Lyndon LaRouche: wkrótce zginą miliardy ludzi… chyba, że… 6-krotny kandydat na Prezydenta USA, jeden z najwybitniejszych ekonomistów na świecie, 90-letni Lyndon LaRouche, uważa że jesteśmy blisko końca naszej cywilizacji. W rozmowie z Alicją Cerretani, redaktorem naczelnym LaRouchePAC, powiedział m.in.:
La Rouche: „Obecnie w Europie, w pasie Atlantyckim, w USA itd, obecnie nie ma nadziei na przetrwanie cywilizacji. Jako społeczeństwo, jesteśmy skończeni. Chyba, że dokonamy specyficznych zmian i to jak najszybciej. Europa na przykład jest na granicy dezintegracji. Tego nie widać, gdyż życie jakoś się toczy, ale nie ma nadziei na utrzymanie cywilizacji, szczególnie w rejonie transatlantyckim w obecnych warunkach, tzn. – jeśli nie usuniemy tego prezydenta z Białego Domu i nie przeprowadzimy kolejnej reformy podobnej do Glass Steagall (reforma bankowa z 1932 roku, dająca kontrolę nad spekulacjami oraz ograniczająca tzw. bank-holdingi. Reforma oddzielała banki komercyjne od inwestycyjnych. Usunięta przez Kongres w 1999 r.). Jeśli tego nie zrobimy, to będzie po nas. Dosłownie. Jeśli się popatrzymy na obecne warunki, w jakich istnieje życie na tej planecie, to nie będzie możliwości wyjścia z tej sytuacji. Miliardy ludzi będą umierać na całej planecie – bez żadnej nadziei. Chyba, że znajdziemy w sobie siłę by zrobić to co ma być zrobione. Mówiąc to, zdaję sobie sprawę, że wiele ludzi będzie zaszokowanych, choć nie powinni, gdyż przewidywałem to już od dłuższego czasu, oficjalnie – od 1954-56 roku. W 1956 roku w mojej pierwszej prognozie przewidziałem dokładnie największy kryzys w USA w czasach powojennych. Od tego czasu moje prognozy zawsze się sprawdzały. Byłem autorem SDI ( Strategic Defense Initiative Reagana – inicjatywa m.in. budowy broni laserowych na orbicie ziemskiej), dzięki czemu udało się nam uniknąć wojny nuklearnej. (…) Jesteśmy dzisiaj w piekle, ponieważ nie zrealizowano spraw, które zaproponowałem jeszcze w latach 70-tych. Nasza cywilizacja będzie skończona jeśli nie obudzimy się i nie zaczniemy szybko działać! ... usuńcie tego kloszarda!...
Ja już dałem swoje propozycje, a zawsze miałem rację, – dlaczego? A dlatego, że wszyscy pozostali zawsze się mylili. To jest proste. Ja rozumiem ekonomię, a oni nie. Jestem dostępny, niestety jestem bardzo ograniczony w moich możliwościach, szczególnie, jeśli chodzi o osoby z którymi współpracuję. W tej sytuacji oni muszą to zrobić, nie mają wyjścia (…) Pierwsze, co muszą zrobić, to usunąć tego kloszarda! (Obamę). Zrozumcie, że jeśli go nie usuniecie to jesteście trupami. Wasze plany na przyszłość nic już nie znaczą. Jeśli jeszcze macie nadzieję, to świadczy to o waszej głupocie. Każdy członek rządu, który nie zgodzi się na usunięcie Obamy, powinien zostać także usunięty. To jest ta decyzja – czy chcesz ocaleć, czy zależy ci na losie ludzkości, czy też jesteś oportunistą mającym mrzonki, że jest jakaś inna droga wyjścia z tej sytuacji. Skończyły się opcje dla ludzkości. Nie mogę podać dokładnej daty, ale będzie to już niedługo.”
Alicja Cerretani: „W pewnym sensie kryzys sprzyja nielicznym pozostałym rozwiązaniom, które nam zostały, ponieważ staje się oczywiste, że wszystkie decyzje antykryzysowe w postaci bail-outów, które zostały podjęte od 2008 roku okazały się nie tylko niedbałe, ale i kryminalne. Postawiły nas w pozycji gorszej niż ta, gdy pomoc finansowa w postaci bail-outów się rozpoczynała. Jest to działanie kryminalne, przekonywano nas, że to będzie skuteczne, po jednym bail-oucie był kolejny, miało to zadziałać, a wszystko okazało się oszustwem od samego początku. Znaleźliśmy się, więc w sytuacji gdy ty przewidywałeś taki rozwój sytuacji od samego początku, dawałeś rozwiązania, które dawałyby szansę na ocalenie. Większość światowych liderów nic nie znaczą w stosunku do ciebie, bowiem to, co proponowałeś i nadal proponujesz było i jest jedynym wykonalnym rozwiązaniem (…) Glass Seagall jest jedynym rozwiązaniem, które powinno się wdrożyć nie tylko w USA, ale na całym świecie. USA ma specyficzne warunki, które pozwalają na szybkie jego wdrożenie, ale problem dotyczy całego świata. Konieczne jest także natychmiastowe zainwestowanie pieniędzy, jakie jeszcze pozostały w rozwój ekonomiczny – ewolucyjny rozwój planety. Powinno być to rozumiane, jako działanie w sytuacji wyjątkowej. Owszem, będzie to trochę trwało, ale jest to jedyna forma zagwarantowania tego, że pieniądze, jakie jeszcze pozostały mają jakąś wartość. W innym przypadku ich wartość gwałtownie spadnie. Działanie powinno mieć, więc charakter znaczących projektów budowniczych. Nie wchodzą w grę żadne propozycje wzrostu zatrudnienia, co jest tylko czczymi słownymi obietnicami.”
LaRouche: „Tak to wszystko jest prawda. Przez całe życie miałem do czynienia z podobnymi sytuacjami. Ale tym razem musi się to skończyć sukcesem, bowiem na tej planecie pozostanie niewiele żywych ludzi, jeśli nie dojdzie do czynów. Nikt nie ma przyszłości jeśli nie zrobi się tak jak ja proponuję. To jest jedyna ważna sprawa jaka pozostała.”
Alicja Cerretani: „Intencją strategii monetarnych, ochrony przyrody (ruch zielonych) jest deindustrializacja. Znaleźliśmy się w takim momencie, w którym ludzie powinni sobie zdać sprawę, kim jest wróg. Widać to po efekcie działań, jakie zostały narzucone Amerykanom i ludziom na całym świecie. Czas by zacząć mówić otwarcie, że to, co się dzieje jest celowym działaniem.”
LaRouche: „Dodam coś jeszcze. Mieliśmy poprzednio kilka dyskusji. Mówiłem o tym, że liderzy nie mogą działać poprzez rozdzielanie zadań poszczególnym grupom. To nie działa. Funkcje liderów w historii zawsze były powierzane bardzo małej ilości ludzi. Ja sam byłem w małej grupie liderów, którzy faktycznie mieli możliwości przewodzenia. (…)
Podczas wojny broń polityczna, możliwość podejmowania decyzji, jest zawsze w rękach małej grupy ludzi. Ta grupa ma przewodzić narodom. Robiłem to w przeszłości, nie zawsze z sukcesem, ale robiłem. Byłem w takiej sytuacji, że od mojego działania zależało istnienie dużej grupy ludzi. Sądzę, że znów znajdę się w takiej sytuacji. Histora pisze się nie opinia publiczną, ale tymi, którzy mają odwagę i możliwości przewodzenia. Jest to tajemnica rozwiązania każdego kryzysu (…) Wiem, że niemal każdy kto mnie teraz słucha sądzi, że przesadzam. Ale świadczy to o waszej ignorancji, braku woli przetrwania, bowiem nie chcecie popatrzeć się rzeczywistości w oczy. Zaczynacie dyskutować: ‘a może to, a może tamto – ty przesadzasz’, a ja często mówię za słabo, powinienem być jeszcze mocniejszy w swoich ostrzeżeniach, bowiem cała ludzkość może za to zapłacić. Pomyślmy jak katastrofalne będzie to dla ludzkości jak nie będą mnie słuchać. Dlatego też tacy ludzi jak ja muszą wiedzieć co robią, mówić to co ma być zrobione, być bezlitośni w realizacji, zanim będzie za późno.”
Alicja Cerretani: Czas by inni zaczęli słuchać tego co proponujesz. Ty sam nie możesz nic zrobić, możesz tylko proponować. Czas by inni zaczęli robić swoją robotę (…)
Na podstawie: http://www.youtube.com/watch?v=G9RnGatMfeo
http://monitorpolski.wordpress.com
WTC – Wielki spisek Wszyscy pamiętamy o 11 września 2001 r. w USA, transmitowane w TV na całym świecie. Czy na pewno oglądaliśmy to co się stało, czy może pokazali nam to co mieliśmy zobaczyć? Są takie przypuszczenia, że 9/11 nie było atakiem terrorystycznym, lecz zwykłą akcją amerykańskich tajnych służb przeprowadzoną przez ludzi kontrolujących USA. Wszyscy uwierzyli w teorię spisku islamistów, którzy dokonali ataku chcąc zniszczyć potęgę ameryki. Jednakże 7 z 19 samobójców dzwoniło po 11 wrześniu do różnych swoich ambasad umieszczonych na świecie protestując przeciw kłamstwu amerykańskich agencji CIA, FBI, amerykańskich mediów, prasy, ale takie informacje są filtrowane przez media i z wiadomych przyczyn 99,99% mas o takich rzeczach nie wie. We wszystkich przypadkach informowali, że ich paszporty skradziono podczas ich pobytu w USA. Teraz trochę faktów. Bush dowiedział się o porwaniu pierwszego samolotu o 8:45 przed wyjściem z hotelu. Jednak pojechał do szkoły czytać dzieciom bajkę, a prezydent, odpowiedzialny za siły zbrojne i bezpieczeństwo kraju, po takiej informacji o możliwym ataku terrorystycznym powinien unikać miejsc publicznych. O 9:15 poinformowano go o drugim samolocie, który wleciał w WTC, ale dalej czytał bajkę. Wniosek? Bush wiedział o tym wcześniej, dlatego spokojnie czekał, aż cała operacja wojskowa się skończy. Nie da się tego inaczej wytłumaczyć w logiczny sposób. Pierwszy samolot, który wleciał w wieże WTC był napakowany materiałami wybuchowymi. Pierwszy świadek kilka minut po pierwszym uderzeniu widział mały samolot a nie wielkiego Boeinga. Jest to jedyna osoba, której można by w tamtej chwili uwierzyć, gdyż na szczerość i prawdę można było liczyć maksymalnie przez pierwsze 10 minut. Po tym czasie cenzorzy informacji stworzyli już własny scenariusz wydarzeń. Na drugie uderzenie skierowane już były kamery z całego świata, wiec widzieliśmy Boeinga, bo musieliśmy go widzieć. Nie wiedzieliśmy natomiast , że był on zdalnie sterowany dzięki technologii Global Hawk, napakowany materiałami wybuchowymi, a terrorystów i pasażerów w nim nie było, tak jak w pierwszym samolocie.
Atak na Pentagon. Siły powietrzne USA przez ponad godzinę od pierwszej informacji o porwaniu samolotu i ponad 45 minut od pierwszego ataku na wieże WTC nie rozkazały wysłać choćby jednego samolotu bojowego do patrolowania wschodniego wybrzeża. Na przełomie czasu od września 2000 do czerwca 2001, w rejonie Waszyngtonu amerykańskie myśliwce przechwyciły w 61 samolotów po rożnego rodzaju alarmach, w tym samoloty pasażerskie. 11 września w powietrzu nie było żadnego samolotu wojskowego ponad godzinę. Mimo że wschodnie wybrzeże zostało realnie zaatakowane, F-16 w ostatnich miesiącach w mgnieniu oka były w stanie przechwycić każdy mały samolot, ale Boeingów z terrorystami na pokładzie już nie. A teraz kwestia ataku na Pentagon. Jest możliwe że to nie był samolot pasażerski typu Boeing, zaś mały, zdalnie sterowany samolot napakowany ładunkami wybuchowymi. Zdjęcia dostępne w internecie pokazują, że w ścianie Pentagonu nie widać śladów skrzydeł, a otwór po wybuchu nie pokrywa się z rozmiarami podanego do wiadomości Boeinga. Brakuje nie tylko śladów skrzydeł, otwór był o 15 metrów za wąski i 10 metrów za niski, Boeing nie miał prawa wbić się tylko w pierwsze piętro budynku. Szef straży pożarnej kierujący akcją ratunkową na konferencji prasowej przez pomyłkę przyznał, że ‘’szczątków samolotu nie można było znaleźć”, po czym sekretarz prasowy Pentagonu sprytnie przerwał dyskusje i przytoczył swoją wersję wydarzeń ”po tym jak samolot wbił się w ścianę budynku, skrzydła się złożyły i wsunęły do środka razem z samolotem”. Po czym samolot zniknął?! Kolejna ciekawa kwestia. Zakładając, że cztery Boeingi rzeczywiście istniały, prawdopodobnie zostały one przechwycone przez siły amerykańskie i skierowane na jedno lotnisko, i lot kontynuowały już tylko kopie tych samolotów (drugie uderzenie w WTC i może pierwsze uderzenie to Boeingi, ale z technologią Global Hawk i ładunkami wybuchowymi, natomiast na Pentagon leciał już typowy zdalnie sterowany mały samolot wojskowy). Ale przecież z tymi blisko 200 pasażerami trzeba było coś zrobić. Nie można było pozwolić, aby choć jeden z nich następnego dnia zjawił się w swoim domu, a następnie zadzwonił do jakiejś stacji radiowej czy gazety z rewelacjami, które zszokowały by nie tylko całą Ameryką, ale przede wszystkim zmieniłyby przywództwo USA jako potęgi. Kontroler lotów przyznał, że wszyscy którzy widzieli tor lotu samolotu nad Waszyngtonem stwierdzili, ze leciał on z ogromną szybkością, że dokonał on manewru, którego nie mógł wykonać ani żywy człowiek w Boeingu, ani też sam Boeing, ponieważ podczas manewru skrętu o 270 stopni i tak zawrotnej prędkości opadania samolotu jaki kontrolerzy lotów widzieli na swoich ekranach, jeden palec pilota ważyłby 5 kg a cała ręka 100 kg, i prosta czynność typu uniesienie ręki byłaby po prostu niemożliwa. W Pentagon uderzyli islamscy terroryści, którzy nie poddali się i trening latania dokończyli na Flight Simulatorze 2000!! Grę tę FBI znalazło w wymyślonych mieszkaniach tych terrorystów, którzy parę dni po ataku dzwonili do ambasad w Maroku i innych krajach domagając się wyjaśnień. Czy człowiek bez jakiejkolwiek praktyki oprócz paru godzin gry w Need for Speeda, a następnie przejęciu kierownicy Formuły 1 na autostradzie będzie w stanie po mistrzowsku wykonywać wszystkie manewry?. Nie, wysiądzie psychicznie a co pewne, w ogóle nie podjął by się takiej próby. Pracownik stacji benzynowej znajdującej się kilometr od Pentagonu powiedział, że parę minut po katastrofie, przyjechało FBI i zabrało kasetę z nagraniem samolotu który zarejestrowała kamera. Pracownik nie miał czasu na jej obejrzenie.
Pytania, pytania, pytania:
Dlaczego na jednym z pięter (i tylko tym) w jednym z budynków WTC które się zawaliły, przed 9/11 wymieniono okna na pancerne mogące wytrzymać uderzenie pędu powietrza o prędkości ponad 160km/h? Po co?
Dlaczego nie prowadzono śledztwa w sprawie zawalenia się budynków ze stali pod wpływem ognia, skoro był to pierwszy taki przypadek w historii? Elementy konstrukcji przetopiono nie zostawiając ani kawałka do badań.
Jak to się stało, że z setek albo i tysięcy pracujących tam żydów tego dnia, żaden nie przyszedł do pracy a ci co przyszli zwijali interesy a podwładnym kazali sprzątać, składać krzesła, np. w restauracjach i iść wcześniej do domu, tak naprawdę było. Dlaczego muzułmańscy fundamentaliści (nienawidzący żydów) atakują akurat w ten dzień…nie wiedzieli? Zorganizowali i skoordynowali największą akcję terrorystyczną a tego nie wiedzieli?
Kto celuje Boeingiem w tak niski budynek jak Pentagon i do tego w ścianę która akurat jest w remoncie? Kto widział resztki samolotu na zdjęciach z miejsca ataku na Pentagon? Kto widział dokładne zdjęcia z miejsca katastrofy w Pensylwanii? Czyżby ktoś poświęcił tysiące ludzi dla milionów dolarów?
W okolicach WTC i Pentagonu zatrzymano bezpośrednio po zamachach ok. 30 agentów Mossadu, których natychmiast wydalono z Ameryki (po cichu oczywiście) o czym informowała Agence France Presse, ale nikt nie zwrócił ówcześnie uwagi na ten news. Co wiedzieli? Kogo zdążyli poinformować? Nie wiadomo.
O natychmiastowym wyjeździe członków rodziny Bin Ladena z Ameryki zaraz po zamachach i w eskorcie służb federalnych też nikt nie wspomina. To fakt i administracja Busha tego nie neguje. A nie trzeba dodawać, że ci Saudyjczycy to bardzo bogaci ludzie. Także w czasie relacji na żywo podczas trwania tego ataku, wysocy oficerowie Wojska Polskiego, wywiadu itd. byli zgodni, iż nie jest to atak terrorystyczny tylko akcja wojskowa w której udział musi brać wywiad jakiegoś państwa. Pytanie tylko jakiego państwa wywiad brał w tym udział? Co ustalono? Czyżby cały świat był tak zaskoczony i zszokowany, że dał sobie wmówić te bzdury?
http://www.zielonydziennik.pl
Z "Biuletynu IPN". Prof. Suleja: Socjalizm po polsku. "Szkoda, że zabrakło ich przy formowaniu III Rzeczypospolitej..." W dwadzieścia dwa lata po upadku ostatniego w XIX stuleciu niepodległościowego zrywu, Powstania Styczniowego, na stokach warszawskiej Cytadeli znów stanęły szubienice. Z wyroku carskiego sądu zawiśli na nich członkowie Socjalno-Rewolucyjnej Partii Proletariat, walczący nie o Polskę niepodległą, lecz międzynarodową rewolucję. Socjaliści. Sama idea, w przeciwieństwie do znacznie odeń starszych utopijnych komunistycznych zamysłów, narodziła się i rozwinęła w XIX stuleciu. Na ziemie polskie trafiła w jego ostatnim ćwierćwieczu, przy czym nie pojawiła się ona w największym, górnośląskim skupisku robotniczym, lecz w Królestwie. I, co ciekawsze, bezpośredni impuls przyszedł nie z zachodu, lecz z Rosji, pierwsze organizacyjne poczynania były zaś dziełem polskich studentów z petersburskich i kijowskich uczelni. Rozpoczynano skromnie, od tworzenia „kas oporu”, czyli kółek samopomocowych dysponujących własnym funduszem na udzielanie zasiłków strajkującym i tracącym pracę. Czynnych agitatorów było początkowo niewielu, ledwie kilka dziesiątek – zresztą większość z nich w latach 1878–1881 przez X Pawilon warszawskiej Cytadeli trafiła na Sybir. A jednak w latach osiemdziesiątych nowa doktryna zaszczepiona została pośród robotników we wszystkich trzech zaborach. Jednocześnie przed polskimi socjalistami z całą ostrością stanęło pytanie: czy ich program ma być wyłącznie klasowy, obliczony na realizację interesów robotniczych, czy powinien uwzględniać również interes narodowy, co oznaczało podniesienie niepodległościowego sztandaru. W okresie formowania się socjalistycznego ruchu na ziemiach polskich dominował pogląd, że wysuwanie celów narodowych byłoby równoznaczne z odciąganiem proletariatu od zadania kluczowego, jakim dla młodych przywódców ruchu było sposobienie się do powszechnego rewolucyjnego wystąpienia. To zaś, wobec dramatycznego położenia robotnika, wydawało się nader bliskie... Trudno się, zatem dziwić, że twórca „Wielkiego Proletariatu” Ludwik Waryński i jego zwolennicy walkę o niepodległość Polski postrzegali, jako historyczny anachronizm. I choć pośród polskich socjalistów był to nurt dominujący, przekonania tego nie podzielały znaczące wyjątki. Na plan pierwszy wysuwał się tu styczniowy powstaniec, Bolesław Limanowski, głoszący pogląd, że socjalna rewolucja, która ogarnie również i polskie ziemie, nie będzie niczym innym, jak kolejnym narodowym wybuchem. Z jedną, ale ważką różnicą. Na czele nowego zrywu znajdzie się tym razem nie szlachta, lecz ludzie najbardziej uciemiężeni, a zarazem przesiąknięci prawdziwym patriotycznym uczuciem. Miejscy proletariusze. W rezultacie owych przemyśleń w polskim ruchu socjalistycznym w przedostatnim dziesięcioleciu XIX wieku wykształciły się dwa wyraziste, odrębne nurty. Pierwszy oczekiwał rychłego nadejścia powszechnej rewolucji, mającej rozwiązać wszystkie problemy społeczne, a kwestię granic uczynić bezprzedmiotową. Drugi starał się łączyć dążenie do budowy socjalistycznego ustroju z programem walki o niepodległe państwo polskie. Sytuacja ta uległa znaczącej zmianie na początku lat dziewięćdziesiątych. Zdecydował o tym zjazd socjalistycznych działaczy, reprezentujących wszystkie siły krajowe i skupiska emigracyjne, który miał miejsce w Paryżu w listopadzie 1892 r. Zjazd, któremu przewodniczył Limanowski (Waryński trzy lata wcześniej zmarł w ciężkim carskim więzieniu), wypracował Szkic programu Polskiej Partii Socjalistycznej. Przyszłe zadania formującej się partii wyznaczało stwierdzenie, że będzie ona, „opierając się na zbiorowej akcji mas pracujących”, dążyć „pod względem politycznym” do „samodzielnej rzeczypospolitej demokratycznej”. Oznaczało to, przekładając programowe sformułowanie na język politycznej praktyki, wysunięcie na plan pierwszy postulatu walki o niepodległość. Za programowymi ustaleniami poszły kroki organizacyjne. Zebrani, w których gronie znajdował się m.in. przyszły prezydent Rzeczypospolitej Stanisław Wojciechowski oraz jeden z najoryginalniejszych teoretyków, niebawem animator rodzimych kooperatyw, Edward Abramowski, utworzyli na emigracji Związek Zagraniczny Socjalistów Polskich. W kraju działające dotąd samodzielnie socjalistyczne grupki wczesną wiosną 1893 r. zjednoczyły się w Polską Partię Socjalistyczną. Rychło okazało się jednak, że nie było to równoznaczne z akceptacją paryskiego programu. Na niepodległościowym gruncie bez zastrzeżeń stanęła jedynie niewielka grupka socjalistów wileńskich, pośród której na pierwszy plan wysunął się niebawem niedawny syberyjski zesłaniec, Józef Piłsudski. Dla pozostałych krajowych struktur postulat walki o niepodległą Polskę okazał się nie do przyjęcia, jako dramatycznie sprzeczny z tradycją, w której zostały one uformowane. W tej sytuacji porzuciły one miano PPS-u, przyjmując nazwę Socjaldemokracja Królestwa Polskiego. Podział, u którego genezy legł diametralnie odmienny stosunek do postulatu niepodległości, a niebawem i możliwości zwycięstwa rewolucji w rosyjskim imperium, okazał się niezwykle trwały. PPS przy niepodległościowym sztandarze wytrwała ponad pięćdziesiąt lat. SDKP(iL), a od roku 1906 również PPS-Lewica, od końca 1918 r. przekształciła się w rodzimą partię komunistyczną, usiłującą, w II Rzeczypospolitej bez powodzenia, narzucić Polakom bolszewicki ideał, w gruncie rzeczy realizując imperialny program nowych władców Rosji. I choć dzieje socjalistycznego kierunku od strony faktograficznej opisano i pełnie, i rzetelnie, do społecznej świadomości wprowadzona została ich zwulgaryzowana, propagandowa wersja, z trudem wypierana zeń po 1989 r. Socjalistyczna tradycja, zgodnie z zapotrzebowaniem rządzących od 1944 r. komunistów, została przenicowana, przy czym eksponowano te wątki i postacie, które można było zaanektować do utylitarnych, legitymizujących nowy system potrzeb. Polski socjalizm przedstawiany był, jako niedojrzała i nie w pełni wykształcona wersja sowieckiego systemu, a ludzi, którzy go na polskim gruncie tworzyli, poddano niezwykle starannej selekcji, eliminując z socjalistycznego kanonu przede wszystkim tych, którzy formowali go przed rokiem 1914, dbali o współistnienie socjalnych potrzeb i państwowych priorytetów w okresie międzywojennym, wreszcie do końca przeciwstawiali się zainstalowaniu narzuconego systemu w okresie komunistycznej dyktatury. Innymi słowy, nie było tu miejsca dla Piłsudskiego, Moraczewskiego, Arciszewskiego, Pużaka i wielu, wielu innych... A przecież historia socjalizmu w Polsce jest dramatyczna i frapująca. W momencie powstawania PPS była wszak partią stosunkowo nieliczną, kadrową. Jej przywódczy trzon tworzyli przeważnie ludzie młodzi, liczący lat około trzydziestu, z reguły inteligenci. Byli to, by odwołać się do zbiorowego portretu, sporządzonego przez Andrzeja Struga, owi „ludzie podziemni”. W każdej chwili groziło im aresztowanie i surowy wyrok, a w dobie pierwszej rewolucji w carskim imperium – pluton egzekucyjny i szubienica. Musieli być to, zatem ludzie odważni, przedsiębiorczy, sprawni organizacyjne i, co najważniejsze, ideowi. Ich uosobieniem w owym heroicznym okresie stał się redaktor podziemnego pisma, „Robotnika”, Józef Piłsudski. Piłsudski był najbardziej rozpoznawalną postacią polskiego socjalizmu aż do wybuchu I wojny światowej. W jego publicystycznych wystąpieniach dominowała teza, że socjalizm polski, jako najbardziej na wschód wysunięta placówka socjalizmu europejskiego zmuszony jest tym samym do obrony „zachodu przed zaborczym i reakcyjnym caratem”. Redaktor „Robotnika” głosił też pogląd, że siła, „która w proch zetrze potęgę caratu”, zrodzi się w krajach „przemocą ujarzmionych i łańcuchem niewoli przykutych do caratu”. Piłsudski okazał się, innymi słowy, twórcą programu powstańczego, dostosowanego do zmienionych tak narodowych, jak i społecznych realiów, twórcą programu socjalistycznej irredenty. Wizje Piłsudskiego czy Kazimierza Kelles-Krauza, wspierane publicystyką Witolda Jodko Narkiewicza, Feliksa Perla, Leona Wasilewskiego czy działaczy, którzy, jak Stanisław Grabski bądź Władysław Studnicki, wybrali niebawem odmienne ideowe opcje, były przekładane na język politycznej praktyki. Najpełniej uwidoczniło się to w dobie wydarzeń w latach 1905–1907, kiedy to Piłsudski i jego zwolennicy usiłowali ową pierwszą rewolucję przekształcić w kolejne narodowe powstanie. W gronie tych, którzy zaangażowali się w ową walkę, pojawili się wówczas Walery Sławek i Aleksander Prystor, Stefan Okrzeja i Bronisław Żukowski, Medard Downarowicz i Józef „Montwiłł” Mirecki. Zamysł ten, pomimo znaczących sukcesów w walce, odnoszonych przez Organizację Bojową PPS, ostatecznie się nie powiódł – sam Piłsudski nabrał wówczas przekonania, że przygotowania do przyszłej walki zbrojnej muszą być prowadzone planowo, powstańcy zaś powinni ruszyć do akcji w momencie pojawienia się pomyślnej dla sprawy polskiej zewnętrznej koniunktury. Przemyślenia te spowodowały, że przywódca socjalistycznej irredenty przystąpił do tworzenia paramilitarnych struktur, którym początek dał Związek Walki Czynnej, kierowany początkowo przez innego jeszcze socjalistycznego bojowca, Kazimierza Sosnkowskiego. Większość członków partii, pomimo początkowego dystansu, wkroczyła śladem Piłsudskiego na drogę wiodącą do strzeleckich i legionowych szeregów. Niektórzy z nich, jak weteran socjalistycznej konspiracji, Aleksander Sulkiewicz, zostali na zawsze na polach bitew... W czasie wojny socjaliści, przede wszystkim z Królestwa i Galicji, stanowili główną polityczną siłę niepodległościowej lewicy, dążącej, bez względu na wymuszone okolicznościami taktyczne sojusze z mocarstwami centralnymi, do pełnej, trójzaborowej niepodległości. Ich ideowym przywódcą pozostawał nieodmiennie Piłsudski, nawet po uwięzieniu w magdeburskiej twierdzy. W momencie zaś, gdy wojna dobiegała kresu, przynosząc klęskę wszystkim zaborczym potencjom, to właśnie socjalista, Ignacy Daszyński, stanął na czele pierwszego całkowicie niezależnego polskiego rządu – Tymczasowego Rządu Ludowego Republiki Polskiej, utworzonego z 6 na 7 listopada 1918 r. w Lublinie. Rzeczywiste znaczenie tej socjalistyczno-ludowcowej inicjatywy (jego realna władza nie przekraczała w praktyce rogatek Lublina) wiąże się z adresowanym do „Ludu Polskiego” manifestem. Zawierał on program daleko idących jak na owe czasy społecznych reform (przymusowe wywłaszczenie wielkiej własności ziemskiej, upaństwowienie kopalń, przemysłu naftowego i komunikacji, wprowadzenie prawa o ochronie pracy, ubezpieczenia od bezrobocia i chorób czy powszechnego, obowiązkowego, bezpłatnego nauczania, a przede wszystkim 8-godzinnego dnia pracy), co w połączeniu z zapowiedzią zagwarantowania podstawowych swobód obywatelskich (równouprawnienie obywateli bez różnicy pochodzenia, wiary i narodowości, wolność sumienia, druku, słowa, zgromadzeń, pochodów, zrzeszeń, związków zawodowych i strajków) w gruncie rzeczy przesądzało o ustrojowym kształcie odradzającego się państwa. Ważniejsze od zapowiedzi było jednak to, że reformy owe miały być uchwalone przez przyszły parlament Rzeczypospolitej – rząd „ludowy” nie wzywał do czynów gwałtownych. Po latach znaczenie owych działań niezwykle trafnie scharakteryzował jeden z najwybitniejszych socjalistów międzywojennego dwudziestolecia, Mieczysław Niedziałkowski:
Zasługą, której nikt odjąć nie może Polskiej Partii Socjalistycznej, jest, że jako dawna i silnie skrystalizowana partia, o jasnej, wypracowanej doktrynie polityczno-społecznej, skierowała początkową budowę państwowości polskiej na drogę demokracji parlamentarnej, a nie dyktatury proletariatu. Tym uratowała Polskę od losu Rosji. Rząd lubelski swe aspiracje do sprawowania władzy złożył w ręce Piłsudskiego, który 10 listopada powrócił do kraju. Ten zaś, nie będąc w stanie powołać do życia międzypartyjnego, koalicyjnego rządu, misję uformowania nowego gabinetu powierzył innemu socjaliście, Jędrzejowi Moraczewskiemu. I choć sam rząd przetrwał zaledwie do połowy stycznia roku 1919, zdołał jednak drogą dekretów wprowadzić zapowiadane przez lubelski „Manifest” socjalne ustawodawstwo (8-godzinny dzień pracy, przepisy w sprawie ochrony lokatorów, o walce z lichwą i spekulacją, o urządzeniu i działalności inspekcji pracy czy obowiązkowym ubezpieczeniu robotników na wypadek choroby). Nie sposób nie dodać, że to właśnie dziełem tego rządu stało się opracowanie i wprowadzenie w życie pięcioprzymiotnikowej ordynacji wyborczej do parlamentu, przyznającej też prawo głosu kobietom. Socjaliści, w ramach silnej struktury partyjnej (zjazd zjednoczeniowy zaborowych segmentów partii odbył się w końcu kwietnia 1919 r.), stali się jednym z istotnych, a zarazem stabilnych elementów systemu politycznego II Rzeczypospolitej. W krótkim, acz burzliwym międzywojennym dwudziestoleciu socjaliści, afirmując odrodzoną państwowość, konsekwentnie zmierzali do przeobrażenia jej ustrojowego kształtu. Orężem na tej drodze miała być kartka wyborcza, choć skala mierzalnego w ten sposób społecznego poparcia była odległa od oczekiwań (socjalistyczny elektorat wahał się między 8 a 12 procentami wyborców). Do roku 1926 uczestniczyli oni jednak w grach politycznych związanych z kreowaniem kolejnych gabinetów, w maju poparli początkowo Piłsudskiego, by po dwu latach przejść do zdecydowanej opozycji, zwieńczonej uformowaniem się Centrolewu. Relatywnie większe znaczenie aniżeli na głównej scenie politycznej mieli socjaliści na scenach lokalnych, miejskich, wprowadzając do władz samorządowych swych reprezentantów (w końcu lat trzydziestych prezydentem Łodzi został Jan Kwapiński). Oddziaływanie partii wiązało się również z posiadaniem afiliowanych przy niej organizacji i stowarzyszeń, takich jak Klasowe Związki Zawodowe, Towarzystwo Uniwersytetu Robotniczego, Czerwone Harcerstwo, Związek Niezależnej Młodzieży Akademickiej czy Związek Robotniczych Stowarzyszeń Sportowych. Wojenna historia polskich socjalistów jest wyjątkowo splątana. Wiąże się to nie tylko z ich znacznym organizacyjnym rozbiciem, lecz także działaniem zarówno w kraju, jak i na emigracji. Nie ulega wątpliwości, że konspiracyjna PPS, funkcjonująca pod kryptonimem „Wolność-Równość-Niepodległość” (WRN), była fi larem podziemnego państwa – Antoni Pajdak od wiosny 1943 r. był jednym z zastępców Delegata Rządu na Kraj, natomiast Kazimierz Pużak nieprzerwanie zasiadał w politycznym przedstawicielstwie podziemia, od połowy sierpnia 1943 r. Krajowej Reprezentacji Politycznej, a od stycznia roku 1944 w Radzie Jedności Narodowej, której przewodniczył. Trudno jednak nie zauważyć struktur konkurencyjnych, bądź to o znacznie bardziej radykalnym programie społecznym (takich jak Polscy Socjaliści), bądź wreszcie takich, które w przyszłości legitymizowały na rodzimym gruncie komunistów. Trzeba też pamiętać, że danina krwi ze strony członków PPS, i to nie tylko na polach bitew, ale i w hitlerowskich oraz sowieckich kazamatach, była wyjątkowo obfita. Z przywódców w Palmirach rozstrzelany został Niedziałkowski, w Oświęcimiu zmarł z wycieńczenia organizator obozowej siatki konspiracyjnej, Norbert Barlicki, rozstrzelany zaś został Stanisław Dubois, wreszcie sporo nazwisk ofi cerów rezerwy, związanych z ruchem socjalistycznym, znajdziemy na katyńskich listach. Lata 1944–1948 to okres agonii autentycznego ruchu socjalistycznego, reprezentowanego przez konspiracyjny WRN. Koncesjonowana PPS, powołana z inspiracji komunistów we wrześniu 1944 r., miała w praktyce stać się przybudówką PPR. A jednak, pomimo oczywistości tego zamysłu, do partii napływali autentyczni działacze decydujący w okresie międzywojennym o jej sile w terenie. Ulegali, bowiem złudzeniu, że możliwa będzie nie tylko odbudowa autentycznych partyjnych struktur, ale nawet odebranie władzy wyznaczonym przez komunistów uzurpatorom. W pewnym momencie PPS wyraźnie wyprzedziła liczebnie „bratnią” partię, w jej kierownictwie zaś wzięli górę zwolennicy utrzymania organizacyjnej oraz programowej samodzielności. Nie zapobiegło to jednak, po skutecznym „oczyszczeniu” szeregów PPS (usunięto ok. ćwierć miliona członków), jej wchłonięciu przez PPR, do czego ostatecznie doszło w grudniu 1948 r. W propagandowym ujęciu fałszywie określono ten akt mianem „zjednoczenia”. Charakterystyczne, że ostatni samodzielny kongres koncesjonowanej PPS poprzedził proces aresztowanych jeszcze w maju 1947 r. działaczy PPS-WRN, których tuż po owym „zjednoczeniu” skazano na wysokie kary więzienia (Pużak już w roku 1950 zmarł w więzieniu w Rawiczu, najprawdopodobniej skrytobójczo zamordowany). Polski socjalizm, nawet w okaleczonej postaci, tym samym na krajowym gruncie na długie lata przestał istnieć. Socjaliści w Polsce, zwłaszcza od momentu programowej aprobaty dla idei walki o niepodległość, od końca XIX stulecia, pozostawali jej konsekwentnymi zwolennikami aż do czasu zainstalowania się nad Wisłą narzuconego, komunistycznego systemu. Walczyli o wolną Polskę i budowali jej zręby. Zamierzali ją ustrojowo przekształcać, ale w sposób ewolucyjny, posługując się nie terrorem, lecz kartką wyborczą. Byli też, co szczególnie godzi się podkreślić, w swych poczynaniach autentyczni, ich programowe przemyślenia zaś dyktowała nie doktryna, lecz rozpoznanie rzeczywistych potrzeb tych, których reprezentowali. I tylko szkoda, że zabrakło ich w momencie formowania się III Rzeczypospolitej... WŁODZIMIERZ SULEJA, IPN WROCŁAW, SOCJALIZM PO POLSKU
Co naprawdę myśli o Ślązakach marszałek woj. śląskiego Adam Matusiewicz? Ileż to razy słyszeliśmy deklaracje jak to koalicja RAŚ-PO-PSL szanuje Ślązaków? Wicemarszałek Jerzy Gorzelik nawet obiecał, że planuje autonomię Śląska od 2020roku i ochoczo kroczy na czele RAŚ z przystawką polityczną w postaci Adama Matusiewicza z P.O. Ten ostatni wiadomo, że nie byle, kto, bo marszałek województwa śląskiego, czyli praktycznie najważniejszy ze wszystkich dostojników w Katowicach! Gdy popatrzymy na oficjalną stronę województwa śląskiego, to tam sporo można doczytać się jak to wspaniale miłościwie panujący w Katowicach marszałek dba o wszystkich Ślązaków. Kto jednak słucha wystąpień marszałka tylko w Katowicach, w Chorzowie lub Gliwicach, to nie wie, co tak naprawdę Pan marszałek myśli o Ślązakach? Chwilę szczerości i prawdziwych zwierzeń marszałek Adam Matusiewicz miał dopiero w Bielsku-Białej w dniu 7 sierpnia 2011roku, gdzie wyznał publicznie Prezydentowi R.P. Bronisławowi Komorowskiemu, że uważa:, iż… „ Mieszkańcy Podbeskidzia to tacy Ślązacy z inwencją i fantazją”…! Pomijając już sam fakt, że marszałek woj. śl. wykazał się niewiedzą w zakresie tego, że na Podbeskidziu i w Beskidach, to mieszkają głównie górale, kresowiacy, bielszczanie, szczyrkowianie, cieszyniacy, żywczanie i małopolanie, a nie Górnoślązacy, to nasuwa się logiczny wniosek, że Pan marszałek Matusiewicz najwidoczniej uznał, że Ślązacy z Katowic, Chorzowa, Gliwic, Bierunia, czy nawet Pszczyny inwencji ani fantazji nie posiadają! Uważam się za górala i wielokrotnie krytykowałem RAŚ z jego przybudówkami w postaci PO i PSL, ale znam w Katowicach, Gliwicach, Tychach, Chorzowie, Bieruniu i Pszczynie wielu wspaniałych Ślązaków pełnych polotu, fantazji i inwencji, dlatego nigdy nie ośmieliłbym się zasugerować, że tylko mieszkańcy Podbeskidzia posiadają inwencję i fantazję! Wiarygodność intencji RAŚ oraz ich koalicjanta z P.O., uosobionego w postaci marszałka Adama Matusiewicza nie polega na ich deklaracjach składanych w Katowicach i Gliwicach, ani na obietnicach dla potrzeb kampanii wyborczych, lecz na ich szczerych wyznaniach na przykład w Bielsku-Białej jak choćby słowa, które zostały wypowiedziane publicznie do Prezydenta R.P. o tym, kto w województwie śląskim według marszałka Matusiewicza jest obdarzony inwencją i fantazją. W wielu kopalniach węgla kamiennego pracowali, a często nadal pracują górale z Żywiecczyzny, którzy bardzo dobrze rozumieją się z rodowitymi Ślazakami. Ciekawe jakie przemówienie wygłosi Pan marszałek woj. śl. np. w kopalni „Silesia” i jak odróżni górnika z Podbeskidzia z inwencją od górnika z Pszczyny? Jeżeli Pan Matusiewicz powtórzy np. w Czechowicach Dziedzicach, że … mieszkańcy Podbeskidzia to tacy Ślązacy z inwencją i fantazją, to pracujący na „Silesii” mieszkańcy Pszczyny, mogą poczuć się urażeni, bo niby, dlaczego Pan marszałek pozbawił ich inwencji i fantazji? Zresztą bardzo inteligentną ripostę marszałkowi z PO udzielił 7 sierpnia w Bielsku-Białej Starosta Pszczyński, który stwierdził, że Katowice były 300 lat temu małą wioską na Ziemi Pszczyńskiej! Panie Marszałku Matusiewicz! Powinien Pan się razem z tym całym towarzystwem z RAŚ podać do dymisji, bo nie ma Pan ani wielkiej inwencji ani wystarczającej fantazji! Rajmund Pollak
Sto lat potęgi Niemiec Niemcy zadziwiają wszystkich. Otrząsają się po zniszczeniach wojennych, kryzysach i niemal bez przerwy są gospodarczo jednym z najsilniejszych państw świata. Co sprawia, że nasi zachodni sąsiedzi są taką potęgą? I czy z obecnej recesji uda im się wyjść obronną ręką? Ostatnie dane z gospodarki Niemiec dają do myślenia. PKB wzrósł w II kw. 2011 r. o 2,8 proc. rdr, bez uwzględniania czynników sezonowych, po wzroście w I kw. o 5,0 proc. Z kolei Indeks PMI, określający koniunkturę w sektorze przemysłowym wyniósł w sierpniu 50,9 pkt wobec 52 pkt na koniec lipca. Spowolnienie daje się więc naszym zachodnim sąsiadom we znaki. Podstawy gospodarki Niemiec są jednak bardzo silne. Niemcy są największą gospodarką Europy i czwartą, co do wielkości gospodarką świata. Są drugim po Chinach największym eksporterem na świecie (przed USA). W 2010 roku sprzedały za granicę towary o wartości blisko 1,303 bln dolarów. Usługi odpowiadają za blisko 70 proc. niemieckiego PKB, przemysł za 29,1 proc., a rolnictwo jedynie za 0,9 proc. Niemcy są wiodącym producentem samochodów, maszyn ciężkich, metali i produktów przemysłu chemicznego, a także turbin wiatrowych i paneli do pozyskiwania energii słonecznej. Produkty niemieckie kojarzą się z trwałymi i dobrej, jakości. Co sprawia, że tak jest? Cofnijmy się w czasie i prześledźmy drogę Niemiec do gospodarczej sławy. Historia pokazuje, że ten kraj potrafi wydobywać się z kłopotów!
Rewolucja przemysłowa w Niemczech Europa, XIX wiek. To właśnie wtedy dzisiejsze Niemcy wkroczyły na drogę szybkiego wzrostu gospodarczego i modernizacji gospodarki, której podstawą był przemysł ciężki. Bardzo dużą rolę w finansowaniu rozwoju i niemieckiego przemysłu odegrały banki. Wokół nich tworzyły się kartele przemysłowe. Pierwszym tworem tego typu była nekarska unia solna z 1828 roku. Do roku 1900 powstało 275 karteli, a do 1908 - już ponad 500. Nie można oczywiście zapomnieć o potężnym wpływie państwa w procesie industrializacji Cesarstwa Niemieckiego (powstałego w 1871 roku za sprawą Otto von Bismarcka) w czasach drugiej rewolucji przemysłowej. Rząd wspierał nie tylko przemysł ciężki, ale również manufaktury czy handel, gdyż chciał zapewnić dobrobyt we wszystkich landach Rzeszy. To za sprawą Bismarcka właśnie w latach 80. XIX wieku wprowadzono emerytury dla najbardziej zaawansowanych wiekowo obywateli, ubezpieczenie od wypadków, opiekę medyczną oraz zasiłki dla bezrobotnych. Były to podstawy tego, co dzisiaj nazwalibyśmy państwem opiekuńczym bądź socjalnym. Specjalnie dla rozwijającego się przemysłu ciężkiego Niemcy bardzo szybko rozwijali sieć dróg i kolei. Do roku 1880 połączono wszystkie ważne porty, miasta i ośrodki przemysłowe oraz wydobywcze. Ponad 9400 lokomotyw dzień w dzień przewoziło tysiące pasażerów i ton ładunku. Wtedy Niemcy wyprzedziły Francję. Pod koniec XIX wieku Niemcy były wiodącym producentem węgla i stali. Do najważniejszych ośrodków przemysłowych należały Ruhry oraz Śląsk. Potencjał przemysłowy był dla Niemców powodem do dumy. Już wtedy obywatele czuli, że pracują na potęgę własnego kraju, a jednocześnie chcieli pokonać Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone. Do tego, że wykorzystywanie kapitału ludzkiego się opłaca, doszli sami Niemcy w początkach XX wieku, kiedy to nawiązano efektywną współpracę przemysłu z uczelniami wyższymi. Efektem takiej współpracy było m.in. dojście do syntezy amoniaku, za którą współpracujący z zakładami BASF Fritz Haber otrzymał w 1918 roku Nagrodę Nobla. Takie połączenie współpracy rządowej z bankami, przemysłowcami, handlowcami, ale również i wojskiem oraz wysiłkiem zwykłych obywateli okazało się dla ówczesnych Niemiec mieszanką doskonałą. Już w roku 1900 Niemcy były pierwszą gospodarką Europy, co - niestety - pomogło im podjąć decyzję o I i II wojnie światowej.
Szybka odbudowa po wojnie Po dwóch przegranych wojnach wydawało się, że spustoszone Niemcy długo nie będą w stanie odbudować swojej potęgi. Nic bardziej mylnego. Nawet porażka i bezwarunkowa kapitulacja nie zatrzymały wielkiej lokomotywy niemieckiej. Republika Federalna Niemiec, zdewastowana w czasie największego konfliktu zbrojnego w historii, w latach 50. i 60. - z pomocą pieniędzy pompowanych przez Zachód w ramach Planu Marshalla - błyskawicznie się odbudowała. Plan Marshalla to plan USA mający służyć odbudowie gospodarek krajów Europy Zachodniej po II wojnie światowej, obejmujący pomoc w postaci surowców mineralnych, produktów żywnościowych, kredytów i dóbr inwestycyjnych. Program pomocy był realizowany przez 4 lata, od kwietnia 1948 do czerwca 1952. W tym czasie przekazano około 13 mld dolarów, (co najmniej 107 mld dolarów według obecnych cen) w postaci pomocy technicznej i ekonomicznej, aby wesprzeć odbudowę gospodarek krajów europejskich, które dołączyły do Organizacji Europejskiej Współpracy Gospodarczej (OEEC). Bezpośredni wpływ Planu na tempo wzrostu gospodarczego gospodarek Europy Zachodniej, m.in. poprzez odbudowę zasobów kapitałowych czy projekty inwestycyjne, oceniany jest, jako niewielki, natomiast podkreśla się efekty pośrednie poprzez wzrost wydajności pracy czy odbudowanie zaufania inwestorów dzięki ustabilizowaniu finansów publicznych i zwrotowi ku gospodarce rynkowej. Przez kolejne dwie dekady wiele regionów Europy Zachodniej doświadczało niespotykanego wcześniej wzrostu i dobrej koniunktury. - Niemcy przy planowaniu posunięć gospodarczych kierują się zasadą długoterminowości, patrzą w przyszłość i planują z dużym wyprzedzeniem - mówi WP prof. Elżbieta Mączyńska, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego. Zaznacza, iż każdy land ma swój własny instytut badania sytuacji gospodarczej w świecie i w kraju. W rezultacie rząd ma, co roku do dyspozycji kilkanaście raportów o stanie gospodarki Niemiec i świata. Często są to raporty o skrajnie sprzecznych wnioskach, a oceny są niejednorodne. Ale właśnie dzięki temu władze mają szersze spojrzenie na procesy i trendy zachodzące zarówno w kraju, jak i za jego granicami. Wykrywają długofalowe trendy i możliwe zagrożenia. Tak było wtedy i tak jest do dzisiaj. Bardzo ważne było poczucie solidarności narodu niemieckiego, który mógł i chciał pracować ciężko nad odbudową swojego państwa. Pracownicy bardzo często otrzymywali pensje minimalne. Najważniejsze jednak było odzyskane zaufanie do Niemiec spowodowane reformami i wprowadzeniem nowej waluty - marki. - Niemcy, jako naród to kraj ludzi solidnych, niebojących się pracy i ciężko pracujących. Przekuli klęskę w sukces. Ludzie wiedzieli, że nie mogą pozwolić sobie uwikłać się ponownie w jakieś sojusze militarne, więc całą swoją energię i serce włożyli w gospodarkę. Bardzo pomogły reformy - podkreśla prof. Mączyńska, prezes PTE. Odpowiedzialnym za reformy był Ludwig Erhard. Uważany przez wielu za jednego z ojców niemieckiego cudu gospodarczego. Erhard był początkowo ministrem gospodarki Bawarii, a w 1947 roku stanął na czele Sonderstelle Geld und Kredit - specjalnej komisji ekspertów, która przygotowywała reformę walutową. To on całą swoją uwagę poświęcił na ożywienie finansowe kraju. Rezultatem był tzw. plan Homburga, przyjęty w kwietniu 1948 roku, który stanowił podłoże dalszych sukcesów gospodarczych kraju w kolejnych dekadach. Erhard wprowadził nową walutę - markę niemiecką. Zniesiono sztywne ceny i nadmierną kontrolę nad produkcją przemysłową, wprowadzoną w czasach wojny. - Reformy Erharda wprowadziły model społecznej gospodarki rynkowej. Narzucały fundamenty ustrojowe, ale w tych ramach - swoboda, hulaj dusza - twierdzi prof. Elżbieta Mączyńska. - Bardzo ważne jest poszanowanie konkurencyjności i wolności gospodarczej, a przede wszystkim - co jest chyba najbardziej istotne - dbałość o kształtowanie i egzekwowanie zapisów prawa.
Prof. Mączyńska podkreśla, iż dzięki takiemu poszanowaniu prawa w Niemczech przedsiębiorcy nie mają problemu z wyegzekwowaniem należności. Dzięki planowi Marshalla i reformom RFN zanotował wzrost produkcji przemysłowej w latach 1950 oraz 1951 na poziomie 25 oraz 18,1 proc. W 1960 roku produkcja przemysłowa była 2,5 raza większa od tej z roku 1950. PKB wzrósł w ciągu tej dekady o 2/3. Zatrudnienie zwiększyło się z 13,8 mln do 19,8 mln. W tym samym okresie stopa bezrobocia spadła z 10,3 proc. do 1,2 proc. O takich liczbach niejeden kraj mógł tylko pomarzyć.
Kolejne dekady nie były już dla RFN tak pomyślne. Kryzys ropy z lat 70., a także rozdmuchane wydatki socjalne spowodowały znaczne spowolnienie tempa rozwoju Niemiec. Dopiero lata 80. i rządy Helmuta Kohla, wprowadzenie odpowiednich reform, spowodowały powolną poprawę sytuacji gospodarczej.
Unifikacja Niemiec i czasy współczesne W 1987 roku udział RFN w globalnej produkcji sięgnął 7,4 proc. Dopiero po unifikacji i połączeniu się z Niemiecką Republiką Demokratyczną, nastąpiła zmiana orientacji gospodarczej, polegająca na zwiększeniu koncentracji gospodarczej i wykorzystaniu szans wynikających ze scalenia. W kolejnych latach Niemcy zainwestowały blisko 2 biliony marek w tereny wschodnie, pomagając im w przejściu z systemu gospodarki centralnie planowanej do kapitalizmu rynkowego. Zdaniem prezes PTE, połączenie RFN i NRD było bardzo kosztownym zabiegiem. Wciąż podzielone są zdania, czy został on prawidłowo przeprowadzony. Jednak w dłuższej perspektywie z pewnością się opłacił. Niemcy Zachodnie dostały nowy potencjał do rozwoju, nowych ludzi, nowy obszar działalności gospodarczej.
