467

Operacja specjalna: Dymitr Samozwaniec Odsłona druga: wyprawa na Tenochtitlan Tezy tekstu: Knujący przeciw carowi Borysowi Godunowowi Romanowowie przeszkolili Juszkę (Hriszkę) Otriepiewa do roli fałszywego cara. Otriepiew przedostał się na teren Rzeczypospolitej, gdzie szukał możnych protektorów. Uzyskawszy dyskretne i ostrożne poparcie króla Zygmunta III, Hriszka przeszedł przeszkolenie wojskowe w rocie kozackiej Erazma Ewangelika. Starannie przygotowano jego nową tożsamość, aby w razie niepowodzenia przedsięwzięcia posiadać dobrze przemyślane alibi. Stworzono pozory, jakoby protektorzy „Dymitra” uwierzyli w jego carskie pochodzenie. Operacyjną „opiekę” nad Samozwańcem sprawował wojewoda sandomierski Jerzy Mniszech, który oddał mu swoją córkę Marynę za żonę. Wiele wskazuje na to, że Romanowowie współpracowali z Zygmuntem III podczas przygotowań do dymitriady. Hriszka Otriepiew był przez króla Zygmunta III niemal oficjalnie traktowany, jako dziedzic tronu moskiewskiego. Brak zdecydowanej reakcji ze strony Kremla, utwierdził króla w przekonaniu, że wyprawa Dymitra Samozwańca na Moskwę ma szanse powodzenia. Prywatne oddziały, które wraz z Samozwańcem wyruszyły na wyprawę były nieliczne, lecz bitne. Po przekroczeniu granicy Rzeczypospolitej odniosły szereg sukcesów, a gdy nie otrzymały zapłaty - znaczna ich część, razem z wojewodą Mniszchem, powróciła do kraju. Wojna Dymitra z wojskami cara Borysa toczyła się ze zmiennym szczęściem. Gdy jednak car umarł a na stronę Dymitra przeszły carskie oddziały pod Kromami, droga na Moskwę stanęła otworem. Dymitr został przez Moskwiczy uznany carem i przywrócił do łask rodzinę Romanowów. Rządy nowego cara charakteryzowało zerwanie z całą dotychczasową tradycją sprawowania władzy przez carów moskiewskich, stąd też Samozwaniec nie spełniał cech charakterologicznych wymaganych od cara. Poparcie króla Zygmunta III było chwiejne. Dymitr spodziewał się buntu; nie spodziewał się jednak, że nastapi on tak szybko. Przybycie do Moskwy Jerzego Mniszcha z córką Maryną na spodziewany ślub z carem i koronację na carową uśpiło czujność Dymitra. Bracia Szujscy uknuli, bowiem i przeprowadzili bunt przeciw carowi, który zginął zamordowany podczas zamieszek. Zarówno posłowie króla, jak i towarzysze Jerzego Mniszcha zostali uwięzieni, a wielu Polaków i Litwinów wymordowano. Carem został Wasyl Szujski. Mimo pozornego niepowodzenia, pierwsza dymitriada wykazała, że państwo moskiewskie jest poważnie osłabione. Wypowiedzenie otwartej wojny było, więc kwestią czasu; tymczasem zaś należało wytrwale podsycać panujące tam zamieszanie.

Całość tekstu: Wiał orzeźwiający wiatr historii. Szarzało. Nadchodził dzień 27 maja 1606 roku. Starosta wieliski Aleksander Gosiewski nie spał, lecz błądził oczyma po mrocznej przestrzeni, zadając sobie pytanie, jak długo to jeszcze potrwa. W sierpniu zeszłego roku w imieniu Zygmunta III ostrzegał Dymitra Samozwańca, Łże-Dymitra, że car Borys Godunow nie umarł, lecz uszedł z Moskwy i przebywa w Anglii. Łże-Dymitr przyjął to z całkowitą obojętnością. Jego rządy i tak trwały dłużej, niż można się było spodziewać. Stało się to jasne już w grudniu zeszłego roku, gdy poseł cara Bezobrazow w ścisłej przed tymże carem tajemnicy uskarżał się Gosiewskiemu, że Zygmunt III „wsadził na nich człeka tak podłego”, który „z żadnej miary nie był tego godzien” aby być carem. Oświadczył, że bojarowie postanowili go usunąć, „chcąc rzeczy do tego wieść, żeby na tem państwie królewicz Władysław panował”. Władysław - czyli syn Zygmunta III Wazy. Wstało słońce. Kilku Polaków udało się na miasto po zakupy. Gosiewski wraz z towarzystwem właśnie się posilał, gdy nagle jego uszu dobiegło odległe bicie dzwonu. Pożar? Wszyscy wstali od stołu i przypadli do okien. Z oddali dobiegał krzyk setek ludzi. Starosta wieliski wyjrzał przez okno, wystawiając ucha. Tak, słyszał wyraźnie, jak ktoś ryczy w niebogłosy: „Litwa bojar bije! Na ratunek bojarom!”. A więc zdrada. „Litwa” - tym mianem Moskale obdarzali wszystkich przybyszy z Rzeczypospolitej. Podburzono Moskwiczy przeciw Polakom i Litwinom, zarówno tym, którzy przybyli tu w zeszłym roku z Łże-Dymitrem, jak i tym, którzy niedawno wraz z Gosiewskim i kasztelanem małogoskim Mikołajem Oleśnickim przybyli na ślub i koronację nowej carycy Maryny z domu Mniszech. Wszyscy spojrzeli po sobie. Nieprzebrany tłum Moskwiczy otoczył kwatery poselskie. W tym samym czasie buntownicy wdarli się na Kreml bramą frołowską i otoczyli dwór carski. Piotr Basmanow, który „dla lepszej ostrożności” od pięciu tygodni czuwał przed pokojem carskim wyszedł na ganek pałacowy, gdzie zgromadzili się zbuntowani bojarzy i jął ich usilnie prosić, aby odstąpili od złych zamiarów wobec cara. Odpowiedziano mu ordynarnymi wyzwiskami, a Michał Tatiszczew (który zawdzięczał Basmanowowi ocalenie od kaźni) wyciągnął długi nóż i ugodził go prosto w serce. Tłum wtargnął do carskiej siedziby. Dymitr zabarykadował się w komnatach z piętnastoma wiernymi mu halabardnikami. Gdy usłyszał odgłos wyłamywanych drzwi, rzucił się do ucieczki. Biegł przez ganek, wołając do Maryny: „moje serce! Zdrada!” Następnie wbiegł do łaźni, a stamtąd tajemnym przejściem przedostał się do sal kamiennych na brzegu wzgórza kremlowskiego nad rzeką Moskwą. Choć znajdowały się one dość wysoko nad ziemią, Dymitr wyskoczył przez okno, mając nadzieję, że ukryje się w tłumie, który zebrał się na tylnym ganku pałacowym. Lud bowiem nie był wtajemniczony w spisek, lecz sądził, iż to Polacy i Litwini nastają na życie cara i że trzeba go ratować. Jednak Samozwaniec skoczył tak niefortunnie, że upadł całym ciężarem na ziemię, zwichnął sobie nogę i zemdlał. Tu odnaleźli go wierni mu strzelcy. Obiecali go bronić, a gdy spiskowcy nadbiegli w pobliże, otworzyli do nich ogień i kilku z nich ranili. Wówczas ktoś z tłumu krzyknął, że w odwecie za obronę Samozwańca, strzelcom zostaną zamordowane żony i dzieci. Wówczas strwożeni strzelcy „opuścili na dół rusznice”... Niczym Chrystus staje Dymitr we własnych komnatach, osaczony przez spiskowców, lżony i poniżany. Zdrajcy szarpią, szczypią, szydzą. „Patrzcie, jaki to car Wszechrusi! Takiego cara mam u siebie w stajni”, „Ej, ty sukinsynu, ktoś ty taki? Kto jest twoim ojcem? Skąd jesteś rodem?”. Dymitr zachowuje się godnie: „Wszystkim wam wiadomo, że jestem waszym koronowanym, carem, synem Iwana Wasylewicza. Zapytajcie w klasztorze moja matkę albo wyprowadźcie mnie na Łobne Miejsce i dajcie mi mówić”. Matkę Dymitra zapytano... Zwłoki zamęczonego cara zawleczono do Marii Nagoj i zapytano: „Czyliby to był twój prawdziwy syn?”, na co odpowiedziała: „pytać mnie o to było, póki on był żyw, lecz teraz gdyście go zabili, już nie mój”. Ciało Łże-Dymitra spoczywa na stoliku na rynku. Na piersi fałszywego cara kładą maszkarę, wmawiając ludowi, że to on sobie w pokoju zamiast obrazów świętych chował i za Boga miał, a obrazy jakoby pod łóżkiem trzymał. Jak pisze polski pamiętnikarz, „Dutkę też prostą, nie wiem na jaką pamiątkę w usta mu wetknęli i tak one ciała przez sobotę, niedzielę i poniedziałek aż do wtorku leżały na onym rynku, gdzie ustawnie moc wielka Moskwy przechodząc, żaden bez uragania stamtąd nie odszedł, ale każdy albo usztychował ono ciało, albo go urznał sztukę lub też oczy kłół i włóczył z miejsca po ziemi”. Najwyraźniej Moskale chcieli, aby rządził nimi prawdziwy syn boży, Władca Much, a nie jakiś słabeusz... Wróćmy jednak do owego poranka, gdy w Moskwie wybuchła rewolta. Buntownicy zdobyli dwór carowej Maryny, zabili jej ochmistrzynię, a carową i dwórki zostawili w samych tylko koszulach. Dwór ojca carowej Jerzego Mniszcha otoczono strażą. Polaków, którzy tego dnia rankiem wybrali się na zakupy, Moskale pozabijali i obdarli ze wszystkiego. Na domiar złego Polacy i Litwini byli rozproszeni po różnych gospodach, gdzie ich dopadano i mordowano, bo lud sądził, że nastają na życie cara. Na przeciw dworu, w którym zaryglował się Gosiewski ze świtą, stał starosta sanocki Stadnicki; schronili się tam również inni. Zatarasowawszy się tam, porozumiewali się z Gosiewskim cedułkami, uwiązanymi do wystrzeliwanych strzał. Nagle zjawiła się nieoczekiwana pomoc. To pristawowie carscy, ścigając Moskwiczy po ulicach hamowali, powiadając, że „to w tych dworach są poselscy ludzie, aby im dano pokój, gdyż (...) poselskich bojarowie nie kazali ruszać”. Gosiewskiemu udało się uratować jeszcze Kazanowskiego i Domaradzkiego, ale ich czeladź we dworku Moskale wysiekli. Nacierano też na dwór Konstantego Wiśniowieckiego, ale się im bronił potężnie. Nagle przed dwór poselstwa podjechało dwóch bojarów, z których rozpoznano jednego - Borysa Naszczokina. Na chwilę zapanował spokój. Gosiewski kazał otworzyć wrota i mimo grożącej mu śmierci stanął w drzwiach na rozmowy. Boajrzy ukłonili mu się grzecznie i rzekli, że car „oszukał was i nas”, że nie jest carem, ale heretykiem - czarnoksiężnikiem, zwanym Hryćko Bogdanowiczem, czerńcem - diakonem. Łotr już nieżywy, ale wy się nie lekajcie, boście posłami. Bylebyście tylko sie nie mieszali z ludźmi starosty sanockiego, bo oni przyjechali tu z wojewodą sandomierskim, chcąc rządzić Moskwą i „wielkie złości ludziom ruskim wyrządzali”. Gosiewski odpowiedział im po rusku, dziękując za ochronę. Dodał jednak, że ci Polacy i Litwini, którzy do Moskwy przyjechali z Dymitrem „o tem, żeby to nieprawdziwy Dymitr być miał, najmniejszej wiadomości nie mieli, zbytków żadnych tu nie czynili, a jeśli który z mniejszych krzywdę jaką czynił, od tego sprawiedliwość [czyli przewód sądowy - przyp. mój JB]. Za winnym nikt nie stoi, dla jednego wszyscy nie powinniśmy cierpieć. Za tę chęć bojarom dumnym, którą nam przez was opowiadają podziekowawszy, żądajcie imieniem naszym, aby pilno tego przestrzegali, jakoby tu krew ludzi JKMci pana naszego niewinnych i pokojem ubezpieczonych rozlewana nie była i, chowaj Boże, też ich tu prawie przed oczyma naszymi mordować miano, tedy zaraz swych wstrzymać. Samibyśmy na rozlanie krwi braci naszych patrzeć nie mogli i zarówno byśmy wszyscy umrzeć musieli, a z tego, czegoby się wprzód spodziewać mieli, łatwie bojarowie dumni rozsądzić mogą”. Innymi słowy Gosiewski ostrzegł, że w razie kontynuowania rzezi, posłowie króla włączą się do walki, a ich ewentualna śmierć zmusiłaby Zygmunta III do wypowiedzenia wojny (faktycznie wojnę Zygmunt III wypowie dopiero trzy lata później). Godne postawienie sprawy przez człowieka, któremu groziła śmierć nie tylko od przypadkowej strzały, lecz także „likwidacja” jako niewygodnego świadka (o czym za chwilę) uratowała życie wszystkim, którzy ocaleli z porannej rzezi. Część z nich wprawdzie umrze w więzieniu, ale część gołych dołączy później do poselstwa. Całą sobotę żal, frasunek i trwoga trapiły jednak wszystkich członków poselstwa. Dwór poselski jeszcze cieszył się wewnętrzną swobodą, lecz otoczony był szczelnym kordonem straży. Nie spano więc w nocy, ciągle obawiając się najgorszego. Lecz Gosiewskiego z pewnością trapiło co innego. Wiedział po prostu zbyt wiele. Jako zręczny dyplomata zdawał sobie sprawę, że nie może kłamać, ale nie może też mówić wszystkiego. Linię obrony na wypadek katastrofy miał zapewne ułożoną już wcześniej. Domyslał się kto włoży na swój rubaszny czerep tę śmieszną czapeczkę Monomacha. Przed tym nowym „władcą much” trzeba będzie godnie reprezentować króla i zapewnić mu logiczne alibi wobec oskarżeń, że to Zygmunt III wsadził na tron fałszywego cara-czarnoksiężnika. Zacznijmy więc od początku. Według oficjalnej wersji, ogłoszonej 14 stycznia 1605 roku przez patriarchę Jowa, Dymitr to w rzeczywistości Juszka Otriepiew syn Bogdana. Otriepiewowie wywodzili się z Litwy, ale porzucili ją i przenieśli się na służbę państwa moskiewskiego. Juszka został przez ojca osierocony, a jego wychowaniem zajmowała się matka Barbara. Mieszkał - jak podawał „świątobliwy” patriarcha - na dworze u Romanowów. Gdy Borys Godunow wykrył w tej rodzinie spisek, Juszko, aby uniknąć prześladowań został mnichem, przybierając imię Grzegorza (Hriszki). Przebywał w wielu klasztorach. Jak czytamy w latopisie piskariewskim, m. in. był także w klasztorze nad Wyksą, w którym przebywała carowa Maria Nagoj (wdowa po Iwanie Groźnym). Udało mu się uzyskać u niej audiencję w celi. Tam Hriszka „omotał catową i wyjawił jej swoje łotrostwo”. Ona zaś „dała mu krzyż złoty z relikwiami i drogimi kamieniami syna swego prawowiernego carewicza Dymitra”. Później tym krzyżem Samozwaniec będzie się posługiwał jak dowodem tożsamości. Opis spotkania z „matką” jest zresztą psychologicznie bardzo prawdopodobny. Najwyraźniej carowa podchwyciła pierwszą, choćby najbardziej ślepą i szaleńczą okazję do ogólnej, zbiorowej zemsty na znienawidzonym reżimie, który zabił jej syna, Dymitra (czy miała świadomość, że zabójstwa dokonano z zamysłu Romanowów tego się już pewnie nie dowiemy). Hriszkę najwyraźniej ktoś szkolił do roli, jaką mu przeznaczono. Postarano się, aby przebywał w dużej bliskości osoby carskiej. Był bowiem diakonem w klasztorze czudowskim na Kremlu. Sam patriarcha Jow brał go na swój dwór, by tam przepisywał księgi. Z pewnością miał więc okazję obserwować nie tylko dworskie ceremonie, lecz także poznać od środka działanie dworu moskiewskiego i rządzące nim mechanizmy. Potem Hriszka z jakichś powodów zbiegł z Moskwy razem z dwoma innymi mnichami - Warłaamem Jackim i Michałem Powadinem. Niepostrzeżenie przedostał się przez litewską granicę, w czym pomógł mu mnich Pimen. Według dziejopisa Gerarda Grewenbrucha ex-mnich przebywał w majątku Mikołaja i Jana Wołowiczów, później zaś w Łujewie u Stanisława Prokulickiego. Inny zbieg, mnich Benedykt, zeznał, że po ucieczce ze Smoleńska poznał Hriszkę w Kijowie i razem z nim przebywał w tamtejszych klasztorach. Z listu Janusza Ostrogskiego do króla z 2 marca 1604 roku wynika również, że Hriszka przewinął się przez otoczenie księcia Konstantego Ostrogskiego, który jednak oficjalnie był wyprawie na Moskwę niechętny. Później - jak stwierdzał patriarcha Jow - Hriszka popadł w herezję i zajął się praktykami czarnoksięskimi. Wydaje się, że w rzeczywistości przez pewien czas Otriepiew przebywał w miasteczku Hoszcza, gdzie pobierał nauki u arian polskich. Ci jednak nie mieli większego wpływu na politykę Rzeczpospolitej, więc „carewicz” opuścił to miasteczko. Jak wynika ze wspomnianego dzieła Grewenbrucha, Samozwaniec najwyraźniej został w tym czasie przeszkolony militarnie. W kozackiej rocie Erazma Ewangelika uczono go taktyki wojennej. Potem zaś wstąpił na służbę u księcia Adama Wiśniowieckiego. Od tego momentu etap przygotowawczy się kończy, a zaczyna się historia Dymitra Samozwańca Pierwszego. Bo Samozwańców będzie potem jeszcze wielu. Można powiedzieć, że jeśli Francja jest ojczyzną serów, Włochy - wina, a Polska - bigosu, to Rosja jest ojczyzną samozwańców. Rozumie się, że nie znajdziemy w źródłach jawnego potwierdzenia, iż władze Rzeczypospolitej - a w tym także Konstanty Ostrogski - udzielały mu pomocy, gdyż na tym etapie wszystko mogło się odbywać jedynie z zachowaniem ścisłej dyskrecji. Pamiętajmy też o tym, że specyfiką ustrojową państwa polsko-litewskiego było daleko idące rozproszenie władzy wykonawczej. Niech nas jednak nie zwiedzie rzekoma „samowola” magnatów kresowych; nic co się tu działo nie mogło się dziać bez wiedzy króla i kanclerza Jana Zamoyskiego. U schyłku 1603 roku Zygmunt III zaczął sondować w tej sprawie stanowisko samego papieża Klemensa VIII. W rozmowie z nuncjuszem Klaudiuszem Rangonim 1 listopada władca ujawnił, że rzekomy syn Iwana Groźnego przebywa u Adama Wiśniowieckiego i pragnie podjąć starania o przywrócenie należnego mu tronu przy pomocy Kozaków i Tatarów. Wprawdzie król uznał to przedsięwzięcie za niebezpieczne, ale jednocześnie zapowiedział, że chce bliżej poznać domniemanego carowicza. Do tematu tego wrócił także w rozmowie z nuncjuszem podkanclerzy Piotr Tylicki. Klemens jednak na razie nie połknął haczyka. W liście do króla odciął się od sprawy także kanclerz Jan Zamoyski, który umiał w odpowiednim momencie umywać ręce od odpowiedzialności za ryzykowne przedsięwzięcia. Wróćmy na chwilę do Gosiewskiego i jego niebezpiecznej misji dyplomatycznej. Zgodnie z regułami dyplomacji, wyrażonymi w ponadczasowym dziełku Françoisa de Callièresa Sztuka dyplomacji z 1716 roku, poseł powinien był przede wszystkim mówić prawdę. Ale przecież nie o wszystkim musiał wiedzieć. „Nie trzeba sądzić, że prawdomówność obowiązuje ambasadorów do odsłonięcia tajemnicy swych władców” - poucza bowiem Callières - „bynajmniej. Winien on ujawnić tyle tylko, ile mu na piśmie pozwolił jego władca. Ale nie przystoi mu kłamać - kłamstwo zawsze wyjdzie na jaw, choćby się było nie wiedzieć jak przezornym”. Gosiewski nie miał od Zygmunta III pisemnej instrukcji na wypadek buntu przeciw Samozwańcowi. Musiał się zatem opierać na standardowej formułce, że poseł „co będzie należało do dostojeństwa JKM do dobrego wszystkiej Rzptej, nie zaniecha tego uczynić”. Należało tak formułować wypowiedzi, by mówić prawdę i chronić honor królewski. Jak jednak można to było uczynić, skoro wszystkie fakty przemawiały za tym, że Samozwaniec uzyskał pomoc od elity Rzeczypospolitej i od samego króla? Można było krętaczyć i twierdzić, że to była prywatna inicjatywa panów kresowych, ale przecież nikt by w to nie uwierzył. Lepiej było więc nie taić, że władze Rzeczypospolitej pośrednio lub bezpośrednio popierały Samozwańca. Dlaczego udzielono mu pomocy? Odpowiedź była prosta.Uwierzono, że tajemniczy przybysz jest prawdziwym synem Iwana Groźnego. Najpierw „uwierzył” książę Adam Wiśniowiecki. Dowodem tożsamości okazał się ów krzyż otrzymany od Marii Nagoj. Król także „uwierzył” w tożsamość Dymitra; „uwierzyli” i niektórzy senatorowie. A zwłaszcza Jerzy Mniszech, który zapewnił w Samborze „opiekę” jak najdalej idącą, może nawet dobrze wygrzane łoże, podsuwając mu swoją córkę Marynę jako narzeczoną. Można się było co prawda domyślać, że Maryna odegrała tu rolę zwykłej kurwy, a wojewoda zaszantażował Hriszkę, że jeśli nie pójdzie na współpracę, to marnie skończy, ale tego przecież Gosiewski nie musiał wiedzieć, a i my dzisiaj tylko się tego domyślamy. Faktem jest, że „zakochany” Hriszka 15 maja 1604 roku przyrzekł uroczyście natychmiast po objęciu tronu poślubić córkę wojewody. Zobowiązywał się również wypłacić Mniszchowi milion złotych na spłatę długów i pokrycie kosztów podróży do Moskwy swej przyszłej małżonki. Maryna miała otrzymać „co przedniejsze klejnoty” i srebra stołowe z carskiego skarbca oraz Nowogród Wielki i Psków, „w których wolno będzie jej rządzić, prawa stanowić, majętności dawać sobie zasłużonym, przedawać wedle upodobania swego, jako w swoich własnych udzielnych państwach, kościoły, klasztory religii rzymskiej katolickiej budować, szkołami łacińskimi opatrować”. Tak, tak, królowie do swych wielkich zamysłów wykorzystują czasem takich, jak Mniszech, szubrawców... W pierwszych dniach marca 1604 roku Jerzy Mniszech wydał w Krakowie bankiet, na który zaproszeni zostali senatorowie i inni dostojnicy, a także nuncjusz Rangoni. Obecny był też Dymitr - „incognito” - ale to on był przecież przedmiotem głównego zainteresowania. Nuncjusz uważnie zlustrował przybysza. Carewicz miał dobrą aparycję, cerę smagłą, na nosie pod prawym okiem wielką brodawkę. Jego dłonie były długie i białe, a ich kształt wskazywał na szlachetne pochodzenie. „W mowie śmiały, zaś w jego sposobie chodzenia i bycia jest doprawdy jakaś wielkość” - stwierdził w raporcie przesłanym do Rzymu 13 marca. Z wyglądu Samozwaniec miał 24 lata, nie nosił brody, był elokwentny, bardzo skromny i skryty, o niezwykle żywym umyśle i powściągliwym zachowaniu (nie przepadał za alkoholem). Idealny agent wpływu - chciałoby się powiedzieć. Uwiarygodniała go też obecność kilkunastu synów bojarskich z Moskwy, którzy znaki na jego ciele oglądając, jeden przez drugiego rozpoznawali w nim prawdziwego Dymitra. Pojawili się i wysłannicy kozaków dońskich - Andrzej Koreła i Michał Mieżakow. Skoro niektórzy Moskale najwyraźniej współdziałali z dworem polskim, to na tym etapie nasuwa się oczywiste pytanie: czy Romanowowie w dalszym ciągu „pilotowali” swojego pupila na terytorium Rzeczypospolitej? Myślę, że tak. Choć nie było to łatwe - byli przez cara Borysa poddani stałej inwigilacji. Co chcieli osiągnąć? Rękami Rzeczypospolitej chcieli obalić panującego cara a w sprzyjającym momencie objąć władzę - zakulisową lub jawną. Mistyfikacja była więc przygotowana jak należy i podtrzymywana przez samych Moskali. Kolejne pytanie brzmi: czy dwór polski zdawał sobie sprawę, że jest wykorzystywany? Oczywiście tak. Późniejszy przebieg wydarzeń wskazuje na to, że otoczenie królewskie planowało wielowariantowo. Po pierwsze sprawdzić, jakie poparcie mają Romanowowie i ich sprzymierzeńcy. Sprawdzić, jaką siłą dysponuje jeszcze państwo moskiewskie (zanim dojdzie do otwartej wojny), dokonać „rozpoznania walką”. W razie powodzenia Samozwańca, trzymać go na smyczy szantażu („my wiemy kim jesteś, więc nie podskakuj”). Gdyby agent się uniezależnił - wesprzeć opozycję i obalić Samozwańca. I tak dalej... Zygmunt III zdecydował się przyjąć młodzieńca na Wawelu w obecności marszałka Myszkowskiego, podkanclerzego Tylickiego, sekretarza wielkiego Szymona Rudnickiego oraz pisarza wielkiego litewskiego Macieja Woyny. Tu Samozwaniec odegrał swoją rolę znakomicie i spotkał się z życzliwym przyjęciem, lecz z podjęciem ostatecznej decyzji król czekał na stanowisko Rangoniego. Jeżeli by Stolica Apostolska uznała, że w osobie Dymitra pojawia się szansa złączenia Moskwy z kościołem rzymskim, wówczas cała akcja zyskałaby w papieżu protektora. Samozwaniec złożył więc wizytę nuncjuszowi, podczas której z wielkim uszanowaniem mówił o „Wielkim Ojcu” - jak nazywał papieża - prosił o wyjednanie jego pomocy i pomocy króla polskiego (choć tę już zapewne miał, chodziło jednak o to, by w sprawę zaangażować nuncjusza) i zadeklarował, że gdyby mu się udało odzyskać „dziedziczne” swe królestwo, to mógłby się okazać pomocny dla całego chrześcijaństwa przez połączenie się z innymi władcami chrześcijańskimi do walki przeciw wrogom Krzyża Świętego. Nuncjusz przyjął to wdzięcznie. Wkrótce też Dymitr demonstracyjnie przeszedł wszystkie etapy nawrócenia: od wątpliwości, czy wolno mu porzucić wiarę prawosławną, przez dysputy z usłużnymi jezuitami, aż do wyrzeknięcia się schizmy i połączenia z kościołem katolickim. O przejściu na wiarę katolicką doniósł w liście papieżowi, prosząc jednak o zatajenie tego faktu. Uzyskał wreszcie nieoficjalne poparcie króla. 24 kwietnia też w towarzystwie Jerzego Mniszcha i swego spowiednika jezuity o. Kaspra Sawickiego przyjął z rąk nuncjusza komunię świętą i sakrament bierzmowania. Dymitr - bo tak będziemy teraz „w dobrej wierze” nazywać Hriszkę - zobowiązał się „dla zgody i pokoju między narodem polskim i moskiewskim” przekazać Zygmuntowi III połowę ziemi smoleńskiej z sześcioma miastami w księstwie siewierskim. Nie dotrzymał obietnicy? Tym lepiej - jeszcze jeden więcej dowód na to, że był prawdziwym carewiczem. Jakże by się bowiem chciał pozbywać własnej ojcowizny? A więc sprawa była czysta: król zupełnie bezinteresowanie pozwolił mu na zaciąganie wojska. Co więcej Kreml... Kreml milczał. Nie wysłano do Rzeczypospolitej żadnych demaskujących Samozwańca wyjaśnień i żadnego oficjalnego protestu. Jedynie kilku wojewodów rosyjskich korespondowało w tej sprawie z pogranicznymi urzędnikami Rzeczypospolitej, ale listy te zawierały tak wiele niedokładności i sprzeczności, że z pewnością bardziej Samozwańcowi pomogły, niż zaszkodziły. Czym kierował się car Borys nie zajmując wyraźnego stanowiska? Czy bał się, że samo omawianie tej sprawy ośmieszy państwo moskiewskie? A może na Kremlu sabotowano carskie zarządzenia, chcąc maksymalnie ułatwić Samozwańcowi jego zadanie w Rzeczypospolitej? Ten fakt należało wykorzystać dla obrony honoru króla. Były i inne dowody prawdziwości Dymitra. Oto bowiem przybywali do niego zbiegowie z państwa moskiewskiego, przynosząc mu tajemne listy, w których tytułowano go księciem Dymitrem z Uhlicza, prawdziwym „przyrodzonym” władcą. Znajdowały się w nich ponadto informacje o wszystkich zamysłach i poczynaniach cara Borysa, jak też wezwania i prośby, aby natychmiast szedł ku granicom moskiewskim, gdyż bez przeszkód posiądzie tam tron moskiewski. Była, co prawda inna okoliczność, która mogłaby zagrozić honorowi króla jego miłości, a mianowicie wizyta w sierpniu 1604 roku Smirnoja Otriepiewa, stryja Hriszki, na dworze polskim. Lecz Smirnoj jechał do Rzeczypospolitej nie w imieniu cara Borysa, lecz bojarów, formalnie w celu omówienia zatargów granicznych i bolesnej podwyżki ceł. Na dodatek w listach które przywiózł nie wymieniano go - jako gońca - z imienia i nazwiska, co urągało ówczesnym obyczajom. Najwyraźniej więc przyjechał na przeszpiegi pod „przykrywką” spraw drugorzędnych. Właściwym celem było ustalenie czy Dymitr Samozwaniec to Hriszka Otriepiew. Jeśli nawet Smirnoj zażądał konfrontacji z carewiczem, to Dymitr był już przecież pod Lwowem, szykując do wyprawy swoje oddziały. Niemal do ostatniej chwili car Borys próbował sprawę załatwić bez nawiązania formalnego dialogu z dworem polskim, jakby się obawiał, że w zamian za odstąpienie od poparcia dla Samozwańca, strona polsko-litewska znów wróci do projektów unii Rzeczypospolitej z Moskwą lub zażąda jakichś koncesji. Patriarcha Jow wysłał wprawdzie do biskupa wileńskiego gońca z listem do senatorów duchownych w tej sprawie, lecz zanim biskup zdążył powiadomić wszystkich adresatów, car Borys odszedł z tego świata. A goniec? Goniec... uznał Dymitra za swego władcę i odpowiedzi na przywieziony przez siebie list wziąć nie chciał. Do wojewody kijowskiego księcia Konstantego Ostrogskiego przybył też inny wysłannik patriarchy Jowa, Afanasij Palczykow. W przesłanym liście Jow wyjaśniał kim naprawdę jest Dymitr, prosił o pojmanie owego „łotra i heretyka” i odesłanie do Moskwy. Rozumie się, że Ostrogski - jako czołowy protektor prawosławia w Rzeczypospolitej - znalazł się w sytuacji niezręcznej. Łatwo mógł paść ofiarą oskarżenia o zdradę. Zatrzymał więc przy sobie Palczykowa, a na list nie odpowiedział. Natomiast jawnie demonstrował niechęć wobec wyprawy Samozwańca. Dla zachowania twarzy namówił swego syna Janusza, kasztelana krakowskiego do demonstracji zbrojnej przeciwko idącej na Moskwę drużynie Dymitra. Sam król zresztą oficjalnie rozkazał, aby stronnicy Dymitra zbierający się pod Lwowem „niemieszkanie rozjechali się i gwałtów, mordów i krzywd tych czynić zaniechali”, a w razie oporu będzie ich traktować jako buntowników, najezdników i gwałtowników pokoju powszechnego. Wszelkie pozory zostały więc zachowane. Tymczasem 30 sierpnia 1604 roku pod Glinianami koło Lwowa zebrało się wojsko dymitrowe w liczbie 580 husarzy, 500 piechurów oraz 1420 lekkiej jazdy „kozackiej” i petyhorskiej. Przybyli też rdzenni Moskale - zbiegowie z państwa moskiewskiego. Rozpoczynało się coś na kształt IV wyprawy krzyżowej... Zuchwałość tych 2-3 tysięcy śmiałków, którzy poważyli się zaatakować mocarstwo dysponujące ciągle jeszcze - w najgorszym razie - armią dwudziestokrotnie większą, może być też porównana z zuchwałością Hernanda Korteza, który z garstką śmiałków opanował ogromne i ludne miasto Tenochtitlan, położył łapę na jego skarbach i uwięził „cesarza” Azteków, Montezumę II. Porównanie to jest o tyle na miejscu, że z uporem godnym lepszej sprawy Moskale wytrwale wznosili w swoim kraju atrapę państwa starożytnego i ze śmieszną powagą żądali, aby to kłamstwo uznać za prawdę. Największym zaś zagrożeniem dla kłamstwa jest jego wyolbrzymienie do rozmiarów karykaturalnych. Chcecie się bawić w Bizancjum? Pobawmy się razem! Pojawienie się Samozwańca i stwarzanie pozorów jego majestatu w istocie rzeczy ośmieszało bizantyjski projekt realizowany w krainie sierpniowych przymrozków. Łże-Dymitrowi i Zygmuntowi III, a także (choć bez tej intencji) rodzinie Romanowów, Rosjanie zawdzięczają pierwszą w swojej historii okazję, aby zrozumieć, że budowa państwa opartego na pracy niewolniczej i niewolnicze kopiowanie wzorców starożytnych to jak zawracanie kijem rwącej rzeki. Zbyt wiele się zmieniło podczas średniowiecza i renesansu! Samozwaniec mógł jednak liczyć na jeszcze innych sprzymierzeńców. „Tlaxcalanami” północy okazali się być zawsze skłonni do buntu kozacy - zarówno zaporoscy, jak i dońscy (tzw. „duńcy”). Przemarsz do tej rzeki drużyna Dymitra odbyła w rozproszeniu i różnymi drogami, aby uniknąć „wieszającego się” nad nią wojska księcia Janusza Ostrogskiego. W obawie przed książęcym pościgiem zachowywano ciągłą czujność, „nie sypiając po całej nocy i konie gotowe mając”. Gdy 30 września drużyna zgromadziła się nad brzegiem rzeki, okazało się, że Ostrogski „wszystkie promy kazał pozaciągać precz”. Dopiero kilka dni później przeprawiono się pomyślnie przez rzekę, a do Dymitra dołączyły posiłki - kozacy i pewna liczba Moskali. Po moskiewskiej stronie Dniepru coraz liczniejsza drużyna podążyła w stronę pierwszej moskiewskiej twierdzy - Morawska. Na skutek buntu jego mieszkańców, Morawsk się poddał. Wkrótce potem to samo uczynił Czernihów. Nowogród Siewierski pod komendą dzielnego Piotra Basmanowa się obronił, ale skapitulował Putywl. Wszędzie szerzyło się antygodunowowskie powstanie. Na stronę Samozwańca przeszedł Rylsk, Kursk, Siewsk i włość komarzycka. Poddały się też Kromy. Jak się później okaże była to twierdza kluczowa w tej kampanii. Masowe poparcie, także ze strony kniaziów, wojewodów i szlachty było jeszcze jednym więcej argumentem za prawdziwą tożsamością Dymitra (bo vox populi, vox dei) i ten argument Gosiewski również wziął pod uwagę. Podczas gdy Łże-Dymitr oblegał Nowogród Siewierski, car Borys zrozumiał wreszcie jakie niebezpieczeństwo mu zagraża. Natychmiast zarządził mobilizację, a na czele zebranej pod Brańskiem 40-tysięcznej armii postawił Fiodora Mścisławskiego, obiecując mu oddać za żonę carównę Ksenię jeśli zwycięży i zabije Samozwańca. Dzięki surowym zarządzeniom armia została liczebnie wzmocniona i w grudniu Mścisławski podszedł pod Nowogród. 11 grudnia armie stanęły twarzą w twarz. Łże-Dymitr wygłosił płomienne przemówienie: „Nie lękajcie się wielkiej liczby przeciwnika: pole bitwy zostaje nie przy tym kto silniejszy, a kto bardziej mężny i cnotliwy”. Ten dzień przyniósł Samozwańcowi pełne zwycięstwo. Mścisławski otrzymał kilka ran w głowę i został zrzucony z konia, a niewoli uniknął tylko dzięki strzelcom, którzy go unieśli z pola bitwy. Poległo 4 tysiące z jego armii, wielu odniosło rany i dostało się do niewoli. Zdobyto główną choragiew. Straty zwycięzców były nikłe.

