego wybitnego działacza harcerskiego w obrębie Starego Miasta, Witolda Jóźwiaka „Ćwika”. Ta grupa rozpoczęła już w październiku 1939 r. organizować harcerzy z obrębu hufca Stare Miasto. Byli to pierwsi harcerze katoliccy w Poznaniu. Ponieważ miejscem spotkań tychże harcerzy, a również chłopców z oratorium salezjańskiego, było mieszkanie państwa Masłowskich przy ulicy Krętej 6 w Poznaniu – było to dokładnie naprzeciw głównego lokalu Narodowej Organizacji Bojowej – bardzo wcześnie doszło do kontaktu. Głównie chodziło w tym okresie o kolportowanie pism i ulotek.” Marian Woźniak w: Sz. Szczykno, Chłopcy z Wronieckiej, cit.
[6] Do jednej celi trafili Klinik z Kęsym.
[7] O rozdzieleniu decydowała litera alfabetu, na jaką zaczynało się nazwisko. Osoby o nazwiskach rozpoczynających się od litery z pierwszej połowy alfabetu były kierowane do Neuköln, z drugiej do Spandau.
[8] E. Kaźmierski, Gryps z 8.05.1942 r., F. Kęsy, Gryps z 8.05.1942 r.
[9] Wraz z nimi zostali skazani na i ponieśli śmierć za tę samą działalność Hieronim Jendrusiak i Marian Kiszka, przynależący do konspiracyjnej grupy Jóźwiaka oraz Bogdan Wysocki.
[10] „Don Bosco. Magazyn salezjański”, 6/2002 s. 8.
[11] J. Wojciechowski, List z 19.10.1941 r.
[12] „Dzisiaj mając już za sobą duży okres szkoły życiowej, patrzę inaczej na świat, gdyż więzienie bardzo zmienia człowieka. Dla niejednych staje się szkodliwym, dla innych zbawiennym. Ja i moi koledzy możemy powiedzieć, że dla nas jest i będzie tym drugim.” E. Klinik, Gryps do siostry z 8.05.1942 r. „Właśnie we Wronkach doszedłem do porozumienia ze sobą. Tam się poznałem i zauważyłem jak dużo mi brakuje, aby być dobrym synem X. Bosco”. E. Kaźmierski, Gryps z 8.05.1942 r. „Tu odprawiam może jedyne w mym całym życiu rekolekcje, w których rozważam nie tylko minioną mą przeszłość, ale i zastanawiam się nad życiem moim przyszłym ziemskim jak i pozagrobowym. Bo czy będę kiedyś miał jeszcze taką okazję, wątpię.” J. Wojciechowski List z 24.08.1941 r.
[13] Wspomnienia wychowanków, cit., ss. 36, 47.
Tarcza nad Azją Z powodu wzmocnienia obrony wybrzeży Chin USA planuje nowy system pocisków anty-rakietowych w Azji, w obliczu odwołania budowy serii kolosalnych lotniskowców typu Gerald Ford w stoczni w Wirginii, w formie pocisków ustawianych w zenicie lotniskowca gotowych do niszczącego ataku dokonywanego z błyskawiczną szybkością wspomaganą siłą grawitacji. Jak wiemy w epoce wielkich arsenałów nuklearnych w rzeczywistości istnieje gwarantowane obopólne zniszczenie walczących potęg posiadających takie arsenały nuklearne jak rosyjski, amerykański i chiński. Oczywistym skutkiem tego stanu rzeczy jest unikanie kolizji przez potęgi nuklearne, co nie wyklucza posługiwania się taktyką dawania fałszywych gwarancji słabym sojusznikom w celu dominowania ich i kontrolowania ich systemu obrony. Udzielanie fałszywych gwarancji przez USA jest dobrze opisane przez profesora Carpentera, wice prezesa instytutu CATO w Waszyngtonie w jego artykule pt. „Granice Odstraszania” („Limits of Deterrance”), w którym to artykule profesor Carpenter stwierdza, że rząd USA daje fałszywe gwarancje obrony sprzymierzonym państwom. Gwarancje te porównuje on do czeków bez pokrycia. Chiny są często określane w rozważaniach strategicznych w USA jako przysłowiowy „niewidoczny słoń”, z powodu powiązań ekonomicznych i zaciągania pożyczek przez Waszyngton w celu prowadzenia wojen na kredyt. Podczas gdy na długą metę głównym zagrożeniem pozycji USA w regionie Pacyfiku są Chiny, w celu nie urażania tego mocarstwa, propaganda amerykańska twierdzi, że jakoby głównym zagrożeniem w Azji Wschodniej jest Korea Północna – podobnie jak w sprawach „Tarczy” w Europie jakoby zagrożeniem głównym jest Iran a nie Rosja. Tymczasem Rosja grozi użyciem broni nuklearnych przeciwko amerykańskim wyrzutniom systemu Tarczy mającym być umieszczonym na Pomorzu, czyli cztery razy bliżej do Moskwy niż były oddalone od Waszyngtonu rakiety sowieckie umieszczone na Kubie w 1962 roku. Rakiet tych prezydent Kennedy pozbył się za cenę usunięcia rakiet amerykańskich zagrażających Związkowi Sowieckiemu, a umieszczonych na terenie Włoch i Turcji. Obecne plany wielkiej ekspansji amerykańskiego systemu obrony przeciw rakietom w regionie Oceanu Spokojnego są głównie skierowane przeciwko Chinom. Chodzi o azjatycką wersję systemu nazywanego w Europie „Tarczą” bez porównania na większą skalę. W Japonii ma być zbudowana wielka centrala radarowa oraz są plany zbudowania podobnej centrali na terenie Azji Południowo-Wschodniej. Rząd prezydenta Obamy formułuje nowy program strategiczny po dziesięciu latach wojny przeciwko Irakowi i Afganistanowi. W USA szerzy się opinia, że atak na Irak był dokonany kosztem ponad 5000 zabitych Amerykanów oraz 50,000 kalek. Stało się to wyłącznie dla dobra Izraela, według opinii profesora Zelikowa, prezesa komisji 9/11 dotyczącej zburzenia trzech wieżowców w Nowym Jorku przez atak terrorystów. Obecnie w smutnej perspektywie historii, niestety największa ilość żołnierzy USA popełnia samobójstwa mimo tego, że zgłaszają się oni na ochotnika. Obecnie USA planuje instalację w Japonii nowy tym radaru „X-band”, który ma być w akcji razem z lądowymi wyrzutniami typu THAAD oraz wyrzutniami na okrętach w celu zestrzeliwania pocisków z wyrzutni w Korei Północnej i w Chinach. Cała kula ziemska jest podzielona przez Pentagon działający w Waszyngtonie na siedem okręgów patrolowanych przez siedem flot zawierających lotniskowce. Asymetryczna strategia Chin jest oparta na przekonaniu, że „co USA widzi to może zniszczyć”. Żeby wykazać się posiadaniem broni zdolnej do „oślepiania USA” Chińczycy postawili w orbicie własnego satelitę-szpiega, po czym zestrzelili go strzałem z powierzchni ziemi. Stało się to ku wielkiemu niezadowoleniu Pentagonu. Amerykańska marynarka wojenna przygotowuje plany powiększenia floty okrętów z wyrzutniami przeciw-rakietowymi z 26 okrętów obecnie, do 36 okrętów w 2018 roku, według The Wall Street Journal z 23 sierpnia 2012. Ocenia się, że 60% tej floty będzie patrolować Ocean Spokojny w regionie Azji. Według bieżących planów siły zbrojne armii USA mają być powiększone za pomocą dodatkowych jednostek wyrzutni typu THAAD (Terminal High Altitude Area Defense). Według obecnych planów armii USA w toku jest konstrukcja sześciu jednostek THAAD w ramach ”Tarczy nad Azją”. Iwo Cyprian Pogonowski
Ciąża? Zakładam firmę i mam 6,6 tys. zł z ZUS-u Tysiące matek bez pracy dzięki pomocy pomysłowych pośredników dostają od państwa 6,6 tys. zł miesięcznie zasiłku macierzyńskiego. Proceder się nasila, każdego dnia składane są nowe wnioski "Pomogę kobiecie w ciąży otrzymać duży ZUS z tytułu urodzenia dziecka". "Chcesz dowiedzieć się, jak zapewnić sobie i swojemu kochanemu dziecku właściwą opiekę i godziwie wysoki zasiłek macierzyński? Pomożemy" "Możesz dostać kilkanaście tysięcy złotych. Zajmę się całą sprawą, mam w tym doświadczenie, jestem prawnikiem. Wynagrodzenie zapłacisz mi dopiero po otrzymaniu od państwa wysokiego ZUS-u". Te ogłoszenia można zobaczyć na plakatach w największych polskich miastach. Mnóstwo ich też w internecie. Zamieszczają je sprytni pośrednicy z prawniczym wykształceniem. Obiecują "kompleksowe doradztwo". Dzwonimy do jednego z nich:
- Żona jest w ciąży, nie ma pracy. - Nie ma sprawy. Sprawię, że będą państwo dostawać miesięcznie po kilka tysięcy z ZUS.
- Jakim cudem? - Zarejestruję na żonę firmę, np. sprzedaż na Allegro. Firma nie musi zarabiać ani w ogóle nic sprzedawać.
- To co ma robić? - Raz zapłacić składkę chorobową na ZUS. Później, po macierzyńskim, firmę się rozwiąże. We wszystkim pomogę - obiecuje.
- Za ile? - Tysiąc złotych wystarczy. Proszę się nie bać. Jestem prawnikiem, jak się spotkamy, pokażę dyplom. Niejednej kobiecie już pomogłem.
Wysoka składka, ale tylko jedna Dzięki takiemu trikowi przyszła matka będzie przez pół roku na urlopie macierzyńskim dostawać z ZUS 6,6 tys. zł miesięcznie. W sumie może zyskać nawet 30 tys. zł. Wydatek? Jedna, ale koniecznie najwyższa składka ubezpieczenia chorobowego, czyli 3,3 tys. zł.
- W niektórych oddziałach obserwujemy znaczny wzrost liczby takich zawyżanych macierzyńskich - mówi Jacek Dziekan, rzecznik warszawskiej centrali ZUS. Co miesiąc korzysta z nich nawet kilka tysięcy kobiet. Jeszcze rok-dwa lata temu było ich dwa razy mniej.
- Przestrzegam przed uleganiem namowom do zakładania fikcyjnej działalności gospodarczej dla uzyskania wysokiego zasiłku macierzyńskiego. Sprawdzamy takie sytuacje i wyciągamy konsekwencje. Ze skierowaniem sprawy do prokuratury włącznie - ostrzega Dziekan. W ZUS nie ukrywają jednak, że często trudno udowodnić wyłudzenie. Np. brak transakcji i zleceń (co mogłoby świadczyć o pozornej działalności) matki tłumaczą ciężką sytuacją na rynku. Niektóre - za namową pośredników - sprzedają w internecie kilka przedmiotów, nawet poniżej ich wartości. Zebrane faktury pokazują kontrolerom. Od stycznia 2009 r. do 30 czerwca 2012 r. ZUS odmówił lub kazał zwrócić zasiłek zaledwie 1716 kobietom. Zdaniem Agnieszki Durlik-Khouri, eksperta Krajowej Izby Gospodarczej, Polki zakładające fikcyjne firmy szkodzą kobietom, którym rzeczywiście zasiłek się należy. Bo odium oszustek spada na wszystkie matki.
ZUS interweniuje Jak zapobiec masowym oszustwom?
- Można sobie wyobrazić zmianę przepisów polegającą na tym, że maksymalny zasiłek - 6,6 tys. zł - nabywa się nie po miesiącu opłacania składek, lecz np. po trzech miesiącach. Wtedy proceder wyłudzania państwowych pieniędzy byłby mniej opłacalny - mówi Agnieszka Durlik-Khouri. Ministerstwo Pracy nie planuje jednak żadnych zmian. Jego szef Władysław Kosiniak-Kamysz przekonuje, że zawsze znajdą się ludzie chcący nadużyć prawa. - Ale nie możemy z ich powodu krzywdzić wszystkich kobiet - argumentuje.
- Tam, gdzie przypadki są ewidentne, ZUS interweniuje. Jeśli ktoś przez 20 miesięcy nie płacił składek i nagle zapłacił jedną, by dostać zasiłek, to sytuacja robi się podejrzana. Ministerstwo chce się jednak zająć pośrednikami, którzy umieszczają takie ogłoszenia. Jak? Na przykład wysyłając wnioski do organów ścigania.
Leszek Kostrzewski, Piotr Miączyński
Prof. Środa o triku z zasiłkiem od ZUS na ciążę: To państwo nauczyło nas kombinować Spryt kobiet, które wyciągają pieniądze skąd się da, ludzi cieszy. Bo to świadectwo zaradności. A przykład idzie z góry. Premier Pawlak przyłapany na faworyzowaniu rodziny powiedział, że przecież nie wyśle ich na Madagaskar, pomoc rodzinie to prawo PSL - mówi prof. Magdalena Środa "Chcesz dowiedzieć się, jak zapewnić sobie i swojemu kochanemu dziecku właściwą opiekę i godziwie wysoki zasiłek macierzyński? Pomożemy" - informuje pełne troski ogłoszenie pośrednika. Nie wiadomo, ile kobiet skorzystało z jego usług, tak samo jak trudno stwierdzić, ile firm para się podobną działalnością. Za to faktem jest, że co miesiąc nawet kilka tysięcy przyszłych mam zakłada firmy w nadziei na "godziwie wysoki zasiłek", który wynosi 6,6 tys. zł. To równowartość niemal trzech średnich krajowych, czyli dla przeciętnego Polaka pensja nieosiągalna. Na czym polega trik z zasiłkiem? Wystarczy założyć firmę, opłacić jedną, najwyższą składkę chorobową na ZUS w wysokości 3,3 tys. zł i przez pół roku na urlopie macierzyńskim dostawać z 6,6 tys. zł miesięcznie. W sumie można zyskać nawet 30 tys. zł. Firmy później nie trzeba prowadzić, po macierzyńskim wystarczy ją rozwiązać i po kłopocie. Choć urzędnicy nazywają proceder wyłudzeniem i ostrzegają, że kontrolują tego typu sytuacje (po wykryciu sprawa może znaleźć swój finał nawet w prokuraturze), chętnych do podjęcia ryzyka nie brakuje. Co więcej, w takim działaniu, które wykorzystuje lukę w prawie, nic zdrożnego nie widzi również większość osób, które wzięły udział w naszej sondzie na Wyborcza.pl (w momencie pisania tekstu głos oddało w niej ponad 17 tys. osób). Na pytanie, czy ktoś powinien ponieść konsekwencje za zakładanie firmy w celu wyłudzenia składek, aż 63 proc. czytelników odpowiedziało, że nikt - tym bardziej, że cała procedura jest zgodna z prawem. Jedna trzecia (31 proc.) do odpowiedzialności pociągnęłaby pośrednika i matkę, a 6 proc. tylko kobietę. W komentarzach na facebookowym profilu "Gazety" zwolennicy zakładania firmy dla zasiłku argumentowali: "Też bym tak zrobiła, skoro od państwa nie ma jakiejkolwiek pomocy, to trzeba samemu sobie radzić", "Biorąc pod uwagę politykę prorodzinną w naszym kraju i pomoc na jaką może od państwa liczyć przyszła matka, wcale mnie nie dziwią takie kombinacje. I o dziwo wcale mnie nie oburzają. Nie mam jeszcze dzieci, ale domyślam się, że matka dla dziecka jest w stanie zrobić bardzo wiele."
Marta Piątkowska: Większość naszych czytelników uznała, że w założeniu firmy tylko po to, żeby wyłudzić wysoki zasiłek macierzyński, nie ma nic złego, skoro pozwala na to prawo. Mnie ten wynik zaskoczył. A panią? Prof. Magdalena Środa, etyk, była pełnomocnik rządu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn: Ani trochę. Żyjemy w kraju, w którym przekazywane z pokolenia na pokolenie wzorce każą nam myśleć, że wszystko co matka robi dla dziecka jest w porządku. Nawet jak okłamuje policję, żeby jej pociecha nie trafiła za kratki, to robi to z troski i miłości, a nie z braku odpowiedzialności. Poza tym nieudolna polityka prorodzinna, z którą mamy do czynienia, nie zachęca do uczciwości. Skoro państwo nie dba o przyszłe matki, o rodziców w ogóle, to przecież nie będziemy ich potępiać za to, że starają się jak mogą zadbać o rodzinę. Wystarczy popatrzeć na system alimentacyjny czy sytuację kobiet opiekujących się niepełnosprawnymi dziećmi, które dostają po 200 zł zasiłku. To dla rządu szalenie kompromitujące, a jednak nic z tym nie robi. Wydaje mi się, że ci ludzie, którzy dają zielone światło na takie działanie, widzą w nim cień sprawiedliwości i próbę rekompensaty. Skoro rząd kazał nam sobie radzić, to właśnie to robimy, i to na zasadach jakie nam wyznaczył.
Nie zmienia to faktu, że oszukiwanie jest niemoralne. - To prawda, ale w tym wypadku zgodne z prawem. Na straży moralności większości Polaków stoi dekalog, a w nim nie ma nawet słowa wzmianki o tym, że nie wolno oszukiwać państwa. Słyszała pani, żeby na lekcji religii ksiądz uczył posłuszeństwa świeckiemu prawu? Tam jest tylko o boskim. O roli szkoły w kształceniu moralnego kręgosłupa nawet nie wspomnę, bo każdy, kto był na lekcji wychowawczej wie, że nie ma na co liczyć. Szkoła nie kształtuje postaw obywatelskich. W takiej sytuacji spryt kobiet, które wyciągają pieniądze skąd się da, ludzi cieszy. Bo to świadectwo zaradności. Do tej pory państwo zakładało, że kobiety zawsze sobie poradzą nawet jak odbierze im zasiłki, fundusz alimentacyjny i pozamyka przedszkola w imię wspierania tradycyjnej rodziny. I radzą sobie.
Jest pani z tej zaradności Polek zadowolona? - Jeżeli pyta mnie pani o to, czy to dobrze, że przyszłe matki naciągają państwo, żeby mieć środki na opiekę na dzieckiem, to odpowiedź brzmi "nie". Ale też nie powinno tak być, że państwo nie inwestuje w rodzinę, uważając, że zrobią to kobiety. I jak widać robią to. Ale to nieuczciwe, podobnie jak nieuczciwością jest branie zwolnień lekarskich z powodu ciąży. Przodujemy w tych rzekomo zagrożonych ciążach w Europie. A potem dziwimy się, że pracodawcy nie chcą zatrudniać kobiet w ciąży. Kobiety muszą pamiętać, że obecność na rynkach pracy to również obowiązki, a jeśli ulgi to poważnie uzasadnione. Przecież ciąża nie jest chorobą!
Czyli kombinowanie to nasza cecha narodowa? Nie przepuścimy żadnej okazji? - Każdą postaramy się wykorzystać. Jak mówiłam wynika to z faktu, że mamy niski poziom praworządności. Gorzej - mamy "nabytą" pogardę wobec prawa. Od czasu zaborów, okupacji, komunizmu, ale i w wolnej Polsce niewielu polityków dawało przykład, że prawu należy być posłusznym tylko dlatego, że jest prawem. Naszym polskim "prawem" jest kontestacja. W czasach komunizmu istniało przekonanie, że to co wspólne to niczyje, a jak niczyje, to można brać. Dzisiaj co prawda coraz bardziej cenimy prywatną własność, ale jeżeli chodzi o podejście do państwa, to zostały nam dawne nawyki. I wychowanie rodzinne, na które tak bardzo stawiają konserwatyści, nie zmieni tego. Rodzice chcą, żeby ich dzieci ustawiły się w życiu i były szczęśliwe. Mama nie mówi dziecku, żeby było posłuszne prawu i płaciło podatki. Stąd nepotyzm - to norma, bo dziecku i rodzinie trzeba pomagać. Przykład idzie z góry. Premier Pawlak przyłapany na faworyzowaniu rodziny powiedział, że przecież nie wyśle ich na Madagaskar, pomoc rodzinie to prawo PSL.
Jest szansa, że to się kiedyś skończy? Przestaniemy traktować wspólne jak niczyje i spojrzymy choć trochę ponad czubek własnego nosa? - Żeby żyło nam się lepiej, musiałoby wydarzyć się coś, za co nie wzięła się do tej pory żadna władza. Potrzebujemy rewolucji kulturalnej i edukacyjnej. Może to wyzwoliłoby nas z tego domowo religijnego schematu. Niestety, nikt nie ma odwagi się za to zabrać.
Dlaczego? - Bo to szalenie trudna walka z tradycją i mentalnością całego narodu. Wymaga politycznej odwagi i przekonania, że państwo ma poważne obowiązki edukacyjne, że wychowanie obywatelskie zaczyna się już od przedszkola, bo to tam kształtuje się postawy prospołeczne. Dom uczy egoizmu, który oczywiście też jest potrzebny. Ale nasza władza wierzy tylko w ten dom i kościół. Bo to wygodniej, taniej i na wybory się opłaci. Podobnie jest z etyką w biznesie. Do dziś większość przedsiębiorców uważa, że pierwszy milion "musi być czarny", że uczciwość jest naiwnością, a etyka luksusem. Te kobiety, które dla 6 tys. zasiłku zakładają firmę na kilka miesięcy, to tylko odprysk od tego, co robi ogół. Dlaczego kobiety "w potrzebie" miałyby być inne? Wszyscy lubimy być w tym kraju pasażerami na gapę. A rządzącym mogę powiedzieć tylko jedno - skoro wolą inwestować w tarcze antyrakietowe lub imprezy sportowe, zaniedbując przy okazji edukację i politykę socjalną, to niech się nie dziwią, że obywatele wyspecjalizowali się w kombinowaniu. Marta Piątkowska
Mamy w ZUS-ie No i mleko się wylało. Ktoś opowiedział dziennikarzom o trwającym w najlepsze procederze zakładania przez kobiety w ciąży firm, opłacania jednej najwyższej składki chorobowej w wysokości 3,3 tys. zł po to, aby następnie przez pół roku można było pobierać świadczenie macierzyńskie 6,6 tys. zł miesięcznie. Firmy później nie trzeba prowadzić, po macierzyńskim wystarczy ją rozwiązać i po kłopocie. Urzędnicy nazywają proceder wyłudzeniem i straszą, że sprawy mogą mieć finał w prokuraturze. Prokuratorom jakoś kiepsko szło w sprawie Amber Gold, więc może z mamami poradzą sobie lepiej. Dziennikarzy zaskoczyło, że w takim działaniu, które wykorzystuje lukę w prawie, nic zdrożnego nie widzi większość osób. W sprawie zabrała głos Pani Profesor Magdalena Środa. Jej zdaniem, „żyjemy w kraju, w którym przekazywane z pokolenia na pokolenie wzorce każą nam myśleć, że wszystko co matka robi dla dziecka jest w porządku. Nawet jak okłamuje policję, żeby jej pociecha nie trafiła za kratki, to robi to z troski i miłości, a nie z braku odpowiedzialności. Poza tym nieudolna polityka prorodzinna, z którą mamy do czynienia, nie zachęca do uczciwości. Na straży moralności większości Polaków stoi dekalog, a w nim nie ma nawet słowa wzmianki o tym, że nie wolno oszukiwać państwa”. Na lekcji religii ksiądz nie uczy posłuszeństwa świeckiemu prawu. Tam jest tylko o boskim.
www.wyborcza.pl/1,75248,12348506,Prof__Sroda_o_triku_z_zasilkiem_od_ZUS_na_ciaze__To.html
Ze swej strony dodam, że studenci prawa na zajęciach z historii myśli politycznej i prawnej, czy z filozofii prawa dowiadują się o czymś takim, jak prawo natury, ale dowiadują się także, że jest to taka sobie teoryjka, bo we współczesnym świecie obowiązuje prawo stanowione. No, więc jak obowiązuje, to obowiązuje. Wystarczy założyć firmę, zapłacić jedną składkę i pobierać pół roku zasiłek… A czego dowiadują się studenci ekonomii? Ano tego, że popyt generowany przez państwo „pobudza” gospodarkę, a wzrost gospodarczy zależy od „budżetu”. Na to, że środki w tym mitycznym „budżecie” muszą pochodzić od podatników szczególnego nacisku już się nie kładzie. No, więc Po drugiej stronie nie jest, bowiem ktoś, kto płaci składki na fundusz, z którego wypłacane są zasiłki i z nich nie korzysta, tylko to mityczne „państwo”. Czyli nie wiadomo, co. A zatem jak zakładamy firmę, płacimy jedną składkę, a potem pobieramy przez pół roku zasiłek, to po drugiej stronie nie dostrzegamy kogoś, kto płaci składki na fundusz, z którego wypłacane są zasiłki i z niego nie korzysta. Po drugiej stronie jest „państwo”, które nam powinno zapewnić wysokie zasiłki, a jak nie zapewnia (nie wiadomo, z jakiego powodu), to sami sobie zapewniamy. Jesteśmy przecież „zaradni”. Jak strony negocjują jakiś kontrakt handlowy, to ich prawnicy kilka razy zastanawiają się, jakie konsekwencje praktyczne mogą mieć poszczególne postanowienia kontraktu. Co się zdarzy, jeśli się zdarzy coś innego. Ustawodawca, od urzędników z jakiegoś ministerstwa przygotowujących projekt ustawy poczynając, przez Radę Ministrów, która go przyjmuje, na parlamentarzystach go uchwalających kończąc, w ogóle nie zaprząta sobie głowy tym, jak prawo będzie działało w praktyce. Sędzia Learned Hand napisał kiedyś bardzo ważne słowa na pokrzepienie serc podatników:
„Minimalizowanie zobowiązań podatkowych przy wykorzystywaniu różnego rodzaju ulg, skoro ustawodawca je wprowadził, nie jest niczym niemoralnym, ani też bezprawnym (…) Ciągle i ciągle na nowo sądy powtarzają, że nie ma niczego groźnego w takim organizowaniu swoich spraw, żeby utrzymać podatki na jak najniższym poziomie. Wszyscy to robią i wszyscy robią dobrze, ponieważ nikt nie jest zobowiązany, aby płacić więcej podatków niż tego wymaga prawo: podatki są narzuconym wymuszeniem, nie dobrowolnymi datkami. Każdy może tak ułożyć swoje sprawy, że jego podatki będą tak niskie jak to tylko możliwe; nie jest on zobowiązany wybierać tego wzorca, w którym państwo dostanie najwięcej”. Co prawda, dotyczyło to podatników amerykańskich, ale krzepić się nimi mogą także podatnicy polscy. To państwo stworzyło przepisy, na podstawie, których zakładając firmę i płacąc jedną składkę można liczyć na zasiłek. To samo państwo, które ma się o nas troszczyć, zapewniać nam to i tamto. Dobre, mądre państwo. Więc Drogie Panie zakładajcie firmy, płaćcie jedną składkę i pobierajcie wysokie zasiłki. Zgodnie z prawem. I to wcale nie jest szyderstwo z mojej strony. Robert Gwiazdowski
Rządzący kłamią jak z nut w sprawie budynku IPN-u Decyzja o likwidacji IPN-u jest przez Platformę konsekwentnie realizowana.