Niemcy silni rodziną? W pierwszym kwartale 2011 roku gospodarka niemiecka zarejestrowała wzrost gospodarczy rok do roku na poziomie 1,5 proc. kwartał do kwartału. Wyniki gospodarcze poprawiły się na tyle, że przekroczyły już poziom sprzed kryzysu zapoczątkowanego w 2008 roku. Okazuje się, że ożywienie gospodarcze to zasługa wcale nie wielkich korporacji i gigantów przemysłowo-handlowych, ale właśnie małych i średnich firm, które potrafią się dostosować do potrzeb rynkowych. Wytwarzają one połowę niemieckiego PKB. Średnio każda taka firma jest obecna na rynku od blisko 70 lat. W Niemczech prężnie działa Instytut Małych i Średnich Przedsiębiorstw w Mannheim. Instytut ten wspiera te mniejsze firmy poprzez zapewnianie tzw. infrastruktury biznesowej, jak i doradztwa czy po prostu służy, jako źródło informacji. Instytut bardzo blisko współpracuje z takimi przedsiębiorstwami. - Wyznawana jest zasada - dajemy wędkę, a nie rybę. Jeśli np. firma w trudnym dla niej czasie dostanie pieniądze na przekwalifikowanie pracowników, to w przyszłości musi radzić sobie sama. W biedzie jej pomogą, ale potem niech nie przychodzi ponownie, tylko sama sobie radzi - mówi prezes PTE. Natomiast zdaniem Bernda Venohra, niezależnego konsultanta w zakresie zarządzania, mocnymi stronami małych i średnich firm, działających na lokalnym rynku, jest ich koncentracja na długoterminowym przetrwaniu i lojalność wobec pracowników oraz dostawców. Dla właścicieli takich firm ważne jest, aby przetrwały one nie kilka lat, ale do następnych pokoleń. To właśnie te przedsiębiorstwa, bardzo często przechodzące z ojca na syna, inwestują w badania, rozwój i sprzedaż, starając się za wszelką cenę zatrzymać wykwalifikowanych pracowników. To różni się od zachowania firm w Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii, które - gdy znajdują się w trudnej sytuacji i stoją w obliczu spadku zamówień - w pierwszej kolejności zwalniają pracowników. W Niemczech natomiast firmy te, które nie zwalniają swoich wykwalifikowanych pracowników, są w stanie szybciej odbić się od dna w momencie poprawy koniunktury. - Idea rodzinnych przedsiębiorstw jest umocowana kulturowo. Niemiec był dumny, że może się pochwalić własną firmą - zaznacza szefowa PTE.
Niemcy, ach te Niemcy Połączenie mocnego zaplecza finansowego, przemysłowego z wykwalifikowaną kadrą roboczą i poczuciem własnej wartości oraz dumy narodowej spowodowało, że Niemcy od ponad stu lat są potężną gospodarką światową. Wprawdzie ostatni, największy w historii kryzys finansowo-gospodarczy mocno dał się we znaki również naszym zachodnim sąsiadom, jednak siła gospodarki pozwoli im na odbudowę również i tym razem. Prognozy PKB na 2011 rok zakładają, iż gospodarka Niemiec rozwinie się o 2,5 proc., wobec 1,6 proc. oraz 1,7 proc. prognozowanych odpowiednio dla Francji i USA. - To bardzo silna gospodarka, na pewno sobie poradzi - konkluduje Mączyńska. Michał Jankowski
"My nie jesteśmy zwykłymi policjantami...". Skandal w OPOLU! Jaki zatrzymany przez służby operacyjne na marszu pamięci w Opolu. "Nam nie wolno robić zdjęć, my nie jesteśmy zwykłymi policjantami". Czyli jak opolscy policjanci "załatwili" swojego komendanta. To się w głowie nie mieści! 10 września 2011 r. miała miejsce jak zwykle cykliczna uroczystość upamiętniająca ofiary tragedii smoleńskiej. Miało być, jak co miesiąc: Msza św. w opolskiej katedrze, a po niej przemarsz pod pomnik Żołnierzy Podziemia Antykomunistycznego na Placu Wolności. Wyjątkowo dziś w uroczystościach wzięli udział zaproszeni goście: Ryszard Kapuściński, szef Klubów „Gazety Polskiej” oraz Andrzej Melak brat Stefana Melaka, który zginął 17 miesięcy temu w katastrofie rządowego samolotu pod Smoleńskiem. O programie uroczystości pisaliśmy rano na NGO. Niestety, nie było jak zawsze. W marszu pamięci wzięło udział ok. 200 osób. Po uroczystych przemówieniach służby operacyjne zatrzymały Patryka Jakiego, jednego z organizatorów uroczystości. Świadkiem zdarzenia był m.in. nasz kolega redakcyjny Marcin Rol:
– „Doszło do zatrzymania Patryka. Podeszli do niego panowie i zaczęli wyprowadzać go spod pomnika w stronę auta. Osoby, które licznie przybyły na uroczystości zauważyły, że coś się dzieje nie tak i podeszły do auta. Otoczyli samochód, zaczęli śpiewać i skandować „KGB”, i krzyczeć, aby wypuszczono Patryka Jakiego. W samochodzie służb Patryk przebywał ok. 10 minut” – zrelacjonował nam Marcin. Po dłuższym czasie, udało nam się w końcu dodzwonić do Patryka Jakiego, aby poznać bezpośrednią relację i dowiedzieć się pod jakim zarzutem został zatrzymany. Przyczyną zatrzymania było nielegalne zgromadzenie – „Podeszło do mnie kilku panów, którzy wyglądali jak osiłki z siłowni i zaprowadzili mnie do samochodu, mimo mojej prośby, aby zrobić to po zakończeniu uroczystości. To było w momencie składania zniczy pod pomnikiem. Tłum gdy się zorientował co się dzieje, zaczął krzyczeć. W samochodzie przedstawiono mi zarzut zakłócania spokoju i nielegalnego zgromadzenia. Panowie powiedzieli mi, że są ze służb operacyjnych i, że jak nie uspokoję tłumu, to poniosę inne konsekwencje. W tym czasie Ryszard Kapuściński zaczął robić zdjęcia oficerom” – opowiada szybko Patryk Jaki. – „Nam nie wolno robić zdjęć, my nie jesteśmy zwykłymi policjantami, jesteśmy ze służb operacyjnych [ABW, CBŚ?]” – powiedzieli Radnemu Jakiemu. Na pytanie co było dalej Patryk odpowiedział:
– „Wylegitymowali mnie, tłum zaczął śpiewać, krzyczeć i wtedy powiedzieli „no dobra niech pan wyjdzie i ich uspokoi”. Co jest ciekawe, uczestnicy widzieli wcześniej pracowników służb, którzy kręcili się na Placu Wolności. Obok pomnika znajdowała się również grupa najprawdopodobniej pijanych osób, która zachowywała się w sposób wulgarny. Nigdy wcześniej, jak sięgam pamięcią, pijanych ludzi nie było w okolicach pomnika na Placu Wolności. Warto dodać, że na koniec doszło jeszcze do incydentu, w którym to jeden z tej grupki osób – prawdopodobnie w stanie wskazującym na spożycie alkoholu – podszedł do młodej dziewczyny trzymającej portret śp. Lecha Kaczyńskiego i kopnął go. Wtedy żadne służby nie zareagowały. Poprosiliśmy o komentarz Wiesława Ukleję, wiceprzewodniczącego Klubu „Gazety Polskiej” w Opolu, którego córka była obecna na tych uroczystościach i zrelacjonowała mu całe zdarzenie. – „Sytuacja była zaskakujaca i nerwowa. Uczestnicy dotychczasowych marszów pamięci nie spotkali sie z podobną prowokacją przypominajacą czasy stanu wojennego i głębokiej komuny. Użycie anonimowych tajniaków, którzy nawet nie wylegitymowali się przy próbie zatrzymania i przedstawienia zarzutów jest bez precedensu. Równie dobrze mogli być to przestępcy, wobec których tłum mógł użyć siły w obronie koniecznej przeciw nieznanym sprawcom porwania. Warto wyjaśnić, kto wydał polecenie interweniowania tym służbom oraz rolę Urzędu Miasta, do ktorego służby te musiały zwrócić sie z zapytaniem o legalność zgromadzenia lub otrzymać od urzędu zawiadomienie. Co sprawia, że Opole stało się dla tych służb poligonem? Może fakt wyjątkowego uporu w organizowaniu comiesięcznego marszu pamięci? Być może są to te same slużby mundurowe, które wywarły ostatnio nacisk na prezydenta Zembaczyńskiego w sprawie upamiętnienia czynu braci Kowalczyków? Można zadać sobie pytanie, czy Opolem nadal rządzi bezpieka? – powiedział Ukleja. Od Patryka Jakiego dowiedzieliśmy się jeszcze, że zawsze takie zgłoszenie od Klubu GP w Opolu trafiało do Urzędu Miasta. –„Nie wiem czy tym razem ktoś zgłosił tę uroczystość, nie mogę się dodzwonić, by to zweryfikować” – powiedział nam Jaki. Według naszej wiedzy, takie zawiadomienie wystarczy złożyć trzy dni wcześniej. Nie wymagana jest tu żadna zgoda. Dodatkowo ważne jest to, że sprawa takie marsze pamięci odbywają się w Opolu regularnie od czasu katastrofy smoleńskiej – każdego 10-tego miesiąca, o tej samej porze, w tym samym miejscu mieszkańcy spotykają się, by uczcić pamięć ofiar tragedii smoleńskiej. Jest okres kampanii wyborczej, czy może to być celowe działanie? – „Dokładnie. Tak”– powiedział nam Patryk Jaki, który kandyduje do Sejmu RP. Co na to Wiesław Ukleja, legenda opolskiej opozycji wielokrotnie zatrzymywany przez służby operacyjne w czasie komunizmu:
– „Proszę zwrócić uwagę na to, że była to grupa ludzi, która miesiąc w miesiąc wychodzi z kościoła, nie zagrażając w żadnym wypadku bezpieczeństwu, oddająca hołd poległym ofiarom katastrofy smoleńskiej. Nie jest to żadne nielegalne zgromadzenie. To próba zamkniecia ust i zastraszenia opozycji w czasie kampanii wyborczej. To jest Białoruś! Działanie władz przywodzi na myśl analogie do kompromitujących akcji rzadu Tuska podejmowanych na Krakowskim Przedmieściu, by zagłuszyć głos opinii publicznej w sparwie katastrofy smoleńskiej i sympatie społeczne dla śp. Lecha Kaczyńskiego. Przed wyborami parlamentarnymi jest to świadectwo słabości obozu władzy stosującego metody ogłupiania społeczeństwa rodem z PRL” – powiedział dla NGO Ukleja. Tomasz Kwiatek
Koszulki i nic prócz koszulek Subotnik Ziemkiewicza Nad Polską, pisał kiedyś Melchior Wańkowicz, ciąży taka dziwna fatalność, że nawet Robespierre staje się tutaj co najwyżej Kostkiem Biernackim. Niejaki Holocausto vel Nergal dowodzi takiego wyostrzenia owej fatalności, iż nawet Lucyfer staje się u nas już jedynie żałosnym bubkiem. Black-metalowy rockman sparzony z silikonową królową muzyczki puszczanej w smażalniach, kontrkulturowy buntownik zatrudniający się w jury telewizyjnego obciach-show, i głosiciel kultu Zła, który gdy mu strach zajrzy do de, nawołuje do oddawania szpiku dla chorych dzieci i jego samego przy okazji… Choć rozumiem doskonale protesty przeciwko promowaniu w publicznych mediach satanisty, nie mogę się otrząsnąć z absmaku, iż przydaje się za ich sprawą takiemu pajacowi jakichś znamion powagi. Na szczęście sprawę załatwili telewidzowie, głosując pilotami: wielki show państwowej telewizji z panem Holocausto-Nergalem w jednej z ról głównych zdaje się być totalną klapą. „Byłemu” Dody pozostaje już tylko „Taniec z Gwiazdami”, w parze z niejakim Szpakiem, i ewentualnie zachwalanie satanistycznych gadżetów i gutaperkowych kościotrupów w telezakupach. Podobna fatalność, przechodząc do spraw poważniejszych, dotyczy też u nas instytucji. Instytucje, które na Zachodzie spełniają jakąś sensowną rolę, u nas sprowadzane są do parodii. Coś takiego dzieje się właśnie z ideą niezależnych instytutów, think tanków działających przy partiach politycznych. Ustawodawstwo niektórych krajów − Niemiec na przykład − nakazuje przeznaczać na ich utrzymanie część otrzymywanej przez partię budżetowej subwencji. Chodzi o to, żeby zamiast na gadżety, plakaty i filmiki reklamowe przynajmniej część tych pieniędzy poszła na jakąś merytoryczna pracę nad problemami, które rozstrzygać muszą politycy. W powiązanym z partią instytucie zatrudnia się prawdziwych ekspertów by prowadzili normalną, rzetelną pracę badawczą i informowali polityków, co z niej wynika, a oni będą przekuwać ustalenia fachowców w polityczne strategie. Zwracam uwagę na ten kierunek przepływu myśli: z think tanku do partii, nie odwrotnie. Wczoraj „Rzeczpospolita” zamieściła tekst Jarosława Makowskiego, szefa Instytutu Obywatelskiego, czyli niby takiego właśnie think-tanku pracującego na potrzeby Platformy Obywatelskiej. Jest to kolejny tekst pokazujący, że w praktyce ów „Instytut” jest czymś takim jak „Instytut Lecha Wałęsy”, który po wszystkich zadętych zapowiedziach okazał się jednoosobową agencją impresaryjną wynajmującą byłego prezydenta do oprowadzania wycieczek albo uświetniania rozmaitych imprez. Jeśli sądzić po prasowych wystąpienia szefa, Instytut Obywatelski służyć ma do chwalenia Platformy Obywatelskiej i zapewniania z pozycji eksperckich, że „słuszną linie ma nasza władza”. Jarosław Makowski usiłuje przekuć w cnotę to, co jest oczywistą porażką jego patronów: totalną bezideowość Partii, która gotowa jest przyjąć każdego, byle coś jej z tego przyszło. Poziom demagogii, który osiąga, świadczy, iż nie widzi różnicy między czytelnikiem „Rzeczpospolitej” a czytelnikiem „Tele Tygodnia”. Owoż, powiada, lewica ma swoje ideologiczne uprzedzenia, prawica ma swoje ideologiczne uprzedzenia, i przez to są ułomne, a Platforma nie ma żadnych uprzedzeń, czerpie co najlepsze i z lewicy i prawicy, i przez to jest najlepsza. Bo − jak to powtarzali różni prezesi w filmach Barei − „patrzyć trzeba dookoła, a nie wąsko”. Znowu doświadczam podobnego absmaku, jak w wypadku poważnego zajmowania stanowiska przez poważnych ludzi wobec groteskowego telewizyjnego satanisty. Czy „publicyście i filozofowi” naprawdę trzeba tłumaczyć, że „lewica” i „prawica” oznaczają, a przynajmniej powinny oznaczać, pewne paradygmaty myślenia, które są zasadniczo ze sobą sprzeczne? W związku z powyższym ich łączenie, to, jak pisała Ayn Rand, coś w rodzaju szukania kompromisu pomiędzy chlebem a trucizną (bez przesądzania, czy to lewica jest chlebem, czy prawica)? Obrazowo można przedstawić sytuację wyborcy w czasie kryzysu jako sytuację człowieka chorego, przy łożu którego spotyka się dwóch lekarzy, stawiających całkowicie sprzeczne diagnozy. Jeden mówi − to niedokrwienie serca. Drugi − nie, to zapalenie trzustki. Pierwszy − niech pan sobie walnie mały koniaczek, to pomoże. Drugi − broń Boże alkoholu, to pana dobije, musimy pana operować. Na co pierwszy − mowy nie ma, serce w tym stanie nie wytrzyma narkozy… I tak dalej. Pacjent słucha ogłupiały, bo wie tylko tyle, że go boli, ale nie pojęcia, co, i w końcu musi po prostu jednemu uwierzyć, a drugiego odesłać. Jeśli spróbuje leczyć się zarazem u obydwu, wyciągnięcie kopyt w tempie ekspresowym ma jak w banku. Oczywiście, na pewnym minimalnym poziomie rady obu lekarzy, jeśli nie pomogą, to przynajmniej nie zaszkodzą. Jeśli jeden powie − zdrowo się odżywiać, a drugi − unikać stresów, można posłuchać obu. Tak, jak w samorządzie gminy nie trzeba wiele, żeby się lewica z prawicą zgodziły co do kanalizacji. Ale takie „leczenie” niczego nie rozwiąże, nie usunie przyczyny bólu. Rób pacjencie-wyborco co chcesz, pytaj znajomych, wertuj książki, ale zdecyduj się, komu ufasz, bo odwlekanie decyzji też się w końcu skończy źle. Kryzys, weźmy na przykład. Że go mamy − to oczywiste. Ale, z czego wynika? Prawica twierdzi, że z nadmiaru regulacji, lewica, że z ich braku. Prawica radzi, więc − prywatyzować, ciąć wydatki, odchudzać państwowy aparat. Lewica − uspołeczniać, uruchamiać dodatkowe programy „pomocowe”, tworzyć nowe urzędy i instytucje. Prawica − uwalniać przedsiębiorczość, lewica − powstrzymywać chciwość. Cokolwiek się stanie, i jedni, i drudzy krzyczą: a nie mówiliśmy?! Oto kolejny najlepszy dowód, że państwo/rynek nie działają! Komuś trzeba uwierzyć. Albo, co jest najgłupsze i najczęstsze, iść do szarlatana, który cynicznie naopowiada choremu różnych gładkich bredni i ucieknie z jego kasą. I taką właśnie ofertą jest Platforma Obywatelska, którą zachwala Jarosław Makowski wyginając śmiało ciało w formułki w rodzaju „nie alternatywa albo-albo, ale koniunkcja i-i”. Co to znaczy? I mniejsze podatki, i większe. I cięcia, i nowe programy. Podamy wam jednocześnie i na przeczyszczenie, i na zaparcie, może coś zadziała. A tak naprawdę? Tak naprawdę, to znaczy po prostu: jak chcecie lewicy, to jesteśmy lewicą, jak prawicy, to prawicą. Możemy być wszystkim, czego sobie zamarzycie, tylko dajcie nam te stołki, diety i inne apanaże. A potem pies wam mordę lizał. Jest tylko jeden sposób, by być jednocześnie i katolikiem, i marksistą, i satanistą, i muzułmaninem: czniać równo wszystko. Traktować wszystko wyłącznie, jako ściemę, pozór, bajer dla zamydlania oczu frajerom. O lewicowo-prawicowej koniunkcji „i, i” mówić można na poważnie tylko wtedy, gdy pojęcia lewicy i prawicy traktuje się jak koszulki, zakładane na czas meczu, a nawet i podczas samego meczu zamieniane wedle potrzeb. I wtedy, gdy również bycie ekspertem rozumie się, jako założenie koszulki z napisami „ekspert”, która ma sprawić, by partyjna propaganda była przez naiwnych kupowana łatwiej, niż gdy się wciska ją jako po prostu działacz partyjny. Fakt, że tak właśnie myśli wielu zawodowych polityków, i rzecz zrozumiała, że pan Makowski, dużo z nimi przebywając, też takie myślenie uznał za jedynie możliwe. Modna jest taka koszulka, to zakładamy taką, modna inna, to inną. W ten sposób można dziś wzywać, jako prominent PiS wzywać wyborców, że muszą głosować na Kaczyńskiego, a jutro na kongresie PO, że muszą mu za wszelką cenę zagrodzić drogę do władzy. W ten sposób można zapewniać, że się będzie kierować naukami Jana Pawła II i nie będzie klękać przed księdzem. W ten sposób można jednocześnie zarabiać na życie, jako czciciel Zła i robić sobie lans działalnością charytatywną, szokować ksywką „Holocausto” i być powodem do dumy dla dyżurnej katoliczki otwartej z „Gazety Wyborczej”… Jak się koszulka przepoci, to do kosza. Koniec dyktatury alternatywy albo-albo. Niech żyje koniunkcja i-i. Koniec i bomba, kto się dał na koszulkę nabrać, ten trąba. RAZ
Spadek urodzeń to nie spadek bezrobocia Pracodawcy przeniosą miejsca pracy na Wschód, zamiast inwestować w edukację imigrantów i droższe miejsca pracy dla starych i niepełnosprawnych pracowników w Polsce i Europie Cicho przed wyborami rozgrywa się jeszcze jedna batalia związana z tym kto w czasie postępującej fali kryzysowej będzie kierował Komisją Nadzoru Finansowego. A nawet nie tylko o to bo i gdzie będzie nadzór, jak umiejscowiony i czy będzie miał finansowe możliwości wsparcia finansowego banków i innych zagrożonych instytucji finansowych. Jak już krytykowałem w innym wpisie nawet po prawej stronie sceny politycznej pojawiają się pomysły, aby pod hasłami nacjonalistycznymi ratować zagraniczne instytucje finansowe, lansując propozycje wydzielenia z aktywów NBP 10 mld euro środków w celu odkupienie i uratowania banków zagranicznych podczas kryzysu. Przecież w sytuacji zmaterializowania zagrożenia kryzysowego tego typu działanie nie tylko pozbawiłoby nas środków na wsparcie gospodarki realnej, ale zmusiło do przejmowania finansowania całości bilansów bankowych i pozwoliło spokojnie wycofać inwestorom kapitały z Polski, w sytuacji kiedy będziemy tych środków najbardziej potrzebowali. Byłoby to tak naprawdę ratowaniem zarządów banków przed wszelką odpowiedzialnością za zaistniałą sytuację kryzysową. Podczas gdy akcje tych instytucji byłyby nic nie warte, w sytuacji otwartych olbrzymich pozycji. W praktyce i tak byłyby one do wzięcia za darmo, a decydując się na ratowanie rynku wcale nie musielibyśmy spłacać w pełni wszystkich inwestorów. W swym wymiarze lobbingowym mogłyby one być porównywalne do tych które doprowadziły do przejęcia zobowiązań bankrutujących banków przez podatników Islandzkich, prowadząc w efekcie całe państwo do niewypłacalności. („NBP powinien wydzielić z rezerw walutowych jakieś 10 miliardów euro specjalnych funduszy, które byłyby przeznaczone do udzielania specjalnych pożyczek w sytuacji zamieszania na rynkach finansowych. Żeby można było tanio przejąć filie zagranicznych banków, które będą miały w najbliższych miesiącach poważne problemy.”) A przecież jednym z głównych celi utworzenia KNF-u było odseparowanie go środków NBP, po to aby ten urząd mając pełnię wiedzy mógł chronić społeczeństwo przed niewłaściwym działaniem instytucji finansowych, oraz wspierać aby były instrumentem alokacji oszczędności społecznych w kierunku ich produkcyjnego wykorzystania. Dlatego lansowane pomysły powiązania nadzoru ze środkami NBP grzmią szczególnie groźnie gdyż istnieje obawa użycia rezerw i środków NBP w celu ratowania ich przez podatnika polskiego, a nie centrale zagraniczne i to w sytuacji kiedy obecne umiejscowienie KNF w ostatnim kryzysie sprawdziło się pod tym względem. A jak znaczące jest to zagrożenie mogą świadczyć aktualnie odtajnione wyniki interwencji FED-u podczas kryzysu i to że FED ratował banki na kwotę w sumie 9 bilionów dolarów. Przy zaangażowaniu maksymalnym na poziomie 1,2 biliona USD, a więc dwa razy większym od ratunkowego pakietu budżetowego i porównywalnego z sumą jaką jest winnych 6,5 mln kredytobiorców hipotecznym mających kredyty zaległe lub już podlegające egzekucji. Jak podały odtajnione dane z zeszłego poniedziałku na początku kryzysu 2008 r., o ile ministerstwo finansów w ramach antykryzysowego programu ratowania instytucji finansowych TARP miało do dyspozycji 700 mld USD, o tyle w tym samym czasie FED pożyczył prawie dwukrotnie więcej środków, bo aż 1,2 biliona dolarów. Jak ukazuje analiza Bloomberg’a, o ile zakres pożyczek był poprzednio jedynie przedmiotem spekulacji to upublicznione ostatnio dane, dzięki „Freedom of Information Act” i decyzji Sądu Najwyższego, do którego beneficjenci się odwoływali, ukazało się że między sierpniem 2007 r., a kwietniem 2010 r. skorzystało z programu ponad 300 instytucji. Przy czym wśród pożyczek na skalę ponad 1 mld USD lub więcej było ponad 100. Jak się w efekcie okazało najwięcej pożyczył Morgan Stanley, bo na sumę aż 107 mld USD, Citigroup i Bank of America na nie o wiele mniej, bo odpowiednio $99,5 mld i $91,4 mld, dalej był JPMorgan Chase $68,6 mld i często cytowany Goldman Sachs $69 mld. Pożyczki były ponadto bardzo korzystnie oprocentowane, o czym może świadczyć przykład z 20 października 2008 r., kiedy to w sytuacji, kiedy na rynku stawka międzybankowa wynosiła 3,8%, to stawka FED-u była prawie trzy i półkrotnie niższa równa 1,1%. O ile wcześniej ujawnione dane ukazały, że FED w sumie udzielił 9 bilionów dolarów niskooprocentowanych jednodniowych pożyczek, to wartość $1,2 biliona jest kwotą szczytu pożyczkowego, który nastąpił 5 grudnia 2008 r. O ile tak olbrzymia podaż dolarów, które jedna z publikacji zobrazowała, jako równoznaczną z wypełnieniem prawie 600 basenów olimpijskich jednodolarówkami, „zalała” problemy płynnościowe, jakie wystąpiły na świecie to jednak nie rozwiązała kryzysu strukturalnego, który powadzi nas wprost do drugiego dna recesji. Niemniej o ile koszty budżetowe kryzysu, który obecnie przeżywamy są przeogromne, równie olbrzymie są koszty prowadzenia antykryzysowej polityki monetarnej to jednak największe są koszty zapaści demograficznej, którą przeżywamy. Wszelkiego typu rekomendacje imigracyjne jak i przystosowania starych ludzi do pracy są naiwne w swym wymiarze finansowej. Gdyż o ile koszty imigracji polegają na trudności w podniesienia wartości napływowej ludności z powodu trudności edukacyjnych, o tyle liczenie na to, że pracodawcy zainwestują w miejsca pracy starszych i niepełnosprawnych pracowników w miejsce oszczędności i przeniesieniu miejsc pracy do Chin i Indii jest naiwnością. Gdy patrzymy na głębsze przyczyny tych tragicznych procesów to od czasu do czasu lansowane alarmy dotyczące przeludnienia na świecie miały niewątpliwie swój efekt w regulacyjnym traktowaniu rodziny. I o ile wszyscy wiemy o destrukcyjnej roli fałszywych informacji zawartych w raporcie Klubu Rzymskiego, który po 1972 r. wydał 30 mln egzemplarzy dotyczących limitów wzrostu, jednocześnie sygnalizując ostrzeżenie o przeludnieniu to mniej wiemy o Szkole Frankfurckiej i lansowanej przez tzw. Pokolenie 1968 Teorii Krytycznej, która umniejszała rolę rodziny zarówno ze społecznego, jak i ekonomicznego punktu widzenia. Do kuriozalnych należą nagłaśniane wypowiedzi najróżniejszych organizacji zajmujących się kontrolą urodzin jak przytoczona na blogu przez Roberta Mazurka wypowiedz Simona Rossa. Otóż uznając, jako patologiczne rodziny wielodzietne skrytykował on celebrytów za nieodpowiedzialność związaną z… ocieplaniem klimatu: „Bechamowie, tak samo jak mer Londynu Boris Johnson ze swą czwórką dzieci, mając takie rodziny, dają zły przykład. Ludzie walczą o zmniejszenie emisji dwutlenku węgla, a tu pojawie się kolejne dziecko i emisja rośnie o 100%”. Wg Mazurka był on autorem propozycji, aby zobowiązania krajów wysokorozwiniętych wobec państw trzeciego świata w związku z emisją, CO2 spłacać… prezerwatywami. I choć w jego przypadku tylko uznanie absurdu do drugiej potęgi może dawać wrażenie wartości dodanej w debacie publicznej, o tyle fakt krytyki Bechamów ze strony szefowej brytyjskich Zielonych Caroline Lucas musi generować przerażenie z naszej strony, gdy ona sama takowe wyraża z powodu faktu, „że na Ziemi żyje już 7 mld ludzi, [i] wzywa do „szczerej dyskusji” nad naszym pędem do prokreacji.” Podobnie, gdy David Attenborough żąda wprost zmniejszenia populacji naszego gatunku, a wszelką niechęć do debaty na ten absurdalny temat nazywa „absurdalnym tabu”. Podczas gdy obiektywnie patrząc na regulacje podatkowo-świadczeniowe w Polsce można z dużą dozą prawdopodobieństwa wprost stwierdzić, że „czysty” Homo economicus w ogóle nie powinien mieć dzieci. Cezary Mech
Tajemnicze związki PO Platforma Obywatelska powstawała, jako partia przedsiębiorców o konserwatywnych poglądach. Jednak z czołówki Platformy dość szybko usunięto polityków z konserwatywnego skrzydła, którzy w początkowym okresie byli twarzami tej partii: Jana Marię Rokitę, Artura Balazsa, Zytę Gilowską i Macieja Płażyńskiego. Tymczasem przez lata nie eksponowano informacji, że w proces utworzenia partii angażował się także Gromosław Czempiński, wieloletni funkcjonariusz komunistycznych służb specjalnych, a po 1990 r. jeden z szefów UOP. Platformę utworzono wkrótce po wyborach prezydenckich w 2000 r., w których startował Andrzej Olechowski. W styczniu 2001 r. w gdańskiej Hali Olivii odbył się zjazd założycielski nowej formacji. Inicjatorami byli Donald Tusk, Maciej Płażyński oraz Andrzej Olechowski, którzy od tego wspólnego występu nazywani byli „trzema tenorami”.
