Władza - to skurwysyny a opozycja — to fajne chłopaki, ale szaleńcy. I tu jest problem. Z JACKIEM KURONIEM: O MARCU, POLITYCE, DZIAŁACZACH 07-03-1988r TW - SB „ZNAK” MICHAŁ BONI: Mija 20 lat od wydarzeń marcowych. Jakie znaczenie dla polityki, dla działań opozycyjnych w Polsce miały te wydarzenia? Z JACKIEM KURONIEM:
O MARCU, POLITYCE, DZIAŁACZACH 07-03-1988r TW - SB „ZNAK” MICHAŁ BONI: Mija 20 lat od wydarzeń marcowych. Jakie znaczenie dla polityki, dla działań opozycyjnych w Polsce miały te wydarzenia?
KUROŃ: Znaczenie wydarzeń marcowych rośnie z czasem. Pamiętamwstrząs, jaki przeżyłem w celi, kiedy sądziłem, ze wywołaliśmy wiec, którego konsekwencje przerosły to, co mogło nam się śnić.Skutki były jak najgorsze. Ale im bardziej o tym myślałem, tym jaśniejsze sie stawało, że bilans był pozytywny — powstrzymaliśmy pochód „partyzantów „ tej faszyzującej, a na pewno nacjonalistycznej frakcji w PZPR., Kiedy już wyszedłem z wiezienia. Okazało się, że bilans był złożony i bogatszy — olbrzymie straty, główne w kulturze. Ale zacząłem też dostrzegać, ze w Marcu zdarzyło sie cośważnego dla pokolenia. Ta generacja, która w części była apolityczna i mogła żyćw oswajanym komunizmie — świadomość narodu uległa kastracji — nagle przeżyła wstrząs, który zmuszał do myślenia o rzeczywistości oraz jej oceniania. Gdy zatem minął szok — wielu ludzi zaczęło uważać, ze Marzec był zasadniczym punktem w ich życiu. Nie było to byle, jakie pokolenie. Za chwilę stało sie przecież elitą, kulturalną, kraju. Parę lat później byłem na zebraniu w ZLP. Przyszedł płk Załuski i inni — siedli w pierwszym rzędzie, a ci chłopcy. Krynicki, Barańczak, Bierezin — młodzi poeci jeden po drugim czytali wiersze o Marcu. Patrzyłem na twarze tych bonzów partyjnych, którzy już pochowali Marzec, a tu nagle wszystko ożyło. I to narasta do dzisiaj — dzieła filmowe, dzieła sztuki na ten temat. W świadomości narodu Marzec nabiera coraz większego znaczenia. Grudzień 70 roku był wstrząsem, ale zaciera sie w pamięci. A doświadczenie marcowe pozostało wyraźne i rozwija się. Miało niesłychane znaczenie dla powstania KOR-u, a przez to i "Solidarności". Etos "Solidarności" jest dzieckiem Marca. Był Marzec istotny dla świadomości wagi sojuszu robotników i inteligentów, dla rozumienia tej siły, którą skruszyć mogą tylko czołgi i wojna. Wpływ Marca nie był bezpośredni, ale choćby przez ten wielki wstyd, jaki przeżyli robotnicy w 68 roku, a później inteligencja w 70 roku — coś sie zaczęło zmieniać. Jak wyszedłem z wiezienia już po Grudniu, to czułem, że ludzie mają kaca? Z czasem ten wstyd doprowadził do nowej świadomości i nowych działań.
TW -SB „ZNAK” MICHAŁ BONI: Do pokolenia marcowego dołączyli w którymś momencie wszyscy młodsi. Marzec przestał być, więc przełomem jednego pokolenia... KUROŃ: Masz rację. Do Marca odwoływały sie pokolenia następne. Dla nich byto to wydarzenie. Które obrosło legendą? Zresztą dopiero wtedy wydarzenie zaczyna grać w świadomości i polityce, kiedy obrasta legendą.
TW - SB „ZNAK” MICHAŁ BONI: Teraz też istnieje legenda — Sierpnia oraz "Solidarności" legalnej i stanu wojennego. Czy dziedzictwo „S” może zacząć funkcjonować w nowy sposób? W jakiej mierze może wpływać na politykę opozycji? Co i jak kształtuje te politykę: postawa aparatu władzy? źwiadomość elit "S". układy w polityce światowej? KUROŃ: Legenda Marca zawierała w sobie żal i poczucie braku, – że bez robotników. Toteż nikt nie chciał powtarzać Marca i to jest siłą legendy. Przeciwnie jest legendą „ Solidarności”, która wydaje się wspaniała, – że po prostu trzeba ją powtórzyć. A przecież żadnej legendy powtórzyć się nie da. Jeśli zaś chodzi o świadomość elit społecznych, które „Solidarność” niesłychanie rozmnożyła, to kształtowała się ona nie w okresie 16 miesięcy, ale po grudniu, już po wojnie. Bywa, że jest to świadomość żołnierzy frontowych, którzy mogą całkiem wygrać albo całkiem przegrać. Sytuacje pośrednie jakby nie wchodzą w grę, a tymczasem w Polsce sytuacja jest klasycznie pośrednia – i samo to frustruje działaczy. Z czasu pierwszych miesięcy wojny i pamiętanej „S” – ważne okazało się przeświadczenie, że my mówimy głosem całego narodu. Frustruje, więc ich, że milcząca ma inne kłopoty: trzeba chować dzieci, zdobywać mieszkania, gonić za pieniądzem. Władza jest uległa nawet wobec lekkich nacisków płacowych za cenę spokoju – na tym polega pogrudniowe porozumienie. A zatem możliwość wielkiego wybuchu jest osłabiona. Ludziom towarzyszy strach, że będą znów puste sklepy oraz, że wybuch do niczego nie doprowadzi. Rodzi się wyraźna różnica między oczekiwaniami działaczy a świadomością zwykłych ludzi. Im bardziej elity są sfrustrowane inflacją, ruiną kraju i im bardziej wiedzą, że potrzebna jest radykalna reforma gospodarcza i polityczna, tym częściej na mocy przyzwyczajenia myślą o rozwiązaniach znanych: właśnie o wybuchu społecznego gniewu. Przez lata te wybuchy torowały drogę polskiej reformie. Pojawia się, zatem w elitach „S” takie czekanie na wybuch, a nawet wiązanie z nim nadziei. A co gorsza, młodsi wręcz uważają, że wybuch trzeba nakręcać.
BONI: A co i jak myśli się po stronie władzy? KUROŃ: Dla bardziej światłych konieczność reformy jest nieuchronna. Uświadomili sobie, że totalitarnym sposobem nie da się rządzić. Boją się klęski, ale jak dokonać reformy systemu totalitarnego przy zachowaniu totalitarnej władzy nomenklatury, czuli kierowniczej roli partii? To jest pytanie: jak zrobić wolne wybory, żeby zawsze zwyciężała jedna i ta sama partia. Kwadratura koła. Dla rzesz aparatu czas jest kiepski. Okazało się, że terrorem nic nie można osiągnąć, ale i liberalizacją również i niewiele dało się zdobyć. Polityka Jaruzelskiego jest nieskuteczna: wobec własnego aparatu, który nie ma poczucia pewności: wobec reformy, która grzęźnie: i wobec opozycji, która nie ufa pozorom i nie rezygnuje. Równocześnie o reformie wciąż się mówi – także w Moskwie. Więc aparat czuje się zagrożony ze strony Moskwy. Tamtejsza redukcja centrum mówi, że u nas każdy może stracić posadę. A przy tym aparat wyczuwa społeczne niezadowolenie i straszliwie boi się wybuchu. Choć niewykluczone, że są wśród nich także i tacy, którzy wybuchu oczekują, aby go wyzyskać dla swoich celów. Opisane nastroje elit pracowniczych: partyjnych i opozycyjnych – sprzyjać mogą wybuchowi społecznego niezadowolenia, które i tak będzie wzrastać, bo pogarszają się warunki życiowe. Może się, więc zdarzyć, że wybuch nastąpi.
TW - SB „ZNAK” MICHAŁ BONI : A Rosja a obóz? KUROŃ: Gorbaczowowi i polityce sowieckiej nie byłaby na rękę taka historia. Jeśli wybuch miałby mieć dużą skalę, to zmora „Solidarności” stoi wtedy u bram. A Gorbaczow na pewno nie chciałby powrotu do 16 miesięcy w Polsce. Krótko mówiąc: prawdopodobieństwo, że ten wybuch zbilansowałby się korzystnie dla nas mniejsze niż to, że zbilansowałyby się niekorzystnie. A koszta są zawsze olbrzymie. Najważniejszym objawem „pierestrojki” jest to, że stała się „pierestrełką”, co oznacza wymianę strzałów. Na szczytach władzy w Moskwie toczy się otwarta walka. I to jest dla nas korzystne, bo dezintegruje system. A równocześnie: wrzenie w Rumunii i na Węgrzech, narastanie niepokojów w republikach nadbałtyckich, na Ukrainie, w NRD i Czechosłowacji, masowe wystąpienia w Armenii i Azerbejdżanie. Zaczyna sie w obozie "trzęsienie ziemi". Któremu sprzyja proces rozbrojenia. Jeśli ten ruch przybierze bardziej gwałtowne formy — a to może sie zdarzyć w każdej chwili — wtedy stanie sie potrzebny masowy, zorganizowany nacisk Polaków. Wtedy będziemy mogli wiele wygrać. Nie jest tak, że do tej okoliczności jesteśmy nieprzygotowani. Milcząca większość boi się ryzyka, bo nie widzi jego celu. lecz jakby tylko zobaczyła to natychmiast nasze struktury — nawet osłabione — ale zorganizowane, potrafiące przekazywać informacje, okażą. sie skuteczne. Możemy z dnia na dzień wystąpić, jako zorganizowane społeczeństwo. Ale popychać do wybuchu, grać w polskiej polityce na wybuch to tyle, co budować budżet rodzinny w oparciu o nadzieje na milion w toto-lotka to uprawiać politykę bez sensu, samobójczą,...
TW - SB „ZNAK” MICHAŁ BONI: Czyli, jak uprawiać politykę? KUROŃ: Uprawiać politykę to znaczy wywierać nacisk na władze i zmuszać ją do ustępstw. Czy i gdzie mamy taką możliwość? Na tych polach gdzie władza sama uważa, że ustępstwa są potrzebne a nie jest w stanie reformy dokonać. Dlatego program dla ruchu jest dzisiaj taki: walczyć o demokracje w zakładzie pracy (samorząd i komitety założycielskie wolnych związków) w gminie i miasteczku, co oznacza tworzenie programów lokalnych. Chodzi nie o wybory a o program i działaczy nastawionych na zmiany lokalne po to, by ludziom żyło się lepiej w ich środowiskach. Fundamentalna zasadą każdej polityki jest to, aby jak najwięcej możliwości działania otwierać, jak najmniej zamykać i żeby to działanie było długoterminowe. Jeśli opowiedzielibyśmy się za programem nakręcania wybuchu, to nastawiamy się na jedną możliwość, o nikłym prawdopodobieństwie sukcesu. Natomiast program walki o demokrację w zakładzie gminie i miasteczku, walki o reformę – oznacza budowanie struktur, które mogą być pożyteczne w każdej sytuacji. Oznacza budowanie struktur, które mogą być pożyteczne w każdej sytuacji. Oznacza też przygotowywanie kadry na przyszłość, aby jej umiejętności nie ograniczały sie do robienia zadymy. Demokracji trzeba sie uczyć. Powstają wtedy zręby przyszłej, masowej organizacji, a ponadto wywierany jest aktualny nacisk na władze — tam, gdzie ich opór jest najsłabszy. Nie mogą nic poradzić na samorząd, musza tolerować aż do czasu decyzji Sądu Najwyższego istnienie komitetu założycielskiego. W tym czasie działacze dają sie poznać załodze, organizują ją zbierają materia do zakładowego programu "S . Nie mówię już o wadze nacisków zewnętrznych — choćby z MOP-u w sprawach wolności związkowych. Ostatnie pytanie jakie trzeba zadać podejmując taki typ działania: czy można liczyć na to, że władze będą robić reformę? Na to liczyć chyba nie można, ale trzeba. Jest to jedyna szansa pokojowego rozwiązania. I trzeba naciskiem ich do tego zmuszać. Warunkiem reformy jest zatrzymanie inflacji, czyli m.in. powstrzymanie spirali płacowej. Tego bez porozumienia z zakładami i wolnych związków zrobić sie nie da. Tworzenie komitetów musi, więc stać się naciskiem zmuszającym władze do zmiany klauzuli w ustawie o związkach. Może ta zmiana nastąpić prędko. jeśli nie wyprzedzi jej wybuch społeczny. Zresztą najprawdopodobniejsze są wybuchy lokalne, lokalnie tłumione — mogą być uliczne, a nie zakładowe. Wtedy „Solidarność” musi pokazać sie, jako siła walcząca umiarkowanie. Wtedy trzeba będzie bronić represjonowanych i umieć zrobić z klęski — zwycięstwo, które stanie sie naciskiem w sprawie reformy
TW - SB „ZNAK” MICHAŁ BONI: Mówiłeś o frustracjach aparatu władzy i elit "Solidarności" Przestrzegałeś przed niekontrolowanym wybuchem i nakreśliłeś program "S" przyjmującej odpowiedzialność za sytuacje. W jaki sposób realizować nową taktykę— skoro ludzie "Solidarności’’ nie są do niej przekonani, nie zawsze rozumieją, że jesteśmy w czasie pośrednim, przetargowym. Nowy program "S’’ wykraczający poza logikę i doświadczenia stanu wojennego, różni sie od nastawienia elit. Istnieje więc dysproporcja... KUROŃ : Frustracje sprawiają, żekoncepcja nowej taktyki przekonuje ludzi z trudem. Widać wiele uprzedzeń: że podporządkowujemy sie czerwonemu — to nie prawda. walczymy z nimi dalej, lecz innymi środkami. Jesteśmy za pluralizmem, wiec miejsce dla przeciwnika chcemy widzieć nie w łagrze,tylko w przeciwnej ławie poselskiej Widzę jednak po różnych spotkaniach, że uprzedzenia i frustracje – przełamują się. Trwa to zbyt wolno, a groźba wybuchu jest szybka. Sądzę, że miejscem. gdzie możemy sie porozumieć, są komitety założycielskie. One są po to, by w czasie zadymy lepiej sie zorganizować, jak i po to, by działać długofalowo dla dobra pracowników. Powtórzyłbym głośne kiedyś hasło, które teraz brzmi: niech wam nie płonie w głowach i po nocach nie śnisie palenie komitetów,
ale zakładajcie w zakładach komitety S". Jest ich prawie 70, a w ciągu paru miesięcy może by 700, bo po okresie wolnego dojrzewania, ta inicjatywa będzie sie szybciej rozwijać
TW - SB „ZNAK ” MICHAŁ BONI : Mówiłeś też o nowych miejscach aktywności ruchu... KUROŃ :Sierpień może sie powtórzyć, ale tylko w szczególnych okolicznościach Nasze szanse wiążą sie z tymi, którzy dziś kończą 20 lat. Im potrzeba Legendy, ale i czegoś nowego. Ruch powinien budować swój program w taki sposób: najpierw ktoś cośwymyśli i będzie o tym przekonywał ludzi, ludzie zaczną to robić i zdobędą doświadczenia w pewnym momencie będzie można te doświadczenia pokazać, wtedy dopiero za tym pomysłem może pójść cały ruch. Tak było z samorządami, tak jest z komitetami założycielskimi, tak będzie niewątpliwie z walką o samorząd lokalny. Jeśli znajdzie się np. 20 ośrodków, które podejmą takie działania to dobrze. Niektórzy rolnicy są już do tego w swoich gminach przygotowani. Dużą rolę mogą tu odegrać duszpasterstwa środowiskowe…
TW – SB„ ZNAK ” MICHAŁ BONI :A co robić z tymi, którzy działają rutynowo ? Tworzyli przecież siłę ruchu w najtrudniejszym okresie w konspiracji. czy teraz mamy sobie prosto w oczy powiedzieć – że się rozstajemy, bo trudno się porozumiewać, choćby na płaszczyźnie komitetu założycielskiego, skoro oni go nie chcą założyć… KUROŃ:Jest tak: albo będzie zadyma, po której przyjdzie nawrót stanu wojennego i zakwitnie od nowa podziemie, albo nie – i wtedy ci nieprzekonani przekonają się że wybrali złą drogę. Tylko doświadczenie może rozwiązać tę kwestię
TW - SB „ZNAK” MICHAŁ BONI Obywatelskie inicjatywy związane ze środowiskami lokalnymi mogą zaistnieć wtedy, gdy zyskają społeczne poparcie. A właśnie środek społeczny jest milczący nie udziela poparcia ani władzy ani opozycji Społeczeństwo obywatelskie zaczyna się od elit, ale potrzebny jest grunt, bo ono rozwija sie dalej, gdy elity przekonają większość do swojego programu. Nowa taktyka " S " nie ma jeszcze przełożenia na program, który byłby przekonywujący dla społeczeństwa. KUROŃ: Rzeczywiście, milczący środek traktuje władzę i opozycję, jako" onych”, — ale z różnym zabarwieniem emocjonalnym.Władza - to skurwysyny a opozycja — to fajne chłopaki, ale szaleńcy. I tu jest problem. Ale działalność społeczna i polityczna ma wtedy sens i szansę, gdy potrafi realizować jednostkowe działania tych z środka z większości. Walka o demokrację w i zakładzie jest ważna. Bo tam istnieje mnóstwo spraw, które ludzie chcą i muszą załatwiać. Podobnie z walką o spółdzielczość, o warunki pracy kobiet i ośmiogodzinny dzień pracy. Ludzi przekonują konkrety. Opozycja nie powinna wymyślać nowych programów, tylko inspirować konkretne działania w społeczeństwie i dla społeczeństwa. Innego sposobu nie ma. Alfred Rosłoń
Andrzej Wajda do Lecha Wałęsy. Wielce Szanowny i Drogi Panie Lechu!
1. Telewizja była w ostatnich latach głównym źródłem dezinformacji na temat przewodniczącego „Solidarności"; dlaczego miałaby nagle zmienić swoje postępowanie?
Andrzej Wajda do Lecha Wałęsy Wielce Szanowny i Drogi Panie Lechu! W związku z naszą rozmową w Gdańsku i po namyśle chciałbym sformułować w kilku punktach moje dezyderaty, co do telewizji, gdyby miała być ona terenem rozmowy Pana z przedstawicielami strony rządowej. Najpierw wyjaśnienie, dlaczego takie zabezpieczenie uważam za absolutnie konieczne:
1. Telewizja była w ostatnich latach głównym źródłem dezinformacji na temat przewodniczącego „Solidarności"; dlaczego miałaby nagle zmienić swoje postępowanie? Jeśli na rozkaz, to przecież może być on w każdej chwili odwołany, a wówczas materiał stanie się znów przedmiotem manipulacji różnych panów Samitowskich.
2. Zapoznanie Pana z zasadą działania studia nic nie daje, bo może być ono różnie wykorzystane. Gwarancją byliby pracujący tam ludzie „Solidarności", ale wszyscy zostali przecież z telewizji usunięci. Nie może Pan zatem na nikogo liczyć poza grupą, która na Pańskie wezwanie towarzyszyć będzie tej emisji.
Dezyderaty.:
• W studio T V powinna towarzyszyć Panu grupa współpracowników. Myślę, że będzie naturalne, jeżeli będą to twórcy „Człowieka z Żelaza": Andrzej Wajda, Edward Kłosiński (operator) z asystentem Barbara Pec-Ślesicka (kierownik produkcji), Allan Starski (scenograf) i Krystyna Grochowicz (asystent reżysera). To jest minimum, ażeby obstawić plan i stanowisko, reżysera programu, dopilnować kamer, światła itd.
• To, co Pan mówi, będzie dodatkowo rejestrowane naszą kamerą, ustawioną w studio TV. Materiał z tej kamery, zdeponowany we właściwych rękach, stanowić będzie - w razie jakichkolwiek sporów - podstawę porównania i dowód prawdy.
• W tle, za plecami rozmawiających, należy umieścić zegar pokazujący czas, co uniemożliwi usunięcie czegokolwiek z rozmowy bez zwrócenia na to uwagi widzów.
• Obraz musi być pokazywany z trzech kamer, a rozmówcy ujęci w tym samym planie en face. Trzecia kamera pokaże plan podwójny - obu rozmówców razem. Pomijam ustalenia, o których była już mowa, jak użycie materiału (skróty dla dziennika, obsługa zagranicy itp.), które powinny być ujęte przez adwokata - znawcę prawa autorskiego. To , co napisałem, stanowi w moim przekonaniu minimum zabezpieczenia, jakie uważam za konieczne licząc się z tym , że jest jeszcze wiele możliwości, które trudno przewidzieć. Pomijam to jednak rozumiejąc, jak ważny może być fakt pojawienia się Pana na ekranach naszych telewizorów. Mocno ściskam dłoń Andrzej Wajda
Warszawa, 18 XI 1988 r. Alfred Rosłoń
Michał Boni: agent SB -TW „ZNAK „BAUER Jakub, działacz "Solidarności" Jan Lityński: Czytywałem "W" regularnie do czerwca. Po aresztowaniu Zbyszka, Konrada i Ewy rzadziej, czego bardzo żałowałem, bo uważam, że jest to ważne pismo.
Z JANKIEM LITYŃSKIM (1946 -)
http://marucha.v3v.org/viewtopic.php?t=2070
LEMAN Jakub, aktywista KOR, poseł. Michał Boni: agent SB -TW „ZNAK „BAUER Jakub, działacz "Solidarności" Witamy na powierzchni. Czy byłeś, jesteś czytelnikiem naszego tygodnika? Jan Lityński: Czytywałem "W" regularnie do czerwca. Po aresztowaniu Zbyszka, Konrada i Ewy rzadziej, czego bardzo żałowałem, bo uważam, że jest to ważne pismo. Michał Boni: Czy dlatego, że jest wydawane w warunkach podziemnych, czy też posiada swoją specyficzną wartość? Jan Lityński: "WOLA" jest mi szczególnie bliska, bo uważam. że jest najciekawszym pismem, które kontynuuje tradycję "Robotnika”. Kiedyś nawet zastanawialiśmy się, czy go nie wznowić, ale ponieważ istniała "W", to z pomysłu zrezygnowaliśmy.Jest mi, więc "W" bliska, bo porusza problemy, które dzisiaj powinno się podejmować, Wasze pismo, chyba, jako pierwsze, zwróciło uwagę w praktyce na to, że „S' musi pozostać związkiem zawodowym. Bardzo to podkreślaliście nie tylko w artykułach, ale w całej swojej treści, w tym, czym się zajmowaliście. Uważam, że w tym właśnie sensie może stać się ono na dzisiaj jednym z najważniejszych. Ponieważ dzisiaj problemy "S”, jako związku zawodowego są podstawowe.
Michał Boni: I uważasz ze jest to formuła, którą powinna "W" podtrzymywać? Jak widzisz naszą pracę w warunkach zmienionych teraz, gdy polityka Związku idzie w kierunku zalegalizowania "S" ? Pytam cię z okazji małego jubileuszu – 200 numeru. Jan Lityński Decydując się na wyjście z podziemia, powiedzieliśmy tym samym, że chcemy, aby "S" wróciła do dawnej formuły, w jakiej istniała, czyli jawnie działającego związku zawodowego. Jest to, moim zdaniem, pierwszy krok w kierunku pluralizmu związkowego, co najmniej w zakładach pracy. Z tym, że nikt z nas nie wie, co będzie. Nie wiemy, jakie zamiary ma władza, czy decyzja z 11 września była jedynie krótkotrwałym manewrem, czy też trwałym działaniem politycznym z pewną myślą polityczną, Oczywiście, wolelibyśmy- ja na pewno-aby była tym drugim. I co więcej, moim zdaniem, powinniśmy się starać zachowywać jakby było tym drugim, mając w pamięci to pierwsze, tzn., że lada chwila możemy być wszyscy aresztowani. Dlatego też działania, szczególnie w zakładach pracy, powinny być wyjątkowo ostrożne. Ale jednocześnie po raz pierwszy od 13 grudnia wytworzyła się szansa, że możemy coś osiągnąć w tym kraju. Jest to jednak bardzo trudne.
Michał Boni: Więc jak sobie ową działalność wyobrażasz? Jan Lityński: Może trzeba najpierw zapytać, kim my, jako "S" byliśmy do tej pory, szczególnie do 11 września? Byliśmy rodzajem związku zawodowego, który jest ruchem oporu, który musi trwać, bo inaczej całe społeczeństwo ulegnie rozsypce. Te kilka lat było fenomenem w historii komunizmu. To doświadczenie, które się sprawdziło, dlatego, że w wyniku oporu władza musiała zdecydować się na krok, nazwijmy, 11 września. Musiała, bo doszła do wniosku, że trzeba go zrobić.
Michał Boni: Był to krok dla władzy korzystny czy była do niego zmuszona? Jan Lityński: Jest to dla niej krok korzystny, ale może on być zarazem korzystny dla całego społeczeństwa. Ale muszę zauważyć, że był to swobodny-w pewnym sensie-swobodny krok tej władzy, Jeśli ktoś mówi, że musiała, bo jest określona sytuacja gospodarcza, to się pytam, dlaczego tego nie zrobiła w 84, 85 roku? Zrobiła teraz, bo doszła do jakiejś kalkulacji politycznej,
do wniosku, że właśnie teraz należy to zrobić. Jednocześnie wytworzyło się pewne polityczne pole działania dla nas, dla związku zawodowego., Niezwykle trudne, dlatego, że moim zdaniem. Władzy zależy na tym, aby "S" wpędzić w taką ślepą uliczkę, w której nie będzie mogła na nic zareagować To się może zdarzyć, gdy "S" w zakładach pracy, porozumienia międzyzakładowe-nie będą miały jasnego programu działania np. w obliczu podwyżki cen. Jeśli zaprotestujemy i nic, za tym nie będzie szło, to władza będzie mogła propagandowo wygrać, mówiąc, że jesteśmy przeciwko reformie gospodarczej, wszelkim zmianom, poprawie sytuacji.
Michał Boni: Czyli reagować, ale mądrze... Jan Lityński: Mieć program reagowania. I tutaj rola pism zakładowych, "WOLI" jest ogromna. Powinno się próbować różnych doświadczeń w zakładach, a potem na łamach pism je prezentować, aby udane można było powielać. Np. tak, jak to było w numerze „ Polkoloru ".Potrzebne nam są różne zakładowe programy działań, wskazujące, że reforma musi się wiązać z poprawą warunków pracy, w jaki sposób ta poprawa może wpływać na jej efektywność, na wzrost płac Trzeba, aby wszyscy spojrzeli na zakłady pracy, jako mechanizm wymuszania pozytywnych zmian gospodarczych połączonych z poprawą warunków pracy i życia, Jest to zadanie trudne, bo nie jesteśmy do niego przygotowani.
Michał Boni : Czy uważasz, że gazeta powinna prezentować pomysły zakładów, wychodzić z własną inicjatywą, czy przekazywać politykę władz związkowych? Słowem prowadzić jakiś dialog między " dołem" a "górą" " S”? Jan Lityński: Nie nazwałbym tego dialogiem. Zadaniem władz Związku jest ukazywanie pewnych kierunków działania, ale także poprzez swoje oświadczenia, opracowania i już na łamach pism popieranie pewnych pozytywnych doświadczeń w zakładach pracy, I w tym przypadku, rola prasy jest wprost nieoceniona, najważniejsza. I jeszcze chciałbym dodać, że mimo dążenia do jawnej działalności, ujawnianie wszystkich struktur byłoby głupotą. Niezwykle ostrożnie powinny postępować również TKZ-y z ujawnianiem swojej działalności, aczkolwiek winne próbować poprzez swoje grupy działania przebijać się na jawność. Na pewno natomiast nie wolno nam odkrywać pism. Bez wolnej prasy bylibyśmy bezbronni i bezsilni.
Michał Boni: Czyli czego możesz życzyć ”W0LI" w piątym roku pracy? Jan Lityński: Gdyby Wam się udało np. zainspirować kilkanaście, kilkadziesiąt zakładów. aby stworzyły grupy działania, które zajęłyby się konkretnymi problemami i potrafiłyby swoje racje przeforsować-byłby to już sukces. Zdaję sobie sprawę, że to, co mówię, jest rzeczą minimalną, lecz musimy to szybko zrobić. Jest oczywiste, że nawet prowadząc taką działalność wchodzimy jak
by w trzecie doświadczenie, po jawnym ruchu "S" .który pokazał, że władza jest u nas całkowicie obca, po stanie wojennym, który ukazał, że władza dysponuje dostateczną siłą, aby ten ruch zdławić, ale my pokazaliśmy, że potrafimy przetrwać .Nowa faza, w którą wchodzimy, jest kolejną próbą zmiany systemu komunistycznego. Modelem tej zmiany. Oczywiście nie sam system ewoluuje, tylko społeczeństwo próbuje go zmienić, próbuje przejść od systemu komunistycznego do systemu pluralistycznego. Inaczej mówiąc -życie broni się przed realizacją totalitarnej utopii. Jest to droga daleka, natomiast w obecnej sytuacji wydaje mi się realna. Trzeba widzieć jeszcze dosyć dziwną sytuację międzynarodową. Niewątpliwie np. w Zw. Radzieckim coś się dzieje, w każdym razie widać jakieś polityczne zmiany wewnętrzne Czy to są znowu manewry, czy autentyczne zmiany? Na razie jest widoczna zmiana stylu. To wszystko może służyć umocnieniu tego systemu, ale może to być kolejny krok w kierunku jego zmiany. 0czywiście, my nie możemy zrezygnować z naszych ideałów, systemu demokratycznego Polski Niepodległej.Niemniej uważam, że na dzisiaj nasze małe kroki są tylko pozornie małe. Stworzenie faktycznego pluralizmu tylko w zakładach pracy, nawet bez jego prawnego zalegalizowania, prowadzi do pluralizmu ogólnospołecznego, który niewątpliwie będzie autentyczną, wręcz przełomową zmianą w komunizmie. I to jest nasze trudne, najtrudniejsze jak dotąd zadanie. Bo nigdy tego nie robiliśmy. Działaliśmy w sytuacji walki, teraz musimy wygrywać w małych starciach. Życzenia? Ach tak! Takie same jak dla siebie. Abyście za dwa lata byli normalną redakcją wydającą w normalnej drukarni.
ADAMOWI SŁOMCE składamy najgłębsze wyrazy współczucia z powodu śmierci MATKI Przyjaciele. Tyg. „wola’ nr 200 Warszawa 27.10.1986 r. Michał Boni. Czeka nas ciężki rok. Z czego będziemy żyli?Boni u boku, SB dyktuje warunki działania; Boni przy boku, platformersi u władzy; Boni w ich szeregach. Można komentując postępowanie Boniego użyć kolokwializmu; „gówno przykleiło się do dna statku i krzyczy; płyniemy.
Z CZEGO ŻYJĘ? GŁĘBOKA AROGANCJA! GRATULUJEMY DONALDOWI TUSKOWI SZTANDAROWEJ POSTACI, JAKĄ W JEGO OPINI JEST JEGO MINISTER MICHAŁ BONI; WRAŻLIWY NA KRZYWDĘ INNYCH LUDZI; Boni u boku, SB dyktuje warunki działania; Boni przy boku, platformersi u władzy; Boni w ich szeregach. Można komentując postępowanie Boniego użyć kolokwializmu; „gówno przykleiło się do dna statku i krzyczy; płyniemy. W Gazecie Wyborczej z dnia 16 03 2009 roku w artykule R. Kalukina na temat Boniego „Boni już się nie boi” można przeczytać: „14 godzina rozmów ze strażakami. Facet, który ani razu się nie odezwał, ogłasza, że się nie zgadza. Na stole stał termos. Nie wytrzymałem: „jak wezmę ten termos i pana….
Przeciętne wynagrodzenie 24 tyś W warszawskim „Supersamie” kolejka do działu garmażeryjnego po bez kartkowe mięso. Schab karkowy kosztuje 997 złotych, a środkowy przeszło 1300.Ludzie kupują, powoli, ale oswajają się z taką ceną. Nikt nie protestuje, każdy musi przecież jeść, a od czasu do czasu zjeść coś lepszego lub zaprosić gości.
Drożeje wszystko-rura do odkurzacza kosztowała jeszcze niedawno Przeszło 300 zł, a teraz już ponad 800 zł. Ceny rosną lawinowo. I nie ma znaczenia, czy są to ceny umowne czy regulowane, bo przecież na budżet rodzinny składają się różne wydatki. Tania, zimowa kurtka dla dziecka/na jeden przecież rok/kosztuje trawie 3000 zł. Spółdzielnie mieszkaniowe już zapowiadają, że czynsz wzrośnie w przyszłym roku średnio o 20 zł za metr kwadratowy,/bo wymiany rur, usługi i tp /. Jajka, jeśli są kosztują grubo ponad 20 zł. Normalka. A wszyscy już szepczą o nowych, następnych, koniecznych, jak trąbi Urban, podwyżkach cen. Stajemy się ubożsi z godziny na godzinę. Ale jak to jest z płacami? Pytam znajomych. Ten, który jest dobrym fachowcem i pracuje u prywaciarza zarabia 60000 zł. Właściciel zakładu na tym nie traci, choć pracownik musi się naprawdę wykazać. Lekarz ze specjalizacją w szpitalu zarabia trochę ponad 18000 zł, Do tego dochodzi dodatek motywacyjny i druga praca, czyli dyżury/6 x 24 godziny!/,Razem wychodzi i tak, co na, wyżej 30000 zł. W „ Polkolorze " płace w tym roku wzrosły średnio o 700-1000 zł, choć niektórym podwyższyły się i o 5000 zł. W „ Domu Słowa Polskiego" jedni zarabiają około 10000, a ci, którzy nocą drukują "Trybunę Ludu" ciągle czekają wolne miejsca!/Zarabiają prawie 70000 zł miesięcznie. Inżynierowie z Warszawskiego Przedsiębiorstwa Geodezyjnego dostają średnio miedzy 25000 a 30000 zł, Adiunkt na Politechnice otrzymuje ledwie ponad 20000 zł. Różnice ogromne. Gdyby do tego dodać zarobki policjantów, czy innych specjalistów reżimu - otrzymalibyśmy obraz niezłej karuzeli. Bieda zmieszana z bogactwem, albo bieda zmieszana z normalnością, bo przecież nawet 40,czy 50 tys. na 4-osobową rodzinę-to nie jest tak dużo przy obecnych cenach. Przy cenach w przyszłym roku. Nowelizacja dotycząca układów zbiorowych pogrzebała ostatecznie szanse na reformę. Tym bardziej, że dokonała się w cieniu wielkiej afery o rządowy pakiet ustaw związany z gospodarką. Rząd-w ogniu niby dyskusji- wycofał się z niektórych propozycji, ale wiemy, że do nich wróci. Tymczasem przeszły zmiany w kwestiach układów zbiorowych. Ich efektem jest to, że właściwie prawdziwym pracodawcą pracownika stało się już/bez żadnych obsłonek/państwo, konkretne ministerstwo. Bo to ono decyduje o ramach branżowych układów zbiorowych i wytycznych układów zbiorowych zawieranych w zakładzie pracy. Ani dyrekcja, ani zysk przedsiębiorstwa nie mają żadnego wpływu na możliwości elastycznego traktowania siatki płac. Samodzielność zakładu ograniczona została jedynie do odpisów socjalnych i wysokości zasiłków. Zapadła się pod ziemię osławiona samodzielność i samofinansowanie się przedsiębiorstw, bo straciła realną bazę działalność motywacyjna bezpośredniego pracodawcy. Tylko państwo ludowe w glorii partyjnej nomenklatury ma patent na ustalanie zapłaty za pracę. A zatem i możliwości przyszłorocznego nacisku na dyrekcje, aby podwyższać płace-zostały ograniczone. Czeka nas ciężki rok. Z czego będziemy żyli? Pewnie tak jak teraz: z babci, ojca, brata za granicą, fuchy, czy pracy ponad normę, co dzieje się kosztem zdrowia, życia rodzinnego. Czy jako Związek jesteśmy się w stanie bronić? Chyba nie. Ale może powinniśmy zrozumieć, że czas już najwyższy zacząć bronić tych, którzy stają się najbiedniejsi i mają najmniejszą siłę przebicia by wywalczyć sobie lepsze płace i lepsze życie.
Michał Boni – tyg. Wola nr 38 rok 1.XII.1986.