1. Po czwartkowym komunikacie rzecznika prasowego IPN, informującego opinię publiczną, że zostaje on bez siedziby dla swojej centrali w Warszawie i konferencji prasowej przewodniczącego klubu Prawa i Sprawiedliwości Mariusza Błaszczaka także z moim udziałem, której konkluzją było stwierdzenie, że Platforma dąży do likwidacji tej instytucji, wczoraj miał miejsce wręcz festiwal wypowiedzi przedstawicieli tej partii (w tym ministra skarbu Mikołaja Budzanowskiego i rzecznika klubu Pawła Olszewskiego), z których wynika, że za kłopoty IPN-u odpowiada o dziwo Prawo i Sprawiedliwość. Z tym drugim spotkałem się podczas dyskusji w czwartek wieczorem w radiowej Trójce i ilość kłamstw wypowiedzianych przez niego na antenie tego radia, przeszła moje wszelkie wyobrażenia. Jednym z nich było stwierdzenie, że Ruch S.A jest od 2010 roku firmą prywatną i w związku z tym trudno oczekiwać od ministra skarbu, że miał zapobiec sprzedaży budynku, z którego od 2000 roku na mocy porozumienia pomiędzy Ruchem S.A. i Skarbem Państwa, korzysta IPN. Rzecznik Platformy zapomniał tylko dodać, że na jesieni 2010 roku to minister skarbu Aleksander Grad zdecydował się sprzedać pakiet większościowy Ruchu S.A czyli 57% akcji firmie Lurena Investments sp. z o. o. jednocześnie, nie wywiązując się z porozumienia z jesieni 2000 roku o przekazaniu na rzecz Ruch S.A. nieruchomości zamiennej. To wtedy Skarb Państwa stracił jakikolwiek wpływ na Ruch S.A. chyba ze świadomością, że IPN może mieć kłopoty z utrzymaniem dotychczasowej siedziby, ponieważ czynsz dla Instytutu zaczął gwałtownie rosnąć.
2. Kluczowym dla zrozumienia postawy Platformy wobec przyszłości IPN-u, są jednak prace nad projektem budżetu na 2012 rok. Otóż IPN jest państwową osobą prawną, która projekt budżetu przygotowuje samodzielnie (tak jak np. Trybunał Konstytucyjny, NIK i kilkanaście innych instytucji) i w związku z tym prezes IPN umieścił wydatek w wysokości 10 mln zł (pierwsza rata) na zakup budynku od Ruch S.A., tłumacząc, że jest ostatnia okazja, bo prywatny właściciel może odsprzedać budynek i teren z nim związany developerom. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w sejmowej komisji finansów publicznych budżet IPN-u stał się obiektem gwałtownych ataków posłów Platformy i Ruchu Palikota (posłowie SLD atakowali go od zawsze). W wyniku tej nagonki prezes IPN zaproponował autopoprawkę w wyniku której budżet tej instytucji został zmniejszony o kilkanaście milionów złotych ale i to było mało. Ostentacyjnie na wniosek posłów Platformy wykreślono z tego budżetu nie tylko wspomniane 10 mld zł na pierwszą ratę wykupu budynku ale także kolejne kilkanaście milionów złotych. Ostatecznie budżet IPN - u na 2012 rok został zmniejszony przez większość koalicyjną Platforma - PSL wspomaganą przez posłów Ruchu Palikota i SLD aż o blisko 36,5 mln zł i była to największa redukcja budżetu spośród wszystkich instytucji przygotowujących swoje projekty budżetów samodzielnie (jest ich wszystkich kilkanaście). W tej sytuacji wczorajsze sugestie przedstawicieli Platformy, a także rzeczniczki ministra finansów, że IPN powinien wygospodarować środki na zakup nieruchomości we własnym budżecie, są kpieniem z tej instytucji w biały dzień.
3. Wczoraj z komunikatu rzecznika prasowego IPN można się było jeszcze dowiedzieć, że na spotkaniu prezesa Instytutu z wiceministrem finansów w dniu 14 marca ustalono, że prezes IPN uzyska zgodę zarządu Ruch. S.A na rozłożenie płatności za budynek na dwie roczne raty, wygospodaruje ze swojego budżetu część płatności w ramach pierwszej raty a minister finansów sfinansuje jej pozostałą część z rezerwy budżetowej. Prezes IPN-u taką zgodę uzyskał, wygospodarował ze swojego budżetu kwotę 5 mln zł ale minister finansów pozostałej kwoty jednak nie wygospodarował i do transakcji zakupu znowu nie doszło. Teraz po sprzedaży budynku przez Ruch S.A. na rzecz firmy GHN sp. z o. o. będącej spółką wielkiej firmy developerskiej Skanska) stało się już jasne, że IPN zostaje bez siedziby dla swojej centrali, a Skarb Państwa stracił 17 mln zł zainwestowane w dotychczasowy budynek, a także najprawdopodobniej zapłaci w przyszłości 40 mln zł (plus ustawowe odsetki) za niedostarczenie Ruchowi S.A. nieruchomości zamiennej. Jak z tego wynika, decyzja o likwidacji IPN-u jest przez Platformę konsekwentnie realizowana. Kuźmiuk
ZAGADKOWA ŚMIERĆ KAPŁANA, księdza Durdy [przypominam w związku z zabójstwem ks. Tadeusza Kiersztyna. Tamtej śmierci NIE WYJAŚNIONO/ M. Dakowski, 24 sierpnia 2012]
[długo szukałem świadków potwornej śmierci świątobliwego i odważnego Kapłana. W Nowym Sączu i diecezji natknąłem się na strach i milczenie... Omerta??. Dlatego publikuję tekst p. Koczwary. Proszę o wszelkie dane mogące wyświetlić tę zbrodnię. Poniżej tekstu p. Koczwary zamieszczam życiorys kapłana z Wikipedii Bardzo proszę przeczytać! MD]
IŚCIE ZAGADKOWA ŚMIERĆ KAPŁANA Jak podaje Gazeta Krakowska oraz Regionalny Serwis Informacyjny z Nowego Sącza, w dn 15 czerwca z parafii św. Małgorzaty dotarła wiadomość o śmierci prepozyta kapituły nowosądeckiej i proboszcza tejże parafii ks dr Waldemara Durdy. Okoliczności śmierci jak podają serwisy, wskazują na samobójczą śmierć przez powieszenie. Prokuratura i policja nie wypowiada się na temat zdarzenia a lokalna kuria metropolitalna informuje o rzekomej, trwającej od kilku tygodni depresji, lakonicznie stwierdza, że oficjalny komunikat bpa tarnowskiego będzie odczytany w niedzielę 17 VI, polecając duszę ks. Durdy modlitwie i Bożemu Miłosierdziu. A jak wygląda prawda i jakie są reperkusje dotyczące powyższego? Otóż, ksiądz dr Waldemar Durda, ur. w 1959 r., wyświęcony na kapłana w 1984, to proboszcz 25-tysięcznej parafii św. Małgorzaty w Nowym Sączu, drugiej pod względem wielkości w diecezji tarnowskiej. Doktorat z teologii duchowości ukończył po studiach w Rzymie, kustosz sanktuarium Przemienienia Pańskiego, działacz społeczny i człowiek cieszący się nieposzlakowaną opinią wśród wiernych oraz duchownych, których tylko na samej plebanii parafii św. Małgorzaty mieszka 17-stu (!). Niestety, ów wielkiego serca i głębokiego patriotyzmu duchowny, od wielu lat skonfliktowany był z miejscowym ordynariuszem bp Wiktorem Skworcem który należy do tzw biskupów liberałów, trudniących się rozbijaniem Kościoła i eliminacją co szlachetniejszych duchownych. To ów Skworc swego czasu zabronił księdzu profesorowi Jerzemu Bajdzie wykładów w miejscowym seminarium duchownym - mszcząc się za jego artykuły w "Naszym Dzienniku". To ów Skworc od wielu lat blokuje budowę pomnika Chrystusa Króla, a należy pamiętać, że śp. ks. dr Waldemar Durda wchodził w skład komitetu budowy tegoż pomnika. Z wiarygodnych źródeł, pochodzących od kapłanów współmieszkańców wiadomo, że na kilka dni przed śmiercią, ks. Durda otrzymał nakaz od bp Wiktora Skworca, aby w ciągu trzech dni opuścił parafię, bez podania przyczyny i uzasadnienia takiej decyzji. Czy w takim razie kapłan zagroził odmową i ewentualnym procesem w Rzymie, jak w przypadku innego duchownego, wykładowcy KUL-u, który po odebraniu misji kanonicznej przez miejscowego abp Józefa Życińskiego, nota bene poprzednika Skworca w Tarnowie, procesuje się z metropolitą i w sądach kanonicznych w Watykanie, i w cywilnych w Polsce, tego nie da się jednoznacznie, przynajmniej na razie, stwierdzić. Jedno jest pewne, od początku lat 90, kiedy to diecezją zawiadywał Życiński, to już bodajże siódma, rzekomo samobójcza śmierć kapłana (przez powieszenie) w diecezji tarnowskiej. I jakoś tak się dziwnie składa, że zdarzenia dotyczyły tych kapłanów, którzy byli w ostrej opozycji do biskupów agentów, jak Życiński i Skworc. Dziwne i zastanawiające jest również to że media zupełnie milczą w tej sprawie. Oprócz lokalnych, niskonakładowych pism, nikt nie zamieszcza choćby jakiejkolwiek wzmianki na temat śmierci bardzo znanego, popularnego i niezwykle cenionego kapłana w diecezji tarnowskiej, a szczególnie poważanego w Nowym Sączu. Kuria metropolitalna nie chciała nawet udzielić informacji o uroczystościach pogrzebowych a wszystko otoczone jest niemalże masońską woalką tajemniczości. Sama forma śmierci księdza dr Durdy i jego poprzedników (powieszenie, dla szyderstwa –na stule!! MD]) też jakoś wymownie świadczy i przemawia bardziej za rytualnym mordem niż zbiegiem okoliczności. Kto, jak kto, ale ksiądz katolicki nie tylko raczej daleki jest od samobójczych zapędów, co już na pewno od haniebnej formy judaszowskiego samozatracenia, w przeciwieństwie do tych, którym zależąc na śmierci duchownego, może zależeć i na pohańbieniu, i profanacji, a bardziej jeszcze na zastraszeniu pozostałych niepokornych. [W diecezji lubelskiej, za czasu "panowania" Życińskiego było już cztery przypadki „samobójczej” śmierci księży]. Czy gdyby jakakolwiek śmierć samobójcza miała miejsce np. w siedzibie Radia Maryja w Toruniu, media też tak solidarnie by milczały? Obawiam się, że byłaby to wiadomość, która przez kilka dni nie schodziłaby z pierwszych stron gazet zarówno w kraju, jak i za granicą. A komentarzom nie byłoby końca. A zatem, kto naprawdę stoi za śmiercią kapłana i kim jest bp Wiktor Skworc, który w latach 70, będąc alumnem seminarium duchownego był na szkoleniu w NRD !!!
[tu usunąłem część nie mającą związku ze śmiercią Ks. Durdy - Adm.] Krzysztof Koczwara
Waldemar Durda (ur. 3 września 1959 w Durdach koło Woli Barańskiej – 14 czerwca 2007) –duchowny katolicki, proboszcz i kustosz Bazyliki Kolegiackiej św. Małgorzaty w Nowym Sączu, społecznik. Uczęszczał do Wyższego Seminarium Duchownego w Tarnowie, a w 1984 r., odebrał święcenia kapłańskie. Pracę duszpasterską, jako wikary wykonywał kolejno w Wierzchołowicach i tarnowskiej parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa, w tym okresie biorąc udział w utworzeniu Tarnowskiej Fundacji Ludziom Szczególnej Troski, oraz jako diecezjalny duszpasterz osób niepełnosprawnych, zainicjował powstanie Domu Dziennego i Okresowego Pobytu dla Niepełnosprawnych. Ks. Durda kontynuował naukę w ramach studiów zaocznych w Salezjańskim Instytucie Nauk Wychowania Chrześcijańskiego w Warszawie, a następnie Instytucie Teologii Duchowości Katolickiej KUL, gdzie w 1997 r., obronił pracę doktorską pod tytułem „Chrześcijańska postawa wobec cierpienia”. Przez dziewięć miesięcy przebywał w Rzymie w ramach stypendium naukowego. Po powrocie do ojczyzny, utworzył Katolicki Ośrodek Studiów Społecznych w Lipnicy Murowanej. W 1998 r., podjął prace w Kurii Tarnowskiej, a w 2000 r., objął probostwo Bazyliki Kolegiackiej św. Małgorzaty w Nowym Sączu, drugiej co do wielkości pod względem wiernych w diecezji tarnowskiej. Był działaczem na rzecz budowy pomnika, papieża Jana Pawła II na rynku przed ratuszem w Nowym Sączu. Aktywnie uczestniczył w budowie kaplicy dla wspólnoty z Bairo Novo (Nowego Osiedla), misji w Ourolania w Brazylii, którą poświecił jako delegat Biskupa Tarnowskiego, przekazują również w darze kopię obrazu Chrystusa Przemienionego.
Zmarł 14 czerwca 2007 r. Według komunikatu, ks. Jerzego Zonia - rzecznika prasowego biskupa tarnowskiego, duchowny prawdopodobnie popełnił samobójstwo. Działanie osób trzecich wstępnie wykluczyła prokuratura. W ostatnich dniach przed śmiercią, duchowny miał się leczyć na depresję.[tego wszystkiego nie potwierdzili najbliżsi Księdza] Krzysztof Koczwara
Frontalny atak na swobodę wypowiedzi w sprawach medycznych – władze brytyjskie grożą witrynie internetowej, która publikuje dane o związkach szczepionek z występowaniem autyzmu
http://www.naturalnews.com/036801_free_speech_autism_website.html#ixzz23aRubnBz
(NaturalNews) organizacja z siedzibą w UK zajmująca się pomocą rodzicom w dostosowaniu procedury szczepień do potrzeb ich dzieci stała się celem władz brytyjskich za zamieszczanie na swej witrynie udowodnionych naukowo ostrzeżeń o zagrożeniach związanych z kombinacją zawartą w szczepionce na odrę, świnkę i różyczkę, znanych również jako MMR. BBC News donosi, że BabyJabs.co.uk otrzymało nakaz z brytyjskiej Advertising Standards Authority (ASA), aby zdjąć z witryny tę informację, która po prostu wyjaśnia znane i udowodnione naukowo związki między MMR a autyzmem. Cytując badanie z 2002 r., w jakim MMR nie nazwano w zdecydowany sposób czynnikiem wywołującym autyzm u dzieci, BabyJabs umieściło na stronie twierdzenie, że MMR “może wywoływać autyzm w ponad 10 % przypadków dzieci autystycznych w UK”, co jest stwierdzeniem więcej nawet niż racjonalnym. Organizacja poczyniła też sugestie, że większość specjalistów zgadza się w obecnym czasie, że częstość występowania autyzmu u dzieci wzrasta, i że ten wzrost nie jest wyłącznie wynikiem dobrze postawionej diagnozy.BabyJabs zawarło także informację na swej stronie wyjaśniającą, że zawarty w szczepionce wirus odry odnaleziono w jelitach oraz mózgach niektórych dzieci autystycznych, co jest akurat sprawą problematyczną. The U.S. Institute of Medicine (IOM), stwierdził w 1994 r., że ten rodzaj szczepionki jest w stanie powodować bardzo poważne infekcje, które niektórych pacjentów mogą doprowadzić nawet do śmierci.
http://www.nvic.org/vaccines-and-diseases/MMR.aspx
Nigdy nie podjęto badań, aby udowodnić, czy MMR nie jest odpowiedzialny za wywoływanie autyzmu
Choc jest wiele dowodów naukowych, jakie nie wskazują związku między MMR a autyzmem w części dzieci, BabyJabs nie poszedł w tym kierunku, żeby tak twierdzić. Organizacja zwyczajnie wskazała na fakt, że nigdy nie podjęto badań, aby udowodnić, czy MMR nie jest odpowiedzialny za wywoływanie autyzmu, udowodnienia ponad wszelką naukową wątpliwość faktu, który rodzice powinni być świadomi, szczególnie rodzice dzieci narażonych na wysokie ryzyko możliwych powikłań poszczepiennych. Lecz, gdy tylko ASA chwyciła trop, że ktoś gdzieś podważa oficjalny mit, że MMR jest całkiem bezpieczne i w ogóle niepowiązane z powstawaniem autyzmu, to rządowe ciało walnęło swą żelazną pięścią i nakazało BabyJabs usunięcie informacji z witryny. BabyJabs miało na swej stronie również odnośniki do zaawansowanych badań dr Andrew Wakefielda nad MMR, które zostały „mocno zanegowane” przez rząd i medyczny establishment, co dowodzi tylko, że ich wyniki „mocno zabolały” tych u władzy. Z powodu swego otwartego i niezależnego stanowiska w tej sprawie, BabyJabs poddane zostało cenzurze wolności słowa przez urzędników w kraju opanowanym przez najbardziej tyrańską policję na świecie, w UK. Ten tzw. postępowy naród jest w tej chwili objęty aktywną cenzurą wolności słowa w sprawach zdrowia, przynajmniej, gdy idzie o szczepionki, a jeśli nie zgadzasz się z oficjalnym dogmatem szczepionkowym i piszesz o tym online, możesz się stać następnym celem ASA.
Rozliczne badania wskazują na związek MMR z potwornymi skutkami ubocznymi, w tym z autyzmem
To godne uwagi, że każda władza lub ciało rządowe ośmiela się stawiać głośno bezczelne twierdzenie, że między MMR a wywołaniem autyzmu nigdy nie było żadnego związku, czyli robią dokładnie to, co ASA w tej sprawie. Gdyby powrócić do roku 1981, czyli dokładnie do czasu, gdy wypuszczono na rynek do użytku publicznego pierwsze wersje MMR, badacze juz wtedy zidentyfikowali część bardzo powaznych skutków ubocznych powiązanych z MMR. Np., the British National Childhood Encephalopathy Study, znalazło związek między szczepieniem na odrę a poważnymi zaburzeniami neurologicznymi, co tylko nasiliło się, gdy zapakowano do jednego worka aż 3 razy tyle, jak w wypadku szczepionki MMR. Było także wiele innych badań w kolejnych latach, w tym w UK w 1995 r., jakie zidentyfikowały związek między szczepieniem na odrę a wrzodziejącym zapaleniem okrężnicy. Do tych samych odkryć doszedł w swych badanich dr Andrew Wakefield, który zaczął od tego, żeby na odrę, świnkę i różyczkę szczepić odrębnymi szczepionkami, a nie 3 w jednym – i robił tak dopóki nie stał się celem kierującego państwem kompleksu przemysłu medycznego. Dr Wakefield zauważył, że MMR powoduje u niektórych dzieci problemy żołądkowo-jelitowe, w tym zapalenie jelita cienkiego, podczas gdy te same szczepionki aplikowane oddzielnie niosły za sobą zmniejszenie tego ryzyka. Wywiad z dr Wakefield, w którym opowiada o tych badaniach:
http://tv.naturalnews.com/v.asp?v=608256A446123276E4E72A5351322186
Jeśli to nie wystarczy – oto raport IOM opublikowany w zeszłym roku, gdzie otwarcie przyznaje się, że MMR może wywoływać odrę spowodowaną przez szczep zawarty w szczepionce, napady gorączki, anafilaksję i czasowe bóle stawowe u kobiet i dzieci, a to czyni tę szczepionkę daleką od twierdzeń władz, że jest całkiem bezpieczna. (http://www.naturalnews.com/033447_Institute_of_Medicine_vaccines.html).
Ostatnio włoski sąd orzekł, że MMR wywołało autyzm u małego chłopca, u którego rozwineły się bardzo poważne problemy jelitowe oraz różne zaburzenia ASD, w tym niezdolność mowy. Sąd orzekł, że stało się to wskutek szczepienia MMR.
http://www.naturalnews.com/036255_MMR_autism_court_case.html
Tym, którzy wolą ignorować tę merytoryczną informację, a zamiast tego wolą wierzyć w oficjalną opowieść, że MMR jest bezpieczne i nie wywołuje autyzmu, pozostaje robić to na swój własny rachunek. W najgorszym razie ława przysięgłych jeszcze nie wydała werdyktu, gdyż nie można z całą pewnością dowieść, że MMR nie wywołuje autyzmu, co jest powszechnie głoszone przez władze zdrowotne i urzędników rządowych. Tymczasem wiele niezależnych źródeł naukowych, jakie przez całe lata pracowało nad tym zagadnieniem, wskazuje, że MMR jest związane z wywoływaniem autyzmu i innych trwałych skutków ubocznych, przynajmniej u niektórych dzieci. Biorąc to wszystko pod rozwagę, pozwalanie na to, aby dzieciom wszczepiano MMR tylko, dlatego, że rząd się upiera, iż to nieszkodliwe – czy to naprawdę bezpieczny margines ryzyka, jakie chcesz wziąć na swoje barki?
Źródła do napisania tego artykułu:
http://www.bbc.co.uk/news/health-19163717
Premierowicz Michał Tusk Syn premiera sam się zgłosił do szefa Amber Gold i zaoferował mu, że będzie twarzą OLT Express. Wiedział, że Marcin P., prezes AG, jest osobą karaną, dlatego zaznaczył, iż umowa o współpracy musi być podpisana przez przedstawiciela OLT, a nie AG. Na dodatek już w czerwcu syn premiera pytał, co stanie się z OLT, jeżeli AG upadnie. Było to w czasie, kiedy wobec spółek Marcina P. działania prowadziła Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Te fakty pokazują, że Michał Tusk nie był „naiwnym zapaleńcem, co ma bzika na punkcie transportu – jak przedstawiają go mainstreamowe media – ale człowiekiem twardo stąpającym po ziemi, który doskonale znał realia dotyczące firmy Amber Gold. Od dwóch tygodni prorządowe media usiłują przekonać swoich odbiorców, że współpraca Michała Tuska z OLT oraz praca w gdańskim porcie lotniczym była świadomym wyborem odcięcia się od ojca premiera i budowanie własnej, niezależnej pozycji. Wystarczy jednak zestawić fakty i przeczytać wywiady z Michałem Tuskiem, by przekonać się, że te wszystkie opowieści można włożyć między bajki.
„Polityka” i „Newsweek” ruszają z odsieczą „Zamiast P […] niektóre media zajmują się Michałem Tuskiem. To absurd, bo skandalem nie jest to, że syn premiera podjął złe decyzje zawodowe. Skandalem jest to, co nazywam Plichtagate” – grzmiał w „Polityce” Adam Szostkiewicz. A jego redakcyjna koleżanka Janina Paradowska lamentowała w TOK FM, że oglądając główne wydania wiadomości w stacjach komercyjnych i w telewizji publicznej odniosła wrażenie, iż „nie dość, że Michał Tusk założył linie lotnicze, założył Amber Gold, to mamy do czynienia za straszliwą aferą, której jest głównym bohaterem”. O „jeździe po nazwisku »Tusk«” napisał także „Newsweek” – tygodnik ulubionego pluszaka premiera, a sam Tomasz Lis przybył też z odsieczą na niszowym portalu Natemat.pl. Mimo medialnego jazgotu nie udało się przykryć faktów. Na dodatek, mimo wysiłków prorządowych dziennikarzy, na wyciszenie skandalu nie pozwolił biegający po różnych mediach Michał Tusk. Najpierw tykającą bombę miał rozbroić wywiad, który ukazał się kilkanaście godzin przed zapowiedzianą konferencją Marcina P. w internetowym wydaniu „Gazety Wyborczej”. Efekt był jednak odwrotny – zamiast zneutralizowania skandalu sam Michał Tusk dolał przysłowiowej oliwy do medialnego ognia.
Kontrowersje wokół dziennikarza Tuska Michał Tusk przez wiele lat był dziennikarzem gdańskiego oddziału „Gazety Wyborczej”, gdzie zajmował się tematyką transportu. Kontrowersje wzbudził przy okazji wyjazdu do Chin, gdzie gościł za publiczne pieniądze z PKP, ale też na koszt właściciela skompromitowanej firmy budowlanej Covec, która budowała w Polsce autostradę A2. Jak ustaliła wówczas „Gazeta Polska”, brat prezesa PKP, który zabrał Tuska do Chin, wykonywał prace energetyczne i telekomunikacyjne na tej samej autostradzie. PKP tłumaczyła wówczas, że Tusk został w ten sposób nagrodzony, jako laureat dorocznego konkursu „Człowiek roku – przyjaciel kolei” na najlepszy tekst dziennikarski związany z problematyką kolejową. Tusk jest dziennikarzem lokalnego trójmiejskiego dodatku „Gazety Wyborczej”. Kilka dni później okazało się, że PKP kłamie, ponieważ syn premiera nigdy nie był laureatem konkursu, lecz jedynie brał w nim udział. Kolejny skandal dotyczył jego współpracy z OLT. Okazało się m.in., że już po nawiązaniu współpracy z liniami lotniczymi OLT Express Michał Tusk był jednocześnie dziennikarzem „Gazety Wyborczej”. Syn premiera jako dziennikarz „GW” współuczestniczył w układaniu pytań do Jarosława Frankowskiego, dyrektora zarządzającego linii OLT. Jednocześnie jako PR-owiec OLT Express Michał Tusk przygotował odpowiedzi na te pytania. Wywiad opublikowany został w trójmiejskim dodatku „GW” 23 marca 2012 r. „Mamy prawo czuć się oszukani. Michale, nie tak wyobrażałem sobie koniec Twojej przygody z »Gazetą«” – napisał w oświadczeniu Jan Grzechowiak, szef dodatku „GW” w Trójmieście po ujawnieniu skandalu z Michałem Tuskiem.
Wiedział, czym jest Amber Gold Czas pokazał, że Michał Tusk okazał się bardziej przyjacielem lotnictwa niż kolei. Tak wielkim, że w tym roku jest wręcz rozchwytywany przez konkurujące ze sobą firmy: Port Lotniczy im. Lecha Wałęsy w Gdańsku i upadłą OLT Express sp. z o.o.
– Zajmuję się wszystkim, co wpływa na wzrost ruchu pasażerskiego. Utrzymuję kontakty z przewoźnikami i staram się, by zwiększali liczbę połączeń. Przygotowuję analizy ekonomiczne dotyczące nowych połączeń – mówił Tusk, pytany o pracę dla Portu Lotniczego im. Lecha Wałęsy.