Czasy aferałów Niewątpliwie wpływ na powstanie PO miały wewnętrzne pęknięcia w Unii Wolności. Grupa skupiona wokół Donalda Tuska, czyli działacze wywodzący się z dawnego Kongresu Liberalno-Demokratycznego, została wykluczona z władz UW podczas zjazdu partii w 2000 r. przez Bronisława Geremka i Tadeusza Mazowieckiego. Tusk przegrał w grudniu 2000 r. wybory na przewodniczącego UW. Jednocześnie podobny proces zaistniał w Akcji Wyborczej Solidarność. Maciej Płażyński oraz politycy Stronnictwa Konserwatywno-Liberalnego, skupieni wokół Jana Rokity, Artura Balazsa i Bronisława Komorowskiego, byli w tym ugrupowaniu marginalizowani przez grupę „związkową”, czyli Ruch Społeczny AWS. Następował systematyczny przepływ działaczy UW i AWS do PO. Duży wpływ na sukces PO miał Sławomir Nowak, który jako ówczesny lider młodzieżówki UW „Młodzi Demokraci” wyprowadził ją w 2001 r. do PO. Członkami Platformy zostali m.in. Janusz Lewandowski, Grzegorz Schetyna, Adam Szejnfeld, Iwona Śledzińska-Katarasińska, Paweł Graś, Bronisław Komorowski, Konstanty Miodowicz, Aleksander Grad oraz Marek Biernacki, Jerzy Buzek itd. Dzięki tym partyjnym przetasowaniom, zmianie nazwy i powstaniu nowej liberalnej formacji w społecznej świadomości zatarła się zła fama o środowisku KLD i okresie rządów premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, jednego z ówczesnych liderów KLD. Na tę etykietę zasłużyli na początku lat 90., w okresie rządów premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, jednego z przedstawicieli KLD. Partia ta była politycznym matecznikiem Donalda Tuska i dużej części kierownictwa PO. Jej członkami byli gdańscy opozycjoniści z najmłodszego pokolenia stanu wojennego, ale również dorabiający się po 1989 r. przedsiębiorcy, lobbyści, ekonomiści, zwolennicy szybkiej i bezwarunkowej prywatyzacji majątku narodowego. W tym okresie dochodziło do wielu afer, przejmowania państwowych zakładów za bezcen lub otrzymywania po znajomości lukratywnych kontraktów. W społecznym odbiorze symbolami tych nieprawidłowości byli właśnie liberałowie. Na początku lat 90 pojawiła się nawet potoczna nazwa „liberałowie-aferałowie”. Władze nie reagowały wtedy należycie na afery gospodarcze, które stały się źródłem wielu fortun powstającej elity finansowej. Hasło: „Pierwszy milion trzeba ukraść”, stawało się przepustką do elity finansowej. Z tych lat wywodzą się związki przyszłych liderów PO z ludźmi biznesu, zresztą wielu lokalnych szefów Platformy pochodziło z tego środowiska. Przykładem jest choćby Mirosław Drzewiecki, wieloletni szef łódzkich struktur liberałów. Grupy biznesowe z początku lat 90. stały się naturalnym zapleczem Platformy, z drugiej strony jej politycy starali się wspierać je, nawet w sytuacjach niezręcznych, rodzących wątpliwości dla wyborców. Nawet Donald Tusk musiał się tłumaczyć z takich znajomości. Kilka lat temu w czasie jednej z kampanii wyborczych „Życie Warszawy” ujawniło, że w 2001 r. Donald Tusk poręczył za Andrzeja M. i jego współpracownicę Izabelę S. Byli oni zamieszani, obok czterech innych osób, w działania na szkodę Zakładów Mięsnych w Kościerzynie. Według prokuratury, na skutek działania podejrzanych zakłady straciły około 6 milionów złotych. W 2002 r. do gdańskiego sądu trafił akt oskarżenia w tej sprawie. Tusk wyjaśniał po artykule „ŻW”, że rzeczywiście poręczył za przebywającego wówczas od sześciu miesięcy w areszcie Andrzeja M., iż ten po wyjściu na wolność będzie stawiał się na rozprawy w sądzie, natomiast poręczenie to w żadnym stopniu nie rozstrzygało, czy jest on winny stawianych mu zarzutów. Szef PO tłumaczył, że poznał Andrzeja M. w czasie stanu wojennego, a w latach 90. był on szefem publikującej książki Tuska drukarni w Gdańsku (za: http://wybory2005.interia.pl/aktualnosci/news?inf=672750).
Czempiński – czwarty tenor Kolejnym impulsem do stworzenia w 2001 r. partii „trzech tenorów” był dobry wynik Andrzeja Olechowskiego w wyborach prezydenckich. Taka wersja genezy PO obowiązywała oficjalnie prawie przez ostatnią dekadę. Tymczasem ten nieskazitelny „mit założycielski” Platformy zburzył dwa lata temu Gromosław Czempiński, wieloletni funkcjonariusz komunistycznej PRL, po 1989 r. jeden z szefów UOP, a potem biznesmen i zakulisowy gracz, jak sam to ujawnił, na scenie politycznej. Z tego powodu warto przypomnieć postać Czempińskiego. Do komunistycznych służb specjalnych wstąpił on na początku lat 70 ubiegłego wieku. Po ukończeniu szkoły wywiadu rozpoczął pracę „pod przykryciem” w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. W 1975 r. został wicekonsulem w Konsulacie Generalnym PRL w Chicago, ale faktycznie był rezydentem wywiadu cywilnego PRL, przyjął kryptonim operacyjny „Roy”. Doktor Sławomir Cenckiewicz w „Rz” z 17 lipca 2009 r. stwierdził, że szpiegował Amerykanów, polskich emigrantów, Polonię i Kościół katolicki. Czempiński dokonał charakterystyki ks. kard. Karola Wojtyły, który w sierpniu 1976 r. odwiedził Stany Zjednoczone. W meldunku do centrali zwracał uwagę na „rewizjonistyczną” wypowiedź Wojtyły, który podczas kilku spotkań z Polonusami miał „wyrazić duchowe braterstwo z walką Polonii o odzyskanie Ziem Wschodnich z Wilnem i Lwowem”. Według niego, arcybiskup krakowski powiedział, że „naród polski nie zrezygnował ze swych historycznych granic wschodnich. (…) Dlatego z dużą satysfakcją obserwujemy wasze działania w tym kierunku. (…) Naród polski przekazuje wam swe duchowe braterstwo w walce o odzyskanie Wilna i Lwowa”. Czempiński wskazywał również na opinie przyszłego Ojca Świętego, że „Polonia na całym świecie jest częścią substancji narodu i społeczeństwa polskiego”. Negatywnie oceniał, że kardynał Wojtyła „wyraźnie zawęził tutaj pojęcie narodu polskiego tylko do tej części, która jest skupiona wokół episkopatu polskiego”. Po zdekonspirowaniu został wydalony z USA, wrócił na kilka lat do Polski, ale już w 1982 r. ponownie wyjechał za granicę, tym razem, jako I sekretarz Stałego Przedstawicielstwa PRL przy Biurze ONZ w Genewie. Przyjął kryptonim operacyjny „Aca”, do lipca 1987 r. kierował genewską rezydenturą wywiadowczą. Zbierał informacje na temat sankcji ekonomicznych nałożonych na PRL, możliwości przyjęcia PRL do Międzynarodowego Funduszu Walutowego, uznania przez Międzynarodową Organizację Pracy reżimowych związków zawodowych, przedstawicielstw i delegacji amerykańskich oraz działalności Stolicy Apostolskiej, zwłaszcza polityki wschodniej Watykanu. W lipcu 1987 r. został odwołany z Genewy. Po 1990 r. pełnił wiele funkcji kierowniczych w UOP, był nawet jego szefem. Po odejściu z UOP rozpoczął działalność gospodarczą, założył firmę Doradztwo GC. Zawierał kontrakty z najważniejszymi firmami w Polsce, zasiadał we władzach wielu spółek, doradzał najbogatszym.
Szpieg z PRL założycielem PO? Wielkim zaskoczeniem dla opinii publicznej było ujawnienie przez Czempińskiego, że uczestniczył w tworzeniu Platformy Obywatelskiej. Na związki niektórych założycieli PO ze służbami specjalnymi wskazywano już od samego początku, np. Ludwik Dorn w tygodniku „Nowe Państwo” (z 2.03.2001 r.) napisał: „Platforma Obywatelska nie jest wyłącznie ekspozyturą „jedynki” [tzn. wywiadu cywilnego PRL - PB], ale w rękach realnej grupy kierowniczej stanowi użyteczne, w dużym stopniu kontrolowane narzędzie realizacji jej ekonomicznych interesów”. Nie było także tajemnicą, że Olechowski współpracował z wywiadem PRL, jako kontakt operacyjny Wydziału X Departamentu I MSW o pseudonimie „Must”, funkcjonariuszem tego samego pionu był również Czempiński. Obaj poznali się zresztą w latach 70. W 1972 r. Olechowski został zarejestrowany, jako współpracownik wywiadu. I Departament MSW SB najpierw wysłał go do biura UNCTAD (United Nations Conference on Trade and Development) w Genewie, w Szwajcarii przebywał również w latach 80., tak jak Czempiński, z którym był silnie związany. To właśnie Czempiński, dopiero po kilku latach, ujawnił, że miał bezpośredni udział w zakładaniu PO. W lipcu 2009 r. w kilku wywiadach poinformował, że był osobą, która dała początek Platformie. Według niego, partia ta powstała dzięki rozmowom z politykami i długiemu przekonywaniu ich, że teraz jest czas i miejsce na powstanie partii. W rozmowie w „Polsat News” z 3 lipca 2009 r. Czempiński mówił m.in.: „Miałem dość duży udział w tym, że powstała Platforma, mogę powiedzieć, że odbyłem wtedy olbrzymią liczbę rozmów, a przede wszystkim musiałem przekonać Olechowskiego i Piskorskiego do pewnej koncepcji, którą później oni świetnie realizowali”. Również kolejne odpowiedzi Czempińskiego były zaskakujące. Stwierdził mianowicie, że to wybór Geremka na szefa UW był impulsem do tworzenia PO, ponieważ „wypalała się” UW: „Odbyłem ogromną liczbę rozmów w tym zakresie z członkami Unii Wolności, uważałem, że UW przeżywa kryzys i wybór Geremka przesądza o kryzysie w tej partii. I to był najlepszy moment, by powstała nowa partia”. Natomiast na pytanie dziennikarki o rolę Donalda Tuska w tworzeniu PO: „To nie on zakładał? Wszyscy myślą, że to on”, Czempiński odpowiedział: „Z Tuskiem także rozmawiałem, to był ten jeden z trzech, jeszcze Płażyński, też trzeba pamiętać”. Ówczesną wypowiedź Czempińskiego należy traktować, jako swoiste jego wotum nieufności dla rządu Tuska. Skrytykował jego rząd i jednocześnie pochwalił próbę odbudowy Stronnictwa Demokratycznego przeprowadzaną przez Pawła Piskorskiego i Olechowskiego. Była to, więc kolejna próba Czempińskiego stworzenia nowego bytu politycznego: „Wielu ludzi szuka alternatywy dla tych partii, jakie są, szuka, gdzie się pomieścić, rozczarowanych jest rządami, rozczarowanych jest, że nie znaleźli uznania w różnego rodzaju nominacjach, co do funkcjonowania w życiu politycznym czy gospodarczym. Więc tych ludzi rozczarowanych rządami pana premiera Tuska się na pewno sporo znajdzie”. W kolejnych wypowiedziach Czempiński łagodził swoją relację o powstawaniu PO. Jednak Olechowski w rozmowie z „GP” nie zaprzeczył, że w okresie tworzenia Platformy rozmawiał na temat nowej partii z Czempińskim: „Rozmawiałem z gen. Czempińskim o nowo tworzonej formacji”. Inaczej jednak przedstawiał tamte rozmowy: „Ta konkretna formacja narodziła się w efekcie rozmowy, jaką odbyłem z Donaldem Tuskiem w obecności Jana Krzysztofa Bieleckiego i Pawła Piskorskiego. Za początek Platformy można uznać moment, gdy pojawiła się wiarygodna sugestia, iż wśród jej inicjatorów znajdzie się Maciej Płażyński”
http://www.rp.pl/artykul/16,331390-Olechowski-rozmawialem-z-Czempinskim-o-PO-.html
Osobą, która zaprzeczyła, że Czempiński stał za powstaniem PO, był Maciej Płażyński, jednak był on pierwszym ważniejszym politykiem Platformy, który został odsunięty z szefostwa partii. Wypowiedź Czempińskiego została przez Platformę zmarginalizowana. Znamienny jest również fakt, że nikt z kierownictwa PO nie podjął merytorycznej polemiki z Czempińskim, tak jakby zapadła decyzja, żeby nie wspominać o wstydliwym momencie utworzenia tej partii.
Tajemniczy biznesmen W kontekście rewelacji Czempińskiego o procesie tworzenia Platformy innego znaczenia nabierają informacje o tajemniczych związkach i zapleczu rodem ze służb specjalnych. W maju 2008 r. Krzysztof Wyszkowski – dawny gdański opozycjonista, działacz WZZ, prywatnie znajomy liberałów – zamieścił na swoim blogu tekst, w którym opisał związki, jakie łączyły Wiktora K. z liberałami z KLD. Ze względu na wagę tej informacji warto przytoczyć obszerniejszy cytat z tekstu współzałożyciela WZZ:
„O lustrację sprzeczałem się niegdyś z Tuskiem przez wiele wieczorów. Ten skądinąd inteligentny człowiek stale zachowywał się jak człowiek impregnowany na argumenty – nie znajdował żadnych rozumnych kontrargumentów, ale upierał się przy swoim. Wówczas mnie to tylko irytowało, ale teraz, po 17 latach obserwacji działań „machera z zaplecza” (tytuł wywiadu z Tuskiem w „Gazecie Gdańskiej” z 1991 r.), jego roli w „nocnej zmianie”, sposobie budowania KLD i PO, a szczególnie po ujawnieniu raportu o likwidacji WSI, nasuwa mi się inne wytłumaczenie. (…) Dzisiaj wydaje mi się, że Tusk bardzo wcześnie zorientował się w roli tajnych służb w „transformacji” PRL w III RP i, co odróżniałoby go od większości ludzi „Solidarności”, którzy za głównego animatora „transformacji” uważali SB, dostrzegł fundamentalną rolę WSW/WSI. Przypuszczenie to wyprowadzam m.in. z bardzo bliskich stosunków, nawet przyjaźni, jaką nawiązał wówczas z Wiktorem K., wybitnym agentem WSW. Ten bliski współpracownik Grzegorza Żemka, znanego, jako „mózg” afery FOZZ, w latach 80 zajmował się nielegalnym transferem z Zachodu urządzeń elektronicznych objętych zakazem eksportu do krajów komunistycznych. W tym czasie zwerbowano do biernej współpracy przy odbiorze oficjalnie prywatnych paczek z żywnością, w których ukrywano np. układy scalone, liczną grupę osób, które następnie znalazły się w elicie polityczno-kulturowej III RP. Część z tych ludzi przyczyniła się do sukcesu KLD. W 1989 r. K. objawił się, jako ktoś zupełnie inny – biznesmen zainteresowany wspieraniem środowisk politycznych. Ofiarowywał swą pomoc np. śp. Michałowi Falzmannowi, działaczowi „Solidarności” i członkowi redakcji pisma „CDN – Głos Wolnego Robotnika”. Falzmann wyczuł, z kim ma do czynienia, i odrzucił propozycję. Tusk, który albo tego nie wyczuł, albo mu to nie przeszkadzało, przyjął pomoc. Za objaw zawarcia kontraktu można zapewne przyjąć moment, w którym „Przegląd Polityczny”, z wydawanego metodami podziemnymi brudzącego palce biuletynu, przeobraził się w eleganckie pismo drukowane na kredowym papierze, a KLD wprowadził się do nowych biur, do których wniesiono nowiutkie czarne meble. Współpraca rozwijała się znakomicie – Tusk organizował spotkania KLD w zajmującym całe piętro biurze K. w Hotelu Marriott, a K. w fotelu pełnomocnika ministra prywatyzacji. Firma B., której WSW używało do operacji na Zachodzie, cieszyła się pełnym zaufaniem Tuska. Szkopuł w tym, że WSW nie była służbą suwerenną, a tylko oddziałem GRU, czyli sowieckiego wywiadu wojskowego. Co wiedzieli agenci WSW/WSI, wiedzieli również Rosjanie. Trzymanie pieczy nad młodymi talentami politycznymi, które w rekordowo szybkim tempie znalazły się w elicie władzy III RP, z pewnością było zadaniem, którego nie zlekceważyli. (…) Tusk ujawnił, że kiedyś sporo pił i palił marihuanę. To zaskakująco niewiele na tak bogaty życiorys, jaki stał się jego dorobkiem. Mam poczucie, że premier Donald Tusk powinien go uzupełnić odpowiedziami na wiele innych pytań. Na przykład takich: Jakich swoich ludzi K. wprowadził do środowiska liberałów? Jakie korzyści otrzymał od K.? W jaki sposób przeprowadzano rozliczenia? Czy firma B. finansowała wydatki partyjne i czy łożyła również na prywatne potrzeby działaczy? W jaki sposób zmieniła się osobista sytuacja finansowo-mieszkaniowa działaczy KLD po pojawieniu się K.? Jest jeszcze bardzo wiele innych ważnych pytań, ale, skoro życiorysy mają być w pełni jawne, premiera będzie chyba stać na napisanie nowego życiorysu. Tym razem prawdziwego. W wywiadzie dla „Newsweeka” Tusk oburzał się na hipokryzję Clintona, który twierdził, że palił marihuanę, ale się nie zaciągał. Teraz okaże się, czy Tusk się zaciągał, czy może K. wcale nie znał, służbami specjalnymi się nie interesuje, WSI go nic nie obchodzi, a w ogóle on jest od miłości” – kończył swój tekst Krzysztof Wyszkowski (cytat za:
Po publikacji tego tekstu zaległa niezrozumiała cisza… Donald Tusk nie pozwał jego autora do sądu, nie zdementował również tych informacji, jak i nie podjął, tak jak w przypadku rewelacji Czempińskiego, merytorycznej polemiki z Krzysztofem Wyszkowskim. Podobną milczącą postawę prezentowali inni politycy PO. Identyczna była reakcja liberałów na Raport z weryfikacji WSI Antoniego Macierewicza, w którym opisano powiązania tego przedsiębiorcy (strony 18-20 raportu). Problemy te nie doczekały się odpowiedzi ze strony liberalnych polityków, podobnie jak kulisy utworzenia Platformy Obywatelskiej. Należy się jedynie dziwić, że przez cztery lata rządów szefowie PO nie znaleźli czasu i nie wypowiedzieli się na temat tych zaskakujących spraw, i pozostawili wiele pytań bez odpowiedzi.
Piotr Bączek
BIAŁA FLAGAMiniony tydzień zdemolował kampanię wyborczą PO i do dziś widać gorączkowe zabiegi jej polityków, by odzyskać wpływ na to, w jakim kierunku się ona potoczy. Nad wszystkim jednak powiewa „biała flaga”, z którą sztab Platformy Obywatelskiej najwyraźniej nie wie, co zrobić. Zapowiadało się zupełnie inaczej. Po serii nieprzyjemnych dla Donalda Tuska scen, gdy słuchał, jak go wygwizduje gdański stadion, czy jak – zamiast uznania i radości – rodacy zaczynają zadawać trudne pytania, na które szef rządu nie znajduje odpowiedzi, sztabowcy musieli stawić czoło temu, że „premier się wściekł”. Zwłaszcza, że „Rzeczpospolita” dorzuciła do tych kompromitacji co najmniej jeszcze jedną, opisując, jak na niby spontanicznych spotkaniach Tuska z ludźmi w terenie niemal wszystko jest reżyserowane, a sztab wozi za premierem kanapki i ciasta, którymi potem „częstują” go „zapraszające” rodziny. Nabijano się z tego w mediach dobre trzy dni, co, jak na hołubioną w mediach Platformę, sporo. Komiczność zdjęć zadowolonego premiera wcinającego te kanapki i pytającego przy kamerach panią domu, czy całą noc dla niego piekła ciasta, oraz jej odpowiedź, że wszystko przywieźli jego ludzie, sprawia, że będzie to pewnie jeden z bardziej pamiętanych wątków kampanii. Tym boleśniejszy, że w najprostszy i czytelny dla każdego sposób demaskuje udawanie i teatralność zabiegów Tuska oraz nasuwa skojarzenia z zabiegami propagandowymi z PRL. Wyjątkowo to było niewygodne – wyborcy nie lubią czuć się oszukiwani, a przekaz, że wszystko, co prezentuje im premier, jest reżyserowane i udawane, jest jednym z najgorszych, na jakie może pozwolić sobie PO.
Gorączkowe łatanie dziury Wolę nie myśleć, z jakimi reakcjami Tuska spotkali się jego ludzie, w każdym razie strach lub wywołana furią premiera burza mózgów zainspirowała ich do zastosowania tego samego co zawsze, gdy PO jest w dużych tarapatach. Gwałtownego, opartego na wysokim „C” ataku na PiS. Platformersi musieli bardzo głośno krzyczeć i miotać mocnymi oskarżeniami, choćby po to, by odwrócić uwagę mediów od stadionu, kanapek i pytania „jak żyć, panie premierze”. Stąd między innymi przed tygodniem mogliśmy zobaczyć konferencję Platformy o „listach wstydu” PiS-u, na której udowadniała, że pojawienie się na listach wyborczych takich ludzi jak szef CBA Mariusz Kamiński, Agent Tomek, czyli Tomasz Kaczmarek, jest dowodem, że w czasie rządów PiS służby specjalne były upartyjnione i podporządkowane walce politycznej. Politycy PO opowiadali o tym swobodnie w Sejmie, mając najwyraźniej duże poczucie bezpieczeństwa zapewnione im przez dziennikarzy. Nikt, bowiem nie zapytał ich, co w takim razie na listach Platformy robi Konstanty Miodowicz, niegdysiejszy szef służb, czy dlaczego na czele ABW stoi Krzysztof Bondaryk, który nim objął tę funkcję, był działaczem Platformy.
Debata, jako nokaut Być może, co gorliwsi roztrząsaliby temat dalej, gdyby nie to, że Platforma wrzuciła równolegle kolejny temat, mianowicie, że PiS nie chce debatować, a debatować przecież trzeba. Platformie udało się zaprząc do tego pozostałe partie i zorganizowano w TVN debatę, w której wystąpili przedstawiciele rządu oraz lewicy i PJN. Bez głównej partii opozycyjnej, bo PiS do TVN przyjść się nie zgodziło, przez co miał być ku uciesze spin doktorów PO pokazany, jako partia, która sama się izoluje, nie dyskutuje o najważniejszych, merytorycznych sprawach i generalnie ucieka od dyskusji. Ta ucieczka jest dowodem na to, że PiS nie jest przygotowane ani do dyskusji, ani do rządzenia i że nie ma, kogo wystawić do debat itp., itd. I wszystko szło jak z płatka. Tyle, że okazało się, iż tym razem front medialny został przełamany. Polsat, po ośmieszającej stację „debacie” między premierem i wicepremierem rządu, postanowił odrobić punkty i wraz z TVP Info zorganizować w tym samym czasie, co konkurencja kolejną „debatę”, czyli godzinny wywiad z liderem opozycji. Oczywiście przykryło to zupełnie program TVN i zabiegi propagandowe Platformy, a o debacie z udziałem Ewy Kopacz Polacy bynajmniej nie opowiadali sobie w windzie. I tylko TVN próbował z uporem wzniecić jakikolwiek płomyk newsa z tego programu. Niestety, bez powodzenia, może, dlatego, że ostrożnie omijano to, co w programie udało się powiedzieć pani minister, mianowicie, że kolejki w poradniach są tak wielkie, bo jest… świetna oferta medyczna. „Chyba wszyscy, jak tu siedzimy, wiemy, że nie ustawia się kolejka do sklepu, w którym półki świecą pustkami” – powiedziała pani minister. Chętnie posłuchałabym, co mogliby odpowiedzieć na to pani minister pacjenci, ale nie widziałam niestety żadnego programu, w którym dano by im na to szanse. W ogóle Platforma Obywatelska zaczyna przedkładać spotkania w bezpiecznych studiach telewizyjnych lub sejmowych salach konferencyjnych nad bezpośrednie spotkania z ludźmi. Premier po wpadce z rolnikami i kanapkami nie pokazuje się wśród zwykłych ludzi w ogóle, a i politycy PO mają z tym niejaki problem. Z ulgą w ostatni weekend zakończyli akcję „Polska w budowie”, kiedy musieli na głównych placach miast rozdawać ulotki wyborcze i rozmawiać z ludźmi. Rafał Grupiński, który był na rynku w Poznaniu, zapewniał potem w mediach: „To były bardzo ciekawe spotkania. Ludzie życzliwie do nas podchodzili, tylko dwie, trzy reakcje agresywne, a reszta to miłe dla nas rozmowy”. Grupiński, mający ładną kartę opozycyjną, jest w Poznaniu popularny, może, więc faktycznie miał tylko trzy „reakcje agresywne”, ale raczej nie traktowałabym tego przykładu, jako miarodajny dla reszty Polski. Zdaje się, że znacznie trudniejszym doświadczeniem niż w poprzednich kampaniach są dla PO właśnie kontakty ze zwykłymi Polakami. Zwłaszcza, że nad „błękitną sobotą”, jak nazwali platformersi swoje spotkania z Polakami, trzepotała uparcie „biała flaga”.