Alfred Rosłoń
Pospieszalski: Sąd nie pochylił się nad tabelkami Wojewódzki Sąd Administracyjny oddalił skargę fundacji Lux Veritatis na decyzję KRRiT, odmawiającą przyznania miejsca na multipleksie naziemnej telewizji cyfrowej TV Trwam. Komentarz w tej sprawie "na gorąco", tuż po wyjściu z sądu udzielił portalowi wPolityce.pl Jan Pospieszalski. To, co pociesza, to jest to, że wyrok zapadł niejednomyślnie, przy jednym zdaniu odrębnym - na trójkę sędziów jeden nie przychylił się do wyroku. To, co zastanawia, to jest to, że 20-minutowa przerwa, która nastąpiła po obszernym, niezwykle szczegółowym wystąpieniu mecenasa fundacji Lux Veritatis, w którym pojawiały się nowe rzeczy, np. które były przyjmowane ze zdziwieniem dla sądu, np. nowy, bardzo ważny szczegół, który się pojawił, dotyczący tego, że fundacja Lux Veritatis występuje o rozszerzenie koncesji tylko na rok, bo za rok upłynie termin tej koncesji satelitarnej, na podstawie której fundacja Lux Veritatis nadaje program TV Trwam. W związku z tym rozszerzenie, bo wszystkie podmioty ubiegające się o miejsce na multipleksie wnioskowały właśnie o rozszerzenie koncesji - to rozszerzenie dotyczyło jedynie 12 miesięcy. To dla sądu było czymś nowym, to pojawiło się zupełnie w ostatnim momencie tej rozprawy i widać było, że sąd miał z tym kłopot, mimo że, analizując dokumenty sprawy to dokładnie wynika. Koncesja TV Trwam została, bowiem wydana na 10 lat, a dziś upływa 9 lat. Wiadomo, więc, że nawet wysokość opłaty koncesyjnej była w tym przypadku drastycznie różna - bo za jeden rok dla fundacji Lux Veritatis wynosiłaby niewiele ponad 400 tys. zł, czy niecałe pół miliona zł. Przy opłatach innych podmiotów, które wynosiły 6, 7 milionów i więcej. I nawet ten szczegół sąd pominął albo nie zwrócił uwagi, że coś tutaj jest nie tak. W związku z tym, zabezpieczenie finansowe na ten czas koncesji, o którą się ubiegała fundacja Lux Veritatis, było absolutnie wystarczające. Sąd, z przewodniczącym składu sędziowskiego, Zbigniewem Rudnickim, nie wziął tego pod uwagę i przyjął to ze zdziwieniem dopiero wtedy, kiedy zwrócił im na to uwagę mecenas. Wtedy okazało, że to jest jakiś kłopot. Wyrok sprawił wrażenie, jakby był napisany wcześniej, dlatego, że przed 20-minutową przerwą były takie dziwne zdania, że "tu nie chodzi o szukanie teorii spiskowych", "tu nie chodzi o rzucanie komuś kłód pod nogi", albo "sąd odcina się od tego szumu medialnego, społecznego, czy tego, co się dzieje w przestrzeni społecznej", jakby sąd chciał się usprawiedliwić i przygotować nas na to, że ten wyrok będzie niekorzystny. Ale po 20-miutowej przerwie, wyrok a później uzasadnienie wyglądało, jakby było już wcześniej przygotowane, bo co najważniejsze, to, co najbardziej zdumiewające i najbardziej bulwersujące moim zdaniem, jest to, że sąd nie odniósł się do tych wielu szczegółowych kwestii, które podnosiła strona skarżąca, czyli mecenas fundacji Lux Veritatis. Zdumiewające jest również to, że sąd odrzucił wniosek o dołączenie, jako dowodu 200-stronicowej analizy porównawczej, która według zobiektywizowanych iprecyzyjnych kryteriów finansowych, pokazywała jak wygląda kondycja finansowa tych podmiotów, które dostały miejsce na multipleksie - Stavka, Polo itd - i jak wygląda kondycja finansowa Lux Veritatis. Tu sąd wykonał taką figurę retoryczną, mówiąc, że "nie będzie się zagłębiał w tabelki" itd. Czyli co to znaczy: albo sąd chce sprawdzić jak to wygląda naprawdę, albo nie chce sprawdzić. Tutaj pokazało się, że sędzia Zbigniew Rudnicki nie chciał się pochylić nad tymi tabelkami, no musiałby odroczyć rozprawę, musiałby zwołać jeszcze jedno posiedzenie itd, itd. Odrzucenie tego wniosku o dołączenie, jako materiału dowodowego tej analizy wskazuje i potwierdza najgorsze przypuszczenia, że ten wyrok był ustawiony. Bo być może trzeba by wydać inny wyrok. Trzecia rzecz to zupełnie skandaliczne określenie, jakiego sędzia Rudnicki użył w uzasadnieniu a mianowicie, że organ, jakim jest Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie jest superviserem, nie jest superbankierem, ani nie jest superrewizorem, żeby zagłębiać się w tak detaliczne kwestie finansowe. Ale przecież z drugiej strony głównym argumentem nieprzyznania koncesji było przecież to, że kondycja finansowa fundacji jest zła, a tu okazuje się, że sąd uważa, że organ nie musi precyzyjnie badać tej kondycji finansowej? I sądu nie dziwi, że szczególną dociekliwość organ, czyli KRRiT wykazuje pytając o szczegóły pożyczki fundacji i w ten sposób KRRiT stawia się w pozycji czy w roli supervisera, czy superrewizora? Nie zwróciło to uwagi sądu, nie było dla niego punktem zastanowienia. Czyli kompletna nierówność traktowania podmiotów, całkowite ignorowanie z jednej strony szczegółów finansowych tych podmiotów, które koncesje otrzymały i zagłębianie się w szczegóły jednego podmiotu i próba wykazania, że to właśnie szczegóły tej pożyczki być może stanowią ten argument, który przeważył, że fundacja koncesji nie dostała. I jeszcze jedna ważna sprawa - sąd uznał - i tutaj pod kątem fundacji powiedział kilka ciepłych słów - że zabezpieczenie finansowe, jakim są darowizny - finansowanie pochodzące z datków, nie jest być może wystarczająco pewnym źródłem finansowania, ale z drugiej strony zaprzeczając sobie na chwilę mówił "no tak, ale praktyka, która pokazuje, że kilka lat istnienia i funkcjonowania podmiotu i nadawania programu, pokazuje, że należałoby to brać pod uwagę. Ale ten argument nie jest wystarczającym argumentem, żeby uznać skargę za zasadną i podważyć decyzję KRRiT". I powiedział też kuriozalną rzecz dotyczącą programu: że sąd w ogóle nie zwraca uwagę, to jest nieistotne, jaki program nadaje - ta kwestia programowa nie jest kwestią rozstrzygania sądu, on tylko sprawdza prawidłowość administracyjnego postępowania. Tylko, że na miłość Boga, nie wiem, czy ktoś z obecnych na sali zrozumiał, na czym polegają te kryteria, jakimi się kierował sąd, ponieważ ten nieprecyzyjny język, jakim stosował - wiele słów pod tytułem "wydaje się", "uważa się", "jest skłonny przypuszczać" - jest tak ogólnikowy i tak nieprecyzyjny, jakby kompletnie nie potrafił odnieść się do merytorycznych argumentów podnoszonych przez stronę skarżącą. Jest przesądzone, że fundacja i jej mecenas będą składali apelację. Not. Greg
Kryzys w Polsce już się zaczął i nabiera tempa, a kulminację widoczną dla przeciętnego zjadacza chleba będziemy mieli po mistrzostwach Euro2012. (…) Można kochać piłkę nożną i ją oglądać, ale nie można zatrzymywać na ten czas procesów myślowych i mówić „niech się pali, niech się wali, my będziemy w piłkę grali” – mówi w rozmowie z portalem Stefczyk.info Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK.
Stefczyk.info: Jak podaje GUS, porównując dane z pierwszego kwartału 2012 i 2011 roku, bezrobocie systematycznie rośnie. W kwietniu br. wyniosło 10,5 procent, choć przed rokiem sięgało 9,7 procent. GUS zwraca też uwagę, że spadła sprzedaż detaliczna, która w ujęciu miesięcznym skurczyła się o 2,4 proc. Jak rozumieć te wskaźniki? Janusz Szewczak: Ta sprzedaż detaliczna spadła nawet bardziej, jeśli odliczyć wzrost tej sprzedaży wynikający ze wzrostu inflacji, czyli z drożyzny. Bo jeśli odliczyć wzrost samych cen, to wzrosła ona zaledwie o 1,8 procenta, czyli można powiedzieć, że jest śladowa. Ale to jest potwierdzenie tezy, którą od dłuższego czasu stawiam, że ten kryzys w Polsce już się zaczął i nabiera tempa, a kulminację widoczną dla przeciętnego zjadacza chleba będziemy mieli po Mistrzostwach Euro2012. Wszystkie dane i wskaźniki makroekonomiczne lecą w dół. To jest zarówno sprzedaż detaliczna, to jest konsumpcja, to są wynagrodzenia, które nie nadążają za inflacją. To jest również produkcja przemysłowa, zamówienia w eksporcie i to jest efekt złej, błędnej polityki gospodarczej, polityki zaciskania pasa i cięć w wydatkach zastosowanej przez ministra Rostowskiego oraz jego kreatywnej księgowości. Można powiedzieć, że pomału ten system finansowy Polski zaczyna się walić.
A jednocześnie minister Rostowski nieustannie nas uspokaja… Sytuacja budżetu jest znacznie gorsza niż to podają oficjalne czynniki. Gwałtownie, w niespotykany od kilkunastu lat sposób, rośnie tempo wykonania deficytu budżetu państwa. Przypomnijmy, po czterech miesiącach tego roku wykonanie deficytu budżetu państwa, zaplanowane na 12 miesięcy na 35 mld złotych, zostało po 4 miesiącach już wykonane w 71 procentach, czyli ponad 25 mld zł tego deficytu już zrealizowano. To jest absolutny rekord od wielu lat niespotykany. Również wpływy podatkowe zostały w tym budżecie przeszacowane. Ostrzegałem o tym w trakcie prac nad budżetem na rok 2012. Mówiłem, że wpływy są nierealne, dzisiaj potwierdzają to wybitni polscy naukowcy i praktycy podatkowi, jak choćby prof. Modzelewski, który twierdzi, że może zabraknąć w tym budżecie aż 25 mld zł dochodu z podatków.
Dzisiejsza „Rzeczpospolita” informuje, że zaplanowane w budżecie wpływy z mandatów, których minister Rostowski spodziewał się na poziomie 1,2 mld zł, wyniosły po 4 miesiącach zaledwie 4,5 mln zł. O czym to świadczy? To pokazuje jak bardzo pan minister Rostowski mija się z rzeczywistością. Jest rzeczą absurdalną i niespotykaną na świecie, żeby planować w budżecie państwa ile budżet zarobi na mandatach. To jest jakieś kuriozum. To tak, jakby można było policzyć ile razy w ciągu roku ktoś wypowie brzydkie słowo. Symptomy tych niekorzystnych wskaźników makroekonomicznych będą jeszcze groźniejsze po zakończeniu Euro2012. Na razie ten balon wskaźników i oczekiwań jest pompowany.
Mamy już zapowiedzi, że po Euro 2012 zatrzymane zostaną inwestycje. Jakie będą tego skutki? Może to skutkować bardzo gwałtownym wzrostem bezrobocia w sektorze budowlanym. Część firm, która została oszukana, zbankrutuje. Obiecano im, że niedługo otrzymają swoje pieniądze, ale myślę, że po mistrzostwach nikt nie będzie pamiętał o tych obietnicach. Będą, więc kolejne zwolnienia. Zapowiadają się kolejne zwolnienia w sektorze finansowym. Banki zwalniają kilka tysięcy pracowników, duże sieci handlowe zwalniają duże grupy pracowników – przypomnijmy, zarówno banki zagraniczne, jak i zagraniczne sieci handlowe. Mamy kryzys w strefie euro, nie tylko w sektorze bankowym, pogłębiający się, ale też coraz silniejszą recesję w strefie euro, nawet słabnie koniunktura gospodarcza i blok gospodarczy w Niemczech, który miał być tą lokomotywą, mającą pociągnąć polski wzrost gospodarczy i polski eksport. Problem w tym, że my jesteśmy tylko dostarczycielem podzespołów, części do wielkich produkcji niemieckich. Niemcy z pewnością ograniczą skalę eksportu, a to pociągnie mniejszą skalę zatrudnienia w polskich fabrykach i kółko się zamyka. Po drugie, te wskaźniki makroekonomiczne w drugiej połowie roku gwałtownie się pogorszą, również ze względu na kłopoty związane z brakiem pieniędzy w kraju i w budżecie. My jesteśmy uzależnieni od dopływów środków zagranicznych w postaci rolowania długów, tzn. zaciągania nowych długów po to, żeby spłacić stare. Co prawda, potrzeby pożyczkowe brutto w kwocie blisko 170 mld zł na ten rok zostały już w 60 proc. zaplanowane i wykonane, ale trzeba ten dług powiększyć jeszcze o 40 procent, a sytuacja jest niepewna, tym bardziej, że nie mamy w kraju poważnych, odpowiedzialnych ludzi za finanse, bo skoro minister Rostowski trzy lata temu był gwałtownie przeciwny euroobligacjom, teraz jest za euroobligacjami, kilka lat temu był za przyjęciem przez Polskę euro w 2012 roku, teraz mówi, że trzeba poczekać, widać, że nikt nie panuje nad sytuacją? Za parę miesięcy dowiemy się, że stan polskich finansów jest w opłakany, że mamy gigantyczny problem i trzeba będzie może nowelizować ten budżet, wprowadzać kolejne cięcia, kolejne podwyżki podatków. Sytuacja jest, więc niesłychanie niebezpieczna, a to wszystko ma przykryć zabawa w kopanie piłki, jakby to był jedyny w tej chwili prawdziwy problem Polski.
Jednocześnie zmusza się Polaków do optymizmu i zabrania się krytykowania czegokolwiek, żeby nie popsuć mistrzostw. Tak, ruszyła słynna kampania rządowa pt. „Wszyscy jesteśmy gospodarzami”. Na to wydano kolejne miliony złotych. Dobrze by było, żebyśmy byli gospodarzami we własnym domu, a chyba tak w tej chwili nie jest. To rządowe hasło „Wszyscy jesteśmy gospodarzami” nie oznacza, że wszyscy jesteśmy idiotami. Można kochać piłkę nożną i ją oglądać, ale nie można zatrzymywać na ten czas procesów myślowych i mówić „niech się pali, niech się wali, my będziemy w piłkę grali”.
Wśród tych zagrożeń, które zapowiada pan na drugą połowę roku, pojawia się także niebezpieczeństwo jeszcze większego osłabienia złotówki. Spora część Polaków ma kredyty we frankach. Powinniśmy się obawiać tych prognoz? To niesłychanie niebezpieczna sprawa. Złotówka jest bardzo słabą walutą, bardzo chwiejną i podatną na działania spekulantów. Przypomnijmy, w zeszłym roku ministerstwo finansów i NBP wydały na ratowanie polskiego złotego blisko 13-14 mld euro. To są gigantyczne pieniądze. To ponad 55 mld złotych wydanych na ratowanie kursu, który przecież nie uległ wielkim zmianom, a właściwie można powiedzieć, że on się nadal osłabia. W tym roku pan minister Rostowski zakłada, że też wyda mniej więcej tyle samo. To są pieniądze w dużej mierze wyrzucone w błoto i właściwie niczego nietworzące, żadnych nowych wartości, żadnego nowego majątku narodowego, żadnego dochodu. To takie przelewanie z pustego w próżne po to, żeby uratować się przed przekroczeniem długu publicznego 55 procentowego, który w mojej ocenie dawno został przekroczony. Natomiast rzeczywiście, te wielkie kredyty Polaków w walutach obcych, zwłaszcza we franku szwajcarskim, kredyty hipoteczne, to poważny problem. Te rodziny wystawione są na dramat, zagrożenie ich przyszłości. Jeśli frank poszybuje w granice 4 złotych, a tego przecież absolutnie wykluczyć nie można, i to nie tylko Grecja będzie przyczyną tego gwałtownego osłabienia się polskiej waluty, ale głównie kryzys banków hiszpańskich, sektora bankowego w Europie, kryzys w strefie euro w zakresie przyjęcia lub nie euroobligacji. To są przyczyny, które fundamentalnie mogą zachwiać słabą walutą, jaką jest złoty. To jedna z najsłabszych walut świata. Wbrew pozorom nie jest tak silna, jak się nam próbuje wmówić.
Rysuje pan bardzo dramatyczny obraz drugiej połowy roku. Czy pańskim zdaniem jest jeszcze szansa na zapobieżenie tym zagrożeniom? Od dłuższego czasu apelowałem o to, żeby nie tworzyć fasadowych struktur typu zespół doradców gospodarczych premiera, na czele z Janem Krzysztofem Bieleckim, składający się w znacznej części z byłych lub obecnych bankierów, którzy działali, pracowali na rzecz banków zagranicznych, tylko stworzyć sztab ratunkowy planu awaryjnego. Miałby się on składać z przedstawicieli różnych środowisk ekonomicznych, bez względu na ich poglądy polityczne. Powinniśmy stworzyć taki zespół ratunkowy, który przygotuje jakieś awaryjne rozwiązania przejścia przez to tsunami. Niestety nadal słyszymy tylko obelżywe opinie ministra Rostowskiego o ignorantach ekonomicznych, o oszołomach. Czas pokaże, że minister Rostowski sprawdzi się raczej w pilnowaniu swojego własnego budżetu, bo - jak podają media - jest jednym z najbogatszych polityków, a jego majątek wart jest 60 mln złotych, natomiast nie sprawdził się, jako ten, który strzeże polskiego budżetu. Z tych właśnie powodów nie ma teraz chwili na balangę i igrzyska, bo trzeba przygotowywać się do nadejścia prawdziwego tornada finansowego. Myślę, że ten tajfun Vincent bardzo przybiera na sile. Rozm. PiKa
Tusk za a nawet przeciw euroobligacjom Okazuje się, więc, że premier 40 milionowego kraju w tak fundamentalnej sprawie z punktu widzenia polskich ekonomicznych interesów, może być „za a nawet przeciw” w ciągu zaledwie 3lat, a dziennikarzy specjalnie to nie interesuje.
1. Wydawało się, że „za a nawet przeciw” może być tylko były prezydent Lech Wałęsa. W tych dniach okazało się jednak, że ma kontynuatorów i są nimi o dziwo minister Jan Vincent Rostowski i premier Donald Tusk. W lutym 2009 roku Rostowski i Tusk byli, bowiem zdecydowanie przeciwni euroobligacjom, na które nalegali wtedy bardzo mocno prezydent Francji Sarkozy, premier Włoch Berlusconi, a także szefowie rządów wielu mniejszych krajów strefy euro.
Sam Tusk w lutym 2009 roku, mówił o euroobligacjach w Sejmie w sposób wręcz dramatyczny. „Będę o tym rozmawiał 1 marca, zarówno na Radzie Europejskiej, jak i na spotkaniu z liderami państw najbardziej zagrożonych. Chcemy bardzo rzetelnie przygotować Polskę i całą nową Europę do tego, aby nie została wyrzucona przez silnych i bogatych, poza burtę. To jest dla nas sprawa o fundamentalnym znaczeniu”. Grozą powiało po tym jak ówczesny szef gabinetu politycznego premiera Tuska, Sławomir Nowak, także w lutym 2009 roku w radiu RMF FM stwierdził, „jeżeli stworzy się euroobligacje, to takie kraje jak Polska, nie będą miały fizycznej możliwości pożyczyć tych pieniędzy, a to musi oznaczać, że możemy nie sfinansować swoich długów, a to oznacza bankructwo”.
2. Wtedy euroobligacji wprowadzić się nie udało wcale nie, dlatego, że tak gorąco protestował przeciwko nim Donald Tusk, tylko, dlatego, że nie chciała tego kanclerz Niemiec Angela Merkel. Dla Niemiec pomysł na wprowadzenie euroobligacji gwarantowanych przez wszystkie kraje strefy euro, czyli przynajmniej w 25% przez ten kraj, to pomysł na znaczne podwyższenie kosztów obsługi niemieckiego długu. Tzw. bundy, czyli niemieckie obligacje są obecnie oprocentowane na 1,2-1,3% (10- letnie), co oznacza niższe oprocentowanie niż takich samych obligacji amerykańskich (1,7%), a ostatnie emisje niemieckich obligacji 2-letnich miały rentowność wynoszącą średnio, około 0,07% co uwzględniwszy ponad 2% inflację oznacza, że inwestorzy chcą pożyczać temu krajowi, nawet za cenę poniesienia strat. Niemcy, więc finansują swój dług najtaniej na świecie, a wprowadzenie euroobligacji, które musiałyby pewnie być oprocentowane na poziomie przynajmniej 3% oznaczałoby znaczne podwyższenie kosztów obsługi niemieckiego długu. Niewątpliwie jednak takie rozwiązanie pomogłyby takim krajom jak Hiszpania czy Włochy, które muszą pożyczać przy oprocentowaniu wynoszącym 5-6%, czy Francja, która pożycza już przynajmniej na 4% (Grecja, Portugalia i Irlandia zeszły jakiś czas temu z rynku i obsługują swoje długi przy pomocy pożyczek z MFW, Unii Europejskiej i pożyczek bilateralnych).
3. Obecny pomysł euroobligacji, z których środki przeznaczane byłyby na przedsięwzięcia rozwojowe, który forsuje nowy prezydent Francji, różni się od poprzedniego tylko tym, że obligacje te nie miałyby powszechnego charakteru i nie służyłyby do finansowania starych długów. Niezależnie od tego ten nowy instrument zadłużania krajów strefy niedostępny dla Polski, spowodowałby zapewne konieczność droższego pożyczania głównie przez kraje Europy Środkowo-Wschodniej w tym w szczególności Polskę, która dla obsługi swojego wynoszącego już 850 mld zł długu, musi pożyczać przeciętnie rocznie około 170 - 180 mld zł. Powinniśmy, więc być zdecydowanie przeciwko takiemu rozwiązaniu, ale nagle okazuje się, że tym razem, „co do zasady je popieramy”, tak przynajmniej stwierdził minister Rostowski na obywającym się w tych dniach w Sopocie Europejskim Kongresie Finansowym. Nie oponuje w tej sprawie premier Tusk, nie wypowiada się także minister Sławomir Nowak, tym razem „rzucony” na odcinek infrastruktury. Okazuje się, więc, że premier 40 milionowego kraju w tak fundamentalnej sprawie z punktu widzenia polskich ekonomicznych interesów, może być „za a nawet przeciw” w ciągu zaledwie 3lat, a dziennikarzy specjalnie to nie interesuje. Kuźmiuk
Żydzi izraelscy niechaj żyją długo i szczęśliwie! Wielkie emocje wywołał Günter Grass swoim wierszem opublikowanym w kwietniu na łamach lewicowo-liberalnej „Süddeutsche Zeitung”, a zatytułowanym „Wszystko, co musi zostać powiedziane”. Oskarżył w nim rządzących Izraelem, że chcą dokonać ataku atomowego na Iran, innymi słowy dokonać „ostatecznego rozwiązania kwestii perskiej”. Niektórzy komentatorzy pośpiesznie wyciągnęli z tego wniosek, że utwór jest przejawem „antysemityzmu esesmana”, bo jak wiemy, w młodości Grass służył przez pewien czas w jednostce Waffen-SS. Wydaje się jednak, że raczej zachodzi tu klasyczny przypadek dotarcia lewicowca na pozycje antysyjonistyczne (antyizraelskie). Ten lewicowy antysyjonizm jest logiczną konsekwencją struktury ideologiczno-politycznej przyjętej przez lewicę. Pokazał to już dawno lewicowy aktywista z Izraela Jeff Halper, który w znanym artykule „Izrael jako przedłużenie Imperium Amerykańskiego”, skonstatował ze smutkiem, że tragizm historycznego procesu spowodował przesunięcie się Izraela jako całości na prawo, co przejawia się m.in. w strategicznym sojuszu establishmentu izraelskiego z chrześcijańską i neokonserwatywną prawicą w USA. Izrael, twierdzi Halper, odnosi korzyść ze wzmocnienia prawicy w USA i wszędzie w Europie i jest dzisiaj jednym z ważnych centrów mobilizacji na skalę globalna prawicowych sił ideologicznych i politycznych. Dodajmy na marginesie, że traktowanie Izraela, jako protektoratu Stanów Zjednoczonych nie jest niczym nadzwyczajnym, to standardowa teza np. Noama Chomsky’ego, będąca poniekąd recyklingiem poglądu starej lewicy trockistowskiej i socjalistycznej, która uważała, iż ruch syjonistyczny jest manipulowany przez brytyjskich imperialistów, potrzebujących Żydów w Palestynie, aby móc realizować swoją politykę „dziel i rządź”. O tym, czy Izrael jest protektoratem USA można dyskutować, natomiast raczej bezdyskusyjna jest teza, że izraelska klasa rządząca, aby egzystować, potrzebuje zewnętrznego zasilania. Już dawno temu w swoim słynnym tekście „o klasowym charakterze Izraela”, ogłoszonym w „New Left Review” w 1971 r., Haim Hanegbi, Mosze Machower i Akiva Orr pisali, że biurokracja państwowo-partyjna w Izraelu utrzymuje się z pomocy udzielanej przez Waszyngton i z darowizn amerykańskich Żydów, które można odpisywać od podatku. I nic w tej materii się nie zmieniło: Zev Golan z konserwatywno-liberalnego „Institute for Advanced Strategic and Political Studies” w Jerozolimie głosi od dawna, że „cały kraj jest na zasiłku”, pozwalającym sfinansować posady dla biurokratów, partyjnych i związkowych funkcjonariuszy, generałów i rabinów („na zasiłku” są też – co oczywiste – funkcjonariusze Autonomii Palestyńskiej). Według obliczeń Instytutu od lat jedna siódma produktu krajowego brutto Izraela pochodzi z takich czy innych datków, jest ekonomicznie katastrofalne, zapobiega reformom, powoduje inflację, marnotrawstwa i obniżenia konkurencyjności. Warto w tym kontekście przypomnieć opinię Alvina Rabushki na temat pierwszego transferu finansowego do Izraela, mianowicie niemieckich reparacji wojennych, które – jego zdaniem – umożliwiły lewicowym syjonistom sfinansowanie wizji socjalistycznego Izraela. Lewicowy antysyjonizm (i prawicowy prosyjonizm) jest efektem ukształtowania się zasadniczych frontów globalnej konstelacji „geoideologicznej”, która wytworzyła się w ostatnich 25 latach. To, że antysyjonizm stał się składnikiem politycznej ideologii obozu lewicy, nie wynika wcale z „antysemityzmu”, ale ma swoje źródło w obiektywnej konfiguracji ideowo-politycznej: jeśli bowiem Izrael jako całość (niezależnie od swojego charakteru „socjalistycznej Sparty”) znajduje się wewnątrz obozu światowej prawicy, stanowiąc przedłużenie Imperium Americanum, stanowiącego bastion światowego kapitalizmu, to antyimperialistyczna i autentycznie antykapitalistyczna lewica musi dziś być „antysyjonistyczna”, bo inaczej przestanie być antyimperialistyczną i antykapitalistyczną lewicą. Tacy twardzi lewicowcy jak James Petras i Roger Garaudy czy u nas Paweł Michał Bartolik, Zbigniew Marcin Kowalewski, Przemysław Wielgosz i Stefan Zgliczyński są więc rzeczywiście konsekwentnymi, integralnymi lewicowymi antykapitalistycznymi antyimperialistami, natomiast lewicowi prosyjoniści zdradzają lewicę, przechodząc na stronę kapitalizmu i imperializmu. Formułowany niekiedy wobec lewicowych antysyjonistów zarzut, że reprezentują oni „antyimperializm głupców” pochodzi z repertuaru imperialnej propagandy, która wrogów imperium określa rutynowo mianem „głupców”, „chorych psychicznie”, „złoczyńców” etc. Podejrzenia, że powodują nimi „antyżydowskie resentymenty” to wytwór dziecinnego podejścia do polityki; tu idzie o przemyślany i dojrzały wybór ideowo-polityczny autentycznych reprezentantów antyimperialistycznej i rzeczywiście a nie pozornie antykapitalistycznej lewicy, zgodny z logiką globalnej walki polityczno-ideologicznej. Tę nową konstelację geoidelogiczną dawno wyczuli polscy prawicowcy, na przykład publicysta i członek redakcji kwartalnika „Stańczyka” Arkadiusz Karbowiak z Opola. 10 lat temu na łamach dwumiesięcznika „Arcana” ogłosił on artykuł „Intifada”, który uznać można za manifest polskiej prosyjonistycznej prawicy. Izrael jawi się u niego, jako wcielenie konserwatywno-narodowej Arkadii, która, według Karbowiaka, powinna „być miła sercu każdego człowieka prawicy, a nie być przedmiotem niewybrednych ataków, którym początek dał stalinowski jeszcze Związek Sowiecki”. Po lekturze takich tekstów jak „wiersz” Grassa dojść można do przekonania, że konsekwentna obrona polityki Izraela możliwa jest dziś wyłącznie z pozycji prawicowo-konserwatywnego realizmu politycznego, nigdy z pozycji lewicowych. Tylko twarda, konserwatywno-narodowa prawica wolna od „Trzecioświatowych nostalgii”, rację stanu i bezpieczeństwo obywateli stawiająca ponad mętną ideologię praw człowieka, uznająca „prawo podboju”, niedająca się zastraszyć zarzutami „rasizmu”, „ksenofobii” etc. może być przydatna dla Izraela. Establishment izraelski wie o tym od dawna, i wie też, że światowa lewica jest już dlań stracona. Przed kilku laty na łamach pisma „Obywatel”, (na którego łamach od czasu do czasu publikowałem) pewien trockista, lewicowy syjonista i mieszczański antyfaszysta w jednej osobie z sobie tylko wiadomych powodów zaliczył mnie – nie przytaczając rzecz prosta żadnych argumentów na poparcie swojej opinii – do „prawicowych antysyjonistów”, ponieważ rzekomo „neguję prawo Izraela do istnienia”. Zgoda, udaję tylko, że nie wiem, jakie były powody: po prostu wykonywał władczy gest kontrolera dyskursu, chcąc mnie ideologicznie i politycznie stygmatyzować i wykluczyć z publicznej debaty, co mu po latach wspaniałomyślnie wybaczam. Nie powstrzymuje mnie to jednak przed stwierdzeniem, że w warstwie merytorycznej jego zarzut był idiotyczny. „Państwo Izrael”, podobnie zresztą jak „państwo Polskie” i każde inne, jest wielką abstrakcją. Mniejszą abstrakcją natomiast jest klasa rządząca. „Prawo” do istnienia (czyt. do rządzenia) bierze ona z własnego nadania, a to „prawo”, opłacani przez nią „intelektualni ochroniarze”, uzasadniają różnymi – mniej lub bardziej pomysłowymi – formułami legitymizacyjnymi („z Bożej łaski”, „z woli narodu”, „z woli ludu” etc.). „Posądzanie” mnie, com z mlekiem matki wyssał teorie władzy Makiawela, Hobbesa, Pareto, Moski, Michelsa, Schmitta, Jouvenela, Rothbarda, Hoppego, że nie wspomnę Charlesa Tilly`ego i jego słynnego tekstu „War Making and State Making as Organized Crime”, o to, że kwestionuję „prawo” jakiejś klasy panującej do „istnienia” czyli rządzenia, jest kompletnym nieporozumieniem. Ma izraelska klasa panująca siłę, to ma „prawo do istnienia” – nie ma siły, to i „prawa” nie ma. Wspomniany lewicowy syjonista, nota bene politycznie naiwny jak dziecko, zarzucił mi także sympatie do rewizjonizmu historycznego w odniesieniu do II wojny światowej; widocznie do jego lektur nie trafił nigdy artykuł „Auschwitz albo wielkie alibi” , który na łamach pisma „Programme Communiste”, teoretycznego organu Międzynarodowej Partii Komunistycznej, opublikował w 1961 roku jej działacz Amadeo Bordiga (1889-1970), jeden z założycieli Włoskiej Partii Komunistycznej, ten sam, którego Lenin krytykował w „Dziecięcej chorobie „lewicowości” w komunizmie”. Inny przedstawiciel tzw. lewicy komunistycznej Gilles Dauvé rozwinął tezy Bordigi w tekście „Od eksploatacji w obozach koncentracyjnych do eksploatacji obozów koncentracyjnych” („La Guerre sociale”, czerwiec 1979). Tematyką tą zajmowali się również lewicowcy tacy Pierre Guillaume, członek grupy Socjalizm albo Barbarzyństwo, którą opuścił wraz z J.-F. Lyotardem, aby stworzyć czasopismo „Władza Robotnicza” czy coś w tym rodzaju. Ponadto anarchotrockiści (towarzysze naszego trockisty-syjonisty) – Serge Thion, Gabriel Cohn-Bendit i inni. A wszystko z błogosławieństwem Jego Wysokości Noama Chomsky`ego.