Dopiero po nowym roku, na wieść o klęsce car zdecydował się podać do publicznej wiadomości dane dotyczące Hriszki Otriepiewa, ale za pośrednictwem patriarchy Jowa, który rozesłał w tej sprawie gramoty do eparchii i klasztorów z poleceniem odczytania miejscowej ludności. Winą za pojawienie się Samozwańca obarczał Zygmunta III, który chciał rzekomo wprowadzić do Moskwy „herezję łacińską” i luterańską (czytaj: tolerancję wyznaniową) a także zagarnąć ziemię siewierską (tylko ten ostatni zarzut był prawdziwy).Tymczasem zwycięskie wojsko popadło w stan rozprzężenia. Polacy i Litwini domagali się wypłaty żołdu. Doszło do otwartego buntu. Ledwie 1,5 tysiąca najemników pozostało przy Samozwańcu, a wojewoda Mniszech (wymawiając się złym stanem zdrowia) odjechał na sejm. Fakt ten był istotnym argumentem chroniącym honor króla Zygmunta: „król jego mość [...] srogie uniwersały swoje do pana wojewody sendomierskiego i do inszych ludzi, którzy pod Nowogródkiem byli, posłać raczył, aby z tym człekiem nie przestawając, zaraz z granic moskiewskich wyjechali. Jakoż pan wojewoda i ludzie z nim polscy zaraz stamtąd wyjechali. On jeno z kozakami waszymi duńskimi, częścią zaporoskich i z inszymi ludźmi narodu waszego moskiewskiego, którzy go sobie za pana przyznali, tam został” - powie później w mowie do bojarów drugi obok Gosiewskiego poseł królewski kasztelan małogoski Mikołaj Oleśnicki. Istotnie. Po odjeździe większości najemników, główną siłą Dymitra stanowili teraz kozacy w liczbie 12 tysięcy z 14 armatami. Odstąpiono od oblężenia Nowogrodu i wkrótce za namową kozaków wydano bitwę pod Dobryniczami - haniebnie przegraną, bo kozacy uszli bez walki z pola walki. Sam Dymitr ledwie uszedł z życiem. Ale zwycięski kniaź Mścisławski nie kwapił się z pościgiem... Załamany Dymitr chciał uciec do Rzeczypospolitej, lecz otaczający go Moskale zagrozili, że w takim wypadku wydadzą go Borysowi. Przekonywali, że istnieje jeszcze wiele możliwości działania. Przede wszystkim należało poprosić Zygmunta III o pomoc. Ale król rzecz jasna nawet nie dopuścił do siebie posła od „carewicza”. Zmienił zdanie dopiero wówczas, gdy sami Moskale uznali Dymitra za swego władcę... Co więcej, w styczniu 1605 roku podczas obrad sejmu rada senatu oficjalnie odcięła się od dymitriady. A przybyłemu w lutym posłowi Borysa Postnikowi Ogariewowi kanclerz litewski Lew Sapieha oznajmił, że król zamierzał powiadomić cara o pojawieniu się Samozwańca; ten jednak działał tak szybko, że zanim cokolwiek król zdążył zrobić, Samozwaniec był już w głębi państwa moskiewskiego... A więc i tutaj dbano o zachowanie wszelkich pozorów. Sytuacja Dymitra byłaby więc tragiczna, gdyby nie to, że wojsko carskie działało opieszale i nieudolnie, a co więcej, gdy doszła doń fałszywa pogłoska o nadciągających zza Dniepru Polakach pod wodzą hetmana Żółkiewskiego, wpadło w popłoch i zwinęło oblężenie wiernego Samozwańcowi Rylska, udając się do włości komarzyckiej. Tam dokonało krwawego odwetu za pomoc okazywaną Samozwańcowi. Tysiące ludzi wymordowano w najwymyślniejszy sposób, a to przyczyniło popularności Dymitrowi. Rychło poddały mu się Oskoł, Wałujki, Biełgorod, Woroneż, Jelec, Liwny i Cariow-Borysow; z miast tych nadciągnęły też posiłki. Ponaglani przez cara Borysa wodzowie armii carskiej – Fiodor Mścisławski i Wasyl Szujski ruszyli pod Kromy, aby uniemożliwić Samozwańcowi bezpośrednie wyjście na Moskwę. Lecz Kromy wytrzymały oblężenie, a carskie wojsko - wyniszczone chorobami i mrozem - zaczęło dezerterować. Aby rozproszyć wątpliwości odnośnie swej tożsamości, Dymitr sprowadził do Putywla osobnika, który publicznie podał się za Hriszkę Otriepiewa, sławnego „w całej Moskowii” czarownika. W tym czasie kolejne oddziały tłumnie zasilały obóz Dymitra. Car Borys coraz bardziej podupadał na duchu i zdrowiu. Załamany niepowodzeniami 3 kwietnia zmarł, podobno otruty przez bojarów. Mieszkańcy Moskwy złożyli przysięgę na wierność synowi Borysa, Fiodorowi. Do rozprzężonej armii wysłano jako faktycznego wodza naczelnego Piotra Basmanowa, wsławionego wcześniej energiczną obroną Nowogrodu. A jednak Basmanow zdradził i 27 kwietnia wraz z większością wojska uznał Samozwańca prawowitym następcą. Niewielka część żołnierzy wraz z formalnym wodzem naczelnym Michałem Katyriewem-Rostowskim uciekła z obozu, kierując się ku Moskwie. W moskiewskiej stolicy panowała cisza. W napięciu oczekiwano na dalszy rozwój wypadków. 20 maja rozeszła się pogłoska, że nadciągają oddziały Dymitra. W jednej chwili w mieście „zawrzało jak w ulu”. Jedno biegli po broń, inni wykupywali sól i chleb, aby powitać nowe wojsko. Carowa Maria, car Fiodor i bojarzy „zdrętwiali ze strachu”, nie orientowali się co się dzieje za murami Kremla. Tym razem jeszcze nastroje udało się opanować i zaczęto przygotowania - rzekomo dla obrony - a w rzeczywistości w celu poskromienia ludu, który miał ogromną ochotę ograbić kupców i panów. Wśród elity panowała najwyraźniej większa obawa przed miejską biedotą niż wojskami Dymitra. 20 maja na Plac Czerwony przybyli wysłannicy Samozwańca - Naum Pleszczejew i Gawriła Puszkin. Wobec nieprzebranych rzeszy ludu, który na dźwięk dzwonów zbiegł się ze wszystkich stron, odczytali list nowego władcy, w którym - zwracając się do Fiodora Mścisławskiego, braci Szujskich oraz pozostałych Moskwiczy - powiadamiał o swych prawach do tronu, okazywał łaskę bojarom i oświadczał, że z wielkim wojskiem idzie ku stolicy. Żonę Borysa Marię i jej syna Fiodora określił mianem zdrajców i obarczył winą za okropieństwa wojny domowej. Wezwał do posłuszeństwa i wyprawienia doń delegacji z prośbą o łaskę. Daremnie patriarcha Jow i bojarzy próbowali uspokoić lud. Rozległy się okrzyki „niech żyje gosudar nasz Dymitr Iwanowicz Wszechrusi!”, „precz z Godunowami!”. Wystapił też Bogdan Bielski, który za czasów Borysa znalazł się w niełasce, a teraz na skutek amnestii cara Fiodora powrócił do Moskwy. Oświadczył, że to on z wdzięczności za łaski okazywane mu przez cara Iwana uratował carewicza Dymitra i dlatego cierpiał prześladowania od Borysa. Słysząc to lud wtargnął na Kreml. Przerażony Fiodor uciekł do Granowitej pałaty, gdzie zasiadł na tronie, a po jego bokach stanęły matka Maria i siostra Ksenia ze świętymi obrazami w rękach. Lecz cara ściągnięto z tronu i całą trójkę uwięziono w dawnym dworze Borysa. Pałac carski zdewastowano i ograbiono. Znieważono patriarchę Jowa. Zemstę wywarto na wszystkich stronnikach Godunowa. Jak komentował kronikarz Bussow, „spośród wielu tysięcy ludzi ani jeden nie wspomniał o tym, że mimo wszystko Borys uczynił bardzo dużo dobrego dla państwa... To wszystko i to, iż utrzymywał tych nikczemników w czasie drożyzny, zostało całkowicie zapomniane, jakby absolutnie niczego zasługującego na pochwałę nie dokonał”. Dalej wszystko odbyło się według utartego zwyczaju. Moskwicze poprosili Dymitra o przebaczenie i przybycie do stolica dla objęcia tronu, zapewniając, że są jego wiernymi poddanymi. Ciało Borysa wywleczono z grobu, zbeszczeszczono, carową Marię uduszono szybko, młodego zaś Fiodora zamordowano dopiero po długiej walce w sposób niebywale bestialski. Całą rodzinę pochowano na przedmieściu. Patriarchę Jowa zesłano do klasztoru w Staricy, a jego miejsce zajął riazański biskup Ignacy. Krągłą córkę Borysa Ksenię wziął sobie w charakterze łupu wojennego Samozwaniec jako nałożnicę. Stronnicy Godunowa poszli na zesłanie lub do więzień; wymieniono prawie wszystkich wojewodów, awansowano przeciwników Godunowa, a wygnańcom pozwolono wrócić do stolicy. W ten sposób powrócili Iwan i Filaret Romanowowie. Iwan wszedł wkrótce do dumy bojarskiej, a Filaret został metropolitą rostowskim. Rodzinie tej Samozwaniec okazywał wielkie względy, a w grudniu urządził ich trzem braciom okazałe pogrzeby. Ogromnymi względami nowego cara cieszyła się też jego „matka”, Maria Nagoj. Ledwie Moskwa przysięgła wierność nowemu władcy, już Szujscy uknuli nowy spisek. Na fali popularności Dymitr miał sporo szczęścia, gdyż Wasyl Szujski zdradził się z tym przed pewnym rzekomo zaufanym kupcem, który doniósł o tym Samozwańcowi. Była to pierwsza próba sił, a jednocześnie okazja do ukazania zmiany stylu sprawowania rządów. Po pierwsze Dymitr oddał osądzenie sprawy dumie bojarskiej (a nie sobie). Gdy duma skazała Szujskiego na śmierć, Dymitr w ostatniej chwili go ułaskawił. Można się co prawda domyślać, że nie uczynił tego z pobudek humanitarnych. Po prostu wolał zatrzymać przy życiu podstępnego wroga, bo spodziewał się, że ten nie ustanie w spiskowaniu, a to pozwoli na pełniejsze rozpracowanie kto jeszcze spiskuje. Następną zmianą było utworzenie senatu, do którego powołano nie tylko bojarów, ale i najwyższych dostojników duchownych. Było to stworzenie sobie dobrego audytorium. Codziennie odbywały się jego posiedzenia i zawsze uczestniczył w nich Samozwaniec, budząc podziw niepospolitym darem wymowy i bystrością umysłu. W przeciwieństwie do poprzednich carów - niedostępnych dla ludu - dwa razy w tygodniu dopuszczał do siebie na audiencji wszelakich interesantów. Poprzedni carowie często zabraniali najprzedniejszym bojarom ożenku, aby ich dzieci nie stanowiły dla nich zagrożenia; Dymitr odwrotnie, zachęcał do małżeństw i bywał na ich weselach. Zwalczał zwyczajową korupcję urzędników (powiększył im wynagrodzenie). Ułatwił handel, dzięki czemu ustała wreszcie drożyzna. Czynił też różne gesty wobec chłopów. Co więcej, zmianie uległy obyczaje dworskie. Pojawiły się nowe urzędy, wzorowane na polskich. Przy jedzeniu car nie żegnał się co chwilę i nie kazał się bez przerwy kropić wodą święconą (jak poprzedni carowie), natomiast lubił gawędzić wesoło i chętnie słuchał muzyki. W przeciwieństwie do poprzedników Dymitr chętnie wychodził poza mury Kremla sam lub w nielicznym towarzystwie. Uwielbiał jazdę konną, walki ze zwierzętami oraz polowania. Był hojny aż do przesady, przez co skarb znacznie zubożał. Wielu zdawało sobie sprawę z jego niskiego urodzenia, ale nie to było istotne; wszak w niejednej rodzinie są synowie adoptowani i niejeden syn z trzeciej czy czwartej żony może odziedziczyć ojcowiznę. Problem polegał raczej na braku „duchowego pokrewieństwa” z poprzednimi carami. Godunow nieudolnie, ale naśladował Iwana Groźnego; Samozwaniec nawet nie próbował tego czynić, a w dodatku wybaczał zdradę (casus Szujskiego). Jeśli w jakikolwiek sposób przypominał diabła, to raczej w taki, jak późniejszy o stulecie car Piotr (zwany „wielkim”). Ale Moskale nie byli jeszcze gotowi na przyjęcie nowej atrapy... Na domiar złego Samozwaniec otaczał się arianami i ludźmi „różnych sekt”. Był tolerancyjny dla innych religii, natomiast klasztory prawosławne obłożył wysokimi podatkami na planowaną wojnę z Tatarami i Turcją. Zresztą co do wojny, to wolno podejrzewać, że w rzeczywistości planował wojnę z Rzecząpospolitą. W państwie polsko-litewskim właśnie narastało napięcie związane z rokoszem Zebrzydowskiego. Chodziły plotki, że niechętni królowi chcą Dymitra osadzić na tronie polskim. Dymitr jednak słusznie obawiał się polskiej kawalerii. Kazał więc zbudować ruchomą wieżę, coś w rodzaju „czołgu”, najeżonego armatami i strzelbami i miotającego płomienie. Mając w Moskwie oddział wiernych sobie najemników z Rzeczypospolitej kazał tej kawalerii na próbę zaatakować ów „czołg”. Próba wypadła podobno pomyślnie dla machiny, a niepomyślnie dla kawalerii. W spiski te był również wplątany sam Mniszech, co później mu wypominano. Z pewnością wiedział o nich także król. Zresztą coraz bardziej irytujące stawały się spory o tytuły carskie. Należały one co prawda do stałego repertuaru relacji Rzeczypospolitej z Moskwą; z reguły odmawiano carowi tytułu carskiego, a przyznawano jedynie tytuł wielkoksiążęcy. Teraz jednak poprzeczka została podbita: Dymitr ogłosił się cesarzem, imperatorem i domagał się, aby tego tytułu respektowano. Gdy więc przysłany przezeń poseł Iwan Bezobrazow (a w istocie wysłannik znowu spiskujących braci Szujskich) nieoficjalnie w rozmowie z Gosiewskim uczynił nadzieję na panowanie królewicza Władysława na tronie moskiewskim, król poufnie wyraził ubolewanie z powodu postępków Dymitra i zapewnił, że wcale nie myśli Moskalom „drogi zagradzać, żeby nie mieli o sobie radzić”. Wieści o nowych spiskach przeciw Dymitrowi naturalnie były znane również i Mniszchowi, toteż mimo, że ślub Maryny z Dymitrem został na odległość oficjalnie zawarty, nie śpieszył się wojewoda sandomierski z wyprawieniem córki do Moskwy. Śpieszył się natomiast Dymitr, zdając sobie sprawę, że niepowodzenie jego planów matrymonialnych podkopałoby natychmiast sytuację w Moskwie i wydało go na łup spiskowców. Samozwaniec z pewnością obawiał się, że wykorzystawszy go do wszczęcia zamieszek, dwór polski zechce się go teraz pozbyć. Wreszcie na skutek dymitrowych nalegań, w marcu 1606 roku orszak Mniszchów wyruszył do moskiewskiej stolicy. Wraz z Mniszchami podążył orszak posłów królewskich Mikołaja Oleśnickiego i Aleksandra Gosiewskiego. Być może obecność tego ostatniego miała być sygnałem dla spiskowców, że król nie sprzeciwia się obaleniu fałszywego cara. Czy można zakładać, że król Zygmunt świadomie wydał na pastwę Moskwy swoich najbliższych i najzdolniejszych współpracowników? Czy spodziewał się, że po obaleniu fałszywego cara zostaną na długie miesiące uwięzieni? Czy wreszcie sami posłowie królewscy spodziewali się długotrwałej niedoli w łapach wroga? Być może podobnie jak Samozwaniec nie spodziewał się, że bunt nastąpi tak szybko. Faktem jest, że przyjazd Maryny uśpił czujność Samozwańca, który mimo ostrzeżeń od Polaków i Niemców zdawał się być o swój los zupełnie spokojny. Wiele wskazuje na to, że Samozwaniec uważnie śledził przygotowania do buntu, nie chciał jednak uderzyć w spiskowców przedwcześnie. W rezultacie dał się zaskoczyć w chwili najmniej spodziewanej. Zdawał sobie sprawę, że król polski w rzeczywistości nie jest mu już przychylny. Posłowie polscy ponownie przedstawili projekt unii Rzeczypospolitej z Moskwą - bardzo podobny do tego, który Lew Sapieha przedstawił w 1600 roku. Według projektu w razie zgonu króla polskiego senatorowie Rzeczypospolitej mieliby powiadomić Moskwę o tym fakcie i porozumieć się co do wyboru nowego władcy, „nie zagradzając przystępu do panowania” synowi króla, jeżeli zostanie wybrany w wolnej elekcji, która miała być w pełni zachowana. Nowy król musiałby zaprzysiąc unię z Moskwą. Natomiast gdyby bezpotomnie umarł władca moskiewski, wówczas na tronie moskiewskim zasiadłby król polski. Ponownie dwór polski prowadził dialog nie z carem, lecz z jego możnymi poddanymi. Wyobraźmy sobie teraz jakie myśli kłębiły się w głowach Szujskich, Mścisławskiego, Romanowów i całej rzeszy moskiewskich dworaków! Król daje wyraźny sygnał, że traktuje Dymitra jako władcę tymczasowego. Chce zasiąść na jego miejscu lub też (po swojej śmierci) zapewnić tron moskiewski synowi. Co się stanie, jeśli ten szalony Dymitr przyjmie warunki króla? Marzenia o Bizancjum prysną jak bańka mydlana, Moskwa pozostanie już na wieki żałosnym "wielkim księstwem", nigdy Carstwem! Trzeba natychmiast obalić Samozwańca, póki czas! Zdaje się, że również Dymitr doskonale rozumiał taktykę króla Zygmunta. W prywatnej rozmowie z ojcem Kasprem Sawickim Samozwaniec niespodziewanie zaczął się przechwalać, że ma wielką armię, że jeszcze nie zdecydował przeciw komu jej użyje i zaraz zaczął się z oburzeniem uskarżać na króla polskiego, że nie daje mu należnych tytułów cesarskich. W wyniku buntu nowym carem został Wasyl Szujski - przebiegły starzec o chytrych oczkach. Rychło też bojarzy kazali Mniszchowi i posłom królewskim tłumaczyć się z dymitriady, próbując całą winę zwalić na Rzeczpospolitą. Największa złość skupiła się oczywiście na Mniszchu, który tłumaczył się, że wobec licznych dowodów uwierzył w tożsamość Dymitra, zwłaszcza gdy po przekroczeniu granicy tak wielu Moskali uznawało w nim ocalonego syna iwanowego. Pytany dlaczego teraz przyjechał z licznym pocztem żołnierzy, Mniszech odparł, że taki jest w Polsce obyczaj, że dla splendoru. Zarzucano mu, że chciał wprowadzić do Moskwy wiarę łacińską, a prawosławie połączyć unią z Rzymem. Podobnie przebiegały rozmowy z posłami, przy czym w ich imieniu występował Oleśnicki z długim wywodem, iż król co prawda miał zatargi z Borysem, a zatem i powody by udzielić poparcia Samozwańcowi, ale wolał sprawę powierzyć woli bożej ani nie udzielając poparcia, ani nie przeszkadzając wyprawie na Moskwę. Opisując dalej przebieg wypadków bronił honoru królewskiego i każdy zarzut przerzucał na stronę moskiewską, mniej więcej w ten sam sposób, w jaki czynię to powyżej. „Waszego rodu był” - dowodził Oleśnicki - „Moskwicin, i ci, co go wyświadczali, nie naszy, ale waszy, Moskwa przed granicą z chlebem i solą go potykali, Moskwa zamki i insze włości poddawali, Moskwa na stolicę prowadzili, poddaństwo jemu przysięgli i na stolicy jako Hospodara koronowali; Moskwa potem i zabili. Owo krótkiemi słowy mówiąc, Moskwa poczęła, Moskwa zakończyła”. Na koniec zażądał ukarania winnych napaści na gospody polskie i odesłania wszystkich gości, razem z Mniszchem i Maryną do Rzeczypospolitej. Odpowiedziano mu wyzwiskami, a wszystkich obecnych w Moskwie Polaków i Litwinów - włączając w to posłów królewskich - porozsyłano po odległych od Moskwy miastach. Ich cierpienia trwać będą do roku 1609. Aleksander Gosiewski nigdy nie zapomni tej długotrwałej niewoli. Wyprawa na Tenochtitlan nie powiodła się. Państwo moskiewskie mimo wszelkich pozorów nie było państwem starożytnym. Dymitr nie był Montezumą ani tym bardziej cesarzem Romajów. Gdy wypełnił swoje zadanie, zarówno dwór polski, jak i spiskowcy moskiewscy pozbyli się go z niemałą ulgą. Moskwa mogła powrócić do swej lubej, a dla nas śmiesznej i nonsensownej maskarady. Mimo trudnej sytuacji uwięzionych, dwór polski miał powody do zadowolenia. Doświadczalnie wykazano słabość państwa moskiewskiego. Oficjalne wypowiedzenie wojny było więc tylko kwestią czasu. Tymczasem zarzewie buntu należało wytrwale podtrzymywać...

C.D.N. za jakiś czas Jakub Brodacki

Niniejszy tekst oparłem między innymi na następujących pozycjach książkowych: Danuta Czerska, Dymitr Samozwaniec, Wrocław 2004; Aleksander Hirschberg, Dymitr Samozwaniec, Lwów 1898; Aleksander Hirschberg, Maryna Mniszchówna, Lwów 1906; Józef Budziłło, Historia Dmitra fałszywego, w: Moskwa w rękach Polaków. Pamiętniki dowódców i oficerów garnizonu polskiego w latach 1910-1612, Kraków 2005, s. 393-510 (tytuł tego wydawnictwa źródłowego jest nieścisły, bowiem relacja Budziłły obejmuje lata 1603-1613); Pamiętnik Stanisława Niemojewskiego (1606-1608), Lwów 1899; Polska a Moskwa w pierwszej połowie wieku XVII, zbiór materiałów do historii stosunków polsko rosyjskich za Zygmunta III, Lwów 1901; Poselstwo od Zygmunta III króla polskiego do Dymitra Iwanowicza, cara moskiewskiego (samozwańca) z okazji jego zaślubin z Maryną Mniszchówną, Wrocław 1837; Stanisław Borsza, Cara moskiewskiego wyprawa naonczas do moskwy z panem wojewodą sendomirskim i z inszym rycerstwem Annop Domini 1604, w: „Napis”, seria VII R. 2001, (wydał DiG), s. 89-109; oraz na własnej analizie źródeł i przemyśleniach.