– Sytuacja Tuska jest klasycznym konfliktem interesów – mówił „Gazecie Polskiej Codziennie” poseł PiS Przemysław Wipler. – Z lotniskiem w Gdańsku konkurują nie tylko np. lotniska niemieckie, ale i wszystkie podmioty, które pracują na rzecz tego lotniska, świadczą usługi. Również podmioty, które płacą temu lotnisku – dodał poseł Wipler. Po ujawnieniu przez media faktu, że Michał Tusk pracował jednocześnie w OLT oraz gdańskim porcie lotniczym, Tomasz Kwiatek, szef stowarzyszenia „Stop korupcji”, złożył zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Michała Tuska – chodzi o narażenia na szkodę majątkową spółki lotniczej, jaką są Porty Lotnicze Gdańsk. Wrażliwe dane mogły zostać przekazane podmiotowi prywatnemu. Zawiadomienie trafiło do Prokuratury Okręgowej w Gdańsku – prokuratorzy na razie nie zdecydowali, czy w tej sprawie będzie prowadzone postępowanie. O tym, że Michał Tusk mógł zdradzić tajemnice handlowe Portu Lotniczego w Gdańsku, opowiadał w wywiadach dla „Gazety Polskiej Codziennie” i tygodnika „Wprost” Marcin P., prezes Amber Gold. P. mówił, że premierowicz mógł wynosić dane z OLT i przekazywać je lotnisku:– Nie mam zielonego pojęcia, jaka była rola Michała Tuska, mogę tylko przypuszczać, że na bieżąco informował o sytuacji w OLT i czy to będzie zagrożenie dla LOT. Miał dostęp do wiedzy, z kim latamy, przez co, z kim współpracujemy. Nie miał jedynie dostępu do systemu transakcyjnego i rezerwacyjnego. Nie wiedział, za ile sprzedajemy bilety – mówił Marcin P.
Obecna przy rozmowie jego żona Katarzyna zapytała, czy to możliwe, „żeby Donald Tusk własnego syna wysłał na szpiega”.– Nie wiem. Według mnie to całkowicie możliwe. Przecież premier najpierw zabronił mu bycia naszym pracownikiem, ale później polecił go dyrektor lotniska w Gdańsku – odparł Marcin P. Premier Donald Tusk po ujawnieniu afery Amber Gold i kulis współpracy jego syna z OLT Express zwołał konferencję prasową, na którą spóźnił się blisko pół godziny. Dla dziennikarzy miał mało czasu, ponieważ – jak stwierdził rzecznik rządu Paweł Graś – „premier ma umówionych gości”. W efekcie udało się zadać premierowi zaledwie kilka pytań, ponieważ zaczął on od wystąpienia na temat afery Amber Gold i pracy jego syna w OLT Express. Pytany przez dziennikarzy „Codziennej”, czy poda się do dymisji oraz czy poprze komisję śledczą ws. Amber Gold, premier nie odpowiedział na pytania, lecz zaatakował „Gazetę Polską Codziennie” za jazdę po nazwisku „Tusk”.
– Atakujcie mnie, a nie moje dzieci – stwierdził premier, mimo że pytania „Codziennej” nie dotyczyły Michała, lecz Donalda Tuska. Jedyną odpowiedzią, jaką udało się uzyskać od premiera, było stwierdzenie, że „trudno mu zawiesić ojcostwo”, a jeśli służby, które nadzoruje, będą zajmowały się jego synem, to będzie „konsekwentny w rozdziale działań jako premiera i ojca”. Powiedział także, że obecnie nie są prowadzone działania wobec Michała Tuska. – Moje służby nie zajmują się moim synem – stwierdził premier, nazywając członków stowarzyszenia „Stop korupcji”, które złożyło pozew do prokuratury przeciwko Michałowi Tuskowi, „porywczymi działaczami”. Tusk nie odpowiedział również na pytanie, skąd już w styczniu, gdy po raz pierwszy przestrzegał syna przed pracą w OLT, miał informacje na temat firmy. Co ciekawe, Donald Tusk stwierdził, że o tym, iż „zarówno Amber Gold, jak i OLT są zarządzane przez podejrzanego człowieka, wiedziano na Pomorzu od dawna”. Taką samą wiedzę miał Michał Tusk, do czego przyznał się, rozmawiając z „Codzienną”. Mimo to w styczniu 2012 r. sam się zgłosił do Marcina P., proponując mu, że będzie „twarzą” OLT Express. Po kilku dniach zrezygnował, by nawiązać regularną współpracę z OLT w marcu, będąc jeszcze dziennikarzem „GW”. Tym razem do pracy w OLT polecił syna premiera Marcinowi P. szef gdańskiego lotniska Tomasz Kłoskowski. Na uwagę zasługuje fakt, że kilka tygodni później Michał Tusk został jego podwładnym w gdańskim porcie lotniczym, którego właścicielem jest skarb państwa. Przed podpisaniem umowy z prywatnym przewoźnikiem syn premiera nalegał, by umowa nie była podpisana przez AG, lecz OLT Express – miało to związek z przeszłością prezesa AG i niejasnościami powstałymi wokół samej spółki. Michał Tusk współpracując z OLT, korespondencję wysyłał z e-maila „Józef Bąk”. Jak później tłumaczył, „założył go jeszcze, jako młody chłopak i tak już zostało”. W czerwcu, gdy ABW prowadziła już działania wobec Amber Gold, Michał Tusk zapytał Jarosława Frankowskiego, dyrektora zarządzającego OLT, czy firma będzie w stanie funkcjonować, jeżeli Amber Gold upadnie. Wówczas nic nie wskazywało na jakiekolwiek kłopoty zarówno AG, jak i OLT – afera wybuchła dopiero miesiąc później. Skąd Michał Tusk wiedział, że AG może mieć kłopoty? Na razie odpowiedź na to pytanie pozostaje w sferze domysłów. Dorota Kania, Wojciech Mucha
Stadion Narodowy jak studnia bez dna Jutro na Stadionie Narodowym odbędzie się kolejna wielka impreza. Tym razem zagrają na nim strażacy. Narodowe Centrum Sportu zaprzeczyło doniesieniom prasy, jakoby stadion został im wynajęty za złotówkę, jednak odmówiło podania faktycznej kwoty wynajmu. Szefom NCS przyznano już premie w wysokości ponad 800 tys. zł za sukces budowy, która pochłonęła blisko 2 mld zł. Stadion miał być gotowy w maju ub. roku i już od ponad roku miały tu się odbywać wielkie komercyjne imprezy, przynosząc ogromne wpływy. Na skutek skandalicznych, wielomiesięcznych opóźnień w budowie imprezy ruszyły dopiero po turnieju. Jutro odbędzie się darmowy festyn na Stadionie Narodowym dla blisko 50 tys. strażaków. „Super Express” podał, że stadion wynajęto za złotówkę. Zaprzecza temu dysponent stadionu. Według NCS wynajmujący ma pokryć wszystkie koszty: wynajmu powierzchni płyty i trybun, cateringu, ochrony, prac porządkowych, oświetlenia, telebimów itp. Zysk z imprezy ma iść do podziału. Podczas gdy budżet, czyli my wszyscy, dopłacamy wciąż do Stadionu Narodowego, szefowie dysponującego nim NCS już zgarnęli górę pieniędzy. Ich miesięczne pensje wyższe są od tego, co dostaje prezydent czy premier. Ponadto za sukces w budowie stadionu zarządowi NCS należą się gigantyczne premie. W kontraktach dla Janusza Kubickiego przewidziano 435 tys. zł, a dla Roberta Wojtasia 390 tys. zł. Były prezes Rafał Kapler miał dostać 570 tys. zł, ale jego premię pod presją opinii publicznej wstrzymała minister sportu. Ten gest może zakończyć się wypłatą sumy jeszcze wyższej niż zapisana w umowie, bo podwyższonej o karne odsetki za zwłokę. Ale nagrody w ramach NCS są i tak niższe od tego, co dostanie zarząd firmy PL.2012, która nadzorowała nasze przygotowania do Euro 2012. Z dokumentów wynika, że szefowie spółki mogliby dostać po blisko milion złotych na osobę. W biurze spółki dowiedzieliśmy się, że premie jeszcze nie zostały wypłacone, bo może się to stać nie wcześniej niż dwa miesiące po zakończeniu turnieju. Ich wysokość też nie jest w pełni gwarantowana, bo zależy od stopnia realizacji celów, który wynosił od 50 do 95 proc. Wynika stąd, że panowie powinni dostać po jakieś 700 tys. zł na głowę. Narodowe Centrum Sportu w założeniu było powołane do budowy Stadionu Narodowego i po turnieju Euro 2012 spółka miała zostać zlikwidowana. Widząc, jak świetnie kręci się ta maszynka do wydawania państwowych pieniędzy, władze zmieniły jednak zdanie i teraz ma być podpisana nowa umowa. Zarzucono pomysł wybrania firmy zarządzającej stadionem w drodze przetargu. Dziś głównym problemem jest to, jak będą wypłacane pieniądze. Minister Mucha zapowiedziała, że zaoferuje zarządcom NCS nowe, „lepsze” kontrakty. Aby taki gigant jak Stadion Narodowy zarabiał na siebie, w ciągu roku trzeba by na nim zorganizować co najmniej kilkanaście dużych imprez w pełni komercyjnych, bo sam koszt utrzymania areny to 30 mln zł rocznie. Według planów ok. 10 mln zł zysku ma przynieść stadionowi sprzedaż praw do nazwy areny.
Tadeusz Święchowicz
Szewczak: Pogrzeb „zielonej wyspy” Przed nami kryzys, o jakim rządzącym się nie śniło, nadchodzi prawdziwa jesień bankrutów, polityczna wojna na szczycie i nowa groźna odsłona kryzysu w strefie euro. Euro to dziś martwa waluta, waluta-zombi i to bez względu na to czy EBC będzie drukować na trzy zmiany wspólną walutę i skupować śmieciowe obligacje Hiszpanii i Włoch. Jesienią rząd ogłosi oficjalny pogrzeb „zielonej wyspy” i zaprosi Polaków na uroczystą stypę. Małe i średnie jeszcze w większości polskie firmy są już pod ścianą, bezrobocie wymyka się spod kontroli, dramatycznie pogarsza się sytuacja na rynku pracy, co miesiąc pracę będzie tracić 40-50 tys. osób. Nie tylko w małych i średnich firmach panują minorowe nastroje i przeważają pesymistyczne oceny przyszłej koniunktury. Kurczy się produkcja i konsumpcja, rosną zapasy, spadają obroty, przychody, maleją zyski i wpływy podatkowe. MF skutecznie wygasza ostatnie motory wzrostu gospodarczego, stają inwestycje publiczne, zanikają wydatki publiczne, zwłaszcza w infrastrukturze, rosną góry niezapłaconych rachunków i rządowych weksli bez pokrycia. Przyspieszyły wzrost zadłużenia, zatory płatnicze, kredyty i wierzytelności do windykacji. RPP broni jak niepodległości jednych z najwyższych w Europie stóp procentowych. TVN-CNBC dwoi się i troi, by zaszczepić urzędowy optymizm, bajkową scenerię i iluzje, co do stanu polskiej gospodarki jak i finansów publicznych. Gdy kilka miesięcy temu ostrzegałem, że tuż po Euro 2012 zaczną jak muchy padać firmy budowlane, media nie dostrzegły problemu. Teraz idzie nowy kataklizm gospodarczy na „zielonej wyspie” – padać, bowiem teraz będą firmy z branży motoryzacyjnej i około – motoryzacyjnej produkującej części, podzespoły, komponenty dla wielkich europejskich firm motoryzacyjnych. A jesteśmy w tym segmencie prawdziwą europejską potęgą z wielu set- tysiącami miejsc pracy. Recesja w Unii i strefie euro, do której dostarczamy większość naszego eksportu, niesłychanie silnie uderzy właśnie w ten sektor produkcyjny w Polsce z bardzo negatywnymi konsekwencjami gospodarczymi i społecznymi. Ostatni przypadek bankructwa firmy Technosystem z Podkarpacia to zapowiedź dramatycznych wydarzeń w tej branży i dopiero wierzchołek góry lodowej. Niewykluczone, że wakacyjne przestoje fabryk motoryzacyjnych Fiata, Volkswagena czy Opla w Polsce przybiorą jeszcze gwałtowniejszy wymiar. Nie można wykluczyć dalszego ograniczania produkcji, zwolnień grupowych, a nawet zamknięcia lub przenosin produkcji z Polski do innych, również macierzystych krajów. Bliższa koszula ciału, 95 proc. tej produkcji szła przecież do Unii Europejskiej. Drogi i drożejący jeszcze złoty dopełni jedynie czarę goryczy, znacząco pogarszając w drugiej połowie roku nasz bilans płatniczy i deficyt w handlu zagranicznym. Jesienne expose wycieńczonego przez aferę Amber-Gold premiera rządu - być może już w nieco odnowionym składzie - będzie dramatyczne. Czarne chmury zawitają ni z tego ni z owego nad mlekiem i miodem płynącą „zieloną wyspą”. Winni będą wszyscy święci, światowy kryzys, strefa euro, bankrutująca i opuszczająca strefę euro – Grecja, Hiszpania na kolanach proszącą o pomoc finansową, opozycja w kraju, moherowi ekonomiści, wszyscy z wyjątkiem beztrosko rządzących od 5-ciu lat w naszym eldorado nad Wisłą. Nasz słynny pożyczkowy tajfun „Vincent” tak zaszalał sprzedając polskie obligacje jak ciepłe bułeczki, że nowy dług w ciągu 5-ciu lat wzrosło o blisko 400 mld zł. czyli o ok. 70 proc. Dobił już do długu rzędu ok. 860 mld zł., tyle, że dodatkowo pożyczaliśmy horrendalnie drogo i obecny koszt obsługi naszego zadłużenia – 5,4 proc. jest najwyższy w Europie po Rumunii. Jest wyższy niż Hiszpanii, Portugalii, Irlandii czy Włoch. Na obsługę naszego zadłużenia w budżecie państwa corocznie idzie całość – wszystkie nasze podatki osobiste i dochody z PIT-u, to już ok. 40 mld zł. Nie da się więc dalej szaleć z zadłużeniem bez podniesienia obywatelom podatków. Czekają nas jesienią smutne nowiny, nie tylko wyższe podatki i opłaty lokalne, droższa żywność, paliwa i gaz, ubezpieczenia, usługi bankowe, ale i załamanie produkcji, spożycia i inwestycji. Żeby nie być malkontentem i Kasandrą trzeba stwierdzić, że mamy też pewne osiągnięcia. Budujemy jako pierwsi na świecie podwodne metro w stolicy, zbudowaliśmy za 2 mld zł Stadion Narodowy, na którym będą się mogli bawić strażacy z wicepremierem na czele. Kasy fiskalne już wkrótce będą mieć u nas babcie klozetowe i szatniarze. Wyemigrowało już z kraju 300 tys. dzieci i ludzi młodych do 14. roku życia i szykują się do odlotu następni mimo braku OLT-Expres. To jednak nie wystarczy, by przezwyciężyć kłopoty i potężny kryzys. W przyszłym roku czeka nas prawdziwa zapaść gospodarcza, dopadnie nas prawdziwe ubóstwo i drożyzna. Co bardziej zapobiegliwi już kupują lampy naftowe, konserwy i robią powidła. Rząd się oczywiście wyżywi. Oj, będzie się działo. Janusz Szewczak
Macierewicz: Niezrozumiałe decyzje śledczych Prokuratura w Warszawie podjęła decyzje dotyczące zawiadomień o możliwości popełnienia przestępstwa, jakie Pan złożył. Śledczy zdecydowali o wszczęciu śledztwa ws. w sprawie niedopełnienia obowiązków i poświadczenia nieprawdy przez komisję Jerzego Millera badającą katastrofę smoleńską oraz utrudniania głównego śledztwa prokuratury wojskowej, ale odmówiła wszczęcia śledztwa ws. domniemanych przestępstw Donalda Tuska, Radosława Sikorskiego, Bogdana Klicha, Jerzego Millera i Tomasza Arabskiego. O komentarz w tej sprawie portal Stefczyk.info poprosił posła Antoniego Macierewicza, przewodniczącego zespołu parlamentarnego badającego przyczyny tragedii smoleńskiej. Stefczyk.info: Jak Pan ocenia te decyzje śledczych? Antoni Macierewicz: Materiał dowodowy w obu tych sprawach, które przekazaliśmy do prokuratury, jest równie silny i równie przekonujący. Dlatego dziwi mnie stanowisko odrzucające wniosek dotyczący działań urzędników rządu Tuska. To są główne osoby odpowiedzialne za działanie rządu ws. przygotowań do wizyty Prezydent RP w Katyniu. To te osoby winne są tego, że do tragedii smoleńskiej w ogóle mogło dojść.
Jakie dokumenty ws. komisji Jerzego Millera Pan przedstawił? To zawiadomienie zawiera materiał konfrontujący analizy prof. Kazimierza Nowaczyka z oświadczeniem Macieja Laska z komisji Millera. On publicznie potwierdził prawdziwość zapisów umieszczonych w symulacji, będącej załącznikiem do raportu. To jest materiał, wskazujący na popełnienie fałszerstwa w raporcie Jerzego Millera. Dopuszczono się fałszywej oceny materiału dowodowego. On wskazywał jednoznacznie, że samolot nie uderzył w brzozę, a tymczasem ocena zawarta w raporcie oparta jest na twierdzeniu, że Tupolew uderzył w brzozę. Dane z zegara barycznego z symulacji, potwierdzone przez Laska, wskazują, że maszyna przeleciała ponad brzozą. Raport Millera przytacza te dane i stwierdza, że maszyna uderzyła w brzozę. Na tym oparł wnioski. To oczywiste fałszerstwo. Liczono, że nikt tego nie sprawdzi.
Jak Pan tłumaczy tę rozbieżność w decyzjach prokuratury? Logiczne byłoby odrzucenie obu wniosków albo wszczęcie obu śledztw Materiał dowodowy w obu sprawach był równie mocny i równie bezsporny. Wyrażam zdziwienie takim różnicowaniem. Rzeczywiście logika nakazywałaby podjęcie decyzji, o jakich pan mówi, ale nie chcę na razie formułować ocen i wniosków politycznych. Muszę najpierw zapoznać się z uzasadnieniem odmowy wszczęcia śledztwa. Gdy do mnie ono trafi i się z nim zapoznam, przedstawię swój komentarz w tej sprawie. Rozmawiał TK
Prof. Marciniak: Amerykanie nie chcieli wiedzieć o Katyniu Rząd Stanów Zjednoczonych pod naciskiem polskiego lobby opublikuje dokumenty, z których może wynikać, że prezydent Franklin D. Roosvelt kłamał w sprawie mordu katyńskiego. Według sowietologa, prof. Włodzimierza Marciniaka, Amerykanie konsekwentnie fałszują rzeczywistość dostosowując ja do własnej wizji świata. Pojawiają się głosy, że Roosvelt wypierał się wiedzy o zbrodni katyńskiej, bo ktoś mógł go wprowadzić w błąd i o niej po prostu nieprawdziwie poinformować. Czy to możliwe, czy też prezydent Stanów Zjednoczonych miał jakiś interes w ukryciu tego, że tej zbrodni dokonali Sowieci? Można na to pytanie odpowiedzieć przez analogię. Roosvelt przyjął Jana Karskiego, ale nie przyjął do wiadomości tego, co kurier mu przekazał. Nikt go nie wprowadzał w błąd, on po prostu nie chciał tego wiedzieć. Pytanie jest, dlaczego? Myślę, że tutaj była bardzo podobna sytuacja. Tak, jak Amerykanie nie chcieli wiedzieć o holokauście, tak i tutaj było im wygodnie nie wiedzieć o Katyniu.
Daje się tutaj wyczuć jakiś biznes ze strony Amerykanów. Czy chodziło o wojnę z Japonią i niezaognianie stosunków z ewentualnym sojusznikiem, czyli Sowietami? Tak. Tu chodziło o pewne określenie priorytetów strategicznych Stanów Zjednoczonych. Wiadomo, że tym priorytetem nie jest szerzenie demokracji tylko dominacja Stanów Zjednoczonych na świecie. No i wtedy sojusz ze Związkiem Sowieckim był potrzebny i korzystny. Tak samo zresztą, jak później, w latach 60-tych współpracowali w rozbijaniu kolonialnych imperiów europejskich. Na pewno nie leżało wtedy w interesie USA ujawnianie prawdy o Katyniu.
Dlaczego wobec tego Amerykanie teraz decydują się ujawnić akta dotyczące Katynia? Trudno na to pytanie odpowiedzieć, to jest dla mnie zaskakujące. Tym bardziej, że w polityce strategicznej Stanów Zjednoczonych raczej widzimy ciągłość. Odwołując się do innego przykładu - lapsus Obamy, kiedy uhonorowywał Jana Karskiego był całkowicie w duchu Rossvelta. (przyp. red. - Barrack Obama powiedział, że Jan Karski "był przeszmuglowany do polskiego obozu śmierci"). I wtedy administracja demokratyczna, i teraz administracja demokratyczna nie chce pewnych faktów konsekwentnie przyjmować do wiadomości i konsekwentnie fałszuje obraz tej rzeczywistości. Ale nie dlatego, że ktoś ich oszukuje, tylko dlatego, że pewna wizja świata leży w interesie Stanów Zjednoczonych.
A skoro Amerykanie zdecydowali się odkryć archiwa dotyczące Katynia, czy można liczyć, że Rosjanie zrobią to samo? Sporo archiwów sowieckich zostało już odkrytych. Wydaje mi się jednak, że Rosjanom zależy na tym, żeby sprawa Katynia była wiecznie jątrzącym problemem w relacjach Polsko - Rosyjskich i odnoszę wrażenie, że to jest dążenie do tego, aby nie uległa ona nigdy żadnemu rozstrzygnięciu.
Czyli chodzi o to, żeby tego etapu nigdy nie zamknąć? Tak, bo ta sprawa spycha nasze relacje w stan ciągłego sporu, w którym to my się domagamy prawdy. I politycy rosyjscy uważają, że to jest dla nich korzystna sytuacja. Co więcej - nie sądzę, żeby zgoda z Polską była dla jakiegokolwiek rosyjskiego polityka jakąś wartością, dla której warto zrobić cokolwiek. Ona może być co najwyżej użyteczna w kontekście innych spraw. Proszę zwrócić uwagę, że Gorbaczow zdecydował się na pewne kroki w sprawie Katynia, ale tylko z tego powodu, aby przestać oskarżać Niemców w tej sprawie. Związek Sowiecki wziął kwestię Katynia na siebie, a to pozwoliło znormalizować stosunki z Niemcami. To był, pamiętajmy, rok 1989 - 1990 - dążenie do zjednoczenia Niemiec. W trójkącie Polska - Niemcy - Związek Sowiecki to była niezałatwiona sprawa i Rosjanie musieli ja usunąć, ale na pewno nie po to, żeby poprawić stosunki z Polską. To, że sprawa Katynia jest tą niezabliźnioną raną, pozostawia znaczną część polskiego społeczeństwa w poczuciu krzywdy i rozgoryczenia. W tej atmosferze widocznie Rosjanom dobrze się z Polska rozmawia. Run
Prof. Adam Jedliński: Ustawa o SKOK jest niekonsekwentna Przewodniczący Rady Nadzorczej Krajowej SKOK zarzuca twórcom nowych przepisów regulujących funkcjonowanie Kas Kredytowych, że poszczególne zapisy są sprzeczne. W poniedziałek zaplanowana jest konferencja prasowa prezesa Krajowej SKOK Grzegorza Biereckiego na temat planowanego wdrożenia w życie ustawy o SKOK. Na portalu Stefczyk.info będzie można oglądać ją na żywo. Konferencja, której tematem będzie „Sytuacja SKOK-ów na tle innych instytucji finansowych w świetle polskiego ustawodawstwa” odbędzie się w poniedziałek 27 sierpnia o godzinie 12.00 w Centrum Prasowym PAP w Warszawie. Konferencja na bieżąco będzie transmitowana na portalu Stefczyk. info. Można się domyślać, że senator Grzegorz Bierecki poruszy m.in. kwestie opisywane w dzisiejszym „Dzienniku Gazecie Prawnej” przez prof. Adama Jedlińskiego, przewodniczącego Rady Nadzorczej KSKOK. Autor stwierdza m.in.: ” Kasa Krajowa, z organu nadzorczego staje się organem kontrolnym. Ustawa ogranicza radykalnie jej możliwości działania i wypracowywania środków na finansowanie jej zadań, w szczególności na budowanie funduszu stabilizacyjnego, (który w 75 % pochodzi właśnie z zysku wypracowanego przez Kasę Krajową). Jednocześnie ciężar stabilizacji systemu SKOK złożono wyłącznie na barkach Kasy Krajowej, a przy tym nałożono na nią szereg zadań na rzecz systemu SKOK. Odebrano przy tym funduszowi stabilizacyjnemu charakter funduszu własnego Kasy Krajowej, pomimo, że pochodzi on wyłącznie z wypracowanego przez nią zysku i wkładów wniesionych przez jej członków, jego źródła finansowania są, zatem charakterystyczne dla funduszu własnego. Powstaje tu wątpliwość, czy takie rozwiązanie, które jest wewnętrznie sprzeczne (skoro, bowiem ustawodawca powierza Kasie Krajowej szereg zadań, nie powinien pozbawiać jej możliwości uzyskiwania środków na ich finansowanie) może służyć zwiększeniu stabilności kas, a w konsekwencji bezpieczeństwa zgromadzonych w kasach oszczędności.”
Co zrobić z niszczycielami cywilizacji? Odpowiadam {SEJF}owi {SEJF} napisał: "Nie mam pojęcia, który z fragmentów mojego komentarza sugeruje moją głupotę (...) Prosiłbym jednak o jakąś rzeczową krytykę tego, co napisałem. Zapytałem w niej o definicję prawa, którą Pan Janusz stosuje, by stwierdzić, że (1) "przy stosowaniu prawa stosuje się prawo obowiązujące w miejscu i czasie popełnienia czynu". Czy mamy respektować prawo Korei Płn. (w stosunku do przestępstw dokonanych, kiedy obowiązywało tam prawo KRLD), jeśli uda nam się ją podbić? Czy mamy skazywać ludzi za słuchanie zachodniej muzyki (w czasie panowania KRLD) w myśl zasady (1)? "
Nie - to nie "głupota" tylko dominujące dziś przekonanie, że mamy moralne prawo karać innych zgodnie ze swoją moralnością. Jest to, oczywiście, totalitaryzm. D***kracja to ustrój najgłębiej totalitarny, jaki sobie można wyobrazić.