Wiele z tych tekstów zawiera niesłychanie brutalny atak z lewa na mieszczańsko-burżuazyjny antyfaszyzm (idealnie ucieleśniany przez naszego trockistę-syjonistę). Bo kiedy marksista Amadeo Bordiga (autor powiedzenia: „Antyfaszyzm to najgorszy produkt faszyzmu”) pisze, że burżuazyjni demokraci wznoszą górę z Żydów pomordowanych przez narodowych socjalistów, żeby za górą tych trupów ukryć własne, przeszłe i teraźniejsze, zbrodnie, kiedy Dauvé potępia antyfaszystów, jako lokajów burżuazyjnego państwa i stwierdza, że pokazują oni bez przerwy w mediach dawne obozy koncentracyjne po to, żeby robotnicy, dzisiaj eksploatowani przez kapitalistów, mogli sobie gratulować, jakie to szczęście ich spotyka, że nie trafili do tych obozów – to każdy przyzna, iż mogło to zrobić wrażenie. I kazało zastanowić się nad motywami eksploatowania w aktualnej polityce historycznej Europy i USA zbrodni i okrucieństw okresu II wojny światowej. Nasz trockista-syjonista zaliczył mnie do „rewizjonistów” chcących delegitymizować Państwo Izrael. Jaki tam ze mnie za „rewizjonista” w porównaniu z Arthurem Koestlerem i jego Trzynastym plemieniem czy z takimi historykami jak Thomas L. Thompson, Philip Davies, Niels Peter Lemche i Israel Finkelstein, według których biblijny Izrael, biblijna etniczność izraelska, Abraham, Jakub i Mojżesz, exodus z Egiptu, Ziemia Obiecana i jej podbój królestwo Dawida i Salomona to literacko-teologiczne mity. To dopiero jest delegitymizowanie Państwa Izrael, którego geograficzna lokalizacja zależy wszak od wiarygodności biblijnego przekazu! Na dokładkę wymienić można jeszcze Shlomo Sanda z jego „wynalezionym narodem żydowskim”. To są dopiero rewizjoniści, nie to, co ja, com taki czy inny detal historii XX wieku próbował korygować. Pragnę bardzo stanowczo oświadczyć, że nie utożsamiam się ani ze „Sprawą palestyńską”, ani ze „Sprawą izraelską”, bo z żadną „Sprawą” się nie utożsamiam. Mam tylko kilka swoich własnych, małych spraw do załatwienia. Gdyby jednak ktoś koniecznie chciał wiedzieć, „po czyjej stronie jestem”, czyj, że sparafrazuję heretyka Pelagiusza, „cudzy ból czuję jak swój własny” i „żałość” jakichś ludzi „wzrusza mnie do łez”, to na pewno ból i żałość zarezerwowałbym dla cywilów ginących od takich czy innych kul, rakiet i bomb – w autobusach, w kawiarniach, pod gruzami. Dla tych żydowskich dziewcząt i chłopców, których rządzący na trzy lata wcielają przymusowo do wojska, żeby mieli okazję „słodko i z honorem” umrzeć za ojczyznę, dla tych młodych Palestyńczyków i Palestynek, wysyłanych na śmierć i manipulowanych przez ich politycznych bossów z Hamasu, Fatahu czy innej uzbrojonej koterii, którzy też chcą rządzić, kontrolować, nadzorować, indoktrynować (po dalszy ciąg odsyłam do Proudhona). Ale, wyznam całkiem szczerze, nie wzrusza mnie do łez, ba, w ogóle mnie nie wzrusza, los panów prezydentów, panów generałów, panów premierów, panów ministrów, panów liderów, panów szejków, panów szefów „brygad męczenników” i ich protektorów. Groteskowo niekiedy wyolbrzymione oskarżenia kierowane pod adresem władz Izraela i stosowanie podwójnych standardów – surowych wobec Żydów, mniej surowych wobec Arabów – to po części niezamierzony efekt propagandy izraelskiej, która, żeby zyskać poparcie moralno-polityczne w USA i Europie, przedstawia Izrael, jako „jedyną liberalną demokrację na Bliskim Wschodzie”, przyczółek „zachodniej cywilizacji” w tamtej części świata itp. Nic, zatem dziwnego, że w dziedzinie „przestrzegania praw człowieka” porównuje się ten kraj – łapiąc propagandystów za słowo – właśnie z Norwegią albo ze Szwajcarią. Zamiast pleść bzdury o „przyczółku zachodniej cywilizacji” (chyba, że za cechę współczesnej „zachodniej cywilizacji” uznamy system polityczny zdominowany przez aparat wojskowy i służby specjalne), należy dostrzec proces orientalizacji Izraela, który jest państwem bliskowschodnim i powinien być oceniany w kontekście Bliskiego Wschodu. Wystarczy, że będziemy porównywać Izrael z państwami regionu, w którym jest położony – z Egiptem, Syrią, Libanem, Irakiem, Iranem czy Arabią Saudyjską, a zaraz okaże się on prymusem w dziedzinie „przestrzegania praw człowieka”. Zamiast uprawiać bezpłodną anty- lub proizraelską agitację polityczną, warto przybliżać polskiej publiczności koncepcje, których autorzy próbują znaleźć jakieś konstruktywne rozwiązania. Na przykład w 2003 r. ludzie z odległych od siebie sektorów ideologicznych – weteran radykalnej lewicy, Haim Hanegbi, oraz Meron Benvenisti, członek „starego syjonistycznego establishmentu, określający się dziś, jako „neokanaanejczyk”, oświadczyli – na łamach liberalnego dziennika „Haarec” – że nie wierzą już, aby mogły obok siebie istnieć państwo żydowskie i państwo palestyńskie. I uznali, iż jedynym wyjściem jest utworzenie państwa żydowsko-arabskiego. Państwo takie, dodajmy od siebie, potrzebowałoby nowej ideologii politycznej: obywatelskość i świeckość zamiast etniczności i wyznaniowości, wielokulturowość, pansemityzm, ideologia pojednania, konstytucyjny patriotyzm przeciw politycznemu nacjonalizmowi, ekumenizm (domieszka „kanaanejskego” neopoganizmu nie byłaby zła), desegregacja, (ale bez przymusowej integracji!), arabsko-żydowski metysaż, (ale bez nachalnego popierania małżeństw mieszanych!). Przydałby się też może anarchosyjonizm Martina Bubera i Gershoma Scholema. Niezbędna byłaby wspólna polityka historyczna, oparta na – postulowanej przez jednego z tzw. postsyjonistycznych rewizjonistów Illana Pappego z uniwersytetu w Hajfie – „humanistycznej wersji historii”, podważającej nacjonalistyczne paradygmaty syjonistycznej i palestyńskiej propagandy historycznej i porzucającej narracje historyczne pisane z punktu widzenia „Ariela Szarona” i „Jasera Arafata”. Gdyby Izrael – tak jak chciał tego Teodor Herzl, deklarujący się w Państwie żydowskim, jako „zagorzały zwolennik monarchicznych instytucji” i ubolewający nad niemożnością odrestaurowania żydowskiej dynastii w państwie żydowskim – był monarchią albo „arystokratyczną republiką”, to jedno państwo dwóch narodów byłoby zdolne do istnienia. Ale, jak chyba słusznie uważają polityczni realiści, w warunkach demokracji to utopia: kiedy Izrael przestanie być państwem żydowskim, a stanie żydowsko-arabskim, panujące w nim „demokratyczne zasady” obrócone zostaną przeciwko Żydom izraelskim. Zatem na odwrót – Izrael powinien deportować wszystkich arabskich „wrogów publicznych”, dokonać formalnej aneksji Judei, Samarii, Strefy Gazy, Wzgórz Golan, ustanowić tam własną suwerenność państwową i przeprowadzić „transfer” ludności arabskiej (albo, jak kto woli „czystkę etniczną”). Jednak polityczna cena takiego posunięcia byłaby niezwykle wysoka. Próbując bez skutku rozplątać ten polityczny węzeł gordyjski, amerykański pisarz science-fiction, J. Neil Schulman, postanowił go w końcu przeciąć, i w znanym artykule „Unholy Lands,” wychodząc od konstatacji, że Izrael i tak zależny jest od USA, wysunął propozycję, żeby zatknąć amerykański sztandar nad Jerozolimą, dodać na nim sześcioramienną gwiazdę, przyznać izraelskim Żydom obywatelstwo amerykańskie i w końcu formalnie przyłączyć Izrael do Stanów Zjednoczonych (anektować albo wykupić jak Luizjanę od Francuzów czy Alaskę od Rosji). Jakiś pomysł to jest. Zapewnienie Żydom bezpiecznego schronienia, azylu, w którym nie musieliby się obawiać prześladowań, było po II wojnie światowej ważnym argumentem na rzecz stworzenia Państwa Izrael. Szczerze życzę wszystkim mieszkańcom Izraela, aby żyli bezpiecznie i spokojnie na ziemi palestyńskiej. Czy jednak nie jest tak, że po 65 latach historia zatoczyła krąg: w mediach ukazują się artykuły w stylu „Izrael na celowniku Teheranu”, różni publicyści i politycy ostrzegają, że „naród żydowski znów jest śmiertelnie zagrożony” . Coraz częściej słychać pełne najwyższego niepokoju głosy, że jeśli rządzący w Teheranie zbudują swoją bombę atomową, Izrael zostanie „wymazany z mapy” a Żydom izraelskim zagrozi „nowy Holocaust”. Historyk izraelski Benny Morris powiedział w jednym z wywiadów, że cały Izrael może zginąć w atomowej pożodze. Cóż za ironii historia: miejsce, gdzie Żydzi mieli spokojnie żyć i dokąd, w razie zagrożenia, mogliby schronić się Żydzi z innych krajów, okazuje się dziś dla nich najbardziej niebezpiecznym miejscem na świecie! W obliczu takiego rozwoju wydarzeń nie należy chyba z góry i ze świętym oburzeniem odrzucać koncepcji amerykańskiego libertarianina Stephana Kinselli, dyrektora „Center for the Study of Innovative Freedom”, zaprezentowaną przez niego w artykule „New Israel: A Win-Win-Win Proposal”. Wychodzi on z założenia, że rząd Stanów Zjednoczonych nie ma prawa przeznaczać pieniędzy zwykłych Amerykanów na pomoc ekonomiczną i wojskową dla innych krajów świata i powinien ją wstrzymać, odnosi się to również dla Izraela (cytowany wyżej Zev Golan uważa pomoc amerykańską dla Izraela za „trującą pigułkę”). Jednak nie można wykluczyć, że bez transferu miliardów dolarów klasa rządząca w Izraelu nie byłaby zdolna się utrzymać (w tym sensie zakończenia jej zewnętrznego zasilania rzeczywiście „negowaliby jej prawo do rządzenia”). Ponadto Stany Zjednoczone powinny wprawdzie wycofać się z Bliskiego Wschodu, ale nie powinny porzucać Żydów izraelskich na pastwę losu, zostawiając ich w obliczu przeważających liczebnie mas arabskich. Dlatego rząd amerykański powinien zaoferować izraelskim Żydom bezpieczne schronienie w nowym „homelandzie”,. Rzecz oczywista byłaby to tylko propozycja skierowana do Żydów izraelskich, nie ma mowy, broń Boże, o zmuszaniu kogokolwiek do opuszczania Izraela wbrew jego woli, o wypędzaniu. Jest to raczej zaproszenie, propozycja udzielenia gościny ludziom, którym grożą różnorakie niebezpieczeństwa. Ci, którzy zaproszenia nie zechcą przyjąć, mogą nadal żyć w Starym Izraelu, ale już na własne ryzyko, samodzielnie, bez żadnej pomocy ze strony USA. Jeśli przywiązanie do ziemi przodków (mam na myśli przodków, którzy osiedlili się w Palestynie w XX wieku) jest u nich silniejsze niż strach przed „nowym Holocaustem”, jeśli mimo stworzenia im przez USA alternatywy w postaci osiedlenia się w Nowym Izraelu, wybiorą życie w Starym Izraelu, to USA powinny ten wybór uszanować i pozwolić im zatroszczyć się o siebie. Kinsella podaje, że federalne Bureau of Land Management (BLM) administruje 264 milionami akrów ziemi należącej do państwa. Powierzchnia liczącego 5 milionów ludności Izraela to jedynie nieco ponad 5 milionów akrów ( mniejszy niż New Jersey!), czyli mniej niż 2% ziemi publicznej w USA kontrolowanej przez BLM. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby wykroić z niej terytorium dla Nowego Izraela. Inaczej, więc niż antysyjonistyczni lewicowcy Kinsella nie „odmawia Izraelowi prawa do istnienia”, a jedynie – przejęty autentyczną troską o życie i bezpieczeństwo Żydów izraelskich – proponuje zmianę jego lokalizacji – przypominając, że w Państwie żydowskim Theodor Herzl brał pod uwagę także Argentynę i Ugandę, jako „Jewish national home”. Cała operacja przebiegałaby w kilku etapach; w pierwszym kroku rząd amerykański zapowiedziałby, że w ciągu 5, maksimum 10 lat stopniowo zredukuje do zera wszelką pomoc ekonomiczną i wojskową dla Starego Izraela, dałoby to wystarczająco wiele czasu, aby ci, którzy chcą, mogli przenieść się do Nowego Izraela. Niejako w ramach ostatniej transzy pomocy finansowej rząd USA przeznaczyłby pewne środki na pokrycie kosztów dobrowolnej przeprowadzki oraz „na zagospodarowanie” w początkowym okresie istnienia Nowego Izraela (Kinsella sugeruje, żeby umieścić go pomiędzy Newadą i Utah). Nowy Izrael miałby status niezależnego, autonomicznego terytorium. Jeśli zamieszkałaby na nim wystarczająca liczba Żydów z Izraela, a być może także część Żydów amerykańskich, Waszyngton mógłby uznać go za niepodległe państwo połączone z USA układem o wolnym handlu i ruchu bezwizowym. Jest to hojna propozycja, prawda, że z Newady jest do Ściany Płaczu jest dość daleko, ale tak samo daleko jest od zamachowców-samobójców, od bomb Hamasu, rakiet Hezbollahu i atomówki pana Ahmadineżada. Żydzi izraelscy żyliby w bezpieczniejszym miejscu, pod opieką USA, nie narażeni na „drugi Holocaust”; bliżej zachodniej cywilizacji, blisko swoich amerykańskich kuzynów; Arabowie też byliby zadowoleni z powstania Nowego Izraela, a stosunki z Żydami, którzy pozostaliby w Starym Izraelu, mogłyby się ułożyć lepiej, gdyż osłabłyby dawne polityczne napięcia. Koncepcje Kinselli, Neila Schulmana i innych autorów – niezależnie od tego, czy są politycznie wykonalne – mają przynajmniej jedną zaletę: skłaniają do konstruktywnego myślenia o trudnym do rozwikłania, nabrzmiałym problemie polityki światowej, pozwalając przemknąć się pomiędzy Scyllą bezmyślnego i prymitywnego „Israel bashing” a Charybdą proizraleskiej propagandy niekiedy wręcz groteskowo infantylnej. Tomasz Gabiś
Bajka o Kopciuszku i Banku O tym, jak zwyczajna dziewczyna chmarę bankowych Wilków pokonała. How young, simple American girl beat Bank Wolves. Once upon a time in America…Pewnego razu w Ameryce, żyła sobie piękna, młoda dziewczyna o imieniu Kristen. Pochodziła z dobrej, uczciwej, konserwatywnej rodziny. Wykształcona, wrażliwa na problemy zwykłych ludzi. Nie marzyła o księciu, lecz raczej o spokojnym, normalnym życiu. Ciekawa praca, kochający mąż, dom, rodzina, dzieci, podróże. Nie przypuszczała, że przeznaczenie postanowi inaczej. W ciągu kilku zaledwie miesięcy, została osobą znaną, wpływową -na całym świecie. A ponieważ była urodziwa, mieszkała w Los Angeles – błyskawicznie, pomimo swej wrodzonej skromności - uzyskała statut celebryty - została gwiazdą. Kristen, prowadziła galerię sztuki, niewielki interes, który pozwalał jej, pomimo ciężkiej pracy na niezłe życie. Pewnego dnia Kristen dostała od Wilka, którym okazał się Bank Of America, list. Bank informował, że będzie pobierał $5 miesięcznie, z jej koszyka karty debetowej, - jeżeli będzie w nim za mało żarcia dla wilków.. Kristin pomyślała, że to „niesprawiedliwe. Ten Bank/Wilk, i tak dużo zarabia, żerując na moich pieniądzach, (udzielając kredytów). Teraz dodatkowo, będzie pobierał opłaty, za to, że ja daje temu Wilkowi za mało… moich pieniędzy? To nie fair”. Kristen postanowiła odebrać swoje pieniądze Wilkowi. Zdecydowała też przekonać swoją babcie i przyjaciół, by zrobili to samo. Przekazała im mailowo, straszne rzeczy o Wilku, jako nienasyconym krwiopijcy i rozbójniku. Zawiadomiła poprzez Facebook 200-u innych kopciuszków, przekonując ich do wycofania żarcia (depozytów) z Banków Wilków i przekazania go do składzików lokalnych, blisko domu i pod wspólną opiekę sąsiadów. Wszystkich Banków – wszystkich Wilków. Niespodziewanie, działanie Kristen - wytworzyło wielką lawinę (650,000) ludzi, którzy pomyśleli podobnie. Oni zrozumieli, że od lat są oszukiwani, na każdym kroku, w tym ciemnym lesie współczesnego Świata – od lat opanowanym przez Wilki. Wszystkie Banki – wszystkich Wilków. Ludzie, którzy swoją ciężką pracę wymieniają na dolary i które (jako żarcie) deponują w Bankach Wilków - dla zabezpieczenia swej przyszłości, rodziny. A te Banki/Wilki, nie robiąc nic, nie tworząc wartości – żerują na ich ciężko wypracowanych wartościach. Apetyty wilków są nienasycone. Trzeba było, więc powiedzieć STOP. Kristen, razem ze swoimi nowymi internetowymi przyjaciółmi, stworzyła masowy ruch społeczny, który w Ameryce zaczyna przybierać na sile. W listopadzie razem zorganizowali akcję „Bank Transfer Day” – (Dzień Transferu Bankowego), w rezultacie, którego, Amerykańskie Wilki straciły niebagatelną kwotę $4.5 milliarda, ze swoich kont, zapasów żarcia!!!. Jest nadzieja, że Kristen i jej amerykańskie Kopciuszki, będą żyły długo i szczęśliwie –życzę im tego z całego serca. Ale droga przed nimi daleka i niebezpieczna - bo Wilki w USA są wyjątkowo drapieżne. Chcą też grasować na całym świecie. Zastanawiam się, czy akcja społeczna opisana w Bajce powyżej – jest możliwa nad Wisłą. U nas problem jest znacznie trudniejszy. W USA - Wilki są amerykańskie. A w Polsce są obcokrajowe. Chyba jeszcze bardziej drapieżne, a w dodatku pochodzą z całego świata. Muszą, zatem wyżywić hordy współplemieńców spoza naszego kraju, zabawić się naszym kosztem. Oprócz tego takie bajki chyba mogą zdarzyć się w Ameryce, gdzie pomimo wszystko jest demokracja i stosunkowo dobrze rozwinięta świadomość solidarności społecznej. U nas funkcjonuje demokracja Partyjna. W naszym kraju łatwo przewidzieć scenariusz. No, bo czy warto wierzyć w bajki? Trzeba żyć realiami. U nas takiego Kopciuszka, pewnie bardzo szybko otoczyła by sfora przyjaciół, która bardzo szybko zamieniłaby Kopciuszka w osaczonego, uciekającego zajączka. Na wszelki wypadek temu zajączkowi nadano by jeszcze rodowód ze WSI. A potem „pośród wiernych przyjaciół - te psy by tego zajączka zjadły”. Taki mógłby być smutny koniec bajki.
Scenariusz No 2 – Mój – i Nowego Ekranu: Ponieważ, ja jestem niepoprawnym optymistą, nie brak mi odwagi, energii i determinacji oraz większość swojego dorosłego życia spędziłem w Australii (i USA) – gdzie ludzie w bajki wierzą. Tak ja - wierząc w „happy end” i będąc zdrowy na ciele i umyśle – informuję, że:
1. NE posiada i od dawna gromadzi, informacje na temat działalności Sektora Bankowego w Polsce. Większość informacji jest/będzie przekazywana na łamach NE.
2. W najbliższym czasie będziemy publikować o wszelkich nieprawidłowościach a szczególnie opłatach i wszystkich innych sprawach, niekorzystnych dla klientów banków. Opracowujemy właśnie Czarną Księgę Polskiego Sektora Bankowego, którą będzie dostępna w wersji e-book.
3. Razem z zaprzyjaźnionymi organizacjami społecznymi i stowarzyszeniami przygotowujemy się do szerokiej ogólnopolskiej akcji, na wzór Bank Transfer Day w USA. Mamy nadzieję zrobić to pod patronatem Ms Kristen Christian.
4. Proponujemy stworzenie masowego ruchu społecznego w obronie interesów klientów Banków. Do dyspozycji jest portal społecznościowy Nowy Ekran, o coraz większym zasięgu
5. Szukamy najkorzystniejszej i najbezpieczniejszej alternatywy dla Polaków, MiŚP, którzy będą chcieli zabrać swoje depozyty z banków komercyjnych.
6. Planujemy stworzenie Spółdzielczej Kasy Oszczędnościowo-Kredytowej NE (Net-SKOK) dedykowany do blogerów, Internautów i społeczności lokalnych. Już za 2-3 miesiące będziemy technologicznie przygotowani, by poziom obsługi nie odbiegał od ofert istniejących instytucji finansowych. Wtedy tylko ruszać!
Uważny czytelnik mojego artykułu musi się zorientować, że mamy w Polsce jeszcze jeden powód wskazujący na konieczność realizacji takiego planu. W Ameryce Banki są mimo wszystko amerykańskie, u nas banki są obce, nie polskie, więc jak podsumowała urocza Kristen „głupotą jest karmić swoimi pieniędzmi obcych”. Doprawdy, lepiej zainwestować środki tam, gdzie korzyść z powstałej instytucji będą miały społeczności lokalne, nasi przyjaciele, sąsiedzi, znajomi… no po prostu Polacy. Tam gdzie potrzebne są nowe miejsca pracy i solidarna samopomoc. Tym bardziej, że obce banki nie mają wielkich hamulców odnośnie podwyższania opłat i penetrowania kieszeni Polaków, a z kolei podatki w Polsce płacą mniejsze niż SKOKi. Czyż nie lepiej powierzyć pieniądze instytucji programowo nienastawianej na zysk, ale na poprawę, jakości obsługi swoich członków-klientów? Czy tak trudno będzie do tego przekonać społeczność Nowego Ekranu i resztę naszych rodaków? Pewna alternatywa wprawdzie już jest, ale możemy wspólnie ją rozszerzyć tworząc nową unię kredytową, nowocześniejszą, lepszą i bliższą nam wszystkim. Wierzę, że Polskie społeczeństwo i Naród, będzie tym Kopciuszkiem, który pokaże Wilkom drogę do lasu skąd przyszli. A wtedy, może będziemy żyć długo i szczęśliwie. Ryszard Opara
Damskich Bokserów Dwóch - Oświadczenie Ewy Stankiewicz Przedstawiciele Prawa i Sprawiedliwości nie będą uczestniczyć w programach radiowych i telewizyjnych z udziałem Janusza Palikota i Stefana Niesiołowskiego (PO) – zadecydował komitet polityczny PiS. W związku z tym, że premier RP publicznie wymienił moje nazwisko, chciałam się odnieść do jego słów w następującym oświadczeniu przesłanym do PAP:
Premier Donald Tusk, który bagatelizuje agresję polityka wobec dziennikarza, daje świadectwo sam sobie i standardom życia publicznego, które wyznacza. Wierzę, że nie jest intencją Premiera aspirowanie do roli marginesu społecznego. Takie przyzwolenie na agresję fizyczną i słowną ze strony najwyższego urzędnika państwowego nie byłoby możliwe w żadnym cywilizowanym demokratycznym europejskim państwie. Premier, wysyłając sygnał do zaprzyjaźnionych mediów, że jestem osobą, która nie zasługuje na szacunek, również dopuszcza się agresji. Ta agresja dotyka bardzo wielu ludzi w Polsce. Markowi Rosiakowi odebrała życie. Nie godzę się na takie standardy. Przypomnę, że szef klubu parlamentarnego Platformy Obywatelskiej dyskredytował mnie, jako dziennikarza podając mniej więcej za powód, że... Publikuję w gazecie, która jest krytyczna wobec władzy! Patrzenie na ręce władzy jest obowiązkiem dziennikarza, jego dociekliwość - zaletą. To gwarant demokracji. Najwyraźniej dla polityków rządzącej partii to prowokacja, którą należy tępić, nawet fizycznie. Ewa Stankiewicz
Od PAP otrzymałam odmowę opublikowania tego oświadczenia. Powód, dla którego odmówiono publikacji, był taki, że według PAP nie odniosłam się do słów Premiera w oświadczeniu. Wobec tego przesłałam po pół godzinie ponowne oświadczenie, tym razem bezpośrednio literalnie odnoszące się do słów Premiera komentującego moją pracę:
Specjalnie dla Polskiej Agencji Prasowej, która odmówiła mi opublikowania poprzedniego komentarza, twierdząc, że nie odnosi się on bezpośrednio do słów Premiera, przesyłam ponownie oświadczenie tym razem z dosłownym odniesieniem.
Premier Tusk: „...wtedy, kiedy zwracałem się do pana marszałka Niesiołowskiego z takim apelem, aby przeprosiłnapastującą go wówczas dziennikarkę za słowa, to mówiłem to – i dzisiaj to też powtórzę, bo takie postępowanie, to znaczy zdolność wybaczania.” W związku z określeniem pana Premiera wyrażającym przekonanie, że napastowałam posła Niesiołowskiego, pragnę przeprosić, że pełniąc swoje obowiązki służbowe, ośmieliłam się podejść do posła Niesiołowskiego i tak go zdenerwowałam swoim nazwiskiem, że już po kilkudziesięciu sekundach musiał się rzucić na mnie, tak aż jego partyjni koledzy musieli go ode mnie odciągnąć. Naraziłam posła na zdenerwowanie i musiał mi wyrywać kamerę z rąk oraz obrzucać wyzwiskami. Proszę o wybaczenie. Cieszę się, że Pan Poseł nie uszkodził sobie ręki podczas rękoczynów, których dopuścił się na mnie. Rozumiem w pełni oburzenie pana Premiera na bezczelność dziennikarza, który ośmiela się filmować wydarzenia na terenie Sejmu RP i próbować zadawać pytanie posłowi. Na szczęście Pan Premier w swej szlachetności wezwał posła, żeby mi wybaczył. Doceniam ten gest Pana Premiera. Ewa Stankiewicz
Od pani Joanny Przyborowskiej, dzisiejszego wydawcy PAP, usłyszałam, że także i tego oświadczenia Polska Agencja Prasowa nie opublikuje, bo nie jest zainteresowana. „Dla nas sprawa jest zamknięta. Nie jesteśmy zainteresowani”.
http://niezalezna.pl/28952-skandal-pap-cenzuruje-ewe-stankiewicz
Brawo! Bojkotują Niesiołowskiego i Palikota Przedstawiciele Prawa i Sprawiedliwości nie będą uczestniczyć w programach radiowych i telewizyjnych z udziałem Janusza Palikota i Stefana Niesiołowskiego (PO) – zadecydował komitet polityczny PiS. W specjalnej uchwale głównej partii opozycyjnej zwrócono uwagę na ostatnie wydarzenia w Sejmie, „kiedy Stefan Niesiołowski w bulwersujący i arogancki sposób potraktował dziennikarkę Ewę Stankiewicz, a także posłanki Prawa i Sprawiedliwości, b. minister spraw zagranicznych Annę Fotygę oraz Jolantę Szczypińską" oraz „wcześniejsze, wielokrotne łamanie przez obu wspomnianych polityków nie tylko standardów wystąpień publicznych, ale również zasad zwykłej przyzwoitości”.
„Niestety przedstawiciele partii rządzącej, nie piętnując stanowczo powyższych zachowań, wyrażają przyzwolenie na psucie debaty publicznej w Polsce. Najwyższy czas, aby takim postawom powiedzieć: Nie!" – napisali wdokumencie przedstawiciele PiS. Jak oceniają przedstawiciele głównej partii opozycyjnej, „zachowanie obu polityków jest niedopuszczalne, a polemika z nimi jest jedynie uwiarygodnianiem ich postawy, która nie powinna być tolerowana w debacie publicznej”. Decyzja komitetu politycznego PiS ma związek m.in. z wydarzeniami podczas głosowań w Sejmie nad rządową reformą emerytalną. Nagranie furiackiego ataku posła Niesiołowskiego na dziennikarkę „Gazety Polskiej” Ewę Stankiewicz można obejrzeć w języku polskim oraz angielskim poniżej.
http://niezalezna.pl/28941-brawo-bojkotuja-niesiolowskiego-i-palikota
Tusk o Niesiołowskim.Won z POlityki!
http://baltow.salon24.pl/417513,tusk-o-niesiolowskim-won-z-polityki
Niesiołowski-Damski bokser pod sąd!
http://baltow.salon24.pl/417249,niesiolowski-damski-bokser-pod-sad
"POlitycznie POprawne POstawy"
http://baltow.salon24.pl/416604,politycznie-poprawne-postawy
Cytaty z PO prawnej "Partii Miłości"
http://niepoprawni.pl/blog/1586/cytaty-z-po-prawnej-partii-milosci
Ze względów technicznych najwięcej notek udało mi się zamieścić na Salon24.pl,ale i dlatego też,że to mój najstarszy blog. ARCHIWUM - http://baltow.salon24.pl/posts/
Baltowcom
Zamiatanie na ekranie Rządzący mają problem. Nie, nie chodzi mi o protesty, bezrobocie, zadłużenie, kompromitację z autostradami i stadionami, za które, jak zwykle, miliony zgarnęli prezesi, dyrektorzy i inni kolesie, a dla faktycznych wykonawców zabrakło. Takimi sprawami rządzący nigdy sobie zanadto głów nie zaprzątali, nie zawaliło się to państwo przez 20 lat, to i jeszcze przez jakiś czas się nie zawali. Nie chodzi też o sondaże, pokazujące, że cały propagandowy aparat do judzenia, szczucia i straszenia Kaczyńskim przestaje z wolna działać. To już większy ból, ale można się pocieszyć, że Donald Tusk nadal pozostaje "lokomotywą" swojej formacji, bo rząd, jako taki źle ocenia 67 proc. Polaków, a premiera tylko 65 proc. Prawdziwym problemem rządzących są afery. Przez pięć lat udawało się skutecznie zamiatać pod dywan wszystko - i hazardową, i Ryśka z jego córką i wyciągiem, ku podziwowi frajerów z SLD, plujących sobie do dziś w brodę, że się swego czasu przyznali i stracili władzę. Przez pięć lat udawało się ogłupionemu narodowi sprzedawać kit w rodzaju błazenady Julii Pitery, której walka z korupcją polegała, poza legendarnym już dorszem, na opowiadaniu przez cztery lata rządowym press-tytutkom (dziękuję internautom za to poręczne określenie), jaką to antykorupcyjną ustawę przygotowuje. W momentach krytycznych włączał się w to picerstwo sam premier, wtórując opowieściami o "tarczy antykorupcyjnej", gwarantującej równie legendarne jak dorsz "wysokie standardy moralne" rządzącej sitwy. Nadmieniać, że ani ustawa nie ujrzała światła dziennego, ani żadnej "tarczy antykorupcyjnej" nie było i nie ma, stanowiłoby ujmę dla inteligencji czytelnika. Zamiast "tarczy antykorupcyjnej" ten rząd zapewnił tarczę chroniącą korupcję. Wspomniana spec-minister od "prawdziwej walki z korupcją" czy przewodniczący Sekuła, czy wreszcie "Rysio" od hazardu i wyciągu ("wszystkie Ryśki to fajne chłopaki" - skąd wieszcz to wiedział?), stali się symbolami Tuskowej gwarancji bezpieczeństwa dla "kręcenia" lodów, symbolem totalnej bezkarności. Toteż to, co wyrosło pod skrzydłami PO, to, jak twierdzą dziennikarze śledczy, nowa korupcyjna, jakość. Już nie chałupnictwo z czasów przedrywinowskich, kiedy to nosiło się gotówkę w walizkach, ani nie jednorazowy skok kojarzony z samym Rywinem, że gdzie indziej popłynie kasa, a gdzie indziej pojawiają się lub znikną kluczowe dwa słowa w ustawie i fertig. Afera z informatyzacją państwa to korupcyjny system, który pozwolił kilku wielkim koncernom uczynić władze teo tycznie suwerennego państwa swoją klientelą, napędzającą jej latami gigantyczne dochody. Dokładnie tak, jak to bywa ujawniane (zwykle po jakiejś rewolucji) w państwach afrykańskich czy latynoskich. Jeśli miałbym szukać historycznego porównania, wskazałbym chyba na "informatyzowanie" państwa irańskiego pod koniec rządów szacha Rezy Pahlawiego. To, co ujawniono na razie, to wierzchołek przysłowiowej góry lodowej. Dziennikarze muszą się liczyć z procesami, przecieki są zresztą skąpe, no i na razie nie wiadomo, jak na perspektywę odpalenia sprawy zareaguje Europa. Czy stanie po stronie swoich kolonizatorów, bo to przecież ich koncerny ten korupcyjny system stworzyły, czy jednak wybiorą korzyść długofalową, w świadomości, że jeśli pozwolą im bezkarnie tak się panoszyć tuż za miedzą, to nazajutrz korupcja pożre ostatecznie także państwa zachodnie. Od tego wyboru zależy, pod jakim naciskiem metropolii znajdzie się tutejsza administracja i na ile będzie sobie mogła pozwolić w "zamiataniu" afery, która tyka jej pod siedzeniami jak potężna bomba zegarowa. Wszystko wskazuje zresztą na to, że niejedyna. Dzisiejsze doniesienia o policyjnej specgrupie, która miała szukać morderców generała Papały, a przez lata zbierała "haki" na ważne osoby w państwie, podsłuchując i inwigilując, kogo chciała, pasują niestety do wiedzy, którą o podobnych działaniach dziennikarze mają od dawna (to znaczy, ci, co chcą wiedzieć, bo przecież zdeklarowani propagandyści spod znaku "Tusku musisz" nawet, gdy zobaczą coś na własne oczy, nie uwierzą). Przypomnę proces, który pewien ubek wytoczył dziennikarzowi, przedstawiając, jako dowody podsłuchy, jakie zgodnie z prawem powinny zostać dawno zniszczone. Kiedy adwokat pozwanego zwrócił uwagę, że przechowywanie takich danych, nie mówiąc o korzystaniu z nich, jest przestępstwem - ubek jak gdyby nigdy nic zgarnął papiery z powrotem do kieszeni. I nic się nie stało, nie wyciągnięto żadnych konsekwencji, bodaj symbolicznych. Ubecja - jakkolwiek ją tam teraz nazwać - dalej sobie zbiera i przechowuje różne dane do szantażu, przy których osławiona "szafa Lesiaka" to pamiętniczek pensjonarki. A co? W sprawie infoafery też wszystko dziwnie pasuje do tajemniczej wypowiedzi ministra Boniego, kiedy (zwracałem na to swego czasu uwagę) tłumaczył klęskę powierzonej mu "cyfryzacji" działaniem koncernów, które z Polski uczyniły "przestrzeń neokolonialną". Czyli władza o problemie wie od dawna. I pewnie od dawna myśli, jak sobie z nim poradzić. Nie, no nie jak korupcję ukrócić, nie bądźmy naiwni, tylko jak całą sprawę raz jeszcze "zamieść", jakich kolejnych "młodych z fejsbuka" podjudzić do robienia dymu, by odwrócić uwagę, jakie jeszcze megabluźnierstwo wymyślić w tymże celu dla Palikota i jak po raz kolejny zdyscyplinować swoje press-tytutki, by przekonały przynajmniej najbardziej ogłupiałą część społeczeństwa, że to wszystko wina PiS, które "nadal tworzy atmosferę" i nie pozwala Tuskowi rządzić mimo większości w parlamencie i powolnego sobie prezydenta. Jeśli to, co mówią mi koledzy o rozmiarach przekrętu, jest choć w połowie prawdą, to chyba im się nie uda. Ale ciekawe, co wymyślą. Rafał Ziemkiewicz
Gdzie jest trzeci rejestrator lotu Tu-154M? Opancerzony i produkcji jeszcze radzieckiej? Od dawna interesował mnie taki prosty fakt, że w miejscu katastrofy TU-154 M nie odnaleziono trzeciego rejestratora tego samolotu. Przecież to niemożliwe - nie wyparował. A był produkcji radzieckiej i mocno opancerzony. A jednak musiał "wyparować". Czemu?
http://akwedukt.nowyekran.pl/post/63294,smolensk-katastrofa-tu-154-m-fakty-malo-znane
Pomyśl. Oto Fakty:
1. Str. 62 Raportu Millera:
Cytuję:
„3) rejestrator K3-63 jest rejestratorem eksploatacyjnym przeznaczonym do rejestracji
następujących parametrów:
• czasu;
• wysokości barometrycznej;
• prędkości przyrządowej;
• przeciążenia normalnego (pionowego).
Zapisane dane wykorzystywane są do wykonania szybkiej analizy parametrów lotu, kiedy nie ma dostępu do urządzeń umożliwiających analizę parametrów z systemu MSRP lub rejestratora ATM-QAR. Rejestrator K3-63 nie został odnaleziony” Katastrofa Tu-154 M miała miejsce na ziemi a nie na dnie oceanu. I właśnie dzisiaj postanowiłem się mu lepiej przyjrzeć. Miał ten rejestrator pewną cechę „wredną” – z technicznego punktu widzenia. Proszę się zastanowić nad jego opisem (krótkim):
„Zapis odbywał się na ok. 10 metrach przezroczystej perforowanej taśmy filmowej szerokości 36 mm wystarczającej na około 25 godzin lotu. Zapisana taśma nawijała się do opancerzonego zasobnika zapewniającego jej niezniszczalność w przypadku poważnej awarii samolotu. Rejestrator zabudowany był pod podłogą w kabinie pasażerskiej, w pobliżu środka ciężkości samolotu. Włączany był automatycznie podczas startu po oderwaniu się kół samolotu i wyłączany wraz z napięciem pokładowym.„ 25 godzin z poprzednich lotów nie da się podrobić na taśmie celuloidowej.
Tia….To już nie jest zapis na taśmie magnetycznej lub cyfrowy. Daje do myślenia? Bardzo dużo. Czy dlatego musiał zaginąć? Wszystkie pozostałe rejestratory miały znacznie krótszy czas nagrywania parametrów i to nie na taśmie celuloidowej. Dlatego jak sądzę rejestrator musiał być nie odnaleziony. Rejestrował bardzo ważne parametry lotu jak wysokość barometryczną i przeciążenia i prędkość przyrządową!!!! Tyle się na ten temat na NE opisałem. Kto się tematem interesuje - ten wie? Już sam ten fakt świadczy o manipulowaniu informacjami z przebiegu katastrofy - przez Rosjan i spolegliwą stronę polską.
Poniżej treść raportu Pana Ryszarda Witkowskiego - Referat z III Konferencji Awioniki Waplewo 2001.
Autor: Flight Data Processing and Analysis in LOT Polish Airlines
Ryszard Witkowski "LOT" Polish Airlines, 00-906 Warszawa, ul. 17-go stycznia 39, phone (48 22) 6504665 Miejsce zatrudnienia autora: Polskie Linie Lotnicze "LOT" S.A., Zespół Analiz Parametrów Lotu, ul. 17-go Stycznia 39, 00-906 Warszawa Referat z III Konferencji Awioniki Waplewo 2001.
„W Polskich Liniach Lotniczych "LOT" dane z pokładowych rejestratorów parametrów lotu wykorzystywano jeszcze w latach 60-tych. Zakupione w 1961 r. samoloty typu Ił-18 wyposażone były w rejestratory typu K3-63. Był to eksploatacyjny, trójkanałowy rejestrator pokładowy przeznaczony do ciągłej rejestracji:
- barometrycznej wysokości lotu,
- prędkości przyrządowej
- i przyspieszeń w osi pionowej samolotu.
Zapis odbywał się na ok. 10 metrach przezroczystej perforowanej taśmy filmowej szerokości 36 mm wystarczającej na około 25 godzin lotu. Zapisana taśma nawijała się do opancerzonego zasobnika zapewniającego jej niezniszczalność w przypadku poważnej awarii samolotu. Rejestrator zabudowany był pod podłogą w kabinie pasażerskiej, w pobliżu środka ciężkości samolotu. Włączany był automatycznie podczas startu po oderwaniu się kół samolotu i wyłączany wraz z napięciem pokładowym. Rejestratory K3-63 służyły głównie do oceny współczynników przeciążenia przy lądowaniu w celu wykrycia tzw. "twardych lądowań". I choć kolejne samoloty były wyposażane już w magnetyczne rejestratory typu MSRP-12 to jednak łatwość odczytania wartości Nz, nawet ręcznie bez specjalnego rzutnika, powodowała, że z rejestratorów taśmowych dane odczytywano jedynie dla potwierdzenia wyniku. Pewien postęp nastąpił, gdy w "LOCIE" wyszkolono pierwszych pracowników, których zadaniem była wyłącznie praca przy odczycie i analizie parametrów lotu. Zaczęto szerzej wykorzystywać dane z taśmowego rejestratora MSRP-12. Był to magnetyczny, awaryjny rejestrator lotu, przeznaczony do rejestracji znaczących parametrów samolotu niezbędnych do odtwarzania przebiegu wypadku lotniczego.” Akwedukt
Piński: Propagandowa wojna na słowa, czyli polityka historyczna Andrzej Brzozowski, redaktor naczelny nowego biuletynu Instytutu Pamięci Narodowej Pamięć.pl, zażądał, by w artykułach publikowanych w piśmie używano wyłącznie formy „radziecki” – ujawniła w ubiegłym tygodniu „Rzeczpospolita”. Słowo „sowiecki” zaś miało być, według niego, zabronione, jako wulgarne i podsycające nienawiść polsko-rosyjską. To z pozoru błahe wydarzenie pokazuje, że w Polsce nikt nie prowadzi świadomej polityki historycznej i propagandowej. Jesteśmy bierną ofiarą agresywnej niemieckiej, rosyjskiej i żydowskiej propagandy, z których każda ma określony cel do zrealizowania. Niemcy chcą się „podzielić” odpowiedzialnością za zbrodnie drugiej wojny światowej, Rosjanie chcą zrelatywizować własne zbrodnie, pokazując je, jako rewanż za podobne dokonania Polaków, Żydzi zaś starają się zmusić Polskę do zaakceptowania „dziedziczenia rasowego”, czyli wypłaty „odszkodowań” za mienie ofiar holokaustu przejęte przez skarb państwa (z uwagi na brak żyjących krewnych, którzy mogliby dziedziczyć).
Wojna partyzancka W USA niezależnie od tego, kto wygrywa wybory – czy Demokraci, czy Republikanie – racja stanu jest jedna. Może ona być inaczej realizowana, jednak ochrona interesów USA stoi na pierwszym miejscu. W Polsce od odzyskania niepodległości w 1989 roku poza Lechem Kaczyńskim żaden polityk nie dostrzegł potrzeby prowadzenia świadomej polskiej polityki historycznej. Po tym eufemizmem ukrywa się brzydkie słowo „propaganda”. Ale propaganda w wypadku Polski nie tyle musi oznaczać fałszowanie historii, co przebijanie się z prawdą historyczną przez kłamstwa naszych sąsiadów (Rosja i Niemcy) i państw zainteresowanych złym wizerunkiem Polski (Izrael). „Wojna na słowa”, której ofiarą jest Polska, wynika właśnie z faktu, że nie prowadzimy świadomej polityki informacyjnej. Jesteśmy bezbronną ofiarą, która nie oddaje ciosów. Państwowa telewizja rosyjska nadaje programy o „polskich obozach śmierci”, w których „mordowano” jeńców z wojny lat 1919-1921. Niemieckie media nagminnie lansują termin „polskie obozy koncentracyjne” w odniesieniu do obozów zagłady, które Niemcy utworzyli na okupowanym terytorium Polski. Organizacja żydowskie, co chwila mówią o „polskiej odpowiedzialności” za holokaust, o rzekomym wzbogaceniu się Polaków w wyniku Zagłady itp. Każda z tych przemyślanych agresji, które są sankcjonowane lub inspirowane przez podobno zaprzyjaźnione z nami państwa, pozostaje bez adekwatnej odpowiedzi. Przeciwko tej agresji Polski występują „partyzanci” (głównie historycy i dziennikarze), pokazując fałszerstwa propagandowe. Państwo zaś milczy. Woli propagować i finansować kampanie wizerunkowe, w których Polak występuje w roli przystojnego hydraulika, a Polka w roli seksownej pielęgniarki. W ubiegłym roku dr Leszek Pietrzak – były pracownik Urzędu Ochrony Państwa, IPN i Biura Bezpieczeństwa Narodowego – ujawnił, że termin „polskie obozy koncentracyjne” został wymyślony przez niemieckie tajne służby w 1956 roku! „Alfred Benzinger (zwany »Grubasem«) zaproponował, aby rozpocząć w mediach propagowanie terminu »polskie obozy koncentracyjne« w odniesieniu do niemieckich obozów zagłady na terytorium Polski. »Odrobina fałszu w historii po latach może łatwo przyczynić się do wybielenia historycznej odpowiedzialności Niemiec za Zagładę” – przekonywał. Plan zyskał wysoką ocenę i akceptację Reinharda Gehlena, szefa zachodnioniemieckiego wywiadu (nazywanego wówczas Organizacją Gehlena)” – napisał Pietrzak. W normalnym kraju tego typu publikacja spowodowałaby trzęsienie ziemi i odpowiednią reakcję – na przykład w postaci przetłumaczenia i kolportowania tekstu przez polskie ambasady lub umożliwienie autorowi zaprezentowanie swoich badań w publicznej telewizji (podobno abonament płaci się za realizowanie „misji”). Tymczasem publikację przemilczano, chociaż odpowiednie jej nagłośnienie odciążyłoby nasze placówki dyplomatyczne od słania protestów do mediów przeciwko łączeniu Polski z obozami koncentracyjnymi.