Punkty Kaczyńskiego Jarosław Kaczyński przejął show, który miał być zagwarantowany dla PO, i wyznaczył temat kampanii kolejnych dni. W wywiadzie dla Polsatu i TVP Info zrealizował chyba wszystkie punkty, na których zależało jego sztabowi. Podstawowe przekazy PiS-u tej kampanii: że Polacy zasługują na więcej, że nie ma biednych narodów, są tylko źle rządzone, i że PiS serio walczy o rządzenie. Ale najsilniejsze i najważniejsze, co wybrzmiało, cytowane dzień po dniu i wprowadzające polityków Platformy w duży kłopot, było właśnie hasło o potrzebie zwinięcia białej flagi. W pierwszych reakcjach PO umiała zdobyć się tylko na stwierdzenie, że „to jest chore” (Kidawa–Błońska) albo że to Kaczyński „trzyma białą flagę”, unikając debat (Halicki), i oczywiście nie zatrzymało to w najmniejszym stopniu przekazu PiS-u. Biała flaga, jako symbol lęku przed możnymi tego świata w kraju i za granicą, stała się najczęściej chyba powtarzanym sformułowaniem. Oczywiście, krytykowano Kaczyńskiego, ale do ludzi dotarł skutecznie komunikat, że to premier kraju boi się i potężnych lobby w Polsce, i potężnych sąsiadów.
Tusk tchórz To bolesne dla Platformy z kilku powodów i przypomina nie tylko sprawę kompromitującego zachowania polskiego premiera w relacjach z Rosją w sprawie wyjaśniania katastrofy smoleńskiej. Sam Kaczyński podał kilka innych przykładów pokornego zachowania Tuska, np. wobec lobby wydawców podręczników szkolnych. Dla PO to niebezpieczny zwrot kampanii. Do zbitki skojarzeniowej Tusk nieudacznik, z którą sztab stara się jakoś walczyć, opowiadając w kampanii, że „nie wszystko się udało, ale przecież Polska się zmienia”, PiS dorzucił właśnie słówko „tchórz”, które – nie ma co kryć – po katastrofie smoleńskiej może stać się dominujące w opisach premiera. Najwyraźniej sztabowcy PO, którzy niemal uporali się propagandowo z zarzutami o zdradę, wyśmiewając wraz z prorządowymi publicystami sformułowanie „Tusk zdrajca”, nie bardzo radzą sobie z neutralizacją zestawienia „Tusk tchórz”. Być może sami, jak można przeczytać choćby w „Rzeczpospolitej”, drżąc ze strachu przed premierem, tego akurat w ogóle nie wzięli pod uwagę. Joanna Lichocka
10 lat terroru, a to jest dopiero początek koszmaru Miałem nic dzisiaj nie pisać. Ale nie mogę, zobaczyłem tego siwego palanta w TV i mało, co mnie szlag nie trafił. Program w telewizji, w której ten siwy palant i oszust „europejski” wystąpił, był jedną wielką manipulacją. Pokazywane na okrągło zdjęcia Bin Ladena z pytaniem „czy śmierć Bin Ladena oznacza koniec terroryzmu” świadczą o tym na czyje zlecenie robi się taką manipulację. Wiadomości są już w całości neonazistowską propagandą, Goebbels by był dumny, że można było doprowadzić do sytuacji, że wszystko, co się wciska ludziom jest kłamstwem. Jego następcy w KGB, CIA i innych agencjach globalnego terroru, doprowadzili do tej wymarzonej sytuacji. Szef CIA William Colby, kiedyś się z dumą przyznał, że celem agencji jest doprowadzenie do sytuacji, gdy wszystkie wiadomości będą kłamstwem, a ludzie będą w nie wierzyć. I chyba tak się stało – może nie wszyscy jeszcze wierzą siwym palantom, ale na pewno większość. „No, bo przecież on taki poważny, nie może kłamać”. A drań kłamie jak z nut, i wie że kłamie, wie jaka jest intencja tych kłamstw, że chodzi o wymordowanie większości populacji ziemskiej wcześniej wprowadzając zamordyzm, żeby nie było opozycji. Może, więc nie „palant”, a międzynarodowy gangster. Jemeński Żyd, Osama Bin Laden, którego poszukiwano rzekomo od 10 lat, nie żył już w grudniu 2002 roku. Ale to nie jest istotne. FBI nawet go nie poszukiwało w związku z zamachem na WTC! Figurował na liście najbardziej poszukiwanych, ale nie za zamach na WTC. Dlaczego więc siwy palant i ta cała masońska telewizja, która się zwie polską to nam wmawia?! Al Kaida, owszem brała udział w zamachu, ale jako twór CIA, MI5 i Mossadu. Terror, który się tamtego dnia wydarzył nie pochodził od Arabów, a od agentów służb międzynarodowych – głównie Mossadu z czynnikami w CIA – to ujawnił były prezydent Włoch, Francesco Cossiga na pierwszej stronie, w drugim, co do popularności dzienniku włoskim Corierre della Sera 30 listopada 2007 roku. Agenci Mossadu przyznali się na żywo, co do celu ich pobytu w USA na żywo w telewizji izraelskiej, że „mieli zadanie rejestracji wydarzenia”! Zamach na World Trade Center był detonacją trzech bomb jądrowych 150 kiloton każda – pod budynkami 1, 2 i 7. O tym ostatnim się zresztą mało mówi, bo nie uderzył w niego żaden samolot. Rozbiórka budynków za pomocą urządzeń nuklearnych była przewidziana w planach budynków, amerykańskie prawo wymaga podania od planisty metody wyburzenia. W latach budowy WTC nie było innej metody wyburzenia konstrukcji opartej na siatce potężnych kolumn stalowych wypełnionej betonem, jak nuklearna. Wbrew temu, co można sądzić, metoda ta jest bezpieczna, promieniowanie gamma jest pochłaniane niemal w 100% przez grubą warstwę ziemi i skał Groźne mogłoby być odsłonięcie ruin, ale te niemal w całości zapadają się do utworzonej pod ziemią wielkiej komory. Wybuch bomb, które w przypadku budynków WTC były na głębokości 77 metrów, spowodował falę sejsmiczną, która sproszkowała budynki powyżej. Wybuchy zostały zarejestrowane przez sejsmografy. Duża część fali poszła w kierunku najmniejszego oporu, a więc w górę – na budynek. Pozostała energia utworzyła wielką podziemną komorę, do której zapadła się większość sproszkowanych budowli. Na zdjęciach lotniczych zrobionych zaraz po katastrofie wyraźnie widać rozmiar zniszczeń. Ze znanych źródeł energii, jedynie nuklearna jest w stanie sproszkować blisko 2 miliony ton betonu i stali. Tłumaczenia, że tony paliwa osłabiły konstrukcje stalowe i dlatego budynki się zapadły, są kryminalne, nie mają żadnych podstaw naukowych – proste obliczenia mogą wykazać o ile mogła się podnieść temperatura pół miliona ton stali w każdym z budynków na skutek spalenia paliwa i pożarów w budynku. Tych ostatnich zresztą było niewiele, o czym świadczą rozmowy telefoniczne ze strażakami. Duża część paliwa, o ile nie całość spaliła się zresztą podczas wybuchu powstałego przy uderzeniu samolotów. To też można by dość łatwo obliczyć – czy ktokolwiek się o to pokusił? Żaden budynek o stalowej konstrukcji się nie zapadł na skutek pożaru, w Madrycie 40 piętrowy wieżowiec palił się przez 2 doby i się nie zawalił. Kolejna rzecz to szybkość upadku ruin, równa swobodnej szybkości spadania w powietrzu. Tego sprawcy nie mogli zmienić, zważając na technologię, której użyli. Budynki, jako złożone z luźnych cząstek sproszkowanego betonu, stali i innych materiałów, musiały spaść swobodnie, bowiem nie było żadnego oporu – wszystkie cząstki spadały niezależnie od innych. Sproszkowanie się budynków spowodowała fala sejsmiczna wywołana przez wielkie podziemne wybuchy atomowe. 150 kiloton było przewidziane dla wszystkich budynków – jest to maksymalna wielkość ładunków nuklearnych, które zezwala prawo amerykańskie do użycia w warunkach pokojowych. 1o lat temu, 11 września 2011 roku, na dolnym Manhattanie wybuchły, więc trzy bomby atomowe, każda o sile 10 krotnie większej niż te spuszczone na Hiroshimę. Dziwicie się, więc, że tak starannie międzynarodowa sitwa banksterska stara się to ukryć przed opinią publiczną? Nawet, jeśli, jak twierdzi Dimitri Khalezov, wysadzenie wież było konieczne by uchronić Manhattan przed jeszcze większą zagładą jądrową, to pozostaje pytanie, – dlaczego nie ewakuowano ludzi chroniących się w środku, wręcz przeciwnie, zakazano im opuszczenia budynku?! Dlaczego skierowano strażaków do środka, wiedząc, że za moment wieża będzie wysadzona? Czyżby to był rytuał zbiorowego morderstwa, swoista ofiara całopalenia, holocaust, dla boga lucyferian? Powyższe słowa piszę z całą odpowiedzialnością. Choć nie jestem fizykiem, to na fizyce się trochę znam – tu jednak nie potrzeba wielkiej wiedzy by stwierdzić, że tak właśnie było. Khalezov zresztą wszystko pięknie tłumaczy, jego argumentów nikt nie jest w stanie zbić, tym bardziej, że nie ma powodu by je zbijać. Budynki wyburzono metodą, jaka była wpisana w planach, jak się okazało zadziałała bardzo skutecznie. Bomby 150 kiloton mogły sproszkować wieże 1 i 2 tylko do 2/3 wysokości – to wynikało z obliczeń. Pozostała 1/3 mogła być częściowo zniszczona, sama góra praktycznie nietknięta. Widać to na nagraniach wideo – jak góra budynku w całości zapada się na niższe kondygnacje, które już, jako proszek i drobne fragmenty opadają w dół. W przypadku wyższych kondygnacji sprawcy użyli ładunków wybuchowych, aby je osłabić. Stalowe kolumny zostały pocięte substancją o wysokiej temperaturze spalania stosowaną przy wyburzeniach – termitem, który odnaleziono w ruinach. Na nagraniach wideo np. widać jak stopiona stal z kolumn leje się strumieniem w dół. Samo to jest dowodem na to, że dokonano detonacji, a więc nie paliwo samolotowe było przyczyną kolapsu. Budynek, 7 jako znacznie niższy, był sproszkowany w całości. Widać to na nagraniach wideo, zapadający się dach pozostawia w powietrzu olbrzymią chmurę prochu – pozostałe na skutek oporu powietrza. Cała struktura była nietknięta, tylko, że składała się z niezwiązanych z sobą cząstek. Coś jak rozsypująca się odzież wydobyta ze starych grobów – na pozór nietknięta, a tak naprawdę to tylko pył. Oficjalny raport jest tylko i wyłącznie tzw. cover-up, czyli operacją ukrycia zbrodni. Cała komisja, która się pod raportem podpisała powinna odpowiedzieć przed trybunałem międzynarodowym, jako współwinna ludobójstwu. Operacja krycia sprawców zbrodni się nie zakończyła. Media alternatywne drążą, bowiem temat i mało, kto obecnie wierzy w oficjalną wersję Arabów ze scyzorykami. Sposoby naukowe dezinformacji już nie działają, jest już zbyt wiele innych oczywistych dowodów zbrodni, jak choćby kolaps budynku 7, w który nie uderzył żaden samolot, czy też fakt ukrycia dowodów w postaci nagrań wideo Pentagonu. Nie ma żadnego innego powodu by nagrania rzekomego samolotu, który uderzył w Pentagon nie były udostępnione opinii publicznej. W jaki sposób udało się zaraz po ataku zarekwirować wszystkie nagrania z 80 kamer otaczających Pentagon?! BBC popełniła poważny błąd emitując na żywo doniesienie o zawaleniu się budynku 7, podczas gdy on jeszcze stał w tle. Spikerka się zorientowała, ale było już za późno – materiał poszedł. Jest on dostępny w necie i na pewno będzie dowodem w sprawie udziału dziennikarzy w tej ohydnej zbrodni. Z kolei, na nagraniach wideo samolotów widać błysk, bezpośrednio poprzedzający uderzenie ich w wieże. To oczywiste, że aluminiowe samoloty nie mogłyby się wbić w całości w stalowe konstrukcje, które były zresztą obliczone na wielokrotne uderzenia samolotów tego kalibru. Samoloty powinny się po prostu odbić i spaść w dół zostawiając olbrzymią kulę ognia wybuchłego paliwa. Błysk mógł pochodzić z doczepionych do samolotów pocisków z głowicą z zubożonego uranu, który to w postaci płynnej utorował drogę samolotom. Pociski uranowe są stosowane powszechnie w nowoczesnych wojnach, zresztą z bardzo negatywnymi dla zdrowia żołnierzy skutkami. Aby ukryć sprawców zbrodni, w internecie pojawia się ostatnio dużo dezinformacji. Widać zmianę w taktyce – obecnie celem jest ośmieszenie „teorii konspiracji”. Pojawiły się np. sensacyjne materiały „potwierdzające”, w 100%, że do ataku użyto tajnej technologii UFO, i że w wieże w ogóle nie uderzyły samoloty – te zostały po prostu dodane przed emisją przez stacje telewizyjne. O dziwo w nagraniach, które miały być rzekomymi dowodami manipulacji wideo, ukryto błyski przed uderzeniem samolotów w wieże, by pozbyć się kłopotliwego tematu. Sensacyjne nagranie „kuli”, która uderza w wieże też jest bardzo wątpliwe, bowiem nigdy wcześniej go nie prezentowano. Pojawiło się tak nagle, jak nagrania rzekomego Bin Ladena, podczas gdy prawdziwy już dawno nie żył. Taki sposób dezinformacji ma działać na tych, kierujących się zdrowym rozsądkiem. Ma też służyć agentom dyskredytującym „teorie konspiracji” stwierdzeniem – „oni sądzą, że w wieże w ogóle samoloty nie uderzyły!”. Ludzie propagujący tę dezinformację również będą rozliczeni. Nie będę się rozwodził nad tym kto dokonał tej zbrodni. Jest to oczywiste – ludzie, którym zależało na wznieceniu wojen na Bliskim i Dalekim Wschodzie oraz na zniszczeniu wolności w Ameryce i Europie. Poprzez „Patriot Act” i kolejne zarządzenia egzekucyjne Prezydenta, dokonano zniszczenia Konstytucji USA, tak wspaniale chroniącej Amerykanów przed totalitaryzmem. W Europie po zamachach dokonanych zresztą przez tych samych sprawców też obserwujemy ograniczenie praw człowieka. Połączone jest to z atakiem ekonomicznym i niszczeniem biologicznym oraz prawnym. Występuje to w większości krajów Europy, np. bezprawie w Polsce jest wynikiem nie tylko pozostałości po komunie, ale i dyrektyw płynących z terrorystycznego „rządu światowego”. Większość ludzi jednak o tym jeszcze nie wie, a ci co się domyślają nie chcą w to wierzyć. Fakty jednak są bezwzględne i nie da się ich zmienić.
Zob. nagrania Dimitri Khakezova: http://www.youtube.com/results?search_query=Khalezov&aq=f
Monitorpolski's Blog
System się wyczerpał A w każdym razie w obecnie obowiązującej formie. Wynika z tego poprawnie rozumując, że stoimy u progu wydarzeń przełomowych, ergo wielkich. Czy będzie to wielkie draństwo, czy WIELKIE ZWYCIĘSTWO NARODU to zależy od nas samych. Jeśli spojrzymy na historię od 1945 do chwili obecnej to zaobserwujemy, że co pewien czas system się zmieniał, modyfikował, ewoluował, dostosowywał. Najpierw był komunizm koszarowy i po prostu wojna domowa. Okres ten trwał z różnym nasileniem represyjności wobec społeczeństwa od 1945 do 1956.
W ’56 nastąpił przełom, system się dostosował. Niewiele, ale jednak trochę się posunął. Już nie było latających z naganami w biały dzień komisarzy. W okresie od 1953 do 1956 nastąpiło również przesunięcie pewnych ludzi z bezpośredniego aparatu represji na front stricte ideologiczny (exemplum Zygmunt Bauman – major KBW przeszedł na odcinek socjologii). Tak samo było w kolejnych przełomowych latach:
1968 – to w pewnym sensie wewnętrzna dintojra w kompartii, ale również dokonała się zmiana w postrzeganiu przez resztę społeczeństwa, czym jest kompartia.
1970 – tu za komentarz wystarcza ilość ofiar śmiertelnych, chociaż również tutaj rozpoznawalne są pewne elementy walk frakcyjnych wewnątrz kompartii
1976 – po okresie „cudu gierkowskiego” trzeba było zacząć spłacać te kredyty i społeczeństwo powiedziało „WAŁA”
1980 do 1981 – karnawał SOLIDARNOŚCI
1981 do 1989 – stan wojenny zniesiony formalnie wprawdzie dużo wcześniej ale mordy polityczne trwały w najlepsze jeszcze w 1989 roku
1989 – wybory, wprawdzie ze z góry określoną ilością miejsc jakie może zdobyć opozycja, ale jednak wybory, chociaż właściwszy określeniem było by PLEBISCYT.
1992 – „Nocna zmiana”
2002 – afera Rywin – Michnik
2005 – 80% głosów zdobywają partie, które w odczuciu społeczeństwa są przeciwnikami dotychczasowego establiszmętów, również stanowisko prezydenta zdobywa reprezentant tego nurtu.
2007 – PO przechodzi na pozycje pro systemowe i wygrywa wybory
10-04-2010 – w Smoleńsku ginie prezydent
Jest 11-09-2011 do wyborów zostało niecałe 30 dni, a już w tej chwili wiadomo, że jeśliby potraktować poważnie konstytucję i kodeks wyborczy to te wybory są nieważne. Jednakże nic nie jest robione w celu dokonania naprawy błędów formalno-prawnych, których dopuściły się instytucje państwa mające de nomine stać na straży praworządności i prawidłowości procesu wyborczego. A z powyższego wynika, że system nie wie, co ma zrobić i wybiera drogę, która daje mu możliwość zarówno uznania wyniku wyborów, jako ważne, jak również zakwestionowania wyniku głosowania z powodu błędów początkowych. Historia od 1945 do chwili obecnej obfituje w wydarzenia o różnym stopniu nasilenia i różnej wadze. Jeśli miałbym wartościować, to uznałbym, że wybory 1989 były momentem, gdy mieliśmy największą szansę na zwycięstwo. Zwycięstwo, czyli oswobodzenie się z wpływów Rosji i zainstalowanej agentury. Twierdzę tak, dlatego, że kompartia przegrała te wybory nawet w zamkniętych okręgach wyborczych, – czyli głównie w jednostkach wojskowych. A co może nawet najbardziej zdeterminowana SB/WSW wobec dywizji pancernej – no raczej niewiele. Należy według mnie nałożyć pewne wydarzenia na zmiany technologiczne. Klasycznym przykładem jest tu rok 2002 i afera Rywin – Michnik. Nie, dlatego miało to tak wielki wpływ na wybory, że się wydarzyło i było relacjonowane na żywo przez media, ale dlatego, że równocześnie dokonała się zmiana technologiczna i pojawił się WEB 2.0 – czyli możliwość komentowania artykułów w internetowych wydaniach gazet jak również możliwość pisania blogów. Setki i tysiące ludzi siedziało i ślęczało nad relacjami z prac komisji ds. afery Rywin – Michnik a potem prezentowało swoje przemyślenia innym. I te przemyślenia były druzgocące zarówno dla SLD jak i UD/UW. Nawet wyeliminowanie prezydenta i towarzyszących mu osób nie zmniejszyło w sposób drastyczny ilości ludzi, którzy chcą zmiany. Około ośmiu milionów osób głosowało w 2010 roku na Jarosława Kaczyńskiego. Jesteśmy według mnie w chwili obecnej w sytuacji, która jest czymś pośrednim pomiędzy okresem karnawału Solidarności, a wyborami 1989 roku. Tak to oceniam głównie w sensie psychologicznym. Biorąc pod rozwagę wszystko, co powyżej, to jak w tytule, system w obecnej formie się wyczerpał, chociaż jest okopany w wielu miejscach. I albo posunie się z własnej woli i to drastycznie albo … Nie będzie konkluzji, zobaczymy, co przyniesie dzień wyborów i podliczenie głosów, oraz jaka będzie reakcja systemu panującego na to podliczenie. Andrzej.A • pulldragontail.blogspot.com
Tusk zaatakował samorządy i ucieka od odpowiedzialności
1. W związku z rozpoczętym 1 września nowym rokiem także w przedszkolach i szokiem cenowym, jaki spotkał rodziców dzieci tam uczęszczających, Premier Tusk w ostatni czwartek zwołał nadzwyczajne konsylium rządowe uznając, że to, co się stało, może zaszkodzić i to bardzo Platformie w wyborach. Premier musiał się nieźle wystraszyć, skoro zrezygnował z wyjazdu do Wrocławia na otwarcie Europejskiego Kongresu Kultury, a zaprosił samorządowców z Platformy, najbardziej zaufane osoby z rządu i nieodłącznych doradców od PR-u. Chodzi o skutki, jakie wywołała rządowa nowelizacja ustawy oświatowej polegająca na tym, że realizacja tzw. podstawy programowej w przedszkolu będzie odbywała się w godz. 8-13 i za ten czas rodzice nie płacą. Wszystkie pozostałe godziny te od 6.30 do 8 i od 13 do 17 są już płatne. Wysokość opłat za te godziny ustalają wprawdzie samorządy, ale w związku z tym, ze zostały pozbawione możliwości pobierania tzw. opłaty zryczałtowanej w wysokości 130 zł za dziecko, którą wcześniej obciążały rodziców, ustaliły ceny pozostałych godzin pobytu w przedszkolu w wysokości od 1-4 zł, więc opłaty rodziców za przedszkola wzrosły o blisko 100%. Obecnie w dużej części przedszkoli przy maksymalnym czasie przebywania tam dziecka przez 10 godzin, opłaty razem z opłatami za wyżywienie i dodatkowe zajęcia przedszkolne wynoszą od 500do 600 zł. Co więcej wprowadzenie godzin bezpłatnych i płatnych zmusza personel przedszkoli do prowadzenia precyzyjnej buchalterii, dotyczącej godzin przebywania poszczególnych dzieci w przedszkolu, co powoduje nawet pomysły wprowadzenia do tych placówek kart zegarowych przy pomocy, których odnotowywano by czas przebywania dzieci.
2. Ponieważ problem dotyczy blisko 1 miliona dzieci, a więc kilkuset tysięcy rodzin, wywołało to taką reakcję Premiera Tuska i nerwową naradę z udziałem ministrów i PR-owców i to wcale nie po to żeby jakoś rozwiązać ten problem, ale żeby za wszelką cenę oddalić od rządu odpowiedzialność za to się stało. Po paru godzinach narad Premier Tusk na konferencji prasowej oświadczył, że nie pozwoli, „aby samorządy kosztem rodziców dzieci przedszkolnych, reperowały swoje budżety”. Było to jednoznaczne obciążenie odpowiedzialnością samorządów gminnych za to, co się stało. Premier nawet stwierdził, ze zobowiąże wojewodów, aby weryfikowali uchwały samorządów gminnych dotyczące opłat za przebywanie dzieci w przedszkolu, choć ci, którzy znają tę problematykę doskonale wiedzą, że uchwały samorządów w tej sprawie były podejmowane w czerwcu i dawno już weszły w życie zgodnie z obowiązującym prawem. Premier obsobaczał samorządy na konferencji w Warszawie, choć wiceszefowa jego partii i jednocześnie Prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz wprowadziła opłaty przedszkolne na najwyższym poziomie w Polsce.