Tymczasem dla człowieka kształconego wedle reguł europejskich (nie mylić z tym, ci narzuca Unia Europejska!) jest oczywiste, że jeśli podbijemy Bambukoland, w którym ludożerstwo było dopuszczalne, to nie wolno karać tych, co jedli na obiad mansztyk a na kolację ludzinę po burgundzku!! I to samo dotyczy i Korei Północnej i Niemiec hitlerowskich. Oczywiście sądy będą mogły nie karać za za słuchanie radia - bo nie ukarać zawsze można - ale długi zaciągnięte za okupacji Korei Północnej przez KRL-D trzeba bedzie spłacać. I wyroki za przestępstwa pospolite - odsiedzieć. Choć czasem nowa Władza ogłasza amnestię. (Przy okazji odpowiadam: nie chodzi o to by „zbierać podpisy za NIE KARANIEM zbrodniarzy hitlerowskich” - tylko za tym, by stosować zasadę przedawnienia – jeśli obowiązywała w momencie i miejscu popełnienia czynu. I za tym, by Prawo było równe dla wszystkich – czyli zabijanie Żydów było karane tak samo, jak zabijanie Ormian czy Rosjan, a nie według szczególnych, działających wstecz, reguł.). Jest też rzeczą niedopuszczalną, by karać, (co zrobiono!) Francuza, który w Tajlandii robił z Tajkami coś, co we Francji jest karalne. Wedle tej reguły można by skazać Polaka za to, że jechał w Niemczech autostradą 200 km/h – co w Polsce jest zakazane. Ciekawe przy tym, że ONI twierdzą, że to ONI walczą o tolerancjęi!!! Proszę zrozumieć: ONI w Norymberdze podważyli cały, przez 2000 lat starannie budowany, Gmach Prawa. Rozwalili tym samym naszą, najwspanialszą na świecie, cywilizację. To jest przestępstwo przeciwko ludzkości – niewątpliwie... Więc kiedy zdobędziemy władzę, to według Prawa i reguł przez NICH ustanowionych będziemy mogli ścigać ICH aż do śmierci. Ale chyba nie będziemy tego robić. W pierwszym roku powiesimy tych, co nam wpadną w łapska - a potem ogłosi się amnestię. Tak, jak to się zawsze robiło - w naszej cywilizacji. JKM
Wczoraj napisałem na blogu na ONET.pl: Zadzwonił do mnie redaktor „ONET”u zawiadamiając, że zostałem właśnie skreślony z listy komitetu honorowego poparcia Marszu Niepodległości. Nie bardzo rozumiem, o co chodzi – bo w żadnym takim komitecie nie byłem, niczego nie podpisywałem, ani w żadnym zebraniu takiego komitetu nie uczestniczyłem. Oczywiście Marsz Niepodległości popierałem i popieram – i żadna uchwała żadnego „komitetu” - ani nawet rezolucja ONZetu - tego nie zmieni. Podobno – opieram się na tej relacji – chodzi o to, że określiłem uczestników Marszu, jako „narodowych socjalistów”. Nieprawda – prawdą jest natomiast, że w tym Marszu byli również narodowi socjaliści. I napisałem, że jeśli mogą w nim brać udział socjaliści spod znaku Piłsudskiego – czemu się dziwię, bo Piłsudski był głównym wrogiem narodowców – to tym bardziej nie będą mi przeszkadzać narodowi socjaliści. Natomiast w demonstracji z okazji rocznicy niepodległości Polski (7-X) narodowi socjaliści nie będą mile widziani – w odróżnieniu od normalnych narodowców, oczywiście; których ponownie zapraszam. I tyle. Czekam na wyjaśnienie tej głupiej sytuacji Niestety: nie doczekałem się. Natomiast przeczytałem na stronie Stowarzyszenia Marsz Niepodległości,
http://niepodlegli.net/2012/08/22/informacja-stowarzyszenia-marsz-niepodleglosci/
co następuje::
„Stowarzyszenie Marsz Niepodległości informuje, że Janusz Korwin-Mikke został usunięty z Honorowego Komitetu Poparcia Marszu Niepodległości. Bezpośrednią przyczyną były publiczne wypowiedzi prezesa KNP, określające uczestników Marszu jako „narodowych socjalistów”, wpisujące się w propagandę skrajnej lewicy skierowaną przeciwko Marszowi, jego organizatorom i uczestnikom. Jednocześnie, w związku z ubiegłorocznym złamaniem przez Kongres Nowej Prawicy i jego lidera, zasady nieeksponowania emblematów i symboliki partyjnej podczas Marszu Niepodległości, zwracamy się do pozostałych partii politycznych o uszanowanie regulaminu manifestacji w 2012 roku. Jak co roku, ze swoimi znakami, transparentami i emblematami zapraszamy wszelkie organizacje społeczne, fundacje, stowarzyszenia, instytuty, media, związki itp. Dziękujemy również tym wszystkim politykom i działaczom partyjnym, którzy w latach ubiegłych uszanowali wyżej wspomnianą zasadę. Zapraszamy wszystkich, niezależnie od sympatii partyjnych, także w tym roku, w celu wspólnego manifestowania za narodową, niepodległą Rzeczpospolitą!” Stowarzyszenie Marsz Niepodległości.
Wyjaśniam przy okazji, że specjalnie na Marsz zrobiliśmy flagi z „Feniksem” bez nazwy „Nowa Prawica” - a oficjalna flaga KNP jest w ogóle inna. Natomiast napisy „ONR”, który jak najbardziej był partią polityczną (a nawet dwiema: „ONR ABC” i „ONR-Falanga”) były na Marszu widziane w dziesiątkach czy nawet setkach. Podobnie flagi i bannery Narodowego Odrodzenia Polski. Sytuacje wyjaśnił p. prof. Adam Wielomski pisząc:
http://www.facebook.com/adam.wielomski.3/posts/113118812169779
"Już wiem, w jaki sposób ja i Janusz Korwin-Mikke znaleźliśmy się w Komitecie Poparcia Marszu Niepodległości 2012. Gdy rok temu zgodziłem się firmować Marsz 2011, to...zapisano mnie do Komitetu Poparcia na stałe (nic mi nie mówiąc). JKM pewnie znalazł się w tej samej sytuacji. Skoro JKM został z Komitetu wyrzucony dyscyplinarnie, to, aby uniknąć podobnej sytuacji, proszę o wykreślenie mnie z tej dożywotniej instytucji na własną prośbę. Wolę uprzedzić ''dyscyplinarkę'' - i podobnie tutaj:
http://konserwatyzm.pl/artykul/5078/czy-adam-wielomski-i-kzm-sa-w-komitecie-poparcia-marszu-niep
Proszę zrozumieć: między narodowcami (nie koniecznie socjalistycznymi) a konserwatystami (niekoniecznie liberalnymi) istnieją pewne różnice. Np. ja wczoraj na blogu na Nowym Ekranie broniłem reżymu śp. adm. Mikołaja Horthyego w Królestwie Węgier – i ostro potępiałem „strzało-krzyżowców”, którzy go obalili – dodając, że byli to ludzie podobni do obecnego Jobbiku. Tymczasem dla wielu narodowców Jobbik jest wzorem do naśladowania. Kongres Nowej Prawicy kontynuuje tradycje polskich prawicowych liberałów, konserwatystów i narodowców – tych ze Stronnictwa Narodowego. Wszyscy wiemy, że oba ONRy oderwały się od SN, bo miały nastawienie bardziej od SN socjalne. My uważamy, że „Nie ma wroga na Prawicy” - ale, oczywiście, narodowych socjalistów za Prawicę nijak uznać nie możemy. Oczekuję, więc, że Młodzież Wszechpolska i poszczególne ONRy opowiedzą się, po jakiej są stronie: bo piekłoszczyk dr Pol pot też był narodowcem... A chyba nie o to chodzi? JKM
Służbowa i dziedziczna potrzeba miłości Ach, jak ta historia się powtarza! Powiadają wprawdzie, że jako farsa, ale jakże tu mówić o farsie, kiedy wszystko wygląda szalenie poważnie, żeby nie powiedzieć - autentycznie. Oto nasz nieszczęśliwy kraj nawiedził Cyryl - Patriarcha Moskwy i Całej Rusi, przyjmowany z przytupem przypominającym wizyty Leonida Breżniewa. Ale tym razem to nie żadne tam lizusostwo i nadskakiwanie, jakby przyjechał sam „rewizor iz Pietierburga”. To tylko tradycyjna polska gościnność, tym bardziej ostentacyjna, że Patriarcha Cyryl przybył z orędziem pojednania. „Tyś się rodził na Uralu, a ja u stóp Tatr. Nie przeszkadza mi to wcale cenić ileś wart. (...) Twą dziewczynę zwą Marusia, moją Maryś zwą. Nie przeszkadza mi to wcale cenić wartość twą” - śpiewał w chwilach rozrzewnienia pan K. - ormowiec w moim rodzinnym miasteczku. Dawał w ten sposób wyraz już nawet nie „pojednaniu”, o którym tak naprawdę nikt dokładnie nie wie, na czym ma polegać, ale żarliwej przyjaźni z bratnimi narodami Związku Radzieckiego, a przede wszystkim - z bratnim narodem rosyjskim. Wprawdzie przyjaźń ta była nakazana i popierana przez partię i rząd, ale jestem pewien, że pan K. przeżywał to uczucie autentycznie, niezależnie od dyrektyw partyjno-rządowych. Wspominam o nim i tysiącach, a nawet milionach jemu podobnych, bo zarówno jego przypadek, jak i przypadki pozostałe świadczą, że pojednanie między naszymi narodami nastąpiło już dawno, zanim jeszcze obecny Patriarcha Cyryl został w 1971 roku delegowany do Światowej Rady Kościołów. Może ktoś powiedzieć, że jakie tam „pojednanie”, skoro uczucia przyjaźni do bratnich narodów Związku Radzieckiego, a zwłaszcza - do bratniego narodu rosyjskiego żywili wyłącznie ormowcy, czy funkcjonariusze bezpieki. Żaden to argument, bo po pierwsze - ormowcy i funkcjonariusze bezpieki, stanowili podówczas pars sanior naszego mniej wartościowego narodu tubylczego i stanowiliby ją nadal, gdyby nie to, że dzisiaj już ich „nie ma”. Po drugie - to wcale nie tylko oni, bo na nieubłaganym gruncie pojednania i przyjaźni z bratnimi narodami Związku Radzieckiego, przede wszystkim - z bratnim narodem rosyjskim, stanęli również „chrześcijanie”, może nie wszyscy, ale ci „społecznie postępowi”. „U nas nie wystarczy, jak w PZPR, kochać Związek Radziecki. U nas trzeba go kochać naprawdę” - miał powiedzieć pewnego razu przywódca „społecznie postępowych chrześcijan” Bolesław Piasecki. Ale „gdy car prorocze ma widzenia, zawsze je spłyci cham i łyk” - przestrzega poeta. Toteż nic dziwnego, że Luna Bristigerowa tłumaczyła się w MBP: „towarzysze, nie miejcie pretensji. Piasecki nie jest wcale moim agentem, tylko agentem Rosjan...” Oczywiście nie ma w tym ani słowa prawdy, bo „czy może być co dobrego z Nazaretu”? Jeśli nawet Luna Bristigerowa nie kłamała świadomie, to po prostu się pomyliła. Piasecki nie był żadnym „agentem Rosjan”. On tylko „kochał Związek Radziecki naprawdę”. Zresztą nie tylko Luna się myliła. Mylił się też prymas Wyszyński: „przecież on wie, o co mi chodzi. Odbyłem z nim tyle rozmów, a on traktuje mnie jak volksdeutscha” - żalił się Bolesław Piasecki. No dobrze, ale jak wytłumaczyć fenomen, że mimo tylu serdecznych przyjaciół zarówno wyznających jeden światopogląd, jak również wyznających drugi światopogląd, mimo masowego Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, mimo „pociągów przyjaźni” i bratniej pomocy („w pierwszych latach, gdy nam brakło zboża, Stalin spichrze radzieckie otworzył” - głosił wierszyk w „czytance” dla klasy drugiej za moich czasów), pojednanie najwyraźniej się nie przyjęło? Inaczej być nie może, skoro dzisiaj, tzn. 17 sierpnia br. Patriarcha Cyryl i JE abp Józef Michalik dopiero „wzywają” do „pojednania”. Takie rzeczy się zdarzały; żyją jeszcze ludzie pamiętający Andrzeja Szczypiorskiego, któremu podobnie nie przyjął się chrzest. Warto tedy przypomnieć, że inicjatywa drugiego, tym razem już prawdziwego pojednania, wyszła jeszcze raz ze strony rosyjskiej zaraz potem, jak izraelskiemu prezydentowi Peresowi udało się przekonać prezydenta Obamę, by wycofał USA z aktywnej polityki w Europie Środkowej. Próżnię po Amerykanach wypełniają odtąd strategiczni partnerzy; Niemcy i Rosja. Tedy mnisi z monasteru św. Niła przybyli na Jasną Górę, gdzie otrzymali kopię cudownego obrazu Matki Bożej, którą umieścili w kaplicy w Ostaszkowie - jednym z miejsc kaźni Polaków. Teraz Patriarcha Cyryl przywiózł ikonę Matki Bożej Smoleńskiej. Przez analogię do słynnej „dyplomacji ping-pongowej” między USA i Chinami, można by to nazwać „dyplomacją ikonową”. Niewątpliwie katalizatorem „pojednania” stała się katastrofa w Smoleńsku. Prawie natychmiast po niej, środowisko „GazetyWyborczej” wystąpiło z inicjatywą „pojednania z Rosją”, do której przyłączyło się zadziwiająco wielu intelektualistów i biznesmenów. Najwyraźniej potrzeba prawdziwej miłości do Związ... - to znaczy pardon - oczywiście do Rosji, jest u nas tak samo żywa, jak w latach stalinowskich, a może nawet jeszcze gorętsza - bo dziedziczna? Ale nie tylko same porywy serca gorejącego tworzyć będą fundament tego pojednania - cokolwiek by to miało oznaczać. Podpisane właśnie przez Patriarchę Cyryla i JE abpa Józefa Michalika „Przesłanie” wyraźnie sugeruje nie tylko pewien duszpasterski interes do zrobienia, ale i solidne metafizyczne podstawy pojednania. Ten duszpasterski interes, to wspólna obrona przez płynącą z Zachodu zgnilizną. W tym miejscu zaznacza się pewna różnica między postępactwem, a czcigodnymi sygnatariuszami, bo red. Turnau ten akurat wątek nazywa „łyżką dziegciu” - ale na razie mądrość etapu nakazuje łykać wszystko ze smakiem, bez grymaszenia. Niezależnie od tego nie da się już chyba ukryć, że ambitny program ewangelizacji zlaicyzowanej Europy, którym nieboszczyk Ekscelencja uzasadniał stręczenie Anschlussu, został zarzucony i teraz przed zgniłym Zachodem już tylko bronimy podstawowych wartości w sojuszu ze Związ..., to znaczy pardon - oczywiście „w pojednaniu” z Rosją - któremu w ten sposób przybyło uzasadnienie quasi-religijne, przez gitowców nazywane „poważną zastawką”. Nieboszczyk Ekscelencja kreślił alternatywę, że albo Unia, albo Białoruś. Wygląda jednak na to, że możemy mieć i Unię i Białoruś jednocześnie! Ładny interes! Nie da się ukryć, że rosyjska dyplomacja potrafi iść z duchem czasu, stwarzając wymarzone warunki rozwoju dla pansłowiańskiego realismusa w Parszawie. SM
Myślmy pozytywnie Uszy do góry, nie jest źle. Ach, co ja mówię, jakie tam znowu "nie jest źle"? Przeciwnie - jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej! Trzeba myśleć pozytywnie, bo jak ludzie myślą pozytywnie, to i otaczająca nas coraz ciaśniej rzeczywistość też robi się jakaś taka jakby bardziej pozytywna. Zresztą - co tam rzeczywistość! Wystarczy popatrzeć, jak żyją ludzie myślący pozytywnie, a jak ci, co pozytywnie nie myślą. Ci, co pozytywnie nie myślą, zaczynają powoli wydłubywać kit z okien, podczas gdy myślący pozytywnie rozkwitają na podobieństwo pączków w maśle. Nie mówię nawet o panu P. z Amber Gold, bo co tu mówić, skoro po surowej kontroli w wymiarze sprawiedliwości przeprowadzonej przez pana ministra Gowina okazało się, że zawinił słynny "błąd pilota" - natomiast państwo znowu zdało egzamin na piątkę i wszystko - jak mawiają gitowcy - "gra i koliduje". Mówię o tych, co codziennie nie tylko myślą pozytywnie, ale np. swoje pozytywne przemyślenia komunikują w niezależnych mediach głównego nurtu. I słusznie - bo cóż nagradzać w dzisiejszych smutnych czasach, jak nie myślenie pozytywne? Niedawno przetoczyła się przez media dyskusja na temat potrzeby nauczania historii, która stała się okazją do refleksji nad stanem nauki w Polsce w ogóle. A jest, nad czym się zastanawiać, biorąc pod uwagę choćby liczbę patentów. W ubiegłym roku na 164 tysiące patentów 27 proc. pochodziło z USA, 19,6 proc. - z Japonii, a 10,7 proc. - z Niemiec. Z Polski - zaledwie 0,12 proc. światowej liczby patentów, ale to właśnie dobrze - bo akurat tyle, ile potrzeba w montowniach. Ale za to czyż nie jesteśmy "zieloną wyspą", którą, dzięki zbiorowej mądrości partii, omijają wszelkie kryzysy? Co prawda dług publiczny 21 sierpnia br. o godzinie 22.05 wynosił 997 440 300 956 złotych, powiększając się z szybkością około 10 tys. zł na sekundę, a koszty obsługi w tym samym momencie przekroczyły 43 miliardy - co oznacza, że Umiłowani Przywódcy zastawili u lichwiarskiej międzynarodówki majątek obywateli na całe dziesięciolecia naprzód - ale za to, dzięki naszej młodej demokracji, możemy sami wybrać sobie ciemiężycieli. No i wybieramy - dzięki czemu naszego dobra pragnie obecnie już około 430 tysięcy urzędników - co musimy uznać za ogromny sukces. Oczywiście nie ma nic za darmo - więc na utrzymanie rosnącej armii naszych dobroczyńców idzie 30 miliardów złotych, czyli blisko 10 proc. budżetu państwa - ale czyż można, czyż wypada oszczędzać akurat na dobroczyńcach? O tym nie ma mowy, toteż wspomniane 30 miliardów to tylko wierzchołek góry lodowej. Rzecz w tym, że wśród 600 tysięcy naszych dobroczyńców zdecydowana większość, a może nawet wszyscy, to ludzie uczciwi, jak sam pan Michał Tusk - i to jest właśnie najbardziej kosztowne. Gdyby to byli łajdacy, to rozdzieliliby między siebie te 30 miliardów - i po krzyku. Tymczasem ludzie uczciwi podchodzą do rzeczy inaczej; jeśli już każdy dostał swoją dolę z tych 30 miliardów, to teraz w zamian chce przychylić nam nieba. I to jest najbardziej kosztowne, bo każdy z nich ma pomysły - a jeden lepszy od drugiego, no i oczywiście kosztowniejszy. Czyż jednak takim szlachetnym intencjom wypada stawiać jakieś małostkowe tamy? Jasne, że nie wypada, toteż może u nas brakować na wszystko - ale na naszych dobroczyńców - nigdy. Zatem jeśli nawet nie będzie, za co nauczać historii, to przecież nigdzie nie jest napisane, że monopol na ustalanie faktów historycznych mają jakieś gimnazjalne kujony czy zasuszeni bakałarze po uniwersytetach. Ostatnie wypadki pokazują, że uniwersytety wcale nie są potrzebne, bo z właściwym ustalaniem historycznych faktów znacznie lepiej radzą sobie niezawisłe sądy. Wiadomo, że tylko człowiek wyedukowany ma mnóstwo wątpliwości - a cóż dopiero mówić o przeedukowanym? Natomiast taki, co specjalnie wyedukowany nie jest, raczej słucha starszych i mądrzejszych, dzięki czemu historia tworzona jest nie tylko na naszych oczach, ale w dodatku - prawidłowo, jak się należy. SM
Prywatyzacja energetyki według Platformy
1. Od momentu przejęcia władzy na jesieni 2007 roku Platforma przystąpiła do intensywnej wyprzedaży polskiej energetyki. Bardzo szybko ogłoszono, że z 4 wielkich koncernów energetycznych 2 będą sprzedawane przez giełdę, a dla kolejnych dwóch Skarb Państwa będzie poszukiwał inwestorów strategicznych. Z tych czterech grup energetycznych Enea i Energa miały być prywatyzowane z udziałem inwestorów strategicznych, którzy mają nabyć pakiety większościowe tych firm, dwie inne PGE i Tauron przez giełdę przy czym w tych przypadkach sprzedawane będą pakiety mniejszościowe. Te cztery firmy wytwarzają 65% energii elektrycznej, a dystrybuują jej aż 86% co oznacza, że rząd zdecydował oddać w prywatne, a mówiąc precyzyjniej w ręce inwestorów zagranicznych zasadniczą część polskiej energetyki.
2. W tej akurat sprawie Platformie trudno odmówić konsekwencji. Prywatyzacja przez giełdę idzie sprawnie. Co jakiś czas minister skarbu na życzenie ministra finansów za pośrednictwem biur maklerskich, każe budować księgę popytu na kilka-kilkanaście procent akcji i w ciągu dwóch dni jest już po transakcji. Na początku tego roku w ten właśnie sposób sprzedał ponad 130 mln akcji Polskiej Grupy Energetycznej po 19,2 zł sztuka, co dało budżetowi państwa około 2,5 mld zł przychodu. W ten sposób udziały Skarbu Państwa w tej największej spółce energetycznej spadły z ponad, 69% do 62% Kiedy w budżecie będzie znowu brakować pieniędzy na bieżące wydatki, pod młotek pójdzie kolejne 7-10% akcji tego koncernu. Prywatyzacja Tauronu jest już bardzo mocno zaawansowana, Skarbowi Państwa pozostał już tylko pakiet 30% i wprawdzie ten pakiet pozwala na zachowanie w spółce tzw. władztwa korporacyjnego, ale tak naprawdę rządzą tam prywatni akcjonariusze. Gdańską Energę, jako inwestor strategiczny chce nabyć PGE (w 2010 roku została podpisana umowa na sprzedaż 84,2% akcji Skarbu Państwa za 7,5 mld zł) ale transakcję zablokował UOKiK i wygląda na to, że do niej ostatecznie jednak nie dojdzie.
3. Inaczej jest z prywatyzacją poznańskiej Enei. Tutaj intensywnie poszukiwano inwestora strategicznego, miały nim być wielkie energetyczne firmy francuskie, później konsorcjum zorganizowane przez firmy Kulczyka, ale do transakcji jednak nie doszło. Bardzo interesujące informacje na temat tej prywatyzacji przynosi wczorajsza Rzeczpospolita. Z tekstu tam zamieszczonego wynika, że prywatyzację tej spółki miała realizować teraz firma, której szefami byli dwaj byli pracownicy Enronu, upadłej już amerykańskiej firmy energetycznej, będącej symbolem kreatywnej księgowości, wielomiliardowych oszustw i korupcji. Firma ta przedstawiła koncepcję powołania spółki, w której amerykanie mieliby mieć 51%, a Enea S.A. 49% przy czym większościowy udziałowiec miałby wnieść 2 mld USD tyle tylko, że duża część tego kapitału miała być pożyczona pod zastaw majątku, który miałaby wnieść do spółki strona polska. Realizacja tego kolejnego zgrabnego pomysłu sprzedaży polskiego majątku za pieniądze pochodzące ze sprzedawanej firmy (klasyka wielkich prywatyzacji w Polsce tak np. prywatyzowano PZU na rzecz Eureko w dużej części za pieniądze tegoż PZU), została jednak przerwana, a prokuratura wszczęła śledztwo „w sprawie nieprawidłowego zarządzania majątkiem spółki Enea S.A. i wyrządzenia jej znacznej szkody majątkowej w okresie od 2010 roku do 2012 roku).
4. Tak, więc polska energetyka jest dla rządu Platformy z jednej strony wdzięcznym źródłem dostarczania środków finansowych pod bieżące potrzeby budżetu. Tak wyprzedawany jest po kilka- kilkanaście procent akcji PGE i Tauron.
Tam gdzie z kolei Skarb Państwa poszukuje inwestora strategicznego wokół tych prywatyzacji krążą ludzie, którzy mają jasną koncepcję (parę razy już niestety w Polsce zrealizowaną), jak kupić dużą dochodową firmę za pieniądze pochodzące z tej firmy i przy okazji wyprowadzić sporo gotówki na prywatne konta. Dobrze, że prokuraturze udało się tę operację przerwać, bo wyszlibyśmy na niej podobnie jak na prywatyzacji PZU.