Pożyteczni idioci W walce o historię ogromną rolę częściej niż agenci wpływu odgrywają „pożyteczni idioci”, czyli ludzie, którym wydaje się, że prezentując „umiarkowane” i „wyważone” stanowisko, będą mieli święty anielski spokój i akceptację „salonu”. Taki zapewne cel przyświecał redaktorowi nowego biuletynu IPN. Zapewne nie miał on świadomości, że próba zakazania historykom IPN używania słowa „sowiecki” to działanie wspierające rosyjską propagandę. Konkretne słowa wywołują, bowiem w społeczeństwie określone reakcje. Współczesna propaganda opiera się przede wszystkim na manipulacjach przekazem informacji, ale również na używaniu i popularyzowaniu określonych terminów.
Na przykład jednym z powodów, które sprawiły, że obrońcy życia w Polsce ponieśli porażkę, było przyjęcie terminów słownych przeciwnej strony. I tak mordowanie dzieci to dziś „aborcja” (brzmi lepiej, prawda?). Kolejnym błędem była zgoda na używanie terminu „ochrona życia poczętego”. W ten sposób, bowiem sami obrońcy życia przyznali drugiej stronie, że jest to jakieś inne (zapewne gorsze) życie. W latach II Rzeczypospolitej, jako synonimów określających ustrój panujący w ówczesnej Rosji używano słów „sowiecki” i „radziecki”. Tego pierwszego jednak znacznie częściej, ponieważ w językach europejskich używano transkrypcji wywodzącej się z języka rosyjskiego („Soviet Union”). Gdy sowiecka agentura w 1944 roku rozpoczęła okupację Polski, podjęła szereg dobrze zaplanowanych działań propagandowych. Na przykład starała się legitymizować swoją władzę, wywodząc ją od… Konstytucji 3 Maja. Mało, kto dziś pamięta, że przez pierwsze lata „władzy ludowej” pochody ku czci Konstytucji 3 Maja organizowali komuniści. Wszystkie artykuły w prasie były specjalnie redagowane. Przedstawiano w nich „władzę ludową”, jako bezpośrednich spadkobierców postępowych sił narodu, które reformowały upadającą Rzeczpospolitą. Szkic „artykułu-matki” osobiście napisał już w 1941 roku Jakub Berman w sowieckiej prasie. Większość tekstów z komunistycznej prasy drugiej połowy lat 40. na temat Konstytucji 3 Maja czerpie z tej publikacji. Plan ten się nie powiódł, ale oficjalnie święto Konstytucji 3 Maja zlikwidowano dopiero w latach 50. Nie powiódł się, dlatego, że konkurencyjne manifestacje patriotyczne okazały się skutecznym remedium na propagandową papkę. Wówczas także komuniści rozpoczęli propagowanie terminu „radziecki” zamiast „sowiecki”, podobnie zakazano używania słowa „bolszewicki”. Chodziło bowiem o zredukowanie oddziaływania przedwojennych publikacji ujawniających prawdziwy obraz państwa chłopów i robotników (zbrodnie, eksterminacja ludności, głód itd.). Wzmocnieniem tej akcji było nałożenie na ludność obowiązku dostarczania określonej ilości makulatury pod groźbą sankcji. Celem, skutecznie zrealizowanym, było zmuszenie ludzi do oddania na przemiał jak największej liczby wydanych przed wojną książek i czasopism. Zmiana terminologii i rozpoczęcie używania terminu „sowiecki” na początku lat 90 pozwoliło szybciej odkłamywać historię i docierać z prawdą do mas, niż gdyby używano słownictwa komunistycznej propagandy. Przez kilkadziesiąt lat wtłaczano, bowiem ludziom do głowy przez wszystkie media, w szkołach i na studiach tezę o potędze, przyjaźni i dobrych intencjach „Związku Radzieckiego”. Moje pokolenie, które do szkoły chodziło w latach 80. i 90, było jeszcze poddawane „praniu mózgu”. Uczono nas, że „Związek Radziecki” 17 września 1939 roku wziął pod ochronę ludność „Zachodniej Białorusi” i „Zachodniej Ukrainy”. Na akademiach kazano nam recytować wiersze ku czci sojuszu polsko-radzieckiego itp., a przecież był to już schyłek komuny. Prosta zmiana terminu na „Związek Sowiecki” osłabiała działanie wrogiej propagandy. Dziś próba powrotu do terminu „radziecki” to ukłon w stronę rosyjskiej propagandy. „Wyskok” jednego z nowych pracowników IPN wpisuje się w przemyślaną politykę tej propagandy. Już od kilku lat słownik w najpopularniejszym edytorze tekstu, jakim jest Word, proponuje użytkownikowi zmianę słowa „sowiecki”, jako „wulgarnego”… Także Niemcy po II wojnie światowej rozpoczęli wybielanie siebie od zmiany nazewnictwa. Zamiast Niemcy, w kontekście zbrodni ostatniej wojny, zaczęli popularyzować użycie słów „naziści” i „hitlerowcy”. Znaleźli tutaj sojuszników w komunistach, którym zależało na zdjęciu odium z „demokratycznych” Niemców. 67 lat po zakończeniu wojny ludzie coraz mniej wiedzą, kim byli owi tajemniczy „naziści” i „hitlerowcy”. Coraz częściej w tym kontekście pojawia się „informacja”, że chodziło o… Polaków. Na tym właśnie polega sukces świadomej polityki historycznej Niemiec. Okazała się ona skuteczna mimo faktu, że żyją jeszcze niemieckie ofiary, żołnierze alianccy itp. Strach pomyśleć, jaka będzie świadomość za 10 lat, gdy odejdą ostatni ze świadków historii…
Gra do własnej bramki Wartownia i brama główna Auschwitz II (Birkenau) Termin „polskie obozy koncentracyjne” został wymyślony przez niemieckie tajne służby w 1956 roku! „To gorzej niż zbrodnia, to błąd” – te słynne słowa Talleyranda idealnie pasują do braku świadomej polskiej polityki historycznej. I tak nasze media i oficjalne władze fetowały najnowszy film Agnieszki Holland „W ciemności”, opisujący historię Polaka, który uratował kilkunastu Żydów. Starały się wywołać przekonanie, że cała Polska życzy temu filmowi Oskara. Tymczasem jest to jest film obrzydliwie zakłamujący i fałszujący historię. Manipulacja jest dobrze ukryta, a jej celem było zapewne pozyskanie sympatii wpływowego lobby żydowskiego, które ma dużo do powiedzenia przy przyznawaniu Oskarów i jest zainteresowane w szkalowaniu Polaków. Oto mamy Lwów pod niemiecką okupacją – z jednej strony słaniających się na nogach z głodu Żydów, z drugiej zaś spasionych Polaków, którzy chodzą do sklepów wypisz, wymaluj takich jak obecne osiedlowe i kupują jak gdyby nigdy nic wędlinkę, owoce, pieczywo itp. Każdy przyzwoity człowiek, oglądając to, myśli sobie: cholera, a nie mogli kupić więcej i dać Żydom, aby nie umarli z głodu? Takie samo wrażenie robią ubrania: Żydzi w łachmanach, a Polacy jakby wyszli z przedwojennego pisma o modzie. Tymczasem od początku okupacji (październik 1939 r.) na terenie Generalnego Gubernatorstwa (a więc także w przyłączonym w 1941 r. „dystrykcie Galicja”) obowiązywały kartki na jedzenie. Dla Polaków przewidziano limit 700 kalorii dziennie (człowiek, aby przeżyć, musi jeść około 1500), dla Żydów 400. Stąd zresztą słynna piosenka: „teraz jest wojna, kto handluje, ten żyje”. Ale handel jedzeniem poza oficjalnym rynkiem był karany śmiercią i zakupów czarnorynkowych nie dokonywało się w sklepach, tylko w domach, konspiracyjnie. Kartki były również na ubrania. Polacy żyli głównie z tego, co dawały rodziny ze wsi i co było przemycane do miast. Nadwaga po trzech latach wojny była przywilejem Niemców, a i to tylko tych dobrze sytuowanych. Oglądając film Holland, miałem wrażenie, że Polakom za Niemców było lepiej niż w PRL. Tak dobrze zaopatrzonych sklepów nie było, bowiem nawet za Gierka. Zupełnym „odjazdem” jest scena, w której główny bohater chce kupić „swoim” Żydom pomarańcze (skąd miałyby się wziąć w okupowanej Europie w sklepach?). W tej sytuacji przypominanie, że w Polsce Niemcy za pomoc Żydom mordowali „z mocy prawa” nie tylko „winnych”, ale także rodziny i sąsiadów (zbiorowa odpowiedzialność), jest zbędne. To jest elementarna wiedza historyczna (nie jestem specjalistą z tego okresu). Znajomi historycy, których pytałem, dlaczego nie pisali o tym głośno, tłumaczyli mi, że „za duże ryzyko, iż następnego tekstu nie zamówią”. W ten sposób okazuje się, że propagandowo prowadzimy grę „do własnej bramki”. To, że akurat rząd Donalda Tuska woli nie demaskować manipulacji, mnie nie dziwi. Dziś, bowiem manipulacja przekazem przy pomocy doboru słów jest podstawą polityki informacyjnej rządu. Podobnie jak za czasów PRL podwyżki cen nazywano „regulacją”, tak dziś rząd mówi o „reformie emerytalnej”, zamiast o bankructwie ZUS czy „likwidacji przywilejów emerytalnych”, których wcale nie likwiduje. Zaś propozycja uchwały wzywającej Rosję do oddania wraku prezydenckiego samolotu jest „adresem do cara”, (czyli Targowicą…). Nie ważne są, bowiem fakty, ale to, jaki przekaz odbierze społeczeństwo, a ten jest tworzony przez słowa i obrazy. Jan Pinski
Łepkowski: Jakie poglądy ma Mitt Romney? Program Romney'a (na zdjęciu z żoną Anną) część prasy amerykańskiej określa, jako „polityczną przerzucankę” (political flip-flop). Wszystkie sondaże i kalkulacje wyborcze wskazują, że kandydatem Partii Republikańskiej w tegorocznym wyścigu do Białego Domu będzie Willard Mitt Romney. Ten 65-letni polityk ze stanu Massachusetts po raz drugi zabiega o nominację prezydencką. W prawyborach republikańskich 2008 roku Mitt Romney zajął drugie miejsce – po Johnie McCainie – z imponującym wynikiem 22,16% poparcia. W tym roku już na początku maja cieszy się poparciem 41,5% wyborców republikańskich, wyprzedzając łącznie Newta Gingricha i Rona Paula o ponad 11 punktów procentowych.
Ameryka równo podzielona Z danych zaprezentowanych w pierwszych dniach maja 2012 roku przez największe amerykańskie ośrodki badań społecznych wynika, że wskaźniki poparcia dla Baracka Obamy i Mitta Romneya są niemal identyczne. Obama cieszy się nieznaczną przewagą, w granicach błędu statystycznego, wśród respondentów badań The Rassmussen Report, Instytutu Gallupa i Fox News. Ta różnica znacznie zwiększa się w wynikach zaprezentowanych w ostatnim dniu kwietnia przez United Technologies/National Journal Congressional Connection Poll, który wskazuje 47-procentowe poparcie dla Obamy i 39-procentowe poparcie dla Romneya. Najbardziej wyrównany wynik – 46-procentowe poparcie dla Obamy i takie samo dla Romneya – wskazało badanie CBS News/New York Times Poll. Zarówno symulacje The Rasmussen Reports, jak i Instytutu Gallupa są podobne. W obu przypadkach gdyby wybory odbyły się w niedzielę 6 maja 2012 roku, Mitt Romney wygrałby je z nieznaczną przewagą, zdobywając 48% głosów, Obama uzyskałby 46%, natomiast kandydat trzeciej partii ok. 3%. Mimo wcześniejszych przewidywań, że Mitt Romney zostanie poparty jedynie przez umiarkowane skrzydło GOP, badania The Rasmussen Reports wskazują, że cieszy się on obecnie poparciem 82% wyborców deklarujących się jako zdecydowani konserwatyści. 92% liberałów (w znaczeniu amerykańskim) zdecydowanie deklaruje poparcie dla urzędującego prezydenta. Co ciekawe, rozkład poparcia dla obu kandydatów w poszczególnych stanach jest niemal identyczny? Na pół roku przed listopadowymi wyborami Ameryka jest podzielona politycznie na pół. Co ciekawe, linia podziału nie przebiega między konkretnymi środowiskami społecznymi, osobami o różnych światopoglądach, klasami społecznymi? Można zaryzykować stwierdzenie, że w tym roku społeczeństwo amerykańskie nie dzieli się na Republikanów i Demokratów, ale na zwolenników i przeciwników Baracka Obamy!
Przezroczysta osobowość To nieco inna wartość niż w poprzednich wyborach prezydenckich. Co jest tego przyczyną? Podobnie jak wielu Amerykanów uważam, że Mitt Romney jest na swój sposób postacią bezbarwną i pozbawioną cech, które wyróżniałyby go na tle innych polityków wchodzących w skład amerykańskiego establishmentu. Jedynym elementem specyficznym dla tego kandydata jest jego przynależność do Kościoła mormońskiego. Poza tym jest postacią sztampową, podobną do każdego innego amerykańskiego biznesmena, starannie dbającego o swoją aparycję i sztucznie ugrzecznionego wobec świata zewnętrznego. Takich ludzi spotkać można wszędzie – od lokalnego szefa policji po kierownika supermarketu, od szefa firmy ubezpieczeniowej po burmistrza miasta. Jednym słowem: Mitt Romney jest Amerykaninem z Main Street i Wall Street jednocześnie. Nie ma w nim rustykalności Jimmy’ego Cartera, osobliwego wdzięku aktorskiego Ronalda Reagana czy zapachu grilla roztaczającego się wokół kowbojskiego kapelusza George’a W. Busha. Mitt Romney nie ma krystalicznie czystych i niezmiennych poglądów Rona Paula ani zdecydowania Newta Gingricha. Omija wielkim kołem tematy religii i sumienia, do których stale nawiązywał w kampanii Rick Santorum. Jednym słowem: Mitt Romney wydaje się kandydatem o znakomitej prezencji i niemal przezroczystej osobowości. Jego zwycięstwo w prawyborach republikańskich nie świadczy wcale, że pod względem merytorycznym czy światopoglądowym trafił w gusta wyborców. Wydaje mi się, że Romney gromadzi głosy sprzeciwu wobec innych kandydatów. Jeżeli więc jakiś wyborca GOP nie znosił Santoruma za jego ortodoksyjne podejście do dogmatów katolicyzmu czy nie zgadzał się z głoszoną przez Rona Paula zasadą powrotu do polityki izolacjonizmu lub nie chciał nie chciał w polityce przemądrzałego rozwodnika, jakim jest Newt Gingrich – to głosował na Romneya. Czy z innym zestawem kontrkandydatów taki wyborca postąpiłby podobnie? Badania socjologiczne wskazują, że raczej wybrałby kogoś o bardziej wyrazistej osobowości. Trudno, bowiem jasno i wyraźnie podsumować dzisiaj program wyborczy Mitta Romneya.
Jest za, a nawet przeciw Kiedy przyglądam się programowi Mitta Romneya, ze zdumieniem odkrywam niemal bliźniacze podobieństwa do postulatów wyborczych Baracka Husseina Obamy. Klasycznym przykładem jest stosunek byłego gubernatora stanu Massachusetts do kwestii subwencji państwa dla gospodarki w okresie kryzysu gospodarczego. Znamienne, że chociaż w 2009 roku Romney nie poparł planu stymulacyjnego Obamy (The American Recovery and Reinvestment Act of 2009), to w jego programie wyborczym czytamy: „Myślę, że istnieje potrzeba nadania bodźca ekonomicznego gospodarce ze strony państwa. Amerykanie utracili w wyniku kryzysu blisko 11 bilionów dolarów. To oznacza utratę każdego roku średnio 400 mld dolarów wpływów do budżetu państwa, a tym samym cięcia takich programów rządowych jak Medicaid, zasiłków dla bezrobotnych i ubezpieczeń społecznych. Dlatego rząd powinien pomóc w tych trudnych czasach. I dlatego uważam, że potrzebny jest plan stymulacyjny gospodarki (z budżetu państwa)”.
Wcale bym się nie zdziwił gdyby słowa te padły z ust urzędującego prezydenta, ale w wydaniu kandydata GOP brzmią one niemal jak zdrada wszystkich wartości liberalizmu gospodarczego. Na pytanie zadane w lipcu zeszłego roku przez dziennikarzy „Washington Post”, jak zamierza poradzić sobie z dwucyfrowym bezrobociem, Romney odpowiedział: „skoro udało mi się stworzyć średnio 15 tys. miejsc pracy rocznie w Massachusetts, to uda mi się powtórzyć ten sukces w skali odpowiedniej dla całego kraju”. Problem jednak w tym, że nie wszyscy ekonomiści potwierdzają samochwalcze sukcesy byłego gubernatora Massachusetts. Mitt Romney twierdzi, ze za jego rządów przybyło w tym stanie 100 tysięcy miejsc pracy w sektorze prywatnym. Czy jednak była to zasługa gubernatora? Rzeczywiście, w okresie rządów gubernatora Romneya w Massachusetts trzy wielkie kompanie zatrudniły ok. 100 tys. osób. Staples – sieć wielkich sklepów z materiałami biurowymi i elektroniką – zatrudniła do 31 grudnia 2010 roku 89 tys. pracowników. Kolejne dwie sieci supermarketów branżowych – Sports Authority i Domino – zatrudniły w latach 1999-2011 ok. 22.900 osób. Czy jednak ten wzrost zatrudnienia we wspomnianych sieciach handlowych był zasługą Mitta Romneya? W żadnym wypadku! Rozbudowa sieci sklepów Sports Authority była wynikiem silnego wsparcia finansowego takich potentatów jak William Blair Venture Partners, Phillips-Smith i Marquette Venture Partners. Zasługa Romneya we wzroście zatrudnienia w Sports Authority i innych sieciach sklepów była taka sama jak zasługa Donalda Tuska w ustanowieniu słonecznej pogody na początku maja br. W innych branżach, na które wpływ miała polityka gospodarcza Romneya, w tym czasie pracę utraciło blisko 50 tys. osób. Krótko mówiąc: Mitt Romney zwyczajnie kłamie, oświadczając, że dzięki niemu w Massachusetts zmalało bezrobocie. Zgodnie z danymi Bureau of Labor Statistics, w czasach, kiedy Mitt Romeny stał na czele rządu stanu Massachusetts, zatrudnienie w tym stanie wzrosło z 3.224.600 do 3.270.400 osób. To jest aprecjacja wynosząca 45.800 miejsc pracy – o połowę mniej niż się chwali republikański kandydat. W dodatku Mitt Romney przekonuje wyborców, że to jego liberalna polityka fiskalna miała generalny wpływ na wzrost zatrudnienia w Massachusetts. Tu niestety znowu mija się z prawdą.
Massachusetts za Romneyem nie tęskni Klasycznym przykładem okrężnego podnoszenia podatków była polityka fiskalna gubernatora Mitta Romneya. W czasie kampanii wyborczej 2002 roku Romney przekonywał stanowych przedsiębiorców, że nie podniesie podatków w żaden pośredni lub bezpośredni sposób. Formalnie słowa dotrzymał, ale żaden przedsiębiorca w Massachusetts nie powie o nim dobrego słowa. Dlaczego? Ponieważ Romney znalazł inną, równie dokuczliwą dla przedsiębiorczości metodę wyciągnięcia setek milionów dolarów haraczu z kieszeni stanowego biznesu, którą nazwał „polityką wymuszeń podatkowych” (tax enforcement policy). Gubernator twierdził, że chciał w ten sposób uniknąć podwyższenia deficytu budżetowego z 2,5 do 3 miliardów dolarów. Jednak przedsiębiorcy stanowi mają inny pogląd w tej sprawie. Brian Gilmore, wiceprezydent Zrzeszenia Przemysłowców Stanu Massachusetts (Associated Industries of Massachusetts), największej grupy lobbingowej w tym stanie, potwierdził, że w czasie kadencji Romneya nastąpił w Massachusetts odczuwalny wzrost podatków i widoczne było chorobliwe poszukiwanie przez urzędników nowych form obciążeń fiskalnych. Od początku swojej gubernatorskiej kariery Romney konstruował aparat fiskalny pod kątem polowań na ludzi przedsiębiorczych. Od 2002 roku montował sztab prawników i ekonomistów, których zadaniem było poszukiwanie wszystkich furtek prawnych sprzyjających ulgom podatkowym. Klasycznym przykładem agresywnej polityki wymuszeń podatkowych była likwidacja furtki podatkowej, z której od lat korzystały banki. Gubernator doszedł do przekonania, że banki działają pod szyldem agencji nieruchomości i w ten sposób unikają płacenia podatku bankowego. W 2003 roku Romney zakazał takich praktyk i nakazał około 60 firmom real estate zwrócić podatek za ostatnie cztery lata. Dla klientów oznaczało to jedno – droższe nieruchomości i zastój na rynku. Banki zaskarżyły decyzję gubernatora i po długim procesie uzyskały ugodę, która nakazywała zapłatę podatku bankowego za połowę okresu “zaległości”. Żaden z przedsiębiorców Stanu Zatoki – jak się popularnie nazywa Massachusetts – nie tęskni za rządami Mitta Romneya. A co ze zwykłymi mieszkańcami tego stanu? Konserwatyści z Massachusetts będą na pewno pamiętali Romneyowi, że nie wykazał specjalnej woli walki z legalizacją „małżeństw” homoseksualnych w ich stanie po orzeczeniu stanowego Sądu Najwyższego z 18 listopada 2003 roku legalizującym takie „małżeństwa”. Mitt Romney bez żadnej próby oporu nakazał 17 maja 2004 roku pracownikom urzędów miejskich w tym stanie wydawanie parom jednopłciowym zezwoleń na zawarcie „małżeństwa”. Podczas grudniowej debaty Partii Republikańskiej Mitt Romney stwierdził bez ogródek, że zawsze udzielał “mocnego wsparcia” organizacjom LGBT (z ang. Lesbians, Gays, Bisexuals, Transgenders) i walczył z dyskryminacją tych grup społecznych. Kiedy jednak podczas wspomnianej debaty publiczność zaczęła gwizdać, były gubernator Massachusetts szybko podkreślił, że zawsze był jednak przeciwny „małżeństwom” osób tej samej płci. Być może, dlatego jego program część prasy amerykańskiej określa, jako „polityczną przerzucankę” (political flip-flop). Żart bezrobotnego milionera Skupiając się na programie polityki społecznej, muszę podkreślić, że główne wytyczne zarówno urzędującego prezydenta, jak i prawdopodobnego kandydata GOP są bardzo podobne. Obawiam się, że z tego powodu wybory prezydenckie w USA przerodzą się w plebiscyt lepszej prezencji, głupszego dowcipu rzuconego na konwencji, koloru krawata czy wyniku rzutów wolnych do kosza. Zresztą w tej ostatniej dziedzinie z góry wiadomo, kto wygra. Dla wielu inicjatorów ruchu Tea Party kandydatura Mitta Romneya w wyścigu do Białego Domu z ramienia GOP jest klęską. Wielki konserwatywny ruch społeczny został zaprzepaszczony przez układy polityczne. Prawybory republikańskie wygrywa multimilioner o rozmytych poglądach na sprawy fundamentalne dla przyszłości państwa – człowiek, który zwracając się do bezrobotnych na Florydzie, zaczął od słów: „Opowiem wam najpierw moją historię. Jestem bezrobotny”. Pawel Lepkowski
Wybiórcza sprawiedliwość Najwięksi aferzyści III RP mają się dobrze: wielu nigdy nie trafiło do więzienia, a ci, którzy znaleźli się za kratami, szybko wrócili na wolność Dwie kobiety, o których usłyszała cała Polska. W ubiegłym tygodniu zapadły wyroki w głośnych sprawach polityczno-korupcyjnych, których były bohaterkami. Sąd w Warszawie skazał byłą posłankę PO Beatę Sawicką na 3 lata więzienia. Natomiast sąd w Katowicach uniewinnił Barbarę Kmiecik, zwaną “śląską Alexis”, znaną z tego, że swego czasu obciążyła zeznaniami Barbarę Blidę.
“Ofiara CBA” Wina Beaty Sawickiej od początku wydawała się oczywistością. Centralne Biuro Antykorupcyjne zatrzymało ją “na gorącym uczynku”, gdy przyjmowała łapówkę w wysokości 100 tys. zł za “ustawienie” przetargu na zakup dwuhektarowej działki na Helu. Dlatego burmistrz Helu Mirosław Wądołowski, który pomagał jej załatwiać tę sprawę, również otrzymał wyrok skazujący, tyle, że znacznie łagodniejszy – 2 lata więzienia w zawieszeniu na 5 lat. Sawicka broniła się zarzutami o polityczne tło całej sprawy (została wszak zatrzymana tuż przed wyborami, w październiku 2007 r.) i wykorzystanie jej uczuć przez sławnego “agenta Tomka”. Ten drugi zarzut został już dwa lata temu oddalony przez lubelską prokuraturę, która umorzyła postępowanie w sprawie rzekomych “wyrafinowanych i nieetycznych praktyk” stosowanych przez CBA. Natomiast w wymiarze politycznym afera Sawickiej nie przeszkodziła Platformie wygrać wyborów, zmusiła za to partię Tuska do większej ostrożności. W nagranych przez CBA rozmowach Sawickiej można było usłyszeć, jak planuje po wyborach “kręcenie lodów” przy prywatyzacji służby zdrowia. Można się domyślać, że gdyby te podsłuchy nie zostały ujawnione, rządząca PO rzeczywiście przystąpiłaby do takiego “kręcenia lodów”, i to na wielką skalę.
Niewinna “Alexis” Afera Sawickiej jest jedną z nielicznych, którą udało się w miarę skutecznie osądzić, (choć z pewnością czeka nas jeszcze apelacja). Jakże inaczej wygląda sprawa Barbary Kmiecik! Była ona oskarżona o wyłudzenie ponad 2 mln zł z giełdowej spółki Hydrobudowa Śląsk. Chodziło o to, że zaoferowała tej firmie pomoc w uzyskaniu 17 mln zł z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska na regulację rzeki Rawy. W uzyskaniu tej kwoty miała pomóc firma konsultingowa należąca do córki “Alexis”, zaś owe 2 mln zł miały być prowizją za załatwienie dotacji, która jednak została przyznana już wcześniej. Mimo to sąd uznał, że Hydrobudowa miała prawo zapłacić za “analizy konsultingowe i ekspertyzy”, które miała dla niej wykonać Barbara Kmiecik. “Śląską Alexis” i jej córkę oczyszczono też z zarzutu usiłowania wyłudzenia w związku z inną dotacją na regulację Rawy – z resortu gospodarki. A także z zarzutów płatnej protekcji i usiłowania oszustwa w związku pośrednictwem w uzyskaniu dotacji na naprawę szkód górniczych. Barbara Kmiecik próbowała się powoływać przy tym na kontakty polityczno-biznesowe, m.in. znajomość z ówczesnym wiceministrem gospodarki Jackiem Piechotą, i w ten sposób chciała wyłudzić ponad 700 tys. zł prowizji – od Siemianowickiej Spółdzielni Mieszkaniowej i spółki Tramwaje Śląskie. Również i w tym przypadku wiedziała, że pieniądze zostały już przyznane.Sędzia Justyna Wiśniewska uzasadniła swój wyrok tym, że “oskarżona nie ukrywała żadnych faktów, wskazywała tylko, jakie warunki trzeba spełnić, aby otrzymać pieniądze”. Zdaniem sędzi, proces potwierdził, iż Barbara Kmiecik podczas rozmów powoływała się na znajomości z politykami. - Nie miało to jednak wpływu na przekazanie dotacji, chodziło tylko o przedstawienie siebie, jako osoby ustosunkowanej – stwierdziła sędzia Wiśniewska, uniewinniając nie tylko główną bohaterkę procesu, ale i siedmioro pozostałych oskarżonych, w tym jej córkę oraz członków kierownictwa Hydrobudowy Śląsk. Nic dziwnego, że prokurator zapowiedział apelację.
Wielu złodziei, niewielu skazanych Te dwa przypadki pokazują, jak wygląda w Polsce rozliczanie aferzystów. Lista bohaterów afer z pogranicza gospodarki i polityki, którzy w ostatnim 20-leciu zostali skazani za swoje czyny, jest zdumiewająco krótka. Warto ją przypomnieć, bo dobrze ilustruje, jak działa nasz wymiar sprawiedliwości.
Afera FOZZ Były dyrektor Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego Grzegorz Żemek po wieloletnim procesie został skazany na 8 lat więzienia za zagarnięcie z kasy FOZZ wielomilionowych kwot, działanie na jego szkodę i niegospodarność. Sąd w Stalowej Woli skazał go także na 5 lat i 3 miesiące więzienia za kierowanie grupą, która wyłudzała kredyty, a sąd w Nisku – na 2 lata więzienia za wyprowadzenie z tamtejszych zakładów mięsnych ok. 400 tys. zł. Łączny wyrok za te wszystkie sprawy opiewał na 12 lat więzienia. W marcu br. sąd apelacyjny uchylił decyzję sądu I instancji o wcześniejszym zwolnieniu Żemka, dlatego najprawdopodobniej wyjdzie on na wolność dopiero w 2014 r.
Wraz z Żemkiem wyrok 5 lat więzienia w sprawie FOZZ otrzymała jego zastępczyni Janina Chim, która poza tym w Stalowej Woli została skazana na rok i 8 miesięcy za wyłudzanie kredytów. Ale ponieważ wyroki połączono, odliczając przy tym okres tymczasowego aresztowania, pani Chim już w kwietniu 2008 r. znalazła się na wolności. Natomiast trzeci skazany za aferę FOZZ, znany niegdyś biznesmen Dariusz Przywieczerski, na razie skutecznie unika odsiedzenia kary 2,5 roku więzienia – jeszcze w trakcie procesu uciekł do USA i jak dotąd nie ma możliwości, by go ściągnąć do Polski.
Afera Art-B Bogusław Bagsik i Andrzej Gąsiorowski, właściciele spółki Art-B i twórcy złodziejskiej metody tzw. oscylatora bankowego, w 1991 r. uciekli do Izraela i otrzymali obywatelstwo tego kraju, co skutecznie zapewniło im bezkarność na długie lata. Gąsiorowskiemu zapewnia zresztą do dzisiaj, choć nadal poza Polską. W styczniu br. warszawski sąd odrzucił wniosek jego adwokata o wydanie Gąsiorowskiemu “listu żelaznego”, który dawałby mu gwarancję, że nie zostanie zatrzymany, jeśli przyjedzie do kraju. Natomiast Bagsik w 1994 r. został aresztowany w Szwajcarii, następnie wydany Polsce i po wieloletnim procesie skazany na 9 lat więzienia (wliczono w to jednak 4,5 roku pobytu w areszcie). W rzeczywistości przesiedział niespełna 2 lata i w maju 2004 r. został przedterminowo zwolniony. Po wyjściu z więzienia wrócił do biznesu: został prezesem Zakładów Futrzarskich Kurów i podpisał kontrakt z polską armią na dostawę skórzanych kurtek dla pilotów, zajmował się też promocją boksu zawodowego.
Afera Gawronika Znany biznesmen Aleksander Gawronik, który zasłynął tym, że w 1989 r. otworzył pierwszą sieć kantorów na granicy zachodniej tuż po jej otwarciu, przez długi czas posiadał immunitet senatora. Ostatecznie jednak został skazany na 9 lat więzienia za założenie grupy przestępczej, której celem było wyłudzanie podatku VAT (suma wyłudzeń sięgnęła 9,5 mln zł). Była to kara łączna, w której znalazł się także wcześniejszy wyrok za przywłaszczenie mienia na szkodę spółki Art-B – 3 lata i 8 miesięcy wiezienia. W rzeczywistości Gawronik wyszedł na wolność prawie rok wcześniej, w maju 2009 r.
Afera Rywina Mimo że w raporcie sejmowej komisji śledczej wyjaśniającej aferę Rywina rozszyfrowano skład “grupy trzymającej władzę”, która miała wysłać znanego producenta filmowego z propozycją korupcyjną do Agory, żadna za wskazanych tam osób nie poniosła kary. Jedynie była wiceminister kultury Aleksandra Jakubowska w lipcu 2011 r. została skazana na 8 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 2 lata za bezprawne dokonanie zmian w rządowym projekcie nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji. Natomiast sam Lew Rywin otrzymał wyrok 2 lat więzienia. W rzeczywistości przesiedział znacznie krócej – najpierw 43 dni, a potem rok – i już w listopadzie 2006 r. warunkowo wyszedł na wolność. W 2009 r. trafił jeszcze na pół roku do aresztu w związku ze śledztwem dotyczącym fałszowania dokumentacji medycznej, która umożliwiła mu wyjście z więzienia.
Afera Orlenu Cała seria skandali, którą w latach 2004-2005 badała sejmowa komisja śledcza ds. Orlenu, zaowocowała zaledwie kilkoma wyrokami dotyczącymi pobocznych wątków afery. Anna Jarucka, pamiętna asystentka Włodzimierza Cimoszewicza, w maju 2010 r. została skazana na 1,5 roku więzienia w zawieszeniu na 5 lat za sfałszowanie upoważnienia do dokonania zmian w jego oświadczeniu majątkowym. Z kolei w marcu br. zapadły wyroki w sprawie bezprawnego zatrzymania w 2002 r. prezesa PKN Orlen Andrzeja Modrzejewskiego. Były szef UOP i poseł SLD Zbigniew Siemiątkowski został skazany na rok więzienia w zawieszeniu na 3 lata, natomiast były szef Zarządu Śledczego UOP, płk Ryszard Bieszyński – na 10 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 3 lata. To zresztą nie jedyny wyrok, jaki ma na swoim koncie Siemiątkowski. W sierpniu 2007 r. skazano go na rok więzienia w zawieszeniu na 3 lata za przechowywanie w swoim domu tajnych dokumentów UOP.
Afera WFOŚ Najgłośniejsza afera, jaka wstrząsnęła Łodzią, dotyczyła niegospodarności w tamtejszym Wojewódzkim Funduszu Ochrony Środowiska (straty sięgały ponad 42 mln zł). Na ławie oskarżonych zasiedli nie tylko urzędnicy WFOŚ, ale i politycy, którzy przez lata rządzili regionem łódzkim. Najbardziej znanym spośród skazanych w tej sprawie był Andrzej Pęczak, były wojewoda i “baron” SLD, który w styczniu 2011 r. ostatecznie otrzymał wyrok 3 lat i 8 miesięcy więzienia. Polityk nie trafił jednak za kraty, bo jego obrońcy złożyli wniosek o odroczenie wykonania kary ze względu na zły stan zdrowia. Rozpatrujący ten wniosek sąd od kilku miesięcy czeka na opinię biegłych lekarzy.