Alchymista

HARCERSTWO – rówieśnik niepodległości Powstałe na początku XX w. harcerstwo jest pierwowzorem wielu późniejszych organizacji, których celem było wychowanie młodzieży. Trafiło na przygotowany grunt działania różnych stowarzyszeń w środowiskach młodzieży w poprzednim stuleciu. Miały one wspólny rys – nastawienie na sprawę odzyskania niepodległości. Najczęściej były niewielkie, powołane na terenie jednego miasteczka, szkoły czy środowiska. Na ogół miały charakter samokształceniowy, tworząc formacyjny fundament dla młodzieży, która potem wchodziła w działalność konspiracyjną. Harcerstwo jest syntezą działań „Sokoła”, abstynenckiego „Eleusis” i niepodległościowego „Zarzewia”. W Krakowie trzeba do nich dodać „Organizację ćwiczebną młodzieży szkół średnich Krakowa i Podgórza” i Związek „Młodzież” (późniejszy Związek Nadziei), organizację abstynencka, którą zakładał m.in. Andrzej Małkowski. Punktem wyjścia był angielski skauting wymyślony przez brytyjskiego generała Roberta Beden-Powella. Do swoich myśli wychowawczych dojrzał on po wojnie burskiej. To co miał do powiedzenia o wychowaniu chłopców, opierało się na doświadczeniach wojskowych, na kontaktach z Brytyjczykami mieszkającymi w koloniach i chłopcami, którzy jako synowie wojskowych funkcjonowali na obrzeżach garnizonów oraz na obserwacjach, które poczynił przebywając w domu, w Anglii. Jego książka Scouting for Boys powstała w 1907 r., po pierwszym, eksperymentalnym obozie skautowym. Zebrał w niej wszystkie swoje doświadczenia. Już dwa lata później ten nowy projekt wychowawczy, przez publikacje w warszawskim „Świecie” i lwowskim „Słowie”, dotarł na ziemie polskie. Wkrótce można było czytać książkę w wersji angielskiej. Scouting for Boys stanowi jest samouczkiem napisanym tak, że jeśli ktoś nie zna skautingu, ale chce pracować z młodymi ludźmi, po jej lekturze może rozpocząć pracę. I drużyny skautowe powstawały w oparciu o gawędy Baden-Powella. Tak było również w Polsce. Najpierw pojawiły się patrole skautowe. To był rok 1910. Za organizacyjny początek harcerstwa przyjmuje się symbolicznie datę 22 maja 1911 r., kiedy to Andrzej Małkowski podpisał rozkaz powołujący pierwsze drużyny we Lwowie. Legenda założycielska harcerstwa mówi o tym, że Andrzej Małkowski przetłumaczył podręcznik skautingu za karę. Zrobił to dobrze, a swoją pasją zaraził przyjaciół. Była to długa lista wspaniałych młodych ludzi: Olga Drahonowska, Jadwiga Falkowska, Tadeusz Strumiłło, Ignacy Kozielewski, Jerzy Grodyński, Franciszek Pększyc-Grudziński. Obok nich nieco starsi: Mieczysław Neugebauer, Henryk Bagiński, Eugeniusz Piasecki. Od początku Małkowski i współpracujący z nim skautmistrze uważali, że angielską nazwę trzeba spolszczyć i to w taki sposób, żeby przybliżała polskiej młodzieży ideę wejścia na drogę do niepodległości. Stanisław Broniewski formułując najkrótszą definicję harcerstwa mówił, że to jest „skauting plus niepodległość”. Już w 1912 r. zaproponowano zmiany nazw: nie skauting a harcerstwo, nie patrol skautowy tylkoęp, potem hufiec i chorągiew, zawołanie „czuwaj” zamiast „bądź gotów” – to wszystko było zaczerpnięte z polskiej tradycji rycerskiej, z symboliczną dla polskiego harcerstwa postacią Zawiszy Czarnego. Na początku 1912 r. czasopismo „Skaut” ogłosiło konkurs na odznakę skautową. Wśród nagrodzonych prac był pomysł ks. Kazimierza Lutosławskiego, wykorzystania nawiązującego do idei niepodległości krzyża Virtuti Militari. Tak zrodził się Krzyż Harcerski, który w prawie niezmiennej formie przetrwał do dzisiaj. Krzyż spowija wieniec z liści laurowych i dębowych, z czasem na nich pojawiło się hasło „Czuwaj!”, a w węźle krzyża symbol ogólnoskautowy – lilijka, w harcerstwie wzorowana na lilii andegaweńskiej z literami ONC (ojczyzna, nauka, cnota). Początkowo władze szkolne nie akceptowały stowarzyszeń, które przychodziły z zewnątrz. Taki charakter miał skauting. Sytuacja zmieniła się wiosną 1912 roku kiedy Rada Szkolna Krajowa wyraziła zgodę na działanie drużyn skautowych w szkołach. Decyzja ta nadała ruchowi niezwykłej dynamiki. Różnice w dacie powstania drużyny w nowym miejscu liczyły się w tygodniach, wystarczyło, że dotarła tam literatura skautowa. Wkrótce jawny lub tajny skauting działał na obszarze trzech zaborów. Przed I wojną w harcerstwie było kilkanaście tysięcy młodych ludzi.

Harcerze byli uczestnikami obchodów patriotycznych. Część z nich uczestniczyła w działalności szkół wojskowych, które na terenie Galicji tworzył Piłsudski. Skautmistrze w momencie powstania Legionów ujawnili się jako oficerowie bądź podoficerowie legionowi. Z krakowskiego skautingu wyrósł m.in. Juliusz Ulrych, późniejszy minister, legionista, skautmistrzem był Władysław Smolarski, pułkownik, który we wrześniu 1939 r. był dowódcą piechoty dywizyjnej 17. wielkopolskiej DP. Takich były dziesiątki. Do tego, że byli skautami przed I wojną światową między innymi przyznawali się Stefan Grot Rowecki i Witold Pilecki. W wielotomowym Małopolskim słowniku uczestników walk o niepodległość w latach 1939–1956 są biogramy dziesiątków ludzi, którzy byli zaangażowani jako wojskowi w II wojnie światowej, a przedtem byli harcerzami. W większości silnych środowisk skautowych, w pierwszych latach wojny (1914–1916) rozpadły się struktury, drużyny zniknęły. W Krakowie tuż przed wojną istniało dwanaście drużyn męskich, a po dwu latach z wielkim trudem odtworzono z nich zaledwie dwie czy trzy. Reszta skautów poszła albo do Legionów, albo zaangażowała się w inne formy działania na rzecz niepodległości. Warszawscy drużynowi byli w Batalionie Warszawskim POW. Skautki na zapleczu frontu organizowały szpitale dla rannych, ośrodki dla rekonwalescentów wojennych i ochronki dla dzieci. W 1914 roku w Krakowie Małkowski wydał swoja książkę Jak skauci pracują. Znaleźć w niej można wiele myśli oddających ducha współczesnego patriotyzmu. Twórca harcerstwa wiedział, że skauci znajdą swoje miejsce w zbrojnej walce o niepodległość. Natomiast oczekiwał, że wychowanie harcerskie będzie wspierać życie polskie w wolnej ojczyźnie. Pisał m.in. „Szkoła powinna być miniaturą życia a cnoty obywatela powinny rozwinąć się już u młodzieży. Również jeśli się chce wyplenić wady narodowe, trzeba od wczesnej młodości zaczynać. W szkole skautowej, to jest w życiu skautów w drużynach, należy rozwinąć cnoty, z powodu braku których nasz przemysł niedomaga: przedsiębiorczość, wytrwałość, ciągłą dążność do doskonalenia, poprzestawanie na małym (…) Jeśli nie chcecie, ażeby Polska też była kiedyś szaro-bura, ażeby nie mogło się w niej utrzymać czyste światło i czyste serce, ażeby cudzoziemiec nie charakteryzował jej jako środowiska brudu moralnego i materialnego – nie pozwólcie na to! Niech w waszych patrolach, w waszych drużynach, w każdej pracy, jaką podejmiecie, będą wszystkie barwy tęczy, ale nie będzie szarości i burości – nie będzie gnuśności, niedołęstwa, nieszczerości, nieporządku”. Połowa harcerskiego stulecia, mająca wpływ na jego współczesny kształt, to skomplikowana historia lat stalinizmu, późniejszych rządów komunistycznych i systemu totalitarnego. Zmiany ideowe w działającym od roku 1956 ZHP sprawiły, że ukształtowały się dwa nurty ruchu harcerskiego. Na zewnątrz, pozornie, wszystko wyglądało tak samo: mundury, obozy, izby harcerskie, sztandary, znak krzyża harcerskiego. Równocześnie mieliśmy harcerskie „dwa światy”. W jednym świecie budowano system wychowania socjalistycznego, ateistycznego, opartego na masowych akcjach, a później na Harcerskiej Służbie Polsce Socjalistycznej, na patronach rodem ze Związku Młodzieży Polskiej. W świecie drugim przyjmowano Przyrzecznie Harcerskie w treści znanej przed rokiem 1939, trwał system zastępowy i stopnie harcerskie aż do Harcerza Rzeczypospolitej, kultywowano tradycje narodowe. Z tego drugiego świata wyrosło „niepokorne harcerstwo” lat 80-tych: Kręgi Instruktorów Harcerskich im. A.Małkowskiego, Ruch Harcerski Rzeczypospolitej, Niezależny Ruch Harcerski i harcerska służba liturgiczna, Polska Organizacja Harcerska, bractwa skautowe, harcerskie duszpasterstwa i wiele, wiele innych. Z tego harcerskiego świata wyrosła koncepcja reaktywowania ZHP w oparciu o Statut z roku 1936, ale także pomysł zbudowania nowej, zakorzenionej w całej tradycji organizacji. Również z tego świata wyrósł budowany od lat 80-tych system harcerskiego wychowania religijnego, program harcerskiej „Białej Służby”. Dorobek wychowawczy harcerstwa jest wyznaczany przede wszystkim aktualnością metody harcerskiej i jej wpływem na myśl pedagogiczną (np. metody zuchowej na nauczanie początkowe), ale także tak wybitnymi postaciami jak Andrzej Małkowski, Olga Drahonowska-Małkowska, Aleksander Kamiński, Stanisław Sedlaczek, Tadeusz Strumiłło, Henryk Glass, Jadwiga Falkowska, Michał Grażyński, ks. Jan Mauersberger, Florian Marciniak, Józef Grzesiak, Stanisław Broniewski i dziesiątki innych. Harcerstwo lat 30-tych zaproponowało nowoczesne metody pracy (krótkofalarstwo, szybownictwo, harcerskie placówki oświatowe i opiekuńczo-wychowawcze), w latach 40-tych eksplodowały harcerskie kluby sportowe, w latach 80-tych harcerska wyprawa wysokogórska dotarła w Andy. Tworząc „Nieprzetarty Szlak” w ZHP w latach 60-tych zaproponowano pracę z dziećmi niepełnosprawnymi. Środowiska harcerstwa niezależnego w latach 80-tych budowały zręby nowoczesnego wychowania religijnego i przecierały szlaki do polskiego niepodległościowego uchodźstwa. ZHR w latach 90-tych stworzył podstawy odrodzenia harcerstwa wśród Polaków na Wschodzie. Wiele współczesnych pomysłów pedagogicznych jest w praktyce realizowanych w harcerstwie (małe grupy, pośredniość i wzajemność wychowania, stopniowanie trudności). Program harcerskiego puszczaństwa, związek z lasem i przyrodą realizowany od powstania ruchu jest niczym innym jak dzisiejsze pomysły ekologów, „szkół przeżycia” itp. Dzisiaj drużyny harcerskie są silnie zakorzenione w narodowej tradycji, ale równocześnie podejmują – tak jak w ZHR – realizację programów wychowawczych nastawionych na rodzinę i „małą ojczyznę” przy zastosowaniu nowoczesnych form pracy. Obchodzimy w tych miesiącach stulecie powstania ruchu harcerskiego. Latem mieszkańcy Krakowa oglądali wydarzenia organizowanego przez ZHP tygodniowego Jubileuszowego Zlotu 100-lecia Harcerstwa „Operacja Kraków” na Błoniach i dużą wystawę w Muzeum Historycznym Miasta Krakowa. To był początek jubileuszu nawiązujący do roku 1910 i powstania pierwszych patroli skautowych. W dn. 20-22 maja 2011 odbędzie się Wyprawa Instruktorów ZHR do matecznika harcerstwa, do Lwowa, w sierpniu odsłonięcie popiersia A.Małkowskiego w Parku im. Dr. H.Jordana i na zakończenie obchodów trzydniowy, poprzedzony wędrówką zastępów, Jubileuszowy Zlot 100-lecia Harcerstwa „Całym życiem – Przygoda XXI” w Łagiewnikach, współorganizowany przez ZHP, Harcerstwo Polskie na Ukrainie, ZHP na Litwie, Stowarzyszenie Harcerskie i Stowarzyszenie Harcerstwa Katolickiego „Zawisza” FSE Skautów Europy. hm. Wojciech Hausner

Nieładnie, panie Ziemkiewicz, naprawdę nieładnie! Jak wiadomo, pan Rafał Ziemkiewicz odnosi ostatnio same sukcesy. Został uznany za najlepszego publicystę prawicowego w naszym kraju. Z ciepłym przyjęciem spotkała się także jego najnowsza książka, poświęconą pracy jego trzustki. Lektura tego dzieła była z pewnością pasjonująca dla wszystkich zainteresowanych działaniem narządów wewnętrznych pana Rafała. W książce tej poruszono sygnalnie także kwestie związane z wątrobą publicysty, mamy, więc szansę na ciąg dalszy, a może i cały cykl poświęcony kolejnym ważniejszym organom. Należą się p. Ziemkiewiczowi gratulacje, ale tak już jest, że każdy wielki sukces budzi w nas pokusy. Jeśli ktoś z Państwa oglądał film „Piłkarski Poker” – w końcowej scenie, triumfujący główni bohaterowie krzyczą: „To my teraz możemy wszystko!” Jedną z pokus, jakie odczuwamy mając poczucie wszechmocy, jest pokusa zniszczenia ludzi, którzy wcześniej nam podpadli, a którym dotychczas mogliśmy nagwizdać. Jak powszechnie wiadomo, na przykład pan Michnik i pan Schetyna maja właśnie zwyczaj, w miarę wzrostu swej władzy, ostrzegać swoich kolejnych wrogów: „ja cię zniszczę”. Taka samą, naturalną pokusę odczuwa pewnie każdy, ale naprawdę nie spodziewałem się, że to właśnie pan Rafał nie będzie potrafił się jej oprzeć. I co gorsza, zamiast – jak pan Michnik i pan Schetyna – wystąpić z otwartą przyłbicą, pan Ziemkiewicz ubiera niszczenie nienawistnej mu osoby w szaty fałszywej troski. Publikuje mianowicie w „Uważam Rze” otwarty list do Dominiki Wielowieyskiej z „Gazety Wyborczej”. W liście tym p. Rafał wypomina p. Dominice odejście od ideałów, służalcze traktowanie rządu, skłonność do moralnych kompromisów, czyli to wszystko, czego przypomnienie może służyć jedynie umocnieniu się pozycji pani Dominiki w jej środowisku. Jednak po zastanowieniu się, trudno nie dostrzec, że list Ziemkiewicza stanowi w rzeczywistości pocałunek śmierci i kompromituje p. Wielowieyską w oczach jej współpracowników i mocodawców. Przede wszystkim p. Ziemkiewicz insynuuje, ze p. Dominika została zmanipulowana. Że te wszystkie rzeczy, które wypisuje i w ogóle jej postawa wynika z manipulacji, której ją poddano, że jest ona – krótko mówiąc – niewinną ofiarą zabiegów cwanych i pozbawionych skrupułów macherów, którzy chytrze, krok po kroku przeciągnęli ja na ciemna stronę mocy. Jak wiadomo z klasyki filmowej, takim osobom nie można do końca ufać, bo jak przyjdzie, co, do czego, mogą sobie nagle zdać sprawę z manipulacji, od czego zmieni im sie gwałtownie optyka i gotowe będą podnieść rękę na swego chlebodawcę. Jeśli list p. Ziemkiewicza przeczyta pan Michnik, może uznać, że osoba kierująca się w życiu takimi wartościami, jak prawda, może być potencjalnie bardzo niebezpieczna dla jego interesów i skieruje panią Wielowieyską do Działu Stołecznego, by wspierała swym piórem wysiłki Straży Miejskiej, usuwającej faszystowskie znicze sprzed Pałacu Prezydenckiego, przydzielając jej (pani Dominice, nie Straży) dodatkowo do pomocy osobę o niekwestionowanej lojalności, na przykład p. Maleszkę. Co gorsza, p. Ziemkiewicz w swoim liście wskazuje, ze p. Wielowieyska różni sie od innych przedstawicieli swego środowiska tym, ze zdolna jest zauważyć zmiany, jakie zaszły w jej światopoglądzie w ciągu ostatnich 20 lat i zatęsknić za dawnymi, pięknymi czasami, kiedy prawda była, prawda, prawdą. W ten sposób wprost wskazuje na nieszczęsną, jako na słabe ogniwo łańcucha z Czerskiej. W całej tej niesmacznej historii najgorsze jest to, ze oskarżenia p. Ziemkiewicza są całkowicie bezpodstawne. Pani Dominika niczym na nie nie zasłużyła. Jest od lat wierną, godną zaufania przełożonych, ważną siłą fachową. Domniemanie, ze niegdyś z oburzeniem odrzucałaby polecenia pisania rzeczy słusznych jest po prostu insynuacją. To, że kiedyś nie działała tak jak dziś wynika stąd, że po prostu nikt jej kiedyś nie kazał. I tyle. Do tego wszelkie oskarżenia o degrengoladę przypominają pretensje do byłej zakonnicy, która obecnie zajmuje się nierządem, na które ta ostatnia odpowiedziała: „To nie ja zostałam q. tylko klasztor się zmienił w burdel”. W każdym razie nieładnie Pan postępuje, panie Rafale i wstyd mi za Pana.

Porter – blog

Cud nad Dunajem Budapeszt będzie miał nadwyżkę budżetową. Wprowadzenie podatków bankowego i kryzysowego oraz nacjonalizacja funduszy emerytalnych sprawiły, że kraj nie trafi na listę europejskich bankrutów. Komisja Europejska, OECD oraz rząd w Budapeszcie podają prognozy deficytu budżetowego na rok 2011 i 2012. Wnioski są podobne: nacjonalizacja OFE i wprowadzenie danin kryzysowych w tym roku uratowało budżet państwa, a Węgry nie trafią na listę europejskich bankrutów. Jest tylko jedno, „ale”: według KE i OECD bez dalszej konsolidacji finansów publicznych poprawa będzie tylko tymczasowa, a sytuacja zacznie się pogarszać już w 2013 roku. Według raportu KE oceniającego reformy nad Balatonem w 2011 roku Węgry będą miały nadwyżkę budżetową 1,6 proc. PKB (rząd węgierski mówi o 2 proc.). Bruksela zaznacza jednak, że bez wliczenia wpływów z prywatnych funduszy emerytalnych do budżetu, podatku bankowego i kryzysowego deficyt w tym roku pozostałby na poziomie 6 proc. PKB. Komisja przewiduje, że kolejny rok nie będzie już tak dobry i zamknie się deficytem na poziomie 3,3 proc. PKB. OECD mówi o nadwyżce w 2011 roku rzędu 2,6 proc. PKB i deficycie w przyszłym na poziomie 3,3 proc. PKB. Rząd Viktora Orbana próbuje wykorzystać poprawę i przeprowadzić serię cięć, które pozwolą utrzymać deficyt na poziomie 3 proc. również po 2012 roku. Redukcje obejmą przede wszystkim administrację. Z 40 agend rządowych pozostanie 20. Powstaje również projekt ustawy reformującej system emerytur mundurowych. – Na Węgrzech mamy 40 tys. pracujących policjantów i tyle samo policjantów emerytów – komentował w rozmowie z „DGP” wicepremier Węgier Tibor Navracsics. Do tego dochodzi 0,5 mln rencistów w liczącym niespełna 10 mln mieszkańców kraju. W ramach porządkowania finansów publicznych zredukowana zostanie także liczba wyższych uczelni (z 27 pozostanie 14. Część z nich zostanie połączona, najsłabsze zostaną zamknięte). Cięcia dotkną też finansowane przez państwo media publiczne. W czerwcu z publicznego radia i telewizji odejdzie 600 osób z 3 tys. zatrudnionych. Oszczędnościom towarzyszyć będzie utrzymanie po roku 2012 podatku bankowego, który w założeniu miał być rozwiązaniem tymczasowym. Ekipa Orbana przekonuje, że co roku – w zależności od sytuacji na rynku – będzie zmieniana tylko jego stopa. Rząd planuje jednak, że po 2012 roku całkowicie znikną tzw. podatki specjalne nakładane np. na telekomy. Jak przekonuje w swoim raporcie KE, za prognozowaną na 2011 rok nadwyżką budżetową stoi ubiegłoroczna decyzja o nacjonalizacji OFE. Rząd Viktora Orbana przeniósł wówczas oszczędności 3 mln przyszłych emerytów z prywatnych funduszy emerytalnych do państwowego systemu. Dzięki temu do budżetu trafiło 14,6 mld dolarów. Zbigniew Parafianowicz

Nasz wywiad. Paweł Kowal: "Na moja skrzynkę mailową przypadkiem trafiło dzień wcześniej przemówienie Joanny Kluzik-Rostkowskiej"

wPolityce.pl: Czy PJN da się jeszcze postawić na nogi? Notowania słabe, a zmiana przywództwa wywołała kolejny duży kryzys wewnętrzny. Tak to wygląda z zewnątrz. Paweł Kowal: Tak to wygląda z zewnątrz, ponieważ tak to przedstawiają media, które wy nazywacie "mainstreamem". Po prostu nikt się nie spodziewał, że ta partia naprawdę powstanie. A kiedy się okazało, że powstała, że zapisało się do niej relatywnie dużo osób jak na polskie warunki (około 2 tysiące, a wraz z sympatykami to będzie sporo więcej), kiedy wreszcie zorganizowała kongres i wypracowała ciekawy program, to wtedy wszyscy mówią, że się rozpada.

Ale jednak z klubu odeszło już kilkoro posłów, wśród nich - Joanna Kluzik-Rostkowska, założycielka partii, jeszcze kilka dni temu - jej prezes. Z klubu odeszli Ci, którzy szukają sobie miejsc na innych listach. A członków PJN w tym czasie przybywało. Dzisiaj najważniejsza jest partia, bo to na jej działaczach spocznie obowiązek przygotowania kampanii.. Zresztą na 10. urodzinach PO ostał się już tylko jeden jej założyciel - Donald Tusk.

Czy Joanna Kluzik-Rostkowska uprzedziła o swoim przejściu do PO? Znów -jeszcze kilka dni temu i ona sama, i liderzy PJN (np. Marek Migalski) jednoznacznie stwierdzali, że przejścia nie będzie. Na moja skrzynkę mailową przypadkiem trafiło dzień wcześniej jej przemówienie, więc wieczorem w piątek już wiedziałem, co może się zdarzyć. Poseł Rostkowska zadzwoniła też do mnie w południe w sobotę, żebym nie dowiedział się wszystkiego z telewizji. Powiem tyle - zgadzając się stanąć na czele PJN miałem prawo mieć pewność, że nic podobnego się nie stanie.

Wystąpienie Joanny Kluzik-Rostkowskiej na konwencji Platformy w Gdańsku to chyba coś więcej niż zwykły transfer polityczny. To jednak próba wbicia noża w plecy ludziom, którzy na jej wezwanie zapisali się do PJN. Dajmy spokój z tymi dramatycznymi porównaniami. To decyzja trudna, ale ją przyjmuję. A PJN idzie dalej, co nas nie zabije, to nas wzmocni. Po skręcie PO w lewo powstaje przestrzeń na sensowną partie o nowoczesnym liberalno-konserwatywnym programie. Jestem przekonany, że w najbliższych latach tego rodzaju partia odegra wielka rolę

Z klubu wystąpił również poseł Jan Filip Libicki. Czy PJN zachowa 15 osób i prawo do klubu? W walce z Klubem chodzi o to, by w czasie kampanii wyborczej uniemożliwić nam składanie projektów ustaw, bo te projekty mogą być wyrzutem sumienia dla rządzących. Stad paradoks: ci, którzy mówią, że nie jesteśmy ważni, poświęcają nam naprawdę wiele uwagi. Z drugiej strony, z punktu widzenia przygotowywania wyborów najważniejszy jest sztab wyborczy.

Poseł Libicki - zanim wystąpił z klubu PJN - mówił o "syndromie Fritzla", któremu ma rzekomo ulegać obecne kierownictwo PJN. Może powinien Pan go wyrzucić po takich "hardcorowych" deklaracjach, a nie czekać, aż i tak odejdzie? Musiałem się skoncentrować na ochronie młodego środowiska politycznego przed ostrymi atakami prasy a nie reagowaniem na coraz to dalej idące wpisy posła Libickiego. Z zainteresowaniem patrzyłem jak poważne media przyjmują za dobra monetę jego zdumiewający świat porównań. W polskiej polityce ciągle ktoś kogoś wyrzuca. Poćwiczyłem sobie wytrwałość i cierpliwość, które przydadzą mi się przed wyborami. On był w klubie, kilkakrotnie z nim rozmawiałem. Do końca mówiłem mu, że wiele rzeczy można w polityce odwrócić, także było dla niego miejsce. Nie stawiałem mu żadnych warunków, nie stawiałem pod ścianą. To nie nasza rola, my dopiero zaczynamy. W naszej sytuacji trzeba się uzbroić w pokorę, nawet przesadną. Na pewno nie jest dobrze, że Jan Filip Libicki nie dał mi nawet jednej godziny, bym powiedział, co chcę zrobić, i bym mu pokazał, jak chcę pracować dla dobra partii.

Został Paweł Poncyljusz, choć bardzo długo również był na "liście transferowej". Co przesądziło o jego decyzji? Zrezygnował z pewnego mandatu z list PO na rzecz bardzo ryzykownej przygody. Paweł Poncyljusz zachował się porządnie. Został szefem klubu, wziął odpowiedzialność za to, co się dzieje, i mamy bardzo dobry kontakt. Myślę, że o jego postawie zdecydowało to, że zobaczył ludzi. W każdym projekcie politycznym jest taki moment, kiedy spotykamy ludzi. I Paweł zobaczył, że ci ludzie są bardzo chętni do pracy i pełni zapału. Oni nie czytają codziennie gazet z notowaniami przy warszawskich stolikach kawiarnianych, tylko mówią: róbcie coś, jest nas dużo, dajcie nam zadania, może się uda. I Paweł na to oczekiwanie ludzi, którym mówił przez kilka miesięcy, że będzie partia, odpowiedział jednoznacznie.

Wracając do pytania z początku rozmowy: czy PJN da się reanimować? Objeżdżając Polskę w ostatnich miesiącach nie słyszałem ani jednej deklaracji członka partii, że mamy iść do PO czy do PiS-u. I dlatego zdecydowałem się kandydować. Uznałem, że muszę zainwestować to, co mam w polityce, w tę partię. I nawet, jeżeli dzisiaj wypomina się nam małe poparcie, to mogę powiedzieć tyle: i Jarosław Kaczyński, i Donald Tusk zaczynali skromnie, i też mieli swoje ciężkie momenty. Jednym to się udaje, a innym nie. I nie widzę powodu, żeby nam nie dać pięciu minut, żebyśmy spróbowali.

Ale teraz będzie Wam szczególnie trudno. Sympatia mediów liberalnych znikła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Można powiedzieć, że Joanna Kluzik Rostkowska spakowała ją do torebki i zaniosła w wianie do PO. A PJN jest dziś atakowany z równą siłą, jak był dotąd pieszczony. Najedzone koty, o których mówiła Jadwiga Staniszkis muszą, więc zacząć polować. A jeśli się szybko nauczą, to nie padną z głodu.

Może ta zmienność sympatii pokazuje, że byliście traktowani bardzo instrumentalnie, jako narzędzie ataku na PiS? Liczono, że to tylko zabawa w politykę a my próbujemy. Jeśli wytrwamy na tej drodze z wprawną, nawet niewielką drużyną, to się uda. Naprawdę nie mamy czasu na odmierzanie linijką odległości od PIS i PO. Ten etap mamy już za sobą. A zatem pierwsza była potrzeba zmiany stylu, potem potrzeba programu, a teraz politycznego celu. Dzisiaj już wszystkie trzy w jakimś stopniu udało się zaspokoić.

Czy prezesura Pawła Kowala oznacza, że grupa muzealników przejmuje pełną odpowiedzialność za PJN i narzuca swoją hierarchię wartości i swój program? Główne zarysy programu PJN zostały ustalone wspólnie. Ja się odwołuję do wystąpienia Joanny Kluzik-Rostkowskiej w hotelu Europejskim i do trzech naszych deklaracji programowych. To jest przyjęte i w tym obszarze się poruszamy. Wszystko inne może być przedmiotem dyskusji. Ja jestem prezesem, ale szefem klubu jest Paweł Poncyljusz, który przecież reprezentuje nieco inne środowisko, nieco inną postawę. Szefem rady partii z mojej rekomendacji został Zbigniew Wojciechowski z Lublina, który w ostatnich wyborach startował z PO.

A jaka jest diagnoza nowego prezesa PJN dotycząca niskich notowań partii? Partia jest młoda, musi walczyć. Jeżeli będziemy walczyć, to się uda. Ja to powiedziałem przed wyborem: by na mnie nie głosować, jeżeli ktoś ma choćby minimalne wątpliwości. Wszystko, co mówiłem w ostatnim półroczu, mówiłem na poważnie. Jeżeli ktoś chce realizować takie ideały, to spróbujmy. Jeżeli ktoś chce być najedzonym kotem, to nic nie wskóra.

Czyli diagnoza jest taka, że wysyłany stale sygnał niepewności, sygnał braku podmiotowości, zabijał partię? Diagnoza jest taka, że ciągłe dywagacje, czy znajdziemy się w PiS czy w PO powodowały, że ludzie tracili pewność czy ta partia pójdzie do wyborów. Powiedziałem to delegatom podczas zamkniętej części: proponuję Wam program pójścia do wyborów. Spróbujmy przygotować listy, bo od tego zaczyna się prawdziwa polityka. I zobaczymy, co z tego będzie.

Ale jednak nawet nowy prezes mówi o trzech miesiącach próby - a nie o wyborach... Bo ludziom trzeba stawiać zadania i je często rozliczać. Bo jeżeli powiem, że nie wiadomo, kiedy zobaczymy, gdzie jesteśmy, to nic nie będzie znaczyło.

Ale naturalną cezurą są wybory, po co tworzyć sztuczne cezury? Dla mnie taką naturalną cezurą jest czas, kiedy się zamyka listy. Stąd te 3 miesiące. Jeżeli partia chce iść do wyborów, musi być przygotowana. Trzeba wcześniej wiedzieć, czy jesteśmy do tego zdolni. Trzeba przygotować dokładny program, strukturę partii i oczywiście listy. Trzeba uruchomić ten potencjał już teraz, a nie za pół roku.

Jeszcze słowo o sprawach personalnych. Media obiegła wieść, że możliwy jest powrót Adama Bielana do PJN. Czy to rzeczywiście możliwe? Nic o tym nie wiem.

Czy możliwy jest wspólny start w wyborach z Markiem Jurkiem i UPR? Te dwie formacje już się porozumiały i zapraszają PJN do rozmów. Są sprawy, które nas łączą w sensie programu, podejścia do polityki itd.. Jednak prawda jest taka, że podstawowa jest dzisiaj nasza relacja z wyborcami a nie pomiędzy politykami prawicy.