Kuźmiuk
Kto zniszczył Komorowskiemu jego marsz 11 listopada? Sprawa agentury Ścibora Rylskiego zniszczyła plany Komorowskiego przejęcia i kontrolowania coraz ważniejszego zjawiska politycznego, jakim jest Marsz Niepodległości. W internecie pojawiał się już wizje marszu Komorowskiego 11 listopada opisujące jak Borat z Pałacu idzie obok donosiciela SB dzierżącego flagę ZSRR. Pomimo gigantycznych wydatków na urząd prezydenta nie jest w on w stanie skutecznie funkcjonować , realizować i osłaniać projekty polityczne prezydenta. To tylko świadczy o słabości prezydenta, potwierdza tezę Krasnodębskiego o Komorowskim, o jego „rozległych dysfunkcjach intelektualnych, które jest coraz trudniej ukryć „...(więcej)
Tak, czy inaczej jest to głęboka kompromitacja urzędu prezydenta . Co więcej o braku jego wpływów w istniejących służbach, o jego przedmiotowości w stosunku do nich .Świadczy to też o ostrej walce buldogów II komuny pod dywanem . Komorowski mający duże poparcie społeczne mógłby osłaniać operację podmiany Tuska , która będzie potrzebna, aby utrzymać pokój społeczny w okresie pogłębiania się nędzy . Ktoś jednak postanowił go ośmieszyć i wkręcić w z góry przegraną, długotrwała batalię o kontrolę nad Marszem Niepodległości. Plan był piękny. Ustawa kagańcowa, dzięki której Komorowski rok po roku ograniczałby opozycyjny marz na rzecz reżimowego , swojego , oficjalnego, marszu Komorowskiego. Zręczne wykorzystanie powstańca , generała Ścibora Rylskiego jako symbolu reżimowego marszu . Do tego usłużny wobec II Komuny Korwin Mikke , który zaczął realizować plan zantagonizowania wolnorynkowców , ogłosił plan własnego marszu na z inną datą i zaczął prowokacyjnie atakować i obrażać organizatorów Marszu Niepodległości . ...(więcej)
Chwyt Komorowskiego był nad wyraz sprytny „Prezydent chce, by kombatanci objęli patronatem marsz 11 listopada, który byłby pochodem nawiązującym do wielkich narodowych marszów z lat 1916 i 1918. Na spotkaniu w Pałacu Prezydenckim, w gronie osób i instytucji zainteresowanych jego organizacją, padały nawiązania do pochodu z 3 maja 1916 r. i 16 listopada 1918 r., kiedy na Trakcie Królewskim były setki tysięcy warszawiaków - podkreśla prezydencki doradca prof. Tomasz Nałęcz w rozmowie z "Rzeczpospolitą". ...(źródło)
I z pięknego planu wyszła karykatura . Ktoś wrobił , ba ośmieszył Komorowskiego . Nie ostrzegł go przed mroczną przeszłością generała. Bo kto pójdzie w reżimowym marszu za donosicielem. No może....”Bolek” i ….Korwin-Mikke . Niejasna jest tez postawa Dudy , nie wiadomo co by zrobił, gdyby Komorowskiego tak nie wrobiono i jego marsz miałby szanse na sukces. Duda już raz pokazał skrajną nielojalność wobec Polaków. „We wtorek na prezydium Komisji Krajowej gościł były prezydent i pierwszy przewodniczący ''S'' Lech Wałęsa. Podczas spotkania został zaproszony na obchody Sierpnia '80. Szef NSZZ ''Solidarność'' Piotr Duda poinformował, że związek wysłał zaproszenia także do prezydenta RP, premiera, marszałków Sejmu i Senatu oraz byłych liderów związku. ''Solidarność przyjęła w tym roku zasadę: z uwagi na kampanię wyborczą nie zapraszamy szefów partii politycznych, tylko najwyższych urzędników. Dlatego m.in. zaproszenie dla Donalda Tuska i jego brak w przypadku wicepremiera Waldemara Pawlaka czy Jarosława Kaczyńskiego.”...(więcej) Marek Mojsiewicz
Kim pan jest, panie Sikorski? Czy Radosław Sikorski miał kiedykolwiek kontakty z brytyjskimi służbami? Kto finansował jego naukę w Wielkie Brytanii, jego wyjazdy do Afganistanu i innych krajów oraz kto był patronem jego kariery w tym kraju? Dlaczego na początku lat 90-tych wiceminister obrony narodowej Radosław Sikorski częściej kontaktował się z brytyjską ambasadą w Warszawie niż ze swoim szefem? Szef MSZ po raz kolejny naraził wizerunek Polski na arenie międzynarodowej. Nie ma miesiąca, aby nie obyło się bez skandalu w kierowanym przez niego resorcie spraw zagranicznych. Radosław Sikorski nie tylko nie broni interesów naszego kraju, lecz także robi wszystko, aby zaszkodzić Polsce na arenie międzynarodowej. Promowanie publikacji pokazującej Polaków jako naród antysemitów, szmalcowników i złodziei żydowskiego mienia, w chwili gdy różne kręgi żydowskie podnoszą sprawę restytucji mienia, nie wydaje się już przypadkiem. Kilka dni temu dziennik „Rzeczpospolita” ujawnił, że 10 lipca centrala MSZ nakazała podległym sobie placówkom promowanie książki „Inferno of choices. Poland and holocaust”. Okazało się też, że resort MSZ nie tylko wykupił na pniu cały nakład książki w oficynie „Rytm”, lecz także zamówił nawet jej dodruk. Ta angielskojęzyczna pozycja to wybór dokumentów i tekstów historycznych poświęconych stosunkowi Polaków do Holokaustu. Wspomniana publikacja zawiera m.in. teksty historyków, którzy od lat zajmują się wąskim wycinkiem historii polskich Żydów, koncentrując się jedynie wokół przejawów polskiego antysemityzmu, zarówno przed, w czasie, jak i po wojnie. W zasadzie zawód historyka służy im tylko jako narzędzie do eksploracji kolejnych pokładów polskiego antysemityzmu. Dla podniesienia rangi publikacji znalazł się w niej Władysław Bartoszewski – towar eksportowy rządzącej PO. Jak zatem można było sądzić po spisie treści, wspomniana publikacja pokazuje polskie społeczeństwo wyłącznie przez pryzmat postaw antysemickich, uznanych za najbardziej typowe w naszym społeczeństwie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby odbiorcą publikacji był krąg badaczy zainteresowanych żydowską przeszłością. Jednak nie wiadomo z jakich powodów szef MSZ uznał książkę za najlepszą do promowania Polski za granicą i zlecił jej dystrybucję naszym placówkom dyplomatycznym i konsularnym.
Gdy sprawa wyszła na jaw i okazało się, że promowana przez MSZ książka pokazuje Polaków wyłącznie jako antysemitów, szmalcowników i złodziei żydowskiego mienia, rzecznik MSZ Marcin Bosacki nie był w stanie nawet klarownie wyjaśnić, jak do tego doszło i czemu ma służyć promocja tej publikacji. Bosacki jedynie wycedził, że książkę rekomendował izraelski Instytut Yad Vashem. Zabrzmiało to dość komicznie, bo to tak, jakby izraelski MSZ pytał się naszego IPN-u, jaka publikacja nadaje się do promocji Izraela za granicą? A ten zarekomendowałby książkę historyków izraelskich pochodzenia palestyńskiego, którzy opisując najnowszą historię Izraela od początku jego powstania, skoncentrowali się wyłącznie na izraelskiej przemocy wobec Palestyńczyków.
Skandale Sikorskiego niszczą Polskę Sprawa promocji antypolskiej publikacji „Inferno of choices. Poland and holocaust” nie budziłaby podejrzeń, gdyby była pierwszą tego typu, jaką firmował Radosław Sikorski. Było ich znacznie więcej. Warto wspomnieć tylko o niektórych. Gdy w styczniu 2007 r. trwały prace Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI, Radosław Sikorski był politycznym promotorem gen. Marka Dukaczewskiego, usiłując zapewnić generałowi miękkie lądowanie w postaci stanowiska rezydentury polskiego wywiadu wojskowego w Pekinie – jednym z najważniejszych obecnie miejsc dla wszystkich wywiadów świata. Sikorski robił to w sytuacji, gdy na generale ciążyła odpowiedzialność za wszystkie patologie i przestępstwa ludzi WSI, którymi kierował w latach 2001-2005. 14 grudnia 2011 Sikorski podpisał polsko-rosyjską umowę o małym ruchu granicznym, jaki będzie odbywał się pomiędzy rosyjskim obwodem kaliningradzkim a częścią Pomorza, Warmii i Mazur. Doprowadzając do podpisania tej umowy, Sikorski otworzył Rosjanom furtkę w systemie nie tylko polskiego, bezpieczeństwa, lecz także UE. Dzięki możliwości przemieszczania się na obszar Polski, a tym samym UE, Rosjanie zyskali znacznie szersze możliwości eksportu swojego szpiegostwa i przestępczości. To umowa niewątpliwie rozmontowująca granicę unijnej strefy. W lutym 2012 r. MSZ Sikorskiego sfinansowało wydanie serii komiksowej „Chopin New Romantic”, który miał służyć Ambasadzie Polskiej w Berlinie do promowania Polski wśród niemieckiej młodzieży. Promocja tego pełnego wulgaryzmów pseudo-dzieła była wyjątkowo szkodliwym dla Polski przedsięwzięciem. Resort MSZ wydał na ten cel ponad 30 tysięcy Euro. W lipcu 2005r. okazało się, że kierowany przez ministra Radosława Sikorskiego MSZ od wielu miesięcy hamuje finansowanie Polonii w krajach b. ZSRR. Nie przekazanie przez MSZ dotacji dla polskich organizacji kulturalno-oświatowych na Wschodzie spowodowało, że wiele z nich musiało ograniczyć swoją działalność lub całkowicie ją zawiesić. Sytuacja ta dotknęła w szczególności polonijne media, jak również stowarzyszenia finansujące naukę polskich dzieci i młodzieży. W tym wypadku mieliśmy do czynienia z pogwałceniem artykułu 6., Konstytucji RP który mówi, że państwo polskie powinno wspierać Polaków za granicą w utrzymywaniu łączności kulturowej z ojczyzną. Zadanie to nasze państwo może wykonywać, wspierając m.in. polskie organizacje, wydawnictwa i polskie media, które istnieją w krajach, gdzie zamieszkuje Polonia. To jedynie niektóre przypadki działania Radosława Sikorskiego na szkodę polskiego państwa. Ale w ostatnich latach było ich znacznie więcej.
Co budzi wątpliwości Pewne jest jedno, że ciąg takich zdarzeń w polskim MSZ coraz bardziej wydaje się nieprzypadkowy. Układają się one w pewną spójną całość polityki szefa polskiego MSZ. Z jednej strony polityka ta to powstrzymywanie się od wszelkich działań interwencyjnych, gdy naruszany jest wizerunek Polski, czego przykładem jest np. całkowity brak reakcji na publikacje w prasie rosyjskiej o polskich obozach śmierci, w których ginęli czerwonoarmiści. Z drugiej strony w ramach polityki szefa resortu spraw zagranicznych dochodzi do sytuacji i zdarzeń kompromitujących Polskę i obniżających jej prestiż na arenie międzynarodowej. W przypadku promocji publikacji „Inferno of choices. Poland and holocaust” możemy mówić o działaniach pogarszających pozycję Polski wobec coraz silniejszych roszczeń, kierowanych pod adresem Polski ze strony wielu środowisk żydowskich. Być może odpowiedź na pytanie: dlaczego tak się dzieje, znajduje się w skomplikowanym życiorysie Radosława Sikorskiego. A ten stawia wiele pytań, na które nigdy nie mogliśmy poznać odpowiedzi. Ale kilka z nich trzeba jeszcze raz postawić w kontekście ostatnich incydentów w polskim MSZ. Czy Radosław Sikorski miał kiedykolwiek kontakty z brytyjskimi służbami? Kto finansował jego naukę w Wielkiej Brytanii, jego wyjazdy do Afganistanu i innych krajów oraz kto był patronem jego kariery w tym kraju? Dlaczego na początku lat 90-tych wiceminister obrony narodowej Radosław Sikorski częściej kontaktował się z brytyjską ambasadą w Warszawie niż ze swoim szefem? Dlaczego wystąpienie szefa polskiego MSZ na berlińskiej konferencji w ubiegłym roku pisał brytyjski „dyplomata”? Te pytania to wypadkowa zaledwie części tajemnic kryjących się za postacią Radosława Sikorskiego. Wszystkie one składają się na to najważniejsze pytanie: Kim Pan jest Panie Sikorski, skoro nie działa Pan w interesie Polski? Leszek Pietrzak
Ten film mógłby być podsumowaniem kariery Allena. Maestro z Manhattanu wystawia w Rzymie „Dekamerona” W zeszłym roku Woody Allen zgarnął Oscara, którego odebranie oczywiście olał) za „O północy w Paryżu”. W tym roku niezmordowany geniusz komedii, który co roku prezentuje nowe dzieło, pojechał do Rzymu. Co z tego wyszło? Ten film ma wszystko, co kochamy w Allenie. Od absurdalnego humoru ze „Śpiocha”, aż po neurozę z „Annie Hall”. I na dodatek do akcji wchodzi Roberto Benigni. Czy można wymarzyć sobie smakowitszy kąsek? Od jakiegoś czasu Woody Allen robi swoje filmy poza ukochanym Manhattanem. Reżyser, który nie tyle mieszka w Nowym Jorku, ile sam jest Nowym Jorkiem, nadspodziewanie dobrze radzi sobie w Europie. Po słabszym filmowym początku tego wieku, gdy na ekrany weszły trzy jego przeciętne obrazy, Allen odzyskał na ulicach Londynu swój dawny geniusz. Po smakowitych wyprawach do Barcelony i ukochanego przez reżysera Paryża ( pamiętacie dialog z wczesnego Allena? -Nie uznajesz żadnych wartości, całe twoje życie to nihilizm, cynizm, sarkazm i orgazm. – We Francji mógłbym zrobić z tego hasło wyborcze i wygrać), intelektualista w nieodłącznym sweterku i sztruksie, który większość czasu spędza na kanapie u psychoanalityka, tym razem udał się do Rzymu. Na dodatek pierwszy raz od znakomitego „Scoop”, Allen sam zagrał w swoim filmie, co dla każdego fana jego twórczości jest tym, czym Mickey Rourke był dla bohaterki „Prawdziwego Romansu”. I tutaj pierwsza uwaga. Woody Allen, który nawet jak nie gra w swoich filmach, to tworzy na ekranie postać będącą jego alter ego, powiedział kilka lat temu, że porzuca aktorstwo z powodu swojego wieku. „Zakochani w Rzymie” są dowodem, że Allen ( piszę to z prawdziwym bólem serca) podjął chyba słuszną decyzję, przekazując ( „Życie i cała reszta”) symbolicznie pałeczkę w Central Parku młodszemu komikowi. Nie chodzi o to, że Allen stracił błysk na ekranie i przestał być...Allenem. Nasz ukochany neurotyk, mizantrop, ateistyczny konstruktywny opozycjonista Pana Boga i żydowski „antysemita” po prostu się zestarzał i ADHD rodem z "Przejrzeć Harrego" już mu nie pasuje. Na dodatek twórca „Seksu nocy letniej” z wiekiem stał się jeszcze bardziej zgorzkniały i pozbawiony, jak słusznie zauważył Tomasz Raczek, cukrzenia znanego z kilku poprzednich filmów. To jednak nie jest zarzut to Allena, jako reżysera. Raczek zwraca również uwagę, że „76-letni mistrz miał powód, żeby osobiście spojrzeć nam w oczy: rozklekotani aplauzem, skompromitowaliśmy się na całego, a właściwie w naszym imieniu zrobili to ci widzowie, na których testował tytuł nowego filmu – „The Bop Decameron”. Pewnie chodziło mu o luźne, „jazzowe” nawiązanie do literackiego arcydzieła renesansu „Dekamerona” Giovanniego Boccaccia, czyli napisanego w XIV wieku zbioru 100 opowiadań, które w ciągu 10 dni (z grec. deka hemeron = dziesięć dni) opowiada sobie dla zabicia czasu grupa 10 szlachetnie urodzonych obywateli. Głównym tematem opowiadań jest miłość”. Według krytyka widzowie nie zrozumieli nawiązania (nieznajomość „Dekamerona” przez współczesnych jakoś mnie nie dziwi!) i Allen zmienił tytuł na banalne „To Rome with Love!” . Może i tytuł jest banalny. Sama historia, a właściwie kilka historyjek już nie. Nie mam zamiaru streszczać filmu Allena. Jest to zadanie karkołomne i w żadnym razie nawet najlepszy opis dzieła Allena nie odda jego specyficznego klimatu. Wystarczy, więc wymienić obsadę, jaką tym razem maestro zebrał w swoim przedstawieniu (cyniczny Baldwin, zmysłowa pseudointelektualistka Page, jak zawsze piekielnie seksowna Cruz, przezabawny "elektryczny" Benigni, nowe alter ego Allena Eisenberg czy chimerycznie rozklekotana Davis i oczywiście cudownie potrzebujący kozetki Allen) i umieścić ją w przepięknie sfotografowanym Rzymie by mieć hit. Jednak ten film jest czymś więcej niż klasyczną opowieścią Allena. Reżyser stworzył historię będącą kolażem jego poprzednich filmów. To swoiste podsumowanie ( mam nadzieję, że jedno z wielu) niezwykłej kariery reżysera. „Zakochani w Rzymie” ma w sobie zarówno absurdalny i ostry jak pazur Freddiego humor znany ze „Śpiocha”, klimat nowojorskich mieszkań, po których krzątała się zmysłowa Diane Keaton i w końcu bunuelowski surrealizm znany z poprzedniego dziełka Allena. Mimo tego, że jest to jeden z najzabawniejszych filmów reżysera „Drobnych cwaniaczków” w ostatnich latach, ( choć moje serce zawsze było bliżej „Annie Hall” niż „Bananowego czubka”) to trudno odpędzić się od wrażenia, że Allen naprawdę zgorzkniał. Najlepiej to widać w absurdalnej, słodko-gorzkiej historii włoskiego urzędnika (Benigni), który staje się sławny, dlatego, że jest sławny, a jest sławny, bo tak postanowili medialni kapłani. Allen w ciągu (w sumie) kilkudziesięciu minut pokazał nam totalny upadek współczesnej telewizji i jednocześnie w brutalny sposób obnażył dramat gwiazd reality show, którym łatwiej jest się dziś wspiąć na szczyt niż przeżyć z niego upadek. Mimo kilku filmów analizujących warholowską wizję 15 minut sławy dla przeciętniaków, to Allen pokazał jej istotę. I jest to w moim przekonaniu najmocniejszy punkt jego nowego filmu. Co poza tym? To do czego Allen nas przyzwyczaił przez 40 lat tworczości, i co, wzrorem mamoniowego dowcipu, kochamy. Tym razem dostajemy znaną historię w wersji eklektycznej. Czy jest to jednocześnie podsumowanie dokonań człowieka, który nigdy nie chciałby należeć do klubu, który miałby za członka kogoś takiego jak on sam? Pamiętając jego pesymistyczne londyńskie produkcje można odnieść takie wrażenie. Jednak Allen, który przypomina, że Achilles miał tylko piętę Achillesa, a on ma całe ciało Achillesa, nie raz pokazał, że potrafi wyciągnąć niespodziewanie ze swojej głębokiej szuflady jakąś perełkę. „Zbyt mało wiem by być niekompetentnym”- powiedział jeden z bohaterów Allena. Na szczęście ten tekst nie dotyczy umiejętności opowiadania filmowych historii przez najsłynniejszego nowojerskiego neurotyka.
Łukasz Adamski
Ws. Amber Gold mamy ten sam syndrom, co w okolicznościach tragedii smoleńskiej Każdy kryzys ma swoją dynamikę. Wyczucie rytmu jest tu równie ważne jak w tangu. Precyzyjne wstrzelenie się opozycji w pierwszy szok afery Amber Gold mogło uczynić z tego kryzysu przełom. Wszyscy (także media, dotychczas przyjazne PO) dostrzegli, że brak w ekipie Tuska szacunku dla procedur, prawa i zasady odpowiedzialności - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski prof. Jadwiga Staniszkis. Natychmiastowa diagnoza ze strony PiS-u mogła uświadomić społeczeństwu, że w sprawie Amber Gold mamy ten sam syndrom kryzysu państwa, co w okolicznościach tragedii smoleńskiej. Arbitralne, selektywne stosowanie procedur, bylejakość i bezkarność, karygodne zaniedbania i brak przepływu informacji od góry do dołu. Ale opozycja milczała, odwlekając reakcję nawoływaniem do komisji śledczej. PO przejęła inicjatywę i zaczęła odrzucać piłkę. Mimo, że oczywiste jest, że władze samorządowe Pomorza, tworząc wokół AG atmosferę sukcesu, tworzyły tym samym zaufanie, konieczne do funkcjonowania piramidy finansowej. Posłanka Pomaska (i inni działacze PO) argumentowali - "idźcie do prokuratury, jeśli było przestępstwo". Wiedzą, bowiem, że specyfiką działania mafii, na styku władzy i gospodarki, są zaniechania raczej - niż czyny. I - dowartościowywanie przestępców ułatwiające im działanie. A to najczęściej umyka paragrafom. Komisja Stabilizacji Finansowej (mająca się nijak do problemu, ale zastępująca brak koordynacji w rządzie Tuska) i inicjatywa "białej księgi" PO zlokalizowały problem (kurator, skarbówka) zanim opozycja zdołała go uogólnić. PO zastosowało trick z czasów komuny, gdy PZPR w czasie kryzysów starała się grać rolę opozycji. A realna opozycja, przez brak precyzji, wyobraźni i zwykłe lenistwo nie potrafiła powiedzieć niczego odmiennego od "zatroskanych" oficjeli z PO.
Potem pojawiła się nowa oś konfliktu (siedziba IPN), dzieląca przeciwników PO, (bo SLD i PiS mają w tej sprawie odmienne opcje). Wiarygodność posłom odbiera też ewidentnie złe prawo, które współtworzyli. Czy - brak technicznych warunków jego realizacji (np. trudności w przepływie informacji między KRK i KRS). Cyniczna interpretacja prawa przez Sąd Najwyższy (prawda "obiektywna" i "subiektywna") to retoryka wprost z komunizmu. Służy arbitralnej ochronie przestępcy. Ale też - kłamcy lustracyjnego, co pokazuje, że dwadzieścia parę lat postkomunizmu to wciąż ciągłość. Hipoteza o związku P. ze służbami uświadamia, że te dziś działają nie, wprost, ale - poprzez dowartościowanie lub - niszczenie aktorów. I że coś, co - być może - miało być cichą zemstą PSL-u na Tusku (Pawlak znał sprawę i jego resort był w niej OK.) przerosło wszystkich swoją skalą. Nasilanie się problemów ekonomicznych (drożyzna, bezrobocie) paradoksalnie służy PO. Ludzie zaczynają się bać o własny los i zamykają się na problem, jakości państwa. W tle tego spektaklu widać też rytm szczególnego rytuału, z Tuskiem, jako władcą i - potencjalną ofiarą równocześnie. To podwójne przypomnienie: jak przebiegała kariera Tuska (początkiem była "nocna zmiana" z obaleniem premiera Olszewskiego) i jak łatwo zostać ofiarą. Rytualny model tego cyklu ma też unaocznić, iż władza jest gdzieś poza demokratycznymi instytucjami. Państwo, skolonizowane przez klasę polityczną, i używane, aby wycisnąć więcej ze społeczeństwa (w tym małych i średnich firm) niekiedy (jak pokazuje AG) zaczyna pomagać przestępcom. A w tle niewiadoma, co do kierunku jaki przyjmie UE. I - napierająca, szukająca u nas sojuszników, Rosja. Żałosny premier Tusk wie przynajmniej, że w tej fazie kryzysu nie powinien się pokazywać. Jednak postępujące "ulokalnianie" i rytualizacja kryzysu stopniowo wygasi jego dynamikę, Surrealistyczna sytuacja, gdy to politycy PO (selektywnie) atakują elementy państwa, w którym mają monopol władzy, pozwoli na pewne korekty. A potrzebna jest gruntowna zmiana!
Jadwiga Staniszkis
Danek: Jak idea imperium zeszła z areny dziejów Pojęcie imperium miało niegdyś szczególnie podniosłą treść. Człowiek współczesny zatracił to jego znaczenie, tak jak nieustannie traci sens coraz większej liczby starych, dobrych słów, pozwalając, by przywłaszczyły je sobie wulgarne żywioły władające współczesnością. W wyniku tego zawłaszczenia można obecnie mówić o przemysłowym czy handlowym imperium jakiejś wielkiej firmy albo pozwalać sobie na inne tego rodzaju nadużycia. Ostatnimi czasy mianem imperium określać się zwykło zwłaszcza duże państwa, stanowiące militarne i polityczne potęgi, które kontrolują inne państwa oraz wywierają przemożny wpływ na politykę międzynarodową. W tym sensie szczególnie wiele mówi się o imperium amerykańskim, a w odniesieniu do niedawnej przeszłości – o imperium sowieckim. Jest to błędne zastosowanie pojęcia, ponieważ podboje, protektoraty, strefy wpływu itp. mające za swe jedyne źródło i zarazem uzasadnienie siłę oręża to za mało, aby dało się mówić o zaistnieniu imperium. Z impulsem imperialnym mamy do czynienia wtedy, gdy ekspansja terytorialna danego ośrodka politycznego motywowana jest wolą podporządkowania całej osiągalnej przestrzeni geograficznej (docelowo – całego świata) władzy pewnej wyższej zasady. Imperium powstaje, gdy konkwistadorami kieruje wiara, że tylko pewna wyższa norma może właściwie uporządkować przestrzeń, a środki dyplomatyczne, militarne, finansowe bądź inne są jedynie instrumentami jej urzeczywistnienia. Owa zasada przychodzi z góry, z wyższego jakościowo poziomu rzeczywistości, i za pośrednictwem budowniczych imperium niejako wchodzi odgórnie w horyzontalną przestrzeń geopolityczną.