3. W rzeczywistości jednak nie potrzebne jest ani krytykowanie samorządów ani weryfikowanie ich uchwał dotyczących opłat przedszkolnych przez wojewodów, ale po prostu jednozdaniowa nowelizacja ustawy oświatowej w którym tzw. podstawa programowa będzie realizowane w ciągu 10 godzin, a więc od 7do 17, a państwo uwzględni ten fakt w subwencji oświatowej także na dzieci przedszkolne. Taką zmianę ustawową zgłosił właśnie PiS i gdyby była wola koalicji rządowej można by ją było przeprowadzić w ciągu ostatniego posiedzenia Sejmu w połowie września tego roku. Premierowi Tuskowi jednak nie o to chodzi, stwierdził, że zmian w ustawie w tej kadencji ze względu na ograniczenie czasowe nie można już przeprowadzić, ale on z troską pochyla się nad losem rodzin z dziećmi w przedszkolach i zrobi wszystko, co możliwe, żeby im pomóc. Niestety wychodzi w praktyce, że nie zrobi nic, bo przecież samorządy nie wycofają się już z opłat, które zaczęły pobierać i to one będą głównymi winowajcami tego, co się w tej sprawie stało. Premier Tusk, Platforma i PSL nie są w tej sprawie winni, choć to oni byli inicjatorami zmian w ustawie oświatowej i to na skutek ich decyzji opłaty przedszkolne tak gwałtownie wzrosły. Na tym przykładzie widać wyraźnie jak do perfekcji Premier Tusk opanował ucieczkę od odpowiedzialności za efekty swojego rządzenia. Miejmy nadzieję, że wyborcy jednak przestają się już nabierać, na te PR-owskie numery. Zbigniew Kuźmiuk
Sławomir Cenckiewicz dla wPolityce.pl: Zwycięstwo Rozpłochowskiego po latach. "To lektura wciągająca i demaskatorska" Pamiętniki Andrzeja Rozpłochowskiego to lektura wciągająca i demaskatorska. Nie są uładzoną i polakierowaną formą zwierzeń byłego lidera śląskiej „Solidarności”, który jak wielu po latach próbuje przedstawić własne zasługi. Nie ma w niej tematów tabu, stąd też Rozpołochowski bez skrupułów opisuje swoje członkostwo w Związku Młodzieży Socjalistycznej, służbę ojca w gdańskiej bezpiece, problemy rodzinne, osaczanie przez agentów KGB we Włoszech oraz bolesne w skutkach – również dla jego bliskich – prowokacje SB. Autor twardo stąpa po ziemi, a subiektywne oceny konfrontuje nierzadko z dokumentami źródłowymi (ze sprawy operacyjnego rozpracowania krypt. „Lider”). Ale ta książka jest także fascynującą podróżą w przeszłość nie tylko Rozpłochowskiego, ale też wielu zapomnianych dziś bohaterów walki z komunizmem. Kiedy ją czytałem przychodziły mi na myśl słowa Anny Walentynowicz z marca 2010 r., kiedy po lekturze maszynopisu mojej książki o niej zwróciła się do mnie tymi słowami:
„Tyle zła, tyle zdrady i ludzkiej podłości opisał pan w tej książce. Jak mieliśmy wygrać, skoro tylu wokół nas nam przeszkadzało. Ale dobrze, że pan to wszystko pokazał. I najważniejsze, że nie zrobił pan ze mnie wszystkowiedzącego, jednoosobowego bohatera »Solidarności«, ale ukazał pan wysiłek zbiorowy tysięcy Polaków. Bo »Solidarność« to narodowe powstanie przeciwko komunistom”. Słowa nieodżałowanej „Anny Solidarność” można odnieść również do lektury pamiętników Rozpłochowskiego. To niesamowite jak wiele z opisanych na kartach tej książki mechanizmów dezintegracji górnośląskiej „Solidarności” w latach 1980-1981 przypomina mi ciąg zdarzeń, jakie miały miejsce w tym czasie w Trójmieście. Nawet główni aktorzy są ci sami. Wałęsa, Mazowiecki, Geremek, Jaruzelski…, wspierani przez agenturę i „pożytecznych idiotów” w regionie. Identyczne były też pola konfliktu z grupą Wałęsy. Począwszy od 1981 r. samozwańczy „wódz” nagminnie łamał zasady wewnątrzzwiązkowej demokracji, bez mandatu władz krajowych NSZZ „Solidarność” prowadził potajemne rozmowy z komunistami a przy pomocy agentury dążył do wyeliminowania swoich oponentów. Jedną z jego „ofiar” był właśnie Rozpłochowski. Komuniści obawiali się jego autentycznego autorytetu i podobnie jak w innych regionach „Solidarności” dążyli do marginalizacji tego typu działaczy. Celem nadrzędnym komunistów i ich tajnych służb była obrona Wałęsy przed „ekstremą” „Solidarności”. W czasie tzw. kryzysu bydgoskiego w marcu 1981 r. władze PRL i bezpieka obawiały się odwołania Wałęsy z funkcji przewodniczącego KKP. W Prognozie rozwoju sytuacji w KKP przygotowanej w Departamencie III „A” MSW 26 marca 1981 r. czytamy:
„Należy spodziewać się usunięcia Wałęsy z funkcji w kierownictwie »Solidarności«”. I dalej: „W przypadku tym Wałęsie należy udostępnić natychmiast wszystkie środki masowego przekazu (radio, TV, prasa) do ujawnienia przyczyn wydalenia [go] z kierownictwa »Solidarności«. Należy przypuszczać, że pod wpływem emocji będzie krytykował władze, ale przede wszystkim wzbudzi nieufność i skompromituje działaczy o ekstremalnych tendencjach”. Dla większej jasności przygotowano poźniej stosowny wykaz 146 działaczy reprezentujących „postawy radykalne” (antykomunistyczne i niepodległościowe), którzy powinni zostać wyeliminowani ze Związku. Na liście przygotowanej w Departamencie III „A” MSW znaleźli się czołowi działacze „Solidarności” pozostający w sporze z Wałęsą, m.in. Seweryn Jaworski, Antoni Kopaczewski, Jan Rulewski, Andrzej Kołodziej, Alina Pienkowska, Joanna i Andrzej Gwiazdowie, Lech Sobieszek, Stanisław Wądołowski, Anna Walentynowicz i Andrzej Rozpłochowski. Wydarzenia w Bydgoszczy są dla Rozpłochowskiego momentem zwrotnym w dziejach „Solidarności”. Trudno się z tym nie zgodzić. Napięcie w całym kraju sięgało zenitu, a w „Solidarności” wrzało. Po raz pierwszy na taką skalę konflikt z Lechem Wałęsą wyszedł poza ramy gdańskiego MKZ. Doszło wówczas do otwartej wojny z Wałęsą. Po tym jak władze krajowe „Solidarności” opowiedziały się za strajkiem generalnym wyznaczonym na 31 marca 1981 r., przewodniczący wciąż szukał porozumienia z Jaruzelskim, denerwował się, awanturował, czasem trzaskał drzwiami i wychodził z obrad Krajowej Komisji Porozumiewawczej. Związek pogrążył się w kłótniach i walkach frakcyjnych. Osią sporu był stosunek do postulatów rolniczej „Solidarności” i sam Wałęsa. Jeden z jego głównych doradców – Bronisław Geremek, zapewniał, że tylko porozumienie z komunistami uchroni Polskę od groźby interwencji sowieckiej, zagwarantuje legalną działalność związku zawodowego rolnikow indywidualnych, ukaranie winnych zajść w Bydgoszczy funkcjonariuszy MSW i usunięcie ze stanowisk wicewojewodów bydgoskich. Na forum KKP przeciwko tak naiwnym opowieściom zaprotestował Andrzej Rozpłochowski:
„Ta pała, którą dostaliśmy w Bydgoszczy, to pała za naszą niekonsekwencję. Powiedzieliśmy, że po załatwieniu naszej sprawy, sprawy »Solidarności«, sprawą najważniejszą będą rolnicy, ich związek. Ale do rolników zabraliśmy się dopiero wtedy, gdy władza otrząsnęła się ze strachu i nabrała pewności siebie. Dlatego też… w Bydgoszczy była pała, bo dopiero tu odezwaliśmy się w sprawie rolników. I taka Bydgoszcz może się w każdej chwili zdarzyć. W każdym regionie, wszędzie tam, gdzie się ktoś za rolnikami ujmie. Nie ma więc alternatywy. Rolnikom nie możemy powiedzieć nic innego nadto, co po pierwszej nieudanej próbie rejestracji powiedział robotnikom Wałęsa: »Na razie robimy strajk«”. Rozpłochowski zrekonstruował w szczegółach to, co wcześniej opisywali w swoich „gdańskich” pamiętnikach Gwiazdowie, Ewa Kubasiewicz, Anna Walentynowicz czy Andrzej Kołodziej. Naszej świadomości historycznej wciąż brakuje takich świadectw. Warto pamiętać, że nasze najnowsze dzieje opisują zazwyczaj zwycięzcy, a wśród nich wielu hosztaplerów i zwykłych zdrajców. Ich narracja staje się z czasem obowiązująca, niestety często również w publikacjach naukowych. To oni już w 1981 r. zapowiadali Rozpłochowskiemu postawienie szubienicy. Po ludzku wydaje się że wygrali, choć po długich latach spędzonych na wygnaniu historia przyznała rację Andrzejowi Rozpłochowskiemu.
Sławomir Cenckiewicz
Himalaje demagogii Tuska. "Kolejne przemówienie, odsądzające PiS wręcz od czci i wiary"
1. Wczorajsza konwencja programowa Platformy chyba już ostatecznie potwierdziła, że rządzący po 4 latach sprawowania władzy, kompletnie oderwali się od rzeczywistości. Wszechobecny PR dokonał takich zmian w ich percepcji, że wykreowane obrazy całkowicie zastąpiły wszystko to, z czym codziennie stykają się miliony Polaków. Donald Tusk w swoim wystąpieniu na tej konwencji, wspiął się wręcz na Himalaje demagogii i wypowiedział tyle półprawd i zwyczajnych kłamstw, że gdyby PiS chciał domagać się ich sprostowania w trybie wyborczym, to Platforma do końca kampanii wyborczej nie wychodziłaby z sądu. Trzeba mieć w sobie wręcz nieograniczona ilość cynizmu i pogardy dla Polaków, aby móc zmieścić w prawie godzinnym wystąpieniu takie ilości kłamstw o „zbawiennych" skutkach swojego rządzenia z jednej strony i niezliczone ilości obietnic, które miałyby być zrealizowane w nadchodzącym 4-leciu, z drugiej strony.
2. Kwintesencją sukcesów Platformy za ostatnie 4 lata odmienianą przez wszystkie przypadki przez Tuska, ma być 2 tysiące Orlików, sportowych boisk dla dzieci i młodzieży z oświetleniem i prysznicami. To dużo, ale jednocześnie oznacza, że jest przynajmniej 500 gmin, w których nie ma takiego obiektu. Każdy, kto choć na poziomie elementarnym zna ten program doskonale wie, że jego realizatorami od początku do końca są jednostki samorządu terytorialnego, głównie gminy, rzadziej powiaty. Jest on finansowany na zasadzie montażu finansowego po 1/3 zainteresowana gmina, samorząd województwa, na którego terenie ta gmina jest położona i 1/3 ministerstwo sportu. Przy czym wkład samorządu województwa i ministerstwa sportu został określony na poziomie 300 tysięcy, a więc jeżeli Orlik kosztował np. 1,5 mln, a z reguły tak było, to samorząd gminny musiał wyasygnować 900 tysięcy zł. To właśnie determinacja samorządów lokalnych- gmin i samorządów województw, które były w stanie zabezpieczyć ponad 2/3 środków na realizację tych przedsięwzięć, pozwoliła na ich realizację. Jak więc bez wymienienia tych faktów można zawłaszczyć całość tego programu? To potrafią zrobić tylko cynicy do szpiku kości, ludzie, którzy jednocześnie oszczędnie gospodarują prawdą.
3. Z kolei główną obietnicą na najbliższe 4 lata ma być wymienione przynajmniej 5 razy w przemówieniu przez Premiera Tuska, 300 mld zł ( a więc w przybliżeniu 75 mld euro), które jak rozumiem Polska ma otrzymać w przyszłej perspektywie finansowej Unii Europejskiej na realizację polityki regionalnej. W tej sprawie deklarowanie jakichkolwiek sum jest pisaniem kijem na piasku. Budżet UE na lata 2014-2020 będzie uchwalony najwcześniej w połowie 2013 roku, a więc za 2 lata, środki na politykę spójności, co już dzisiaj wiadomo, mają być mniejsze niż było to w ostatnim siedmioleciu, a Polska nie ma szans na jakieś uprzywilejowane traktowanie przy ich podziale. A już sugestia Tuska, że takie pieniądze może załatwić tylko rządząca w Polsce Platforma, bo ma komisarza ds. budżetu Janusza Lewandowskiego i przewodniczącego PE Jerzego Buzka, jest wręcz urąganiem inteligencji Polaków. Jeżeli do 2013 roku uda się sklecić jakikolwiek budżet unijny (ze względu na coraz bardziej pogłębiający się kryzys w strefie euro) to rozdział środków na politykę spójności na poszczególne kraje odbywa się według algorytmów, które funkcjonują w UE od wielu lat i są niezależne od tego, jakie ugrupowania w nich rządzą.
4. Wystąpienie Tuska na konferencji programowej Platformy nie było, więc ani rozliczeniem z 4 lat dotychczasowego rządzenia, (bo Polakom hasło „Polska w budowie” nie wystarczy), nie było również prezentacją programu na przyszłość, bo pokazana na konferencji 200 stronicowa książka, takim programem nie jest. Premier Tusk wygłosił kolejne przemówienie, odsądzające PiS wręcz od czci i wiary i zrobił to w takim pobudzeniu, że aż zastanawiam się czy przed wspięciem się na te Himalaje demagogii, nie zatrzymał się na chwilę w pobliskim Nepalu i czegoś nie wciągnął?Zbigniew Kuźmiuk
PLAN OBAMY I KACZYŃSKIEGO Trochę się zaniedbałem w pisaniu, ale w Krynicy, gdzie byłem na Forum Ekonomicznym, „ćwiczy się” bardziej wątrobę niż pióro. Ogólnoświatowym wydarzeniem minionego tygodnia było przemówienie Pana Prezydenta Baracka Obamy przed połączonymi izbami Kongresu, w którym wezwał polityków (amerykańskich) do „zaprzestania cyrku i zrobienia czegoś konkretnego w celu pomocy gospodarce”.
W ciągu ostatnich dwudziestu lat prezydent USA miał takie wystąpienia jedynie trzykrotnie (poza corocznymi orędziami o stanie państwa). Nie sposób nie zauważyć, że „cyrk” zaczął robić Obama. Przemawiał w czwartek, choć koniecznie chciał w środę. Ale republikański Przewodniczący Izby Reprezentantów „wysłał go na drzewo”, bo na środę zaplanowana była już wcześniej debata kandydatów tej partii na prezydenta. Obama – używając języka polskiej polityki – chciał zrobić „przykrywkę”. Ale mu się nie udało. Przecieki z Białego Domu mówiły, że wartość „zaoferowanego” pakietu stymulacyjnego wyniesie 300 mld USD. Okazało się, jednak, że pakiet ma być wart „aż” 447 mld USD. Przy czym „wartość” oznacza o ile mniej z jednej strony wpłynie do budżetu z uwagi na proponowane nowe ulgi podatkowe, i o ile więcej z drugiej strony budżet wyda na roboty publiczne, czyli ile wszyscy podatnicy będą musieli zapłacić, za pomoc dla niektórych wybranych podatników. Rynki miały wpaść w euforię. Wczoraj rano w euforię wpadli sprzyjający Obamie komentatorzy.
Według niektórych w 2012 roku „można spodziewać się zwiększenia tempa rozwoju gospodarczego o 1-3 punkty procentowe, zmniejszenia stopy bezrobocia o 0,5 punktu procentowego oraz stworzenia 1 miliona nowych miejsc pracy”. Jak oni to policzyli – jeden Pan Bóg raczy wiedzieć. Ale wieczorem się okazało, że „giełdy nie wierzą jednak w plan Obamy”.
http://wyborcza.pl/1,75477,10263799,Gieldy_nie_wierza_w_plan_Obamy__zloty_blednie.html
Na zamknięciu Dow Jones stracił 2,69%. Nasdaq stracił 2,42%, a S&P 500 2,67%. A co to jest za plan? Na razie trudno powiedzieć. Obama zapowiedział obniżkę o połowę podatków od płac (z 6,2 do 3,1%) – co zaraz niżej pochwalę. Ma to kosztować budżet 240 mld USD. 200 mld USD ma być przeznaczone na roboty publiczne - odbudowę 35 tys. szkół, budowę dróg i lotnisk oraz dotacje dla stanów, żeby nie musiały zwalniać nauczycieli. Jednak „szczegółowy projekt ustawy, w której znajdą się propozycje prezydenta, zostanie ogłoszony w przyszłym tygodniu” - powiedział telewizji CNN rzecznik Białego Domu Jay Carney. Dlaczego zatem Pan Prezydent tak się pchał do Kongresu już w środę? Może powinien poczekać do przyszłego tygodnia, albo wcześniej zacząć pisać projekt ustawy, żeby był gotowy już w tym tygodniu? Sama zapowiedź obniżenia opodatkowania pracy brzmi dobrze. Skala obniżki (50%) też jest imponująca. Problem tylko w tym, że w USA wysokość tego podatku, który ma być obniżony (6,2%) nie jest tak dramatyczna, żeby jego redukcja – nawet o połowę – mogła stanowić wystarczający bodziec do wzrostu zatrudnienia. Ważna jest jednak idea. Pisałem już, że eksperci OECD też przepowiadają odwrót od opodatkowania pracy na rzecz opodatkowania konsumpcji. Więc się cieszę, że tezy stawiane od lat przez CAS dotarły w końcu na szczyty analityczne i polityczne. Diabeł tkwi jednak w szczegółach, więc dopóki ich nie będzie , trudno o bardziej wnikliwy komentarz. W ślady Pana Prezydenta Obamy, poszedł Pan Przewodniczący Kaczyński. Jego wystąpienie było w Krynicy tak samo oczekiwane, jak Obamy w Waszyngtonie. Przewodniczący Kaczyński też zapowiedział koniec „dyskryminacji wynagrodzeń” i też nie przedstawił zbyt wielu szczegółów. Przedstawił ich jednak więcej, więc jest od razu więcej podstaw do tego, żeby się czepiać już teraz. Jednym z celów Planu Kaczyńskiego – i słusznie – jest „wyeliminowanie dyskryminacji podatkowej pracy najemnej”. Nie padło jednak ani słowo jak ta „dyskryminacja” ma zostać wyeliminowana. Można się tylko domyślać. Bo skoro „stawki podatkowe mają zostać ustabilizowane” to nie należy się spodziewać obniżenia opodatkowania wynagrodzeń. Więc „eliminowanie dyskryminacji pracy najemnej” skon czy się zapewne na zwieszeniu opodatkowania kapitału poprzez planowane wprowadzenie podatku bankowego. Teza o uprzywilejowaniu podatkowym kapitału jest ze wszech miar słuszna, ale lepiej byłoby pójść w tym samym kierunku, co Obama i obniżyć opodatkowanie pracy. Jako że wszystkie podatki są przerzucalne, to wprowadzenie podatku bankowego natychmiast odbije się podwyżką oprocentowania, opłat i prowizji. Najmocniej podkreślano, że CIT i PIT mają być połączone w jedną ustawę. Oczywiście lepiej byłoby podatek dochodowy zlikwidować w ogóle. Ale skoro z powodów politycznych, (bo przecież nie ekonomicznych) zlikwidować go nie można to dobrze, że zgodnie z Planem Kaczyńskiego ma on bardziej przypominać podatek dochodowy. Służyć ma temu wyłączenie z dochodu wydatków inwestycyjnych. Oczywiście wydatkiem inwestycyjnym nie mogą być wydatki na zakup samochodów osobowych „i innych pojazdów”, o których mowa w ustawie o podatku od towarów i usług. Jak się nie ma prawa jazdy to trudno zrozumieć, że dla półtora miliona „Misi”, (czyli małych i średnich przedsiębiorstw) samochód to podstawowy wydatek inwestycyjny. Oczywiście używają go także do celów niezwiązanych z działalnością gospodarczą. Ale przede wszystkim samochody służą im do tej właśnie działalności. Jeśli jednak pozostałe wydatki inwestycyjne maja być „wyłączone z dochodu” to powstaje pytanie, co oznacza w projekcie ustawy takie zdanie: „Kwotę wydatków inwestycyjnych stanowią wydatki poniesione na zakup lub wytworzenie środków trwałych podlegających amortyzacji na podstawie przepisów ustawy”? Co będzie podlegało w takim razie amortyzacji? W tych fragmentach ustawy, które zostały zaprezentowane – cisza na ten temat. Deklaracja podatkowa ma się mieścić na jednej kartce. Ciekawy jestem tylko, czy żeby wypełnić te dwie strony, PKN Orlen nie będzie już potrzebował tej całej armii doradców i księgowych, czy może Piotr Krzysztof, Nikifor Orleński prowadzący stragan w Krynicy, będzie musiał ich zatrudnić? Z całą pewnością będzie musiał, jakby chciał skorzystać z ulgi innowacyjnej. Oczami wyobraźni już widzę pod drzwiami kolejkę podatników, chcących się dowiedzieć, jak z niej skorzystać. Art. 43 projektu przewiduje, że:
„1. Kwotę podstawy opodatkowania, o której mowa w art. 38 ust. 1, zmniejsza się o wydatki poniesione przez podatnika na nabycie lub wytworzenie nowych technologii”. Nie ma, co prawda w przedstawionym projekcie między innymi art. 38, ale załóżmy, iż nie będzie w nim żadnych przykrych niespodzianek. Wic skoncentrujmy się na „nowych technologiach”. Otóż:
„2. Za nowe technologie uważa się wiedzę technologiczną w postaci wartości niematerialnych i prawnych, w szczególności wyniki badań i prac rozwojowych, która umożliwia wytwarzanie nowych lub udoskonalonych wyrobów lub usług i która nie jest stosowana na świecie przez okres dłuższy niż ostatnie 5 lat, co potwierdza opinia niezależnej od podatnika jednostki naukowej w rozumieniu ustawy o zasadach finansowania nauki”. Taki zapis rzeczywiście rozwiąże problem finansowania nauki. Ale skoro dziś o wysokości podatku decyduje GUS klasyfikując towary i usługi, to, dlaczego nie mają o tym decydować „niezależne od podatnika jednostki naukowe”, klasyfikując „nowe technologie”. Nie wiem tylko, czy z cytowanego przepisu, („co potwierdza opinia „) wynika jasno, „co” te jednostki naukowe mają „potwierdzać”? Czy samo to, że technologia „nie jest stosowana na świecie przez okres dłuższy niż ostatnie 5 lat”, czy też i to, że „umożliwia wytwarzanie nowych lub udoskonalonych wyrobów lub usług”. Na zdrowy rozum, decydujące powinno być to, czy nowa technologia służy wytwarzaniu wyrobu lub usługi, a nie to czy tylko „umożliwia” takie wytwarzanie. Jest zresztą na świecie wiele technologii, które „nie są stosowane na przez okres dłuższy niż ostatnie 5 lat”, bo były stosowane, na przykład, 50 lat temu. Więc taka ulga to naprawdę będzie raj dla podatników! Obawiam się tylko, że obecność w panelu Pana Profesora Modzelewskiego sprawi, że znaczna część podatników odpłynie spod drzwi mojej kancelarii do jego. Rękę Pana Profesora Modzelewskiego, który wprowadzał liczne sankcje w połowie lat 90-tych widać w projekcie wyraźnie – a może nawet czuć. Najbardziej mnie ujęło zestawienie zapowiedzi „ograniczenia represyjności karnoskarbowej systemu podatkowego do zwalczania rzeczywistych oszustw podatkowych” z zapowiedzią, że „zostanie wprowadzony nakaz zarejestrowania się dla potrzeb podatku VAT wszystkich bez wyjątku podatników, a naruszenie tego nakazu będzie karane”!!! Jako że z ostrożności nie przedstawiono szczegółów, nie wiemy jaka będzie kara za naruszenie „nakazu zarejestrowania się”. Nowe standardy pod względem karania wprowadza na razie PO. Za handel uliczny grozić będzie konfiskata mienia!!! Gwiazdowski
Mamy wojnę, pani Mullerowo? Trudno o lepszy przykład na dysonans poznawczy; z jednej strony nasz nieszczęśliwy kraj wkroczył w kampanię wyborczą, której obserwowanie może każdemu dostarczyć wiele wesołości, podczas gdy z drugiej strony okazało się, ze sytuacja jest poważna. Mam na myśli deklaracje szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, gen. Stanisława Kozieja, że Polska prowadzi w Afganistanie wojnę. To coś zupełnie nowego nie tylko z punktu widzenia naszego nieszczęśliwego kraju, ale w skali światowej. Jak bowiem od dawna wiadomo, żadnych wojen na świecie nie ma - co w sposób ostateczny i nie budzący wątpliwości wyjaśniło swemu słuchaczowi Radio Erewań. Zaniepokojony słuchacz zadzwonił do radia pytając, czy będzie wojna. Radio Erewań odpowiedziało, ze wojny ma się rozumieć nie będzie, natomiast rozgorzeje taka walka o pokój, że na świecie nie zostanie nawet kamień na kamieniu. Zgodnie z tym wyjaśnieniem byliśmy do tej pory całkowicie przekonani, że nasza zwycięska armia (armia nasza jest zwycięska, Buffalo Bill, Buffalo, alfons jest to... no, mniejsza z tym) nie prowadzi w Afganistanie żadnej wojny, a tylko operację pokojową, za wolność naszą i wasza - żeby biedni Afgańczykowie pławili się w rozkoszach demokracji tak samo, jak my się pławimy, żeby również im było tak samo dobrze jak nam. Jak bowiem wiadomo, jest nam tak dobrze, że dobrze nam tak, więc skoro tak, to czyż będziemy żałowali tych cymesów Afgańczykom? To się po nas nie pokaże - ale skoro tak, to warto się zastanowić, czy nie prowadziliśmy wojny również wcześniej - w Iraku.