A co ma być tzw. paliwem PJN-u? Jaka emocja społeczna ma was pchać do przodu? Zdecydowaliśmy się na drogę ciężką. Zdecydowaliśmy się na unikanie emocji, na unikanie atakowania osób i tego się trzymamy, do tego się odwołujemy. I do rozsądku, do tego, że ludzie sami potrafią ocenić, co jest dobre, a co nie. A poza tym - chcemy się odwołać faktycznie do realnych problemów.

Do jakich? Realne problemy są dzisiaj w Polsce dwa. Pierwszy jest taki, że została rozdygotana polityka zagraniczna. Prawica upaja się, że to z winy Niemiec, Rosji, Unii, a tymczasem Polacy nie są informowani o tym, że przyczyny tego leżą w dużym stopniu w polityce wewnętrznej. Będzie coraz gorzej, jeżeli Polska nie poskłada swojej polityki zagranicznej. To zdecyduje, jakie środki będą do Polski płynęły w najbliższej perspektywie budżetowej itp.

A drugi problem? To demografia. Mamy najszybciej starzejącą się populację w Europie i politycy w tej sprawie nie robią absolutnie nic. Zawsze, kiedy słyszę słowa "polityka prorodzinna", to wiem, że nic z tego nie będzie. Nawet boję się mówić o tym, bo ludzie się przyzwyczaili, że polityka prorodzinna to refren partii politycznych, które w swoich programach nawet strony o tym nie piszą, a jak piszą, to się w jednym nie różnią: w kompletnym braku zaufania do rodziny, jako instytucji. To znaczy cała filozofia pomocy rodzinie jest oparta o decyzje urzędników i państwa. Do tego całkowite ignorowanie takiej kategorii jak prawa rodziny oraz traktowanie większości rodzin, jako swoistego obszaru marginesu społecznego.

To prawda, ale to wymusza przesunięcie partii na prawo. W tej sprawie żadna polska partia polityczna nie postawiła sprawy poważnie. Ja uważam, że to polskie rodziny powinny decydować, jak spożytkować pieniądze, które państwo i tak na nie przeznacza.

A konkretnie? Trzeba powiedzieć Polakom, że standard polityki na rzecz rodziny musi być minimum taki jak np. we Francji czy Niemczech. Minimum, dlatego że w Polsce sytuacja rodziny jest gorsza.

Ale jak konkretnie to przełożyć na działania państwa? Reforma skali podatkowej? To się musi wiązać z reformą budżetu. Być może to jest jedyna szansa, żeby stworzyć tzw. budżet zadaniowy. By powiedzieć Polakom, że wyrzeczenia z tym związane będą zrekompensowane dobrą polityką na rzecz rodzin. W przypadku rodzin bogatszych dochodzą regulacje podatkowe, w przypadku rodzin, które nie mają dużych dochodów, np. rodzin wiejskich, to musi być gotówka. Tak jest na całym świecie i nie powinno to nikogo gorszyć. To nie może być tak, że w tej sferze aktywna jest Francja, aktywne są Niemcy, a w Polsce urzędnicy karzą nosić rodzicom rachunki za beciki do urzędów. Prosto powiemy: zamiast akcji zwracania pieniędzy za buty, kupowania mleka dla uczniów, refundacji kolonii, te same pieniądze przeznaczymy dla rodzin, które lepiej od urzędnika oceniają swoje potrzeby. Do tego potrzeba funduszu na dodatkowe usługi edukacyjne, ale tu także decyzja, jak wydać pieniądze powinna należeć do samych rodzin. Trzeba też wyraźnie oddzielić te pozytywne kwestie oraz rolę państwa w walce z patologiami czy wykluczeniem społecznym

I ludzie to kupią? Oczywiście, jest pytanie, jak to przełożyć na "góralski". Nie będziemy się ścigali w głupich pomysłach, ale trzeba jednak to tak powiedzieć, żeby kilka, kilkanaście procent Polaków je usłyszało. To jest trudne, ale myśmy się na to zdecydowali. Możemy mieć partię mniejszą, ale taką, która zapisze się w historii Polski tym przynajmniej, że nie będzie głupia.

Będzie jakiś sygnał, że to jest nowy start PJN? Nie lubię nowych startów. Przez najbliższe 2-3 tygodnie skoncentruję się na uporządkowaniu spraw formalnych, nie będę się od nikogo odcinał, nie będę wysyłał negatywnych sygnałów. Spróbuję to robić inaczej. Jeżeli okaże się, że w Polsce muszą być rozchwiane do czerwoności emocje i nie ma przestrzeni na nowoczesną centroprawicę w takim wydaniu, to zrezygnuję. Moją polityką zawsze i wszędzie było "pokój i dobro" i tak zostanie. Opowieści o kordonach, trampkarzach, pedofilii politycznej to nie jest mój żywioł.

A jak PJN rozwiąże problem stosunku do Jarosława Kaczyńskiego? Ja nie mam problemu Jarosława Kaczyńskiego i szczerze mówiąc, nie wiem, na czym polega ten problem.

Na prawicy - i nie tylko - to polityk, wobec którego nikt nie jest obojętny. Ma wielu zagorzałych zwolenników, jak i zawziętych wrogów, i niewielu takich, co są obojętni. Jeśli ktoś musi, to niech się odnosi. Jeżeli będą sprawy, które nas łączą, to będziemy o tym mówić, jeżeli są sprawy, które dzielą, też będziemy o tym mówić. My mamy swój program, swoje uwarunkowania, swoją drogę, i nikt nie ma prawa nam tego zabronić. Szczególnie w momencie, kiedy mamy ludzi, realną organizację, która działa. Idziemy swoją drogą, z dobrą wolą do ludzi, do mniejszych, większych środowisk.

Czy ewentualne niepowodzenie operacji "wybory 2011" kończy projekt PJN? Będę słuchał tego, co mówią nasi członkowie. W Polsce dwie główne partie też mają za sobą długi marsz. Również partia Orbana na Węgrzech szła bardzo długo. I zawsze to się zaczynało od jakiegoś małego początku. Jestem przekonany, że w Polsce jest miejsce na kilku, kilkunastoprocentową partię o charakterze wolnościowym, konserwatywnym. Partię, która broni wolności słowa, niskich podatków i która odwołuje się do chrześcijaństwa w sferze obyczajowej. Partię, która stawia na wykształcenie, przedsiębiorczość i dla której młodzież to realny partner a nie ozdoba partyjnych mitingów. Jeżeli są ludzi, którzy chcą iść tą drogą, to nikt nie ma prawa zabronić im tego spróbować.

Czy po tych kilku miesiącach podjąłby Pan tę samą decyzję - o wyjściu z PJN - czy może bardziej starałby się Pan utrzymać w PiS-ie? Centroprawica nie może być ani popruta jak w latach dziewięćdziesiątych, ani zamrożona jak dzisiaj. Wszędzie, gdzie ogrywa ona polityczną rolę jest na tyle zróżnicowana wewnętrznie, żeby pomieścić i polityka o poglądach Marka Jurka i Pawła Poncyljusza oraz Jarosława Gowina. PiS dzisiaj takie nie jest. Cześć prawicy nastawiona na liberalny rynek, prawicy katolickiej, środowiska przeciwne rozrostowi roli państwa w życiu społecznym, mediach, rodzinie praktycznie nie mają obecnie reprezentacji politycznej. Jarosław Kaczyński mógł podjąć próbę ogarnięcia tych poglądów w jednym ruchu politycznym, jednak postawił na totalną sterowność PiS za cenę utraty na kolejnych zakrętach kolejnych grup wyborców i zaufania ich liderów. Dzisiaj nie widzę przesłanek, aby powiedzieć, że ten trend można było odwrócić. Dziękuję za rozmowę. Prej

Cena państwa. Ile płacimy haraczu? Niedawno międzynarodowa firma konsultingowa PwC (Price Waterhouse Coopers & Lybrand) opublikowała raport, z którego wynika, że Polacy płacą dość umiarkowane podatki dochodowe w stosunku do reszty Europy. Z raportu PwC „Opodatkowanie osób fizycznych w Unii Europejskiej” (str. 7) możemy się dowiedzieć, że aż 79% dochodu brutto trafia do kieszeni podatnika (w przypadku małżeństwa z dwójką dzieci). Może zatem powstać przeświadczenie, że podatki płacone w Polsce są na naprawdę niskim (w stosunku do reszty Europy) poziomie. Nie bardzo wiadomo, jaki interes mieli konsultanci PwC przygotowujący raport, ale każdy pracownik może spojrzeć na swój odcinek wypłaty, by stwierdzić, że coś tu nie gra. Projekt „Cena państwa” wolnorynkowego Instytutu Globalizacji (wśród ekspertów znajduję się Autor tego teksu oraz część redaktorów NCZ!) skupia się na faktycznym opodatkowaniu pracownika w Polsce. Po obliczeniach, jakich dokonał IG, wyszło, że ponad połowa pensji (53%) zatrudnionego na umowę o pracę jest zabierana przez biurokratów. Szczegółowe wyliczenia podane są w tabelce 1 (poniżej). Jak widać w tabeli, z 3821 zł, które musi wypracować pracownik ze wszystkimi ponoszonymi za niego składkami, na odcinek wypłaty trafia tylko 3225 zł, a do ręki dostaje 2313 zł. To, co mu zostanie, przeznacza na konsumpcję, która jest średnio obłożona 18,33-procentowym podatkiem (VAT + akcyza na papierosy, 47% tego, co wypracował. Stosując inną metodę obliczeń: zapłacił 107% podatku od wynagrodzenia netto. Oddał więcej fiskusowi niż sam miał dla siebie i swojej rodziny. To jest prawdziwe obciążenie podatkowe. Jeżeli pomnożyć wartość całorocznych podatków, to przeciętny pracownik płaci aż 23779 złotych. Trzeba przy tym pamiętać, że pazernym politykom nigdy dość i po wyborach zapewne przygotują kolejną podwyżkę. Skutkiem tak horrendalnych podatków, których zwykli Polacy często sobie nie uświadamiają (proszę sobie wyobrazić, że przeciętny Kowalski dostaje swoją prawdziwą całą pensję do ręki a na koniec roku musi zapłacić w jednym przelewie 23779 zł – prawdopodobnie złapałby za kosę, widły lub łopatę i poszedł na Wiejską to towarzystwo wzajemnej adoracji), jest niesamowity rozrost państwa. Przez ostatnie 11 lat wydatki państwowe wzrosły aż o 130% (patrz tabela 2 – powyżej) – z 283 miliardów zł w 2000 roku do 645 miliardów zł w 2010 roku. Jednocześnie za rządów Donalda Tuska, pomimo znacznego spowolnienia gospodarczego, wydatki w ciągu zaledwie trzech lat wzrosły o 150 miliardów zł, a więc o 30%. Rok 2010 charakteryzował się też najwyższym udziałem wydatków państwowych w PKB (45,7%). Trzeba jasno przyjąć do wiadomości: tak rozpasanego rządu jeszcze nie mieliśmy. Nic dziwnego, że dług publiczny rośnie w ekspresowym tempie.

Gdzie jest moja forsa? Duża część Czytelników zastanawia się zapewne, gdzie jest ich prawie 24 tysiące złotych, które zapłacili w podatkach. Przecież z takich pieniędzy można, co drugi rok kupić dobrej klasy samochód (szczególnie bez VAT) lub w ciągu 10 lat wybudować dom (małżeństwo) bez żadnych kredytów i bez obniżania standardu życia – i to zaledwie za średnią pensję. A tak, dzięki wszechobecnemu państwu, możemy się cieszyć z tego, że rocznie płacimy 1637 zł na utrzymanie programów europejskich, 1813 zł na obsługę długu publicznego, 938 zł na administrację publiczną i partie polityczne czy 447 zł na dopłaty dla gospodarki (szczegóły w tabeli 3). Najwięcej pieniędzy z przeciętnej płacy (ok. 7693 zł rocznie) jest zabierane przez państwo w celu wypłacenia rent i emerytur. Jednocześnie wysokość oraz czas wypłacania emerytur całkowicie podlega decyzji politycznej. Istnieją grupy zawodowe (m.in. policjanci), które mogą pobierać świadczenia emerytalne po przepracowaniu zaledwie 15 lat. Są również takie (mężczyzna zaczynający pracę po skończeniu zasadniczej szkoły zawodowej) grupy, które do wypłaty pierwszej emerytury przepracują 47 lat. Obecnie trudno jest oszacować pewność państwowej emerytury. Bardzo niekorzystna sytuacja demograficzna powoduje, że państwo wycofuje się m.in. z systemu kapitałowego, polegającego na powiązaniu wysokości wpłacanych środków z późniejszą wysokością świadczenia. Należy oczekiwać w najbliższym dziesięcioleciu, – gdy na emeryturę masowo będą przechodzić roczniki powojennego wyżu demograficznego – albo podniesienia wieku emerytalnego (poprzedzonego prawdopodobnie likwidacją przywilejów emerytalnych), albo drastycznego obniżenia wypłacanych świadczeń. To powoduje, że najważniejszym aspektem świadczenia emerytalnego w najbliższym dziesięcioleciu będzie niepewność uzyskania oczekiwanej (według dzisiejszego prawodawstwa) wysokości emerytury. Gdyby natomiast zamiast państwowej emerytury środki przekazywane do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych pozostawić w gestii pracownika, to mógłby on te środki wydać według własnych preferencji lub zainwestować. Według ZUS, zaczynający w 2011 roku pracę 18-letni mężczyzna zarabiający 3225 złotych brutto mógłby liczyć (przy założeniu rokrocznego wzrostu realnego wynagrodzenia o 2,5%) na emeryturę w wysokości 4039 zł według dzisiejszej wartości pieniądza. Kwota wydaje się oszałamiająca, biorąc pod uwagę, że średnia emerytura w Polsce wynosi 1788 złotych. Należy domniemywać, że obecnie wyliczane emerytury z około 50-letnim terminem wypłaty są oparte na zbyt optymistycznych założeniach, całkowicie pomijających sytuację demograficzną kraju. Zakładając jednak nawet, że za 47 lat emerytura w dzisiejszej wartości pieniądza wyniesie 4039 złotych, należy sprawdzić, ile mogłaby wynieść, gdyby wypracowane pieniądze, zamiast oddawać do ZUS, zainwestować. Trudno jest wskazać, jaka inwestycja byłaby najlepsza w perspektywie ok. 50 lat. Każdy powinien mieć możliwość samodzielnej decyzji, na co przeznaczyć swoje pieniądze. Mógłby zainwestować w siebie i w swoje umiejętności, w dzieci, w ziemię, w złoto. Jeśli ktoś nie zna się na inwestycjach, może powierzyć swe pieniądze specjalistom z działających na wolnym rynku funduszy inwestycyjnych. Z dostępnych 160 funduszy, które mogą pokazać wyniki za ostatnie 12 miesięcy, 140 miało dodatnią stopę zwrotu. Mediana (a więc wynik 80 najlepszego funduszu inwestycyjnego) wyniku wyniosła 9,2% wzrostu w skali roku (najsłabszy fundusz zanotował 14,8% straty, natomiast najlepszy 41,7% wzrostu). Od tej wartości należy odjąć wartość wskaźnika inflacji, która w 2010 roku wyniosła 2,6%, aby otrzymać wzrost realny w wysokości 6,6%. Od otrzymanego wyniku należy jeszcze odjąć prowizję dla zarządzającego funduszem. Zakład Ubezpieczeń Społecznych w swoich założeniach przyjmuje realny roczny wzrost wynagrodzenia o ok. 2,5%, toteż w naszych obliczeniach również musimy poczynić to założenie. Po podstawieniu danych – przyjmujących odkładanie podatków, które przeznacza podatnik na renty i emerytury, w funduszu inwestycyjnym o medianie stopy zwrotu wynoszącej realnie (z uwzględnieniem inflacji) 6,6% rocznie – widzimy, że po 47 latach odkładania w ten sposób można uzbierać kapitał wynoszący (w dzisiejszej wartości pieniądza) 3.123.599 złotych. W ten sposób można sobie zapewnić emeryturę (bez naruszania kapitału) w wysokości 17.180 Złotych miesięcznie (licząc, jako odsetki od kapitału). W dodatku po śmierci takiej osoby cały kapitał przeszedłby w ręce spadkobierców, podczas gdy w przypadku państwowej emerytury takiej możliwości nie ma. Różnica między samodzielnym inwestowaniem pieniędzy na emeryturę a oddaniem całości pod kuratelę państwa jest, co najmniej czterokrotna na korzyść samodzielnego inwestowania. Ponadto występuje pewność wypłaty, możliwość podjęcia samemu decyzji o przejściu na emeryturę oraz przekazania całości gromadzonych środków spadkobiercom.

Państwo minimum Obecnie zorganizowane państwo zabiera podatnikowi zatrudnionemu na umowę o pracę 53% wypracowanego przez niego dochodu. W zamian wypełnia swoje podstawowe obowiązki (jak zapewnienie bezpieczeństwa obywateli) oraz zapewnia cały szereg usług, które są również oferowane przez prywatne podmioty. Nie ze wszystkich usług zapewnianych przez państwo korzysta każdy podatnik i nie ze wszystkich, z których już korzysta, jest zadowolony. Usługi zapewniane przez państwo nie podlegają weryfikacji rynkowej, tzn. czy podatnik dobrowolnie zapłaciłby takie same środki, jakie płaci w podatkach, za konkretną usługę. Właściwie spośród 16 wydatków państwowych (patrz tabela 3 – poniżej) tylko kilka nie znajduje odpowiedników w sferze prywatnej. Na pewno jeszcze długo nie będzie prywatnej infrastruktury oraz służb zapewniających bezpieczeństwo, na które przeciętny Polak płaci łącznie 3162 zł w podatkach. I to jest minimalny koszt funkcjonowania państwa. Gdyby ograniczyć rolę państwa tylko do tak niezbędnego minimum, zarabiający średnią krajową pracownik zatrzymałby w swojej kieszeni ponad 20 tysięcy zł rocznie. W przypadku dwójki pracujących osób w rodzinie jest to oszałamiająca kwota ponad 40 tysięcy złotych. Można za to wykupić prywatne ubezpieczenie zdrowotne, posłać dzieci do prywatnych szkół według własnych preferencji, oszczędzać na emeryturę, brać udział w życiu kulturalnym oraz przekazać część środków na pomoc społeczną, wiedząc, że trafiłyby do rzeczywiście potrzebujących osób, a nie urzędników rozdzielających tę pomoc. Tak ograniczone państwo charakteryzowałoby się udziałem wydatków państwowych w stosunku do PKB na poziomie ok. 4%. Aż do początków XX wieku państwa wydawały maksymalnie 10% całego dochodu kraju. Dopuszczając finansowaną z państwowych pieniędzy edukację na poziomie podstawowym i gimnazjalnym, szczątkową administrację oraz (w minimalnym stopniu) opiekę socjalną, Polska mogłaby z powodzeniem funkcjonować z 10-procentowym udziałem wydatków państwowych w stosunku do PKB. Co i tak powodowałoby ponad pięciokrotne obniżenie płaconych podatków dla przeciętnie zarabiającego pracownika. Marek Łangalis

Tak się niszczy IPN Po publikacji wiadomości, że miejscowy ksiądz proboszcz został zarejestrowany przez SB, jako tajny współpracownik, rzeszowski IPN przez miesiąc był chłopcem do bicia dla wszystkich. Instytut znów stał się ofiarą działalności polityków, którzy budowali III RP. W ostatnich miesiącach w Rzeszowie miała miejsce nagonka na miejscowy odział Instytutu Pamięci Narodowej. Atak został przeprowadzony wedle znanego schematu. IPN wydał książkę, a media nagłośniły jeden z przypisów, w którym podano, że proboszcz katedry był zarejestrowany, jako tajny współpracownik SB o ps. „Łukasz”. I zaczęło się – ataki mediów, żądania dymisji szefowej miejscowego oddziału oraz wszechobecne oburzenie. IPN na miesiąc stał się chłopcem do bicia dla wszystkich stron. Zaczęło się w marcu. Rzeszowski oddział IPN wydał wtedy książkę Bogusława Wójcika i Janusza Borowca pt. „Strajki i porozumienia w Ustrzykach Dolnych i Rzeszowie 1980/81″. Jednym z bohaterów książki jest ksiądz infułat Stanisław Mac, proboszcz parafii katedralnej w Rzeszowie. Jak informują autorzy książki w jednym z przypisów, był on w latach 1982-90 zarejestrowany, jako tajny współpracownik SB o ps. „Łukasz”. – Informacja zamieszczona w przypisie jest standardową dla IPN informacją o dacie urodzenia, funkcji. W adnotacji znalazła się również informacja, że w konkretnych datach ksiądz był zarejestrowany, jako tajny współpracownik o ps. Łukasz. Znajduje się tam również sygnatura akt oraz data ich zniszczenia. Nic więcej nie ma. W ten sam sposób potraktowano ponad 30 innych osób – tłumaczy portalowi Fronda.pl Ewa Leniart, dyrektor oddziału rzeszowskiego IPN. Informuje, że książka ukazała się na 30 rocznicę podpisania porozumień ustrzycko-rzeszowskich w połowie marca. Jednak głośno zrobiło się o niej dwa miesiące później. W maju Instytut zorganizował konferencję prasową, prezentując kilka ostatnio wydanych książek IPNu. Po tym spotkaniu w lokalne gazecie – „Nowiny” – ukazał się artykuł dotyczący tylko i wyłącznie wiadomości z przypisu książki Wójcika i Borowca. Dziennikarz – Andrzej Plęs – opisywał w nim informacje zawarte w przypisie książki oraz opisał kontrowersje, jakie wybuchły w związku z tą wiadomością. Następnego dnia w konkurencyjnej gazecie ksiądz proboszcz Stanisław Mac uznał, że IPN to „banda”, z którą nie ma, co rozmawiać. Przyznał, że nie współpracował z SB, jest rozżalony i odmawia komentowania sprawy. Na IPN posypały się gromy. Ewa Leniart otrzymywała maile z wyrazami oburzenia. Z jednej strony kilku działaczy opozycyjnych zarzucało IPNowi, że do tej pory nie zajął się przeszłością księdza Maca i krytykowało Wójcika i Borowca za to, że umieścili tak mało wiadomości o jego współpracy. – Otrzymywałam maile od Tadeusza Kensego – jednego z działaczy opozycyjnych, który formułuje zarzuty w stosunku do księdza Maca i mówi negatywnie o nas. Krytykuje oddział IPN, że dopiero teraz wzięliśmy się za tę sprawę, a powinniśmy to zrobić dawno temu – tłumaczy Ewa Leniart. Z drugiej strony wiele osób było oburzonych, że Instytut oczernia księdza Maca. Pojawiły się nawet porównania do walki z Kościołem z czasów PRLu oraz niszczenia księży. – Kilka dni po publikacji artykułu otrzymałam apel z żądaniem mojej dymisji. Podpisało się pod nim kilku polityków tzw. prawicy podkarpackiej. Porównano sprawę ks. Maca do sprawy Abp. Wielgusa. Sygnatariusze zapowiedzieli, że jeśli nie ustąpię, zaczną zbierać podpisy lokalnych działaczy i złożą wniosek o moje odwołanie po wyborze nowego prezesa IPN – zaznacza Leniart. Dodaje, że wiele osób uznało, że takich ludzi jak „ksiądz Mac nie powinno się poddawać lustracji, bo niby, dlaczego”.

Tajemnica poliszynela? Zdaniem Ewy Leniart sytuacja po publikacji książki wyglądała, jakby ktoś czekał tylko na dogodny moment, by rozpętać burzę. – Z mojego punktu widzenia czekano tylko na moment, w którym Instytut da argument do wykorzystania wiadomości, która była w Rzeszowie tajemnicą poliszynela. W różnych kręgach informacja o rejestracji księdza proboszcza, jako TW „Łukasz” powracała od lat – tłumaczy portalowi Fronda.pl. Dodaje, że w kontekście wiedzy, wynikającej z otrzymywanych maili „ta sprawa nie jest przypadkowa”. Zdaniem Andrzeja Plęsa, dziennikarza, który nagłośnił sprawę przypisu na temat ks. Maca, tzw. rzeszowska ulica rzeczywiście od dawna mówiła o kontaktach proboszcza z SB. – Częściowe potwierdzenie tej wiadomości znalazło się w publikacji pana Dariusza Iwasieczki z 2005 roku. Jednak nie podano w niej, wprost, że ksiądz Mac był zarejestrowany, jako TW Łukasz w konkretnych datach – tłumaczy portalowi Fronda.pl. Zaznacza, że dotąd nikt nie przeprowadzał kierunkowej kwerendy dotyczącej TW „Łukasza”. – Nikt nie szukał żadnych dokumentów na tę okoliczność. Złożyłem w tej sprawie wniosek do IPN. Choć dysponuję w tej chwili pewnymi materiałami dotyczącymi TW Łukasz, to nie ma na razie wystarczających dowodów, że to właśnie ks. Mac. Dlatego jestem daleki od twierdzenia, że ksiądz Mac współpracował – zaznacza. Dlaczego lakoniczna informacja o zarejestrowani księdza Stanisława Maca wywołała takie oburzenie w Rzeszowie? – Ksiądz Mac jest proboszczem parafii katedralnej – informuje Ewa Leniart zaznaczając, że o jego pozycji w regionie świadczy fakt, że to on, jako gospodarz przyjmował Jana Pawła II podczas jego pielgrzymki do Rzeszowa. – Informacja na temat księdza Maca wywołała burzę z bardzo wielu względów. Ksiądz jest proboszczem flagowej parafii w Rzeszowie, w swojej publikacji mocno podnosił fakt swojej współpracy z opozycją antykomunistyczną w latach 80. To zyskało mu opinię niezłomnego bojownika w tamtych czasach. Proboszcz słynie z bardzo radykalnych sformułowań dotyczących kręgosłupa etycznego oraz licznych odniesień do aktualnej sytuacji politycznej. Jednoznacznie piętnuje obecny liberalizm i PRLowski socjalizm – dodaje Andrzej Plęs. Zaznacza, że informacja o rejestracji duchownego wywołała szok. – Ci, którzy uwierzyli w tę legendę – zasłużoną zresztą – mieli poważny dysonans poznawczy po publikacji IPN. To był szok, że tak prominentna postać, owiana nimbem niezłomnego bojownika o wolność, została w poważnej publikacji nazwana osobą zarejestrowaną przez SB – tłumaczy dziennikarz. Zdaniem Andrzeja Plęsa krytyka byłych opozycjonistów pod adresem IPN może wynikać z ich wiedzy z lat PRLu. – Sądzę, że Tadeusz Kensy wie na temat przeszłości ks. Maca więcej niż jest w stanie podać IPN. Jednak jest to wiedza wynikająca z kontekstu sytuacyjnego lat 80 Kensy był bardzo aktywny w latach 80. On jest w stanie odczytać lepiej, kim jest TW Łukasz. Sądzę, że stąd może wynikać twarde przekonanie pana Kensego o tym, że ksiądz Mac to TW Łukasz – zaznacza.

Patron duchowy prawicy Po publikacji artykułu na temat księdza Maca w Rzeszowie doszło do zawarcia nietypowych sojuszy. Księdza Maca wsparło m.in. dwóch działaczy Partii Emerytów i Rencistów. – 25 maja w gazecie Super Nowości napisano, że mieszkańcy Rzeszowa w obronie ks. Maca przynieśli do redakcji protest przeciwko nadużyciu władzy i szkalowaniu dobrego imienia księdza przez nasz oddział. Jednym z wręczających ten dokument był pan Leszek Wołoszyński, m.in. były naczelnik wydziału polityczno-wychowawczego KW MO w Rzeszowie – informuje Ewa Leniart. Z drugiej strony w nagonkę na miejscowy oddział Instytutu włączyli się lokalni działacze Prawa i Sprawiedliwości, partii, która popiera lustrację i wspiera aktywną politykę działania IPN. Część z polityków PiSu podpisała się pod apelem o dymisję Ewy Leniart z funkcji szefa oddziału rzeszowskiego. – Opublikowanie w wydawnictwie IPN nazwiska księdza, który nie jest tuzinkowym wśród duchownych w regionie, jest skandaliczne. Jeśli Instytut posiada jakieś dokumenty na temat księdza Maca, powinien je pokazać i w całości sprawę wyjaśnić. Tymczasem zdecydował się na podanie takiej szczątkowej informacji. Znam osobiście księdza Stanisława Maca od wielu lat. Wiele razy spotykaliśmy się w grupie księży, z którymi współpracowałem za czasów „Solidarności” – mówi portalowi Fronda.pl Stanisław Kruczek, członek PiS i radny powiatu rzeszowskiego. Jest on jednym z sygnatariuszy apelu o odwołanie Leniart. Dlaczego podpisał się pod dokumentem? – Szefowa oddziału IPN jest jedną z liderek rzeszowskiego PiSu. W wyborach samorządowych startowała z list tej partii z 2 miejsca. W tej chwili zamierza kandydować do parlamentu. Ja, jako członek PiS, od takich osób się zdecydowanie odciąłem. Napisałem list do władz partii, żeby tej sprawy nie dyskutować publicznie. Nie otrzymałem jednak żadnej odpowiedzi. W związku z tym, gdy składaliśmy prośbę o rezygnację pani Ewy Leniart, to stwierdziłem, że skoro nie ma żadnej reakcji partii na tę sprawę, upubliczniam apel. Zapowiedzieliśmy, że jeśli ta osoba nadal będzie forowana na listach PiSu, ja nie chcę być w takiej partii – tłumaczy Kruczek.