Julius baron Evola (1898-1974), archaista i piewca imperium w jego właściwym znaczeniu, pozostawił definicję Tradycji pokrywającą się z istotą wyższej normy podtrzymującej imperium. Definiował ją mianowicie jako „zwycięską i twórczą obecność na tym świecie tego, co nie jest »z tego świata«, tzn. Ducha, rozumianego jako moc potężniejsza od tej przynależnej człowiekowi i materialnej”. Krótko mówiąc: prawdziwe imperium to Tradycja organizująca politycznie przestrzeń. Dążenia ekspansywne motywowane chęcią zysku lub powiększenia własnej potęgi dla niej samej nie wyrażają woli imperialnej, lecz egoistyczną, przyziemną chęć dopasowania świata do partykularnych interesów lub potrzeb danego ośrodka politycznego. Archaista Nicolás Gómez Dávila (1913-1994) powiada: „Współczesne doktryny polityczne skrywają w sobie ideologie przystosowawcze. Ostatnią ideą polityczną było Święte Cesarstwo”. Imperium to impuls, który ma swój początek w transcendencji i dąży do ustanowienia w doczesności ładu uniwersalnego – do zamiany politycznego chaosu świata w polityczny kosmos. Innymi słowy: imperium to uniwersalizm polityczny. Uniwersalizm musi zaś być sprzęgnięty z uniwersalizmem religijnym. Uniwersalny porządek polityczny, stojący ponad partykularyzmami historycznymi i kulturowymi czy tym bardziej etnicznymi, (choć nieunicestwiający ich), może opierać się jedynie na uniwersalnej zasadzie o charakterze mniej lub bardziej religijnym. Cytowany już Gómez Dávila zamknął tę prawdę w krótkim aforyzmie: „Zwłoki Cesarstwa śpią w kryptach Kościoła” (będąc w Swej istocie hierarchicznym, monarchicznym, walczącym i bezgranicznym jak wszechświat, stanowi też zresztą Kościół – Mistyczne Ciało Chrystusa – archetyp dla każdego imperium). Symbole i instytucje imperium są nacechowane sakralnością. Poza uniwersalizmem znajdują się tylko materializm i chciwość. Dążenie przez ośrodek polityczny do ekspansji po to, by osiągnąć zysk, wzmóc doczesną potęgę dla niej samej, zrealizować partyjną ideologię – stanowią zaprzeczenie uniwersalizmu. Wszystkie te motywy łączą egoizm i partykularność, na płaszczyźnie polityki artykułowane w (typowo nowoczesnej i demokratycznej) kategorii interesu narodowego. Warto przywołać tu jeszcze jedno spostrzeżenie kolumbijskiego reakcjonisty: „Wiek XIX nazywał imperializmem dokładne przeciwieństwo tego, co średniowiecze nazywało imperium”. Nowoczesne pseudoimperia tak się mają do imperium prawdziwego jak protestanckie herezje narodowe do uniwersalnej Christianitas. Imperialny uniwersalizm nie zniknął z historii ostatecznie ze zburzeniem chrześcijańskiej ekumeny przez protestantyzm, lecz kilka wieków później. Można spotkać pogląd, iż ostatni byt polityczny o cechach imperium przestał istnieć dopiero w 1918 roku. Zniszczone wówczas zostały Austro-Węgry, katolickie cesarstwo panujące nad wieloma ludami – ostatnie państwo w Europie przechowujące ideę imperium. Naszym jednak zdaniem, po tej dacie miała miejsce jeszcze jedna próba ustanowienia imperium, podjęta przez faszystowskie Włochy – po zawarciu ze Stolicą Apostolską paktów laterańskich w 1929 roku będące, co by mówić o ich wadach, katolickim państwem wyznaniowym. Miała się ona zakończyć utworzeniem Imperium Faszystowskiego (faktycznie proklamowanego przez Mussoliniego w 1936 r.) na obszarze wokół Morza Śródziemnego, zajmowanym niegdyś przez starożytny Rzym. W 1937 roku polski dwutygodnik „Naród i Państwo” (organ prasowy nacjonalistycznej lewicy piłsudczykowskiej), porównując znaczenie tego obszaru dla dwóch państw rywalizujących w nim o hegemonię, tj. Włoch i Wielkiej Brytanii, zauważał trafnie, iż stosunek tych pierwszych do basenu śródziemnomorskiego „jest w sensie koncepcji totalistycznych – bohaterski. Włochy są gotowe dla opanowania tej przestrzeni wylać morze krwi własnej i rzucić się głową w dół w otchłań nędzy. Stosunek Anglii do Morza Śródziemnego jest natomiast, tak samo jak i do każdej innej przestrzeni kolonialnej, kupiecki”. Faszyści z pewnością nie przeprawiali się przez Mare Internum z myślą wyłącznie o zwiększeniu wpływów z podatków, handlu czy o zdobyciu złóż surowców. Odpowiadali na zew tradycji – tradycji uniwersalnego imperium rzymskiego, na głos kronikarzy i filozofów (od Polibiusza po Euzebiusza z Cezarei) dostrzegających w jego podbojach ustanawianie rządów wyższej zasady. Z chwilą rozbicia faszystowskich Włoch przez sojusz sowieckiego komunizmu i anglosaskiego demoliberalizmu zgasł ostatni (ułomny, ale jednak) rozbłysk impulsu imperialnego, a idea imperium zeszła z areny dziejów. Adam Danek
25 sierpnia 2012 Prawo jest jak pajęczyna bąk się przebije, ale nie muszyna”- twierdził Mikołaj Rej z Nagłowic herbu Oksza. Szczęśliwy posiadacz wielu pseudonimów – naliczyłem ich około 13, a są wśród nich takie dźwięczne jak: Wojciech Kaszota, Andrzej Trzecieski, Ambroży Rożek, Doktor Lubelski Adrian Brandenburczyk, Andrych, twój dobry towarzysz,, Jakób Podwysocki, Joachim Heller – i inne. To był szesnasty wiek! Nie wiem, do jakich służb przynależał Mikołaj Rej z Nagłowic herbu Oksza. Nie było wtedy ABW, CBŚ, SK, SW, Policji Skarbowej i innych służb czuwających nad naszym bezpieczeństwem. Co ja piszę: nie było nawet demokracji, nie wspominając o prawach człowieka i obywatela, kształtowała się tzw. demokracja szlachecka. Nie było nawet obywateli, byli poddani króla, były warstwy.. Tak jak dzisiaj: arystokracja, szlachta, mieszczaństwo, kler i chłopi pańszczyźniani socjalizmu. Siebie i innych pracujących ciężko w sektorze prywatnym na sektor państwowy i biurokrację zaliczam do chłopów pańszczyźnianych socjalizmu. Lud nie miał do czynienia z władzą i nie musiał być manipulowany, bo nikogo nie wybierał. Tak jak dzisiaj. Władza pochodziła od Boga- tak jak postulował Święty Paweł., kiedyś Szaweł.. W demokracji i tak rządzą inni niż nam się wydaje.. Ci co stoją za plecami tych, których oglądamy codziennie w środkach masowej manipulacji.. Tych, co naprawdę rządzą nie oglądamy.. Prawo w szesnastym wieku było różne, ale nie było go liczonego w tonach.. Tak jak dzisiaj! Było proste i jasne, nie zawsze sprawiedliwe społecznie , nie socjalne, nie pracownicze, nie współczujące i reagujące na bolączki poddanych króla, lecz sprawiedliwe i nie zmieniane czterystu ustawami rocznie - tak jak w obecnym chaosie demokratycznym. A ile jeszcze jest interpretacji tego chaosu demokratycznego prawa? Kto o zdrowych zmysłach trafi na tę prawdziwą interpretację? W XVI wieku twierdzić, że „prawo jest jak pajęczyna, bąk się przebije, ale nie muszyna”- to jest dopiero zuchwalstwo.. Dobrze, że Mikołaj z Nagłowic nie dożył do XXI wieku- wieku demokracji, chaosu, niesprawiedliwości- to by dopiero zobaczył pajęczynę prawną, tworzoną przez” prawników’ dla prawników i ich dzieci oraz wnuków- żeby miały z czego żyć. Przyjdą prawnukowie i też będą tworzyć nowe prawo- bardziej sprawiedliwe od tego co obowiązuje dzisiaj.. Czy może być bardziej sprawiedliwie od tej sprawiedliwości społecznej, która obowiązuje dzisiaj? No pewnie, że może.. Wystarczy uchwalić więcej prawa- w końcu od czego jest Sejm, jak nie od uchwalania więcej prawa- ta świecka Świątynia Rozumu. .”Więcej Prawa” – chciałoby się zakrzyknąć.. Więcej prawa- więcej niesprawiedliwości.. Parafrazując Arystotelesa.. Ale co tam Arystoteles- ci wszyscy wybrańcy ludu wiedzą lepiej.. Jak zrobić nam dobrze w dziedzinie pogłębiania… niesprawiedliwości.. Więcej prawa! A będzie szybciej bezprawie! Od tych uchwalanych przepisów już bardzo chore jest nasze państwo demokratyczne.. No i będziemy mieli- już na jesieni demokratycznej. Wszystkie demokratyczne ugrupowania parlamentarne, społeczne, ludowe i wszystkie demokratyczne zapowiadają „ofensywę legislacyjną”.(!!!!) Coś podobnego- mało już jest chaosu demokratycznego i prawnego, a ONI będą nas znowu zalewać kolejnymi pomysłami rodem od Belzebuba.. Znowu ożywi się to Targowisko Próżności, na którym hersztowie poszczególnych demokratycznych ugrupowań będą pogłębiać chaos.. Mówi się, że Platforma Obywatelska i Prawo oraz Sprawiedliwość Społeczna szykują wzajemne porozumienie co do powołania przed wyborami do Świątyni Rozumu Europejskiego- Listę Krajową. Żeby tylko określeni demokraci za zgodą prezesa lub przewodniczącego demokratycznego mogli uczestniczyć w demokratycznych igrzyskach przed straganami demokratycznej próżności.. Będą super zaufanymi zausznikami prezesa. Nieświadomy lud to wszystko przyklepie.. Jak zawsze w demokracji- jest swoim własnym ciemiężcą.. Wybiera sobie nadzorców, którzy wolności mu nigdy nie oddadzą, bo z jego niewoli żyją.. I tak aż do śmierci, wyeksploatują go ile się da- a potem zaproponują dobrowolną eutanazję- pomysł z piekła rodem, nie z naszej cywilizacji, w której Pan Bóg daje życie i potem je odbiera- nikt nie wie kiedy przyjdzie na niego kolej . I to jest prawdziwa niespodzianka życia, a nie zaplanowane zabójstwo lub samobójstwo przeciw woli Bożej.. Śmierć to oddzielenie duszy od ciała, ale decyzja samego Pana Boga- a nie „ lekarza” ,który poda truciznę choremu” pacjentowi”.. Lekarz, zamiast ratować życie- będzie życie odbierał.. Bo kaci już nie mają nic do roboty.. Kara śmierci dla morderców został już zniesiona.. To znaczy morderstwa się nadal popełnia i kara śmierci istnieje nadal, tylko nie ma jej w ustawodawstwie demokratycznym.. To tak jak z wolnym rynkiem- nie ma go w ustawodawstwie, ale naprawdę w życiu istnieje przeciw demokratycznemu ustawodawstwu- mam na myśli tzw szarą strefę.. Przecież prawo ciążenia istnieje i działa mimo istnienia demokracji parlamentarnej, nieprawdaż? Tak jak pozostałe prawa ziemskie w które Pan Bóg wyposażył świat... Świat skonstruowany został na zasadzie przyczynowo- skutkowej, a demokracja parlamentarna działa przeciw tym naturalnym prawom przechwalając ustawy sprzeczne z tymi prawami... W każdym razie pani Kora Jackowska, wraz ze swoim” partnerem” panem Sipowiczem, znana feministka i działaczka ideologiczna popierająca systematycznie Unię Wolności, a potem jej kontynuację demokratyczną- Platformę Obywatelską, jest zawiedziona, że nie może zażyć sobie tych trzech gramów marihuany, które przyszły zza granicy na adres mieszającego z nią psa.. Ustawę o zakazie posiadania marihuany przepchnęli posłowie z Prawa i Sprawiedliwości Społecznej, zwani dla niepoznaki” prawicą”. Oczywiście każdy człowiek ma swój rozum i wolną wolę, i powinien mieć prawo zażywać co mu się żywnie – przy zażywaniu-podoba- nawet pić duszkiem kwas solny- to jego problem,. Tak jak wczoraj będąc w Lublinie przy ulicy Watykańskiej ktoś wyskoczył z okna wieżowca- jego wola, jego problem. Policja ma zabezpieczyć ślady- a życie toczy się dalej.. Jak ktoś odebrał sobie życie sam- wystąpił przeciw Panu Bogu. Za to odpowie przed Sądem Ostatecznym.. W każdym razie, jak pani Kora J. chce sobie zażywać marihuanę, w tym celu powinna- skoro mamy demokrację- głosować na Nową Prawicę, a nie na partie antywolnościowe w rodzaju Unii Wolności czy Platformy Obywatelskiej, a także Sojuszu Lewicy Demokratycznej czy Prawa i Sprawiedliwości.. To są wszystko socjalistyczne partie antywolnościowe.. I wtedy będzie mogła sobie zażywać wszystko co tylko wytrzyma jej organizm.. A podczas halucynacji przypominać sobie molestowanie księdza sprzed pięćdziesięciu lat- bo przecież nie teraz.. Który ksiądz by ją dzisiaj molestował.. Ale ciekawe, że przypomniała sobie o tym fakcie dopiero niedawno i nawet nakręciła jakiś teledyski w tym temacie? Oczywiście bąk się przebije przez te pajęczynę prawną- pani Korze nic się nie stanie- wszak mamy demokratyczne państwo prawne, oparte o niewolę obywatelską, ale dla swoich robi się wyjątki.. Lewicowi działacze nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za swoje działanie, mimo, że pani Kora J. złamała demokratyczne prawo.. Ale molestował ją ksiądz, popierała Unię Wolności a teraz Platformę Obywatelską.. Przecież lewicowa aktywistka nie pójdzie do więzienia- tym bardziej, że świeci sztandarem wolnego związku- tzw. partnerskiego.. To jest wzór dla młodych matek i dziewcząt.. Spełnia bardzo pożyteczną rolę propagandową.. Też będzie miała place i ulice po śmierci, jeśli oczywiście dusza oddzieli się od ciała.. Bo to różnie bywa.. To tak jak z chrztem. Może się nie przyjąć. WJR
Lawina oszukanych klientów AG Szybko przybywa zawiadomień o oszustwie przeciwko Amber Gold. Do południa w piątek spłynęło ich na kwotę 126 mln zł. Kolejne wnioski napływają stale z całej Polski. Samo badanie tajemniczych operacji finansowych Amber Gold zajmie miesiące. Wysokość roszczeń wobec Amber Gold, które wpłynęły do prokuratury, przerosła już znacznie łączną sumę lokat, jakie podawał niedawno szef złotej firmy. Według Marcina P. miał on 7 tys. aktywnych klientów, których lokaty wynosiły razem 80 mln zł. Według danych z samej spółki średnia lokata to 12 tys. zł, a tymczasem średnie roszczenie to aż 66 tys. zł. Po kontroli siedzib firm prokuratura zajęła 57 kg złota, czyli połowę tego, ile deklarował właściciel. Wartość zabezpieczonych metali szlachetnych to jednak tylko kilkanaście milionów, czyli ułamek tego, czego żądają klienci. Do Prokuratury Okręgowej w Gdańsku wpłynęło już blisko 2000 zawiadomień od klientów Amber Gold, którzy twierdzą, że spółka ich oszukała. Prokurator Wojciech Szelągowski powiedział „Gazecie Polskiej Codziennie”, że kolejne wnioski są w drodze i prokuratura spodziewa się dalszego wzrostu liczby roszczeń. Zawiadomienia składane są w prokuraturach, komisariatach policji oraz delegaturach Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego na terenie całego kraju. Trzeba pamiętać, że wiele zawiadomień dotyczy więcej niż jednej umowy, a podawana kwota roszczeń dotyczy tylko lokat klientów. Nie obejmuje zobowiązań spółki wobec jej partnerów biznesowych i innych firm. Faktycznej wielkości operacji finansowych prowadzonych przez Amber Gold nie poznamy szybko. Śledczy zebrali w czasie przeszukań siedzib spółek Marcina P. wiele dokumentów, które mogą być kopalnią wiedzy o jego ciemnych interesach. Teraz są one analizowane przez prokuratorów, którzy starają się wyjaśnić mechanizmy funkcjonowania Amber Gold. Warszawski sąd gospodarczy oddalił wniosek o upadłość OLT Express Poland, czyli tej spółki, która zajmowała się lotami czarterowymi. Sąd stwierdził, że spółka nie ma nawet na koszty postępowania upadłościowego. Oddalenie wniosku oznacza, że OLT Express nie ma ani gotówki, ani majątku, który można by spieniężyć. Wierzyciele spółki są więc w beznadziejnej sytuacji. Jak poinformowała „Codzienną” sędzia Teresa Karczyńska-Szumilas z Gdańska, sprawa upadłości drugiej spółki lotniczej Marcina P. OLT Express Regional jest w toku. Sąd na razie wydał postanowienie o zabezpieczeniu majątku spółki, która zajmowała się lotami regularnymi. Amber Gold jest wierzchołkiem góry lodowej. III RP po prostu na oszustwie stoi. W 2011 r. sądy w Polsce skazały 28,4 tys. oszustów gospodarczych. Wyroki zapadały głównie w zawieszeniu. Za kratki trafiło tylko 3 tys. kanciarzy. Sądy najczęściej nakładały na oszustów grzywny do 500 zł. Tadeusz Święchowicz
Instytucjonalna Platformerska Niewinność Jednym z głównych dogmatów rządów Platformy Obywatelskiej jest jej niepokalaność. W zależności od sytuacji i problemu winni mogą być nieudolni urzędnicy, niezdarni lub rozrzutni samorządowcy, niekiedy nawet niekompetentny wiceminister. Oczywiście w zapasie jest jeszcze zawsze straszna opozycja oraz tzw. trudności obiektywne. PO musi pozostać czysta i niewinna. Symbolem jej niewinności jest sam premier Donald Tusk, który także nigdy niczemu nie może być winien – od tego, by ktoś był winien, ma specjalnych ludzi (najczęściej z wrogich koterii wewnątrz samej partii). Innym filarem rządów PO jest zasada, którą świetnie opisał kiedyś w „Rzeczpospolitej” Piotr Gursztyn – absolutny prymat przekazu medialnego nad rzeczywistością, wrażenia nad konkretem, interpretacji nad faktem. Gdy pamięta się o tych zasadach, przestaje dziwić sposób, w jaki sparaliżowano prace Instytutu Pamięci Narodowej. Zrobiono to bowiem wedle metody klasycznie platformerskiej tak, aby delikwent został zaduszony, ale by pod żadnym pozorem nie dało się odpowiedzialnością obarczyć sprawców.
Jak to się robi Najlepszym przykładem takiego działania w poprzednich latach jest sposób, w jaki PO przejęła telewizję państwową (kiedyś publiczną, dziś po prostu rządową). Scenariusz był następujący: podczas gdy harcownicy Platformy, tacy jak Stefan Niesiołowski, oddawali się orgii bluzgów na TVP, sam premier deklarował, że nie chce ingerować w prace i kształt telewizji, nie interesuje go to i w ogóle ma inne ważniejsze sprawy w życiu. Nieoficjalnie wszyscy wiedzieli, że premier szczerze TVP nienawidzi, a jego bliscy współpracownicy szykują ruchy mordercze. Cały geniusz tych posunięć polegał na tym, że najpierw skonstruowano dziwny sojusz LPR–SLD, który wykończył w TVP ludzi rządowi przeciwnych, a potem skonstruowano taką ustawę medialną, która niby to oddawała „upartyjnioną przez PiS” telewizję w ręce niezależnych fachowców – to znaczy ludzi nominowanych przez uczelnie. To pozwoliło zamydlić publice oczy – jednocześnie ustawa oddała media publiczne pod bezpośrednie sterowanie ręczne parlamentu i ministra skarbu. Wszyscy zaś cieszyli się, jak to obiektywnie teraz będzie – póki nie okazało się, że najbardziej upartyjniona w dziejach Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji wybrała skrajnie posłuszne wobec rządu władze telewizji i radia. Spójrzmy też na to, co stało się z Centralnym Biurem Antykorupcyjnym. Od samego początku wiadomo było, że dla Tuska i jego ugrupowania niezależna instytucja kontrolna to wróg śmiertelny, zwłaszcza że kierowana była przez człowieka, którego nawet członkowie PiS uważali za zbyt zasadniczego. I tutaj także zrealizowano scenariusz ze szczekającymi harcownikami i będącym ponad to premierem. A kiedy konieczność politycznego mordu na Mariuszu Kamińskim stała się nagląca (po wytropieniu przez CBA afery hazardowej i stoczniowej), wtedy zatroskany losem państwa premier odwołał szefa biura pod dętym powodem łamania prawa (jak się potem okazało – bezprawnie). Warto było czekać. Efekt propagandowy był taki: dobry premier nie miał innego wyjścia, jak tylko zdymisjonować podejrzanego, mściwego typa.
Jak Tusk bronił instytutu Kiedy salonowe media wszczęły nagonkę na autorów książki „SB a Lech Wałęsa”, sprawy wyglądały podobnie. Oddelegowani do opluskwiania i wyzywania od „pisowców” platformersi niższego szczebla prześcigali się w atakach na IPN, podczas gdy sam premier Tusk deklarował, że będzie bronił prawa historyków do prowadzenia badań. Za kulisami tymczasem zastanawiano się w partii rządzącej, co z tym fantem zrobić – frontalny atak na IPN był niemożliwy, bo przecież powołano tę instytucję także głosami PO, a w dodatku wizerunkowo byłby to krok nie do obrony. Platforma bowiem nie tyle chce wszelką politykę historyczną zamordować, ile raczej przedstawić się (tak jak w innych dziedzinach) jako „ta rozsądniejsza”. Nie chodziło więc o to, by instytut zlikwidować, ale spętać, przystawić dwururkę do głowy i sprawić, by nikomu już tam nie chciało się grzebać za mocno w przeszłości cennych sojuszników PO (jak Lech Wałęsa) czy dokumentach na temat prawdziwego przebiegu transformacji ustrojowej (zadziwiająco wiele tam informacji o ludziach z kręgu późniejszego Kongresu Liberalno-Demokratycznego). I plan się powiódł. Najpierw zmieniono ustawę o IPN, tak by można było wybrać uleglejsze wobec rządu ciało nadzorujące instytut, a następnie zaczęto obróbkę skrawaniem – przystrzyganie budżetu, dorzucanie obowiązków, itp. Czyli platformizm stosowany. Przecież PO niczego innego nie robi w Polsce na przykład z samorządami, które wciąż dowiadują się, za ile to kolejnych rzeczy mają odpowiadać, nie otrzymując jednak stosownego do zadań dofinansowania.
Zombie Platformy Skandal ze sprzedażą głównej siedziby IPN w Warszawie nie jest wyjątkiem. To efekt przyjęcia przez Platformę takiej a nie innej strategii miękkiego zaduszania przeciwników. Jej celem jest zrzucenie wszystkiego na wspomniane już „trudności obiektywne” i zdjęcie z PO jakiejkolwiek odpowiedzialności. W tym momencie naprawdę nie ma znaczenia, czy Rafał Grupiński wnioskował za wykreśleniem z budżetu IPN kwoty 20 mln zł, bo chciał instytutowi pogrozić, czy dlatego że liczył, iż do sprzedaży budynku nie dojdzie, więc sprawa ucichnie, czy może z zimną krwią miał zamiar w ten sposób prace IPN sparaliżować. Sygnał bowiem został nadany – niezależnie od tego, co i gdzie robisz, nie podskakuj, bo załatwimy cię w białych rękawiczkach i to w taki sposób, że nawet nie będziesz miał się do kogo poskarżyć. Inną cechą systemu PO jest bowiem pozostawianie na polu bitwy ciał ofiar przemienionych w bezwolne zombie. Tak stało się z CBA, tak stało się z TVP – niby nadal istnieją, niby wszystko jest po staremu. Niby pierwsi kontrolują, a drudzy zabawiają i informują, ale wszyscy wiedzą, że nikt tu swoim krzywdy nie zrobi. Tak może stać się z IPN-em: ubezwłasnowolnionym, sparaliżowanym, przeczołganym. W końcu całe państwo Platformy to rodzaj atrapy. Dlaczego więc IPN miałby być wyjątkiem? Piotr Gociek
Jak skompromitować Herberta Ebenezer Rojt na portalu kompromitacje.pl podaje, jak wybierając wyrwane z kontekstu cytaty można skompromitować Zbigniewa Herberta. Swego czasu Jan Majda powybierał z twórczości Czesława Miłosza wypowiedzi, które mogłyby świadczyć o nieprzychylnym stosunku poety do Polski i Polaków [1]. Nie odróżniał przy tym wypowiedzi odautorskich od wypowiedzi relacjonujących cudze opinie i nie uwzględniał kontekstu. Z wypisów Majdy skorzystał następnie Waldemar Łysiak [2], który obszedł się z cytatami z Miłosza już całkiem bezceremonialnie. Przycinał je czasem do mikroskopijnych rozmiarów, zestawiał najzupełniej dowolnie, przekręcał, a nawet coś tam Miłoszowi dopisał [3]. Poniższe wypisy to eksperymentalna próba zastosowania metody majdzizmu-łysiakizmu do spuścizny Zbigniewa Herberta. Ponieważ jednak brak mi nieposkromionej fantazji Waldemara Łysiaka, niczego Herbertowi nie dopisałem. Dbałem też o to, by cytat obejmował przynajmniej jedno pełne zdanie. Zawsze też podaję dokładną lokalizację. Kolejność chronologiczna. Wiedziony instynktem prawdziwego poety sięga Majakowski po nowy materiał poetycki, po nowe słowo. Rewolucja - to głos ulicy, niezgrabny, chropawy krzyk milionów, który popłynął przez reprezentacyjne bulwary i odtąd będzie w nich tętnił. Inteligencki, symboliczny język umarł. Teraz trzeba wprowadzić potoczny język do poezji i wyprowadzić poetycki język z mowy ludzi nowych. Ma ona swój surowy urok i co ważniejsze prawdę. Jest wyrazem walki. Miejsce usypiającej kołysanki zajmuje grzmot bębna, takt marsza. [...]
Mało powiedzieć "nieokiełzany nie śpi wróg" (Błok). Trzeba dokładnie ukazać tego wroga, dać jego figurę w wierszu. Trzeba... denuncjować (Warsztat Majakowskiego, rok 1948) [4]. Z końcem maja będę (przypuszczalnie) miał cykl odczytów w muzeum (o estetyce i psychologii). Będę mówił m.in. o Czernyszewskim taki ojciec estetyki marksistowskiej (list do Haliny Misiołek z 9 maja 1951) [5]. Lenin Mariana Wnuka ma wszelkie zalety rzeźby monumentalnej, "klocowatej", nierozczłonkowanej, skupionej w oszczędnym zróżnicowaniu wielkich płaszczyzn. Tej dojrzałej artystycznej powściągliwości nie ma już Majakowski Więckówny Magdaleny i Duszenki Franciszka, rzeźba, której rozmach graniczy z pogonią za efektem. Młody Feliks Dzierżyński Adama Smolany mimo wszystkich uroków - jakiś porcelanowo-taneczny (Druga ogólnopolska wystawa plastyki, rok 1952; WG, s. 119). Zainteresowanie człowiekiem i jego dolą zaprowadziło Kulisiewicza do cyklu portretów Bojowników o wolność i demokrację (1951-1952) i Żołnierzy rewolucji i pokoju (1950). Artysta, który dotychczas miał kontakt z żywym modelem, musiał oprzeć się w scenach zbiorowych i portretach, składających się na te cykle, na rewolucyjnej tradycji, rycinach i wyobraźni. To może tłumaczy pewne zahamowanie, brak rozmachu, nieśmiałość jakby wynikającą z niepełnej wizji, przełamaną zresztą w piórkowym portrecie Lenina i głowie Feliksa Dzierżyńskiego (Pięć wystaw, rok 1952; WG, s. 141). Czy jednak ten świetny, poparty wielką kulturą warsztat Eibischa wytrzymuje próbę wielkich kompozycji figuralnych. W obrazie Spójniacy u Lenina jesteśmy raczej skłonni do odpowiedzi pozytywnej. Obraz ma głębię, twarze są zindywidualizowane, z płótna emanuje nastrój powagi, prostoty i jasności. Ale Aresztowanie Dzierżyńskiego jest już jakby przekroczeniem własnych możliwości, sięgnięciem po temat bez poczucia konieczności przekształcenia warsztatu, uproszczenia, zmienienia, wyklarowania środków wyrazu (Kolory, walory, linie i tematy, rok 1952; WG, s. 180-181). W samotności rozklejam się, marzę (Lenin mówił o potrzebie marzeń) lub zgoła idę do łóżka (list do Jerzego Turowicza z 19 lutego 1954) [6]. Do Paryża przyjechało teraz mnóstwo Polaków pełnej krwi i nie pełnej. W związku z tym prawie nie wychodzę z domu, bo spotkać takiego na ulicy - dzień stracić. [...] Naród to rzecz naturalna, jak brzuch lub palce u nogi, ale czy zawsze trzeba pokazywać zwłaszcza jeśli palce niedomyte są (list do Czesława Miłosza z 18 lipca 1958) [7]. Chciałbym wyjechać poza Paryż, najchętniej w Alpy, ale podróż dość dużo kosztuje. Mam jednak zaproszenie do znajomych Francuzów. Zawszeć to ciekawiej niż z Rodakami, którzy się upijają i bełkocą (list do rodziców z 3 grudnia 1958) [8]. A.Piński
No i któż to brał łapówki od Amber Gold? Historia wielokrotnego karania właściciela Amber Gold za podobne oszustwa jedynie wyrokami w zawieszeniu to ewenement w historii polskiego wymiaru sprawiedliwości. Dlatego śledczy podejrzewają, że kryje się za tym korupcja. Także działanie, a raczej całkowity brak działań potężnej armii urzędników skarbowych i finansowych w sprawie tej firmy i jej prezesa może potwierdzać drugie, brudne dno historii. A lista instytucji i urzędów, które wykazały szczególną łagodność dla oszusta, jest imponująca. Śledztwo w sprawie wyjaśnienia wszystkich wątków afery Amber Gold zapowiada się jako jedno z największych i najbardziej skomplikowanych. Lista instytucji i osób, dzięki decyzjom których Marcin P. (28 l.) przez lata unikał więzienia i nie niepokojony przez nikogo działał w finansowym biznesie, jest wyjątkowo długa. Wszystkie te osoby zostaną teraz sprawdzone pod względem korupcji. Sędziowie w kolejnych procesach za oszustwa i finansowe przestępstwa skazywali go na wyroki w zawieszeniu. Prokuratorzy zgadzali się na tak łagodne kary i nigdy się od tych wyroków nie odwoływali. Nawet ostatnia decyzja śledczych z Gdańska o postawieniu Marcinowi P. co prawda sześciu lecz drobnych zarzutów zaowocowała jedynie policyjnym dozorem. Kuratorzy sądowi patrzyli przez palce na to, że mężczyzna nie spłacał oszukiwanych, a nawet fałszowali poświadczenia, że oddawał ludziom pieniądze. – Jest mocne podejrzenie korupcji – mówi nam osoba znająca szczegóły śledztwa. Ale to nie wszystko. Bo finansami Marcina P. i jego firmy przez lata nie zainteresował się żaden organ, który ma za zadanie tropić podejrzane dochody i bankowe transfery pieniędzy. A jak ustaliła ostatnio ABW, przez konta P. i jego firm przepłynęło ponad dwa miliardy złotych! – Urząd skarbowy zainteresował się nim dopiero w 2010 roku, ale tylko kwestią zaległego podatku. Nigdy nie badano, w jaki sposób dorobił się takich pieniędzy – mówi nam nasz informator. – Jego majątkiem nie zainteresował się także wywiad skarbowy ministra finansów, ani nawet Główny Inspektor Informacji Finansowej, który ma obowiązek i narzędzia wyłapywania wysokich transferów! Także urzędnicy Narodowego Banku Polskiego nie zainteresowali się tym, że firma P. nie ma zezwolenia na handel złotem.