Wracam do tej sprawy, bo kiedy nasze dzielne wojska opuściły wreszcie Irak („lepiej mieć na d... czyrak, niźli zamieszkiwać Irak” - pisał Władysław Broniewski), nawet znany z rozległej wiedzy minister Bogdan Klich nie potrafił odpowiedzieć na proste pytanie, czy wygraliśmy tę wojnę, czy przegrali. Bo jeśli wygraliśmy, to gdzie są łupy wojenne, gdzie są jeńcy i branki - a jeśli przegraliśmy, to, dlaczego nikt - dajmy na to, prezydent Aleksander Kwaśniewski nie został postawiony przed Trybunałem Stanu, a może nawet - kto wie? - i pod ścianą za spowodowanie klęski wojennej? Jak pamiętamy, bowiem to właśnie prezydent Aleksander Kwaśniewski do spółki z ówczesnym premierem Leszkiem Millerem, podjęli decyzję o wysłaniu wojsk do Iraku z pominięciem Sejmu - pod pretekstem, że nie ma tam wojny, tylko walka o pokój, po której - i tak dalej. Podobno każdy z innego powodu; prezydent Kwaśniewski w nadziei, że jak będzie podlizywał się prezydentowi Bushowi, to ten w nagrodę za dobre sprawowanie zrobi go pierwszym sekretarzem ONZ, a w ostateczności - NATO, podczas gdy premier Miller - w ramach postawionego mu zadania. Jak tam było, tak tam było; zawsze jakoś było, bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było - powiadał dobry wojak Szwejk. Tak czy owak, nic z tego nie wyszło; prezydent Kwaśniewski musiał przyjąć posadę u jakiegoś ukraińskiego nababa, zaś premier Miller, w ramach wiosennego przebudzenia SLD-owskiego parku jurajskiego, kandyduje do tubylczego parlamentu. Złośliwi rozpuszczają fałszywe pogłoski, ze w ramach parytetu zastrzeżonego dla kobiet, ale to nieprawda, bo w charakterze kobiety kandyduje do Sejmu pani Wanda Nowicka i nie z listy SLD, tylko Janusza Palikota, który na tym etapie potrzebował zostać osobistym nieprzyjacielem Pana Boga. Nie jest w tym specjalnie oryginalny, bo taktykę „gryzienia proboszcza” stosowali już na przełomie wieku XIX i XX we Francji panamscy aferzyści, którzy - kiedy juz się nakradli - zasilali szeregi partii socjalistycznej. Jako rentierom i posiadaczom pakietów akcji, dajmy na to towarzystwa wagonów sypialnych, nie wypadało im ekscytować strajków na kolejach, więc żeby skierować nieubłagany gniew ludu pracującego miast i wsi we właściwą stronę, podjudzali biednych proletariuszy przeciwko Kościołowi katolickiemu, znienawidzonemu, jak wiadomo, przez starszych i mądrzejszych. Pewnie i Januszu Palikotu się marzy, że na krytyce Kościoła rozwiąże sobie swoje problemy socjalne na koszt Rzeczypospolitej zwłaszcza, kiedy mec. Roman Giertych sprocesuje do ostatnich kalesonów. W takiej sytuacji w charakterze sojusznika dobra i pani Wanda Nowicka, najwyraźniej uważająca własną egzystencję za niezbędną dla świata, bo podobnie jak inni zatroskani przeludnieniem, ani myśli rozpoczynać redukowania liczby ludzkości od siebie, tylko od jakichś anonimowych „innych”. Nawiasem mówiąc, najlepszym środkiem zredukowania liczby ludności świata byłaby wojna, ale co z tego, skoro - po pierwsze - wojen podobno miało już nie być, a po drugie - nawet gdyby były, to nasz nieszczęśliwy kraj ich nie wygrywa. Inna rzecz, że z innego punktu widzenia wojna nie jest najlepszym rozwiązaniem, na co zwróciła uwagę Marszałowi Greczce Caryca Leonida: „niszczyć swą zdobycz? Kakij smysł?” Dzisiaj, w dobie kryzysu finansowego, każdy potencjalny kredytobiorca jest na wagę złota, więc w jakim niby celu go zabijać? Nie ma najmniejszego powodu; lepiej przecież „golić, strzyc to bydło, a kiedy padnie - zrobić mydło”. Tedy nad nowymi, atrakcyjnymi sposobami golenia i strzyżenia myślą już starsi i mądrzejsi, zaś kandydaci na Umiłowanych Przywódców nie mogą się doczekać okruszków ze stołu pańskiego w zamian za skrupulatne wykonanie powierzonych zadań. Właściwie to trudno powiedzieć, po co jeszcze w tych warunkach urządzać jakieś głosowania, kiedy przecież wiadomo, że przyszły rząd będzie musiał po staremu wykonywać dyrektywy Komisji Europejskiej? A tu jeszcze wojna w tym nieszczęsnym Afganistanie... SM
Lewica - i Prawica Podobno „cała Polska” oglądała debatę JE Donalda Tuska z JE Waldemarem Pawlakiem. W każdym razie dziennikarz jednej ze stacyj TV – chyba z reżymowej – miał na gębie wyraz niebotycznego zdumienia, rozbawienia i oburzenia (taka mieszanka), gdy powiedziałem, że ja jej nie oglądałem, bo, po co mam tracić czas na oglądanie dwóch kolegów z Rady Ministrów, udających, że się ze sobą kłócą – i starających się jednocześnie, by nie poruszyć żadnego kontrowersyjnego tematu, (bo mogliby wtedy pokłócić się naprawdę). Nie wiem jak to było, – ale mogę się założyć, że dokładnie tak. Tymczasem debata między Lewicą i Prawicą, – czyli między mną a p. Januszem Palikotem – była retransmitowana tylko w następnym dniu przez „SuperStację”. O 1.szej w nocy. I tak znaczny postęp: w obradach „Okrągłego Stołu” uczestniczył tylko jeden przedstawiciel Prawicy (śp. mec. Władysław Siła-Nowicki) – i Jego przemówienie nadano o 2- giej w nocy. Jest postęp? Jest! Niedługo będą o Prawicy wspominać może i o północy? P. Janusz Palikot nie jest typowym przedstawicielem Lewicy europejskiej. W USA mieściłby się gdzieś w okolicy p. Wilusia Clintona – w Europie traktowany jest, jako dziwak. Podobnie jak ja na Prawicy. Bo przecież takich ludzi jak np. p. Jerzy W.Bush czy WCzc. Jarosław Kaczyński do „Prawicy” zaliczyć nie można. Zresztą sam Prezes PiS to prezes partii „Centrum” - jak sama nazwa wskazuje: centrowej (a Jego śp. Braciszek to był absolutnie klasyczny lewicowiec).
Wyróżnikiem Prawicy jest wiara w podstawowe zasady cywilizacji Łacińskiej –zwłaszcza: w „Chcącemu nie dzieje się krzywda”. Na tej podstawie domagamy się zmniejszania podatków, zniesienia przymusu ubezpieczeń, kary śmierci dla morderców, zniesienia nakazu zapinania pasów w samochodach – itp. itd. Natomiast Lewica propaguje Państwo Opiekuńcze, – czyli właściciela niewolników, który pilnuje, by rab nie zrobił sobie krzywdy, – czyli np. nie jadł soli, nie palił „trawki”, zapinał pasy, odłożył na emeryturę, opłacił szkołę za dziecko – itp. itd. To jest fundamentalna różnica – i NIC nie może jej zasypać. Dyskusje wewnątrz „Bandy Czworga” - czyli lewicowych partii – to tylko spory między właścicielami niewolników: jak niewolnikom zrobić na tyle dobrze, by się nie buntowali. Prawica chce likwidacji niewolnictwa. A drugą podstawowa różnica jest taka; Lewica uważa ludzi za baranów, którzy nie potrafią podjąć decyzji, czy się ubezpieczyć, – ale jednocześnie za geniuszów, którzy kolektywnie wybiorą najlepszego premiera czy prezydenta – i zdecydują za mnie, czego ma się mój wnuk uczyć w szkole. Prawica odwrotnie: uważa, że każdy jest kompetentny w swoich sprawach – natomiast nie pozwala mu większością głosów „światle” decydować o cudzych. I to jest też różnica, – której nic nie zasypie. JKM
Ostatni błysk „60”.tki Stanisław Mrożek w jednej ze swych niezapomnianych nowelek włożył był w usta umierającej muchy słowa: „Mnie świeci ostatni zachód słońca; Tobie żarówka: sześćdziesiątka”. Niestety: łapówka, jaką przedstawiciele przemysłu produkującego świetlówki wręczyli byli parę lat temu członkom tzw. „Komisji Europejskiej” nadal działa: KE postanowiła zakazać używania „60”.tek. Tłumaczenie towarzyszy komisarzy jest, oczywiście absurdalne: jeśli używanie świetlówek jest opłacalne, to ludzie, z Krakusami i Szkotami na czele, rzuciliby się do sklepów po świetlówki bez zachęty. Ludzie umieją liczyć. Co do ekologii: świetlówki są jak najbardziej nasycone chemikaliami. Wiele to „środowisku” nie szkodzi – ale zawsze. Natomiast żarówki nie szkodzą w niczym. No cóż: pozostaje tylko jedno pytanie: ile dokładnie wynosiła ta łapówka? Plotki w Brukseli mówią o 50 milionach €uro... JKM
Czy widzisz ten rząd białych krzyży? Nasz Dziennik (9 września br.) zamieścił notatkę opatrzoną pytaniem: „Czy minister obrony przyjedzie na pogrzeb kpt. Władysława Raginisa i por. Stanisława Brykalskiego?” Z artykułu czytelnik dowiadywał się, że ministra nie będzie. Odnotowano też moją wypowiedź: „Romuald Szeremietiew, były minister obrony, jest zaskoczony, że Tomasz Siemoniak osobiście nie złoży hołdu bohaterowi. - To kolejne zdarzenie, gdzie szef MON nie jest zainteresowany tym, aby uhonorować bohaterów Wojska Polskiego. Wśród wielu żołnierzy, którzy zginęli w czasie II wojny światowej, kpt. Raginis jest bardzo wybitną i bohaterską postacią - zaznacza Szeremietiew. Dodaje, że niemieckie dywizje pancerne, które parły na Warszawę, zostały zatrzymane na umocnieniach Wizny. - Kapitan Raginis to wyjątkowa i wspaniała postać. Nie chciał skapitulować, walczył do końca. Poprzedni minister Bogdan Klich nie był zainteresowany uczestnictwem w tego rodzaju uroczystościach i, jak się wydaje, obecny szef MON kontynuuje te tradycje. To bardzo niedobrze - konkluduje Szeremietiew.” Dostałem list opisujący inną sprawę - skandaliczne zaniedbanie cmentarza żołnierzy Drugiego Korpusu poległych w 1944 roku czasie walk o Bolonię. Autor listu nadesłał też zdjęcia pokazujące w jakim stanie znajdują się groby polskich żołnierzy, leży ich tam ponad 1400 i dla porównania stan cmentarza żołnierzy brytyjskich (w pobliżu polskiego cmentarza jest kwatera kilkudziesięciu poległych Brytyjczyków).
Napisałem o tym: http://szeremietiew.nowyekran.pl/post/26407,czy-widzisz-ten-rzad-bialych-krzyzy
Trzeba przyznać, że prezydent RP, MON i ... Rada Pamięci nie pamiętający o żołnierzach polskich poległych pod Bolonią wykazały się wyjątkową sprawnością i „pamięcią”, gdy postanowiono uczcicie pomnikiem sowieckich najeźdźców z 1920 roku.
http://szeremietiew.blox.pl/2010/08/Bolszewikom-swieczke-a-Polakom-ogarek.html
„Czy widzisz ten rząd białych krzyży, to Polak z honorem brał ślub” brzmią słowa pieśni o czerwonych makach na Monte Cassino. Nie widzą ich zwierzchnik sił zbrojnych, minister obrony i przewodniczący Rady Pamięci. Być może dlatego, że polegli walczyli o niepodległą Polskę, a nie jakaś mutację PRL. No tak, gdyby nie sowiecki najazd w 1920 roku i jego późniejsza kontynuacja 17 września 1939 roku, to PRL by nie było i nie byłoby dziś prawnego spadkobiercy PRL, Rzeczypospolitej Dwa i pół. Dbałość o groby sowieckich najeźdzców jest więc wskazana, mogił polskich żołnierzy w dalekiej Bolonii zza pomnika krasnoarmiejców pod Ossowem nie widać. Romuald Szeremietiew
E-schizofrenia minister Katarzyny Hall. Polskie e-książki w grupie najwyżej opodatkowanych w Europie
Minister Edukacji Narodowej – Katarzyna Hall – zapisała się historii polskiej edukacji jako ta, która do szkół pod przymusem (bez pytania rodziców o zgodę) wyśle w przyszłym roku wszystkie sześciolatki a dzieci pięcioletnie zobowiąże do odbycia „rocznego przygotowania przedszkolnego w przedszkolu, lub oddziale przedszkolnym zorganizowanym w szkole podstawowej”. Szefowa MEN okazała się także najbardziej aroganckim urzędnikiem podległym Donaldowi Tuskowi po tym, jak zignorowała protesty ponad 330 tys. rodziców (ratujmaluchy.pl), którzy nie zgodzili się na obniżenie wieku szkolnego. Czytelnicy prasy brukowej zapamiętają p. Hall z… opuszczonymi spodniami. Pani minister pozwoliła się sfotografować Super Expressowi w (jak sądziła?) „budzącej współczucie” sytuacji badania kolana. Notowań kandydatki PO z Gdańska „odważna” sesja raczej nie poprawi ale figura „minister bez spodni” z całą pewnością utrwali się jako symbol polskiej edukacji. Państwo Tomasz i Karolina Elbanowscy, którzy koordynują akcję rodziców przeciwko objęciu 6-latków obowiązkiem edukacyjnym zwrócili uwagę m.in. na koszt zakupu i wymiany podręczników, które błyskawicznie „stają się makulaturą”. Ich zdaniem jednymi z beneficjentów reformy są wydawcy zatwierdzanych przez ministerstwo książek i pomocy naukowych. Oczywiście najbardziej oburzające w samej reformie jest siłowe odebranie dzieci rodzicom i poddanie milusińskich „szkolnej tresurze” jednak o „problemie książek” wspominamy w związku z kolejnym pomysłem Katarzyny Hall. Jak podał Dziennik Gazeta Prawna Ministerstwo Edukacji Narodowej postanowiło rozwiązać problem drogich podręczników poprzez (oczywiście po wyborach…) „zmuszenie wydawców do przygotowywania publikacji cyfrowych równolegle do wersji papierowych”. Koronnym argumentem resortu – obok lżejszego tornistra i uczynienia szkoły bardziej atrakcyjną – są przewidywane „oszczędności związane z wydawaniem e-książek”. Niestety ministerstwo najwyraźniej nie uwzględniło w swoich kalkulacjach podatku od wartości dodanej. Tak się bowiem składa, że „ekologiczne, nowoczesne, nic nieważące bo cyfrowe” e-booki zostały przez rząd Donalda Tuska obłożone aż 23% podatkiem VAT! Równocześnie podręczniki papierowe są w Polsce obłożone „tylko” 5% daniną. Ponieważ prawie jedna czwarta ceny e-książki to haracz płacony do skarbu państwa nawet po odjęciu kosztów druku cena publikacji cyfrowej będzie w najlepszym razie jedynie minimalnie niższa od wydania papierowego. Jak zauważył Dziennik Gazeta Prawna „możliwość niższych kosztów wyprodukowania e-booków jest marnowana przez wyższą stawkę podatku od towarów i usług”. W NCZ! przekonaliśmy się o tym na własnej skórze. W naszej księgarni (sklep-niezalezna.pl) możemy sobie pozwolić na sprzedaż prawicowych e-booków średnio o 10 złotych taniej niż ich papierowych odpowiedników tylko dlatego, że ofertę zawęziliśmy do własnego wydawnictwa (brak marży pośredników) i ograniczyliśmy zysk. Jednak cyfrowy wywiad-rzekę z Michalkiewiczem, traktat o libertarianizmie czy popularno-naukową rozprawę z mitami efektu cieplarnianego można wydać dużo taniej niż e-podręcznik, który z natury rzeczy musi mieć dużo bardziej multimedialną formę… Po raz kolejny członkowie rządu zachowują się jak schizofrenicy. Z jednej strony Ministerstwo Finansów podnosi podatek VAT na książki elektroniczne a z drugiej strony Katarzyna Hall z Ministerstwa Edukacji Narodowej obiecuje rodzicom znaczne oszczędności dzięki przesiadce na cyfrowe odpowiedniki szkolnych podręczników. Dziennik Gazeta Prawna przygotowała ciekawe zestawienie skali opodatkowania e-książek w Europie. Z tabelki wynika, że e-booki zostały obłożone wyższą stawką podatku TYLKO w Szwecji (25% VAT ale 6% na udźwiękowione publikacji dla osób niewidomych) i Danii (25%). Taniej jest w Wielkiej Brytanii (20% ale 0% na audiobooki), Irlandii (21%), Estonii (22%), Łotwie (22%), Litwie (21%), Słowacji (20%), Czechach (20%) a nawet Niemczech (19%). W Portugalii (6%), Hiszpanii (4%), Francji (5,5%), Luksemburgu (3%), Węgrzech (5%) podatek VAT na e-książki jest nawet cztery razy mniejszy niż w Polsce! Adam Wawrzyniec
12 września 2011 "Zagadnienia centralizmu demokratycznego w pracach Lenina" - to musi być niezwykle ciekawa praca, jaką napisał młody Zygmunt Bauman, lansowany przez państwową telewizję przy okazji zjazdu ludzi kulturalnych, który odbył się we Wrocławiu, pod patronatem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego i osobiście pana ministra Bogdana Zdrojewskiego z Platformy Obywatelskiej.. Pan profesor Zygmunt Bauman oprócz tego, że jest profesorem, jest filozofem i socjologiem, no i eseistą. Musi być wybitnym profesorem - bo z pnia komunistycznego. Jeszcze stalinowskiego! W 1939 roku uszedł do ZSRR, służył w sowieckiej milicji, także w Moskwie. Od 1944 roku był oficerem polityczno- wychowawczym Ludowego Wojska Polskiego. Zdobywał Kołobrzeg i Berlin, a do 1953 roku był oficerem Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i zwalczał „ bandy” po lasach, to znaczy polskich patriotów, którzy nie pogodzili się z nową radziecką rzeczywistością.. Z którą pogodził się towarzysz Zygmunt Barman.. Był w zarządzie Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, agentem Informacji Wojskowej o pseudonimie ”Semjon„ był cennym analitykiem. Był przywiązany do ideałów komunizmu i socjalizmu.. Naprawdę wspaniałe ideały.. Tym bardziej, że realizowane na stercie z ludzkich trupów.. Bo socjalizm zawsze buduje się na stertach z ludzkich ciał. Tak przynajmniej twierdziła Ayn Rand.. No i chyba miała rację. Obecnie pan profesor jest rektorem, konkretnie od 2004 roku Uniwersytetu Powszechnego w Teremiskach niedaleko Białowieży. Wśród tamtejszych żubrów. I tam studentom przekazuje komunistyczne ideały, choć krzewienie komunizmu w Polsce jest zakazane.. Jest wybitnym znawcą i interpretatorem holokaustu. Uniwersytet Powszechny jest dobrego imienia, bo imienia Jana Józefa Lipskiego, znanego masona - socjalisty z Loży Kopernik, senatora z Radomia. Autora znanej broszury” Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy”.. Zupełnie bałamutnej broszury.. Pan profesor jest twórcą koncepcji postmodernizmu. Ponowoczesności, płynnej nowoczesności, późnej nowoczesności.. To tak z tą przysłowiową dzidą, która składa się z przeddzidzia, śróddzidzia i zadzidzia.. Chociaż to jest tylko dzida... Ale się składa.. I nie ma to nic wspólnego z cebulową teorią szczęścia pana profesora Janusza Czapińskiego- też profesora.. Ten reprezentuje Uniwersytet Warszawski.. I ma całą katedrę! Pisałem już o czosnkowej teorii szczęścia, która polegałaby na tym, gdyby była, żeby nie czuć było zapachu czosnku.. To byłaby naprawdę teoria.. Ale, do czego katedry - jak to tylko są teorie? Pan profesor używa takich terminów jak: ”restratyfikacja społeczna”, ”autonomizacja seksu”, ”próżna nowoczesność”,” „płynna nowoczesność”,,’ wysoki modernizm” i innych równie ciekawych. Żeby zostać naukowcem najpierw należy wymyślić jakieś tajemnicze terminy, niezrozumiałe dla wszystkich, ale zawierające jakieś tajemnicze przesłania na poziomie naukowym, ocierającym się o komunizm. Może ktoś z czytelników wie, co to jest „restratyfikacja”?? Odpowiedzi proszę przesyłać na moją pocztę.. Bo ”autonomizacja seksu’ to na pewno przełożenie stosunku małżeńskiego ponad seks pozamałżeński.. Bo musi być autonomiczny.. Nie może być zamknięty w kręgu rodzinnym.. To nie jest seks- to jest obowiązek! „Wysoki modernizm” może oznaczać bardzo skomplikowaną rzeczywistość modernistyczną, tak wysoką,, że aż za wysoką.. Wyższą pod najwyższej powiązaną z „ płynną nowoczesnością”, albo „ próżną”.. „Autonomizacja seksu” z „ próżną nowoczesnością” może dać jakiś efekt.. Należałoby to zbadać, ale chodzi o funkcjonowanie teorii.. Żeby było magicznie i niedostępnie.. Ale muszę- w wolnej chwili- zapoznać się z „ zagadnieniami centralizmu demokratycznego w pracach Lenina”,. Bo może mi się przydać w analizowaniu otaczającej mnie rzeczywistości demokratycznej.. Centralizmu demokratycznego poszczególnych demokratycznych partii.. I to jest „autorytet” podsuwany nam przez ministra Bogdana Zdrojewskiego z Platformy Obywatelskiej i telewizję tzw. publiczną, która oprócz pana profesora Zygmunta Baumana podsuwa nam boga sumeryjskiego- Nergala- satanistę. Telewizją publiczną rządzi obecnie pan Juliusz Braun, wcześniej piszący dla katolickiej” Niedzieli”, kiedyś w Unii Wolności, a obecnie powiązany ideowo z Platformą Obywatelską.. A czy w ogóle Platforma Obywatelska jest ideowa? Taki Ireneusz Raś jest posłem Platformy Obywatelskiej, szefem małopolskiej PO, a także starszym bratem księdza Dariusza Rasia, który jednocześnie jest sekretarzem kardynała Stanisława Dziwisza. Kardynał Stanisław Dziwisz był sekretarzem Jana Pawła II, a teraz prowadzi rekolekcje dla działaczy Platformy Obywatelskiej, w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach. To jest prawdziwie ‘Kościół Otwarty” w przeciwieństwie do „ Kościoła Zamkniętego” z siedzibą w Toruniu.. Natomiast bratanek metropolity krakowskiego, Andrzej Dziwisz, jest wójtem Raby Wyżnej, z ramienia Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej. Może to być przypadek- a może nie.. Jest jeszcze pani Barbara Dziwisz, radna województwa małopolskiego z ramienia Platformy Obywatelskiej, a obecnie jest na liście poselskiej Platformy Obywatelskiej.. I to nie jest mieszanie się do polityki.. Natomiast to, co robi ks.. Natanek i redemptorysta z Torunia- to jest mieszanie się do polityki.. Pan Paweł Pitera, mąż pani Julii Pitery, nakręcił film o Janie Pawle II pt.: ”Świadectwo”, i wielogodzinnie konsultował z metropolitą krakowskim sprawy nakręcenia filmu, a za spadkobiercę spuścizny po Janie Pawle II uważa się właśnie kardynał Dziwisz, reprezentujący Kościół Otwarty.. Kościół ma być otwarty, ale na wiernych, a nie na zmiany posoborowe.. W liturgii i treści.. W ubiegłym roku marszałkiem województwa małopolskiego został radny wojewódzki pan Marek Sowa z Platformy Obywatelskiej. To młodszy brat księdza Kazimierza Sowy z diecezji krakowskiej, szef telewizji Religia ty i publicysty Tygodnika Powszechnego, czyli mediów należących do ITI, posiadacza hołubiącej Platformę Obywatelską stacji TVN.., o czym mówił wyraźnie pan Andrzej Wajda, podczas kampanii prezydenckiej pana Bronisława Komorowskiego, tata pani Karoliny Wajdy mieszkającej w willi po norwidowskiej za Wyszkowem. W willi pani Karoliny, w roku bodaj 1994 była śmierć pana Frykowskiego, operatora pana Andrzeja Wajdy, taty z kolei pani Frykowskiej, zwanej popularnie „Frytką”.. Tajemnicza śmierć - do tej pory niewyjaśniona.. Kardynał Dziwisz z racji sprawowanej funkcji sekretarza Jana Pawła II znał bardzo dobrze sekrety Karola Wojtyły, nawet po śmierci Ojca Świętego zachował jego zapiski, które Papież w testamencie nakazał spalić. A przed kampaniami demokratycznymi przyjmuje kandydatów Platformy Obywatelskiej na audiencji, nie wskazując rzecz jasna, na kogo Małopolanie mają głosować.. A propos Ireneusza Rasia: podczas głosowania nad życiem nienarodzonym( samo głosowanie nad życiem jest demokratycznym nadużyciem!, to tak jakby głosować, czy wolno kraść, cudzołożyć, oszukiwać czy kłamać!) w dniu 31.08 2011 roku w Sejmie, pan Ireneusz Raś poseł Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej nie był obecny(???) Gdzie podziewał się były członek katolickiego Zakonu Rycerzy Kolumba, gdy odbywało się ważne głosowanie? Zabrakło tylko 5 –ciu głosów, żeby rzecz – dotycząca zakazu aborcji-przeszła. Za aborcją głosował również pan poseł Jarosław Gowin.. Też” katolik”..(???) Katolik nowoczesny - katolik „płynnej nowoczesności”, czy może” próżnej nowoczesności”. Diabeł jedyny wie...Ale centralizm demokratyczny jest zachowany.. Może nie w wydaniu leninowskim, ale w wydaniu” próżnym i „ płynnym”. No i ma się rozumieć nowoczesnym.. Bo nie ma jak nowoczesność - nowoczesność w domu i zagrodzie. A bydło trzeba trzymać na mocnym łańcuchu - jak uważał niejaki Alfred Lampe.. ale jak to przegłosowała Platforma Obywatelska, nie krótszym niż 3 metry.. WJR
Wiedzieliśmy, że i tak do nas trafisz Jeden z policjantów butami przyciskał mi głowę do podłogi, drugi bił po udach i łydkach jakimś przedmiotem. Wydaje mi się, że czymś w rodzaju pałki. Tak minęła podróż do szpitala – z Piotrem Staruchowiczem „Staruchem” rozmawia Katarzyna Gójska-Hejke. Prokuratura oskarża Pana o popełnienie bardzo ciężkiego przestępstwa – rozboju. Nie brałem udziału w rozboju. To absurdalny zarzut. Nie mam wątpliwości, iż przyczyna mojego aresztowania jest zupełnie inna. Zresztą w trakcie podejmowanych wobec mnie czynności miałem okazję się o tym przekonać.
To, dlaczego, Pana zdaniem, został Pan zatrzymany i aresztowany? Jeden z funkcjonariuszy, którzy się mną zajmowali – tak to określmy? powiedział wprost: od kilku miesięcy wiedzieliśmy, że do nas trafisz. Tylko nie powiedzieli, z jakiego paragrafu.
Od kilku miesięcy jest Pan nie tylko gniazdowym Legii, ale także liderem bardzo licznych antyrządowych demonstracji. Z tą działalnością łączy Pan aresztowanie? W mojej ocenie to właściwy trop. Tak jak już powiedziałem, nie popełniłem zarzucanego mi czynu, a mimo to siedzę w areszcie.
Senator Zbigniew Romaszewski po rozmowie z Panem powiedział portalowi Niezależna.pl, iż nie ma wątpliwości, że został Pan pobity przez policję. Czy to prawda? Grożono mi, zostałem pobity – miałem okazję zobaczyć, jak respektuje się prawa człowieka w naszym kraju.
Spróbujmy, zatem odtworzyć to, co wydarzyło się po aresztowaniu. Na komisariacie policji rozmawiał ze mną naczelnik wydziału, który zajmuje się przestępstwami pseudokibiców. Nie był wybredny w słowach. W wulgarny sposób, którego nie będę tutaj cytował, dał mi do zrozumienia, że trafię za kratki, a tam zostanę zgwałcony. Potem uderzył mnie w twarz. Przez dłuższy czas nie byłem przesłuchiwany. Czekałem. Jak się później okazało? na policjantów z grupy realizacyjnej, czyli antyterrorystów. Mieli mnie zawieźć do Szpitala na Solcu, by lekarz sprawdził, czy mogę przebywać w areszcie. Wspomniany już naczelnik wydał policjantom polecenie, by traktować mnie jak zwykłego kryminalistę i się ze mną, cytuję, „nie op…ć”.
Posłuchali? Nie mam wątpliwości, że dobrze zrozumieli intencje stróża prawa. Kazano mi się położyć w samochodzie policyjnym typu van. Jeden z policjantów butami przyciskał mi głowę do podłogi, drugi bił po udach i łydkach jakimś przedmiotem. Wydaje mi się, że czymś w rodzaju pałki. Tak minęła podróż do szpitala. Jeszcze na szpitalnym korytarzu zaliczyłem kilka uderzeń i kopniaków. W gabinecie lekarz nie był szczególnie zainteresowany stanem mojego zdrowia.
Badał Pana? Prosił tylko, bym spojrzał w górę, w dół i w bok. Potem uznał, że wszystko ze mną w porządku. Domyślam się, że to taki standard.
Gdzie Pana przewieziono ze Szpitala na Solcu? Do komisariatu przy Jagiellońskiej. W czasie drogi eskortujący mnie policjanci zajmowali się mną tak jak poprzednio. Z tą różnicą, że teraz bili obaj.