Ireneusz Dzieszko i Stanisław Kruczek składają apel o rezygnację Ewy Leniart Zdaniem działacza PiSu, obecnie IPN musi sprawę przeszłości ks. Maca dogłębnie wyjaśnić. – Instytut musi teraz wykonać krok. Nie może być tak, że ktoś ma informacje na ten temat, ale dozuje je opinii publicznej. Należy powiedzieć całą prawdę, albo nie używać swojej wiedzy w przypisach. To niczemu dobremu nie służy – zaznacza lokalny polityk i dodaje, że Instytut musi sprawę wyjaśnić „od początku do końca”. Zachowanie części członków PiS, którzy zaatakowali regionalny oddział IPN, dziwi. Szczególnie, że lokalni działacze używają argumentów typowych dla polskiej lewicy, która od lat walczy z IPN. Jak tłumaczy Andrzej Plęs reakcja części działaczy PiSu wynika ze stosunku polityków prawicy do księdza proboszcza. – Ksiądz Mac dla części rzeszowskiego PiSu był jak ojciec i patron duchowy. Myślę, że trudno im przyjąć do wiadomości, że taka osoba może figurować w archiwach SB. Gotowi są negować prawdziwość i wiarygodność tych dokumentów – tłumaczy dziennikarz. Ewa Leniart w rozmowie z portalem Fronda.pl przyznaje, że nie zamierza podawać się do dymisji, ponieważ nie czuje się winna w tej sprawie. – Nie zamierzam się podawać do dymisji, ponieważ nie zrobiłam nic złego. Gdybym ocenzurowała książkę to mógłby być powód do mojego zdymisjonowania – tłumaczy. Podobnie uważa Andrzej Plęs. W jego ocenie nie ma mowy o błędzie IPNu w tej sprawie. – Tematyka publikacji nie odnosiła się do księdza Maca, ani do kolaboracji bohaterów tej publikacji. Autorzy przyjęli zasadę, że jeśli któraś z opisywanych osób była zarejestrowana w archiwach SB bądź współpracowała wówczas w przypisie znajdowała się stosowna informacja. Niezręcznie im było wyłączyć z tej zasady księdza Maca, ponieważ wtedy można byłoby im zarzucić manipulacje, przemilczenie. Nie nazwałbym tego błędem, raczej konsekwencją w trzymaniu się założeń publikacji – tłumaczy portalowi Fronda.pl. Zaznacza, że „żądanie dymisji dyrektorki IPN jest nie uzasadnione”. – To nie jej wina, że w dokumentach SB znalazła się informacja o ks. Macu – kwituje. Instytut Pamięci Narodowej nie po raz pierwszy stał się ofiarą działalności polityków. To politycy rozciągnęli parasol ochronny nad byłymi esbekami, ubekami i funkcjonariuszami, którzy budowali i nadzorowali aparat represji i ucisku w PRLu. To zaniechania polityków związane z transformacją, brak dekomunizacji oraz kumoterska postawa „ojców założycieli” III RP sprawiły, że główny nacisk na rozliczanie osób związanych z SB kładzie się w Polsce na tajnych współpracowników. Jednak nie można mieć o to pretensji do IPN, bo to nie on budował rzeczywistość III RP, to nie on tworzył ustawę, która nakłada na Instytut stosowne obowiązki i kompetencje. To przez polityków mówi się dziś otwarcie o haniebnych działaniach współpracowników SB, którzy donosili na innych, a milczy się na temat funkcjonariuszy i PRLowskich aparatczyków budujących totalitarny aparat represji. Stanisław Żaryn

Protego et servio Policja zalicza się do najbardziej nieodzownych instytucji państwowych. Jej struktury przynależą do organów odpowiedzialnych za tzw. funkcje rdzeniowe państwa – chroniących sam byt wspólnoty politycznej. Państwo może istnieć bez parlamentu, ale nie może istnieć bez służby typu policyjnego, może działać bez przeprowadzania wyborów, ale nie bez werbowania i szkolenia jej funkcjonariuszy. Policja pozostaje zarazem jedną z najbardziej nie lubianych instytucji państwowych i grup zawodowych. Jeśli wierzyć ulicznym mądrościom, jakie można usłyszeć w codziennych rozmowach, służy ona głównie do tego, żeby się czepiać, wtrącać, uprzykrzać życie, nękać ludzi zajmujących się własnymi sprawami za robienie rzeczy, które właściwie przecież nikomu nie szkodzą. Badania prowadzone przez socjologów w państwach zachodnich plasują policję na jednym z najniższych miejsc w rankingach prestiżu społecznego. Społeczne postrzeganie policji, jak widać, nie zachęca do podejmowania w niej służby i raczej nie wpływa motywacyjnie na pracę samych policjantów, skoro oznacza nieustanne zmaganie się z powszechnie odczuwalnym odium. Ale świadczyć też może o poważniejszym problemie: o szeroko zakorzenionej w społeczeństwie niechęci do państwa i jego instytucji, czyli – patrząc inaczej – do czynników podtrzymujących ład w życiu zbiorowym. W Polsce takie nastawienie zapewne jest mentalnym wspólnym dzieckiem demokracji i komuny. Demokracji – z jej anarchiczną i głupią wiarą, że „nikt nie ma prawa nikomu niczego narzucać” oraz histeryczną podejrzliwością wobec wszelkich prób zaprowadzenia dyscypliny i ścieśniania samowoli. Komuny – bo przez kilkadziesiąt lat uczyła naród postrzegać instytucje państwowe jako narzucone i obce, a formacje policyjne wykorzystywała do zadań niegodziwych, motywowanych wulgarną ideologią. Konsekwencje wyhodowanego przez nie i wciąż pielęgnowanego na poziomie społecznym nastawienia niestety nie kończą się na nieszkodliwym zrzędzeniu. Ich złowrogi owoc to rozwój i rozreklamowanie w popkulturze środowisk (głównie wśród młodzieży), w jakich konfrontację z policją traktuje się jako sport, rozrywkę, sposób spędzania czasu i powód uznania wśród rówieśników. Państwo, gdzie najbardziej namacalny symbol ładu, jakim jest policja, budzi tak mały respekt, że jej funkcjonariusz zostaje w biały dzień zadźgany w miejscu publicznym przez dwóch nastoletnich szczyli, poniosło klęskę, zaś jego naród najwyraźniej nie zasługuje na byt państwowy, którego nie potrafi szanować. A przecież mowa nie o zmyślonym przykładzie, lecz o autentycznym, względnie niedawnym wydarzeniu na polskiej ulicy. Państwo polskie, jeżeli w ogóle zasługuje wciąż na tę dumną nazwę, musi zaangażować wszelkie środki potrzebne do tego, aby zmienić społeczne postrzeganie policji. W polskiej tradycji służba w jej szeregach wiązała się przecież z odebraniem silnie patriotycznej formacji moralnej. Polscy policjanci niejednokrotnie dali jej dowód w okresie Polski niepodległej, o czym można się przekonać, sięgając choćby po pracę zbiorową „Udział Policji w wojnie polsko-radzieckiej 1919-1920” (1999), wydaną pod redakcją prof. Andrzeja Misiuka. Po zakończeniu wojny obronnej roku 1939 wielu policjantów trafiło do sowieckiego obozu jenieckiego w Ostaszkowie, a następnie zginęło z rąk NKWD w masowym mordzie w Kalininie (Twerze), dokonanym w 1940 r. Policyjne mundury nosił przed wojną szereg żołnierzy i funkcjonariuszy Państwa Podziemnego, m.in. komendant główny Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa płk Marian Kozielewski (1897-1964) czy jego zastępca (i dowódca oddziału egzekutorów PKB) mjr Bolesław Kontrym (1898-1953), zamordowany po wojnie przez komunistów. Służba państwu w szeregach policji powinna uchodzić za wyróżnienie – honor spotykający starannie wybranych, najlepszych synów Ojczyzny. Policjant zaś powinien być dumny, że dostąpił tego zaszczytu i starać się zasłużyć na swój nimb. W prawidłowym porządku rzeczy (a jakże daleko dziś od niego jesteśmy) funkcjonariusz policji budzi szacunek rodaków, ponieważ walczy ze złem (sic!), przechodnie z podziwem wskazują go dzieciom, a ambitni młodzi ludzie rywalizują ze sobą o przejście wyśrubowanej selekcji kandydatów na jego kolegów ze służby. Stosowane od pewnego czasu cyrkowe sztuczki „wizerunkowe”, które mają przedstawić policję jako instytucję „przyjazną”, „otwartą” i „życzliwą”, trzeba uznać za jedno wielkie nieporozumienie. Jeżeli przyniosą jakikolwiek efekt, to będzie nim rozpropagowanie „wizerunku” policji jako instytucji niepoważnej. Policjant nie musi bynajmniej wydawać się ludziom „fajny”, ale – jako najbardziej konkretne j najłatwiej zauważalne dla zwykłego człowieka uosobienie siły państwa – musi budzić ich respekt. W tym kontekście zainicjowane niedawno zaostrzenie kar za targnięcie się na funkcjonariusza policji wypada ocenić jako jeden z nielicznych sensownych projektów zmian prawnych w ostatnich latach. Podstawowego sposobu, w jaki państwo może wpłynąć na sprawność policji, dostarczają niezmiennie instrumenty ekonomiczne albo, mówiąc ściślej, finansowe. Z uwagi na specyficzne funkcje i cele jej działań, państwo powinno gwarantować, aby policja była grupą szczególnie odporną na wszelkie formy przekupstwa, a zatem, by należała do najlepiej wynagradzanych grup zawodowych. Tymczasem mizerność policyjnych zarobków długo pozostawała wręcz przysłowiowa (chociaż od tamtej pory uległy one pewnej poprawie). Dopóki policjant ze swoich poborów nie jest w stanie utrzymać rodziny nawet na przeciętnej stopie życiowej (choćby w jej skład wchodzi tylko jedno dziecko), jego odporność na korupcję będzie wystawiona na permanentną próbę, którą nawet w starannie dobranej i przygotowanej grupie nie każdy przejdzie pomyślnie. Konieczne wydają się więc dalsze zmiany w polityce płacowej, a mówiąc normalnym językiem – znaczne podniesienie poziomu wynagrodzeń w policji. Jeżeli służbę Ojczyźnie w tej formie mają podejmować najlepsi z nas, niech wiedzą, że warto – także na przyziemnej płaszczyźnie materialnej; niech odczują to ich rodziny. I niech nigdy nie powróci stan rzeczy, w jakim policjanci byliby przedmiotem kpin czy współczucia swoich znajomych, którzy zdecydowali się poświęcić czysto prywatnym interesom. Szereg przywilejów związanych ze służbą w policji, o ile chcemy utrzymać ich zasadność, wymaga jednak dla równowagi drastycznego zaostrzenia kar za przestępstwa popełniane przez policjantów – stosowania dla nich sankcji dalece dotkliwszych, niż w przypadku przestępstw osób prywatnych. Gdy funkcjonariusz policji dopuszcza się przestępstwa, ciąży na nim odpowiedzialność nie tylko za sam czyn niedozwolony, ale ponadto za zgorszenie obywateli, niszczenie (często bezpowrotne) w ich oczach wiarygodności państwa, wreszcie za zhańbienie symboli mocy politycznej państwa, których jest piastunem. Na policjancie (podobnie, jak na duchownym bądź żołnierzu) ciążą większe powinności, niż na zwykłym człowieku (mówiąc językiem tradycyjnym – szczególne obowiązki stanu), toteż stawia mu się wymagania wyższe, niż zwykłym ludziom – i powinien on to odczuwać. Obok poborów personelu policyjnego, znacznego podniesienia nakładów finansowych domaga się instrumentarium pracy policji. Braki sprzętowe, w tym najbardziej podstawowego wyposażenia (np. komputerów), co jakiś czas nagłaśniane (bezowocnie) przez media, muszą wreszcie zniknąć. Inwestycje w rozwój kryminalistyki i techniki operacyjnej realnie przekładają się na efektywność jej działań, dlatego na liście priorytetów polityki wewnętrznej państwa należałoby umieścić utworzenie nowych ośrodków, zajmujących się badaniami i wdrożeniami w tym zakresie, oraz zwiększenie budżetów już istniejących ośrodków badawczych. Dobrym pomysłem wydaje się powołanie obok nich centrów pracy teoretycznej. We współczesnej Polsce nie słychać dotąd o takiej dziedzinie, jak teoria policji, zatem najwyraźniej nie budzi ona zainteresowania świata nauki. Dla porównania, w przedwojennej „Gazecie Administracji i Policji Państwowej” regularnie publikowali wyniki swoich badań, analiz i refleksji najwybitniejsi polscy prawnicy i politolodzy (nawiasem mówiąc – bez wyjątku konserwatyści, narodowcy lub rzecznicy ideologii państwowej). Tutaj też otwiera się potencjalne pole dla konstruktywnej aktywności polskiej Prawicy. Jej adepci, zamiast tracić czas na zajmowanie się polityczną bieżączką z jej fikcyjnymi sporami i nieistotnymi sprawami, niech raczej starają się zdobyć eksperckie wykształcenie, które w przyszłości pozwoli im odtworzyć i rozwijać na potrzeby naszego państwa zaniedbaną teorię policji. Czy jednak w policji mogą nastąpić zmiany we właściwym kierunku, dopóki kierownictwo nad nią sprawują zawodowi działacze partyjni – dyletanci w każdej dziedzinie administracji rządowej, jaka akurat trafia im się w danej kadencji parlamentarnej? Jako logiczne zwieńczenie procesu zasugerowanego w niniejszym artykule nasuwa się postulat dokonania takich zmian prawnych, aby kierownicze stanowiska w ministerstwach odpowiedzialnych za rdzeniowe funkcje państwa nie mogły być obsadzane politykami z klucza partyjnego, lecz zostały zastrzeżone dla zawodowych państwowców, legitymujących się w swojej dziedzinie wysokimi kwalifikacjami (najwyższych rangą oficerów wojska, policji, służb informacyjnych, funkcjonariuszy służby dyplomatycznej i cywilnej o największych osiągnięciach i stażu itd.). Smutna prawda, zawstydzająca dla naszego państwa i narodu, jest bowiem taka, że ostatnim w Polsce ministrem spraw wewnętrznych posiadającym fachową wiedzę o bezpieczeństwie państwowym był… gen. Czesław Kiszczak. Zdaję sobie sprawę, że realizacja zarysowanych tu przeze mnie przemian w obecnych warunkach ustrojowych mogłaby pozwolić policji skuteczniej inwigilować i zwalczać środowiska takie, jak moje. Trudno – przemiany te są obiektywnie potrzebne. Właśnie na umiejętności odróżniania racji stanu od osobistych preferencji i grupowych interesów zasadza się myślenie w kategoriach państwowych, a jego wyraźnie brakowało na luźno pojętej prawicy w straconym dwudziestoleciu Republiki Okrągłego Stołu. Adam Danek

Blida z Nagrodą Darwina Utwórz PDF Drukuj Poleć znajomemu

Napisany przez kataryna, z 15-06-2011 18:19

wejść : 188

Opublikowane w : Prace Autorskie, kataryna

Raport Kalisza: Barbara Blida zapewne nie chciała zostać wyprowadzona z domu w kajdankach jak pospolity przestępca, zapewne w obecności kamer, bo nie można wykluczyć, że o kamerze ABW Barbara Blida wiedziała. Jak sądzi Komisja Barbara Blida, nie mając, jako kobieta nieznająca się dobrze na broni świadomości, że także amunicja bezpieczna, która nie powinna mieć właściwości penetrujących może okazać się bardzo niebezpieczna, mogła w zamiarze swojego czynu zakładać jedynie okaleczenie. W kwestii innych śladów GSR na rękach funkcjonariuszki Komisja wysuwa hipotezę, iż w chwili gdy funkcjonariuszka zobaczyła w rękach Barbary Blidy broń próbowała ją powstrzymać i w ten sposób doszło do szamotaniny.

Nie wczytałam się jeszcze w Raport Kalisza, i nie obiecuję, że kiedyś to zrobię, bo liczy ponad 200 stron i mam wrażenie, że zarówno objętość, jak i publicystyczny styl, mają na celu zniechęcenie potencjalnych czytelników do lektury i wyrobienia sobie własnego zdania i skazywanie ich na streszczenia podsuwane przez dziennikarzy i polityków. Obiła mi się jednak o uszy wypowiedź Kalisza zawierająca tezę zaskakującą na tyle, że to akurat postanowiłam sprawdzić w dziele nad którym w pocie czoła koalicja PO-SLD pracowała 4 lata, za nasze - wcale niemałe - pieniądze. Szybka przebieżka po raporcie potwierdziła to co wydawało mi się nieprawdopodobne - w swoim polowaniu na Ziobro i Kaczyńskiego Kalisz zrobił z Blidy kandydatkę do Nagrody Darwina, a są to - jak wiadomo - nagrody przyznawane aby "upamiętnić osoby, które przyczyniły się do przetrwania naszego gatunku w długiej skali czasowej, eliminując swoje geny z puli genów ludzkości w nadzwyczaj idiotyczny sposób". Okazuje się bowiem, że po czterech latach mozolnego "śledztwa" Kalisz ustalił, że Blida chciała przechytrzyć ABW i się widowiskowo okaleczyć, ale nie przewidziała, że może się zabić. Czemu, rzecz jasna, winien jest Kaczyński do spółki z Ziobrą.

Może mam serce z kamienia, ale choć współczuję rodzinie Blidy, to trudno mi za to co się stało winić kogoś poza nią samą. Sorry, ale jak się chce odstawiać szopkę z samookaleczeniem, to trzeba umieć to zrobić tak, aby nie przesadzić z dramatyzmem. Bardziej niż Blidy, która sama się zabiła, żal mi dzisiaj funkcjonariuszki, którą zmusiła do towarzyszenia jej w tym, i którą jej koledzy od czterech lat próbują uczynić morderczynią, zwalając na nią winę za to, że Blidzie sprytny plan nie wyszedł lub - jak kto woli - wyszedł aż za bardzo.

Kataryna

„Bondaryk niewinny!” Dokumenty bezprawia Rozpoczął się proces ws. prowokacji przeciwko Komisji Weryfikacyjnej ds. Wojskowych Służb Informacyjnych. Jestem jedną z osób poszkodowanych w tej sprawie. Od lata 2006 r. byłem członkiem KW ds. WSI. Śledztwo w sprawie rzekomej korupcji w KW zostało wszczęte zaraz po wyborach w 2007 r. i było prowadzone przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Prokuraturę Krajową. 13 maja 2008 r. funkcjonariusze ABW przeprowadzili ponad 12-godzinną rewizję w moim domu. Rewizja była konsekwencją błędnych wyników śledztwa ABW i Prokuratury Krajowej w sprawie rzekomej korupcji w Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI – sprzedaży tzw. „Aneksu do raportu z weryfikacji WSI” spółce AGORA (wydawcy „Gazety Wyborczej”) oraz pozytywnej weryfikacji żołnierza b. WSI za ok. 200-300 tysięcy złotych. Według danych ABW i Prokuratury Krajowej miałem uczestniczyć w obu tych przestępstwach. Po rewizji zostałem poinformowany, że jednym z dowodów była kłamliwa informacja, że rzekoma pozytywna weryfikacja miała być zorganizowana (w zamian za łapówkę) przez zespół Komisji Weryfikacyjny w następującym składzie: Leszek Pietrzak, Piotr Bączek, Piotr Woyciechowski, dr Sławomir Cenckiewicz. Taki zespół roboczy Komisji w tym składzie nigdy nie istniał! Sławomir Cenckiewicz nie był członkiem Komisji Weryfikacyjnej! Natomiast Piotr Woyciechowski został członkiem KW dopiero w listopadzie 2007 r. i m.in. w związku z przenosinami siedziby Komisji do BBN bardzo późno rozpoczął swoje prace dotyczące weryfikacji. Informację tę można było bardzo łatwo sprawdzić, konfrontując ją np. z oficjalną listą członków KW. Przypomnę, że rząd Tuska ujawnił tę listę w mediach. Tymczasem śledczy z ABW, chociaż próbowali zdobyć rzekome dowody korupcji członków KW, nie znali nawet właściwego składu Komisji! Fakt, że ABW i PK przez szereg miesięcy operowały fałszywą informacją o składzie zespołu Komisji, świadczy że nie zweryfikowano uzyskanych informacji, nie przeprowadzono ich analizy, nie skonfrontowano z innymi źródłami. Obowiązek wykonania tych czynności spoczywał na ABW, ponieważ Prokuratura Krajowa zleciła tej służbie prowadzenie czynności śledczych. Za wszelkie błędy w działalności ABW odpowiedzialny jest szef tej specsłużby. Dlatego minister Krzysztof Bondaryk, jako szef ABW, ponosił odpowiedzialność za realizację wszystkich czynności śledczych, także tych błędnie przeprowadzonych. W związku z tym 23 maja 2008 r. skierowałem do Prokuratury Okręgowej zawiadomienie o uzasadnionym podejrzeniu przestępstwa przez szefa ABW (poniżej przedstawiam to zawiadomienie). Prokuratora Okręgowa odmówiła wszczęcia śledztwa w tej sprawie, stanowisko to podtrzymał Sąd Okręgowy. No cóż… Kamień spadł mi z serca – „szef ABW okazał się czysty” – trudno byłoby żyć w kraju, w którym byłoby inaczej. PIOTR BĄCZEK

PROKURATURA OKRĘGOWA W WARSZAWIE Z A W I A D O M I E N I E o uzasadnionym podejrzeniu popełnienia przestępstwa Działając na podstawie art. 304 § 1 kodeksu postępowania karnego, niniejszym zawiadamiam o uzasadnionym podejrzeniu popełnienia szeregu czynów zabronionych przez płk Krzysztofa Bondaryka – Szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego (ABW) w związku z czynnościami realizowanymi przez ABW na zlecenie Prokuratury Krajowej w Warszawie w sprawie oznaczonej sygnaturą akt PR-IV-X-Ds 26/07. W opisanym poniżej stanie faktycznym, zachodzi uzasadnione podejrzenie popełnienia następujących przestępstw:

1. wprowadzenia przez Szefa ABW płk Krzysztofa Bondaryka – działającego, jako centralny organ administracji rządowej w myśl ustawy z 24 maja 2002 r. „o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Agencji Wywiadu” (Dz. U. 2002 r. Nr 74, poz. 767 z późn. zm.) – w błąd Prokuratury Krajowej w Warszawie poprzez udzielanie temu organowi, w ramach postępowania o sygn. akt PR-IV-X-Ds 26/07, fałszywych wiadomości i ukrywanie prawdziwych, mających istotne znaczenie dla Rzeczypospolitej Polskiej, a dotyczących m.in. rzekomego ujawnienia przez członków Komisji Weryfikacyjnej „ściśle tajnych” informacji pochodzących z „Uzupełnienia nr 1 do Raportu o działaniach żołnierzy i pracowników WSI oraz wojskowych jednostek organizacyjnych realizujących zadania w zakresie wywiadu i kontrwywiadu wojskowego przed wejściem w życie ustawy z dnia 9 lipca 2003 r. o Wojskowych Służbach Informacyjnych, w zakresie określonym w art. 67 ust. 1 pkt 1 – 10 oraz o innych działaniach wykraczających poza sprawy obronności państwa i bezpieczeństwa Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej”. Czyn taki stanowi przestępstwo określone w art. 132 kodeksu karnego i za jego popełnienie grozi kara pozbawienia wolności od roku do 10 lat.

2. przekroczenia uprawnień przez Szefa ABW płk Krzysztofa Bondaryka – działającego, jako centralny organ administracji rządowej w myśl ustawy z 24 maja 2002 r. „o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Agencji Wywiadu” (Dz. U. 2002 r. Nr 74, poz. 767 z późn. zm.) – i polecenie podległym mu funkcjonariuszom realizującym czynności na zlecenie Prokuratury Krajowej w Warszawie, w ramach postępowania o sygn. akt PR-IV-X-Ds 26/07, kompletowanie materiałów w taki sposób, który był obciążający dla Komisji Weryfikacyjnej i jej członków. Podważenie wiarygodności działania tego ustawowego organu oraz publiczne pomówienie jego członków o działania korupcyjne, spowodowało utratę zaufania potrzebnego do sprawowania tej funkcji, co stanowiło działanie zarówno na szkodę interesu publicznego, jak i prywatnego. Czyn taki stanowi przestępstwo określone w art. 231 § 1 kk w zw. z art. 18 § 1 kk i za jego popełnienie grozi kara pozbawienia wolności do lat 3.

3. realizowanie przez Szefa ABW płk Krzysztofa Bondaryka – działającego, jako centralny organ administracji rządowej w myśl ustawy z 24 maja 2002 r. „o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Agencji Wywiadu” (Dz. U. 2002 r. Nr 74, poz. 767 z późn. zm.) – czynności zleconych mu przez Prokuraturę Krajową w Warszawie w ramach postępowania o sygn. akt PR-IV-X-Ds 26/07, w sposób zmierzający do skierowania przeciwko mnie – a prawdopodobnie i innym członkom Komisji Weryfikacyjnej – ścigania o przestępstwo korupcji i ujawnienia tajemnicy państwowej. Czyn taki stanowi przestępstwo określone w art. 235 1 kk w zw. z art. 18 § 1 kk i za jego popełnienie grozi kara pozbawienia wolności do lat 3.

4. poświadczenia nieprawdy przez Szefa ABW płk Krzysztofa Bondaryka – działającego, jako centralny organ administracji rządowej w myśl ustawy z 24 maja 2002 r. „o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Agencji Wywiadu” (Dz. U. 2002 r. Nr 74, poz. 767 z późn. zm.) – w korespondencji kierowanej do Prokuratury Krajowej w Warszawie w ramach postępowania o sygn. akt PR-IV-X-Ds 26/07, co do okoliczności mających znaczenie prawne dla tego postępowania tj. ukrywania informacji świadczących w sposób oczywisty, że, nie tylko nie popełniłem przestępstw korupcji i ujawnienia tajemnicy państwowej, ale i przypisywane mi czyny nigdy z przyczyn obiektywnych nie mogły zaistnieć. Czyn taki stanowi przestępstwo określone w art. 271 § 1 kk karnego i za jego popełnienie grozi kara pozbawienia wolności od 3 miesięcy do 5 lat. W rezultacie powyższych przestępczych zabiegów, płk Krzysztof Bondaryk uprawdopodobnił przed Prokuraturą Krajową w Warszawie możliwość popełnienia szeregu poważnych przestępstw przez członków Komisji Weryfikacyjnej. Na podstawie tak sfabrykowanych materiałów, zarządzono zastosowanie kontroli operacyjnej w stosunku do mnie oraz prawdopodobnie innych członków Komisji Weryfikacyjnej. Czyn taki stanowi przestępstwo określone w art. 231 § 1 kk i za jego popełnienie grozi kara pozbawienia wolności do lat 3.

U Z A S A D N I E N I E Aktualnie pełnię trzy funkcje:

1. Od 21 lipca 2006 r. jestem członkiem Komisji Weryfikacyjnej w myśl art. 63 ust. 1 ustawy z 9 czerwca 2006 r. „Przepisy wprowadzające ustawę o Służbie Kontrwywiadu Wojskowego oraz Służbie Wywiadu Wojskowego oraz ustawę o służbie funkcjonariuszy Służby Kontrwywiadu Wojskowego oraz Służby Wywiadu Wojskowego” (Dz. U. z 1999 nr 104 poz. 711 z późn. zm.).

2. Od 1 października 2006r. jestem zatrudniony w Służbie Kontrwywiadu Wojskowego (SKW) na stanowisku dyrektora Zarządu I (obecnie trwa okres wypowiedzenia umowy o pracę).

3. 6 maja 2008 r. zostałem asystentem członka sejmowej „Komisji Śledczej do zbadania sprawy zarzutu nielegalnego wywierania wpływu przez członków Rady Ministrów, Komendanta Głównego Policji, Szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego oraz Szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego na funkcjonariuszy Policji, Centralnego Biura Antykorupcyjnego oraz Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, prokuratorów i osoby pełniące funkcje w organach wymiaru sprawiedliwości w celu wymuszenia przekroczenia uprawnień lub niedopełnienia obowiązków w związku z postępowaniami karnymi oraz czynnościami operacyjno-rozpoznawczymi w sprawach z udziałem lub przeciwko członkom Rady Ministrów, posłom na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej i dziennikarzom, w okresie od 31 października 2005 roku do 16 listopada 2007 roku (SKSS)” posła RP Jacka Kurskiego. Na podstawie zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa złożonego przez żołnierza b. Wojskowych Służb Informacyjnych (WSI) płk Leszka T., Prokuratura Krajowa w Warszawie wszczęła śledztwo w sprawie rzekomego oferowania mu przez płk w st. spocz. Aleksandra Lichockiego (b. oficera Wojskowej Służby Wewnętrznej) oraz członków Komisji Weryfikacyjnej – w zamian za korzyści majątkowe – „stanowiska Komisji Weryfikacyjnej o zgodności z prawdą” złożonego przez płk Leszka T. oświadczenia w rozumieniu art. 63 ust. 2 oraz art. 67 ust. 1 i 3 ustawy z 9 czerwca 2006 r. „Przepisy wprowadzające…” (Dz. U. z 1999 nr 104 poz. 711 z późn. zm.). Sprawa otrzymała sygnaturę akt nr PR-IV-X-Ds 26/07. Wykonywanie czynności procesowych Prokuratura Krajowa w Warszawie zleciła ABW. Pierwszą „korupcyjną” propozycję płk Leszek T. miał rzekomo uzyskać w trakcie wysłuchania przeprowadzonego w trybie art. 63 ust. 4 powołanej ustawy, od członków zespołu roboczego Komisji Weryfikacyjnej w składzie: dr Leszek Pietrzak, Piotr Bączek, Piotr Woyciechowski, dr Sławomir Cenckiewicz.