1.Sąd Sędziowie prze lata skazywali Marcina P. na niewysokie kary w zawieszeniu. Przynajmniej w kilku przypadkach wiedzieli o wcześniejszych wyrokach, a dwa ostatnie skazania nastąpiły praktycznie wbrew przepisom, co przyznał sam minister sprawiedliwości Jarosław Gowin (51 l.).
2.Prokuratura Prokuratorzy zgadzali się na wyjątkowo niskie wyroki i w zadziwiający sposób nie wnosili od nich apelacji. Ponadto nie chcieli prowadzić śledztwa, mimo, że że o podejrzeniu popełnienia przestępstwa powiadomiła ich Komisja Nadzoru Finansowego.
3.Kuratorzy Kuratorzy sądowi przez palce patrzyli na to, czy Marcin P. spłaca oszukanych ludzi. W jednym przypadku dosłownie w ostatniej chwili kurator uratował P. przed więzieniem przedkładajac sądowi nieprawdziwe dokumenty.
4.Urząd skarbowy Skarbówka tylko raz zainteresowała się Marcinem P. i jego firmami, ale tylko w kwestii upomnienia się o zaległy podatek. Fiskus ani razu nie sprawdził, w jaki sposób P. dorobił się tak imponującego majątku.
5.Wywiad skarbowy Ta wyspecjalizowana służba resortu finansów nie dochodziła, skąd pochodzą pieniądze Marcina P. i jak to się stało, że nagle na polskim rynku finansowym pojawiła się firma obracająca tak wielkimi pieniędzmi.
6.Generalny Inspektor Informacji Finansowej Generalny Inspektor Informacji Finansowej nie zainteresował się imponujacymi przelewani na rachunkach właściciela Amber Gold i jego firm, choć ma obowiązek badać każdą transakcję powyżej 15 tys. euro oraz sprawdzać, skąd pochodzą wielkie pieniadze, którymi w Polsce się obraca.
7.NBP Narodowy Bank Polski nie dochodził, czy firma Amber Gold ma w ogóle pozwolenie na tzw. działalność kantorową, czyli w tym przypadku handel złotem. Jak wyszło na jaw ostatnio po wybuchu afery, firma pana P. takiego zezwolenia nie miałaChciałoby się zakrzyknąć: NO I KTÓRZ CI SIĘ OPRZE?!!!!! Jak tu cała gama urzędników, którzy powinni chronić.....a brali w łapę jak chapugi jakoweś!!! Lancelot
Tochman: Kilka, może kilkanaście procent żołnierzy AK i NSZ współpracowało z UB i SB - Kilka lat temu, zapytałem gen. Ścibor-Rylskiego czy wie, że bliski mu oficer z 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK współpracował z UB i zapytałem: - „A pan?” Uśmiechnął się do mnie i powiedział, że to niemożliwe. To było bardziej w takiej formie żartu. Opracowywałem jego biogram w 2003 r. do książki pt. Michał Fijałka „W obronie Wołynia”, która ukazała się rok później; 3 lata temu powróciłem do tematu z racji wspomnień cc Marka Lachowicza – mówi Krzysztof. A. Tochman, historyk, biografista. Badał pan biografię gen. Zbigniewa Ścibor-Rylskiego. Z opracowanych przez pana przypisów do wydanej w 2011 r. przez rzeszowski IPN książki pt. „Wspomnienia Cichociemnego” Marka Lachowicza, wynika, że w 1947 r. Zdzisław Ścibor-Rylski został zarejestrowany przez Wydział I WUBP w Poznaniu jako TW „Zdzisławski” i współpracował z służbami do 1964 r. Czy trafił pan na dokumenty, z których wynikałoby, że - jak twierdzi obecnie generał - był wtyką w bezpiece. Czy do współpracy z UB i SB mógł być oddelegowany przez polskie podziemie? - Przedmiotem moich badań był cichociemny Marek Lachowicz. Jako biografista, współpracownik Polskiego Słownika Biograficznego Instytutu Historii PAN w Krakowie, redagując wspomnienia lat wojny Marka Lachowicza spadochroniarza AK musiałem przeprowadzić kwerendę archiwalną na temat każdej postaci występującej w tekście. Gen. Ścibor-Rylski był jedną z nich. Z teczki personalnej tajnego współpracownika, zawierającej kilkadziesiąt dokumentów, która znajduje się w archiwum IPN w Warszawie, dowiedziałem się, że gen. Zbigniew Ścibor-Rylski został zarejestrowany, jako tajny współpracownik. Fakt rejestracji został odnotowany także w ewidencji operacyjnej UB-SB. W biogramie przedstawiłem zawartość tej teczki, napisałem również, do jakich spraw był wykorzystywany. Czy generał był oddelegowany do współpracy z UB przez polskie podziemie, tego nie ustaliłem. Należałoby zatem zadać pytanie generałowi, jaka organizacja niepodległościowa go skierowała do współpracy? Mógł to być WiN, ale należy pamiętać, że WiN istniał od września 1945 r. do końca 1952 r, choć w ramach operacji „Cezary” od początku 1948 r. i powstania V Zarządu Głównego WiN był inwigilowany przez bezpiekę. Takie działanie Ścibor-Rylskiego jest możliwe, choć mało prawdopodobne. Prędzej czy później następowała wsypa. Generał mógł być osobą bardzo zakonspirowaną, choć wiemy, że zakończył współpracę z podziemiem poakowskim, już w ramach Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj, w połowie 1945 r., i wyprowadził się do Poznania. Nigdy nie wspominał o WiN-ie.
W dzisiejszej „Rzeczpospolitej” czytamy, że bycie „wtyczką w bezpiece" miał mu zasugerować jego powstańczy dowódca płk Jan Mazurkiewicz „Radosław". - Nie wykluczam takiego początku współpracy, ale jej kontynuowanie do lat 60. jest nieprawdopodobne. 1 sierpnia 1945 r. po raz pierwszy został aresztowany przez UB płk. Jan Mazurkiewicz "Radosław". W tym czasie pełnił funkcję Delegata Obszaru Centralnego Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj. W więzieniu zdecydował o akcji ujawnieniowej AK-DSZ i na początku września został zwolniony. Od tego czasu był inwigilowany, a na początku 1949 r. ponownie aresztowany. Więzienie ubeckie opuścił dopiero w 1956 r. Wcześniej czy później taki agent wpadał. Nie przypuszczam, aby płk. „Radosław” pomiędzy wrześniem 1945 a rokiem 1949 prowadził dalszą działalność konspiracyjną. Jednak słyszałem, że organizował akcję melinowania broni z udziałem swoich podkomendnych. Nie potrafię jej jednak umiejscowić w czasie. Zapewne dotyczyło to okresu popowstaniowego.
Pan rozmawiał z generałem o jego współpracy z bezpieką? - Nie, ale kilka lat temu, zapytałem go podczas jednej z uroczystości, czy wie, że bliski mu oficer z 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK współpracował z UB i zapytałem: - „A pan?” Uśmiechnął się do mnie i powiedział, że to niemożliwe. To było bardziej w takiej formie żartu. Opracowywałem jego biogram w 2003 r. do książki pt. Michał Fijałka „W obronie Wołynia”, która ukazała się rok później; 3 lata temu powróciłem do tematu z racji wspomnień cc Marka Lachowicza. Jako biografista, współpracownik Polskiego Słownika Biograficznego Instytutu Historii PAN w Krakowie, nie mogłem nie dokonać uzupełnień w oparciu o nowe archiwalia.
Ten biogram generała potrzebuje dziś dalszych wyjaśnień? Będzie pan go uzupełniał? - Może za kilka lat.
A może czas teraz to badać i dopytać o szczegóły kiedy jeszcze generał żyje? - Może, choć mam obecnie inne zadania. Są setki osób, których dokumenty muszę sukcesywnie sprawdzać. Dopiero teraz, po 2000 r. rozszerzyły się możliwości wglądu do wielu dokumentów dla historyków zajmujących się historią najnowszą, biografistyką. To bardzo dużo pracy. Wyszły cztery tomy słownika biograficznego cichociemnych, którego jestem autorem. Niestety część z nich współpracowała.
Zrzucono ich 316 do okupowanej Polski. Ile procent z tej grupy poszło na współpracę? - Z moich ustaleń wynika, że około 20-25 proc. zostało zarejestrowanych. Mimo, że ten temat zgłębiam od połowy lat 80. nie wszystko jest jeszcze wyjaśnione. Niektórzy z nich całkowicie poszli na współpracę, zatracili się, donosili za pieniądze, a o działalności innych mówią zaledwie 1-2 dokumenty. Niektórzy pomimo podpisania standardowych zobowiązań, w rzeczywistości nie podjęli współpracy.
Czy uważa pan, że na przestrzeni kilku, kilkunastu lat zetkniemy się z bolesną przeszłością wielu żołnierzy AK, czy NSZ? Ich współpraca z UB będzie szokowała tych, którzy wychowywali się w ich micie, mając wielu z nich za autorytety w swoim życiu. To będzie trudna prawda? - Tak, ale taki mieliśmy po prostu komunistyczny system, w którym przyszło im żyć. Historia każdej osoby musi być tutaj badana oddzielnie.
Ilu według badań żołnierzy Armii Krajowej współpracowało z UB i SB? - To było jakieś kilka, może kilkanaście procent. Są to jednak, o czym należy pamiętać tylko dane szacunkowe, które należałoby rozpatrywać w ujęciu regionalnym, w zależności od czasu. Np. do 1955 r. sposób werbowania był bardziej brutalny.
To jednak niewiele, zakładając, że w AK było ok. 400 tys. osób. - Owszem. Trzeba przyznać, że bardzo wielu z nich odmawiało współpracy, licząc się z konsekwencjami. Powoływali się na kwestie moralne, religijne, czysto ludzkie; wielu mówiło wprost: ja się do tego nie nadaję. Znam wiele takich przykładów. Można by tutaj wymienić jednego z dowódców tomaszowskiego AK-WiN por. Kazimierza Karola Kosteckiego, ps. „Kostek”. Nie uległ do końca. Można było tak się zachować. Jeśli chodzi o cichociemnych, to właściwie, ci, którzy przeżyli, a pozostali w kraju, wszyscy byli naciskani przez bezpiekę w tym szantażowani. Wielu odmawiało, nie przychodziło na umówione spotkania, zrywało relacje, bo nie chcieli być konfidentami.
A jeśli chodzi o szeregi Narodowych Sił Zbrojnych? - Nie badałem tej formacji. Myślę, że procentowo wygląda to podobnie. Należy tutaj pamiętać, że tam był jeszcze większy nacisk na werbunek, bo NSZ stanowił dla systemu jeszcze większe zagrożenie.
Czy archiwalia zweryfikują nasze patrzenie na niezłomnych bohaterów? - Nie należy tego wykluczyć. Badania trwają zaledwie dekadę, od powstania IPN. Teczek i dokumentów jest multum. Wiele spraw nie jest jeszcze poznanych i rozszyfrowanych. Należy jednak z całą mocą podkreślić, co wynika z materiałów, że Naród Polski jest narodem bohaterskim.
Czy na koniec może pan przytoczyć historię badanej przez pana osoby, której przeszłość zrobiła na panu największe wrażenie? - Takich osób było przynajmniej kilkanaście. Szokiem dla mnie, i jako człowieka i historyka, było m.in. poznanie powojennych historii z archiwów służb specjalnych legendarnych dowódców „Wachlarza” i partyzantki AK w osobach m.in. mjr Franciszka Pukackiego „Gzymsa” i ppłk. Alfreda Paczkowskiego „Wani”. Z drugiej strony, z tych właśnie archiwaliów dowiedziałem się o niezłomnych żołnierzach Polskiego Państwa Podziemnego, którzy „otarli się” o łagry sowieckie i więzienia komunistyczne, a to „otarcie” wynosiło niekiedy kilkanaście lat uwięzienia w ekstremalnych warunkach reżimu komunistycznego, a byli inwigilowani przez wiele lat, nawet do 1989 r., w tym również składano im propozycje współpracy. Pomimo takiej sytuacji zachowali godność do końca. Nie sposób nie wymienić tutaj cichociemnych: gen. bryg. prof. dr. hab. Elżbiety Zawackiej „Zo”, majorów Wacława Kopisto, ps. „Kra”, Ryszarda Nuszkiewicza, ps. „Powolny” czy też Teodora Hoffmanna, ps. „Bugaj”, a także ppor. Przemysława Bystrzyckiego, ps.”Grzbiet”. Były też przypadki, że niektórzy opierali się do „przełomu” 1956 r., a kapitulowali w latach 60. i 70. XX w. Ale to już inna historia. O tych sprawach zamierzam napisać oddzielną książkę.
Rozmawiał Jarosław Wróblewski
Brudna gra rządu Tuska z Puławami! Od kilku tygodni trwa kolejna runda brudnej gry rządu Tuska z Zakładami Azotowymi w Puławach. Działania Ministerstwa Skarbu Państwa są przykładem prywatyzacji, na której stracą nie tylko Puławy, lecz także całe państwo polskie. W tle pojawiają się interesy wpływowego polityka PO – Aleksandra Grada.
21 sierpnia br. przedstawiciele czterech związków zawodowych z puławskich Azotów protestowali w Warszawie przeciwko ostatnim działaniom resortu skarbu. W ten sposób chcą zwrócić uwagę opinii publicznej na patologiczną prywatyzację Puław. Protestują nie tylko związkowcy.
Rekomendacja Grada? Przeciwko planom resortu skarbu występują również: Rada Pracowników ZA „Puławy”, Rada Miejska Miasta Puławy, Zarząd Regionu Środkowowschodniego NSZZ „Solidarność” w Lublinie oraz wielu lubelskich parlamentarzystów i polityków. Ich zdaniem prywatyzacja Puław, prowadzona pod szyldem konsolidacji branży chemicznej, spowoduje że puławskie Azoty stracą pozycje lidera polskiej chemii. ZA Puławy powinny być podmiotem a nie przedmiotem w procesie planowanej konsolidacji. To oznacza, że to właśnie wokół nich powinna być konsolidowana polska chemia. Sprzedaż Puław znacznie słabszym ZA w Tarnowie, które jednoznacznie nie wykluczają wyprowadzenia części produkcji z Puław do Tarnowa, na pewno jest drogą do utraty tej pozycji. Preferowanie Tarnowa wynika nie tyle z czynników ekonomicznych, co prawdopodobnie z faktu, że zabiegał o to Aleksander Grad w latach 2007-2011, minister skarbu w rządzie PO. Dziś, mimo że zrezygnował z mandatu posła dla wysokich apanaży w spółce Skarbu Państwa (ponad 100 tys. zł miesięcznie), wciąż ma ogromne wpływy w rządzącej partii.
Kiepski pomysł na prywatyzację Od kilku miesięcy MSP podejmuje działania, zmierzające do jak najszybszej finalizacji procesu prywatyzacji puławskiego giganta. Trudno jest jednak znaleźć racjonalne przesłanki do takiego posunięcia, zważywszy na fakt, że wyniki ekonomiczne, jakimi mogą się pochwalić puławskie Azoty, sprawiają, że są one od wielu lat liderem nie tylko branży chemicznej, lecz także należą do ścisłej czołówki polskich firm. Priorytetem prywatyzacyjnym powinny zostać objęte w pierwszej kolejności te przedsiębiorstwa państwowe, których wyniki finansowe z ostatnich lat budzą spory niepokój o przyszłość. Dopiero w dalszej kolejności należałoby rozważać prywatyzację pozostałych. Według tej logiki ZA Puławy powinny, zatem zostać sprywatyzowane raczej w ostatniej kolejności. Oczywistym jest również to, że MSP przystępując do prywatyzacji ZA Puławy, powinno mieć jasną i długofalową wizję ich działania, uwzględniającą aktualną pozycję na rynku, potencjał oraz możliwości, jakimi dysponują. A te wydają się naprawdę ogromnym kapitałem puławskich Azotów. Wystarczy wspomnieć o 4 mld zł obrotów Puław i 550 mln zł zysku netto oraz regularnie płaconej dywidendzie do budżetu państwa. Puławy od chwili wejścia na giełdę w 2005 r. wypracowały ponad 1,6 mld zysku netto. Strategia prywatyzacyjna MSP w wypadku Puław od początku budziła spore wątpliwości. W zasadzie MSP nigdy nie miało jej jasnej wizji. Jeszcze w czerwcu br. MSP wspierało plan wykupu 100 proc. akcji ZA Puławy przez firmę Synthos, w której pakiet kontrolny ma Michał Sołowow. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Synthos nie tylko nie jest potentatem w branży chemicznej, lecz także nie dysponuje nawet środkami na wykup akcji Puław. Problem niezdolności do przeprowadzenia tej transakcji przez Synthos został jednak rozwiązany przez PKO BP, który zgodził się udzielić firmie Sołowowa kredytu inwestycyjnego na sumę 2 mld zł. Kuriozalne w tym wszystkim było to, że PKO BP jest bankiem państwowym, w którym takie decyzje, jak udzielenie tak gigantycznego kredytu inwestycyjnego, są podejmowane przez ludzi desygnowanych do zarządu banku przez rządzącą PO.
Łowca złota Wątpliwości budziła również sama osoba 50-letniego Michała Sołowowa, posiadającego pakiet kontrolny w Synthosie. Sołowow, zanim wkroczył do wielkiego biznesu, działał w branży przemytu złota, co dokumentują archiwa IPN. Plan kupna Puław przez Synthos przypominał trochę sytuację, w której lidera ekstraklasy z dobrymi perspektywami w lidze europejskiej kupowałby trzecioligowy klub, należący do firmy jakiegoś oligarchy i to dzięki kredytowi z państwowego banku. Nieoczekiwane wejście do licytacji polskiego biznesmena sugerowało, że może chodzić jedynie o czysty zysk z odsprzedaży Puław, np. rosyjskim firmom. A zysk ten mógł być niemały. Biorąc pod uwagę wycenę Puław dokonaną przez PKO BP można było wówczas na pniu zarobić 20 proc. Resort Skarbu Państwa od początku deklarował zadowolenie z planu zakupu Puław przez Synthos. Dopiero kilka tygodni później z nieznanych do dziś powodów MSP wycofał się z popierania transakcji.
Koło ratunkowe Gdy upadł pomysł ze sprzedażą Puław Synthosowi, MSP wyszło z kolejnym projektem – tzw. Wielkiej Syntezy Chemicznej, który przewiduje budowę polskiej grupy chemicznej pod szyldem Zakładów Azotowych w Tarnowie. co prawda są one znacznie niżej notowane w branży chemicznej niż Puławy, za to „dobrze sterowane” przez ludzi byłego ministra skarbu – Aleksandra Grada. W lipcowym rankingu „Najbardziej wartościowych spółek z kluczowych branż” dziennika „Parkiet”, Puławy są nie tylko najwyżej ocenianą spółka chemiczną, lecz także wiceliderem tego zestawienia, z wynikiem 80,3 pkt. (ocena rentowności, płynności finansowej, wyników netto, wzrostu przepływu gotówki i zmian kapitału własnego). Z kolei Azoty Tarnów zajmują w tym rankingu dopiero 16 pozycję. Ale jest jeszcze jeden o wiele bardziej istotny aspekt. ZA w Tarnowie potrzebują oddłużenia, bo ich zobowiązania przekroczyły ostatnio 400 mln zł, z czego ponad 250 mln zł ma być spłacone w ciągu najbliższego roku. Krotko mówiąc, Puławy ze swoją tegoroczną dywidendą mogłyby być, hipotetycznie, kołem ratunkowym dla Tarnowa. Dwa miesiące temu były minister skarbu, Aleksander Grad, protestował przeciwko wezwaniu na zakup akcji Azotów Tarnów, jakie ogłosił rosyjski potentat chemiczny Acron. Grad mówił wówczas o zagrożeniach, jakie ta transakcja przyniosła ZA Tarnów, pomimo że będąc ministrem skarbu nigdy tego czynnika nie dostrzegał. W lipcu rosyjska spółka kupiła ponad 13 proc. akcji Tarnowa, mając w ten sposób swoich przedstawicieli w radzie nadzorczej i bieżący dostęp do wiedzy o najbliższej strategii Tarnowa. W sytuacji, gdy cztery polskie przedsiębiorstwa chemiczne (Tarnów, Puławy, Kedzierzyn i Police) zostaną skonsolidowane w ramach holdingu, Acron będzie miał również swoich przedstawicieli w radzie nadzorczej tego holdingu. Na pewno byłaby to mało komfortowa sytuacja, w perspektywie mogąca przynieść kolejną próbę przejęcia polskiej chemii, ale już w całości.
Koniec potęgi Puław Przez wiele lat prywatyzacje polskich przedsiębiorstw uwarunkowane były potrzebą łatania dziur budżetowych. Nigdy plany prywatyzacyjne nie były precyzyjnie przygotowane i nie kierowały się interesami prywatyzowanego przedsiębiorstwa. Prywatyzacja Puław jest kontynuacją tej filozofii polskiej prywatyzacji. Ale tym razem umiejętnie ubranej w projekt konsolidacji polskiej branży chemicznej pod nazwą „Wielka Synteza Chemiczna”. Spośród czterech spółek branży chemicznej, które ma ona objąć: ZA Puławy, ZA Kędzierzyn, ZCh Police i ZA Tarnów, najsilniejszą są Puławy a najsłabszą Tarnów. Ale to najsłabszy gracz w tej grupie będzie przejmował status najsilniejszego i to samego lidera branży. Gdzie w tym wszystkim są motywy biznesowe? Czy spółka musi zatem zabiegać o jak najlepsze wyniki, skoro znacznie lepiej opłacałoby się, gdyby powierzyła swoją przyszłość jakiejś grupie politycznych lobbystów? Czy na tym ma polegać polska prywatyzacja? Wszystko coraz bardziej sprawia wrażenie, że plan zakupu Puław i cały projekt konsolidacji polskiej chemii ma doraźnie posłużyć do oddłużenia Tarnowa i wyprowadzenia tej firmy na prostą. A wtedy okaże się, że na dobrą sprawę cala polska chemia jest zarządzana przez ludzi Grada. Pewne jest jedno, że sfinalizowanie tych planów, zakończy okres w polskiej chemii, kiedy to ZA Puławy były niekwestionowanym liderem branży, mającym szanse na jej skonsolidowanie i potrafiącym bronić się przed zawłaszczeniem przez polityczne lobby.
Dr Leszek Pietrzak
Kim jest Sikorski? Infonurt2 : jest to facet któremu o mały włos nie ścieto głowy w Afganistanie w czasie wojny z ruskimi.. opowiada to Polak-muzułmanin, który walczył po stronie Afganów. Zawołał go kiedys taliban i mówi, że złapali Polaka i maja go ściąc. Powidział Polak mu że to gówniarz który udaje dziennikarza - więc go niestety puścili. Po powrocie do USA Sikorski unikał kontaku z Polakami..SOB!