Afera Lipca Jedynym członkiem rządu, który w III RP został skazany za korupcję, jest Tomasz Lipiec. W kwietniu br. były minister sportu otrzymał wyrok 3,5 roku więzienia i 10 lat zakazu zajmowania stanowisk publicznych. Lipiec został skazany za przyjęcie 100 tys. zł łapówki, zażądanie dalszych 170 tys. zł i fikcyjne zatrudnienie w podległych mu instytucjach kilku osób, w tym opiekunki do dziecka. Członek gabinetu politycznego ministra Arkadiusz Ż., który żądał i przyjął łapówkę w wysokości 170 tys. zł, został skazany na 3 lata więzienia. Wyrok nie jest prawomocny, adwokaci Lipca zapowiedzieli apelację. Paweł Siergiejczyk
26 maja 2012 "Cywilizacja doprowadziła do wielkiego zakłócenia przyrody" - powiedział w dniu 14 stycznia 2011 roku o godzinie 8.30 w Ekoradio pan Andrzej Zalewski, nieżyjący już dzisiaj - socjalista – ekolog. Jego pasją było propagowanie nadrzędności przyrody nad człowiekiem Nie widzenie świata, jako dzieła Bożego, stworzonego dla człowieka, a propagowanie świata, w którym człowiek zagraża światu. Człowiek największym zagrożeniem dla świata ze swoją cywilizacją(????) która dała mu dobrobyt i pozwoliła uczynić świat ciekawszym. I lepszym dla człowieka - na chwałę Bożą. W czasie wojny należał do ZHP, związany z Armią Krajową- z „Ponurym” i „Nurtem”. Nie znam szczegółów, w jaki sposób związany z tymi dwoma wybitnymi cichociemnymi. W każdym razie w książce pana Chlebowskiego „Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie” nie spotkałem się z tym nazwiskiem... Może przeoczyłem- to było dawno. „Nurt”, pan Eugeniusz Kaszyński zmarł w Londynie w samotności, w roku 1976, chory na schizofrenię, ciężko pracując fizycznie, ludowej Polsce nie był potrzebny - a „Ponury”- Jan Piwnik zginął od bolszewickiej serii pod Nowogródkiem w 1943. „Nurt” potrafił strzelać z tzw. biodra. Był bardzo dobrym strzelcem.. Obaj to wybitni dowódcy.. W tym roku wybieram się w czerwcu na „Wykus”- tam gdzie zbierali się „Nurt” z „ Ponurym”, w mrocznych czasach okupacji niemieckiej.. Obaj już nie żyli, gdy nastąpiły „ mroczne czasy stanu wojennego, w wykonaniu ” pana generała Wojciecha Jaruzelskiego, ps.”Wolski. Rezydenta wywiadu radzieckiego na teren Polski.. Pan Andrzej Zalewski w roku 1964 został stypendystą biurokracji światowej Organizacji Wyżywienia i Rolnictwa przy Organizacji Narodów Zjednoczonych. A w roku 1978- uwaga! - stypendystą Departamentu Stanu USA(!!!!) Za co Departament Stanu ufundował mu stypendium? Faktem jest, że po powrocie do Polski, został odsunięty od pracy w Telewizji.. Dlaczego? Ktoś uznał, że może być niebezpieczny, bo przyjechał z Waszyngtonu, wyszkolony przez Departamentu Stanu.. Ale nie został aresztowany. Już wtedy obowiązywała zasada: my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych. Taki stypendysta Departamentu Stanu został odsunięty od propagandy telewizyjnej, gdzie było pełno agentów służących Moskwie. Ktoś powinien zająć się postacią pana Andrzeja Zalewskiego i spenetrować dokładnie jego życiorys.. Może dowiedzielibyśmy się ważnych szczegółów.. Na razie został honorowym obywatelem Jedlni-Letnisko.. Ma swoją tablicę w tamtejszym ośrodku, przepięknie położonym w Puszczy Kozienickiej.. Był propagatorem nowego pogańskiego „ święta”- Święta Polskiej Niezapominajki”.. Na odcinku propagandy ekologicznej, która- moim skromnym zdaniem- jest lewicową propagandą polityczną propagującą poganizm- przeciw chrześcijaństwu.. Taką miał robotę. Pochowany na Powązkach. Gdzie Mszę Świętą Pogrzebową odprawił i homilię wygłosił ks.bp Józef Zawitkowski? Tylko jeden biskup - a nie tak jak podczas mszy za duszę pana profesora Bronisława Geremka - aż biskupów trzech... Chociaż pan Bronisław Geremek deklarował się, jako ateista.. Pan Andrzej Zalewski został odznaczony przez prezydenta Bronisława Komorowskiego Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski... Dlaczego przypominam jego słowa, że ”cywilizacja doprowadziła do wielkiego zakłócenia przyrody”? Bo w ubiegłą niedzielę byłem na koncercie pani Olgi Bończyk, właśnie w tym – przepięknie położonym ekologicznie- ośrodku ekologicznym w Puszczy Kozienickiej. W tym ośrodku szkolą się przyszli obrońcy przyrody przeciw człowiekowi.. Na zasadzie marksowskiego konfliktu przeciwieństw. Rodzaj walki klas, ale w stronami nie są już robotnik- kapitalista, ale przyroda i człowiek.. A przecież człowiek jest częścią przyrody, a przyroda została stworzona przez Pana Boga dla człowieka. A nie przeciw niemu.. Ani człowiek nie został stworzony przeciw przyrodzie.. Człowiek ma czynić sobie Ziemię poddaną.. A nie wielbić ją jak jakieś bóstwo.. Od wielbienia ma Pana Boga- stwórcę. Poganie wielbili drzewa, Słońce, pogańscy Rzymianie- bóstwa.. Grecy mieli swoich bogów i boginie.. Teraz mają „ kryzys”- jako rezultat rządów komunistów i socjalistów greckich.. I nie ma to nic wspólnego z odprawą posłów greckich.. Pani Olga Jończyk zaprezentowała recital z piosenkami pani Kaliny Jędrusik, wielkiej gwiazdy polskiej piosenki w PRL-u i powiedziała, że pani Kalina Jędrusik była kontrowersyjna ”tak jak dzisiaj Doda”..(???). Pamiętam czasy PRL-u i zdziwiła mnie ta opinia.. Doda to diabeł wcielony, wróg chrześcijaństwa i normalności, która „ zaczarowała Polskę” – tak twierdziła niedawno, tak jak ”premier zaczarował Polskę, tak jak ja „jak stwierdziła przed poprzednimi bachanaliami wyborczymi... Doda to wulgarna celebrytka, znowu się tam gdzieś z kimś pobiła.. Propagująca satanizm.. Jak można porównać panią Kalinę Jędrusik z panią Dodą? W czym była „kontrowersyjna” pani Kalina Jędusik..? No dobrze, ta scena w „Ziemi Obiecanej”, jak penetrowała zawartość rozporka pana Daniela Olbrychskiego.. Bardzo niesmaczna, ale są przyjaciele tej sceny.. Na przykład pan Tomasz Raczek, krytyk filmowy, który z zachwytem wypowiada się o tej scenie.. Sam słyszałem i już Państwu opisywałem.. Co prawda pan Tomasza Raczek jest homoseksualistą i inaczej postrzega świat, ale.. Zresztą mniejsza z tym! Pani Kalina Jędrusik była szalenie utalentowaną aktorką, nie była celebrytką, była żoną od roku 1954 pana Stanisława Dygata, udanego pisarza, bardzo nastrojowego, czytywałem jego opowiadania w młodości, była matką chrzestną pani Magdy Umer. Jej tata był przedwojennym senatorem powiązanym z OZN-em wcześniej PSL-„Wyzwolenie”, który kazał utworzyć generał Rydz-Śmigły - bohater wojny polsko-bolszewickiej, ale jak Niemcy napadły na Polskę - uciekł za granicę.. Potem powrócił wiedziony wyrzutami sumienia. Kręgi sanacyjne, które doprowadziły Polskę do upadku.. Legioniści Piłsudskiego.. Ale na pewno nie można zestawić Kaliny Jędusik z „ Dodą”.. To kompletny nonsens wypowiedziany przez panią Olgę Bończyk. Pani Olga ładnie śpiewa, ładne piosenki pani Kaliny Jędusik, przez siedem lat była żoną pana Jacka Bończyka, też aktora, a potem żoną - przez dwa lata - dziennikarza radiowej Trójki, pana Tomasza Gorazdowskiego.. Nie wiem czyją żoną jest obecnie.. W każdym razie w propagandowym serialu” Na dobre i na złe”- propaguje państwowy szpital w Leśnej Górze, jako normalny, gdzie nie ma kolejek, pacjenci są traktowani poważnie i leczeni, a lekarze przechodzą samych siebie, żeby tylko wyleczyć schorowanych pacjentów. I nie biorą łapówek! Taka laurka na rzecz poszanowania niczyjej własności- komuny! Ona jest najlepsza.. Zawsze komunizm był najlepszy? Do czasu jak skończyły się pieniądze zabrane tym, którzy je wytwarzają w sektorze prywatnym.. Pani Olga Bończyk jest ambasadorką akcji profilaktyki raka piersi, którą popiera wszelaka lewica, z panią Kwaśniewską na czele..”Zdrowy Nawyk- Zdrowe Piersi”.. My prawica uważamy, że leczenie i zdrowie człowieka jest jego sprawą prywatną, a nie „społeczną” - wspólną. I nie należy do tego, kto, na co choruje- mieszać wszystkich kolektywnie. Chorób jest tysiące, a ludzie umierają i umierać będą.. Jedni na to, a inni – na tamto. A jeszcze inni ze starości. Ci, co wierzą w Pana Boga - przejdą do życia wiecznego.. Z wiarą w Niego. To nie cywilizacja doprowadziła do zakłócenia przyrody.. To ludzie antycywilizacji zakłócają trwanie cywilizacji łacińskiej i stawiają sprawy na pogańskiej głowie.. Wiara w przyrodę nie jest wiarą w Boga.. Jest wiarą w bóstwo przyrody! WJR
Co dalej z polską gospodarką? W panelu dyskusyjnym o tym, jakie wyzwania stoją przed polską gospodarką i jak wymusić ekonomiczny wzrost w naszym kraju wzięli udział profesorowie Krzysztof Rybiński i Ryszard Pregiel oraz Paweł Szałamacha i Jan Staniłko. Tę jedną z ciekawszych dyskusji podczas zakończonego niedawno II Kongresu Polska – Wielki Projekt prowadził Marek Magierowski Rozpoczął Paweł Szałamacha, były wiceminister skarbu państwa w rządzie PiS, a obecnie poseł tej partii. Zwrócił uwagę na to, że dla rozwijającego się państwa jest istotne prowadzenie własnej polityki przemysłowej. Opisał jak do tej kwestii podchodziła Wielka Brytania z jednej strony oraz Niemcy z drugiej.
– Wielka Brytania, w której wymyślono nowoczesne procesy metalurgiczne produkuje dzisiaj mniej stali niż Hiszpania. Kraj dysponujący kiedyś wiodącym na świecie przemysłem stoczniowym, zachował obecnie szczątkowe stocznie marynarki wojennej. Podobnie jest w innych branżach. Z drugiej strony pozwolono na nadmierny rozrost usług finansowych, prawniczych i doradczych, co spowodowało, że Wielka Brytania boryka się z ujemnym bilansem handlowym z państwami kontynentu europejskiego i gorzej niż one radzi sobie z kryzysem – mówił Szałamacha. Zdaniem posła PiS to był błąd zarówno rządzących Wielką Brytanią polityków, jak i samych przemysłowców. Zdaniem Szałamachy Polska zmierza w tym samym kierunku, brakuje polityki gospodarczej a nawet z jej braku uczyniono już na początku lat 90 fałszywy dogmat. Polska po 89 roku, podobnie jak Wielka Brytania na przełomie lat 50 i 60, zlikwidowała lub sprzedała obcemu kapitałowi większość przemysłu ciężkiego, jak np. zakłady stoczniowe i motoryzacyjne.
– Jeżeli kraj o takim potencjale jak Polska nie będzie prowadził własnej polityki wobec przemysłu, własnej strategii przemysłowej, to będziemy poddawani procesom i strategiom wdrażanym przez konkurencyjne kraje, które mają inne intencje gospodarcze – zauważył Szałamacha. Posłużył się przykładami negatywnych w skutkach dla Polski działań niemieckiego lobby chemicznego oraz francuskiego lobby energetycznego, które zostały dodatkowo przyjęte, jako polityka całej UE. W praktyce oznacza to narzucanie drogich standardów i wysokich kosztów dostosowania się do nich dla Polski, zamrażanie stanu posiadania bogatych państw i tworzenie barier wejścia na rynek dla nowych przedsiębiorstw. Paweł Szałamacha zwrócił uwagę, że bez aktywnego wspierania przez państwo nowoczesnych technologii, one się w Polsce nie rozwinął. Zaproponował podatkowe premiowanie tych przedsiębiorców, którzy budują laboratoria, zatrudniają naukowców lub uzyskują europejski lub amerykański patent. Sprawdziło się to m.in. w Norwegii. – Pozwoliłoby to wprowadzić długotrwałą kulturę innowacyjności w firmach – stwierdził Szałamacha.
Prof. Ryszard Pregiel mówił o tym czy Polska jest w stanie wytwarzać i absorbować nowoczesne technologie. Zwrócił uwagę, że nie ma już dzisiaj lokalnego postępu technicznego a o wdrażaniu nowoczesnych technologii decyduje globalny rynek. Przeobraża się również sam przemysł, który staje się coraz bardziej naukochłonny, a w aktywach przedsiębiorstw przemysłowych wielką rolę odgrywają aktywa intelektualne pracowników. Najwięcej nakładów w nowoczesne technologie przeznaczają wielkie koncerny technologiczne, z których żaden nie ma w Polsce swojej siedziby. Porównując przemysł Stanów Zjednoczonych i Europy, Pregiel wskazał na dwukrotnie większy udział sektorów naukochłonnych za oceanem niż na Starym Kontynencie. W globalnym wyścigu technologicznym Europa zajmuje "średnio-wysokie" miejsce. Polska wypada bardzo blado: wśród 1000 europejskich firm przeznaczających najwięcej środków na prace badawczo-rozwojowe tylko 6 jest znad Wisły. Pregiel zwrócił uwagę, że aż 87% pracowników naukowych w Polsce pracuje w szkolnictwie wyższym. – My praktycznie nie mamy naukowców w przemyśle. Całe nasze naukowe środowisko tkwi w szkolnictwie. Tylko medycyna uchroniła się przed zerwaniem z praktyką swojej dziedziny – mówił prof. Pregiel. Jego zdaniem Polska powinna postawić na niektóre technologie i na nich powinno być skoncentrowane wsparcie ze środków unijnych. Polska zdaniem prof. Pregiela mogłaby być dostawcą rozwiązań w automatyce, oprogramowaniu automatów i innych urządzeń.
Jan Filip Staniłko, prezes Instytutu Sobieskiego (organizator Kongresu Polska - Wielki Projekt) zauważył, że nowoczesna polityka gospodarcza to taka, które kreuje wzrost. Mówił, że już w teoriach ekonomicznych z lat 60 zauważono, że wzrost gospodarczy może być generowany nie tylko poprzez zwiększanie kapitału i ilości pracowników, ale poprzez włożenie większej wiedzy w proces produkcji. Staniłko zwrócił uwagę na kluczową rolę firmy w tym procesie: – Moim zdaniem nie da się zrozumieć polskich problemów ze wzrostem, z jego stymulowaniem, jeżeli nie zaczniemy badać tego, jakie są firmy w Polsce, jakie prowadzą działania, jakie mają problemy i jeśli nie zrozumiemy jak szczególnym przedmiotem troski państwa musi być firma. Staniłko przedstawił cztery modele kapitalistycznych gospodarek: kapitalizm prowadzony przez państwo, kapitalizm oligarchiczny, kapitalizm wielkich firm (korporacji) oraz kapitalizm przedsiębiorców. Ten ostatni model, w którym przedsiębiorcy najwięcej ryzykują, bo najczęściej inwestują swoje oszczędności, jest najbardziej innowacyjny, ale to wielkie korporacje zapewniają środki do wdrożenia innowacji na masową skalę. Taki właśnie połączony model funkcjonuje w Stanach Zjednoczonych. – Kapitalizm dużych firm i przedsiębiorców tworzy esencję gospodarki o silnym nakierowaniu na wzrost. Zapewnia amerykańskiej gospodarce innowacyjność i jednocześnie gigantyczną zdolność replikacyjną – zauważył Staniłko. Jan Staniłko mówił o tym jak regulować gospodarkę, żeby wspierać firmy wytwarzające wzrost. Jego zdaniem należy zwrócić uwagę na niski koszt wejście do biznesu, czyli m.in. szybką rejestrację firm, ale też niski koszt wyjścia jak np. ochronę w trakcie bankructwa, co powoduje, że przedsiębiorcy będą chcieli wrócić do biznesu. Zdaniem prezesa Instytutu Sobieskiego państwo powinno być otwarte na inwestycje zagraniczne, wspierać wszelkie działania prorozwojowe już na etapie edukacji i procesu ustawodawczego, utrzymywać konkurencję i zniechęcać społeczeństwo do działań nieprodukcyjnych, czyli wyłącznie konsumpcyjnych.
– W Polsce na początku lat 90 mieliśmy kapitalizm państwowy dużych firm i kapitalizm oligarchów. Po dwudziestu latach mamy kapitalizm wielkich zagranicznych firm i kapitalizm mało innowacyjnych drobnych i średnich przedsiębiorców – mówił Staniłko. Zwrócił uwagę na rolę kapitału społecznego: – Nie ma w dzisiejszym świecie innowacyjności bez kapitału społecznego, bez zaufania nie tylko wewnątrz firmy, ale pomiędzy różnymi firma oraz pomiędzy firmami i instytucjami publicznymi.
Prof. Krzysztof Rybiński mówił o tym, jak wyprowadzić Polskę z rozwojowego dryfu. Zaczął od przytoczenia "twardych faktów ekonomicznych, a nie tych telewizyjnych", które wskazują, że ten "niebezpieczny dryf na skały" rzeczywiście ma miejsce. Rektor uczelni Vistula przybliżył badania, z których wynika, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat wskaźnik państwa prawa, mierzony przez Bank Światowy, spadł w Polsce, jako w jedynym kraju w naszym regionie. Natomiast aż jedna trzecia ustaw uchwalonych w minionych dwudziestu latach realizowała wąski interes grupowy, sprzeczny z interesem państwa i ogółu. W tym samym czasie dwie trzecie ustaw zwiększało wydatki budżetowe, a tylko jedna trzecia generowała oszczędności.
– Jeżeli uchwalane jest takie prawo, ciężko prowadzić politykę zdrowych finansów publicznych. Polska w regulacjach prawnych otoczenia biznesu zajmuje miejsca w siódmej, ósmej dziesiątce państw świata – mówił Rybiński. Co gorsza, spadamy w rankingach, podczas gdy państwa, z którymi się porównujemy poprawiają swoją pozycję. Podobnie jest z administracją – według rankingu ONZ spadliśmy z 33 miejsca w 2008 roku, do 47 w 2012 a Unia Europejska zabrała nam fundusze z powodu korupcji i nieudacznictwa. W 1990 roku, kiedy nad polską ziemią unosiły się jeszcze opary komunizmu mieliśmy 159 tys. urzędników. W 2011 było to już o. 460 tysięcy, a w ciągu minionych czterech lat przybyło ok. 100 tysięcy. – Biurokracja rozwija się w Polsce w tempie przerażającym, jest jak rak, który rozrasta się na coraz bardziej chorym organizmie polskiej gospodarki – ocenił prof. Rybiński. Zwrócił uwagę na to, że nawet, jeśli się rozwijamy, to, jakość tego rozwoju jest niska i tak kluczowe wskaźniki, jak jakość instytucji, łatwość prowadzenia biznesu, wskaźnik zatrudnienia czy jakość systemu edukacji znajdują się poniżej unijnej przeciętnej (szczegóły w załączonej prezentacji). Rybiński zauważył, że pomimo dostępności środków z UE na wzrost innowacyjności przedsiębiorstw, każdego rodzaju innowacje w polskich firmach dramatycznie spadły.
– Wygraliśmy 10 mld euro a dane GUS-u pokazują, że innowacyjność w Polsce spadła. Dane i raporty pokazują obraz innowacyjnej pustyni w Polsce Ekonomista zwrócił też uwagę, że za kilka lat na emerytury przejdzie pokolenie powojennego wyżu demograficznego, co spowoduje ogromne obciążenie budżetu państwa. – Demografii się nie oszuka. Jeśli nie nauczymy się mądrzej pracować, generować wzrost gospodarczy przez innowacje i globalną obecność polskich firm na wielu rynkach, to uderzenie w finanse publiczne, które przyjdzie po 2018 roku będzie takie, że nikomu się nawet nie śniło, co to znaczy dla budżetu i dla polskich rodzin. Nie wolno do tego dopuścić, ale nic się w tym względzie nie dzieje – ostrzegał prof. Rybiński. Zdaniem rektora Vistuli nawet bez pieniędzy można uruchomić "bestię" innowacyjności i kreatywności w Polsce. Można to zrobić zaledwie kilkoma ustawami, na przykład wymuszając składanie zamówień publicznych w rodzimych małych firmach, albo wspierając finansowo uczelnie, które zawierają kontrakty z biznesem. Więcej takich pomysłów znajduje się w opracowaniu „Go Global! Raport o innowacyjności Polskiej Gospodarki 2011”, do którego prelegent odsyłał podczas swojego wykładu. Na zakończenie prof. Rybiński powiedział:
– Ja bym sobie życzył, żeby kryzys finansowy i gospodarczy, który nas nieuchronnie czeka w przyszłym roku, potrząsnął tym polskim elektoratem zapatrzonym w "Kiepskich" i inne seriale, żeby ten elektorat zrozumiał, że musi wyłonić takie elity polityczne w tym kraju, które przestaną realizować strategię chowania głowy w piasek z wypiętym gołym tyłkiem i poprowadzą Polskę do sukcesu. Blogpress's blog
Nienawistnicy Reakcje na wyrok w sprawie Sawickiej oraz na napaść Niesiołowskiego na Ewę Stankiewicz potwierdziły to, co większość z nas od dawna wiedziała. W Polsce istnieją dwa narody, a różnią się między sobą na wielu poziomach: sympatiami i antypatiami politycznymi, poglądami na państwo, stosunkiem do ojczyzny. Różnią się także na poziomie najprostszego odbioru rzeczywistości. Polska platformerska, przedstawiana np. przez TVN, nie tylko postrzega świat inaczej niż Polska moherowo-konserwatywna, ale postrzega go z punktu widzenia tej ostatniej wręcz na opak. Agresja politycznego furiata na spokojną dziennikarkę zadającą zupełnie niekontrowersyjne pytanie, to, wedle rzeczników Polski platformerskiej, prowokacja ekstremistki przeciw politykowi, zaś w wersji bardziej stonowanej – przejaw agresji obu stron. Ta wersja stonowana przypomina mi czasy prezydenta Kaczyńskiego. Pisano o nim największe idiotyzmy, zawsze stając po stronie tych, którzy go atakowali. Kiedy już w żadnym razie nie dało się bronić przeciwników prezydenta, bo chamstwo było nadto ewidentne – jak np. wtedy, gdy totumfacki Tuska odmówił Lechowi Kaczyńskiemu samolotu do Brukseli – posługiwano się bezczelną symetrią: „jedna strona jest warta drugiej”, albo – „cóż za upadek standardów po obu stronach”. Wszystko to pokazuje, że ktokolwiek liczy, iż mimo wszystko jest szansa, byśmy w kraju się dogadali jak Polak z Polakiem, ten jest w błędzie. Nie może być żadnego dogadania się z ludźmi negującymi bezdyskusyjną wymowę zdarzeń. Dyskusja ma sens tylko wtedy, kiedy istnieje podstawowa zgoda, co do faktów: że to Kowalski okradł Nowaka, a nie odwrotnie. Gdy ktoś, widząc, jak Kowalski wyciąga Nowakowi portfel z kieszeni, mówi, że Nowak jest złodziejem albo, że obaj (Kowalski i Nowak) są złodziejami, to rozmowa negocjacyjna nie ma sensu.
Ślepa nienawiść Narzuca się oczywiście pytanie, skąd wzięła się u tych ludzi podobna impotencja poznawcza. Pierwsza odpowiedź brzmiałaby, że są oni umysłowo upośledzeni. Odpowiedzi tej nie należy całkowicie odrzucać, w każdym razie w odniesieniu do niektórych przypadków, jakkolwiek trudno sobie wyobrazić, że stosuje się ona do wszystkich. Wedle drugiej odpowiedzi, ludziom tym odbiór rzeczywistości zakłóca polityczna nienawiść. Szczerze i intensywnie nienawidzą oni Polski moherowo-konserwatywnej i temu swojemu uczuciu dawali wyraz już od roku 1989. Tak naprawdę to oni pierwsi sformułowali tezę o dwóch Polskach i uporczywie ją podtrzymywali. Polska konserwatywna jest dla nich groźna sama w sobie, przez sam fakt jej istnienia. Nie tylko groźna, lecz także ohydna, potworna i niewybaczalna. Dlatego ludzie ci są organicznie niezdolni do normalnego odbioru rzeczywistości i do uznania najbardziej elementarnych faktów.
Upadek ducha Bronią Niesiołowskiego z powodów, które łatwo pojąć: doskonale oddaje on ich stan ducha. Niektórzy z nienawistników starają się swoje emocje ukrywać, inni nie potrafią dać im adekwatnego wyrazu, a jeszcze inni nie mają po temu okazji. Ale widząc Niesiołowskiego – wykrzywionego z wściekłości i rzucającego obelgi – identyfikują się z nim wewnętrznie, dostrzegając w jego słowach i gestach to, co sami odczuwają. Przeczytajcie wypowiedzi z ostatnich lat różnych polskich politycznych mędrców – od Jerzego Pilcha, Michała Głowińskiego, Andrzeja Wajdy, Krystiana Lupy i biskupa Pieronka po publicystów „GW” – a zobaczycie, jak w ich języku i emocjach odbija się twarz Stefana Niesiołowskiego. Bo to nie jest tak, że Niesiołowski, a także Kutz, Wałęsa czy facet z Biłgoraja to jakiś margines, peryferie polskiej polityki, nic nieznaczący folklor. Jeden z największych nienawistników, Bronisław Komorowski, został przecież prezydentem Rzeczypospolitej. We wszystkich tych wypadkach widzimy wierną kopię duszy zwolenników tamtej Polski, tych dobrze znanych z mediów i tych bezimiennych. Oni wszyscy tak myślą i tak czują. Ich dusza jest właśnie taka: przepełniona obsesyjną, wręcz ekstatyczną nienawiścią.
Kundlizm masowy Dlatego kto mówi o konieczności demokratycznego kompromisu, ten nie wie, o czym mówi. Ci ludzie prędzej by Polskę podpalili, zdradzili, sprzedali czy ją porzucili, niż zgodziliby się na jakiś rodzaj zawieszenia broni, stabilizacji, zgody narodowej czy poszanowania reguł gry. Próbkę tego mieliśmy w wypadku Smoleńska. Oczywiście w postępowaniu ekipy Tuska i jej klakierów po katastrofie można dostrzec różne inne cechy – tchórzostwo, nieudolność, zakompleksienie, paraliż woli – ale, jak sądzę, podstawowa była właśnie nienawiść do tej drugiej Polski. Oni woleli upokorzyć się przed Rosjanami, znosić od nich impertynencje, składać kwiaty na grobach żołnierzy Armii Czerwonej, wielokrotnie kłamać, zacierać ślady, narażać się na hańbę i ocierać o zdradę, niż w jakikolwiek sposób, choćby symboliczny, dowartościować drugą Polskę uosabianą przez prezydenta Kaczyńskiego, czy po prostu oddać tej Polsce sprawiedliwość. Można ich zachowanie zlekceważyć, jako typowy polski kundlizm, o którym pisał kiedyś Wańkowicz. Ale gdy kundlizm staje się zjawiskiem masowym, przybiera formy ruchu politycznego i zamazuje dużej części społeczeństwa obraz świata, to traci cechy zwykłej osobowej małości. To jakiś rodzaj masowego destrukcyjnego szaleństwa. Nie wiem, jak to wszystko się skończy i jakie przygody czekają nas w najbliższych latach. Wiem tyle, że w Polsce jest ogromna rzesza ludzi gotowych bez względu na koszty do zamykania oczu na jej problemy, do degradowania jej struktur i instytucji, do osłabiania jej pozycji tylko po to, by dać upust swojej nienawiści do wroga wewnętrznego. Mieliśmy już w naszych dziejach sytuacje, gdy nienawiść do przeciwników prowadziła do całkowitego zakłamania rzeczywistości i nigdy to dla nas dobrze się nie kończyło. Ryszard Legutko
Nasza rozmowa: Jak zmarnowano Euro 2012 Z roku na rok premier Donald Tusk i jego ministrowie minimalizowali obietnice związane z organizacją Euro 2012 w Polsce. A i tak, tuż przed meczem otwarcia, nie udało się im z niczego w pełni wywiązać – mówi portalowi Niezależna.pl poseł PiS Grzegorz Schreiber, członek sejmowej Komisji Kultury Fizycznej, Sportu i Turystyki. Dzisiaj w Sejmie odbyła się debata nad sprawozdaniem z przygotowań do piłkarskich mistrzostw Europy. Minister sportu Joanna Mucha przedstawiła obraz sielanki, jakbyśmy autostrady mieli niczym Niemczech, kolej jak we Francji, a piłkarzy lepszych od Brazylijczyków. W rzeczywistości kibice z całej Europy będą stać w ogromnych korkach, do większości dworcowy toalet lepiej, aby nie wchodzili, a nasza reprezentacja nie wiadomo, czy wyjdzie z grupy. Przesadzony obraz? Zdecydowanie nie.
- Nie ma autostrad, nie ma centrum sportowego czy szans na rozwój sportu masowego. Na dodatek, niektórymi posunięciami politycznymi rząd zniechęca Polaków do mistrzostw - mówi poseł Schreiber.
- Teraz używa się argumentu, że nie tyle nie udało się czegoś zrobić, tylko obietnice były na wyrost. A przecież Donald Tusk i jego ekipa systematycznie obniżali sobie poprzeczkę. Na dodatek pieniędzy mieli coraz więcej. I co z tego wyszło? O autostradach czy sytuacji na kolei nie trzeba mówić, bo Polacy doskonale ją znają. A niedociągnięć jest znacznie więcej. Umknął uwadze chociażby brak pod Warszawą pięknego centrum sportowego, na którym reprezentacja Franciszka Smudy mogłaby przygotowywać się do mistrzostw, a nie lecieć do Austrii – dodaje Schreiber. – Poza tym zaprzepaszczono ogromną szansę na modę na uprawianie sportu masowego. Tak jak nie ma kampanii, aby Polacy identyfikowali się z Euro. Dopiero teraz ruszyła akcja „Wszyscy jesteśmy gospodarzami”, kilkanaście dni przed meczem otwarcia. Na dodatek zaangażowały się w nią jedynie samorządy - współorganizatorzy mistrzostw. Bez wątpienia możemy mówić o porażce.
- Na pewno jesteśmy kibicami naszej reprezentacji i wierzymy, że chociaż piłkarze odniosą sukces sportowy – dodaje Grzegorz Schreiber. Niezalezna
Młodzi zdrowi i bogaci – EuroPolacy Polska już jest mistrzem Europy – powiedział premier Donald Tusk. Tak jest - w propagandzie i skali ogłupiania ludzi. Jesteśmy wszyscy gospodarzami-piłkarzami, mówi kampania rządowa – ale nie wszyscy na szczęście nad Wisłą są idiotami. Wezwania, zaklęcia naszego superpiłkarza na naradzie aktywu rządzącej partii w stylu – kochajmy się, radujmy się, bądźmy szczęśliwi tu i teraz, bo ten kraj to prawdziwy raj w tej kryzysowej Europie – już nie tyle denerwują, co po prostu śmieszą. Po co ta dziecinada i fanfaronada? Gotowość na 100 proc. do Euro 2012, powszechna radość ludu znad Wisły wypełzają z każdego ekranu i szpalty. Premier Tusk nas zapewnia, uśmiech i pogoda ducha naszą bronią. Przepowiada nawet na odprawie aktywu, że już wkrótce zobaczy Polska uśmiechniętego, przyjaznego Stefana Niesiołowskiego, który z szacunkiem i kulturą zwraca się do red. Ewy Stankiewicz. To już kabaret, a nie polityka, to już nie bajki o "zielonej wyspie", to popis propagandy z czasów mocno przedgierkowskich. Przecież żyje się nam coraz lepiej, a już wkrótce dla naszego dobra popracujemy sobie nawet dłużej, do 67 lat, żeby było lepiej. Bądźmy dumni – mówi premier. Tylko, z czego? Z 7km oddanego właśnie odcinka A-2? Mistrzowie bajeru i kreatywnej księgowości przekonują nas, że przed nami pełna stabilizacja, bo czuwa ekipa nowoczesnych pozytywistów, która dokończy wielkiego dzieła na wyspie Utopia, byleby tylko nie powstał jakiś rząd ludzi nieodpowiedzialnych, radykałów, podpalaczy. Krytycy są dziś wrogiem ludu. Kto myśli, zadaje pytania i wątpi, a nie daj Boże filmuje lub opisuje, temu władza mówi – won. Teraz zapanuje radość, spokój, narodowa duma i sprawność organizacyjna; to nic, że niektórzy kręcą lody na potęgę, że publika zaczyna gwizdać, a czerwona karta rynków finansowych wisi w powietrzu. To nic, że w kącie czai się infoafera – największa afera III RP, większa niż FOZZ. A przecież może się okazać, że zamiast pięknych bramek w wykonaniu III-klasowych polityków i mistrzów ligi podwórkowej strzelimy sobie kilka samobójów i że przysłowiowa „szmata” okaże się naszym sztandarem. I na nic zda się wtedy Wunderwaffe tego rządu, Ministra Sportu – nazywana przez niemiecką prasę „najpiękniejszym pośmiewiskiem Euro 2012”. To co, że finanse publiczne się walą, że deficyt budżetowy obliczony na 12 miesięcy na 35 mld zł został po 4 miesiącach br. wykonany już w 71 proc., czyli na poziomie 25 mld zł? Ma być wesoło. I to bez względu na to, że już za chwilę dług publiczny zbliży się do 900 mld zł, a blisko 50 proc. polskich długów jest już w rękach zagranicznych. Podobno skutecznie walczymy z kryzysem, którego oczywiście oficjalnie jeszcze nie ma, choć dla ratowania kursu złotego mamy wydać w tym roku ok. 55 mld zł. Emitujemy już nawet obligacje w Japonii w jenach, które domokrążcy będą roznosić po domach i kantorach, czyli sprzedawać osobom fizycznym w Kraju Kwitnącej Wiśni. Jest fajnie, bo minister finansów, który zaplanował lub wyczytał ze szklanej kuli 1,5 mld zł dochodów budżetowych z mandatów, jakby można było zaplanować przestępczość czy liczbę wykroczeń, po 4 miesiącach br. zarobił na kierowcach zaledwie ok. 5 mln zł. Dzięki Bogu, zamroził, chociaż projekt e-zdrowia. Na Dworcu Centralnym zawisł kolorowy baner piłkarski z hasłem „Czuj się jak w domu” nie do końca poprawnie napisany po angielsku. Tak, dla wielu polskich bezdomnych to już niestety ich dom do końca życia – Angliku, czuj się jak w domu – zarabiaj u nas – wydawaj na wyspach. To nic, że Departament Stanu USA mówi o Polsce, że mamy złe sądownictwo, brak wolności mediów; czyżby Amerykanie dostrzegli już problem TV Trwam, czy rosnącą inwigilację obywateli? Oj tam, oj tam - jak mawia minister Sławomir Nowak i TVN 24 – najważniejsza jest konferencja o stanie mięśnia–przewodziciela u polskiego piłkarza. To nic, że w Polsce kiełbasa jest bez mięsa, wynagrodzenia 3-krotnie niższe, to nic, że europejski patent zabije małe, średnie polskie firmy, że spada sprzedaż detaliczna i płace, szaleje drożyzna, a złoty tańczy na linie. To nic, że pieniądze DSS wywędrowały do Mongolii – tam przecież też obejrzą Euro. Zróbmy wszystko, by zagranicznym kibicom żyło się u nas lepiej niż Polakom w ich własnym kraju, bo oni u siebie w kryzysie i tak, na co dzień mają lepiej. Na miesiąc odlatujemy, więc na Marsa z kieliszkiem szampana w dłoni – my biało-czerwoni. Piękni, młodzi i bogaci – Euro-Polacy.
Janusz Szewczak
Lustracja korespondencyjna Dość kontrowersyjny artykuł na temat dr-a Sławomira Cenckiewicza – admin
Tak zwane „ujawnianie agentów” w Polsce od dwudziestu dwóch lat odbywa się wg wzorca marksistowskiego: z tragedii powtarzalnie przekształca się w farsę. Dobitnie o tym świadczy ostatni przypadek (skądinąd prywatnie przesympatycznego) dra hab. Sławomira Cenckiewicza.
„Dwie nogi – dobrze, cztery nogi – źle” Doktorowi Cenckiewiczowi nie można odmówić ani zacięcia, ani determinacji w zmierzaniu do celu, nie tyle zresztą naukowego, co ideologicznego. W swych poczytnych pracach, będących wynikiem kwerendy w archiwach IPN – autor rozdziela ciosy wg czytelnego klucza, nie bawi się też w typowe dla innych historyków udawanie obiektywizmu, nie sili się na pozbawiony emocji stosunek do opisywanych osób i wydarzeń. Ponieważ całą bazę naukową dra hab. Cenckiewicza stanowią archiwa IPN, a na badanie innych źródeł dość wyraźnie nie staje mu czasu, ochoty lub warsztatu – więc i kręcą się one wokół jednego właściwie kryterium: co o kimś pisała Służba Bezpieczeństwa? I co (ewentualnie) ktoś pisał i mówił funkcjonariuszom. Nie poznajemy motywów, nie rozumiemy następstw, nie widzimy celów politycznych – tylko wykaz notek, raportów, pozycji archiwalnych. Są to, więc ciekawe zbiory źródeł o kwalifikowalnej wartości – ale raczej nie kompletne, dojrzałe prace historyczne. Z wołania, bowiem „dwie nogi – dobrze, cztery nogi, (czyli kontakty z bezpieką) – źle” – niewiele jeszcze, przyznajmy, wynika, przynajmniej dla chcących naprawdę poznać i zrozumieć całą złożoność działalności publicznej w PRL. W czasach, gdy SB, będąc narzędziem Partii – stanowiła jednocześnie jedną z jej frakcji, istotny czynnik polityczny, nie słabszy bynajmniej, ale silniejszy od różnych środowisk opozycyjnych (czy quasi-opozycyjnych), czy emisariuszy ośrodków zagranicznych. Niewidzenie świata zza akt skutkuje u dra hab. Cenckiewicza nie tylko brakiem perspektywy, ale i błędami faktograficznymi i to nawet w tekstach uchodzących za jego sztandarowe (jak upieranie się w głośnym tekście o „Endekoesbecji”, zawartym w zbiorze „Śladami bezpieki i partii”, że partyjny tygodnik „Rzeczywistość”, związany w istocie z Klubem Partyjnej Inteligencji Twórczej “Warszawa 80″ – był rzekomo organem „Grunwaldu”).