Zauważyć należy, że zespół roboczy w w/w składzie nigdy nie istniał. Sławomir Cenckiewicz nigdy nie był członkiem Komisji Weryfikacyjnej w myśl art. 63 ust. 1 ustawy z 9 czerwca 2006 r. „Przepisy wprowadzające…” (Dz. U. z 1999 nr 104 poz. 711 z późn. zm.). Piotr Woyciechowski został zaś powołany do składu Komisji Weryfikacyjnej 8 listopada 2007 r. Od tego czasu – w związku ze zmianą siedziby Komisji oraz zamknięciem przez Szefa SKW kancelarii tajnej Komisji – nie zasiadał w żadnym zespole przeprowadzającym wysłuchania (od listopada 2007 r. do maja 2008 r. Komisja nie przeprowadzała takich wysłuchań). Podkreślić z całą stanowczością należy, że żołnierz b. WSI, płk Leszek T. nigdy nie był wysłuchiwany przez żaden z zespołów roboczych Komisji Weryfikacyjnej. Ponadto Wojskowa Prokuratura Garnizonowa w Warszawie już w 2006 r. prowadziła postępowania sprawdzające w sprawie rzekomego poświadczenia nieprawdy przez płk. Leszka T. z JW. 3362 w Warszawie (w załączeniu pismo Wojskowej Prokuratury Garnizonowej w Warszawie z 25 października 2006 r. w sprawie Pismo sygn. akt: Pg.ŚL.269/06). Informacje dotyczące składu Komisji Weryfikacyjnej były możliwe do ustalenia przez ABW w ciągu zaledwie kilku godzin i to bez zdradzania jej zainteresowania tą sprawą, i to na podstawie ogólnodostępnych źródeł. W dniu 11 marca 2008 r. Centrum Informacyjne Rządu Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, a 25 marca 2008 r. Kancelaria Prezydenta RP – za pośrednictwem Polskiej Agencji Prasowej – podały oficjalnie do publicznej wiadomości skład Komisji Weryfikacyjnej oraz zmiany, których dokonano w jej składzie w listopadzie 2007 r. Od tego momentu, stało się wiedzą powszechną, że dr Sławomir Cenckiewicz nigdy nie był członkiem Komisji Weryfikacyjnej, a Piotr Woyciechowski zasiada w niej dopiero od listopada 2007 r. (w załączeniu: Depesza Polskiej Agencji Prasowej z 19 marca 2008r., wydruk z serwisu Wirtualna Polska z 19 marca 2008 r., wydruk z serwisu Wirtualna Polska z 25 marca 2008 r., Zarządzenie Prezesa Rady Ministrów z 21 lipca 2006 r., Postanowienie Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej z 21 lipca 2006 r., Zarządzenie Prezesa Rady Ministrów z 8 listopada 2007 r.). Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego wykonująca czynności w ramach sprawy o sygn. akt nr PR-IV-X-Ds 26/07, najpóźniej w marcu 2008 r. posiadła wiedzę, że fakty opisane przez poddanego weryfikacji żołnierza b. WSI nigdy nie mogły zaistnieć. Kolejne wątpliwości, co do wiarygodności złożonego przez płk Leszka T. zawiadomienia, winny powstać po zapoznaniu się z ustawą z 9 czerwca 2006 r. „Przepisy wprowadzające…” (Dz. U. z 1999 nr 104 poz. 711 z późn. zm.). Z art. 63 ust. 3 tej ustawy wynika, bowiem, że Komisja Weryfikacyjna zajmuje stanowisko, w sprawie zgodności z prawdą oświadczeń, o których mowa w art. 67 ust. 1 i 3, w czteroosobowych zespołach, utworzonych przez Przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej spośród jej członków, po dwóch spośród powołanych przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej i Prezesa Rady Ministrów. Zgodnie z § 12 Rozporządzenia Prezesa Rady Ministrów z 24 lipca 2006 r. „w sprawie trybu działania Komisji Weryfikacyjnej powołanej w związku z likwidacją Wojskowych Służb Informacyjnych” (Dz. U. z 2006 r. Nr 135, poz. 953) po przeprowadzeniu postępowania weryfikacyjnego zespół roboczy zajmuje stanowisko, co do zgodności oświadczenia z prawdą, w formie głosowania zwykłą większością głosów. Zespół może także przedstawić Komisji Weryfikacyjnej projekt stanowiska do rozstrzygnięcia. W razie natomiast niemożności uzyskania większości głosów w głosowaniu, o jego wyniku decyduje głos Przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej. Zespół roboczy uzasadnia zajęte stanowisko. Stanowisko wraz z uzasadnieniem sporządza się w formie pisemnej, które podpisują wszyscy członkowie zespołu roboczego. Odmienny pogląd członka zespołu roboczego zaznacza się w stanowisku zespołu, podając jego uzasadnienie. Z powołanych przepisów wynika bezspornie, że jeden członek Komisji Weryfikacyjnej nie ma żadnego wpływu na orzeczenie czteroosobowego zespołu roboczego. Oznacza to, że czyjakolwiek deklaracja sugerująca „dotarcie” do pojedynczego członka Komisji Weryfikacyjnej, który miałby rzekomo zobowiązać się do wydania stanowiska w sprawie zgodności z prawdą oświadczenia, o których mowa w art. 67 ust. 1 i 3 powołanej ustawy, nie mogła – w świetle podanych wyżej faktów – polegać na prawdzie. Abstrahując od powyższego, nie zrozumiałym wydaje się zamysł rzekomego oferowania wydania stanowiska w sprawie zgodności z prawdą oświadczenia, o którym mowa wyżej, w zamian za korzyść majątkową. Stanowisko Komisji Weryfikacyjnej nie jest w żaden sposób wiążące dla Szefów SKW i SWW. Jedynym obowiązkiem, który na nich spoczywa w momencie wyznaczania na stanowisko służbowe żołnierza b. WSI, jest zapoznanie się z takim dokumentem. Zgodnie z art. 60 ust. 7 ustawy z 9 czerwca 2006 r. „Przepisy wprowadzające…” (Dz. U. z 1999 nr 104 poz. 711 z późn. zm.) mianowanie na funkcjonariuszy, wyznaczanie na stanowiska oraz zatrudnianie osób, o których mowa w art. 65 ust. 1 i art. 66, następuje po złożeniu oświadczeń, o których mowa w art. 67 ust. 1 i 3, oraz zapoznaniu się ze stanowiskiem Komisji Weryfikacyjnej. Wiarygodność żołnierza b. WSI płk Leszka T., który z własnej woli poddał się procedurze weryfikacji, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego winna oceniać również przez pryzmat postępowania, które w jego sprawie od października 2006r. prowadzi z urzędu Wojskowa Prokuratura Garnizonowa w Warszawie. W sprawie oznaczonej sygnaturą akt Pg. Śl. 269/06 w/w Prokuratura prowadzi śledztwo w sprawie rzekomego poświadczenia nieprawdy przez płk Leszka T. z JW. 3362 (oznaczenie b. WSI) w złożonym przez niego oświadczeniu w myśl art. 67 ust. 1 i 3 ustawy z 9 czerwca 2006 r. „Przepisy wprowadzające…” (Dz. U. z 1999 nr 104 poz. 711 z późn. zm.). Czyn ten – zgodnie z art. 79 powołanej ustawy – zagrożony jest karą pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego musiała posiadać wiedzę o tym fakcie. Nie wiadomo natomiast, czy przekazała ją prowadzącej postępowanie Prokuraturze Krajowej w Warszawie. Postępowanie prowadzone przez w/w Prokuraturę, a oznaczone sygnaturą akt PR-IV-Ds 26/07, dotyczy także „ujawnienia pracownikom spółki akcyjnej „Agora” informacji stanowiących tajemnicę państwową w postaci treści aneksu do Raportu w sprawie działalności Wojskowych Służb Informacyjnych”.

Doprecyzować należy, że chodzi tu o „Uzupełnienia nr 1 do Raportu o działaniach żołnierzy i pracowników WSI oraz wojskowych jednostek organizacyjnych realizujących zadania w zakresie wywiadu i kontrwywiadu wojskowego przed wejściem w życie ustawy z dnia 9 lipca 2003 r. o Wojskowych Służbach Informacyjnych, w zakresie określonym w art. 67 ust. 1 pkt 1 – 10 oraz o innych działaniach wykraczających poza sprawy obronności państwa i bezpieczeństwa Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej” w myśl art. 70d ust. 1 ustawy z 9 czerwca 2006r. „Przepisy wprowadzające…” (Dz. U. z 1999 nr 104 poz. 711 z późn. zm.). Na mocy tego przepisu, autorem w/w dokumentu jest Przewodniczący Komisji Weryfikacyjnej. Do czasu wydania przez Prezydenta RP postanowienia o podaniu go do publicznej wiadomości, objęty jest on tajemnicą państwową o klauzuli „ściśle tajne”. Zgodnie z art. 3 ustawy z 22 stycznia 1999 r. „o ochronie informacji niejawnych” (Dz. U. z 1999 Nr 11, poz. 95 z późn. zm.) informacje niejawne mogą być udostępnione wyłącznie osobie dającej rękojmię zachowania tajemnicy i tylko w zakresie niezbędnym do wykonywania przez nią pracy. O zaistnieniu tej drugiej przesłanki decyduje wytwórca dokumentu. Każdy dokument niejawny musi być zarejestrowany w kancelarii tajnej, gdzie otrzymuje indywidualny numer. W przypadku potrzeby wykonania kopii, wymagana jest pisemna dekretacja wytwórcy na dokumencie oraz adnotacja kancelarii tajnej, która zrobiła kopię o ilości powieleń i numerach, jakie otrzymały. Szczegółowo kwestie te reguluje Zarządzenie nr 25 Ministra Obrony Narodowej z 17 listopada 2005 r. „W sprawie szczególnego sposobu organizacji kancelarii tajnych oraz innych niż kancelaria tajna komórek organizacyjnych odpowiedzialnych za rejestrowanie, przechowywanie, obieg i udostępnianie materiałów niejawnych, stosowania środków ochrony fizycznej oraz obiegu informacji niejawnych” (Dz. Urz. MON z 2005 r. Nr 21, poz. 203). Dokumenty oznaczone klauzulami „ściśle tajne” i „tajne” mogą być wydawane poza kancelarię tajną jedynie w przypadku, gdy odbiorca zapewnia warunki ochrony takich dokumentów przed nieuprawnionym ujawnieniem. W razie wątpliwości, co do zapewnienia warunków ochrony, dokument może być udostępniony wyłącznie w kancelarii tajnej. Kancelaria tajna odmawia udostępnienia lub wydania dokumentu, o którym mowa w wyżej, osobie nieposiadającej stosownego poświadczenia bezpieczeństwa. Fakt zapoznania się przez osobę uprawnioną z dokumentem zawierającym informacje niejawne stanowiące tajemnicę państwową podlega odnotowaniu w karcie zapoznania się z tym dokumentem (art. 52 powołanej ustawy z 22 stycznia 1999 r.). Ramy faktyczne i formalno-prawne tworzenia i przechowywania „Uzupełnienia nr 1 do Raportu o działaniach…” nie pozwalają, więc na przestępcze działanie, które sugerowali wspólni znajomi: płk Leszek T. i płk Aleksander Lichocki. O tym fakcie ABW – działając również, jako służba ochrony państwa w myśl art. 2 ust. 3 ustawy z 22 stycznia 1999 r. „o ochronie informacji niejawnych” (Dz. U. z 1999 Nr 11, poz. 95 z późn. zm.) – winna poinformować Prokuraturę Krajową w Warszawie. Na podstawie błędnej analizy powyższych faktów i zdarzeń, w związku ze sfabrykowanymi informacjami przekazanymi przez ABW, 12 maja 2008 r. Prokuratura Krajowa w Warszawie w Wydziale X Biura do Spraw Przestępczości Zorganizowanej, wydała postanowienie o przeszukaniu mojego domu i posesji oraz mieszkania dr Leszka Pietrzaka, także członka Komisji Weryfikacyjnej (postanowienie w załączeniu). Podstawą do takiego działania organów procesowych – jak wynika z sentencji postanowienia o przeszukaniu – było podejrzenie popełnienia przez płk Aleksandra Lichockiego i Wojciecha Sumlińskiego przestępstwa z art. 230 § 1 kk oraz „ujawnienia pracownikom spółki akcyjnej „Agora” informacji stanowiących tajemnicę państwową w postaci treści aneksu do Raportu w sprawie działalności Wojskowych Służb Informacyjnych”.

Przeprowadzenie przeszukania mojego domu i posesji tj. osoby niebędącej podejrzanym w żadnej sprawie, w celu znalezienia rzeczy mających posłużyć za dowód w sprawie nielegalnej sprzedaży „Uzupełnienia nr 1 do Raportu o działaniach…”, którego treść stanowi tajemnicę państwową w myśl ustawy z 22 stycznia 1999 r. „o ochronie informacji niejawnych” (Dz. U. z 1999 Nr 11, poz. 95 z późn. zm.) było bezcelowe z procesowego punktu widzenia. Postępowanie takie, jest bowiem obarczone błędem logicznym, polegającym na przyjęciu, że ja jako osoba, której Prokuratura nie przedstawiła żadnych zarzutów, mogłem posiadać w domu w/w dokument o klauzuli „ściśle tajne” – lub jego fragmenty – nie popełniając przestępstw określonych w art. 231 § 1 kk oraz 265 § 1 kk, a także – zarzucanego podejrzanym w niniejszej sprawie – czynu z art. 230 § 1 kk. Przesłankę przeszukania stanowi istnienie uzasadnionych podstaw do przypuszczenia, że osoba podejrzana lub określone rzeczy znajdują się w miejscu dokonywania tej czynności. Nadużyciem procesowym jest dokonanie przeszukania w sprawie, w której z istoty dokonanego przestępstwa wynika brak potrzeby przeprowadzenia tej czynności, jako środka do poszukiwania dowodów (J. Grajewski, L.K. Paprzycki: „Kodeks postępowania karnego z komentarzem”, Sopot 2000, s. 325-326). Z treści postanowienia z 12 maja 2008 r. wynika wprost, że według posiadanej przez Prokuraturę Krajową wiedzy, „Uzupełnienie nr 1 do Raportu o działaniach…” lub materiały świadczące o próbie jego nielegalnego kupna mogą znajdować się – poza mieszkaniami podejrzanych płk Aleksandra Lichockiego i Wojciecha Sumlińskiego – w siedzibiespółki „Agora” lub w mieszkaniu któregoś z zatrudnionych tam pracowników. Organ prowadzący postępowanie o sygn. akt PR-IV-X-Ds 26/07 nie uznał jednak za celowe przeszukania pomieszczeń, co, do których istniały uzasadnione podstawy do przypuszczenia, że znajdują się tam rzeczy mogące stanowić dowód w sprawie lub podlegających zajęciu w postępowaniu karnym. Należy, więc przyjąć, że Prokuratura Krajowa w Warszawie musiała zostać wprowadzona w błąd przez organ zbierający na jej zlecenie informacje tj. ABW, w taki sposób, który wypaczył ocenę rzeczywistego stanu faktycznego. W rezultacie, w sposób całkowicie nieuzasadniony – a tym samym sprzeczny z art. 219 § 1 kpk – przeszukano mieszkania osób, u których wiadomo było, że nie mogą znajdować się rzeczy pochodzące z przestępstwa, bądź podlegające zatrzymaniu w postępowaniu karnym. W trakcie czynności samego przeszukania i zatrzymania rzeczy, realizujący je funkcjonariusze ABW wielokrotnie naruszali nie tylko przywołany wyżej art. 219 § 1 kpk, ale i art. 227 kpk. Do najważniejszych naruszeń należy:

1. Rozpoczęcie czynności o godzinie 6:00 rano, gdy trójka małoletnich dzieci była jeszcze w domu, co w bezsporny sposób naraziło je na stres związany z porannym wtargnięciem funkcjonariuszy ABW do ich domu. Funkcjonariusze winni byli poczekać na wyjście małoletnich z domu do szkoły, zważywszy na fakt, że żaden przepis nie nakazuje przecież rozpoczęcia przeszukania o godzinie 6:00 rano, bowiem zgodnie z art. 221 § 1 i 2 kpk czynności mogły być przeprowadzone zarówno w godzinach 7:00, 8:00, jak i późniejszych. Na zaprowadzenie przez moją żonę najmłodszego dziecka do szkoły, a następnie jej wyjazd do rodziców, funkcjonariusze ABW musieli telefonicznie uzyskać zgodę Prokuratora Krajowego. W wyniku silnego stresu, jakiego moje małoletnie dzieci doznały w związku z porannym wejściem funkcjonariuszy ABW do ich domu, w dniu następnym po tym zdarzeniu, cała ich trójka zachorowała.

2. Niczym nieuzasadniony 12 godzin czas trwania czynności realizowanych przez funkcjonariuszy ABW w miejscu mojego zamieszkania. Przewlekłość, a tym samym niepotrzebna uciążliwość tych czynności – zarówno dla mnie jak i mojej rodziny – jest oczywiście sprzeczna z art. 227 kpk.

3. Uniemożliwienie przez 12h mi oraz mojej żonie korzystanie z telefonu, pomimo oświadczenia przez, obydwoje, że na czas trwania czynności procesowych wszystkie rozmowy przez telefon będziemy przeprowadzali w obecności funkcjonariuszy ABW oraz że nie będziemy ujawniali faktu i szczegółów przeprowadzanych czynności.

4. Wpisanie do protokołu z wykonanych przez ABW czynności numerów telefonów znajdujących się w moim telefonie komórkowym, podczas, gdy w postanowieniu z 12 maja 2008 r. nie było delegacji do wykonania takiej czynności. Prokurator Krajowy postanowił „Dokonać przeszukania zajmowanych przez Piotra Bączka pomieszczeń mieszkalnych i gospodarczych w miejscu faktycznego pobytu w celu zabezpieczenia rzeczy mogących stanowić dowód w powyższej sprawie, w szczególności dokumentów (w tym niejawnych) lub nośników elektronicznych zawierających informacje pochodzące z Komisji Weryfikacyjnej dot. WSI do posiadania, których nie jest on uprawniony oraz rzeczy podlegających zajęciu w postępowaniu karnym.” W związku z faktem, iż w książce mojego telefonicznej aparatu nie mogły – z przyczyn czysto technicznych – znajdować się żadne informacje, czy materiały będące istotne z punktu widzenia niniejszego postępowania, opisane wyżej działanie funkcjonariuszy ABW uznać należy za bezprawne i zmierzające do uzyskania w sposób nielegalny numerów telefonów do członków Komisji Weryfikacyjnej, pracowników SKW oraz obywateli całkowicie niezwiązanych z wykonywanymi czynnościami – np. naukowców, polityków, posłów, dziennikarzy, rodziny i osób prywatnych.

5. Zatrzymanie rzeczy niestanowiących dowodu w tej ani innej sprawie, a związanych z moją pracą w SKW oraz komisji śledczej, co było sprzeczne z sentencją zaskarżonego postanowienia. W trakcie przeszukania w dniu 13 maja 2008 r. zatrzymano m.in.:

• jawne dokumenty dotyczące mojej pracy w Służbie Kontrwywiadu Wojskowego tj. pozycje nr 2, 4, 5, 6 z wykazu i opisu rzeczy zabezpieczonych podczas przeszukania.

• jawne, oficjalne druki i pisma Biura Studiów i Analiz Kancelarii Sejmu RP ujęte na w/w wykazie na pozycjach 8, 9, 10, 11.

• jawną opinię ekspertów Platformy Obywatelskiej napisaną pod redakcją posła Marka Biernackiego.

• jawne materiały z okresu, kiedy byłem dziennikarzem tj. sprzed lipca 2006 r. ujęte na w/w wykazie m.in. na pozycjach 22 i 23.

Żaden z zatrzymanych dokumentów nie był oznaczony klauzulą niejawności, ani nie zawierał informacji niejawnych i nie był związany z „Uzupełnieniem nr 1 do Raportu o działaniach…”. Zatrzymanie tych dokumentów nie miało żadnego uzasadnienia z procesowego punktu widzenia oraz odbyło się wbrew postanowieniu Prokuratury Krajowej z 12 maja 2008 r.

6. Nie zabezpieczenie przez funkcjonariuszy ABW – pomimo próśb – terenu posesji oraz budynku, w którym 13 maja 2008 r. dokonywano czynności procesowych. Nie zadbano o zamknięcie bramy wjazdowej na teren posesji. Nie sprawdzono, czy wszystkie drzwi do budynku mieszkalnego zostały zamknięte. Przed rozpoczęciem czynności procesowych funkcjonariusze ABW nie zwrócili się do Policji z prośbą o zabezpieczenie terenu posesji i uniemożliwienie wejścia na nią osób trzecich. W wyniku tych zaniedbań, do budynku, w którym trwały czynności procesowe mogła wejść dowolna osoba (po przeszukaniu samochodu w garażu na parterze, funkcjonariusze nie zamknęli drzwi prowadzących z garażu do budynku). Jest to o tyle istotne, że przedmioty podlegające zatrzymaniu w ramach przeszukania znajdowały się przez kilka godzin niezabezpieczone oraz bez nadzoru w pokoju na półpiętrze budynku, podczas, gdy wszystkie osoby biorące udział w czynnościach (ja, osoba przeze mnie wskazana w trybie art. 224 § 2 kpk, wszyscy funkcjonariusze ABW) przebywały w pomieszczeniu mieszczącym się na końcu korytarza na I p. W tym czasie dowolna osoba mogła niezauważona wejść do budynku i udać się do pomieszczenia, gdzie znajdowały się przedmioty podlegające zatrzymaniu, zabrać je, podmienić, bądź uszkodzić. Funkcjonariusze Policji oraz dodatkowa grupa funkcjonariuszy z ABW zostali wezwani na miejsce realizowanych czynności dopiero po wtargnięciu do budynku, w którym trwało przeszukanie, dziennikarzy Telewizji Polskiej (TVP). Wcześniej dziennikarze TVP bez przeszkód wchodzili na balkon budynku. Nie poinformowano ich wówczas, że trwają realizowane przez ABW czynności procesowe.

7. Zatrzymanie tylko części elektronicznych nośników danych (płyt CD-R, dyskietek 3.5’). W trakcie czynności – bez przeglądania ich zawartości – zatrzymano 166 nieopisanych dyskietek 3.5’ oraz 7 płyt CD-R (pozycje nr 18, 19, 20, 21 wykazu i opisu rzeczy zabezpieczonych podczas przeszukania), ale pozostawiono przynajmniej kilkadziesiąt innych nośników tego samego typu. Nie poinformowano mnie wedle jakich kryteriów, zatrzymano jedynie część z nośników znajdujących się w moim domu.

8. Nie zabezpieczenie plombami, na których winien widnieć mój podpis, zatrzymanych w trakcie przeszukania pendrive’a, dyskietek 3.5’, kaset magnetofonowych (pozycje nr 14, 18-23 wykazu). Oznacza to, że obudowy tych nośników mogą zostać w sposób niezauważony fizycznie otwarte, a zawartość zamieniona.

9. Nie spisanie numerów seryjnych zatrzymanych dyskietek 3.5’ oraz płyt CD-R (pozycje nr 14, 18-21 wykazu) lub w przypadku ich braku, innych znaków pozwalających na ich indywidualną identyfikację. W związku z faktem, iż zabezpieczono ich blisko 170 sztuk oraz zaniechano ich zaplombowania i podpisania, istnieje uzasadniona obawa, że mogą zostać „pomylone” z innymi nośnikami tego samego typu, a niebędącymi moją własnością.

10. Nie zabezpieczenie plombami, na których winien widnieć mój podpis, zatrzymanych w trakcie przeszukania komputerów typu PC oraz notebook’a (pozycje nr 15-17 wykazu). Naklejenie takich plomb uniemożliwiłoby niezauważone, fizyczne otwarcie tych komputerów. Nie spisano numerów seryjnych podzespołów w nich się znajdujących, a zwłaszcza nośników danych tj. dysków twardych (ich ilości, marki, typu, pojemności etc.). Istnieje uzasadniona obawa, że wobec powyższych zaniedbań dyski twarde z tych komputerów mogą zostać „pomylone” z innymi nośnikami tego samego typu, a nie będącymi moją własnością.

11. Nie opisanie zawartości zatrzymanych w trakcie przeszukania komputerów typu PC oraz notebook’a (pozycje nr 15-17 wykazu), pendrive’a, dyskietek 3.5’ (pozycje nr 14, 18-21 wykazu). Zaznaczyć należy, że nie chodzi o merytoryczną zawartość, ale o spis ilości plików i katalogów oraz wolnej i zajętej przestrzeni na danym nośniku na dzień 13 maja 2008r.

12. Nie sprawdzono, czy w stacjach CD zatrzymanych komputerów znajdują się płyty CD. W przypadku, gdyby w trakcie ekspertyzy komputerów okazało się, że znajdują się tam nieopisane i nieujęte na wykazie płyty CD, oznaczałoby to, że funkcjonariusze ABW dokonali zatrzymania rzeczy, bez ujęcia ich w pokwitowaniu rzeczy zabezpieczonych w trakcie przeszukania w myśl art. 228 § 1 kpk. Za wszystkie opisane nadużycia funkcjonariuszy ABW odpowiada z mocy ustawy z 24 maja 2002 r. o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Agencji Wywiadu (Dz. U. 2002 r. Nr 74, poz. 767 z późn. zm.) jej Szef płk Krzysztof Bondaryk. Wszystkie opisane wyżej działania ABW w niniejszej sprawie, świadczą dobitnie, że nie jest jej celem przekazanie Prokuraturze Krajowej w Warszawie wszystkich materiałów istotnych z procesowego punktu widzenia, a jedynie tych, które mogą być obciążające dla mnie i innych członków Komisji Weryfikacyjnej. W przypadku ich braku, najprawdopodobniej były preparowane. Nie można w inny racjonalny sposób wytłumaczyć tak jednostronnej oceny „dowodów” dostarczonych Prokuraturze przez ABW. Niewykluczone również, że ABW podjęła takie działania w celu uzasadnienia zastosowania wobec członków Komisji Weryfikacyjnej kontroli operacyjnej w myśl art. 27 ust. 1 ustawy z 24 maja 2002 r. o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Agencji Wywiadu (Dz. U. 2002 r. Nr 74, poz. 767 z późn. zm.). Zastosowanie środków wymienionych w art. 27 ust. 6 pkt 3 powołanej ustawy, pozwoliło ABW „przy okazji”, ale w sposób „zalegalizowany” uzyskać wiedzę na temat:

• bieżących spraw, którymi zajmuje się Komisja Weryfikacyjna (są oznaczone klauzulą „ściśle tajne”);

• sprawami pozostającymi w zainteresowaniu sejmowej „Komisji Śledczej do zbadania sprawy zarzutu nielegalnego wywierania wpływu …”, która to Komisja zajmuje się bezpośrednio kontrolą ABW (jestem asystentem członka tej Komisji);

• spraw, którymi zajmuje się Biuro Bezpieczeństwa Narodowego (siedziba Komisji znajduje się w budynku BBN);

• spraw, którymi zajmuje się Kancelaria Prezydenta RP (Przewodniczący Komisji Weryfikacyjnej Jan Olszewski jest doradcą Prezydenta RP);

• organizacją i funkcjonowaniem SKW (obsługę Komisji stanowią w większości funkcjonariusze SKW).

Do uzyskania tej wiedzy, płk Krzysztof Bondaryk i podległa mu Służba nie są uprawnieni. Wyjaśnić należy, od kiedy, w stosunku, do kogo z Komisji Weryfikacyjnej i na jakiej podstawie ABW zastosowało kontrolę operacyjną. Z podanych przeze mnie informacji wynika, że ABW nie miało żadnego uzasadnienia, aby tak rażąco ingerować w prawa obywatelskie. Cała – istotna z punktu widzenia postępowania o sygn. akt PR-IV-X-Ds 26/07 – wiedza była powszechnie dostępna. Wystarczyłoby jej nie zatajać przed Prokuraturą Krajową w Warszawie. Zauważyć jednak należy, że gdyby ABW – pod przewodnictwem płk Krzysztofa Bondaryka – postępowało w tej sprawie zgodnie z prawem, nie miałoby podstaw do wystąpienia z wnioskiem o zastosowanie/przedłużenie kontroli operacyjnej w stosunku do członków Komisji Weryfikacyjnej. Nie można wykluczyć, że wszystkie działania zlecone przez płk Krzysztofa Bondaryka były ukierunkowane na możliwość dalszego prowadzenia przez ABW de facto nielegalnej inwigilacji m.in.:

- Kancelarii Prezydenta RP i być może i samego Prezydenta RP, ponieważ Jan Olszewski pełni funkcję doradcy Prezydenta RP,

- Biura Bezpieczeństwa Narodowego,

- Komisji Weryfikacyjnej,

- Posłów na Sejm RP,

- sejmowej „Komisji Śledczej do zbadania sprawy zarzutu nielegalnego wywierania wpływu przez członków Rady Ministrów, Komendanta Głównego Policji, Szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego oraz Szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego na funkcjonariuszy Policji, Centralnego Biura Antykorupcyjnego oraz Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, prokuratorów i osoby pełniące funkcje w organach wymiaru sprawiedliwości w celu wymuszenia przekroczenia uprawnień lub niedopełnienia obowiązków w związku z postępowaniami karnymi oraz czynnościami operacyjno-rozpoznawczymi w sprawach z udziałem lub przeciwko członkom Rady Ministrów, posłom na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej i dziennikarzom, w okresie od 31 października 2005 roku do 16 listopada 2007 roku (SKSS)”,

- środowisk naukowych (aktualnie zbieram materiały do pracy doktorskiej)

Uzyskana w sposób nielegalny wiedza o działalności powyższych organów państwa i środowisk, w szczególności tych krytycznie wypowiadających się na temat pracy ABW pod kierunkiem płk Krzysztofa Bondaryka, jest z całą pewnością dla niego i jego przełożonych bezcenna. Otwartym pozostaje pytanie, czy w trakcie realizacji zadań powierzonych przez Prokuraturę Krajową w Warszawie, ABW korzystała z pomocy SKW. Służba ta, w ramach „kontrwywiadowczej osłony” może prowadzić procedurę sprawdzeniową na któregoś z pracujących w Komisji Weryfikacyjnej funkcjonariuszy SKW, a tym samym wejść w posiadanie informacji, które nie mieszczą się w ramach zadań określonych w art. 5 ustawy z 9 czerwca 2006 r. „o Służbie Kontrwywiadu Wojskowego oraz Służbie Wywiadu Wojskowego”. Mając powyższe na względzie, wnoszę o:

• ściganie i ukaranie sprawców w/w przestępstw,

• nadanie mi statusu pokrzywdzonego,

• poinformowania mnie o wszczęciu, bądź odmowie wszczęcia postępowania.