Czy Radosław Sikorski miał kiedykolwiek kontakty z brytyjskimi służbami? Kto finansował jego naukę w Wielkie Brytanii, jego wyjazdy do Afganistanu i innych krajów oraz kto był patronem jego kariery w tym kraju? Dlaczego na początku lat 90-tych wiceminister obrony narodowej Radosław Sikorski częściej kontaktował się z brytyjską ambasadą w Warszawie niż ze swoim szefem? Szef MSZ po raz kolejny naraził wizerunek Polski na arenie międzynarodowej. Nie ma miesiąca, aby nie obyło się bez skandalu w kierowanym przez niego resorcie spraw zagranicznych. Radosław Sikorski nie tylko nie broni interesów naszego kraju, lecz także robi wszystko, aby zaszkodzić Polsce na arenie międzynarodowej. Promowanie publikacji pokazującej Polaków jako naród antysemitów, szmalcowników i złodziei żydowskiego mienia, w chwili gdy różne kręgi żydowskie podnoszą sprawę restytucji mienia, nie wydaje się już przypadkiem. Kilka dni temu dziennik „Rzeczpospolita” ujawnił, że 10 lipca centrala MSZ nakazała podległym sobie placówkom promowanie książki „Inferno of choices. Poland and holocaust”. Okazało się też, że resort MSZ nie tylko wykupił na pniu cały nakład książki w oficynie „Rytm”, lecz także zamówił nawet jej dodruk. Ta angielskojęzyczna pozycja to wybór dokumentów i tekstów historycznych poświęconych stosunkowi Polaków do Holokaustu. Wspomniana publikacja zawiera m.in. teksty historyków, którzy od lat zajmują się wąskim wycinkiem historii polskich Żydów, koncentrując się jedynie wokół przejawów polskiego antysemityzmu, zarówno przed, w czasie, jak i po wojnie. W zasadzie zawód historyka służy im tylko jako narzędzie do eksploracji kolejnych pokładów polskiego antysemityzmu. Dla podniesienia rangi publikacji znalazł się w niej Władysław Bartoszewski – towar eksportowy rządzącej PO. Jak zatem można było sądzić po spisie treści, wspomniana publikacja pokazuje polskie społeczeństwo wyłącznie przez pryzmat postaw antysemickich, uznanych za najbardziej typowe w naszym społeczeństwie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby odbiorcą publikacji był krąg badaczy zainteresowanych żydowską przeszłością. Jednak nie wiadomo z jakich powodów szef MSZ uznał książkę za najlepszą do promowania Polski za granicą i zlecił jej dystrybucję naszym placówkom dyplomatycznym i konsularnym. Gdy sprawa wyszła na jaw i okazało się, że promowana przez MSZ książka pokazuje Polaków wyłącznie jako antysemitów, szmalcowników i złodziei żydowskiego mienia, rzecznik MSZ Marcin Bosacki nie był w stanie nawet klarownie wyjaśnić, jak do tego doszło i czemu ma służyć promocja tej publikacji. Bosacki jedynie wycedził, że książkę rekomendował izraelski Instytut Yad Vashem. Zabrzmiało to dość komicznie, bo to tak, jakby izraelski MSZ pytał się naszego IPN-u, jaka publikacja nadaje się do promocji Izraela za granicą? A ten zarekomendowałby książkę historyków izraelskich pochodzenia palestyńskiego, którzy opisując najnowszą historię Izraela od początku jego powstania, skoncentrowali się wyłącznie na izraelskiej przemocy wobec Palestyńczyków.
Skandale Sikorskiego niszczą Polskę Sprawa promocji antypolskiej publikacji „Inferno of choices. Poland and holocaust” nie budziłaby, podejrzeń, gdyby była pierwszą tego typu, jaką firmował Radosław Sikorski. Było ich znacznie więcej. Warto wspomnieć tylko o niektórych. Gdy w styczniu 2007 r. trwały prace Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI, Radosław Sikorski był politycznym promotorem gen. Marka Dukaczewskiego, usiłując zapewnić generałowi miękkie lądowanie w postaci stanowiska rezydentury polskiego wywiadu wojskowego w Pekinie – jednym z najważniejszych obecnie miejsc dla wszystkich wywiadów świata. Sikorski robił to w sytuacji, gdy na generale ciążyła odpowiedzialność za wszystkie patologie i przestępstwa ludzi WSI, którymi kierował w latach 2001-2005. 14 grudnia 2011 Sikorski podpisał polsko-rosyjską umowę o małym ruchu granicznym, jaki będzie odbywał się pomiędzy rosyjskim obwodem kaliningradzkim a częścią Pomorza, Warmii i Mazur. Doprowadzając do podpisania tej umowy, Sikorski otworzył Rosjanom furtkę w systemie nie tylko polskiego, bezpieczeństwa, lecz także UE. Dzięki możliwości przemieszczania się na obszar Polski, a tym samym UE, Rosjanie zyskali znacznie szersze możliwości eksportu swojego szpiegostwa i przestępczości. To umowa niewątpliwie rozmontowująca granicę unijnej strefy. W lutym 2012 r. MSZ Sikorskiego sfinansowało wydanie serii komiksowej „Chopin New Romantic”, który miał służyć Ambasadzie Polskiej w Berlinie do promowania Polski wśród niemieckiej młodzieży. Promocja tego pełnego wulgaryzmów pseudo-dzieła była wyjątkowo szkodliwym dla Polski przedsięwzięciem. Resort MSZ wydał na ten cel ponad 30 tysięcy Euro. W lipcu 2005r. okazało się, że kierowany przez ministra Radosława Sikorskiego MSZ od wielu miesięcy hamuje finansowanie Polonii w krajach b. ZSRR. Nie przekazanie przez MSZ dotacji dla polskich organizacji kulturalno-oświatowych na Wschodzie spowodowało, że wiele z nich musiało ograniczyć swoją działalność lub całkowicie ją zawiesić. Sytuacja ta dotknęła w szczególności polonijne media, jak również stowarzyszenia finansujące naukę polskich dzieci i młodzieży. W tym wypadku mieliśmy do czynienia z pogwałceniem artykułu 6., Konstytucji RP który mówi, że państwo polskie powinno wspierać Polaków za granicą w utrzymywaniu łączności kulturowej z ojczyzną. Zadanie to nasze państwo może wykonywać, wspierając m.in. polskie organizacje, wydawnictwa i polskie media, które istnieją w krajach, gdzie zamieszkuje Polonia. To jedynie niektóre przypadki działania Radosława Sikorskiego na szkodę polskiego państwa. Ale w ostatnich latach było ich znacznie więcej.
Co budzi wątpliwości Pewne jest jedno, że ciąg takich zdarzeń w polskim MSZ coraz bardziej wydaje się nieprzypadkowy. Układają się one w pewną spójną całość polityki szefa polskiego MSZ. Z jednej strony polityka ta to powstrzymywanie się od wszelkich działań interwencyjnych, gdy naruszany jest wizerunek Polski, czego przykładem jest np. całkowity brak reakcji na publikacje w prasie rosyjskiej o polskich obozach śmierci, w których ginęli czerwonoarmiści. Z drugiej strony w ramach polityki szefa resortu spraw zagranicznych dochodzi do sytuacji i zdarzeń kompromitujących Polskę i obniżających jej prestiż na arenie międzynarodowej. W przypadku promocji publikacji „Inferno of choices. Poland and holocaust” możemy mówić o działaniach pogarszających pozycję Polski wobec coraz silniejszych roszczeń, kierowanych pod adresem Polski ze strony wielu środowisk żydowskich. Być może odpowiedź na pytanie: dlaczego tak się dzieje, znajduje się w skomplikowanym życiorysie Radosława Sikorskiego. A ten stawia wiele pytań, na które nigdy nie mogliśmy poznać odpowiedzi. Ale kilka z nich trzeba jeszcze raz postawić w kontekście ostatnich incydentów w polskim MSZ. Czy Radosław Sikorski miał kiedykolwiek kontakty z brytyjskimi służbami? Kto finansował jego naukę w Wielkiej Brytanii, jego wyjazdy do Afganistanu i innych krajów oraz kto był patronem jego kariery w tym kraju? Dlaczego na początku lat 90-tych wiceminister obrony narodowej Radosław Sikorski częściej kontaktował się z brytyjską ambasadą w Warszawie niż ze swoim szefem? Dlaczego wystąpienie szefa polskiego MSZ na berlińskiej konferencji w ubiegłym roku pisał brytyjski „dyplomata”? Te pytania to wypadkowa zaledwie części tajemnic kryjących się za postacią Radosława Sikorskiego. Wszystkie one składają się na to najważniejsze pytanie: Kim Pan jest Panie Sikorski, skoro nie działa Pan w interesie Polski? Leszek Pietrzak
Kosher Nostra ( mafia sowieckich Żydów) "Z powodu uwarunkowań historycznych Naród Polski pozbawiony został nie tylko swych elit, ale i inteligencji, umożliwiając tym samym osiągnięcie całkowitej kontroli nad państwem i społeczeństwem przez KN. Społeczeństwo zostało pozbawione suwerenności[iii], podstaw bytu materialnego[iv], oraz własnej wspaniałej kultury[v]." Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.
Dwa miliony najlepszych Polaków na emigracji
Michael Jones – „Gwiazda i krzyż” Światowa mafia Kosher Nostra w akcji – Ignacy Nowopolski
Baczcie więc pilnie, jak postępujecie, nie jako niemądrzy, ale jako mądrzy. Wyzyskujcie chwilę sposobną, bo dni są złe. Nie bądźcie przeto nierozsądni, lecz usiłujcie zrozumieć, co jest wolą Pana(List do Efezjan 5:1-33)
Mądrością rozumnego – poznanie swej drogi, zwodzenie siebie – głupotą niemądrych. (Księga Przysłów)
Zło jest integralnym elementem naszej ziemskiej rzeczywistości. W każdym z nas jego duchowy pierwiastek stanowi grzech pierworodny oraz wszystko to, co uczynimy w swym życiu nie tak jak trzeba. Ponieważ jednak nasz świat to także materia, zło musi również posiadać wymiar materialny. Zaliczyć doń należy przede wszystkim materialne efekty naszych grzechów, takie jak przykładowo mordy lub zniszczenia wojenne. W skład materialnego pierwiastka zaliczyć też trzeba wszelkie organizacje i struktury społeczne, których celem jest szerzenie zła. Wymienić tu można przykładowo organizacje terrorystyczne czy tajne związki takie jak masoneria. Jedną z najstarszych takich struktur stanowi elita pewnego śródziemnomorskiego plemienia, która ponad dwa tysiące lat temu została określona następującymi słowami: „Szatan jest waszym ojcem”. Od tego czasu niezmiennie dostarcza ona dowodów na słuszność zacytowanego stwierdzenia. Aby uniknąć niepotrzebnych dywagacji na temat jej precyzyjnej naukowej definicji, nazwijmy ją umownie Kosher Nostra, w ślad za rosyjskim odpowiednikiem sycylijskiej Cosa Nostra. Nie ma bowiem żadnej wątpliwości, że wspólnym mianownikiem wymienionych organizacji jest ich mafijność. Nie można znaleźć w historii żadnego znaczniejszego łajdactwa, którego spiritus movens nie stanowiliby członkowie Kosher Nostra. Poza tym mafia ta ma jeszcze jedną specyficzną cechę, wyróżniającą ją w sposób zdecydowany od innych nosicieli zła. Można bowiem przedstawić całą plejadę „imperiów zła” (np. Związek Sowiecki) lub podobnych im nacji (np. Niemcy, Anglicy), które przodowały w dziele szatana, ale wszystkie one kierowały się racjonalnymi przesłankami. Zło traktowały, jako narzędzie do osiągania założonych celów. W momencie ich osiągnięcia, narzędzie to używane było jedynie w momentach zagrożenia zadawalającego je status quo. Często też, nacje takowe zawierały obopólnie korzystne przymierza, a więc w pewnym sensie współtworzyły sobie wspólne „dobro” (np. Pakt Ribbentrop-Mołotow). Mafia Kosher Nostra (KN) funkcjonuje inaczej. Można jąraczej przyrównać do wirusa HIV. Zawiera ona taktyczne sojusze z innymi nosicielami zła (np. obecnie z USA i Niemcami), to jednak, jak wspomniany wirus dający co prawda jego nosicielowi śmiertelną broń w postaci możliwości zarażenia adwersarza, skazuje także jego na nieodwołalną śmierć. Tak więc na podobieństwo HIV, ostatecznym celem mafii KS jest całkowita zagłada ofiary. Ilustrację specyfiki efektów działania KN stanowi spektakularny upadek Stanów Zjednoczonych, które marnują swój mocno już nadszarpnięty potencjał na bezsensowne, z punktu widzenia ich racji stanu, wojny, takie jak przykładowo w Afganistanie[i]. Podczas gdy w tym samym czasie KN niszczy resztki amerykańskiej gospodarki.[ii] Mafia KS szczególną nienawiścią pałała zawsze ku Polsce, a to ze względu na jej katolickość. Teraz nienawiść tą „odziedziczyła” karykatura naszego narodowego państwa, jaką jest III RP. Z powodu uwarunkowań historycznych Naród Polski pozbawiony został nie tylko swych elit, ale i inteligencji, umożliwiając tym samym osiągnięcie całkowitej kontroli nad państwem i społeczeństwem przez KN. Społeczeństwo zostało pozbawione suwerenności[iii], podstaw bytu materialnego[iv], oraz własnej wspaniałej kultury[v]. W zamian za tą ostatnią, jako „cymes”, oferowana jest mieszkańcom III RP prymitywna i agresywna kultura islamu. Mafia KN chętnie posługuje się w Europie bronią islamu, używając jej jak swoistego „dłuta” w procesie atomizacji społeczeństw. Szczególnie dobre efekty daje ta strategia w przypadku III RP[vi], gdzie członkowie mafii kontrolują niepodzielnie wszystkie dziedziny życia państwa i społeczeństwa. Obsadziwszy wszystkie kluczowe pozycje, bez zbędnego już kamuflażu, jawnie działają na szkodę III RP. Pomimo swego absolutnego triumfu, gorączkowo realizują ostatni etap, jakim jest biologiczna zagłada społeczeństwa. Pozbawione głowy (elit), oraz kręgosłupa (inteligencji), stanowi ono bezwolną otumanioną masę. Mafia nie chcąc dopuścić do ewentualnego odrodzenia się Narodu, spieszy się z ostateczną likwidacją jego materialnej pozostałości, którą to masa ta właśnie stanowi. Obok stymulowania emigracji poprzez niszczenie resztek realnej gospodarki, katalizowania śmiertelności starszego pokolenia poprzez likwidację struktur socjalnych państwa, prowadzone są intensywne działania ukierunkowane na dalszą atomizację społeczeństwa. Islamizacja jak największej liczby mieszkańców III RP odgrywa w tym procesie rolę katalizatora. Zderzenie łagodnej słowiańskiej natury z dziką agresywnością muzułmanów, wywołuje jednak nieuniknione problemy, których „załagodzenie” stanowi jeden z głównych celów propagandy polskojęzycznych mediów. Przykładem tego jest miedzy innymi cykliczny program zatytułowany „Rozmowy w toku”, w którym przewija się nieustannie wątek Multikulti. Jego schemat propagandowy jest prosty i efektywny. W celu stworzenia pozorów „obiektywizmu”, prezentuje się widzom kilka nieudanych związków wielokulturowych, po czym na tym tle ukazuje się mieszkanki III RP, które w takowych osiągnęły nie tylko szczęście seksualne, ale również duchowe, a to dzięki poznaniu i zaakceptowaniu idei islamu. Wychowane na mdłym agnostycznym nihilizmie III RP, wraz z muzułmańskimi mężami uzyskują nieznany im do tej pory świat duchowy reprezentowany przez islamską kulturę i religię. Ponieważ ich znajomość rodzimej kultury i religii jest równa zero, nie mają one możliwości porównawczej weryfikacji wartości uzyskiwanego „cymesu”. Puentę tego rodzaju programów stanowi nasuwający się widzowi automatyczny wniosek, że związki Multikulti są zbawienne dla osobowości mieszkanek III RP. Należy się jedynie do nich dobrze przygotować. Dla każdego normalnego człowieka oglądanie tego rodzaju programów jest równoznaczne z psychologicznym wymiarem kąpieli w szambie, ale czasem watro to znieść by móc ocenić stopień deprawacji społeczeństwa III RP. Pokazywane tam patologie stanowią bowiem rodzaj probierza społecznego upadku.
Wspomniany powyżej program, zaprezentował[vii] czas jakiś temu osobę, której córka poślubiła Afgańczyka i wyjechała z nim do tego kraju. Niestety niespodziewana nostalgia wywołana rozłąką z III RP zrujnowała to szczęście. Co prawda prowadząca ten program członkini KN nie mogła pojąć, co też może kogoś ciągnąć z Afganistanu do Polski i demaskując swą nienawiść do naszego kraju, nie powstrzymała się od obrzucenia złym spojrzeniem swej interlokutorki zadając jej to pytanie, niemniej jednak ten niewytłumaczalny „pociąg” stał się motorem dalszych wydarzeń.
Tęsknota ta osiągnęła taki poziom, że troskliwy małżonek zmuszony był trzymać swą połowicę na narkotykach. Zabieg ten jednak na niewiele się zdał i w końcu para owa wyładowała w III RP. Tu, w celu zapewnienia sobie dostatniego życia, afgański małżonek zmusił swą połowice do uprawiania prostytucji, grożąc jej w przypadku nieposłuszeństwa sprzedażą ich dzieci. Przedstawiona w programie teściowa Afgańczyka, charakteryzowała go, jako agresywnego osobnika pałającego nienawiścią do „niewiernych”, a na dodatek „fanatyka”, która to cecha wyrażała się w jej opinii, jego gotowością do „poświęcenia życia za swój kraj”. Epilog tego wielokulturowego związku stanowiło morderstwo dokonane przez Afgańczyka na żonie. Podczas gdy on oczekuje w areszcie na rozpoznanie zarzutów o mord i sutenerstwo, zaprezentowana w programie nieszczęsna istota obarczona została opieką nad trójką osieroconych wnuków. Nie ulega wątpliwości, że większość istot zamieszkujących obecnie III RP nie osiągnie nigdy stopnia degrengolady ilustrowanej powyższą historią, ale ukazuje ona w jaskrawym świetle tragiczny fakt przerwania łańcucha narodowej i kulturowej ciągłości naszego społeczeństwa. Jeszcze, bowiem pokolenie dziadów niefortunnej „afgańskiej teściowej”, charakteryzowało się „fanatyzmem”, polegającym na gotowości poświęcenia swego życia za ojczyznę. Obecnie jej potomstwo jest jedynie w stanie poświęcić swe życie na ołtarzu związków Miltikulti. Gdzieś w okresie dwudziestolecia III RP zerwane zostały naturalne więzi pokoleniowe i jedyne co łączy „młodych, wykształconych, z dużych miast” z polskością to znajomość kilkuset słów w tym języku, którego zmuszeni są oni używać przynajmniej do momentu osiągnięcia płynności w jakimś innym, atrakcyjniejszym. Wydaje się, że zbędne są tu jakiekolwiek dodatkowe komentarze uwypuklające skalę triumfu Kosher Nostra nad naszym społeczeństwem. Ignacy Nowopolski
Kryzys w strefie euro, jako starcie starych i nowych elit Historia ludzkości to historia walki o władzę, która pozwala mniejszości (elitom) gnębić większość i czerpać z tego korzyści finansowe oraz przyjemność. Władca feudalny zabierał chłopom połowę zbiorów i gwałcił ich kobiety. Podobnie czynili władcy absolutni w Afryce. Europejczycy, najbardziej zdeprawowana część ludzkości, nie tylko gwałcili, ale mordowali dla przyjemności. Tak czynili hiszpańscy konkwistadorzy w Ameryce Południowej, tak czyniła prywatna armia holenderskiej Wschodniej Kompanii, która wymordowała 15 tysięcy rdzennych mieszkańców jednej z wysp, aby potem założyć tam plantację przypraw. To Europejczycy handlowali ludźmi, szacuje się, że zabito lub sprzedano w tym procederze około 30 procent ludności znacznej części Afryki. A nawet nauczyli Arabów że można zarabiać handlując ludźmi. Do połowy XX wieku elitarna mniejszość wykorzystywała przewagę militarną, żeby gnębić większość, jednak wraz z rozwojem broni nuklearnej ta metoda stała się bardzo niebezpieczna, bo przypadkowy konflikt nuklearny mógłby zagrozić istnieniu elit. Pojawiła się konieczność wypracowania innych metod, niemilitarnych, dzięki którym elity mogłyby kontrolować masy i czerpać z tego korzyści. Jak szczęśliwa koincydencja, lub zaplanowane działania upadł standard złota, co zakończyło ważny etap pieniądza kruszcowego w historii ludzkości, i zapoczątkowało okres pieniądza papierowego. Wraz z tą zmianą pojawiły się nowe elity, klasa bankierów. Oczywiście wpływowi bankierzy jako jednostki istniały wcześniej, JP Morgan był wielki już za czasów Rockefellera, ale jako elitarna klasa rządząca bankierzy pojawili się dopiero po upadku pieniądza kruszcowego. Ten proces wyłaniania nowej elity jest opisany w książce „Money and Power. How Goldman Sachs Came to Rule the World”, ale jest też wiele innych świetnych pozycji na ten temat. W tej książce opisane są metody działania nowych elit. W XXI wieku już nie mordują i nie gwałcą, ponieważ społeczeństwa nie akceptują takiego zachowania, ale jedynym celem stało się zarobienie jak największej ilości pieniędzy. Aby osiągnąć ten cel stosuje się wiele metod, wykorzystywanie poufnych informacji , sprzedawania klientom produktów finansowych które są bezwartościowe, tworzenie nowych produktów finansowych, które prowadzą do uzależnienia mas od elit finansowych. Elity finansowe mają w kieszeni polityków, którzy tworzą regulacje umożliwiające dalsze bogacenie się elit finansowych. Kiedyś bronią był muszkiet, teraz bronią jest pieniądz i paragraf. Kiedyś elity miały niewolników, teraz zadłużeni ludzie są zmuszani do niewolniczej pracy do 67 roku i dłużej, jeżeli chcą utrzymać godny standard życia. Zamiast batoga mamy kredyt, zamiast czarnucha mamy kredytobiorcę, który na kredyt kupił mieszkanie, plazmę, samochód, lodówkę. Kiedyś pan feudalny lub kacyk zapewniał miejsce w czworakach, nie padało na głowę i nie było zimno. Ci co uciekli, przymierali głodem , byli łapani i wieszani. Teraz kredyt daje szansę na własne mieszkanie i na plazmę. Ci którzy nie wezmą, nie mają gdzie mieszkać i za karę nie oglądają seriali. Ale efekt jest podobny, nieco wyższy standard życia pospólstwa w zamian za zniewolenie. Jest jedna istotna różnica między dawnym niewolnictwem i feudalizmem, a obecnym okresem panowania elity bankierów. Wtedy elity były właścicielami środków produkcji, więc zależało im na jak najniższych płacach. To dlatego wprowadzono apartheid w Afryce Południowej, żeby powstały getta biedy czarnuchów lub kifferów, bo obie nazwy były w powszechnym użyciu, żeby płacić minimalne głodowe pensje. Teraz ta strategia nie jest dobra, bo głodowe pensje oznaczają brak zdolności kredytowej i trudniej ludzi uzależnić od kredytu. Więc bankierzy poprzez swoje wpływy polityczne realizują strategię wyższego wzrostu płac, żeby mogli udzielać więcej kredytów, i zarabiać jeszcze więcej pieniędzy. Prowadzi do konfliktu z dawnymi elitami, czyli właścicielami fabryk, którzy chcą jak najniższych płac. Beneficjentem tego konfliktu są Chiny, bo stare elity widząc iż przegrywają z nowymi elitami bankierów masowo przenosiły produkcję co tanich Chin. Ale takie konflikty obserwowaliśmy już w przeszłości. A XVII wiecznej Anglii panowie feudalni chcieli wysokiej ceny zboża, bo to zwiększało ich zyski, a nowe elity, właściciele manufaktur chcieli niskiej ceny zboża, bo to pozwalało płacić niskie pensje, które biedota prawie w całości wydawała na jedzenie. W tamtych czasach takie konflikty starych i nowych elit rozwiązywano za pomocą armii, z czasem, szczególnie w Wielkiej Brytanii za pomocą przetargu politycznego w coraz bardziej wpływowym parlamencie. Teraz konflikty między starymi i nowymi elitami rozwiązuje się za pomocą „kupowania „ poparcia polityków dla zmian w prawie. A ponieważ nowe elity mają więcej pieniędzy, bo sami ten pieniądz drukują za pomocą kontrolowanych przez siebie banków centralnych, więc wygrywają. W ten sposób odejście od standardu złota umożliwiło wymianę elit. Rybiński
Ziemkiewicz o pozwie Michnika: “Przeziera z niego obraz starego frustrata”
Adam Michnik pozwał Rafała Ziemkiewicza za stwierdzenie, że zwykł on terroryzować przeciwników pozwami sądowymi. Sformułowanie pojawiło się w kontekście Jarosława Marka Rymkiewicza, którego były naczelny “Gazety Wyborczej” pozwał za sugestie jakoby redaktorzy periodyku wydawanego przez Agorę byli „duchowymi spadkobiercami Komunistycznej Partii Polski”. Pozew, który otrzymał Ziemkiewicz liczy aż 17 stron. Zdaniem publicysty zionący z niego charakterystyczny styl i argumentacja pozwalają domniemywać, że jego faktycznym autorem jest sam Michnik, a nie jego prawnik. – To kilkanaście stron inwektyw pod adresem moim i moich czytelników, w rodzaju: „Ziemkiewicz mądrzy się”, „bredzi”, pisze „kretynizmy”, „podłe nikczemne kłamstwa”, jest „pseudopublicystą”, „leczącym swoje kompleksy wobec Michnika i innych osób”, piszący dla „czytelników z rynsztoka”. Pada nawet taka obelga, że jestem „rzekomo wykształcony” – opisuje Ziemkiewicz. Zdaniem publicysty pozew uczepiony jest słowa „terroryzować”, ale generalnie konstrukcja myślowa jest taka, żeby mnie skazać „za całokształt”” na czele z „kretyńską” książką „Michnikowszczyzna”O tym, że wysłany przez Michnika tekst to “prawdziwe kuriozum” mogli się przekonać bywalcy klubu Ronina, w którym Ziemkiewicz odczytał obszerne fragmenty dokumentu (nagranie wideo jest dostępne tutaj – kliknij)
O krótki komentarz do całej sytuacji poprosiliśmy p. Rafała.
NCZAS: Czy spodziewałeś się pozwu ze strony Michnika? ZIEMKIEWICZ: Sądziłem, że Adam Michnik przy całym swym cynizmie jest osobą bardziej wyrachowaną, a co najmniej racjonalną. Z tego pozwu przeziera obraz starego frustrata, który nie może znieść myśli, że jakiś gówniarz – bo pewnie za takiego mnie uważa – bezkarnie sprzedaje kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy książki, która kompletnie Michnika negliżuje i wykazuje, że wszystko, co zrobił, jest kompletną głupotą. Sam siebie unieważnił swoim postępowaniem po roku 1990. W tej frustracji smaruje pozwy, nie zdając sobie sprawy, że robi kapitalną kampanię reklamową wznowieniu „Michnikowszczyzny”.
O czym świadczy fatalna forma pozwu? Z jednej strony o braku profesjonalizmu, z drugiej o rozzuchwaleniu i wreszcie o poczuciu bezradności. Silny nie bluzga – niszczy przeciwnika. Jeżeli się przeciwnikowi ubliża, samemu pokazuje się siebie jako pętaka, który może napluć, ale ręce ma za krótkie, żeby uderzyć.
Nie boisz się, że proces będzie wyglądał tak samo jak pozew? Jest to możliwe, ale nie mam wyjścia. Pójdę z tym choćby do Strasburga. Gdyby Michnik myślał racjonalnie, wiedziałby, że jeśli nawet wygra ze mną na sali sądowej, i tak na tym procesie przegrywa, a ja na tym zyskuję. Facet wyszedł z racjonalności, chyba że jest coś, o czym nie wiem. Kiedy pierwsza rozprawa? 22 listopada.