Od insurekcji do endecji… Niezależnie jednak od takich wpadek i od jednostronności ocen – autor „SB a Lech Wałęsa” jest wszakże osobą zasłużoną – m.in. dla tworzenia środowiska tradycji łacińskiej w Polsce w szczególnie trudnej pierwszej połowie lat 90-tych, czy dla obrony polskości na Litwie. Przeszedł także ciekawą drogę polityczną (być może mającą swe następstwa dla dziś głoszonych poglądów, ukrytych pod płaszczykiem badań historycznych). Oto, bowiem zaczynając w Federacji Młodzieży Walczącej i działając następnie w szeregach skrajnie niepodległościowego i anty-PRL-owskiego Ruchu Trzeciej Rzeczypospolitej – młody radykalny piłsudczyk Cenckiewicz w 1993 r. zerwał nagle i zdecydowanie z dotychczasowymi poglądami i związał się z nader oryginalnym i nietypowym środowiskiem, w postaci gdańskiego Ruchu Narodowego Mariusza Urbana. Dziś nazwisko to jest praktycznie nieznane nawet współczesnym epigonom endecji, tymczasem był to jeszcze w latach siedemdziesiątych jeden z najciekawszych, a jednocześnie najbardziej kontrowersyjnych umysłów, ideologów formacji nacjonalistycznej doby późnego PRL. Jego Niezależna Grupa Polityczna występowała nie tylko przeciw KOR-owi, (co nie dziwi), ale i formowała własny program geopolityczny i ustrojowy, znany pod nazwą „niekomunistycznej opcji prosowieckiej”. Jeszcze 20 lat później Urban pozostawał pryncypialnie wierny przyjętym zasadom i szkole myślenia, bezlitośnie piętnując wszelkie przejawy przenikania nurtu insurekcyjnego do praktyki i teorii obozu narodowego (“Nie ma żadnego elementu łączącego narodowców z piłsudczykami. Nie jest to kwestia sporu tylko historycznego, ale realnego oceniania sytuacji, a nade wszystko przyszłości. Czy zatem opór przeciwko obecnie rządzącej ekipie w Polsce może połączyć ludzi i ośrodki tak przeciwne? Nawet na krótką metę nie jest to możliwe. Nie bez znaczenia są w tej sprawie odniesienia ideowe. Piłsudczyzna to formuła państwa obywatelskiego (…), a nie narodowego, a przecież od tego, kto jest podmiotem w państwie zależy to, czy prowadzona jest polityka narodowa czy anarodowa (antynarodowa). Państwo dla państwa to przysłona dla rządów personalnych z nadania obcego przy modyfikacjach dostosowywanych przez rządzących do aktualnych potrzeb” – pisał Urban w 1992 r.). Nawrócony na endecję Sławek Cenckiewicz łapał więc swoich niepodległościowych kolegów, tłumacząc im związki między widzeniem św. Faustyny a śmiercią Piłsudskiego, kolportując przemyślenia o. Józefa Warszawskiego, słowem – zachowując nie tylko endecką ortodoksję, ale także kult dla jej pragmatycznego skrzydła doby PRL, które jednak mimo swego racjonalizmu – też dostało ciężką szkołę od niejednorodnej przecież bezpieki.
…i z powrotem I znowu jednak – osobowość obecnego idola lustratorów lubi widać tylko zdecydowane przemiany. Otwarcie teczek spowodowało zachłyśnięcie się nową wiedzą, mającą w dodatku otoczkę nieomal tajemnej. Cenckiewicz powrócił do roli insurekcyjnego zeloty i zgodnie ze stereotypem nawróconego czekisty – rozpoczął od rozstrzelania swego poprzedniego przywódcy („Pomorze Gdańskie i Kujawy” [w:] „Stan wojenny w Polsce 1981-1983”).
Oskarżony przez swego niedawnego pupila o współpracę z SB Mariusz Urban do swej śmierci w 2007 r. walczył o oczyszczenie nazwiska i wyjaśnienie racji politycznych. Na ataki dra Cenckiewicza odpowiadał zdecydowanie, nazywając ustalenia historyka IPN „rzeczami niezgodnymi z prawdą, naruszającymi nasze dobra osobiste”. „Jest to zatracanie zrozumienia, czym jest honor” – mówił o współpracy z lustratorem. „Wprawdzie jeszcze nie nadszedł czas na rozliczenie okresu transformacji i poprzedniego, ale godność osobistą można, należy starać się zachować w każdym czasie i okolicznościach” – dodawał. Urban wypominał też wychowankowi m.in. brak odwagi („obraz o miesiąc wcześniejszy (z 29 stycznia 1990 r.): uciekający S. Cenckiewicz – opuszczający kolegów z Federacji Młodzieży Walczącej, z którymi razem zajmował KW PZPR w Gdańsku, dla zapobieżenia paleniu akt”). „Zdradził nas dwa razy, zdradzi i Was” – miał z kolei ostrzegać Urbana lider trójmiejskiego środowiska antykomunistycznego z lat 90-tych Mariusz Roman. Słowem – obaj panowie dawali wyraz wzajemnemu rozczarowaniu i rozgoryczeniu. Dr (wkrótce hab.) Cenckiewicz nieznanymi szczegółami życiorysu swego byłego patrona – stary endek zaś faktem, że uczeń niczego z jego życia nie zrozumiał, ograniczając się do papierowych zapisów SB. Zainteresowani samą historyczną otoczką sporu – mogą zapoznać się z informacjami na temat relacji gdańskich narodowców z bezpieką zawartymi w pismach Urbana, opublikowanymi na stronie RN:
http://www.ruchnarodowy.pl/sprawa_pl.html
Nam wystarczy podsumowanie – że tak czy siak neofityzm nie sprzyja zachowaniu zdrowego dystansu wobec prowadzonych badań, widzianych jako misja, a nie zimna analiza historyczno-politologiczna.
„Przysyyyyyłaaaaj choć puuuuuste kopertyyyyyyy…!” Ten przydługi wstęp miał jednak na celu jedynie zarysowanie sylwetki naszego bohatera – w istocie bowiem w lustracji często nie tyle wydaje się chodzić o lustrowanych, co tych, co im grzebią w aktach. W przypadku dra hab. Cenckiewicza dowcip polega zaś na tym, że już nawet do akt sięgać nie trzeba (zresztą to nie wystarcza). Niedawnym felietonem na portalu wPolityce.pl http://wpolityce.pl/artykuly/29056-slawomir-cenckiewicz-dla-wpolitycepl-kilka-dni-temu-otrzymalem-poczta-dokumenty-nt-wspolpracy-lecha-walesy-z-sb
Pierwsze pióro lustracji właśnie ogłosiło jej kolejny etap – lustrację korespondencyjną. „(…) otrzymałem pocztą kserokopie trzech ważnych dokumentów na temat współpracy Wałęsy z SB” – oświadczył radośnie dr hab. Cenckiewicz. I choć można zrozumieć zadowolenie historyka z pozyskania kolejnych źródeł – to jednak z punktu widzenia porządku prawnego i ładu państwowego, zachwyt ten musi dziwić.
Odwracanie uwagi Można, bowiem krytykować samą ideę lustracji – co też niżej podpisany i szereg innych autorów czyni z konserwatywnego i endeckiego punktu widzenia wskazując, że po pierwsze państwo bez agentury istnieć nie może, a jej bezmyślne ujawnianie zniechęca nowych kandydatów do werbunku. Po drugie zaś, że „goła”, czyli bezrefleksyjna lustracja może i jest ciekawa, nie odpowiada jednak na zasadnicze pytania: „za Polską, czy przeciw Polsce?” jak to kiedyś sformułował trafnie Bohdan Poręba. Przede wszystkim jednak ściganie agentów SB w dużej mierze odwraca uwagę od agentury współczesnej – zarówno rodzimych, zależnych od Zachodu tajnych służb, jak i obcych wywiadów czy związków tajnych oraz od zwykłych durniów i prowokatorów, których zawsze wielu kręciło się na prawicy. Cóż jednak – skoro prawo przewiduje określoną procedurę lustracyjną (nb. dziurawą i naciąganą tylokrotnie), a propaganda polityczna wciąż na tematyce tej skupia zainteresowanie części publicznej opinii – to można by przyjąć, że nie ma, co dyskutować z faktami.
Manipulacja? Teraz jednak mamy do czynienia z beztroskim przyznaniem przez szermierza lustracji, że poza oficjalnym obiegiem (jak należy rozumieć) krążą jakieś dokumenty, czy też ich kopie, które następnie są bezkrytycznie włączane do naukowej kwerendy i języka propagandy. Trudno o wyraźniejszy dowód, że w istocie mamy do czynienia z manipulacją – być może od początku częściowo przynajmniej sterowaną, być może spontaniczną w określonych punktach – ale jednak manipulacją. To dopiero tłumaczy „cudowne odnajdywanie się” i znikanie fragmentów akt, czy kolejne fale lustracyjnej gorączki, jakże często podejmowane, kiedy naprawdę z naszą Ojczyzną działy się ważniejsze rzeczy. Gratuluję dr. hab. Sławomirowi Cenckiewiczowi „sukcesu naukowego” – a więc faktu, że stał się kontaktem operacyjnym po raz kolejnym wykorzystywanym przy lustracyjnej zagrywce. Zagrywce pozbawionej już przecież znaczenia historycznego, (bo przecież współpraca Lecha Wałęsy z SB jest oczywistością, o którą nie warto się spierać), ani politycznego (nawet dla oceny realnych dokonań i błędów ex-prezydenta). Równie oczywistym jest, bowiem, że dopiero oskarżenie lustracyjne, a nie sama współpraca „Bolka” z bezpieką – stało się faktem politycznym, jako najpierw nieudane, a z czasem dopiero coraz silniejsze zarzewie obozu politycznego Jarosława Kaczyńskiego. Również i dziś służy jego konsolidacji, jako druga (po smoleńskiej) noga pseudo-programowa „niepodległościowców”.
Państwo wysłane pocztą Przeciwnicy dra hab. Sławomira Cenckiewicza (np. kultywujący pamięć Mariusza Urbana) napisaliby zapewne, że biorąc udział w tych zabawach – mentalnie nadrabia on swą rzekomą słabość okazaną w partyjnym gdańskim komitecie w styczniu 1990 r. Ktoś inny dodałby, że odreagowuje raczej endecki epizod swego życiorysu. Byłyby to jednak tłumaczenia tyleż płytkie, co i niepotrzebnie „freudowskie”. Ba! patrząc na to, kto i w jak chamski niekiedy sposób atakuje dra Cenckiewicza – aż się chce go bronić. Przy tym wszystkim zaś kol. Sławek uważa zdaje się, że postępuje słusznie, jako patriota, i prawidłowo, jako historyk. Pisze bezrefleksyjnie: „Powinniśmy się cieszyć, że mimo tak szeroko realizowanej operacji kradzieży dokumentów dotyczących Wałęsy w latach 1992-1995 wciąż odnajdują się nowe źródła, które obnażają zakłamanie elit III RP”. Że sam dość ewidentnie korzysta z akt ukradzionych widocznie przy innej okazji – już badacz nie zauważa… Tak oto manipulowanemu wydaje się, że został manipulatorem. Kol. Cenckiewicz nie widzi, więc, że uczestnicząc w przydawania archiwom SB zbędnej wagi politycznej – niepotrzebnie zachęcił do „grania teczkami”. Co więcej zaś – doprowadził do kolejnego etapu tej farsy, „lustracji korespondencyjnej”, a więc do fragmentów teczek fruwających już zupełnie bez składu i ładu, dla doraźnej zapewne uciechy politycznej określonego obozu i jego pozornych adwersarzy. 20 lat publicznego międlenia lustracyjnego doprowadziło też do tego, że nikogo jakoś nie dziwi i nie razi, że listy z taką zawartością krążą sobie po Polsce (a pewnie i nie tylko). Że jest to kolejne znamię dezintegracji państwa i degeneracji poczucia obywatelskiego Polaków – też się jakoś nikomu nie rzuca w oczy. A szkoda. Konrad Rękas
Okup dla okupanta Po wyrzuceniu w błoto bilionów dolarów pakt północno-atlantycki kończy oficjalnie za dwa lata swoją burdę w południowym Hindukuszu. Burdę niepotrzebną, żenująco nieefektywną i drenującą jedynie społeczeństwa biorące w niej udział. Samą Amerykę do 2014 burda ta kosztować będzie ponad $2 biliony. Północno-atlantyccy agresorzy przywiozą z tej ekspedycji w sumie ponad 3000 swoich trupów, kilkanaście tysięcy swoich kalek i inwalidów oraz kilkaset tysięcy rozmaitych syndromów i efektów ubocznych, za które przyjdzie płacić osobno jeszcze przez lata. To nie licząc już nawet dziesiątek tysięcy ofiar afgańskich, pół miliona „displaced persons”, niezliczonych zniszczeń, napsutej krwi i nienawiści nagromadzonej na dekady. Burdę iracką można było przynajmniej uzasadnić, jako biznes naftowy. Koszty siania demokracji są w końcu tylko w papierowym dolarze, którego, w odróżnieniu od ropy, wyprodukować można w dowolnych ilościach po koszcie zero. Jedyny, więc problem, jaki mógłby wystąpić – że ktoś nie chciałby się spontanicznie pozbywać swojej ropy za bezwartościowy papier – sianie demokracji tomahawkami rozwiązuje. Konieczność nagłego siania demokracji w Libii również można było zrozumieć. W końcu Kadafi też eksperymentował ze złotym dinarem, jako kompensacją za ropę, czym zaniepokoił Waszyngton. Zgromadził nawet 170 ton złota na początek, które teraz jak raz koszty siania demokracji przez NATO pokryło, i to nawet z nawiązką Trudniej jest natomiast wyjaśnić cel burdy pod Hindukuszem. Złota tam niewiele, ropy też, co kot napłakał. Ludność krnąbrna i nielubiąca okupantów, a do tego pamiętliwa. No i niewadząca nikomu, w pełni ekologiczna gospodarka oparta na opium. Wprowadzanie demokracji w Afganistanie przez przywiezionego w walizce z Waszyngtonu błazna od samego początku było kpiną. Może tylko wprowadzanie socjalizmu 30 lat wcześniej przez moskiewskiego figuranta Najibullaha było kpiną porównywalną. Afgańczycy mają jedno pragnienie – aby okupanci się wynieśli. Wielu z nich już w tym pomogli. Okupanci nie mieli tam, czego szukać i dalej nie mają. Do wielu zaczyna to powoli docierać, ale jest z tym mały problem. Wiadomo, że w miesiąc po odtrąbionym „końcu misji” NATO w Afganistanie Taliban ogłosi zwycięstwo i powiesi Karzaia na suchej gałęzi w centrum Kabulu. Byłby to nie najlepszy PR dla sojuszu i w ogóle dla siania demokracji. Stąd NATO ma pomysł nieco inny – przekupienie Talibanu, aby nie zwyciężał zbyt wcześnie i nie wieszał Karzaia przedterminowo, ale aby jeszcze trochę pozwolił się pozwalczać przez jego reżim. W tym celu NATO zacznie się wycofywać nie robiąc Talibanowi dłużej krzywdy, ale dla niepoznaki będzie szkolić armię Karzaia tak, aby całą burdę „zafganizować” i jeszcze trochę ją przeciągnąć. Jest to stary blueprint Pentagonu z czasów wojny wietnamskiej. Tam też przegrywająca Ameryka wycofywała się tylnymi drzwiami intensywnie „wietnamizując” konflikt. Południowowietnamska armia, szkolona oczywiście przez ekspertów, miała bić Vietcong aż się kurzy. Byle tylko wpompować w nią dość szmalu. Wystarczyła jednak jedna ofensywa Tet zdeterminowanego przeciwnika walczącego na swoim, aby armia poszła w rozsypkę a szkolący ją eksperci w niekompletnej bieliźnie musieli salwować się ucieczką helikopterem z dachu ambasady w Sajgonie. Nie inaczej będzie w Kabulu, ale o tym, co głupsi uczestnicy burdy afgańskiej jeszcze nie wiedzą. Dlatego też naciągani są na dalsze dokładanie do tego biznesu. Polska wypada w tym niespecjalnie fortunnie, czyli jak zwykle. Pięcioletni udział w burdzie afgańskiej kosztował nas okrągłą sumę dwóch miliardów złotych, bezpowrotnie wyrzuconą w sytuacji światowego kryzysu i dużo pilniejszych potrzeb w kraju. Bezsensownie zmarnowano do tego 36 istnień ludzkich, a licznik ciągle tyka. Plus naprodukowano pewną ilość kalek fizycznych i psychicznych, które niepotrzebnie latami będą obciążały całe społeczeństwo, a nie imiennie tych, którzy ich tam wysłali. Największa jednak ironia tkwi w tym, że w obliczu „partnerstwa” NATO z Rosją oraz wycofania się Obamy z Europy, a z tarczy rakietowej w szczególności, każda suma wyrzucona na burdę Ameryki w Afganistanie jest czystą stratą. Nie kupuje nam ona po prostu nic, nawet żadnych promocyjnych miraży w rodzaju widoków na „ropę iracką”. Główny okupant nie tylko nam nic nie da i nie zwróci do tego żadnych kosztów, ale nawet domaga się jeszcze okupu. Okup jest na wspomniane przekupienie Talibanu, aby ten nie zwyciężał i nie wieszał Karzaia zbyt wcześnie po „zakończeniu misji” NATO. Udział polskiego podatnika w tym biznesie wynosi dwadzieścia milionów dolarów, płaconych rok-w-rok. Suma to może i niewielka, zwłaszcza w porównaniu z miliardami euro, jakie rząd premiera Tuska wyrzucił niedawno na ratowanie banków francuskich. Nie umniejsza to jednak absurdu płacenia okupów sojusznikowi i tupetu ministra spraw zagranicznych, który przywozi w ogóle taką propozycję do domu. Powinien ją z miejsca podrzeć i wyrzucić przez okno a dla lepszego przytupu oznajmić przyspieszoną ewakuację polskiego korpusu ekspedycyjnego spod Hindukuszu. Jeśli się ktoś jeszcze zastanawia, czemu bracia Czesi biją nas nie tylko w piłce nożnej, ale pod każdym innym względem to ma tu odpowiedź gotową. Szansa jest, że nie są po prostu narodem idiotów. A jeśli są to muszą się znacznie lepiej z tym kamuflować… DwaGrosze
Problem pamięci Wnet znowu się zajmę posiedzeniem z udziałem „polskiego montażysty” - najciekawszym z wszystkich (nielicznych, jak wiemy) przesłuchań świadków, jakie przeprowadził Zespół Parlamentarny, ale dziś chciałbym zwrócić uwagę na ogólne zagadnienie, niezwykle istotne dla każdego śledztwa – na kwestię pamięci. Posiedzenie z moonwalkerem
http://freeyourmind.salon24.pl/416196,posiedzenie-z-udzialem-moonwalkera-1
któremu pamięć też potrafi płatać figle, mogło otworzyć zupełnie nowy etap prac ZP, ale stało się dokładnie odwrotnie, tzn. ono zamknęło pewien etap, po nim bowiem (w korelacji z opublikowanym przez komisję Burdenki 2, raportem) wyłoniła się „hipoteza 15m”
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/08/woko-hipotezy-15-m.html
http://freeyourmind.salon24.pl/332113,podstawowe-problemy-zwiazane-z-wypadkiem-smolenskim
Później, jako „dwu-wybuchowa” i dalsze relacje świadków przestały być dla szefa ZP istotne, najwyraźniej. Tymczasem jeszcze podczas pierwszego, wrześniowego (2010) przesłuchania/wysłuchania głównego akustyka kancelarii Prezydenta, min. J. Sasina, posłanka B. Kempa proponowała (całkiem słusznie) już pod koniec, by przesłuchaniom poddać innych „katyńskich świadków”, a więc i parlamentarzystów należących do ZP http://freeyourmind.salon24.pl/403331,1-przesluchanie-sasina
ale ten postulat, mimo upływu lat, nie został wprowadzony w życie. Tak, więc do dziś nie dysponujemy obszernymi, drobiazgowymi relacjami dot. tego, co oni zapamiętali, tj., w jaki sposób, kiedy, w jakich okolicznościach etc. dowiedzieli się oni o „katastrofie”, co się dokładnie działo wtedy w Katyniu, kto jakie podejmował decyzje, na kogo się powołując, jaka była rola ludzi z ambasady, jaka wojskowych itd. A byłoby naprawdę, o co pytać (nie tylko parlamentarzystów, nawiasem mówiąc), jednym wszak z węzłowych momentów jest przybycie amb. J. Bahra z lotniska Siewiernyj na cmentarz. Bahr opowiada w wywiadzie dla T. Torańskiej, że do auta podszedł min. A. Macierewicz:
„Dojechaliśmy do Katynia. Wysiadłem z samochodu i pierwszą osobą, która do mnie podeszła, był Antoni Macierewicz. Poprosił o numer telefonu. Nie pamiętam, czyj. Chyba kogoś z ambasady, bo był w mojej komórce, a w komórce miałem głównie ludzi z ambasady. Dałem. Podszedł minister Sasin z Kancelarii Prezydenta. Wcześniej go nie znałem. Starałem się okazać mu serdeczność. Nagle stracić szefa, z którym się było blisko, wydawało mi się strasznym ciężarem”
http://wyborcza.pl/1,76842,8941828,Startujemy.html?as=6&startsz=x
Nie byłoby w tym katyńskim spotkaniu Macierewicza z Bahrem oczywiście niczego nadzwyczajnego, biorąc pod uwagę kontekst tragedii, gdyby nie to, iż samochodem ambasadora miał też przecież przyjechać ze smoleńskiego lotniska Sasin (tak zeznawał przed ZP i twierdził przy innych okazjach), o czym nie wspomina, niestety Bahr (no, bo chyba nie opowiadałby, że za Macierewiczem podszedł Sasin... wysiadłszy z auta ambasadora). O ile jednak Bahr mógł być wciąż w szoku (jak sam otwarcie przyznawał), z kolei zaś Sasin już wielokrotnie wykazywał się zanikami pamięci lub relacjami wykazującymi spore rozbieżności między sobą
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/zelig-ii-lub-syndrom-smolenski.html
o tyle szef ZP na pewno doskonale pamięta, a przynajmniej powinien pamiętać ten moment spotkania z Bahrem. Szef ZP więc też wie, czy Sasin faktycznie przybył z ambasadorem z Siewiernego, czy też (jak wynikałoby z powyższej relacji Bahra) podszedł z/za Macierewiczem do auta ambasadora. Już ten jeden prosty przykład sytuacji, co, do której panuje całkowita rozbieżność relacji jej uczestników, dowodzi, jak istotne dla całego śledztwa smoleńskiego mogą być zeznania parlamentarzystów oczekujących 10 Kwietnia w Lesie Katyńskim na przybycie Prezydenta. No, ale na razie tych zeznań, niestety, nie ma, aczkolwiek warto przy tej okazji przypomnieć (chyba mało znaną) wypowiedź Sasina (w programie M. Olejnik), bo może dostarcza ona zarazem klucza do zagadek nie tylko jego rozmaitych opowieści: „wielu szczegółów w ogóle nie pamiętam. Wiele rzeczy sobie przypominałem, rozmawiając np. z innymi uczestnikami tych wydarzeń, którzy przypominali mi pewne fakty, które miały miejsce. Wtedy się otwierały jakieś takie klapki w pamięci” http://www.tvn24.pl/12501,11,kropka_nad_i.html
wywiad z grudnia 2010). Może podobny „mechanizm pamięciowy” działa u innych smoleńskich świadków? Czyjeś relacje owszem mogą (trzymając się określenia Sasina) rzeczywiście komuś „otworzyć jakieś takie klapki w pamięci”, ale mogą też owe zasłyszane relacje utworzyć komuś, by tak rzec, „sztuczne wspomnienia”. Przykładem takiego sztucznego wspomnienia może być to dot. dzwoniących komórek „podczas wynoszenia zwłok” z pobojowiska; opowieścią taką właśnie Sasin uraczył autorów filmu „Syndrom katyński”, co przypominałem w zakazanej „Czerwonej stronie Księżyca” w rozdziale poświęconym głównemu akustykowi:
„kiedy wynosili ciała ofiar, dzwoniły, cały czas dzwoniły komórki, które te osoby miały przy sobie. Tak naprawdę wszyscy dzwonili, chcieli się dowiedzieć, co się stało, czy... czy tym osobom, które leciały nie stała się jakaś krzywda, no informacji jeszcze tutaj”
http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2012/02/FYM-cz-4.pdf
s. 22 przyp. 37 Rozdział ten, jak wiedzą Czytelnicy, nosił tytuł „97 pasażer tupolewa” nie tylko z tego względu, że Sasina wymieniano 10 Kwietnia wśród „ofiar wypadku”, ale z tego też, że, co ciekawsze, sam Sasin, startując do parlamentu w ostatnich wyborach, określał siebie, jako „najwyższego rangą ocalałego z katastrofy smoleńskiej”. Zresztą we wspomnianym „Syndromie” prezydencki minister dorzuca jeszcze taką wypowiedź:
„kiedy byłem przy szczątkach samolotu, stałem (...) zacząłem dostawać pierwsze telefony, z których wynikało, że osoby, które do mnie dzwonią, (...) są przekonane, że jestem w samolocie”. Sasinowa relacja dot. dzwoniących komórek ofiar była o tyle intrygująca, że – jak z kolei opowiadał tenże sam prezydencki minister przed ZP – nie wynoszono żadnych zwłok podczas jego pobytu na Siewiernym. Wyglądało, więc na to, iż główny akustyk (przed kamerą twórców „Syndromu katyńskiego”) powtarza (może nieco na zasadzie głuchego telefonu) to, co miał opowiadać kiedyś „Moskiewskiemu Komsomolcowi” dzielny ruski strażak A. Muramszczikow
http://www.fakt.pl/-quot-W-ciszy-dzwonily-tylko-telefony-quot-,artykuly,84175,1.html
a co być może Sasin gdzieś przeczytał (ta strażacka niesamowita historia, bowiem przedrukowywana była w różnych miejscach). Oczywiście w tym momencie wcale nie interesuje nas to, czy strażak Muramszczikow, (który nawet, jak wiemy, rozpoznał siebie na filmiku Koli (musiał mieć przy tym naprawdę niezłe okulary)) w ogóle istniał i w ogóle był 10 Kwietnia na smoleńskim Siewiernym, i czy cokolwiek tam w ogóle słyszał i widział, jeśli w ogóle by tam był – interesujące jest, bowiem wyłącznie to, dlaczego prezydencki minister opowiada publicznie w związku z tragedią z 10-04 coś, czego on sam, jak można sądzić, nie słyszał i nie widział. Do czego bowiem mogą służyć sztuczne wspomnienia? Nie mówimy tu o stylistyce science fiction i np. znakomitym filmie „Blade Runner”, w którym sztuczne wspomnienia pozwalały androidom udawać ludzi (mających swoją przeszłość, dzieciństwo itd.). Mówimy o zeznaniach świadków, którzy sztucznymi wspomnieniami przykrywają to, co pamiętają naprawdę. I nie chodzi tylko o Sasina, dodajmy.
FYM
Tomaszewski dla fronda.pl: Pan zdaje sobie sprawę, że córki marszałka Piłsudskiego jeździły do szkoły tramwajem? Dziś rocznica śmierci rotmistrza Witolda Pileckiego. A jakich bohaterów miał za wzór w młodości Bohdan Tomaszewski, uczestnik Powstania Warszawskiego, legenda polskiego dziennikarstwa sportowego? Jacy byli bohaterowie pana młodości? - Jestem z pokolenia, które chodziło przed wojną do szkoły, a maturę robiło na tajnych kompletach w czasie okupacji. Nie tylko ja, ale i większość kolegów wyrastała w atmosferze szukania bohaterskich ideałów. To było szalenie modne i może potrzebne. Jako chłopiec czytałem bardzo wiele książek historycznych, poza Sienkiewiczem było dwóch interesujących pisarzy dla młodzieży: Gąsiorowski i Przyborowski. Ich książki były wręcz rozchwytywane. Oni uczyli nas historii poprzez postacie, sytuacje czy barwne opisy bitew.
Miał pan, jako chłopiec swojego ulubionego bohatera? - Tak, był nim książę Józef Poniatowski. Był wtedy bardzo modny i przewijał się przez książki. Jego postawa, czyny, mundur – to wszystko oddziaływało na mnie. Był dla mnie bardziej atrakcyjny i ukochany niż skromny i surowy Kościuszko. Był żyjący ówczesny bohater, ogromnie popularny wśród młodzieży – marszałek Józef Piłsudski. Był żywym bohaterem, miał osobowość, wygląd, wiele mówiono o jego skromności. Pan zdaje sobie sprawę, że jego córki jeździły do szkoły tramwajem, choć istniały wtedy samochody? Marszałek, jego legenda Legionów, Cudu nad Wisłą oddziaływała na moje pokolenie mimo różnic politycznych, które były bardzo czynne.
A rotmistrz Witold Pilecki? - O nim dowiedziałem się po wojnie. To jest postać, której dramat życia, bohaterstwo jest tak ułożone... Był dobrowolnym więźniem obozu w Oświęcimiu. Dobrowolnie wraca do kraju, choć groziło mu niebezpieczeństwo. Upraszczam to, ale on pracuje dla odzyskania przez Polskę niepodległości. Była inwigilacja służb specjalnych i jego cudowne oddanie, niemal szalone. Koniec straszny.
Są marsze jego pamięci, wielkie flagi na stadionach piłkarskich z jego portretami. Jest ważny dla współczesnej młodzieży? - To pytanie, jaka jest dzisiejsza młodzież? Czy młodzież jest zainteresowana sferą takich spraw i ludzi. To, co jest dobre w najlepszym gatunku bohaterstwa musi się przebić. Jest też przecież inny wspaniały tragiczny bohater - generał „Nil” Fieldorf. Zrobiono o nim film, który w ogóle nie miał reklamy czy dyskusji. Przeszedł i przestał istnieć, choć była tam dobra rola Olgierda Łukaszewicza. To był dobry film dla młodzieży, choć promuje się rzeczy mniej wartościowe.
Patrzy pan z optymizmem na młode pokolenie? - Widziałem tak wspaniałą młodzież w swoim życiu, która jak każda młodzież rozrabiała, ale się uczyła. Proces pedagogiczny Polski przedwojennej zdał egzamin, bo młodzież wspaniale się podczas wojny spisała. Dlaczego? Bo był wspaniały system edukacji i wychowania. Teraz o edukacji wolałbym nie mówić.
Chyba każdy młody chłopak naśladuje kogoś, dziś są to idole popkuktury. - Idole, ale to straszny banał, bo oni idą w zupełnie innym kierunku. To idzie w stronę masowej rozrywki. Ale może jakiś wybitny sportowiec, dobrze ukształtowany...? Pokolenia przedwojenne pasjonowały się szalenie bohaterstwem wojennym, tymi, co walczyli za nasz kraj. To nas fascynowało. Może to były echa odzyskanej wtedy niepodległości? 1920 roku? Nasi rodzice przenosili to na dzieci.
Dziś można pozazdrościć tego, jak byliście wtedy bardzo dumni z Polski. - Tak. Podczas świąt 3 maja, czy 11 listopada nikt nie nawoływał w mediach, aby wywieszać flagi. To, żeby jakiś dygnitarz wtedy powiedział, że święto narodowe ma być pogodne - uznalibyśmy to za głupstwo. To było automatyczne, że pogodnie było nawet w ponurej listopadowej porze roku. My odczuwaliśmy po prostu, że to jest wyjątkowy dzień. Nie było zachęcania do tego, to wynikało samo z siebie. Dorośli wytwarzali tą atmosferę i ona trafiała do młodzieży, która nie była wcale taka znowu święta. Mówię to szczerze. Rozmawiał Jarosław Wróblewski
Dlaczego cięcia są tak trudne? Wszystkie działania rządowe niosące ze sobą skutki gospodarcze nie mogą być oceniane na podstawie rachunku zysków i strat. Cięcia wydatków rządowych, podobnie jak same wydatki, są arbitralne irracjonalne. Niechęć rządów różnego szczebla do nadmiernych wydatków budżetowych to problem, który w ostatnim czasie, z różnych powodów, wysuwa się na pierwszy plan w dyskusji politycznej.
W przypadku niektórych krajów, jak na przykład Grecji, wszelkie środki podjęte w celu budżetowego zaciskania pasa były wręcz niezbędne, aby uniknąć ogłoszenia bankructwa. Chcąc otrzymać pomoc finansową od takich instytucji jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy bądź Unia Europejska, rząd Grecji wprowadził rozwiązania mające na celu znaczne ograniczenie deficytu budżetowego. W ten sposób, postępuje monetyzacja długu Grecji przez Europejski Bank Centralny. Rządy innych państw uznają, że, aby zmniejszyć różnicę pomiędzy mizernymi wpływami z podatków a ciągle wzrastającymi wydatkami z budżetu państwa, konieczna jest konsolidacja fiskalna. Taki pogląd wyrażają państwa, które uczestniczyły w szczycie G8, jak Wielka Brytania, Japonia oraz Niemcy a także większość stanów w USA, które (w przeciwieństwie do rządu federalnego), co roku muszą przynajmniej nominalnie „zbilansować” swój budżet[1].
W Waszyngtonie opozycja przeciwko kolejnym deficytowym wydatkom budżetowym zdaje się być złudna. Stała się ona modna, zresztą bardzo dogodnie, jedynie w okresie poprzedzającym w USA wybory do Kongresu. Niedawno członkowie Kongresu głośno sprzeciwiali się fiskalnym kosztom ustawy „Tax Extenders”, która przedłużyłaby obniżki podatków i wzrosty wydatków z pakietu stymulacyjnego 2009 roku. Parlamentarzyści mieli chyba nadzieję, że ów sprzeciw zwalnia ich z winy za deficyt sięgający 1.4 biliona dolarów. Kontynuacja rozwiązań mających na celu redukcję deficytu zakłada dwa sposoby postępowania: (1) permanentną redukcję wydatków bądź (2) permanentny wzrost podatków. Pierwsza z opcji przewiduje zmniejszenie żądań państwa, co do zysków z prywatnej działalności gospodarczej będącej źródłem produkcji, konsumpcji oraz wzrastającego standardu życia. Druga z opcji zakłada konfiskatę własności prywatnej poprzez wzrost wydatków konsumpcyjnych, zniekształcanie decyzji ekonomicznych oraz spowolnienie akumulacji kapitału. W rezultacie, pierwsza z tych dwóch proponowanych metod redukcji deficytu państwa jest zdecydowanie bardziej preferowana z ekonomicznego punktu widzenia. Niemniej jednak, cięcia wydatków rządowych to sprawa, która może zniechęcić. Społeczeństwo na proponowane redukcje reaguje zdecydowanie negatywnie, ostro i emocjonalnie. Możemy oczekiwać sprzeciwu, który w najlżejszym wypadku ograniczy się do medialnych komentarzy oraz raportów opłakujących domniemane tragiczne konsekwencje gospodarcze oraz utratę miejsc pracy, jakie mają spowodować cięcia wydatków rządowych[2]. Ponadto, można oczekiwać, że różne grupy interesów (Special Interest Groups – SIG), których działalność zostałaby zagrożona z powodu potencjalnych cięć, podejmą próby wpłynięcia w korzystny dla siebie sposób na opinię publiczną. Sprzeciw mógłby nawet przybrać formę protestów, ulicznych oraz na Kapitolu. W niektórych przypadkach zwykłe protesty zmieniają się w ostre zamieszki, w wyniku, których zniszczeniu ulega majątek osobisty a nawet dochodzi do tragicznych wypadków śmiertelnych, jak chociażby w przypadku trzech pracowników banku w Atenach, którzy ponieśli śmierć właśnie w trakcie takich rozruchów. Celem niniejszego artykułu jest analiza kluczowych czynników, które utrudniają przeprowadzenie redukcji przejmowania własności na rzecz państwa oraz konsumowania „owoców” działań prywatnych przedsiębiorstw. Wykorzystując wnikliwe prace badawcze oraz narzędzia analityczne austriackiej szkoły ekonomii a także moje własne doświadczenie w zajmowaniu się polityką fiskalną oraz gospodarczą na poziomie ustawodawczym, doszedłem do kilku wniosków. Chociaż z pewnością nie wyczerpałem listy wszystkich możliwych czynników, to moje wnioski można z powodzeniem wykorzystać do analizy zarówno na poziomie lokalnym jak i federalnym — uwzględniając jedynie różnice w zakresie działania danego rządu bądź decydenta.