Piotr Bączek

Tańczący nad trumnami … bardzo szybko establishment PRL-bis doszedł do wniosku, że tak jak „wiodące” media tak i sejmową komisję śledczą można wbrew demokratycznym standardom wykorzystać, jako kolejne narzędzie do zwalczania opozycji i utrwalania władzy zgodnie z porozumieniem okrągłego stołu. Jak wiemy parlamentarne komisje śledcze to nie jest polski wynalazek. Jako dodatkowe narzędzie kontrolne, służy w demokratycznym świecie, opozycji do kontrolowania rządzących. Bywa, bowiem i tak w demokracjach, że czasami ulegają one pokusie by wykorzystywać niezgodnie z prawem swoją pozycję i wpływy na sądy, prokuraturę czy służby specjalne. III RP Ustawę o sejmowej komisji śledczej uchwaliła dopiero w styczniu 1999 roku, czyli po 10 latach od tak zwanej transformacji. Oczywiście bardzo szybko establishment PRL-bis doszedł do wniosku, że tak jak „wiodące” media tak i sejmową komisję śledczą można wbrew demokratycznym standardom wykorzystać, jako kolejne narzędzie do zwalczania opozycji i utrwalania władzy zgodnie z porozumieniem okrągłego stołu. Właśnie 15 marca, funkcjonariusz z ulicy Wiertniczej, Tomasz Sekielski mieniący się dziennikarzem podjął się w swoim programie zadania podsumowania działalności komisji śledczych za czasów rządów PO. Ja skupię się tylko na jednej z nich, tej poświęconej śmierci posłanki Barbary Blidy. Właśnie w tej komisji skupiła się jak w soczewce cała podłość polityków SLD i PO oraz niewiarygodny wprost stopień zakłamania mediów. Przez niemal cztery lata komisja sejmowa wyjaśniająca śmierć Barbary Blidy nie czyniła nic innego niż usiłowanie przekonania opinii publicznej o winie duetu Ziobro-Kaczyński. Od czasu do czasu padały sugestie, że to nie Barbara Blida pociągnęła za spust. Właśnie w jednym z programów w TVN24 ten, co to nie da sobie wmówić, że „białe jest czarne, a czarne jest białe” oprócz wątku „szamotaniny”, której jak wiemy nie było, powiedział, że „kula przebiła ciało ofiary pod nietypowym kątem 200”. Przez te wszystkie lata bardzo dbano o to, aby pewne informacje i fakty nie docierały do szerokiej opinii publicznej. Sekielski jednak posunął się dużo dalej. On nie przemilczał niewygodne dla salonu kłopotliwego faktu. On po prostu skłamał. Cóż, bowiem znaczy słowo „kula”? To nic innego jak potoczna nazwa pocisku. Jeżeli zaś dziennikarz chce być wiarygodny i profesjonalny, to powinien wyjaśnić skrywaną przed publiką prawdę i powiedzieć cóż to była za kula czy pocisk? I teraz dochodzimy do tego, co przez cały okres pracy komisji było wiadome, ale dla grających w podły sposób śmiercią swojej partyjnej koleżanki niewygodne z przyczyn propagandowych. Otóż Barbara Blida strzelała, bowiem do siebie z tak zwanej „bezpiecznej” amunicji, która według producenta nie zabija. Można z niej korzystać jedynie przy użyciu rewolweru gdyż zmniejszona ilość środka miotającego nie byłaby w stanie przeładować pistoletu, czyli odprowadzić sprężyny, wyrzucić łuski i wprowadzić kolejnego naboju do komory nabojowej. Po prostu przy użyciu amunicji niepenetrującej występuje zbyt słabe ciśnienie gazów. W rewolwerze funkcję komory nabojowej spełnia obracający się bębenek, a łuski niestety trzeba samemu usuwać. Następnie dziennikarz śledczy czy obiektywny członek sejmowej komisji powinien odpowiedzieć na pytanie:, dlaczego Barbara Blida celowała we własną pierś zamiast, jak 99% samobójców korzystających z broni krótkiej, w głowę? Oczywiście pojawiło się kilku kryminologów i psychologów twierdzących, że w przypadku kobiet chodzi o względy estetyczne. Dlaczego jednak nikt nie wyartykułował wytłumaczenia bardziej logicznego? Otóż producent bezpiecznej i niepenetrującej amunicji, która zamiast tradycyjnego pocisku czy „kuli Sekielskiego”, zawiera specjalny woreczek ze śrutem, mówi w instrukcji, że broń kierować należy w klatkę piersiową gdyż oddanie strzału w szyję lub głowę może spowodować śmierć. Barbara Blida bywała na strzelnicy i można przyjąć, że doskonale sobie zdawała sprawę, jakie przeznaczenie ma załadowana w jej rewolwerze amunicja.

Co z tego wszystkiego wynika? Otóż Barbara Blida zginęła na skutek nieszczęśliwego wypadku, do którego doszło podczas próby samookaleczenia, która to próba miała wywołać polityczny skandal zagłuszający jej uwikłanie się w sprawki „śląskiej Aleksis”. I zapewne tak by się stało gdyby nie nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Żaden samobójca nie użyje papierowego sznurka by się powiesić, ani tez nie rzuci się pod rower i raczej wybierze do tego celu samochód lub pociąg. Podobnie żaden samobójca do zadania sobie śmierci nie wybierze broni naładowanej amunicją, która według zapewnień producenta, nie zabija oraz nie skieruje wylotu lufy w to miejsce, które według tegoż producenta jest tym optymalnym, wskazanym i jeśli można tak powiedzieć najbezpieczniejszym. Dziś widzimy tych wszystkich wybitnych polityków SLD, którzy prześcigają się w zapewnieniach o wielkiej przyjaźni ze zmarłą, najlepszą córą polskiej lewicy, dla której jednak nie znaleźli miejsca na liście kandydatów do parlamentu czy senatu w ostatnich za jej życia wyborach. Dlaczego? Czy nie obawiali się czasem uwikłania koleżanki w węglową aferę? To jest dopiero cyniczny taniec postkomunistów nad trumną Barbary Blidy i polityczna nekrofilia w czystej postaci. Tu słowa „mord na posłance” nie rażą tych samych, których do obłędu doprowadza słowo zamach wypowiadane w kontekście smoleńskiej tragedii. Celowo w artykule nie piszę nic o kreowanym na rubasznego swojaka, obrzydliwym, podłym i cynicznym typku, Ryszardzie Kaliszu. Na koniec dwa cytaty jednaj z najbardziej nikczemnych i zakłamanych postaci produkującej się w mediach III RP. Jeden dotyczy śmierci Barbary Blidy, a drugi katastrofy smoleńskiej. Autor to oczywiście Waldemar Kuczyński. „Piszę bez ogródek i proszę wszystkich, których to może urazić o wybaczenie. Otóż Pani poseł i minister

Barbara Blida to pierwszy trup paranoi, która od dwu lat rządzi Polską.” – Kwiecień 2007r. „Załamał się formalny system dowodzenia statkiem powietrznym. Dowódcą statku został prezydent Lech Kaczyński, a dowódcą operacyjnym gen. Błasik” – Czerwiec 2010r. kokos26

Polacy mają cztery biliony złotych długu? Ogromne zadłużenie Polski i Polaków jest tylko ciszą przed nadchodzącą burzą. Czy po wyborach okaże się, w jakim stanie naprawdę są finanse państwa? Owszem to cud, ale za pożyczone pieniądze. Według danych Banku Rozrachunków Międzynarodowych z Bazylei, na koniec czerwca 2010 roku zagraniczne zobowiązania irlandzkich banków sięgały nieobliczalnej sumy 508,6 miliardów dolarów (384,5 mld EUR), która jest 2,5-krotnością irlandzkiego PKB. Na każdego z 4,4 miliona Irlandczyków przypada 85,4 tysiąca euro bankowego długu do spłacenia (źródło: portal Pit.pl). Na koniec 2010 roku całkowity dług publiczny Irlandii wyniósł 98 miliardów euro (tj.63 proc. PKB). W listopadzie Irlandia dostała gwarancję pożyczek od MFW i UE na kwotę 67,5 mld euro, tym samym zwiększając swe zadłużenie o 42 proc. PKB. Problemem Irlandii jest, więc również ogromne zadłużenie obywateli. A jak pożyczano w Polsce? Na koniec roku 1989 zadłużenie PRL wynosiło ok. 42,2 miliardy USD. Przy ówczesnych 430 dolarach za uncję złota, dług wyniósłby dzisiaj niecałe 170 miliardów dolarów. Ówcześnie to bardzo dużo, biorąc pod uwagę przelicznik złotego do dolara. Do 2001 roku dług publiczny Polski rósł powoli i wynosił 71,2 miliardów USD, a od tego roku zaczyna gwałtownie rosnąć. W 2002 roku dług publiczny był już obliczany w złotówkach i wynosił 352,6 mld zł. Na chwilę obecną dług publiczny wynosi już ponad 771 (DługPubliczny.org), a roczne odsetki od niego wynoszą około 30 miliardów złotych. Należy wiedzieć, jak w połowie 2010 roku oceniał Janusz Jabłonowski - pracownik Departamentu Statystyki NBP, że łącznie Polacy mają trzy biliony długu (Bankier.pl. Według niego realne zadłużenie obejmuje również takie elementy jak zaległe płatności w systemie ochrony zdrowia czy ubezpieczeń społecznych, co łącznie w 2010 roku wyniosło 220 proc. PKB, czyli ok. 3 biliony zł (nie jest to oficjalne stanowisko NBP, ale traktowane z powagą przez analityków). Przypominam, że w lipcu 2010 r. dług wynosił „jedynie” 644 miliardy zł. Intryguje mnie z skąd Polska weźmie środki, aby go spłacić. Mój kolega pracujący w Sanepidzie skarżył się niedawno, że pracownikom brakuje papieru do drukowania, a znajoma pracująca w Urzędzie Marszałkowskim musiała sprzedać 10 letni samochód, bo nie miała, za co go utrzymać. Sytuacja w urzędzie też jest nienajlepsza. Jak mówił w Opolu Bogdan Święczkowski, finansowanie dla urzędów wojewódzkich obniżono o 40 proc. może to oznaczać tymczasowo niewidoczne przez społeczeństwo (do wyborów parlamentarnych) radykalne obcięcie inwestycji. Nie będzie to zauważalne, bo kontynuowanych będzie wiele projektów już rozpoczętych. Przyznam, że zmniejszone finansowanie administracji publicznej nie jest powodem mojego żalu, ponieważ od wejścia Polski do UE 1 maja 2004 roku przybyło kilkadziesiąt tysięcy stanowisk w urzędach, choć od tego czasu nie zwiększyła się liczba zadań w sektorze publicznym. Rozrośnięte, lecz niedofinansowane urzędy, będą dzięki temu gorzej wykonywać swoje obowiązki, a więc utrudniać życie ciężko i uczciwe pracującym ludziom oraz również ciężko pracującym, aczkolwiek niezbyt uczciwie, bo zatrudnionym w szarej strefie, (która jest często jest ich jedyną możliwością zarabiania pieniędzy). Rozdawanie pieniędzy Jednym z cudów, o którym sam Donald Tusk mówił w „Tomasz Lis na żywo” (to w nim Premier stwierdził, że chce być zapamiętany, jako „spoko gość”) było gwarantowanie Polakom odpowiedniego poziomu życia. Na pytanie red. Lisa jak to zrobi skoro Polska jest tak bardzo zadłużona, stwierdził, że ma na to sposób, o którym to widzom jednak nie chciał powiedzieć. Nawet Tomasz Lis spoglądał na niego jak na człowieka oderwanego od rzeczywistości. Jednym z zawsze w takich wypadkach postulowanych projektów oszczędnościowych jest obniżka wysokości emerytur i rent; nakładów na ochronę zdrowia czy likwidacja przywilejów socjalnych i emerytalnych wielu grup społecznych (słusznie). Wątpię jednak, że „liberalny” rząd Donalda Tuska sięgnie do kieszeni swojego elektoratu. Przypuszczam, więc, że tak jak z ostatnią podwyżką VAT, „po kieszeni” tradycyjnie dostaną najbiedniejsi. Jednym ze źródeł rozdawnictwa są bezzwrotne pożyczki z UE, Urzędów Pracy, Urzędów Marszałkowskich itd. na otwarcie czy prowadzenie własnego biznesu (dotyczy to także firm już działających), na finansowanie przeróżnych inicjatyw, fundacji czy imprez kulturalnych. Swoją drogą, co to za kapitalizm, który rozdaje pieniądze prywatnym firmom i kto za to zapłaci. Zawsze myślałem, że na rynku powinny istnieć te firmy, które względnie dobrze sobie radzą. Parę lat temu mój znajomy opowiadał historię o swoim koledze, który nie mogąc po socjologii znaleźć dobrej pracy, przyparty do muru założył własną fundację. Proszę zauważyć, ale z perspektywy Donalda Tuska nie było to głupie posunięcie. Pieniądze szły do osób, którzy z wdzięczności zrobią dobrą reklamę „darczyńcy”. Inna sprawa, że nie jest to wcale kapitalizm, lecz socjalistycznie sprytny sposób dystrybucji pieniędzy podatników. Zbudowano, więc kapitalistyczny etatyzm tworzący wdzięczne rządowi prywatne synekury. Proszę się rozejrzeć wokół, ilu znajomych Szanownego Czytelnika dostało pieniądze na rozwój własnej firmy. Wszystko wygląda bardzo fajnie, bo Ojczyzna pomaga własnym obywatelom, ale skąd rząd ma na to pieniądze? Ktoś kiedyś w końcu musi je oddać. Albo dotowanie przez państwo stanowisk pracy, np. tzw. staży dla absolwentów, gdzie o przez wiele lat fundowano pracodawcom darmowego pracownika, który w kilka miesięcy ma zdobyć rzekomo wystarczające do samodzielnego poruszania się po rynku pracy doświadczenie. Obecnie staże nie są rozdawane tak łatwo jak dawniej, ale rynek pracy został już popsuty. A więc jedną z przyczyn zbliżającego się „finansowego kłopotu Polski” jest rozdawanie pieniędzy: przedsiębiorcom, młodym rencistom i emerytom, przeróżnym „zaradnym”. Tak samo robił rząd Irlandii nie kontrolując systemu bankowego, gdy utrwalaniem systemu i łatwością przyznawanych kredytów przyczynił się do ogromnego zadłużenia sektora bankowego, który musiał przecież skądś pożyczyć pieniądze, aby dalej pożyczać je ludziom. Sądzę, że Tusk wiedział, na czym polega „Irlandzki cud na kredyt” i uważał, że to samo bez żadnych negatywnych konsekwencji uda się w Polsce. Jak wiadomo, większość pieniędzy z jakiejkolwiek dotacji pochodzi od anonimowego podatnika. W momencie uzyskania pieniędzy przez firmę, wydawanie ich jest praktycznie poza kontrolą. Niektórzy wydają je lepiej, inni „gorzej”. A jeśli czeka nas „prawdziwy kryzys”, to co zrobią ludzie, którzy brali „uczciwe” kredyty na zakup mieszkań po bajońskich cenach (tanich mieszkań jak nie było tak nie ma) i obecnie pracują po kilka etatów by spłacać drogie raty? Co będzie z ich mieszkaniami, jeśli stracą pracę i pozostaną z ratami bankowymi do spłacenia? Czy pomimo takich wątpliwości możemy z optymizmem patrzeć w przyszłość, bo żadnego kryzysu przecież nie będzie, a Polsce uda się bez szwanku wyjść z tej sytuacji? Romuald Kałwa

16 czerwca 2011 "Głupie cielęta same sobie wybierają rzeźnika" - powiedział ojciec Tadeusz Rydzyk na antenie swojego radia, które – powiedzmy sobie szczerze- jest solą w oku, rządzącego Polską okrągłostołowego establishmentu. Media redemptorysty, zaburzają ład medialny obowiązujący od Okrągłego Stołu.. Żeby nie było innego głosu wydobywającego się spoza Okrągłego Stołu. I niech rządzą- raz jedni, a raz drudzy, i tak w zwariowane kółko. I co jakiś czas słyszę, że „Kościół nie powinien mieszać się do polityki”(????) Żeby wiernym zrobić wodę w spranych mózgach puszczają od czasu do czasu takie śmierdzące bączki medialne, żeby zohydzić, wmówić, ośmieszyć. Najzabawniejsze jest to, że jednocześnie mówią o „pluralizmie”, o wolnym słowie, o demokracji-, jako synonimie wolności, o prawach człowieka, o prawie do swobodnej wypowiedzi, i takie różne- wprowadzające w błąd insynuacje. Jak wolność słowa mamy - to, czemu się czepiają? I jak to „ Kościół ma się nie mieszać do polityki”??? To tak jakby oddzielić ciało od duszy.. Kościół od zawsze stanowił część cywilizacji, w której żyjemy, i jeśli ktoś chce Go wygonić z naszego życia- jest wrogiem cywilizacji. Kościół jest fundamentem cywilizacji. To chyba jasne. Jeśli ktoś chce się Go pozbyć ma jakiś ukryty cel. Fundament cywilizacji łacińskiej nie może funkcjonować poza cywilizacyjną budowlą. Od tysiąca lat Kościół jest propagatorem etyki i moralności. I tak powinno pozostać. I miał wpływ na władzę królewską. Co nam wyszło na dobre. Zdarzały się oczywiście różne rzeczy, ale nie były podnoszone do rangi cnoty. Były i wielkie kłótnie, bo w rodzinie też kłótnie się zdarzają. Na przykład spór króla Bolesława z biskupem Stanisławem, co skończyło się poćwiartowaniem biskupa Stanisława. Był też Grunwald, gdy Jagiełło stanął przeciw papiestwu, które wraz z cesarzem popierało Krzyżaków. Stanął po stronie królestwa polskiego - i wygrał z całą Europą. Roznieśliśmy toporami i mieczami” i innym przedmiotami” tych wszystkich, którzy zamachnęli się na wolność królestwa. Chwała rycerzom spod Grunwaldu i innym, którzy nam pomagali. To była też wojna w rodzinie chrześcijańskiej. Zjednoczenie tak - ale w duchu chrześcijańskich zasad, ale nie panowanie nad nami. Najbardziej rozśmiesza mnie propaganda dotycząca homoseksaualności księży katolickich. Bo o innych jakoś nie słychać, na przykład wśród rabinów.czy mułłów. W każdej populacji 1 % tego typu skłonności jest- i to jest naturalne w różnorodności. Ale nie jest to powód do cnoty, lecz raczej do wstydu.. Powinna to być sprawa prywatna Wszech i wobec propaganda podnosi do rangi cnoty homoseksualizm, tak jak w starej Grecji, co skończyło się katastrofą moralną i upadkiem Grecji. Propagandzie przeszkadza homoseksualizm księży katolickich., a nie przeszkadza im homo-seksualizm w ogóle. I piętnują homoseksualizm fragmentarycznie licząc na naiwność słuchających i często się nie przeliczają. Bo propaganda to świadome i celowe działanie mające na celu osiągnięcie określonego skutku. Wzbudzenie nienawiści do ludzi Kościoła. Bo lud Boży gremialnie nie popiera podnoszenia homoseksualizmu do rangi cnoty. Tak jest łatwo go rozsadzić. Rozsadzają go również od środka, o czym pisał profesor Michał Poradowski w swoich publikacjach. Jak homoseksualizm jest złem, to, dlaczego tylko wśród księży katolickich?” Homoseksualizm jest grzechem” –twierdził papież Jan Paweł II zgodnie z nauczaniem Kościoła. Nawet wśród księży innych części chrześcijaństwa- też propagandzie homoseksualizm przeszkadza. Przeszkadza tylko w tej jednej grupie. Czy to jest przypadek? No pewnie, że nie. Chodzi o rozbicie Kościoła Powszechnego i wciągnięcie wiernych w zorganizowaną nienawiść. Przecież homoseksualiści z Kościoła Powszechnego nie biorą udział w obskurnych paradach na ruchomej „platformie obywatelskiej” razem z posłem Ryszardem Kaliszem, czy panią posłanką Senyszyn, która w wolnej chwili od przywiązywania się do budy przeciw uwięzieniu psów na łańcuchach, co przejęła od niej pani posłanka Joanna Mucha z Platformy Obywatelskiej ubierając rzecz w ustawę o nietrzymaniu psów na łańcuchach- znajduje czas na kultywowanie” cnoty” homoseksualizmu na platformie obywatelskiej, która przejeżdża ulicami Warszawy. I kto na ten obskurantyzm wydaje pozwolenia.? Warszawą akurat rządzi pani Hanna Gronkiewicz- Waltz z Platformy Obywatelskiej. Całe to lesbijskie i homoseksualne towarzystwo, zarówno zawodowe jak i amatorskie, chwali się na publicznych ulicach, w jaki to sposób zaspokaja swój popęd płciowy. Tylko patrzeć jak onaniści wypełnią ulice Warszawy na ruchomych platformach obywatelskich, na których poruszanie się da zgodę pani Gronkiewicz-Waltz, w ramach swobodnej wypowiedzi, wolnej wypowiedzi języka ciała i będą prezentować swoje umiejętności. Żeby wszyscy mogli zobaczyć jak doskonale i z wprawą to robią. I tak w przestrzeni publicznej funkcjonuje pan poseł Ryszard Kalisz, parlamentarzysta, które swoje skłonności seksualne prezentuje publicznie. Skoro popiera zachowanie tego towarzystwa, to chyba coś jest na rzeczy.? Jeśli jeszcze nie jest- to za jakiś czas będzie. Z kim przestajesz, takim się stajesz.. Tym bardziej, że stoi najbliżej zewnętrznej części platformy obywatelskiej, tam go uchwytuje kamera, a nie wie dokładnie w tym czasie, co dzieje się z tyłu.. W ferworze ideologii stosowanej słownie może się zagapić. Różne rzeczy dzieją się na świecie.. Ale będzie miał to, co forsuje z wielką determinacją. Ważny jest ten pierwszy raz. A jak oddzielić etykę i moralność od życia? W domu niech obowiązuje dziesięć przykazań, a w polityce demokratycznej, publicznie- rozwiązłość, kłamstwo, demagogia i oszustwo. Dwa różne światy. To, w jakim obrządku mają być wychowywane nasze dzieci.? W obrządku prawdy - czy w diabelskim obrządku kłamstwa? Prymas był nawet interexem, gdy panowało bezkrólewie, bo nastąpił koniec monarchii dziedzicznej. Biskupi byli senatorami i zasiadali w różnych gremiach. No to chyba dobrze, że ludzie z zasadami, książęta Kościoła, ludzie wykształceni i zasadni mieli wpływ na państwo? A dzisiaj, kto ma wpływ na państwo? Kupa oszustów, demagogów, kłamców i ludzi bez jakichkolwiek zasad, tworzących codzienne bagno medialne i pseudointelektualne. I doprowadzając Polskę do bankructwa moralnego i finansowego. Właśnie ”elyty demokratyczne” to robią - i skutki dla narodu są opłakane. Te „elyty”: wybiera się w demokratycznych wyborach(???)..I nikogo nie dziwi, że elitę narodu wybiera się w wyborach. Elita w państwie istnieje niezależnie od wyborów kołowanego ludu. A cielęta same sobie wybierają rzeźnika, w czym ma rację ojciec Tadeusz, mając na myśli, co innego. Ojcu chodzi o wybieranie propagandy przez skołowany lud, zamiast prawdy..Dookoła krzewi się relatywizm, upadek obyczajów, złodziejstwo, odrywanie odpowiedzialności od postępowania- permisywizm. Rozluźnia się więzi, bez których żaden naród nie może istnieć… Oczywiście ojciec Tadeusz nie myli się w propagowaniu chrześcijaństwa tradycyjnego, myli się natomiast w popieraniu Prawa i Sprawiedliwości, którego czołówka jest częścią Okrągłego Stołu, i częścią Zmowy Magdalenkowej. Obaj bracia Kaczyńscy przy Okrągłym Stole byli i ważnych sprawach głosują i popierają się nawzajem z innymi biesiadnikami Okrągłego Stołu.. Nie wiem, z jakiego powodu ojciec Rydzyk popiera Prawo i Sprawiedliwość..? Dopuszcza do czytania na antenie Radia Toruńskiego swoich felietonów przez pana Stanisława Michalkiewicza, konserwatywnego- liberała, ale po części narodowca.. Stanowi przeciwwagę dla Kościoła Łagiewnickiego, postępowego Kościoła współczesnego odchodzącego powoli od tradycji chrześcijańskiej..

a dalej głupie cielęta same wybierają sobie rzeźnika.. I to jest wszechprawda! WJR

Sawicka grozi dziennikarzowi "GP" – Mam pana na celowniku – mówiła do dziennikarza „Gazety Polskiej" oskarżona o korupcję była posłanka PO Beata Sawicka. Zagroziła sądem, jeśli jej zdjęcia zrobione przed rozprawą na sądowym korytarzu, zostaną opublikowane. Podczas rozprawy oskarżona zażądała od sądu wylegitymowania jedynej obecnej w ławach dla publiczności osoby uzasadniając, iż przed wejściem na salę rozpraw robiła jej zdjęcia, czego ona sobie nie życzy. Chodziło o dziennikarza „Gazety Polskiej”. Sąd stwierdził jednak, iż uprzednie zezwolenie wymagane jest jedynie w przypadku, gdy zdjęcia robione są na sali, a to tym razem nie miało miejsca. Po rozprawie dziennikarz próbował zadać pytanie byłej posłance PO, ta jednak w ostrej formie zapowiedziała kroki prawne przeciwko niemu.

– Mam pana na celowniku. Jeśli te zdjęcia zostaną opublikowane, sprawa będzie w sądzie. – mówiła Sawicka opuszczając budynek sądu. – Pan, jako dziennikarz postępuje niezgodnie z prawem. Jestem tutaj, jako osoba prywatna a nie publiczna. Uprzedzałam, że sobie nie życzę żadnych zdjęć – dodała. Zupełnie inaczej niż w znanych materiałach filmowych prezentowanych wcześniej przez media, była posłanka PO nie mdlała ani nie płakała, zachowywała się z dużą pewnością siebie, wręcz agresywnie. W Sądzie Okręgowym w Warszawie w procesie karnym przeciwko byłej poseł PO Beacie Sawickiej i burmistrzowi Helu Mirosławowi Wądołowskiemu zeznawał dziś były wiceszef CBA Ernest Bejda. Sędziowie pytali o analizy prawne CBA, na podstawie, których stwierdzono wręczenie korzyści majątkowych oskarżonym. Bejda odpowiedział, iż takie materiały podlegały sprawdzaniu na bieżąco. Dodał, że funkcjonariusze CBA są przeszkoleni, jakie kroki mogą podejmować. Sędziowie pytali, czy perspektywa budowy hoteli na Helu jest perspektywą atrakcyjną dla tej miejscowości z punktu widzenia dobra mieszkańców. Bejda odpowiedział, że w ogólnym sensie tak można stwierdzić, ale wszystko zależy, jakie będą koszty tej budowy. Przywołał przykład autostrady budowanej w Warszawie, której trudno odmówić zasadności. Sedno sprawy jest w tym, jak ogromne pieniądze ona pochłania. Sędziowie pytali też o okoliczności przyjmowania przez oskarżonych prezentów i korzyści majątkowych. Zadający pytanie przypomniał poprzednie zeznania, iż w trakcie pierwszej wizyty funkcjonariusza pod przykryciem wraz z Beatą Sawicką na Helu, Mirosław Wądołowski wyraził chęć zarządzania kompleksem hotelowym. Świadek odpowiadał w tym kontekście na pytanie, czy CBA miało sygnały, że później podtrzymywał swoje żądanie. Bejda przyznał, że burmistrz nie tylko żądał korzyści od początku, ale również miał świadomość, że uczestniczy w przedsięwzięciu nielegalnym. To świadczy, jak zaznaczył Bejda, o bezkarności w łamaniu prawa. Beata Sawicka pytała o to, czy Bejda wynosił poza budynek CBA materiały związane z śledztwem w jej sprawie. Były wiceszef CBA zaprzeczył, by jakiekolwiek dokumenty przepływały poza oficjalnym obiegiem. Podobnie zaprzeczył on sugestii byłej posłanki PO, iż miał zgubić jeden z nośników informacji z materiałem wykorzystywanym w sprawie przez Biuro. „Nic takiego nie miało miejsca” – zaprzeczył Bejda. Sędzia próbował jeszcze dopytać, o zapis jakiej części materiału mogło chodzić Sawickiej, nie umiała ona jednak tego sprecyzować. mem, Źródło: Niezależna.pl