Głosowanie i grupy interesu Każde dziesięć centów wydane przez rząd to powód dla zadowolenia dla jakiejś zintegrowanej grupy wyborczej (in-built constituency). Jednak, kiedy już ustawodawca wyda pieniądze (pochodzące z podatków), dużo trudniej jest je odzyskać. Dla każdej grupy interesu a także wyborców chcących czerpać korzyści z hojności rządu, czy to pracowników sektora publicznego, agencji rządowych, związków zawodowych (nauczycieli, strażaków, policjantów itp.), emerytów i rencistów, czy też pojedynczych firm bądź całych sektorów przemysłowych, istnieją takie kwestie związane z wydatkami rządowymi, które są dla nich nietykalne. W czasach dobrobytu — takich jak wzrost gospodarczy wywołany polityką taniego pieniądza — i obfitych dochodów podatkowych dla budżetu państwa, każda grupa wyborców walczy o dodatkowe środki na konkretny cel, czy to nowy program wydatków z budżetu państwa, specjalny kredyt podatkowy w ramach pomocy społecznej, czy też jakieś cele pseudo-gospodarcze. Z kolei w czasach kryzysu finansowego, każda grupa wyborcza zażarcie sprzeciwia się zabieraniu choćby najmniejszej części, która przypada im z puli zrabowanej własności prywatnej. Problem cięć wydatków rządowych jest dodatkowo skomplikowany przez same cykliczne wahania koniunktury. W czasach dobrobytu politykom, którzy gospodarują cudzymi pieniędzmi i mają poparcie pewnych grup interesu, łatwo jest przyjąć do budżetu państwa nowy program wydatków, w szczególności jeśli jednym z jego głównych postulatów jest wyraźne jednorazowe zwiększenie dochodu z podatków[3]. Gdy mamy do czynienia z kryzysem gospodarczym ustawodawcy muszą nie tylko pogodzić bieżące wydatki budżetowe z dochodami z podatków, ale również wyeliminować wszelkie zbędne wydatki, które zostały przyjęte w okresie wzrostu gospodarczego, czemu towarzyszy ogromny ból oraz nieunikniony sprzeciw społeczny. Problemem nierozerwalnie powiązanym z zintegrowanymi grupami wyborczymi jest tzw. problem działania zbiorowego (collective action problem)[4]. Z jednej strony istnieją takie grupy wyborcze, które są ściśle uzależnione od wzrostu bądź cięć w rządowych wydatkach, mimo że liczba ich członków jest stosunkowo niewielka w porównaniu z całością populacji. Z drugiej strony jest jeszcze cały pozostały ogół społeczeństwa, który jest niewspółmiernie większy i bardziej zróżnicowany oraz traci bądź zyskuje stosunkowo niewiele, gdy rząd daje lub zabiera tym wyżej wspomnianym niewielkim grupom wyborczym[5]. W rezultacie, beneficjenci, którzy korzystają z rządowych wydatków, zażarcie walczą o to, by chronić swoje interesy, podczas gdy dla poszczególnych członków ogółu społeczeństwa sprzeciwianie się planom rządowych wydatków (np. poprzez składanie zażalenia do swojego reprezentanta w rządzie) nie stanowi sprawy priorytetowej, jako że koszt poniesiony przez osobę indywidualną będzie niewielki w porównaniu z nakładem, jaki narośnie dla danej zintegrowanej grupy wyborczej. Te grupy wyborcze, które znacznie zyskują bądź tracą w wyniku wzrostu lub ograniczenia wydatków rządowych, mobilizują swe siły polityczne, aby wywrzeć wpływ na proces legislacyjny. Zarówno pracownicy rządowi, związki zawodowe, sektory przemysłowe otrzymujące dofinansowanie, dostawcy rządowi jak i zintegrowane grupy wyborcze tworzą organizacje i stowarzyszenia polityczne, tak, aby móc wywierać wpływ na sposób przydzielania środków budżetowych. Te właśnie grupy interesu, samodzielnie bądź poprzez zlecenia, podejmują się takich działań jak: wywieranie nacisków politycznych na przedstawicieli rządowych, przeprowadzanie politycznie zorientowanych badań publicznych, public relations oraz kontakty z mediami, finansowanie kampanii kandydatów o podobnych poglądach, którzy działaliby w celu ochrony interesów danej grupy społecznej. Grupy interesu usilnie pracują nad tym, aby rozpoznać odpowiednich kandydatów o podobnych poglądach, zweryfikować ich, wesprzeć finansowo, pomóc w wyborze na stanowiska rządowe, tak aby już po objęciu przez nich tych stanowisk można było z nimi współpracować i wywierać na nich naciski. W okresie poprzedzającym wybory grupy interesu często rozdają obszerne ankiety, przeprowadzają długie rozmowy oraz dokonują intensywnej oceny kandydatów na urząd reprezentujących obie partie, po to by wybrać takich polityków, którzy będą sprzyjali ich interesom politycznym. Kandydaci, którzy pomyślnie przejdą wszelkie „testy na czystość”, mogą cieszyć się ichpolitycznym poparciem oraz, co za tym idzie, środkami pieniężnymi na kampanie[6]. W trakcie całego procesu legislacyjnego grupy interesu monitorują wyniki głosowania dotyczące poszczególnych urzędujących polityków, publiczne komentarze oraz polityczne poglądy, aby stwierdzić, czy poparcie danego kandydata w kolejnych wyborach przyniesie im jakieś korzyści czy też nie. Kiedy już obejmą dane stanowisko, politycy często zdają sobie sprawę, że istnieje wiele różniących się między sobą rodzajów wyborców? Odpowiadają przed swoją partią, okręgiem, który reprezentują, ich głównymi wyborcami, którzy głosowali na nich w wyborach oraz przed grupami interesu, które udzieliły im wsparcia oraz pomocy finansowej podczas kampanii. Ponadto muszą zająć jakieś stanowisko wobec priorytetów rywalizujących ze sobą różnych grup wyborczych. Jednak wyborcy, z którymi mają najwięcej do czynienia, na co dzień to grupy interesu, które pomogły im zdobyć stanowisko. Z kolei grupom interesu zależy na tym, aby wybrani urzędujący politycy sponsorowali bądź wspierali przygotowane przez nich projekty ustawodawcze oraz sprzeciwiali się tym, które mogłyby stanowić dla nich zagrożenie, zwłaszcza w zakresie przeznaczania środków budżetowych oraz polityki państwowej. System ustawodawczy to labirynt pełen kompromisów i rozwiązań będących rezultatem nieprzeniknionych i sprzecznych ze sobą następstw polityki państwowej.
W dwuizbowym systemie parlamentarnym, uchwalenie projektu ustawy wymaga poparcia większością głosów przez obie izby oraz podpisu przedstawiciela władzy wykonawczej. Na przykład, w systemie dwuizbowym składającym się z 60 reprezentantów, 30 senatorów oraz jednego przedstawiciela władzy wykonawczej, uchwalenie projektu ustawy wymaga abysponsor ustawy (legislative sponsor) zebrał odpowiednio 31, 16 oraz jeden głos od każdego organu głosującego. O ile projekt ustawy nie jest tak nieszkodliwy jak uchwała określająca styczeń pierwszym miesiącem roku kalendarzowego, ustawodawcy muszą stawić czoło licznym wyzwaniom, aby udało im się przeprowadzić ich projekt do końca przez wszystkie etapy procesu legislacyjnego. Generalnie rzecz biorąc, w Stanach Zjednoczonych obie izby Kongresu są między sobą podzielone pomiędzy dwie główne partie polityczne jedynie nieznacznie różniące się liczbą członków. Politycy pochodzący z różnych środowisk, posiadający odmienne osobowości oraz zainteresowania stanowią prawo, uchwalają i nowelizują ustawy oraz uchylają przepisy w tak różnych i skomplikowanych obszarach politycznych jak edukacja, służba zdrowia, środowisko, podatki, wydatki budżetowe, rozwój gospodarczy, przemysł, a także bezpieczeństwo państwa. Kiedy weźmie się pod uwagę trudności związane ze zdobyciem wymaganej większości głosów dla danej ustawy, silne wpływy grup interesu bądź projekty ustaw obejmujących kilka różnych obszarów polityki państwowej, łatwo jest zauważyć, że system ten rodzi sytuacje, w których pójście na kompromis staje się chlebem powszednim, co też niejednokrotnie, z punktu widzenia polityki, przynosi zadziwiające rezultaty? Każdy projekt ustawy — na przykład taki, który zrodzi się w Izbie Reprezentantów — musi przejść przez specjalne komisje, debaty w trakcie, których przekonuje się oponentów do poparcia tego projektu (house floor debates) i głosowanie. Ponadto, projekt taki musi przejść do Senatu, aby ponownie zostać zweryfikowanym i, ostatecznie, trafić do rąk przedstawiciela władzy wykonawczej. Każdy kolejny krok na drodze do uchwalenia ustawy pociąga za sobą szerokie zainteresowanie opinii publicznej, stanowczą opozycję, fazę negocjacji oraz kompromisów, jako że w każdym przypadku zawsze będą takie grupy wyborcze, które na podjęciu pewnych decyzji zyskają i takie, które stracą. Pewne grupy wyborcze (w szczególności grupy interesu), ustawodawcy oraz władza wykonawcza będą chciały obalić projekty ustaw, zatrzymać je na długo na pewnym etapie procesu legislacyjnego bądź też zebrać głosy niezbędne do wprowadzenia drastycznych poprawek, aby w efekcie projekt ten stał się zupełnie innym projektem. Na każdym etapie procesu legislacyjnego grupy wyborcze oraz ustawodawcy będą żądali od siebie nawzajem pewnej rekompensaty — jak chociażby przychylnego głosowania bądź zgody na obalenie jakiegoś innego projektu ustawy — co zwykło się zwać kumoterstwem politycznym (log rolling). Ponadto, w celu uzyskania politycznych ustępstw stosuje się metody będące przywilejami liderów ustawodawczych oraz przewodniczących komisji, jak na przykład przetrzymywanie projektów ustaw przez komisje bądź opóźnianie procesu legislacyjnego poprzez długie debaty z opozycją. W rezultacie, trudno się dziwić, że w procesie politycznym obecne są właśnie takie zjawiska jak earmarking [dołączanie do ustaw w ostatniej chwili wydatków budżetowych na lokalne projekty inwestycyjne popierane przez poszczególnych kongresmanów i realizowane przez prywatne korporacje] czy kumoterstwo. Żaden ustawodawca nie może oczekiwać, że dostanie coś za nic. Grupy interesu będą zdobywać sobie przychylność pewnych polityków, naprzykrzać się ustawodawcom oraz władzy wykonawczej w mediach bądź znajdą inne metody wywierania wpływu (jak na przykład donacje na kampanie polityczne) po to aby móc kierować „losem” danego projektu ustawy. W systemie ustawodawczym mamy do czynienia z negocjacjami, kompromisami oraz dobijaniem interesów politycznych za kuluarami, co w rezultacie prowadzi do uchwalenia ogromu ustaw, które często są zawikłane, nielogiczne, a nawet sprzeczne same z sobą[7]. Zjawiska te są też obecne podczas głosowania nad budżetem. Ustawodawcy „kupują” głosy, przetrzymują projekty ustaw i zgadzają się na kompromisy z zakresu różnych polityk, a wszystko po to by jakoś „przepchnąć” budżet. Natomiast cięcia w budżecie mogą jedynie pogłębić istniejące już problemy oraz towarzyszącą im złość. Nie na miejscu jest nie tylko fakt, że proces legislacyjny coraz bardziej upodabnia się do produkcji kiełbasy, ale również fakt, że żaden popularnie używany podręcznik ani żadna niemająca powiązań z polityką szkoła publiczna nie omawia jasno tego problemu. Głosujący zdają się być przytłoczeni, niedoinformowani bądź w posiadaniu nieprawdziwych informacji, (za co winić należy przywódców politycznych oraz media) a także zobojętniali. Według Thomasa DiLorenzo:
Dzisiejszy świat polityki to zdecydowanie za dużo jak dla przeciętnego obywatela, dlatego posiada on jedynie niewielki procent wiedzy na temat tego, co się w nim dzieje. Przeciętny obywatel jest „racjonalnym ignorantem”, tzn. nie ma motywacji do tego, by się dowiedzieć czegokolwiek o działaniach swojego rządu, gdyż większość czasu zajmuje mu zarabianie na życie, edukacja, zakładanie rodziny itp. Ponadto, państwo, jego „pieski salonowe” w postaci mediów oraz jego rzekomi intelektualiści tworzą rozbudowany aparat propagandowy, który ma na celu tak namieszać wyborcom w głowach, aby uniemożliwić im zorientowanie się co naprawdę dzieje się w ich państwie. Sytuację tę dodatkowo pogarsza fakt, że rząd „rozrósł się” do takich rozmiarów, że praktycznie przenika już każdy aspekt naszego życia. Niekiedy ciężko jest nam pojąć, że współczesne rządy kładą swoje „łapy” na naszych płacach (pobierają z nich kwoty na ubezpieczenie społeczne, system ubezpieczeń zdrowotnych dla osób powyżej 65 roku życia (tzw. medicare), podatek od wynagrodzenia oraz zaliczkę na podatek dochodowy), dochodzie (podatek progresywny), własności (podatek od własności), wydatkach (podatek od sprzedaży oraz VAT) — co dla przeciętnego obywatela skutkuje nie tylko brakiem oszczędności, ale również, poprzez inflację, „zniekształceniem” cen. Biorąc pod uwagę marne szanse na ulżenie tym finansowym cierpieniom przeciętnego obywatela, nie należy się raczej dziwić, że do współczesnego rządu podchodzi on apatycznie. Przytaczając raz jeszcze wspomniane wcześniej pojęcia „racjonalnej ignorancji” oraz „działania zbiorowego” nie trudno jest zrozumieć, dlaczego wybory (rzekomy dowód na poparcie demokratycznej tezy, że wydatki rządowe są zgodne z wolą społeczeństwa) nie cieszą się dużą frekwencją, w szczególności, jeśli chodzi o wybory do samorządu lokalnego oraz wybory przeprowadzane w latach innych niż wybory prezydenckie. Najaktywniejszą część wyborców stanowią, bowiem ci, którzy mają w tym jakiś bezpośredni i finansowy interes (jak na przykład związki zawodowe, emeryci i renciści, pracownicy rządowi, dostawcy rządowi) oraz którzy mają na to wystarczająco dużo czasu i energii. Na ogół obywatele, a w szczególności ci wyborcy, którzy aktywnie uczestniczą w życiu politycznym, chcą, aby wydatki rządowe zostały przeznaczone na wybrane przez nich programy, jednakże sami nie chcą za to płacić. Najczęściej dzieje się to w ten sposób, że sprzyjają pewnym posunięciom politycznym po to, by potem zmusić kogoś — czy to „zachłanne” spółki, małe przedsiębiorstwa, bogatych, czy też przyszłe pokolenia — do zapłaty za ich żądania. Każdy wyborca zaś wyrobił już sobie swoją własną opinię co do tego, jakiego rodzaju wydatki stanowią priorytet a także jak i przez kogo powinny one zostać pokryte. Reasumując, ludzie lubią otrzymywać, jednak nie lubią za to płacić.
Cięcia i kalkulacje Jakiekolwiek działania rządowe niosące ze sobą skutki gospodarcze nie mogą być oceniane na podstawie rachunku zysków i strat. Cięcia wydatków rządowych, podobnie jak same wydatki, są arbitralne irracjonalne. Ten typowy dla austriackiej szkoły ekonomii sposób pojmowania rzeczy stanowi najważniejszy czynnik na drodze do zrozumienia, dlaczego tak ciężko jest redukować wydatki rządowe. Rząd nie potrafi kalkulować: nie działa na takich samych zasadach jak prywatne przedsiębiorstwo[8]. Firmy istnieją po to, by służyć klientom. Kupując czynniki produkcji (takie jak pracę, ziemię i kapitał), przedsiębiorcy ponoszą koszt, by stworzyć produkt końcowy, który jest przeznaczony na sprzedaż dla klienta. Jednocześnie mają nadzieję na osiągnięcie nadwyżki wartości sprzedaży nad poniesionymi kosztami, czyli na zysk. W systemie wolnorynkowym to klient jest najważniejszy. Jego nieustannie zmieniające się gusta i żądania decydują o tym, jakie produkty i usługi, oraz jakiej jakości, powinny być produkowane, a także czy dana firma na tym zarobi czy też nie. Klient stanowi nieodłączny element procesu kształtowania jakości, ilości oraz rodzajów towarów i usług wytwarzanych w gospodarce rynkowej, jak również wykorzystania i zapłaty za wykorzystanie różnych czynników produkcji. Główną zasadą systemu kapitalistycznego jest to, że to ceny rynkowe stanowią podstawę tworzenia wszelkich biznesplanów oraz podejmowania jakichkolwiek decyzji. Ceny wykorzystuje się po to, by móc oszacować, czy różne konfiguracje czynników produkcji będą dostępne po cenach wystarczająco niskich, aby przynieść zysk, uwzględniając ceny, jakie klienci są w stanie zapłacić za dany produkt. W rezultacie, oceny wydajności firmy można dokonać wykorzystując metodę księgową. Biorąc pod uwagę ceny rynkowe, po których zapłacono za nakłady firmy (zaangażowane czynniki produkcji) oraz ceny rynkowe, po których otrzymano zapłatę za wyniki firmy (produkty sprzedane klientom), menadżerowie firm są w stanie stwierdzić, czy firma przynosi zysk czy też stratę. W niektórych przypadkach określone cięcia biznesowe mogą być usprawiedliwione. W innych, aby zwiększyć rentowność firmy, konieczne jest przeniesienie pewnych czynników produkcji z jednej branży do innej. Wyregulowanie działań firmy w taki sposób, aby zminimalizować koszty a zmaksymalizować zyski jest głównym zadaniem menedżerów oraz przedsiębiorców[9]. Księga przychodów i rozchodów, stworzona w oparciu o ceny rynkowe, pozwala menedżerom podejmować racjonalne decyzje co do tego, czy dokonać cięć w wydatkach, zmienić zastosowanie środków produkcji czy też zainwestować więcej kapitału w konkretną branżę. Rząd jednakże nie działa na takich zasadach jak przestrzeń rynkowa. Jako jedyna organizacja społeczna — no może poza gangami — świetnie prosperująca dzięki pasożytowaniu i ograbianiu nas z wszelkich plonów naszej działalności, kieruje się takimi celami oraz metodami działania, o których powiedzieć, że znacznie różnią się od tych prezentowanych przez firmy, to mało. Agencje rządowe nie działają na zasadzie zysku i strat. Nie można dla nich zastosować tej metody kalkulacji, ponieważ rząd ani nie ponosi kosztów, ani nie otrzymuje przychodów w taki sam sposób jak zwykła firma. Operacje rządowe nie bazują na sprzedaży klientom towarów i usług. Środki pieniężne są raczej zdobywane na drodze wymuszenia — w szczególności z podatków — a następnie są one przydzielone każdej agencji w oparciu o bizantyjski proces legislacyjny opisany powyżej.
Jeśli chodzi o koszty, to możliwości działania agencji rządowych są ograniczone przez jednorazowe oraz ściśle określone wypłaty ze środków budżetowych, przepisy i uchwalane ustawy. Koszty poniesione w ramach działalności rządu powstają w oparciu o to, co jest aktualnie dostępne na rynku (na przykład, cena betonu do budowy dróg) jak również w oparciu o przewidywania lub symulacje dotyczące cen rynkowych dla nakładów początkowych, jak chociażby stawki wynagrodzenia dla biurokratów[10]. Jako że nie ma żadnego związku pomiędzy „przychodem” agencji rządowych a kosztami, jakie te podmioty muszą ponieść, aby sprawować funkcje publiczne, nie ma jak zastosować do nich tzw. kryterium rentowności, które pomogłoby w ocenie skuteczności wypełniania swoich funkcji. Jak to niegdyś ujął Ludwig von Mises: „rządy biurokracji to zarządzanie takimi sprawami, których nie można sprawdzić stosując metody kalkulacji gospodarczej”[11]. W przeciwieństwie do menedżerów prywatnych przedsiębiorstw ani biurokraci, ani wybrani do Kongresu reprezentanci nie wiedzą jak racjonalnie ocenić wartość służby publicznej. Oznacza to, że jakiekolwiek cięcia wydatków będą irracjonalne, gdyż brakuje wiarygodnych źródeł, na podstawie których można by podjąć pewne decyzje. Z powodu braku obiektywnych kryteriów oceny, ustawodawcy, wyborcy jak i grupy interesu — a tak właściwie, to każdy — mogą wymyślić sobie własne przyczyny, które usprawiedliwiłyby zwiększenie bądź zmniejszenie rządowych wydatków, czy to poprzez siłę perswazji, naciski polityczne czy też w jakikolwiek inny sposób. Zdecydowanie jednak można powiedzieć, że to grupy wyborcze stanowią siłę napędową procesu podziału środków budżetowych. Jako że kalkulacje gospodarcze nie tyczą się usług rządowych, to właśnie dlatego tak ciężko jest ograniczyć wydatki.
Co to wszystko ma w ogóle znaczyć? Każdy z wyżej opisanych czynników częściowo wyjaśnia, dlaczego tak trudno jest ograniczyć rządowi pole manewru, jeśli chodzi o cięcia w budżecie. Ponadto, biorąc pod uwagę charakterystyczną dla rządu nieumiejętność działania według zasady zysków i strat, okazuje się, że wyliczenie, czy pewne działania rządowe przyniosą jakieś korzyści gospodarcze społeczeństwu czy też nie, jest niemożliwe. Dokonywanie cięć w budżecie jest niezwykle trudne i frustrujące, zarówno dla tych grup wyborczych, które zyskują na każdym wydanym przez rząd cencie, jak i tych wyborców, którym wydatki rządowe nawet się podobają, ale sami nie cierpią za nie płacić. Co zatem mówią nam o polityce ustawodawczej oraz samej demokracji wszystkie te przeszkody stojące na drodze do drastycznego ograniczenia wydatków? Jak Hans Hermann-Hoppe zręcznie opisuje w swej książce Demokracja: Bóg który zawiódł, z pojęciem demokracja nierozłącznie wiąże się monopol „społeczeństwa”. W przeciwieństwie jednak do prywatnych monopoli — jak chociażby monarchii, w których władca ma motywację do tego by hamować proces wywłaszczenia własności, aby zachować teraźniejszą wartość królestwa dla kolejnych pokoleń — funkcjonariusze państwowi w systemie demokratycznym pełnią rolę dozorcy, który nie może sam się bogacić na posiadaniu bądź zbyciu własności rządowej. Powstaje raczej „ryzyko” moralne oraz dochodzi do tragedii dobra wspólnego. Biurokraci, politycy oraz grupy interesu, będąc członkami aparatu rządowego, rozporządzają własnością rządową, usilnie zachęcając do maksymalnego korzystania z tego przywileju, nie zważając na to, czy podatnicy i gospodarka poniosą z tego tytułu jakieś poważne konsekwencje czy też nie. Jeśli zaś chodzi o finanse rządowe, osoby urzędujące nie tylko mają pieczę nad pożyczkami, wydatkami oraz podatkami, ale również zbierają polityczne oklaski od tych grup wyborczych, które korzystają ze szczodrości państwa, podczas gdy pozostali obywatele poprzez opodatkowanie lub podsycaną przez rząd kreację pieniądza pokrywają koszty tych działań i spłacają długi. Hoppe pokazuje również, że demokracja znosi podział na rządzących i rządzonych, z czego jasno wynika, że każdy członek systemu politycznego może wspiąć się na najwyższe szczeble władzy rządowej. Biorąc pod uwagę bezwzględną potrzebę państwa, które musi kraść, aby utrzymać się jakoś przy „życiu”, oraz niemalże niczym nieograniczone możliwości dołączenia do klasy rządzącej, drzwi do zdobycia władzy rządowej oraz nakładania takich samych podatków, uchwalania ustaw oraz sterowania wydatkami budżetowymi pozostają otwarte dla każdego, zarówno pojedynczego obywatela jak i całej frakcji. A wszystko to dzięki systemowi demokratycznemu, który znacznie ułatwia politykom oraz powiązanym z nimi grupom interesu przyspieszenie ściągania podatków. Odkąd demokracja zakorzeniła się, między innymi, w Stanach Zjednoczonych, przepychanki pomiędzy rywalizującymi ze sobą frakcjami politycznymi nie dotyczyły tego, jak sprawne bądź niesprawne powinno być państwo, ale raczej tego jaki kierunek państwo powinno obrać w obliczu jego rosnących wpływów. Umiejętność wybieranych polityków oraz niewzruszonych biurokratów do zinstytucjonalizowania i wzmożenia systematycznych grabieży oraz następujący po tym podział własności prywatnej to rezultat demokratycznego etosu. W rzeczy samej, demokracja największy interes zbija na tym, że każdy pojedynczy obywatel będący częścią systemu — dobrowolnie bądź nie — musi odstąpić swój rzekomo nienaruszalny tytuł własności, po to by móc głosować w wyborach, uczestniczyć bądź nawet stać na czele ruchu politycznego, który walczy o prawo do przywłaszczenia sobie i wydania pieniędzy innych ludzi. Tym samym, indywidualna odpowiedzialność oraz własność prywatna stają się obiektem ataków. Co więcej, uznane przez rząd „prawo dżungli” sprzyja rozwojowi takich nikczemnych cech ludzkich jak zazdrość, walka o przetrwanie oraz pazerność. Zgodnie z tym, co pisze Frédéric Bastiat w Prawie, walka o przetrwanie oraz rozwój własny to dwa uniwersalne ludzkie instynkty, podobnie jak chęć osiągnięcia tych celów drogą minimum bólu oraz maksimum łatwości. W związku z tym, o ile tylko ryzyko i koszt dokonania konfiskaty własności nie są tak bolesne bądź tak nieposkromione jak wymagająca wiele trudu produkcja i wymiana, grabieże zwyciężają w walce z produkcją. Gdy istnieje możliwość przejęcia prywatnej własności bądź wprowadzenia przepisów dotyczących użytkowania tej własności przez jej właściciela, co jest popularnym zwyczajem w systemie demokratycznym, uczestnicy systemu politycznego rywalizują o szansę, by wykorzystać silną przymuszającą rękę państwa w celu zadowolenia swoich popleczników.
Bastiat twierdzi, że zapoczątkowanie uniwersalnej grabieży podważa cel prawa, którym, w jego widzeniu, jest kolektywna organizacja praw każdego obywatela do ochrony życia, wolności i własności. W momencie, gdy przeinacza się prawo, tak aby osiągać cele sprzeczne z wolnością każdego obywatela — na przykład, pieczołowicie stając w obronie przekonania, że każdy obywatel ma prawo do części własności innego obywatela, nawet bez zgody właściciela — moralność musi stoczyć bój z „cudzołożącym” prawem. Skoro każdy obywatel musi albo stracić szacunek dla prawa albo pójść na kompromis z poczuciem moralności, demokratyzacja prowadzi do moralnego chaosu. Nie dziwi, więc już fakt, że cięcia wydatków rządowych są tak trudne.
[Grant Nulle, po studiach podyplomowych MBA, jest byłym pracownikiem departamentu legislacyjnego, dyrektorem finansowym i analitykiem budżetowym z ogromnym doświadczeniem w polityce gospodarczej i fiskalnej. Aktualnie pracuje nad swoją pracą doktorską z gospodarki energetycznej i mineralnej w Kolorado. Wyślij do niego e-mail. Zobaczarchiwalne artykuły Granta M. Nulle.]
[1] „Zbilansowany” budżet jest oceniany na podstawie gotówki. Napływy środków pieniężnych, bez względu na ich źródło (np. pożyczki, odroczone płatności na kolejny rok fiskalny, czy też jednorazowy nieoczekiwany „uśmiech losu” w postaci gotówki) muszą zrównać się z wypływami. Bardziej uczciwym standardem byłyby strukturalnie zrównoważone wymagania budżetowe, które oznaczałyby, że aktualne wpływy (podatki) równają się aktualnym wydatkom.
[2] Wydatki rządowe oraz pracę czerpie się nie tylko z przekształceń sektora publicznego.
[3] Podatek od zysków kapitałowych i podatek dochodowy od osób prawnych to dwa spośród najbardziej „wyczulonych” na wszelkie zmiany gospodarcze podatków, które generują ogromne przychody podczas wzrostu gospodarczego oraz które w czasach kryzysu nie przynoszą żadnych przychodów jako, że likwidowane są błędne inwestycje finansowane z tanich kredytów.
[4] Zobacz Mancur Olson, Jr., The Logic of Collective Action. (Harvard University Press, 1971).
[5] Koszty wdrażania jakiegokolwiek programu wydatków bądź specjalnego kredytu podatkowego mogą być podzielone pomiędzy ogół społeczeństwa dogodnie obniżając ich bezpośredni wpływ finansowy na obywateli.
[6] Nie oznacza to, że urzędujący politycy nie wykorzystują swoich pozycji również po to, aby pozyskać od grup interesu dofinansowanie na kampanie wyborcze. Kwestie, które ciągle prześladują polityków, jak chociażby „reforma podatkowa” to często dogodne dla polityków i ich partii politycznych mechanizmy pozwalające napełnić sakiewkę kampanii wyborczych. Należałoby potraktować polityków, partie polityczne oraz grupy interesu jak organizmy żyjące w symbiozie — a może raczej, co wydaje się bardziej odpowiednie, jak osoby popełniające kazirodztwo, by móc dokonywać legalnych grabieży.
[7] Na przykład, mimo że wszystkie podatki budzą sprzeciw, właściwie nie ma powodów, które wyjaśniałyby dlaczego podatek od sprzedaży jest nakładany również na części samochodowe ale nie na prace związane z przeglądem samochodu w warsztacie samochodowym. W większości stanów zwolnione od podatku od sprzedaży są nie tylko setki towarów i usług ale również dodatek do dochodu od osób fizycznych i prawnych. Jedynie kilka z tych ulg ma jakiekolwiek uzasadnienie gospodarcze bądź dla polityki państwa, ale większość z nich przynosi niewielki zysk ogółowi społeczeństwa i zostały stworzone w wyniku ustępstw politycznych aby zaspokoić pewne grupy interesu, ustawodawców bądź reprezentantów władzy wykonawczej.
[8] Mimo, że istnieje kilka wyśmienitych wywodów Austriackiej Szkoły ekonomii na ten temat, ten artykuł liberalnie powiela potraktowanie tego tematu przez Ludwiga von Misesa w jego dziele Biurokracja (Chicago-Warszawa: Fijorr Publishing, 2005).
[9] Potrzeba wiedzy o działaniach, mających na celu maksymalizację zysków, stwarza podwaliny do powstawania szkół biznesu, MBA oraz innych programów edukacji biznesowej jak również rozmaitych periodyków biznesowych oraz poradników biznesowych wydawanych co roku.
[10] Stawki wynagrodzenia dla biurokratów nie powstają w oparciu o marginalną produktywność osób otrzymujących wynagrodzenie, jak ma to miejsce w sektorze prywatnym. Jako że niemożliwe jest oszacowanie wartości usług świadczonych przez agencje rządowe, okazuje się, że nie można również ustalić marginalnej produktywności żadnego biurokraty pracującego dla agencji rządowej.
[11] Ludwig von Mises, Biurokracja.
Autor: Grant M. Nülle Tłumaczenie: Monika Kozikowska
Szef NFZ odchodzi, ale czy to coś zmieni w sytuacji pacjentów, wątpię Niestety pozbycie się człowieka, który rządził niepodzielnie kwotą około 60 mld zł rocznie, nie zmieni na lepsze sytuacji pacjentów Polsce.
1. Minister zdrowia Bartosz Arłukowicz przesłał do premiera Tuska wniosek o odwołanie obecnego prezesa Narodowego Funduszu Zdrowia Jacka Paszkiewicza. Był on najbardziej zaufanym człowiekiem poprzedniej minister zdrowia Ewy Kopacz, a tę pozycję zawdzięczał głównie temu, że godził się brać na siebie nawet najpoważniejsze błędy jej resortu. Teraz coraz częściej polemizował publicznie z ministrem Arłukowiczem, zdecydował się nawet na krytykę resortu zdrowia za trwający już wiele miesięcy brak uporządkowania rejestru ubezpieczonych.
2. Głównym powodem, który jak się wydaje przelał swoistą czarę goryczy, w sprawie odwołania Paszkiewicza była kwestia karania lekarzy za wystawianie recept na leki refundowane osobom nieuprawnionym a także za wszelkie inne błędy. Przyczyną tego trwającego już blisko 6 miesięcy zamieszania jest nowa ustawa refundacyjna. Ustawa ta uchwalona w maju poprzedniego roku (i podpisana w czerwcu przez prezydenta Komorowskiego), miała jednak skrzętnie ukryty przed opinią publiczną, a w szczególności przed ludźmi chorymi cel, mianowicie znaczące zmniejszenie środków finansowych przeznaczanych corocznie przez NFZ na refundację. Głównym instrumentem, który miał ograniczać wydatki na leki refundowane, był swoisty bat finansowy na lekarzy, w postaci zwrotu kwot nienależnej refundacji razem z odsetkami ustalonej przez kontrolerów NFZ. Kontrole te mogłyby być przeprowadzane w ciągu 5 lat od daty wystawienia recepty, a kontrolowane miało być nie tylko uprawnienie pacjenta do leków refundowanych (a więc czy w momencie wizyty u lekarza był on ubezpieczony, a dokładnie czy miał opłaconą składkę zdrowotną), ale przede wszystkim czy przepisany pacjentowi lek podlega refundacji w danej jednostce chorobowej. Na skutek nacisku środowiska lekarskiego już na początku tego roku nowelizacją ustawy kontrole lekarzy pod tym względem przez NFZ, zostały wprawdzie zniesione, ale ciągle w ustawie znajdują się zapisy nakazujące lekarzowi przepisywanie z refundacją leku tylko w zastosowaniu w stosunku do jednostki chorobowej, na którą lek został w Polsce zarejestrowany.
3. Ustawa już dała pozytywne rezultaty dla NFZ ograniczając wyraźnie środki przeznaczane na refundację leków, co zostało odnotowane nawet w ostatnim raporcie NBP dotyczącym procesów inflacyjnych w Polsce. Wynika z niego, że ceny leków dla pacjentów od początku tego roku wzrosły średnio o około 10%, a ponieważ do tej pory mieliśmy już najwyższy udział pacjentów w płaceniu za leki i wynosił on około 32% to po wprowadzeniu nowej ustawy ten udział wrośnie przynajmniej do 38%. A to jak się wydaje jeszcze nie koniec. Otóż lekarze chcą masowo nie podpisywać z NFZ nowych umów na możliwość wystawiania recept na leki refundowane z tego względu, że w umowach tych znalazły się wykreślone z ustawy zapisy o karach dla lekarzy za błędy w wypisywanych przez nich receptach. Wszystko wskazuje na to, że od 1 lipca tego roku większość z tych, którzy mają prywatne praktyki lekarskie będzie wypisywała tylko recepty na leki ze 100% odpłatnością, co spowoduje znaczący wzrost kosztów leków dla osób chorych albo szturmowanie przychodni i szpitali, bo tylko tam będzie można otrzymać recepty z refundacją. To właśnie wpisanie do nowych projektów umów z lekarzami za wiedzą Paszkiewicza kar dla nich, wcześniej wykreślonych z ustawy i bunt lekarzy, którzy nie chcą ich podpisywać, ostatecznie pogrzebał prezesa NFZ.
4. Niestety pozbycie się człowieka, który rządził niepodzielnie kwotą około 60 mld zł rocznie, nie zmieni na lepsze sytuacji pacjentów Polsce. Ustawa refundacyjna działa i w jej wyniku pacjenci coraz głębiej sięgają do portfeli, aby wykupić przepisane recepty, co nawet odnotował w swoim raporcie NBP (10% wzrost cen leków), a konsylia lekarskie w szpitalach coraz częściej zastanawiają się nie jak leczyć pacjenta, ale raczej czy dana terapia zostanie przez NFZ sfinansowana. Ba po resorcie zdrowia już krążą propozycje wprowadzenia zmian w ustawie o lecznictwie pozwalające placówkom ochrony zdrowia przyjmować pacjentów płacących za usługi medyczne poza kolejnością. Konieczność zamiany szpitali w spółki prawa handlowego wprowadzona jeszcze przez minister Ewę Kopacz, zacznie po 1 lipca tego roku stawać się coraz bardziej rzeczywistością, a wtedy kategoria zysku wkroczy do ochrony zdrowia otwartymi drzwiami. Pacjenci będą musieli albo wykładać pieniądze albo czekać na usługi w wielomiesięcznych kolejkach. Ci, co będą mieli pieniądze zapłacą ci, którzy ich nie będą mieli będą czekali, ale pewnie nie wszyscy się doczekają. Następca Paszkiewicza nic w tej sprawie nie zmieni. Kuźmiuk
Służby wiedziały, że Papała zginie Na dwa miesiące przed śmiercią Marka Papały, były oficer WSW poinformował swojego kolegę, że szefowi policji grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. W aktach śledztwa prowadzonego przez Prokuraturę Apelacyjną w Warszawie w sprawie zabójstwa Marka Papały, znajduje się ciekawy protokół przesłuchania lewicowego polityka. W 2006 roku opowiedział on prowadzącemu sprawę prokuratorowi o rozmowie, do której doszło w przed zabójstwem Papały. Emerytowany pułkownik Wojskowej Służby Wewnętrznej PRL – Aleksander L. – skontaktował się z Janem B. – emerytowanym pułkownikiem wywiadu cywilnego PRL i poinformował go, że Papale grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Podczas rozmowy paść miało zdanie „Chcą go zaje…ć”. Pułkownik L. – jak się później okazało – miał rację. 25 czerwca 1998 były szef policji został zamordowany na parkingu pod blokiem na warszawskim Służewcu Sprawa wyszła na jaw, gdy po zabójstwie Papały informacja o zaskakującym telefonie rozniosła się w środowisku polityków SLD. Jednak dopiero w 2006 roku, po zeznaniach wspomnianego lewicowego polityka, przesłuchano obu oficerów służb, którzy ze sobą rozmawiali, przypadkowego świadka rozmowy (był rozmówcą oficera, który odebrał telefon), oraz osoby, które dowiedziały się, iż Papale grozi niebezpieczeństwo. Sam Aleksander L. – przesłuchiwany na tą okoliczność – nigdy nie był w stanie wiarygodnie wytłumaczyć się z tego skąd wiedział o niebezpieczeństwie grożącym Papale, ani z jakiego powodu poinformował o tym swojego kolegę. – Na temat sprawy Papały nie rozmawiam – uciął krótko w rozmowie ze mną pułkownik L. Prokuratura i policyjna specgrupa zajmująca się wyjaśnianiem zabójstwa Papały postanowiła wyjaśnić ten wątek, a szczególnie odpowiedzieć na pytanie, kiedy ona miała miejsce. Było to trudne, bo sprawa wyszła na jaw w 2006 roku, a więc 8 lat po zabójstwie komendanta. Nie było już bilingów telefonicznych, które pozwoliłyby dokładnie sprecyzować moment feralnej rozmowy telefonicznej. Śledczym udało się jedynie ustalić, że doszło do niej w ostatnim tygodniu kwietnia 1998. Są dwa ślady wskazujące na to, że rozmowa telefoniczna mogła mieć miejsce 25 lub 26 kwietnia. Jeśli tak było rzeczywiście, oznacza to, iż feralny telefon pułkownik L. wykonał dzień lub dwa dni po zabójstwie Nikodema Skotarczaka ps. „Nikoś”. Przypomnijmy: osławiony herszt trójmiejskiego podziemia przestępczego został zamordowany przed południem 24 kwietnia 1998 roku w gdyńskim klubie „Las Vegas”, gdy jadł śniadanie ze swoim przyjacielem. Sprawców zbrodni do dziś nie wykryto. Z akt śledztwa Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie wynika, że wcześniej, w kwietniu 1998 roku, w hotelu „Marina” w Gdańsku, „Nikoś” wziął udział w spotkaniu, podczas którego omawiana była sprawa zabójstwa Marka Papały. Jego szczegóły opisał gangster z grupy „Nikosia” walczący o nadzwyczajne złagodzenie kary. Zostało to opisane we wniosku ekstradycyjnym dotyczącym Edwarda M. – polonijnego biznesmena podejrzewanego o zlecenie zabójstwa generała. Czytamy w nim: Rozmowa trwała około godziny, mówił głównie M.