CENA AFERY MARSZAŁKOWEJ „Ci, co liche swoje przywileje okupują tylko milczeniem w obliczu świństwa, na które mogą reagować, będą musieli za te same przywileje płacić rychło aktywnym udziałem w świństwie” – napisał przed laty Kołakowski. Coraz dotkliwiej doświadczamy prawdziwości tych słów, widząc jak państwo zbudowane na historycznym „udziale w świństwie” upada przygniecione monumentalną „sumą zaniechań”. Do tych najważniejszych i najbardziej brzemiennych w skutki należy przemilczenie afery marszałkowej – „matki” wszystkich późniejszych afer za czasów rządów PO-PSL. Przypomnę, że chodzi o kombinację operacyjną z udziałem ludzi byłych WSW/WSI, szefostwa ABW oraz ówczesnego marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego rozgrywaną w latach 2007-2008. Scenariusz kombinacji zakładał m.in. aresztowanie Wojciecha Sumlińskiego pod zarzutem płatnej protekcji i handlu tajnym aneksem. Liczono, że osadzony w „areszcie wydobywczym” dziennikarz zrobi wszystko, aby wyjść na wolność. W zamian, musiałby złożyć zeznania obciążające kluczowych polityków PiS w tym Antoniego Macierewicza. Pozwoliłoby to postawić zarzuty osobom rzekomo odpowiedzialnym za przeciek. W ten sposób skompromitowaną Komisję Weryfikacyjną WSI można byłoby natychmiast rozwiązać i zakończyć jej prace, a przez to umożliwić powrót do służby negatywnie zweryfikowanym żołnierzom WSI.. W toku działań dokonano również przeszukania w domach członków Komisji, licząc na znalezienie obciążających materiałów związanych z pracami weryfikatorów. Przed kilkoma dniami przed sądem w Warszawie rozpoczął się proces Wojciecha Sumlińskiego, pomówionego o przez dwóch żołnierzy wojskowej bezpieki. Na liście świadków znajdują się m.in. Bronisław Komorowski, szef ABW Krzysztof Bondaryk, rzecznik rządu Paweł Graś, Antoni Macierewicz, a także znani dziennikarze oraz wysocy rangą byli oficerowie WSI. Mimo obecności takich postaci i politycznej wagi sprawy, proces nie wzbudził żadnego zainteresowania mediów i został przez nie zgodnie przemilczany. To reakcja zrozumiała, bowiem te same media w latach 2007 – 2008 były aktywnym uczestnikiem kombinacji, a publikacje Anny Marszałek czy Pawła Reszki oparte na wiedzy operacyjnej służb i przeciekach ze śledztwa skutecznie służyły „moderowaniu” opinii publicznej, utrwalając fałszywe przekonanie o rzekomym „handlu aneksem”. Do działań skierowanych przeciwko legalnie działającemu organowi państwa, – jakim była Komisja Weryfikacyjna WSI, zaprzęgnięto wówczas wielu dziennikarzy, rozpętując niebywałą w swej zaciętości kampanię medialną. Stworzona na podstawie ich publikacji fikcyjna „afera aneksowa” nigdy nie miała miejsca, a żadna z sensacji rozpowszechnianych wówczas przez media nie znalazła potwierdzenia. O prawdziwym przebiegu afery marszałkowej, Polacy nie zostali jednak poinformowani. Obowiązująca do dziś tchórzliwa zmowa milczenia sprawiła, że została ona ukryta przed opinią publiczną, a jej główny bohater nie musiał się tłumaczyć, nawet w trakcie kampanii prezydenckiej. Tej powszechnej manipulacji zawdzięczamy fakt, że większość Polaków nadal wykazuje porażającą niewiedzę, co do postaci Bronisława Komorowskiego, a jedyny dostępny przekaz dotyczy rozlicznych gaf obecnego prezydenta i sprowadza się do wskazywania satyrycznego wymiaru tej postaci lub powielania „rewelacji” dotyczących rzekomego pochodzenia. Wobec wagi autentycznych zarzutów, takie zabiegi mogą służyć jedynie ośmieszeniu prawdziwej krytyki i obniżeniu rangi rzeczowych pytań. Polacy nie mieli możliwości dowiedzieć się:, dlaczego marszałek Sejmu przyjął korupcyjną ofertę płk Aleksandra L. - byłego szefa komunistycznego kontrwywiadu wojskowego i „wyraził zainteresowanie” przestępczą ofertą wykradzenia aneksu do Raportu, a następnie nie poinformował o tym organów ścigania? Nie wiemy, jakie relacje łączyły Komorowskiego z Aleksandrem L. choć ten wieloletni znajomy polityka PO był podejrzany o kontakty z rosyjskim wywiadem. Nie wiemy też: dlaczego w zeznaniach przed prokuratorem ukrył informację o spotkaniach z byłym oficerem WSW/WSI płk Leszkiem T. i nie poinformował o spotkaniu płk T z Krzysztofem Bondarykiem, Grzegorzem Reszką i Pawłem Grasiem, podczas którego poczyniono ustalenia w zakresie postępowania z członkami Komisji Weryfikacyjnej? Polacy nie mieli możliwości dowiedzieć się:, dlaczego zeznając pod rygorem odpowiedzialności karnej oświadczył, że nie zna osobiście Wojciecha Sumlińskiego, choć sam dziennikarz składając wyjaśnienia przed sejmową komisją ds. służb specjalnych przypomniał, że spotykał się wielokrotnie z Komorowskim w roku 2007, a tematem ich rozmów był przygotowywany dla programu „TVP Info materiał o Fundacji Pro Civili? Istnieje szereg zasadniczych pytań dotyczących faktycznej roli Komorowskiego w aferze marszałkowej i jego działań podejmowanych wspólnie z oficerami wojskowej bezpieki. Autor słów „muszę zobaczyć aneks przed publikacją” skutecznie uciekał od udzielenia odpowiedzi na pytania posłów PiS-u, odmawiał stawienia przed Komisją i wielokrotnie wykorzystywał swoją sejmową funkcję, by uchylić się od konfrontacji z trudnym tematem. Milczeniem zbył pytania podnoszone przez opozycję podczas debat nad odwołaniem marszałka Sejmu, choć w uzasadnieniu wniosku o odwołanie podkreślono, że „Jedną z decydujących spraw skłaniających wnioskodawców do sformułowania tego wniosku była sprawa związana z podejmowaniem przez Pana Marszałka działań służących uzyskaniu nielegalnego dostępu do tekstu „ściśle tajnego” Uzupełnienia nr 1 do Raportu Przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej, tj. tzw. aneksu do raportu o WSI”. Do dziś, dzięki szczelnej osłonie ze strony głównych mediów, ale też z powodu porzucenia tematu przez partię opozycyjną, większość obywateli nie miała możliwości poznania faktów z życia Bronisława Komorowskiego ani uzyskania wiedzy o bezprawnych działaniach służb wobec legalnego organu państwa. Taką szansę mógłby dać rozpoczęty właśnie proces sądowy. Zwolennikiem jawności procesu jest Wojciech Sumliński, który wielokrotnie podkreślał, że nie musi obawiać się żadnych zarzutów, jeśli tylko umożliwi mu się publiczne ukazanie mechanizmów afery marszałkowej. Jednak już przebieg pierwszej rozprawy nie postawia złudzeń, co do intencji prokuratury. Obecni na niej, Antoni Macierewicz i Piotr Bączek złożyli wniosek o umożliwienie uczestnictwa w procesie w charakterze oskarżycieli posiłkowych i choć wniosek poparł sam oskarżony i jego obrońcy, prokurator wyraźnie się temu sprzeciwił. Może to świadczyć, że istnieje zamysł, by proces toczył się według scenariusza narzuconego przez obecną władzę. W tym planie, nie ma miejsca na jawność „procesu o korupcję”, podczas którego opinia publiczna mogłaby poznać kulisy działań ludzi WSI, rolę służby Krzysztofa Bondaryka i zachowania ówczesnego marszałka Sejmu. Próżno też oczekiwać, by wiedzę na temat sprawy Polacy otrzymali ze strony dziennikarzy, skutecznie wystraszonych casusem Sumlińskiego i pamiętających pouczenia Komorowskiego o „dużej wstrzemięźliwości w okazywaniu solidarności zawodowej dziennikarskiej”. W tej sytuacji, rzetelne wyjaśnienie okoliczności afery marszałkowej powinno leżeć w interesie wszystkich osób domagających się jawności życia publicznego oraz środowisk patriotycznych dążących do usunięcia obecnej ekipy. Winien być to priorytet w działaniach opozycji, ale też nakaz dla odważnych dziennikarzy i temat poruszany w blogerskich publikacjach. Tym ważniejszy, że głęboko związany z tragedią smoleńską. Chodzi, bowiem o bezprecedensową sprawę, w której doszło do groźnego sojuszu polityków partii rządzącej, funkcjonariuszy służb oraz ludzi komunistycznej bezpieki wymierzonego w ustawowy organ państwa. W tle tej kombinacji są interesy obcych służb, dążących do zablokowania procesu weryfikacji i przywrócenia wpływów tego „peryskopu, za pomocą, którego Rosjanie pozyskiwali wiedzę o mechanizmach funkcjonowania naszego państwa ” – jak nazwał WSI prof. Zybertowicz. Powstały wówczas układ był wykorzystany w kolejnych działaniach z udziałem tych samych środowisk. Można go dostrzec w aferze stoczniowej czy hazardowej i wszędzie tam, gdzie grupa rządząca pokazywała swoje prawdziwe oblicze. Jednocześnie kluczem do zrozumienia wielu procesów zachodzących w ostatnich latach jest osoba Bronisława Komorowskiego. Wydarzenia z udziałem tego polityka – począwszy od afery marszałkowej, poprzez kampanię prezydencką, aż po skutki tragedii smoleńskiej – łączą ten okres logiczną klamrą i wyznaczają kierunek, w jakim zmierza obecnie III RP. Gdyby afera marszałkowa została wyjaśniona wcześniej, a jej mechanizmy stały się jawne, zablokowałoby to karierę Bronisława Komorowskiego, uniemożliwiając mu start w wyborach prezydenckich i oszczędziło Polakom bolesnych doświadczeń i upokorzeń. Odsłonięcie tych relacji już w roku 2008, uchroniłoby nas od niebezpieczeństw wywołanych wpływem Rosji na polskie życie polityczne, zapobiegło obcym knowaniom w ramach konfliktu rząd-prezydent, a w rezultacie udaremniło pułapkę smoleńską i tragedię z 10 kwietnia. Nie trzeba tworzyć alternatywnej historii, by zrozumieć, że płacimy dziś cenę za zignorowanie zagrożeń i brak determinacji w wyjaśnieniu sprawy. Dramat tego zaniechania nie powinien się powtórzyć, bo za przemilczenie sądowego epilogu afery marszałkowej zapłacimy kolejnymi latami hańby. Aleksander Ścios

Kalisz: Panie premierze, proszę przeczytać raport. Z ekspertami - Panie premierze, niech pan nie słucha PR-owców. Niech pan w tej jednej, chociaż sprawie poprosi specjalistów prawa karnego, żeby z panem przeczytali raport - apelował do Donalda Tuska Ryszard Kalisz, szef komisji badającej okoliczności śmierci Barbary Blidy i autor projektu raportu końcowego. Premier poddawał wczoraj w wątpliwość rzetelność raportu. Kalisz przywołał w TOK FM jedną z tez raportu o "niezwykłej zależności Jarosława Kaczyńskiego od wykorzystującego jego słabości Zbigniewa Ziobry". Jan Wróbel przytoczył reakcję premiera na propozycję postawienia przed Trybunałem Stanu polityków PiS, zawartą w projekcie raportu. - Ryszard Kalisz zamienił się w krwawego jastrzębia. Coś za blisko jest wyborów, bym uznał ten pomysł za zupełnie wolny od tego kontekstu - powiedział Donald Tusk."Premierze, niech pan najpierw przeczyta raport" W odpowiedzi szef komisji śledczej wystosował do niego apel: - Panie premierze, niech pan wraz z prof. Ćwiąkalskim i prof. Zollem, wybitnymi przedstawicielami prawa karnego, przeczyta w całości ten raport i dopiero później wygłasza opinie. Bo takimi nieprzemyślanymi słowami pan powoduje, że te nieprawidłowości w funkcjonowaniu państwa, w realizacji wolności i praw obywatelskich mogą się powtórzyć. A premier nie powinien tolerować takiego państwa, które w przeszłości te wolności i prawa łamały. Niech pan nie słucha PR-owców. Niech pan w tej jednej, chociaż sprawie poprosi specjalistów prawa karnego, żeby z panem ten raport przeczytali - mówił spokojnie Ryszard Kalisz. Poseł SLD namawiał też na antenie Radia TOK FM premiera, żeby ten porozmawiał z trojgiem posłów Platformy. Kalisz bardzo ich chwalił: - Duża część ustaleń powstała dzięki niezwykle wnikliwej pracy wspaniałej kobiety, pani poseł Danuty Pietraszewskiej, doskonałemu analitykowi prawnemu Markowi Wójcikowi i przewodniczącemu Klubu Parlamentarnemu Tomasz Tomczykiewiczowi, który był bardzo przydatny ze swoją znajomością Śląska, mechanizmów godności śląskiej. "Dlaczego Kaczyński tak szedł na rękę Ziobrze?" Jan Wróbel podszedł Kalisza z innej strony. Zacytował za "Gazetą Wyborczą" fragmenty raportu, które zdaniem dziennikarzy gazety odbiegają od charakteru urzędowego dokumentu. Padł przykład: "Jarosław Kaczyński wierzył w układ i z lubością planował jego rozbicie. Zbigniew Ziobro znał tę słabość pryncypała." - Mamy dowody na to, że Zbigniew Ziobro wykorzystywał pewne słabości Jarosława Kaczyńskiego - odniósł się autor raportu. - Gdy Kaczyński został premierem na jesieni 2006 roku, Ziobro przekonał go, by ten dał mu kompetencje koordynowania "szukania układu". Ziobro otrzymał możliwość doprowadzenia do nominacji swojego przyjaciela, który mu zawsze wiernie służył - Bogdana Święczkowskiego. Stanowiskiem wiceszefa ABW obdarzył z kolei Grzegorza Ocieczka, który "wykorzystywał" w "tropieniu układu" swoje układy towarzyskie. To on był 25 kwietnia, kiedy zginęła Barbara Blida, na miejscu zdarzenia już przed 7 rano - mówił Ryszard Kalisz. Zaznaczył też, że Ziobro wszędzie ustawił podległych sobie prokuratorów. - Jak na czele wszystkich organów - ABW, prokuratury, czy policji - stali jednomentalni ludzie, to one wzajemnie się nie powstrzymywały. Poseł SLD dodał, że warto, aby raport przeczytał psycholog i ocenił "dlaczego Kaczyński tak szedł na rękę Ziobrze we wszystkich sprawach." - Pomiędzy nimi była jakaś swoista, niezwykła zależność. Dlaczego? - zastanawiał się Kalisz. Źródło: Tokfm.pl

Kwiatkowski: sprawa Blidy nie zakończy się przed wyborami PROCEDURA ZA DŁUGA - Zakończenie tej procedury jest niemożliwe w tej kadencji – tak Krzysztof Kwiatkowski w Radiu Zet ocenił wniosek Ryszarda Kalisza o postawienie przed Trybunałem Stanu b. premiera Jarosława Kaczyńskiego i b. ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobro ws. śmierci Barbary Blidy. Kwiatkowski odniósł się do przedstawionego we wtorek projektu raportu komisji śledczej zajmującej się okolicznościami śmierci b. posłanki SLD Barbary Blidy. Jego autor, Ryszard Kalisz, wnioskuje w nim o postawienie b. premiera i b. ministra sprawiedliwości przed TS. Według Kwiatkowskiego do końca kadencji jest zbyt mało czasu, żeby dopełnić wszystkich przewidzianych konstytucją procedur. Kalisz rozczarowany Tuskiem. "Panie premierze, proszę usiąść - Po przedstawieniu raport najpierw musi zostać przyjęty przez komisję, i to większością 2/3 głosów w zakresie ewentualnie zarzutu popełnienia czynu naruszającego konstytucję. Po przyjęciu takiego wniosku grupa posłów, w liczbie, co najmniej 115, może wystąpić z wstępnym wnioskiem o pociągnięcie do odpowiedzialności. Z kolei komisja odpowiedzialności konstytucyjnej ma następnie czas, żeby rozpocząć prace nad wnioskiem. Później musi dać czas, co najmniej 30 dni osobom, których dotyczy, na złożenie pisemnych wyjaśnień - wymieniał Kwiatkowski. Zdaniem ministra formalne zakończenie prac nie jest możliwe do końca tej kadencji. - Być może chodzi o to, że jeżeli wniosek będzie mieć nadany bieg - oczywiście po przyjęciu przez grupę co najmniej 115 posłów - to nie zostanie niejako wyrzucony do kosza, tylko w kolejnej kadencji procedura zostanie uruchomiona od nowa - dodał minister.

"Ma kilka miesięcy przed końcem kadencji" Kwiatkowski pozytywnie ocenił fakt powstania raportu z prac komisji, choć zaznaczył, że „trzeba wyrazić pewne zaskoczenie, dlaczego to się dzieje na kilka miesięcy przed końcem kadencji. Szczególnie, że ta komisja pracowała ponad 3,5 roku”. Pytany, czy zarzuty są na tyle mocne, by uzasadniały wniosek o postawienie przed Trybunałem b. premiera i b. ministra sprawiedliwości, zaznaczył, że część z tych zarzutów wymaga szczegółowego wyjaśnienia, a każdy "indywidualnej oceny". Zaznaczył, że nie będzie namawiał posłów PO ani do podpisania się pod wnioskiem, ani do niepodpisywania się pod nim. Ziobro: składam wniosek do TS ws. Tęczowego Ryśka Śmierć Barbary Blidy Blida zginęła 25 kwietnia 2007 r., gdy w łazience swojego domu w Siemianowicach Śląskich strzeliła do siebie z rewolweru. Stało się to po tym, jak do jej domu weszło trzech funkcjonariuszy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Mieli oni prokuratorski nakaz - wydany przez śledczych Prokuratury Okręgowej w Katowicach - przeszukania mieszkania i zatrzymania b. posłanki. Jej nazwisko miało przewijać się w tzw. aferze węglowej. Tego dnia zatrzymywano też inne osoby w związku ze śledztwami dotyczącymi nieprawidłowości w przemyśle węglowym. Komisję śledczą badającą sprawę Blidy Sejm powołał w grudniu 2007 r. Jej pierwsze posiedzenie odbyło się w styczniu roku następnego. Do tej pory komisja odbyła 83 posiedzenia i przesłuchała kilkudziesięciu świadków m.in. prokuratorów, funkcjonariuszy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz przedstawicieli najwyższych władz z lat 2005-2007 z ówczesnym premierem Jarosławem Kaczyńskim na czele. kaw/iga

Aborcja a spadek przestępczości W Stanach jeszcze Zjednoczonych bardzo popularna jest książka „Freakonomics”. Tytuł jest chyba nieprzetłumaczalny – Rosjanin miałby do dyspozycji bajkową frazę „Dziw-ekonomia”. Freak – to coś zaskakującego, ale na pograniczu wariactwa; „Szalona ekonomika” nie oddaje tego pojęcia. Autorami jest dwóch Stefanów, – ale jeden, Steven D. Levitt, jest błyskotliwym, niekonwencjonalnym ekonomistą, a drugi, Stephen J. Dubner, publicystą zajmującym się nauką. Książka jest trudna pojęciowo – za trudna dla ćwierćinteligenta czytającego dzieła popularno-naukowe, – ale napisana prostym, zrozumiałym językiem. Autorzy pokazują, jak pozornie niezrozumiałe zjawiska dają się tłumaczyć przez proste mechanizmy gospodarcze, – czyli robią coś, co ja robię od 40 lat. Jednak robią to powierzchownie, tłumacząc, jak ten mechanizm działa – nie zastanawiając się natomiast, jakie będą dalsze skutki tego mechanizmu. Typowy przykład zawarty jest we wstępie – i pozwolę sobie go streścić. Otóż w USA w latach 70 narastała fala przestępstw. Więzienia trzeszczały w szwach. Publicyści bili na alarm – przewidując, że jeśli zjawisko będzie narastać liniowo (lub co gorsze wykładniczo) to wizja Nowego Jorku rządzonego przez gangi stanie się realna w ciągu dziesięciu lat. Po czym proces zatrzymał się i cofnął: „Spadek przestępczości (…) był powszechny, spadała w każdej kategorii w każdej części kraju. Był ciągły, z postępującym spadkiem z roku na rok. I był całkiem nieprzewidywalny – zwłaszcza przez prawdziwych ekspertów, którzy przewidywali coś przeciwnego”. Dla mnie, cybernetyka, nie wymaga to wyjaśnienia: każde społeczeństwo ma wbudowane ujemne sprzężenia zwrotne – w przeciwnym razie dawno by się rozpadło. Byłoby dziwne, gdyby takie sprzężenie nie zadziałało i tu. Jednak Autorzy szukali mechanizmu – i znaleźli go nie w naturalnym sprzężeniu, (które oczywiście objawić się musi jakimś naturalnym mechanizmem), lecz znaleźli przyczynę niejako sztuczną. W każdym razie wynikająca ze zmiany ustawodawstwa. W 1970 roku p. Norma McCorvey zaszła w ciążę po raz trzeci. Miała 21 lat, była alkoholiczką, narkomanką, biedną, niewykształconą kobietą bez zawodu – i chciała zabić kolejny płód. W procesie znana była pod pseudonimem Ms. Roe – i casus Roe vs Wade (p. Henryk Wade był prokuratorem występującym w imieniu hrabstwa Dallas) stał się słynny, bo sąd zezwolił na aborcję. A prawo w USA jest precedensowe. Wyrok był (na szczęście dla dziecka) mocno spóźniony, – więc urodziło się (i podobnie jak dwoje poprzednich zostało szczęśliwie przez jakąś rodzinę adoptowane). P. McCorvey zresztą zmieniła poglądy i obecnie jest bojowniczką o prawo do życia. To jest dla sprawy bez znaczenia. Teza Autorów jest taka: zabijają swoje dzieci w okresie płodowym głównie osoby takie jak p. Norma McCorvey – samotne, bez zawodu, bez wykształcenia, popijające, zażywające narkotyki. A z tych „rodzin” wywodzi się zdecydowana większość kryminalistów. Przestępczość po 25 latach spadła, dlatego, że przyszli kryminaliści po prostu nie urodzili się – zostali „wyskrobani”. Moja intuicja cybernetyka podpowiada mi, że Autorzy się mylą. Trzeba by jednak w tym celu zrobić staranne badania, pokazujące zasięg legalnych aborcyj w poszczególnych stanach (i innych państwach!) – i porównać to ze spadkiem przestępczości w odpowiednich okresach. Oraz przetestować inne teorie. Autorzy nie zadają sobie tego trudu, gdyż są olśnieni tym prostym odkryciem. Może ono być – powtarzam – prawdziwe; wiele prostych rozwiązań okazuje się prawdziwymi. Pomyślmy jednak chwilę dalej. W Chinach kontynentalnych za rządów Zé-Dōnga Máo wierzono w ręczną interwencję. Gdy Wielki Przewodniczący w kolejnym błysku geniuszu odkrył, że ptaki wydziobują masę ziaren, nakazał ludności wybić ptaki. Nagradzano nawet za każdego zabitego ptaka. Niestety, przyniosło to w następnym roku potężną plagę much i innych owadów – władze zaczęły, więc walkę z muchami, płacąc za każdą ubitą muchę. Jak to określił śp. Janusz Groszkowski, socjalista, para-prezydent PRL, po wizycie w tym kraju: „W Chinach nie chciałbym być muchą, wróblem… ani Chińczykiem”. Otóż można zniszczyć plagę szarańczy, wypalając do cna spory kawał ziemi – tylko czy o to chodzi? Jest oczywistą prawdą, że ludzie z nizin społecznych są bardzo agresywni – a z lumpenproletariatu wywodzi się wielu groźnych i pomysłowych przestępców. Pytanie: czy byłoby dobrze, gdyby się nie urodzili? Otóż zgodnie z Teorią Krążenia Elit śp. Wilfryda Parety elity wymierają, na ich miejsce wchodzą agresywni przedstawiciele klasy średniej, a na ich miejsce agresywni przedstawiciele klasy niższej. Ludzie z tych klas mają silny pęd do przodu, w górę, – bo bardzo chcą wyjść z biedy. Jedni poprzez przestępczość – inni poprzez dokonywanie wynalazków czy natchnioną pracę w różnych legalnych dziedzinach. Lepsze społeczeństwo to nie społeczeństwo owałaszone. Sztuką jest urodzić agresywne dziecko, a potem wychować je tak, by swoją agresję powstrzymywało albo kierowało tam, gdzie odbędzie się to z pożytkiem społecznym. Tak, więc: jest całkiem możliwe, że pp. Dubner & Levitt mają rację. Można jednak zadać sobie pytanie: czy w tym samym czasie nie zaobserwowano spadku np. wynalazczości? I w ogóle spadku liczby urodzeń Amerykanów, – podczas gdy ich miejsce zajmują Latynosi, Chińczycy, Japończycy? Bo można z góry zakładać, że w takich rodzinach połowa dzieci to debile, ćwierć to przestępcy, – ale pozostałe ćwierć to późniejsi agresywni handlowcy, a 1% to zapewne wielcy wynalazcy. Z tym, że przyszli wielcy wynalazcy nie przeżywają tej rzezi niewiniątek na równi z debilami i przestępcami. Kosiarka goli równo: trawę, chwasty – i małe cyprysy. Można też zadać sobie pytanie, czy fala aborcji zapoczątkowana wyrokiem w sprawie Roe vs Wade nie jest odpowiedzialna za to, że dzisiejsi Amerykanie bez protestu przełykają kolejne nonsensy polit-poprawności. Bo kiedyś to często zbierał się tłumek i wybijał szyby w publikujących szkodliwe nonsensy redakcjach. A dziś? JKM

Edu-kacja Kiedyś nauka zajmowali się nauczyciele. Obecnie zamiast nauki mamy edukację, którą zajmują się edu-kaci. Wyobraźmy sobie, że ministerstwo edukacji zostało opanowane przez szewców. Ministrem, v-ministrami, dyrektorami departamentów są szewcy – i to nie przypadkiem: takie zapadło postanowienie. Następnie szewcy zostaliby kuratorami, wizytatorami, dyrektorami szkól – a wreszcie obsadziliby wszystkie stanowiska nauczycielskie. Proszę to sobie wyobrazić! I dobrze sobie uzmysłowić. Chyba nie macie Państwo wątpliwości, ze uczniom nieustannie wbijano by do głów, że najważniejsze jest szewstwo – i w ogóle przyszłość młodego człowieka zależy od tego, w jakim stopniu docenia wagę szycia butów. Bo buty, wiadomo, podstawa. Bez właściwych podstaw nie da się niczego osiągnąć. W to wszystko włączałyby się gazety, radia i telewizje. To samo byłoby, gdyby te wszystkie wymienione wyżej stanowiska objęli marynarze. Nieprawdaż? Otóż chyba nie mielibyśmy wątpliwości, że ludzie ci ulegli skrzywieniu zawodowemu, że mocno przeceniają wpływa swego fachu – i byłoby lepiej, by młodzież była bezstronna w ocenie walorów rozmaitych zawodów. Tymczasem obecnie stanowiska nauczycielskie objęli zawodowi edukatorzy. Wszyscy bez wyjątku pokończyli wyższe uczelnie – na ogół na kierunku „edukacje”. I nieustannie tłumaczą, że najważniejszą jest nauka. Że przyszłość młodego człowieka zależy od tego, w jakim stopniu docenia wagę edukacji. I tu nikt jakoś nie zauważa, ze to jest dokładnie takie samo skrzywienie zawodowe! I że byłoby lepiej, by młodzież była bezstronna w ocenie walorów rozmaitych zawodów! Nigdzie nie jest powiedziane, że zawód szewca czy kamieniarza jest gorszy od zawodu nauczyciela czy urzędnika. Praca kamieniarza na pewno wymaga znacznie więcej inteligencji, niż praca urzędniczki na poczcie. Jeśli uważamy inaczej – to, dlatego, ze społeczeństwo jest sterroryzowane przez edukatorów, którzy zdołali swój zawodowy punkt widzenia narzucić wszystkim, – bo opanowali media i uczelnie. Szewcy mogą pogardzać krawcami i odwrotnie, – z czego nic nie wynika poza tym, ze i szewcy i krawcy czują się lepiej, gdyż mają kogoś, od kogo uważają się za lepszych. Natomiast z tego, ze absolwenci wyższych uczelni uważają się za lepszych wynika bardzo wiele, – bo oni opanowali wszelkie pozycje w życiu politycznym– a III Rzeczpospolita to totalitarne państwo, którym rządzi kasta absolwentów wyższych uczelni. I – jak to w kraju totalitarnym – może właściwie wszystko. Np. polikwidowała szkolnictwo zawodowe. Edu-kaci uważają edukację za znacznie ważniejszą niż szewstwo – i może mają rację. Tylko ta racja powinna wypływać ze zdrowej konkurencji na rynku – a nie z ustawy czy rozporządzenia. Edu-kaci zamiast człowiekowi, który byłby doskonałym szewcem, pozwolić kształcić się na szewca – katują go wyższą matematyką lub nauką surfowania po Internecie. W efekcie z człowieka, który zarabiałby dobre pieniądze, jako szewc, robią pariasa przymierającego głodem, jako bezrobotny absolwent jakiejś uczelni. Jednak życie jest silniejsze od narzucanych przepisów. Prawo Podaży i Popytu działa nieubłaganie. W efekcie dziś stolarz, ślusarz czy hydraulik zarabia znacznie, znacznie więcej od tego inteligenta – albo bezrobotnego, albo zahaczonego o jakąś marną posadkę urzędniczą: w 95% nikomu niepotrzebną, służącą tylko temu, by ci inteligenci nie pomarli z głodu!! W dodatku ten szewc, stolarz, ślusarz czy hydraulik jest człowiekiem niezależnym. Może w każdej chwili zmienić pracę, może wyjechać za granicę – i tam robić stoły, buty itd. A lumpeninteligent wisi u klamki państwowej – a jeśli wyjedzie za granicę, to zmywa naczynia! Bo ma dzisiejsze „wyższe wykształcenie” - czyli: nie umie NIC! I za ten tragiczny stan wykształcenia odpowiadają właśnie edu-kaci! JKM

ONI główkują... Jak już wiele razy pisałem, głównym celem rządzącej nami „Bandy Czworga” jest odwrócenie uwagi od tego, co ONI robią z naszymi pieniędzmi. Do tego celu służą rozmaite akcje – ze Smoleńskiem w roli głównej. W tym celu odwleka się sporządzenie „Raportu Komisji Millera”. Taki „Raport” jest oczywiście tylko i wyłącznie elementem kampanii wyborczej – i celowo się odkłada jego publikację, by podgrzać atmosferę. Miał być opublikowany w lutym, potem w kwietniu, w maju – teraz się mówi, że nie zostanie opublikowany w czerwcu. A potem będą wakacje – i opublikuje się go w sierpniu. Oczywiście i PO i PiS będą tłumaczyć, że raport „pogrąża” konkurencyjną partię, (bo walka o stołki i kasę jest prawdziwa!!) – ale tak naprawdę chodzi o to, by Polacy nie zajmowali się tym, gdzie znikają ich pieniądze. Ponieważ jednak coraz więcej ludzi ma powyżej uszu bredzenia o Smoleńsku, (ale, swoją drogą, warto by spytać, dlaczego Federacja Rosyjska nadal trzyma oryginały „czarnych skrzynek” – stanowiących przecież, jak cały samolot, własność III Rzeczypospolitej?) – ONI postanowili odgrzać „problem aborcji”. I znów WCzc. Grzegorz Napieralski (SLD, Szczecin) i p. Marek Jurek będą dyskutować, następnie zacznie się dyskusja o homosiach i (tfu!) „gejach” – a przy okazji składania list wyborczych: o „parytetach” – a pieniądze będą nadal znikały, znikały, znikały... Najśmieszniejsze jest, że większość ludzi naprawdę bardziej interesują „parytety” niż ich pieniądze. Bo nie widzą związku np. „walki z Globalnym Ociepleniem,” z tym, że ceny elektryczności pójdą trzykrotnie w górę... ale prawo głosu mają! I zagłosują, jak każe Św. Telewizja na kogoś z „Bandy Czworga”. I o to IM chodzi. JKM

Zwycięska walka Już trzy lata Unia Europejska i inne postępowe kraje w pocie czoła dążące do Jasnej i Świetlanej Przyszłości walczą z Globalnym Ociepleniem. Walczą skutecznie: od trzech lat zimy są zimne, ale za to lata też są zimne. Można powiedzieć: to jedyna skuteczna operacja przeprowadzona przez Unię Europejską. Zainwestowali pieniądze w Grecję – i Grecja bankrutuje. Zainwestowali w Hiszpanię i Portugalię – i obydwa kraje ledwo wiążą koniec z końcem. Udało się przekupić Irlandczyków, by jednak ratyfikowali Traktat Lizboński – i też są bliscy bankructwa. Zmarnowane pieniądze… Natomiast pieniądze wydane na Walkę z GLOBCI–em przynoszą piękne efekty. Przed napisaniem tego felietoniku, w piękne czerwcowe południe – założyłem sweterek z długimi rękawami. Zdumiewa mnie tylko, że gentlemani (o ile socjalistów można nazwać gentlemanami…) z Brukseli jakoś się tym sukcesem nie chwalą. Co śmieszniejsze: zaczynają walczyć już nie z GLOBCI–em, lecz ze "zmianami klimatu”… Istotnie: wiosna, lato jesień i zima - to już przeżytek; pora wyrównać! JKM


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
8 Korekcja zazebienia v01 id 467
8 Obieg termodynamiczny id 467 Nieznany (2)
467 2
467 2
467
467 Rachunkowosc kreatywna kiedy jest traktowana jako prze (2)
467
467
467
467 a
467
prawo-pracy-rozdział-467, ROZDZIAŁ IV
467

więcej podobnych podstron