– Powiedział, że zależy mu na zabiciu Papały, który jest dużą przeszkodą w dalszych interesach. M. pokazał wyciętą z gazety fotografię Papały. Wszystko wskazuje na to, że „Nikoś”, gdy zorientował się, o co chodzi, odmówił swojego udziału w sprawie. – To był bardzo inteligentny człowiek i rozumiał, że taka sprawa wyjdzie na jaw, a to ściągnie na niego zemstę całej polskiej policji – mówi oficer CBŚ, który był członkiem specjalnej grupy wyjaśniającej śmierć komendanta. – W ten sposób „Nikoś” dowiedział się o spisku na życie Papały i kiedyś mógł się tą wiedzą podzielić. Prawdopodobnie, dlatego zginął – ocenia nasz rozmówca. Zabójstwo „Nikosia” mogłoby pozostawać bez związku z tajemniczym telefonem pułkownika L. gdyby nie fakt, iż gangster sam współpracował ze służbami specjalnymi. Skotarczak (karierę w półświatku zaczął pod koniec lat 70.) w latach 80. kierował gangiem, który w zachodniej Europie kradł luksusowe samochody i przemycał je do Polski. Jego klientami byli ważni urzędnicy państwowi i samorządowi, oficerowie wojska, milicji i SB. Dzięki ich opiece, „Nikosiowi” udawało się przez lata przemycać samochody. Z akt zachowanych w Instytucie Pamięci Narodowej wynika, że Skotarczak współpracował ze służbami specjalnymi PRL, zarówno cywilnymi, jak i wojskowymi (był zarejestrowany pod pseudonimami „Nikoś” i „Nikodem”). Najprawdopodobniej współpraca ta nie zakończyła się w 1989 roku, bo „Nikoś” aż do śmierci korzystał z protekcji swoich wpływowych znajomych (m.in. w latach 90 odsiedział tylko rok w więzieniu i wyszedł za dobre sprawowanie). Dzięki temu niepodzielnie rządził trójmiejskim światem przestępczym. Drugim uczestnikiem spotkania w „Marinie” był polonijny biznesmen Edward M. W USA przebywa na stałe od 1962 roku. Akta IPN mówią, że współpracował z wywiadem wojskowym PRL. W trakcie prac komisji weryfikacyjnej WSI dodatkowo wyszło na jaw, że w drugiej połowie lat 80. Edward M. był jedną z osób zaangażowanych w inwestowanie pieniędzy pochodzących z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. W latach 90 – jako bogaty inwestor zza oceanu – zaczął lokować w Polsce duży kapitał. Jedną z jego inwestycji było przejęcie w 1994 roku za bezcen (wspólnie z Jeremiaszem Barańskim ps. „Baranina” i wpływowym działaczem PSL) państwowej spółki przetwórstwa spożywczego. W trakcie śledztwa w sprawie zabójstwa Marka Papały, polskie służby dostarczyły prokuraturze notatki na temat Edwarda M. Ich treść jest objęta klauzulą tajności. Z naszych informacji wynika, że znajdowało się w nich ostrzeżenie, iż M. najprawdopodobniej współpracuje z CIA, co może utrudnić proces jego ekstradycji. To ostatnie okazało się prawdą, gdyż latem 2007 sędzia Arlander Keys oddalił wniosek o ekstradycję Edwarda M. Z wniosku ekstradycyjnego wysłanego do USA wynikało, że zainteresowany zamordowaniem Papały był również Jeremiasz Barański ps. „Baranina” – jeden z najpoważniejszych polskich przestępców rezydujący w Wiedniu. Także „Baranina” w latach 80 współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa, a po wyjeździe do Wiednia, w 1994 roku, z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Wspólnie z WSI realizował wielkie operacje przemytu narkotyków (WSI pomogło mu uzyskać status konsula honorowego Liberii na Słowacji, co umożliwiało mu przewożenie narkotyków w bagażu dyplomatycznym niepodlegającym kontroli). „Baranina” miał po 1994 roku aż trzech oficerów prowadzących, którzy koordynowali jego współpracę z centralą WSI w Warszawie. Z wniosku ekstradycyjnego w sprawie Edwarda M. wynika, że „Baranina” miał zająć się obserwacją Papały. Miał do tego wykorzystać Rafała K. – człowieka, który reprezentował jego interesy w Warszawie (został później zamordowany). Wersję tę potwierdzają zeznania świadków, którzy opowiadali, że Papała w ostatnich dniach życia skarżył się, że jest śledzony. Sam „Baranina” nigdy już nie wyjaśni tych wątpliwości. W 2003 roku w tajemniczych okolicznościach zmarł w celi wiedeńskiego aresztu, gdzie trafił, jako podejrzany o zlecenie zabójstwa byłego ministra sportu Jacka Dębskiego (zginął w 2001 roku). Kolejną osobą związaną z zabójstwem byłego szefa policji jest Andrzej Z. ps. „Słowik”. Dziś odpowiada przed Sądem Okręgowym w Warszawie za podżeganie do zabójstwa Papały (jest oskarżony o to, że nakłaniał innego gangstera do zabicia komendanta). „Słowik” w latach 80 również był informatorem milicji i Służby Bezpieczeństwa, która roztoczyła nad nim parasol ochronny (m.in. zatrzymując jego konkurentów z półświatka). Jednak w 1998 roku, gdy miało dojść do spisku na życie komendanta, niekwestionowanym liderem gangu pruszkowskiego był Andrzej Kolikowski ps. „Pershing” i „Słowik” musiał wszystko uzgadniać z nim. To z kolei każe przypuszczać, że Kolikowski również musiał wiedzieć o planowanym spisku. Sam „Pershing” w latach 80. był informatorem Wojskowej Służby Wewnętrznej (zajmującej się kontrwywiadem wojskowym) i to informatorem cieszącym się szczególnym zaufaniem (pozwolono mu otworzyć jedno z pierwszych kasyn w Warszawie, gdzie często przychodzili obcy dyplomaci). „Pershing” został zastrzelony w Zakopanem 5 grudnia 1999 i dopiero wtedy schedę po nim przejął „Słowik”. Przełom w sprawie śmierci Marka Papały nastąpił w kwietniu 2012. Prokuratura Apelacyjna w Łodzi postawiła zarzut zabójstwa generała Igorowi M. ps. „Patyk” – złodziejowi samochodowemu. Poinformowała również opinię publiczną o nowej wersji w śledztwie. Ta nowa wersja zakłada, że „Patyk” i jego kolega Mariusz M. zastrzelili komendanta podczas próby kradzieży jego samochodu. Sąd Okręgowy w Warszawie (rozpoznaje sprawę domniemanych zleceniodawców zabójstwa Papały) kazał, więc prokuratorom z Łodzi i Warszawy uzgodnić wspólną wersję zdarzeń. Ta wspólna wersja mówi, że wprawdzie w kwietniu 1998 roku zabójstwo komendanta policji zostało zaplanowane, ale Igor M. i jego kolega, którzy podczas próby kradzieży mieli zabić Papałę, nieświadomie wyręczyli spiskowców. Fakt zlecenia zabójstwa Papały potwierdziło drobiazgowe śledztwo prokuratora Jerzego Mierzewskiego. Tyle tylko, że wszystkie osoby, które według prokuratora były zamieszane w spisek na życie komendanta policji, w przeszłości związane były ze służbami specjalnymi. Czy to możliwe, aby służby się o tym nie dowiedziały? Tajemniczy telefon pułkownika L. do kolegi z wywiadu cywilnego świadczy o tym, że służby specjalne już w kwietniu 1998 wiedziały, że Papała może zginąć. A skoro wiedziały, dlaczego nie zapewniły mu bezpieczeństwa?
Szymowski
Domino- albo jedność podobieństw
*Niesiołowski jako Sawicka * Komu pozwolą zjednoczyć lewicę?
*Kwach wymięka *Opcja łapówkarska *Opadają ręce i majtki...
(„Najwyższy Czas”, 23 maja 2012) Podobno właściciele psów upodobniają się do swych pupilów, i vice versa, a im bardziej ktoś jest przywiązany do swego czworonoga, tym bardziej się upodobnia. Zasada, „kto z kim przestaje” musi tym bardziej obowiązywać w demokracji, w jej życiu partyjnym. Weźmy na ten przykład posłankę Sawicką i posła Niesiołowskiego. Chociaż cała Polska widziała, jak brała forsę – posłanka łże bezczelnie i tchórzliwie, iż „padła ofiarą prowokacji, demokracji, PiS” i kogo tam jeszcze... Podobnie poseł Niesiołowski: chociaż cała Polska widział, jak rzucił się do kamery red.Stankiewicz, łże bezczelnie i tchórzliwie, że dziennikarka „sprowokowała go” bo chciała mu kamerą wybić szczękę. Łgarstwo i bezczelność tchórzostwem podszyte – czy aby to nie upodobnia do siebie prominentów PO?...Niewątpliwie Niesiołowski musi być bardzo przywiązany do PO, ( dokąd pójdzie, jak go nie wezmą na listę?...), ale czy i vice versa? PO nie musi być równie przywiązane do Niesiołowskiego, gdy już tak upodobnił się do Sawickiej. Odnoszę nawet wrażenie (może wzrok mnie zawodzi?), że i fizycznie Niesiołowski coraz bardziej przypomina Sawicką, i vice versa, w każdym razie zdarza mi się mylić ich w telewizorze: Jak ta Sawicka zbrzydła – mówię do żony, a ona: Co ty, to przecież Niesiołowski!.. Tymczasem Kwaśniewski upodobnia się do Millera. Jak pamiętamy, zaatakowany przez Palikota ( za sugerowaną mu wiedzę o tajnych więzieniach CIA w Polsce, gdy był premierem, w domyśle – i o ich przeznaczeniu) Miller nie tylko „odwinął się” charakteryzując Ruch Palikota, jako „naćpaną hołotę”, ale i dał jednoznacznie do zrozumienia, że jeśli on „wiedział”, to tym bardziej wiedział Kwaśniewski, dzisiaj polityczny mecenas Palikota. Zaraz też Kwaśniewskiemu zmiękła rura i przyznał, że owszem, udostępniono Amerykanom lotniska w Polsce i inne obiekty, ale co tam Amerykanie robili, o tym zielonego pojęcia nie miał. Trudno w to uwierzyć, a jeszcze trudniej, że nasze służby nie zainteresowały się, co właściwie Amerykanie tam robią i nie zameldowały natychmiast Kwaśniewskiemu, jako prezydentowi i Millerowi, jako premierowi... W to mogą wierzyć czytelnicy „Gazety Wyborczej”. Mniejsza o zasadność tamtej siuchty z rządem Busha jr., mniejsza o zasadność naszego udziału w dętej awanturze irackiej, (co za to uzyskaliśmy?...); ważniejsze jest to, że jeśli Amerykanie mają dowody na tę wiedzę Kwaśniewskiego i Millera o prawdziwym wykorzystaniu naszych obiektów przez CIA ( a jakże mogliby nie mieć!), to obydwaj ci dżentelmeni są zakładnikami tejże CIA. Czy to nie wystarczający powód, żeby jednak wycofali się z polskiej polityki? Nie byłbym zdziwiony, gdyby w jakiejś komórce planistycznej CIA rozważano także i taki wariant: niech najpierw Miller skończy Palikota, a potem skończymy Millera. Albo: skończymy Millera, zanim wykończy Palikota... Albo, co bardziej prawdopodobne: Promujmy ich obydwu, niech się wodzą za łby... Jak tam nam będzie akurat pasować. Wszak wobec różnych krajów, zwłaszcza nie suwerennych, rozważa się różne warianty, czyż nie? Na razie, po wystruganiu killera z Patyka w sprawie morderstwa Papały, wśród bezpieczniackiego zaplecza naszych elit, więc wśród prawdziwych ośrodków władzy, zapanowała ponowna zgoda. Skazanie Patyka zgodę tę by przypieczętowało, zamiatając głęboko pod dywan prawdziwe motywy spisku i zbrodni. Ta zgoda to zarazem zielone światło dla politycznego zjednoczenia lewicy, ale, na kogo Tajne Moce wskażą, jako na opatrznościowego zjednoczyciela – ba, tego jeszcze nie wiadomo. Miller czy Palikot? Jeszcze tego nie rozstrzygnięto; wkrótce jednak dowiemy się „po objawach”: jeśli wątek „tajnych więzień” w odniesieniu do Kwaśniewskiego i Millera będzie kontynuowany – niechybny to znak, że dołują Millera, nawet kosztem Kwaśniewskiego (obydwu tajne więzienia CIA wiążą nierozerwalnym węzłem), a Palikota rychtują na jednoczyciela; jeśli wątek ten zniknie z mediów– znak, że „dałoj z Palikotom”, zjednoczy Miller. Miejmy nadzieję, że Hegel z Biłgoraja nie powiesi się wtedy, jak Lepper? A tu nie tylko właściciele upodobniają się do swych psów, nie tylko członkowie partyj upodobniają się do siebie, ale i całe rządy, ba – państwa całe! Podobno kryzys grecki grozi „efektem domina” Włochom, Hiszpanii, Portugalii (tak się w tej UE upodobniły do Grecji)... Nawet „silnej Polsce”, jak straszy minister Rostowski, dla którego kryzys grecki to musi być prawdziwy dar niebios: na taki kryzys zwalić można łatwo i dramatyczną drożyznę w Polsce, i inflację, i postępującą biedę, i bezrobocie... Daj Boże każdemu z unijnych ministrów finansów taki kryzys jak w Grecji! Nic też dziwnego, że rząd Tuska zaraz wypłacił premie swym urzędnikom od budowy autostrad, których nie ma, upodobniając się do tych bankierów, co to powypłacali sobie góry szmalu za kryzys finansowy, jaki wespół z urzędnikami państwowymi wywołali. Myślę sobie jednak, że jeśli naprawdę wystąpi ów „efekt domina”, będzie to raczej „efekt Domina”, wedle znanej piosenki ludowej: „Domino, Domino, zdejmij majtki – będzie kino” ...Rząd Tuska ma już majtki ściągnięte do kolan, „Brukseli” na razie pękła guma i majtki zjechały pod pępek. Opadają ręce i majtki. Sekta marksistów poucza, że materią rządzi „jedność przeciwieństw”. Cokolwiek miałoby to znaczyć – chyba już bardziej materią rządzi jedność podobieństw, przynajmniej w materii eurosocjalizmu. Właśnie wyciągi narciarskie upodobniły się do czasopism( „lub czasopism” z afery Rywina): w świetle najnowszego projektu nowelizacji kodeksu cywilnego – gminy mają prawo objąć przymusową służebnością publiczną „pod budowę prywatnych hoteli, kolejek linowych, wyciągów narciarskich” itp. tereny należące do innych osób prywatnych...Do tej pory przymusowe wywłaszczenie było rzadkim wyjątkiem od świętej zasady poszanowania własności prywatnej i wchodziło w grę tylko przy inwestycjach publicznych, takich jak elektryfikacja, budowa wodociągów, linii kolejowych czy autostrad. W świetle wspomnianej nowelizacji stałoby się regułą!...A jakaż to niewyczerpane źródło korumpowania samorządowców! Czyżby ów projekt nowelizacji to oferta hurtowej łapówki ze strony PO dla samorządowców?... Opcja łapówkarska?.. Najciekawsze, że w Sejmie nie można ustalić autorów tej nowelizacji. Autor, autor! Podać nazwisko! Ani chybi - musi być podobny do Rywina albo Jakubowskiej. Marian Miszalski
Jak ABW tworzyła prawo Fenomen Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych nie doczekał się jeszcze należytego opracowania? A przecież to doprawdy niezwykły przykład potencjału rozwojowego tkwiącego w naszym społeczeństwie, który niestety w III RP jest raczej niechętnie widziany lub wręcz tłumiony. Po zniszczeniu w 1947 r. systemu przedwojennych Kas Stefczyka nowe SKOK-i budowano od podstaw po 1989 r. – najpierw w zakładach pracy na strukturach „Solidarności”. Powstawały bez pomocy państwa, wysiłkiem swoich członków. Obecnie, jako jedne z nielicznych instytucji finansowych w Polsce są niezależne od kapitału zagranicznego. System SKOK-ów zrzesza ponad 2,1 mln osób i posiada więcej oddziałów niż największe banki. Jednak ich sukcesy i niezależność nie wszystkim są na rękę. Ich sprawność i popularność stanowi oczywiste wyzwanie dla banków komercyjnych. Z ich punktu widzenia spółdzielcze kasy to groźna, bo tańsza i bliższa ludziom konkurencja. Kasy są przy tym także wyjątkowo stabilne – od 20 lat żaden SKOK nie upadł, w przeciwieństwie do banków. Nie powinno, zatem dziwić, że w 2009 r. posłowie PO przygotowali projekt ustawy o SKOK-ach dokładnie taki, jakby pisany był na zamówienie banków. Ustawa miała ograniczyć samodzielność Kas i poddać je ścisłej kontroli państwa, a także na różne sposoby utrudnić ich działalność. Przewidywała przede wszystkim podporządkowanie ich kontroli Komisji Nadzoru Finansowego, a tym samym znaczne ograniczenie ich autonomii.
Ustawowy bubel Prawnicy od początku wskazywali na znajdujące się w niej liczne błędy i zapisy sprzeczne z konstytucją, a SKOK-i energicznie przeciwko niej protestowały. Zarzucały, że narusza prawa spółdzielni i ich członków oraz dyskryminuje je wobec innych instytucji finansowych, szczególnie banków. Posłowie PO, którzy zgłosili projekt, sami byli pracownikami banków, a zatem ich konflikt interesów widoczny był jak na dłoni, choć oni sami utrzymywali oczywiście, że mają czyste intencje i chodzi im wyłącznie o zabezpieczenie interesów klientów Kas. Natomiast zdaniem SKOK-ów wprowadzenie ustawy mogłoby oznaczać zmonopolizowanie rynku usług finansowych przez banki. Prezydent Lech Kaczyński, który jeszcze, jako działacz „Solidarności” patronował rozwojowi Kas, odesłał ustawę, jako bubel prawny do Trybunału Konstytucyjnego, skarżąc aż 72 przepisy. Jednak po jego śmierci Bronisław Komorowski, który nie wahał się wielokrotnie politycznie wykorzystywać sytuacji powstałej po 10 kwietnia, wycofał… 70 zastrzeżeń. Tym samym trybunał mógł rozpatrzyć tylko pozostałe dwie drobne kwestie. Orzeczenie było zresztą korzystne dla SKOK-ów. Klub PiS zapowiedział ze swojej strony, że w wypadku podpisania przez prezydenta ustawy zaskarży odrzucone przez Komorowskiego 70 wątpliwych konstytucyjnie przepisów. Najbardziej bulwersującą częścią historii ustawy są jednak działania kilku służb państwa, skierowane wyraźnie, i to w sposób wskazujący na koordynację, przeciwko Kasom. Poseł Maciej Łopiński wystosował w sprawie działań policji, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, urzędów skarbowych i KNF interpelację, w której przytacza dowody ich zaangażowania w proces tworzenia ustawy.
Tajne działania przeciw Kasom Łopinski ujawnił m.in. ważny dokument potwierdzający planowanie akcji przeciwko SKOK-om. To pismo przewodniczącego KNF Stanisława Kluzy do szefa ABW Krzysztofa Bondaryka. Szef instytucji odpowiedzialnej za stabilność polskiego systemu finansowego posunął się do propozycji „wywołania wrażenia, że depozyty zgromadzone w kasach nie są bezpieczne, a cały system SKOK zagrożony jest rychłym i nieuchronnym upadkiem”. Zatem proponował ni mniej, ni więcej działanie destabilizujące ważną dla milionów ludzi instytucję finansową.
Stanisław Kluza pytany o intencje swojego pisma powiedział, że chodziło mu tylko o zapewnienie SKOK-om jak najwyższej wiarygodności… KNF zresztą także sama próbowała pozbawić licencji Towarzystwo Ubezpieczeń SKOK. Krok ten okazał się jednak również zwykłą szykaną, a sama Komisja zmuszona była do umorzenia postępowania, jako bezprzedmiotowego. Na pytanie, dlaczego wystąpił o odebranie licencji, Kluza odmawia odpowiedzi, zasłaniając się tajemnicą nadzoru. Kluza zaproponował w swym piśmie, aby ABW współdziałała przeciw SKOK-om wraz z kontrolą skarbową. I rzeczywiście, jak na zamówienie nastąpiła niezwykle dziwna akcja: skoordynowana kontrola skarbowa, przeprowadzona jednocześnie w centrali SKOK i 16 spółdzielczych Kasach. Kontrola nie stwierdziła zresztą żadnych nieprawidłowości, natomiast sprawozdanie z niej, z napastliwym komentarzem, natychmiast znalazło się w… „Gazecie Wyborczej”.
Policyjne szykany Najgłośniejsza akcja przeciwko SKOK-om miała miejsce w 2009 r. na Śląsku. Policja wkroczyła wówczas do 25 Kas w towarzystwie komorników. Asystowała przy zajmowaniu gotówki oraz tak bulwersujących czynnościach jak przeszukiwanie kasjerek czy próby rekwirowania niewielkich kwot ludziom dokonującym wpłat. Tymczasem na rachunku SKOK znajdowało się wówczas 90 mln zł, które można było po prostu zająć bez takich spektakularnych kroków. Najwyraźniej, zatem celem także w tym przypadku było podkopanie zaufania do Kas. Miało, zatem miejsce kilka dużych akcji różnych służb państwowych, które nakładały się na terminy poszczególnych etapów prac nad ustawą. Czy to przypadkowa zbieżność, czy też raczej działania zmierzające do wywierania bezprawnego wpływu na tok postępowania legislacyjnego? Odpowiedź wydaje się niestety oczywista.
Uniki ministra Minister Jacek Cichocki wolał jednakże ominąć w odpowiedzi na interpelację niewygodne kwestie, co zresztą sprawia wrażenie pośredniego przyznania się do winy. Nie odpowiedział np. na pytanie, czy opisane zdarzenia „miały związek z działaniami operacyjnymi służb specjalnych prowadzonymi przeciwko Kasom…, mającymi na celu zdyskredytowanie Kas w opinii publicznej”. Podobnie bez odpowiedzi pozostawił podstawowe pytanie, czy służby w ogóle prowadziły działania operacyjne przeciwko SKOK-om. Minister nie odniósł się do wszystkich zdarzeń opisanych w interpelacji, lecz tylko do jednego, dotyczącego SKOK z siedzibą we Wrocławiu. Z jego wyjaśnień wynika zresztą, że jakieś czynności służb specjalnych były podejmowane, choć uniknął sprecyzowania, jakie i kiedy. Podobnie minister zlekceważył pytania o to, kto podjął decyzję o jednoczesnym zaangażowaniu policji w śląskich Kasach i jakie okoliczności uzasadniały w ogóle przypuszczenie, że komornicy natrafią tam na opór. W wyjaśnieniach ministra Cichockiego brak jest też odniesienia do kwestii naruszenia tajemnicy, jaką było udostępnienie „Gazecie Wyborczej” sprawozdania z kontroli w SKOK-ach. Odpowiedź ministra jest zdumiewająca. Stwierdził tylko, że przekazanie dokumentu nastąpiło „na rzecz podmiotów do tego uprawnionych”. Minister Cichocki napisał, że ABW „nie ingerowała w proces legislacyjny ani też nie wpływała na sytuację SKOK-ach.”. Dlaczego w takim razie w notatce urzędowej ABW z października 2009 r. mowa jest o prowadzeniu czynności „w kontekście prac parlamentarnych nad projektem zmiany ustawy o SKOK-ach”? Co więcej, notatka ta powstała dwa tygodnie po wspomnianym piśmie przewodniczącego KNF do ABW, proponującym działania wymierzone w SKOK-i. Trudno doprawdy uwierzyć, że to przypadkowa zbieżność.
Przed kim odpowiada rząd? Rodzą się, zatem kolejne pytania i wątpliwości. Czy faktycznym celem wszczęcia działań przez ABW było wywołanie przekonania o braku stabilności finansowej Kas? Czy doszło do nadużycia uprawnień i łamania prawa przez ABW, KNF i organy kontroli skarbowej? Instrumentalne wykorzystywanie organów państwa na taką skalę do wywierania wpływu na postępowanie legislacyjne nie zdarzyło się chyba nigdy w historii III RP. Przekraczało nawet wszystko, z czym mieliśmy do czynienia w aferze Michnika–Rywina. Po 1989 r. nie brakowało skandali. Jednak afera, w której służby państwowe angażują się, by zagrozić stabilności instytucji finansowej, której miliony ludzi powierzyły swoje życiowe oszczędności, musi budzić grozę. Jak daleko można się posunąć? Musiało chodzić o naprawdę duże pieniądze… Artur Dmochowski
Katastrofa, czyli duperele Do Polski przyjechał prof. Wiesław Binienda, ekspert NASA, zaliczony przez prezydenta do „egzotycznych naukowców z Australii czy Nowej Gwinei". Egzotyka profesora polega na tym, że raportu MAK-u nie bierze na piękne oczy gen. Anodiny. Zamiast tego z ekscentrycznym uporem poddaje badaniu ostatnie sekundy lotu tupolewa. Używa do tego wartego 10 mln dol. oprzyrządowania. Udowadnia, że brzoza nie mogła ułamać skrzydła samolotu, a wskazana przez MAK trajektoria lotu była wzięta z sufitu. Wyniki badań prezentuje na międzynarodowej konferencji ponad 200 wybitnym specjalistom w tej dziedzinie. Eksperci chwalą rzetelność jego badań. No, ale oni też przybyli z jakichś egzotycznych zamorskich krajów. Fachowcy z komisji Jerzego Millera egzotyką gardzą. Rzut oka wystarczył im, by ocenić, że „jak walnęło, to się urwało". I udają, że prof. Biniendy nie ma. – Nie mam ochoty ustosunkowywać się do tego, co ustaliły osoby zajmujące się tym naukowo czy pseudonaukowo – rzekł ekspert komisji Millera mjr Artur Kułaszka (w programie „Bliżej"). Zbigniew Klepacki, wykładowca z Politechniki Rzeszowskiej stwierdził: „Nie mam czasu na duperele". Bogu, dzięki, że istnieją egzotyczni profesorowie. Anita Gargas
Prokuratura zaprasza Biniendę Prokuratorzy wojskowi, którzy prowadzą śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej, chcą się spotkać z prof. Wiesławem Biniendą. Profesor będzie w Polsce do wtorku
- Skierowano takie zaproszenie do pana profesora Biniendy, oczekujemy na odpowiedź - przyznaje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" kpt. Marcin Maksjan z Naczelnej Prokuratury Wojskowej. - Prokuratorzy z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie chcieliby się spotkać z panem profesorem - dodaje. Ale nie ujawnia, co miałoby być tematem rozmowy.
- To jest domena kolegów z wojskowej prokuratury okręgowej - zaznacza. Zaproszenie zostało wysłane w czwartek po południu pocztą elektroniczną oraz drogą telefoniczną. Z informacji "Naszego Dziennika" wynika, że jeszcze tego samego dnia, przed południem, z naukowcem próbował się skontaktować jeden z prokuratorów referentów - ppłk Karol Kopczyk. Prokuratorów interesują analizy naukowca, śledczy chcieliby je otrzymać. Prokurator nawiązał kontakt telefoniczny z prof. Biniendą, ten jednak miał go odesłać do Bartosza Misiewicza, asystenta posła Antoniego Macierewicza. A ten z kolei poinformował, że musi się skonsultować z samym przewodniczącym Macierewiczem, co nie było wtedy możliwe. Z przewodniczącym zespołu smoleńskiego próbowali się też skontaktować członkowie rodzin ofiar, Macierewicz miał im powiedzieć, że nie wie nic na temat spotkania z prokuratorami. Tego samego argumentu użył w rozmowie z "Naszym Dziennikiem".
- Nic o tym nie wiem. Rozumiem, że prokuratura chce przesłuchać pana profesora, jako świadka ze wszystkimi tego konsekwencjami. Mam kilka lat życia za sobą i pewne doświadczenie z prokuraturą i moje doświadczenie mówi mi, że nie ma czegoś takiego jak prywatne spotkanie z prokuraturą na terenie prokuratury. Zapraszaliśmy prokuraturę na spotkania zespołu. Jeżeli prokuratura chce się spotkać i podyskutować i poznać wiedzę pana prof. Biniendy, to zapraszamy do Sejmu. Wtedy oczywiście, kiedy pan profesor będzie miał czas. Liczymy, że prokuratura przyniesie wtedy swoje dane, by ułatwić mu pracę - mówi Macierewicz, zaznaczając, że decyzja należy do prof. Biniendy, który może spotkać się z prokuratorami w stosownym dla niego czasie, a ponieważ jest on ekspertem zespołu smoleńskiego, spotkanie mogłoby się odbyć na jego posiedzeniu. Możliwe byłoby na przykład posiedzenie zamknięte, w którym uczestniczyliby tylko prokuratorzy, naukowcy i prezydium zespołu. Jesteśmy na to otwarci, a jakie jest stanowisko pana prof. Biniendy - nie wiem, o całej sprawie dowiaduję się w tym momencie - twierdzi szef zespołu smoleńskiego. Rodziny są za tym, by do spotkania doszło, mimo że do tej pory prokuratorzy nie uczestniczyli w żadnym posiedzeniu zespołu smoleńskiego.
- Uważam, że okazja jest wyjątkowa. Zwłaszcza, że pan profesor prosił kiedyś o jakieś nowe materiały, może mógłby mieć w nie wgląd? Takie spotkanie byłoby korzystne dla obu stron, chodzi o wymianę doświadczeń - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Ewa Kochanowska, wdowa po Januszu Kochanowskim. Zastrzega, że jedyną obawą mogłoby być to, że śledczy zastrzegą utajnienie pewnych danych, co mogłoby być barierą do dalszych publicznych wystąpień prof. Biniendy.
- Ale oczywiście naturalnym odruchem powinno być "spotkajmy się" - konkluduje, dodając, że w spotkaniu powinni wziąć udział także biegli prokuratury wojskowej. - Wiem o tym, że zaproszenie zostało wysłane, wiem, że trwają rozmowy na temat spotkania, mam nadzieję, że do niego dojdzie. Prokuratorzy chcą uzyskać te materiały, którymi dysponuje prof. Binienda. Niewątpliwie może to być bardzo owocne z punktu widzenia ustaleń polskiego śledztwa, co do przyczyn katastrofy, zwłaszcza w kontekście analiz pana prof. Biniendy dotyczących skrzydła tupolewa - komentuje mec. Rafał Rogalski. Faktem jest, że prokuratorzy prowadzący śledztwo smoleńskie nie byli obecni na żadnym z posiedzeń parlamentarnego zespołu smoleńskiego. Prokuratura wojskowa dostała od zespołu Antoniego Macierewicza tylko samą prezentację (bez szczegółowych obliczeń) prof. Biniendy i dr. Kazimierza Nowaczyka. W lipcu 2011 r. prokuratorzy wystąpili do szefa parlamentarnego zespołu o posiadane przez zespół materiały, m.in. egzemplarz tzw. białej księgi. - Prokuratura jest zainteresowana pozyskiwaniem każdego materiału, który może okazać się przydatny w toku prowadzonego śledztwa - mówił wtedy Maksjan. Anna Ambroziak
Systemy suchoja zakłócili Amerykanie? Rosjanie potwierdzają, że dysponują systemem zakłócającym działanie pokładowej aparatury samolotów. O jego użycie wobec suchoja, który rozbił się na Jawie, podejrzewają Amerykanów, którzy mają swoją bazę wojskową na wyspie Za katastrofę rosyjskiego samolotu Superjet 100, który rozbił się 9 maja w okolicach Dżakarty, mogą odpowiadać Amerykanie - twierdzi rosyjski wywiad. Zakłady Suchoja wskazują też na oczywistą winę indonezyjskiego kontrolera lotów. Dociekając przyczyn katastrofy, Rosjanie wzięli na poważnie hipotezy, które w przypadku polskiego Tu-154M prezentowano, jako "oszołomskie" i wyśmiewano. 30 czerwca 2010 roku Wojskowa Prokuratura Okręgowa wystąpiła z wnioskiem o pomoc prawną do władz USA. Polska postulowała o przekazanie m.in. wszelkich informacji będących w gestii strony amerykańskiej dotyczących okoliczności katastrofy 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku. 11 stycznia 2011 r. do WPO wpłynęło pismo wydziału spraw karnych Biura Spraw Międzynarodowych Departamentu Sprawiedliwości USA stanowiące odpowiedź na wniosek Polski. - Strona polska uznała odpowiedź strony amerykańskiej za niewystarczającą dla potrzeb prowadzonego postępowania, o czym poinformowano władze amerykańskie pismem 3 lutego 2011 r. - podał wtedy płk Zbigniew Rzepa, rzecznik NPW. Prokurator generalny Andrzej Seremet informował wtedy, że wniosek o pomoc do Departamentu Sprawiedliwości USA dotyczył udostępnienia ewentualnie posiadanych przez stronę amerykańską zapisów nasłuchów "rozmów w przestrzeni". Chodziło o możliwość zakłócania urządzeń nawigacyjnych. - Wiadomo, że są takie metody. Skierowanie wniosku dowodowego w tym zakresie - pytania dotyczące wpływania na urządzenia nawigacyjne - było zasadne. W kontekście zdarzenia z 10 kwietnia 2010 r. należy uznać to pytanie, jako całkowicie rozsądne i takie, które opierało się na jednej z hipotez wciąż aktualnej, a mianowicie udziału osób trzecich - komentuje mec. Rafał Rogalski, pełnomocnik części rodzin ofiar smoleńskich. - Jeżeli ginie prezydent i najwyżsi funkcjonariusze państwa polskiego, to budowanie takiej wersji jest zasadne, a wyśmiewanie tego świadczy tylko o poziomie osób, które to czynią - dodaje.
Zaburzony odczyt Specjaliści ze Służby Wywiadu Zagranicznego i wojskowego wywiadu GRU podejrzewają, że w przypadku superjeta użyto sygnałów w celu zakłócenia działania aparatury pokładowej. Jak donosi "Komsomolska Prawda", także rosyjskie służby specjalne dysponują techniką pozwalającą zdalnie wpłynąć na odczyt parametrów lotu.
- Na przykład samolot leci na jednej wysokości, a oprzyrządowanie w wyniku ingerencji z ziemi pokazuje inną - powiedział gazecie anonimowy generał GRU. Prototypowy samolot zakładów Suchoja wykonywał w stolicy Indonezji lot demonstracyjny. Wśród 45 osób na pokładzie było ośmiu członków załogi. Reszta to przedstawiciele firm zainteresowanych zakupem maszyny i dziennikarze. Wszyscy zginęli. Po katastrofie trudno sobie wyobrazić, że Rosjanie sprzedadzą swój nowy model nie tylko w Indonezji, ale i gdziekolwiek. Koncern Suchoja znany jest z produkcji maszyn wojskowych, i to typowo bojowych: myśliwców i bombowców. Fabryka wypuściła też kilka modeli samolotów akrobacyjnych. Superjet 100 to pierwszy samolot pasażerski w historii zakładów. Tak naprawdę konstrukcja powstała w kooperacji kilku rosyjskich i zagranicznych koncernów. Swój udział ma Iliuszyn i Jakowlew. A nawet amerykański Boeing, z którym zawarto porozumienie o uniknięciu konkurencji. Zgodnie z nim, Suchoj ma ograniczyć się do wersji o pojemności, co najwyżej 110 pasażerów, a z kolei Amerykanie nie będą produkować samolotów mniejszych. Jak dotąd kilka egzemplarzy superjeta lata w barwach Aerofłotu i ormiańskiej Armavii. Atutem maszyny ma być niska cena i koszty eksploatacji w porównaniu z konkurencyjnymi konstrukcjami kanadyjskiego Bombardiera i brazylijskiego Embraera. Składająca się z setek wysp Indonezja to idealne miejsce dla nowego produktu Suchoja. Wykonuje się dużo lotów na małe i średnie odległości pomiędzy ogromną liczbą lotnisk, a przy tym pasażerów nie jest zbyt dużo. Demonstracja zamiast marketingowego sukcesu zakończyła się kolejną tragedią w rosyjskim lotnictwie. Czarne skrzynki bada indonezyjska komisja z udziałem rosyjskich ekspertów. Wszystko wskazuje na to, że przyczyną wypadku były trudne warunki atmosferyczne i osobliwości rzeźby terenu. Rosjanie podkreślają, że na zboczach gór leżących zaraz obok Dżakarty w ciągu ostatnich 10 lat rozbiło się już 7 samolotów.
Superjet przed chmurą Kiedy superjet natrafił na chmurę burzową, do wyboru było przelecenie przez nią z góry lub z dołu. Wysokość chmury porównywalna była z maksymalnym pułapem maszyny, więc dowódca Aleksandr Jabłoncew zdecydował się na drugie rozwiązanie. Uzyskał zgodę kontroli lotów na zniżenie do wysokości 6 tys. stóp, czyli 1830 metrów. Tymczasem przed odrzutowcem był wulkan Salak o wysokości 2211 m n.p.m. - Podstawowym pytaniem jest teraz, dlaczego dyspozytor wyraził zgodę na zniżanie. Sprawności technicznej naszego samolotu jesteśmy pewni na 100 procent. Nie da się sobie wyobrazić wyższej, jakości. Załoga też była najwyższej klasy. Może dyspozytor nie widział, że samolot leci prosto na górę - powiedział przedstawiciel Suchoja. - Dopuszczamy wersję, że był to umyślny sabotaż przemysłowy, żeby wypchnąć nasze samoloty z rynku. Na szczęście nie odnotowaliśmy zmniejszenia portfela zamówień - dodał. Optymizm rzecznika Suchoja jest oczywiście przesadny, gdyż wprawdzie nikt po katastrofie nie wycofał zamówień, ale liczono na pojawienie się nowych, a tych teraz brak. Problemem jednak jest nie tylko oczywisty błąd kontrolera. Samolot wyposażony jest w automatyczny system ostrzegania przed zderzeniem z ziemią. Z jakiegoś powodu nie zadziałał. I to właśnie najbardziej niepokoi Rosjan. Do tego stopnia, że zaangażowano obie służby wywiadowcze. Cywilną Służbę Wywiadu Zagranicznego (SWR) i wojskowy Główny Zarząd Wywiadowczy (GRU). - Na lotnisku w Dżakarcie, skąd wystartował odrzutowiec, jest baza Sił Powietrznych USA. Pomiędzy naszymi specjalistami mówi się, że da się z niej wysłać sygnał, który w odpowiednim momencie zepsuje aparaturę - powiedział "Komsomolskiej Prawdzie" specjalista od kontroli lotów lotniska Domodiedowo. To, że służby specjalne serio traktują taką możliwość, gazecie potwierdził ukrywający tożsamość generał GRU. Stwierdził, że możliwe jest zdalne wywołanie usterki aparatury samolotu i nad taką wersją pracują jego podwładni. - Analizujemy możliwość sabotażu przemysłowego. Od dawna przyglądamy się amerykańskiej bazie w Dżakarcie. Wiemy, że posiadają środki techniczne o charakterze specjalnym - podobnymi władają i nasi specjaliści - przy pomocy, których można z ziemi zerwać łączność albo zakłócić pomiar parametrów lotu w samolocie - wskazuje generał rosyjskiego wywiadu wojskowego. Piotr Falkowski