A w komisariacie nikt nie zauważył, że coś jest z Panem nie tak? Nie zauważyli śladów pobicia? Zauważyli. I wtedy pojawił się problem. Bo w szpitalu lekarz stwierdził brak obrażeń. A ja byłem już posiniaczony. Zrobiło się zamieszanie. Policjanci z Jagiellońskiej bali się mnie przyjąć, bo uznali, że wina za pobicie spadnie na nich. Ktoś pewnie wywarł na nich presję, bo ulegli. Zażądali jednak, by policjanci, który mnie przewozili, czyli faktyczni sprawcy pobicia, napisali notatkę, iż też dostrzegli obrażenia na moim ciele.
I napisali? Napisali, że mam ślady pobicia, w szpitalu ich nie miałem, ale oni nie wiedzą, dlaczego się pojawiły.
Jak to nie wiedzą? Przejazd samochodem z Solca na Jagiellońską zajmuje nocą około 12 minut. Jak mogli napisać, iż nie wiedzą, kto w tym czasie Pana pobił? To pytanie o inteligencję tych policjantów albo o poziom determinacji ich mocodawców.
Wiele osób ze świata kultury, nauki i polityki chce ręczyć za Pana, by wyszedł Pan z aresztu. Jestem tym bardzo wzruszony. Już same odwiedziny Pana Zbigniewa Romaszewskiego były dla mnie wielkim zaszczytem. Choć przyznam, że nie spodziewam się zmiany decyzji sądu i wyjścia z aresztu. Po tym, co usłyszałem na policji, nie mam wątpliwości, iż komuś zależy na tym, bym przynajmniej do wyborów posiedział na Białołęce.
Kilka tygodni przed aresztowaniem opowiadał mi Pan o planach na kontynuowanie protestu przeciwko rządowi. Pamiętam tę rozmowę. Rzeczywiście, mamy zamiar kontynuować antyrządowy protest, bo sprzeciwiamy się forsowanej przez partię Donalda Tuska ustawie wprowadzającej m.in. możliwość sprzedaży piwa na stadionach. Chcieliśmy też pokazać, w jak fatalnym stanie są przygotowania do Euro. Wszystkie te pokazówki serwowane ludziom w telewizji to zwykła propaganda. Kibice rozumieją to najlepiej, bo jeżdżą po Polsce w dużych grupach na mecze. I jednego można być pewnym? nasz kraj jest nieprzejezdny. Kibice z wielu krajów nie będą mieli najmniejszych szans na szybkie przemieszczenie się z jednego miasta do drugiego na mecz. Donald Tusk najwyraźniej bardzo boi się tej prawdy.
Będzie Pan felietonistą „Gazety Polskiej Codziennie„? Jeszcze mnie chcecie?
Ma Pan jakieś wątpliwości? Skoro Pani tu jest, to rzeczywiście nie powinienem mieć. Zatem jeśli tylko tego nie zabronią, to będę pisał.
P.S Staruch posiedzi do wyborów. Gójska-Hejke
Polski interes narodowy Z Bartłomiejem Tomaszem Parolem z Centrum Obrony Interesów Narodu Polskiego im. Ryszarda Kuklińskiego rozmawia Artur Adamski Artur Adamski: Zdumiewająco głośno grzmią w polskich mediach, powtarzane wielokrotnie, głównie przez Magdalenę Środę, słowa: "Polski interes narodowy jest trudny do zdefiniowania". Skoro problem ze zrozumieniem tego pojęcia mają nawet osoby kreowane przez TVP na głównych komentatorów życia politycznego – nie od rzeczy będzie chyba prośba o lakoniczną werbalizację tej niezrozumiałej dla niektórych filozofek kwestii... Bartłomiej Tomasz Parol: Oczywiście, jest szereg pojęć leksykalnych, które trudno zdefiniować jednym zdaniem, ale przecież każdy wie, o co chodzi. W tej grupie mieszczą się zwłaszcza pojęcia fundamentalne, takie jak: miłość, patriotyzm, prawda, ojczyzna, naród, życie, ale także i śmierć, ból, zdrada, zło, strach. "Polski interes narodowy" jednak takim pojęciem nie jest. Paniom: Środzie, Szczuce, Koffcie czy też Paradowskiej – wybitnym przedstawicielkom salonów "Gazety Wyborczej" (czytaj: dogmatyczkom i specjalistkom od sączenia nihilizmu, relatywizmu i nowomowy) wyjaśniam: polski interes narodowy to inaczej Polska Racja Stanu – a więc zbiór działań sprzyjających rozwojowi Polaków. Szczególne znaczenie ma to pojęcie teraz, gdy bez wystarczającego przygotowania znaleźliśmy się w dziwnej, bo nieprzewidywalnej wspólnocie państw. Kiedy słabną granice państwa, gdy lekką ręką pozbywamy się suwerenności decyzji dotyczących jego rozwoju – najważniejszą dla Polaków sprawą staje się właśnie interes narodowy. Chcę przez to wyraźnie powiedzieć, że jeżeli chcemy przetrwać i zachować godność, to nie możemy już więcej dać się manipulować lewakom, postkomunistom czy innym "umoczeńcom" (jak ich trafnie nazwał Waldemar Łysiak), dla których właśnie polski interes narodowy jest trudny do zdefiniowania – w przeciwieństwie do interesu własnego. Osłabienie państwa polskiego nie było w żadnym stopniu w interesie narodu, ale było na pewno w interesie grup i grupek "trzymających władzę". Te same powody zresztą były źródłem gmatwania prawa, zagrabiania mediów, kpin ze sprawiedliwości czy zbyt wysokiej reglamentacji administracyjnej. W mętnej wodzie nie tylko łatwiej łapać pstrągi, ale i dna nie widać. Centrum Interesu Narodu Polskiego im. Ryszarda Kuklińskiego będzie się starało właśnie informować i uświadamiać nasze zmanipulowane społeczeństwo, co naprawdę się dzieje, i chronić Polaków przed zakusami z zewnątrz oraz ze strony naszych rodzimych "Olków", "Adasiów", "Borówek" czy innych "Mulatów".
Jakie, według Centrum, są największe realne zagrożenia polskiego interesu narodowego? Niewątpliwie teraz, po dokonaniu się swoistego Anschlussu państwowego, największym zagrożeniem staje się groźba Anschlussu kulturowego, gospodarczego (własności i majątku Polaków) oraz mentalnego (wartości, religii, etosów). Obawiamy się dwóch tendencji: agresywnej indoktrynacji przez narody lepiej zorganizowane, których utrwaloną strategią jest powiększanie swoich wpływów kosztem innych narodów (oczywiście, środkami dostosowanymi do danych realiów) oraz tworzenia europejskiego odpowiednika homo sovieticusa, czyli "homo euroticusa". Czyli człowieka, który nie będzie się utożsamiał z żadną kulturą, będzie bez korzeni, a jego poglądy na większość zagadnień będą "tak samo europejskie", i to bez względu na to, czy będzie mieszkańcem Warszawy, Brukseli czy Madrytu. Piłsudski mówił: Różność jest wartością. Gdy wszyscy się zgadzają i niczym nie różnią – to po co demokracja, przecież zamiast wielu ludzi wystarczy głos jednego człowieka. Indii przed Anglikami nie ochroniły zamki, twierdze, strażnice... Ich twierdzą była ich kultura.
Polacy są narodem wyróżniającym się szacunkiem dla innych narodów. Po tysiącu lat naszej państwowości wciąż jesteśmy tam, gdzie żył Mieszko. Proszę natomiast spojrzeć na naszych zachodnich sąsiadów – zaczynali za Łabą, a są za Odrą. Byli już nawet nad Wartą. Rosjanie też byli kiedyś bardzo daleko od Kamczatki i Kaukazu. I nie mówię tu o zasięgu państwa, ale narodu. Polacy z Litwinami tworzyli jedno państwo, ale wzajemnie szanowali swoje wartości narodowe. Największa polska epopeja narodowa zaczyna się od słów: Litwo, ojczyzno moja – czego wiele narodów europejskich nie potrafi zrozumieć. Za czasów I Rzeczypospolitej na Ukrainie też rządzili swoi "Rusini" (np.: przesławny Jarema Wiśniowiecki), kultywujący rodzimą religię i kulturę. Proszę mnie źle nie zrozumieć – to, co mówię, to nie szowinizm, ale świadomość zagrożeń i wielka chęć obrony tej naszej polskiej odrębności. Kiedyś jeden z nas zapytał śp. księdza Bernarda Sychtę – dlaczego tak walczy o dorobek kultury kaszubskiej i kociewskiej, zamiast, np. w imię polskiej wspólnoty narodowej, polonizować ten trudny język. Ksiądz Sychta odpowiedział:
W języku polskim są tylko dwa pojęcia opisujące pewnego nakrapianego chrząszcza: "boża krówka" i "biedronka". Natomiast język kaszubski ma tych określeń 17. To razem 19. Gdy zapomnimy, że język polski tworzy też język kaszubski, to zostaną nam tylko te dwa pojęcia. A więc większość przepadnie. Nie możemy sobie na to pozwolić. My, Polacy, też nie możemy sobie pozwolić, by zapomnieć o naszej odrębności. Musimy ją chronić przed wpływowymi głupcami i tymi, co uważają się za na tyle silnych, że są zdolni, by tego "Anschlussu" kulturowego i mentalnego dokonać.
Przez pół wieku rządzący w Polsce reżim wszystkie aspekty naszego życia przekształcał w myśl przykazań marksizmu. W jego cieniu wyrosły całe pokolenia i nie ma co się łudzić, że nie pozostawiło to śladów poważnych i trwałych. Może to jest przyczyną tego, że ogromna część Polaków nie rozumie pojęcia interesu narodowego (przejawia się to choćby w przyzwoleniu na wyprzedaż narodowego majątku)?
Na pewno tak. Marksizm był doktryną wygodną dla reżimu, bo odczłowieczał społeczeństwo, a człowieka zamieniał w osławionego homo sovieticusa. Upadek wartości i niszczenie tradycyjnego modelu społeczności miało doprowadzić i doprowadziło do atomizacji jednostki (nie ufało się już nawet swojej rodzinie), zatracania umiejętności wyrażania własnych przekonań, powszechnej zgody na relatywizm moralny (donosicielstwo, służalczość, "wynoszenie" różnych dóbr z zakładu pracy i "załatwianie" spraw) oraz braku poczucia więzi narodowej. Słowo "naród" zbrzydło wszystkim, bo marksiści eksploatowali je, mając na myśli zupełnie coś innego. Stąd "Front Jedności Narodu" czy słynne Rodacy! w odezwie PKWN. Do tego doszła manipulacja gospodarką, gdzie bogacenie się i dbanie o interesy przestało być wartością, a zaczęło być naganną cechą każdego tzw. złego spekulanta. Taki szedł do paki, był wskazywany palcem po imieniu i nazwisku oraz niszczony domiarami. W tej chwili zbieramy owoce poletka, które marksiści obsiewali przez kilkadziesiąt lat. Nie znamy własnej historii, nie tępimy szubrawców, nie znamy znaczenia podstawowych słów i nie rozumiemy najprostszych mechanizmów, wreszcie – nie potrafimy określić, co jest w naszym interesie. Polacy żyją wciąż z przetrąconym kręgosłupem, przyzwyczajeni do tolerowania niegodziwości, wybierają do parlamentu ludzi krańcowo skompromitowanych i nie reagują na rozkradanie majątku narodowego. Proszę zobaczyć, jak za podszeptem lewaków "myśli się tylko o przyszłości". Bo myślenie o przeszłości mogłoby znowu doprowadzić do tzw. polowania na czarownice (czytaj: elementarnej sprawiedliwości i napiętnowania tego, co podłe), a jednocześnie ci wszyscy nie robią nic, by o tę naszą przyszłość naprawdę zadbać. To spory problem – jak po "odnaradawianiu" kilku pokoleń przez marksizm doprowadzić do powstania polskiego społeczeństwa obywatelskiego, które będzie dbało o właściwe dla nas miejsce na świecie? Amerykanie pracują dla zachowania amerykańskiego stylu życia. Polacy muszą się nauczyć pracować w imię polskiego interesu narodowego. Pocieszające w tym wszystkim jest jednak to, że pomimo wieloletnich wysiłków – marksistom nie udało się w Polsce wyplenić całkowicie rodziny, religii, indywidualizmu, zafałszować zupełnie historii czy rozkopać wszystkich grobów. Mamy więc na czym budować. Tylko ocknijmy się.
Skąd wywodzą się ludzie tworzący "Centrum"? W Polsce przyzwyczailiśmy się, że wszelkie inicjatywy powstają na bogato wyściełanej "kanapie". Wszelkie partie i znane organizacje są tworzone odgórnie, przez osoby znane, wpływowe, dysponujące możliwościami finansowymi i medialnymi, które dopiero potem otaczają się szerszym wianuszkiem współpracowników i starają się przyciągnąć do siebie te tzw. doły. Nie na tym jednak polega funkcjonowanie społeczeństwa obywatelskiego. My jesteśmy właśnie inicjatywą oddolną. Jeden z Polonusów na portalu internetowym wołał niedawno: Kto organizuje te "Centrum"? Nikt nie zna tych ludzi!, samemu nie robiąc nawet tyle, by zadzwonić do nas po informacje. Tymczasem Centrum im. Ryszarda Kuklińskiego tworzą ludzie bardzo znani, ale w swoich środowiskach lokalnych. O zgodę na przyjęcie imienia patrona poprosiliśmy natomiast jednego ze znanych nam pełnomocników rodziny Pana Pułkownika. Do Centrum należą nauczyciele, dziennikarze lokalnych rozgłośni radiowych, prawnicy, działacze samorządowi i z większych lub mniejszych organizacji pozarządowych. Są to ludzie, którzy nie tylko wiedzą, czego chcą, ale także wiedzą, czego nie chcą. Zorganizowaliśmy się, gdyż siła przebicia każdego z nas osobno przez szum "politycznej poprawności" i hałas "ogłupiaczy medialnych" jest niewielka. W Polsce karty zostały rozdane przy okrągłym stole i nie słychać tych, co mają rację, lecz przede wszystkim tych, co te karty rozdawali. To jak taki większy brydż – tylko oni licytują. Proszę spojrzeć, jak skutecznie zostały wykluczone z obiegu i świadomości społecznej osoby, które nie chciały się bratać z "Kiszczakami" i "Jaruzelskimi". Jest Wałęsa, ale już nie ma mowy o Gwieździe, Walentynowicz czy Kornelu Morawieckim i jego "Solidarności Walczącej". Gracze lansują Gretkowską, Tokarczuk czy literaturę dresiarską Masłowskiej, a ani się zająkną o wybitnej prozie wspomnianego Waldemara Łysiaka. Ten ostatni autor zresztą jako jedyny potrafi bronić się sam. Ale już Zbigniew Herbert bronić się nie może i obserwujemy manipulację polegającą na wspominaniu poezji (bo wybitna i nic na to nie poradzą) bez pamiętania o poecie (po uprzednim "skopaniu" jego osoby). My nie mamy takiego talentu, jak Herbert czy Łysiak, ale będziemy się starali wykorzystać możliwości, jakie daje fundacja jako forma prawna. Tak, jak pan czy pana koledzy-dziennikarze wykorzystują możliwości, jakie daje "Opcja na Prawo". (…) Artur Adamski
Tomasz Parol vel Łażący Łazarz - wpis kompletny Trzeba mieć tupet Jedną z podstaw życia zbiorowego jest zasada jawności. Każdy, kto decyduje się działać w przestrzeni publicznej powinien przedstawić się z nazwiska i przeszłych zasług. Jeśli tego nie zrobi ryzykuje, że dokona tego ktoś inny. Próżno by szukać danych osób stojących za inicjatywą Nowy Ekran w zakładkach tej platformy blogerskiej. Zapewne tylko przez niedopatrzenie nie dowiemy się jak się nazywa redaktor naczelny. Zadałem sobie trud, by rozchylić zasłony tajemnicy, w kolejnych odcinkach podałem informacje dotyczące tajemniczej spółki zoo będącej wydawcą NE i przeniesienia udziałów w tej spółce przez dwóch dotychczasowych właścicieli, Tadeusza Oparę i Jerzego Klasickiego na 88-letnią starszą panią. Ujawniłem nazwisko Ryszarda Opary, tajemniczego biznesmena z Australii, giełdowego kondotiera o majątku niewiadomego pochodzenia finansującego przedsięwzięcie, dwa miesiące przed tym, nim dane je było poznać uczestnikom NE. Wreszcie podałem do publicznej wiadomości nazwisko redaktora naczelnego NE, Tomasza Parola, występującego pod pseudonimem Łażący Łazarz. Obecnie dowiaduję się, że inicjatorzy NE postanowili zdywersyfikować i rozszerzyć swoją ofertę, prezentując nową inicjatywę polityczną. W wielkim skrócie polegać ma ona na zachęceniu dotychczasowych wyborców PO by głosowali na jakąś bliżej niesprecyzowaną listę, której reprezentanci zawrą następne koalicję z PiS, umożliwiając w ten sposób PiSowi zdobycie większości parlamentarnej i utworzenie rządu. Jeszcze raz - wyborcy PO mają dać PiSowi bezpieczną koalicję parlamentarną eliminującą PO z dalszego rządzenia. Ja nie potrafię tego zamysłu wytłumaczyć w kategoriach racjonalnych, pozostawiając to licznym w S24 analitykom politycznym. Ryszard Opara był w swoim czasie bohaterem reportaży w prasie biznesowej, mnie brakuje narzędzi, by wdrążyć się w niejasności jego życiorysu, zasygnalizowane już wcześniej przeze mnie - pochodzenie majątku, karierę w Ludowym Wojsku Polskim, kulisy licznych wyjazdów zagranicznych za czasów PRL, a także wygrzebane przez innych blogierów związki z niektórymi postaciami z cienia polskiego życia politycznego. To, co skrywane więcej jednak mówi o bohaterze, niż to, co jawne. Tomasz Parol ciągle jednak pozostaje w ukryciu, nazwisko redaktora naczelnego NE ciągle jest oficjalnie nieznane, choć dla średnio rozgarniętego użytkownika google łatwo dostępne. Kim więc jest ten mieszkający w podwarszawskim Nadarzynie rozwiedziony czterdziestodwulatek, jedno dziecko (syn) obdarzany przez (byłych) przyjaciół pieszczotliwym przydomkiem "Grubas"? Część informacji daje nam prezentacja tego niedoszłego biznesmena na Goldenline. Prezentacja, jakich setki przechodzą przez ręce szefa działu personalnego, napisana gładkim językiem korporacyjnym. Pisania cv uczą na kursach, podobnie jak:
szkolenia z negocjacji, sztuki prezentacji oraz zarządzania projektami w Grupie TP, spedycja międzynarodowa, prawo transportowe, INCOTERMS, prawo i obsługa celna, sztuka rozwiązywania sporów, ocena pracownika, zarządzanie kosztami, negocjacje handlowe, kodeks spółek handlowych, Krajowy Rejestr Sądowy, sztuka kreatywnego myślenia, budowanie zespołów, audytor ISO 9000, negocjacje zakupów, negocjacje i mediacje gospodarcze, windykacja należności, prawo czekowe i wekslowe w praktyce, zarządzanie środkami transportu, czas pracy kierowców, wystąpienia publiczne, fundusze strukturalne, ubezpieczenia transportowe, organizacje pożytku publicznego i wolontariat, tworzenie baz danych i inne. Absolwent prawa pracy na Uniwersytecie Łódzkim, jeszcze w trakcie studiów zaczepił się w Głównym Urzędzie Nadzoru Budowlanego, a następnie pracował w kilku firmach transportowych. Pokonywał mozolnie szczebelki kariery, ale niezadowolony z tempa awansów któregoś dnia postanowił pójść na skróty. Zastosował metodę "na pułkownika Kuklińskiego", opisaną przez genialnych satyryków radzieckich Ilję Ilfa i Jewgienija Pietrowa w powieści "Złote cielę”, jako metoda "na lejtnanta Szmidta". Ten nasz współczesny Ostap Bender (ten od "rzetelnie sprawdzonych sposobów pozyskiwania pieniędzy od obywateli") zakłada wspólnie z niejakim Dariuszem Balcerzakiem organizację pod imponującym szyldem Centrum Obrony Interesów Narodu Polskiego im. Ryszarda Kuklinskiego. W jakim celu? Jak pisał działacz polonijny Andrzej M Salski:
Jak zwykle w tego typu informacjach o powstaniu w Polsce jakieś nowej organizacji, był w niej apel do Polonii o przesyłanie pieniędzy na szczytna działalność w nim wymieniona. Pech chciał, że Centrum nie uzyskało zgody na używanie nazwiska pułkownika do firmowania swej działalności. Co prawda Bartłomiej Tomasz Parol (wówczas jeszcze dwojga imion, taka dziwna panowała wtedy moda) próbował dać odpór w wywiadach dla prawicowych publikacji:
Tymczasem Centrum im. Ryszarda Kuklińskiego tworzą ludzie bardzo znani, ale w swoich środowiskach lokalnych. O zgodę na przyjęcie imienia patrona poprosiliśmy natomiast jednego ze znanych nam pełnomocników rodziny Pana Pułkownika. Do Centrum należą nauczyciele, dziennikarze lokalnych rozgłośni radiowych, prawnicy, działacze samorządowi i z większych lub mniejszych organizacji pozarządowych. Drodzy czytelnicy, czy zauważyliście pewną prawidłowość? Ależ tak, żadnych nazwisk. Nie wiadomo, kim był tajemniczy pełnomocnik, ani kim byli ci bardzo znani w swoich środowiskach uczestnicy przedsięwzięcia. Przedsięwzięcie zresztą zeszło chyba w cichości ze świata, bo więcej nie dało się o nim usłyszeć. Jakie były wymierne rezultaty zbiórki wśród Polonii też nie wiadomo. Na pamiątkę zostało jedynie zawieszone w powietrzu pytanie jednego z (byłych) przyjaciół TP:
Tomasz Wśród pojęć fundamentalnych mieści się także pojęcie "UCZCIWOŚĆ". Ty wiesz o czym mowa. Czekam na zwrot już 5 lat. Chyba zdołałeś uzbierać? -)))
Być może Bartłomiej (ciągle jeszcze) Tomasz Parol nie miał głowy do regulowania starych długów (prośba o zwrot powtarza się jeszcze kilkakrotnie w innych okolicznościach), bo wpadł w poważne tarapaty. Nie znajdziecie o tym epizodzie jego życia nawet najmniejszej wzmianki w opływowej prezentacji na Goldenline. Nie wiadomo, o co dokładnie poszło w zatargu z międzynarodową firmą spedycyjną Vos Logistics, mamy jedynie relację jednej strony, to jest samego Tomasza Parola, zamieszczoną w kilkunastu miejscach blogosfery. Nie jestem w stanie rozsupłać wszystkich wątków tej historii, nie wiem, kto miał rację. Kto chce może sobie wyrobić połowiczną opinię na podstawie powieści Tomasza Parola opartej na wątkach afery. Z grubsza - Tomasz Parol, ówcześnie prawnik Vos Logistics założył spółkę komandytową Inter Car Parol mającą umożliwić firmie-matce ominięcie zobowiązań podatkowych. Następnie został przez Vos pozbawiony prawa własności do Inter Car i, jak się zdaje bezskutecznie, sądził się ze swoim byłym pracodawcą, odwołując się od niekorzystnych dla siebie wyroków sądowych aż do Strasburga. Jeśli ktoś znający się na rzeczy potrafi sporządzić sensowny i uczciwy referat na ten temat byłbym bardzo wdzięczny. I znów mamy do czynienia, z czym dobrze znajomym czytelnikom publicystyki Tomasza Parola. Oto jak prezentuje swoje wpisy blogowe:
Także i tu jest samotny bohater, walczący o sprawiedliwość, z resztą nie tylko dla siebie, przeciwko rzeszy niebezpiecznych czarnych charakterów. Megalomania, mitomania, grafomania. I cierpiętnictwo. W gwarze kryminologicznej nazywa się to modus operandi. Nie zmienia się wypróbowanych sposobów postępowania, jeśli przynoszą one oczekiwane korzyści. Odstawiony na boczny tor, bez możliwości kontynuacji świetnie zapowiadającej się kariery został Tomasz Parol prawnikiem antykorporacyjnym, blogierem S24 i zgorzkniałym pieniaczem. Utrzymywał się na posadzie w Fundacji Aktywizacji Zawodowej "TRUCKER". Usiłował stworzyć portal dla bezrobotnych hey-ho.pl. Informacja ciągle jeszcze wisi na Goldenline, ale portal dawno już nie okazuje znaków życia, (jeśli kiedykolwiek). Pewnie chodziło o twórcze zastosowanie sprawdzonej maksymy Ostapa Bendera. To się nazywa "dotacje UE" i da się z tego przyzwoicie żyć. NIe żebym miał coś przeciwko cichym i skromnym ludziom wykonującym wielką pracę w organizacjach pozarządowych i zajmującym się pomaganiem ludziom wykluczonym. Tyle, że Tomasz Parol do cichych i skromnych nie należy. Inni blogerzy przyjrzeli się bliżej składowi personalnemu NE i wychwycili nadreprezentację byłych wojskowych i zużytych polityków. Wyciągają z tego wnioski o sterowaniu akcją NE przez siły pozostające w ukryciu. Tak daleko bym się nie posuwał. Jest dostatek sfrustrowanych generałów w stanie spoczynku i polityków niezapraszanych już do porannych programów tv, jakże chętnych do uczestniczenia w jakimkolwiek przedsięwzięciu na krótko przywracających ich w główny (niech będzie) nurt życia politycznego, nawet, jeśli jest to tylko Fundacja Aktywizacji Zawodowej Byłych Generałów i Polityków "NOWY EKRAN", a namiastką prawdziwej telewizji jest NEtv i wrzutki na Youtube. I nagle zdaje mi się, że Jarosław Kaczyński mógł mieć rację. Polską chce rządzić układ niejasnych powiązań i tajemniczych postaci, z patriotycznym frazesem i prawicową obelgą na ustach. Wątpliwości, niejasności i pytania z moich poprzednich wpisów pozostają. A zaczęło się od mojego zadziwienia nad faktem przekazania udziałów w spółce Ok-ko przez dwóch wytrawnych biznesmenów Tadeusza Oparę i Jerzego Klasickiego na rzecz bezbronnej 88-letniej starszej pani. W jakim celu tego dokonali? Kto w tę działalność jest zamieszany i dlaczego wszyscy są anonimowi? Na te i inne pytania musisz sobie czytelniku odpowiedzieć, na podstawie przekazanej wiedzy, sam. Ja zakończyłem swoją misję.
Prawicowo-patriotyczna głupota Czy wpłacilibyście swoje własne, ciężko zapracowane pieniądze na konto dwóch anonimowych internetowych typów przedstawiających się jedynie z nicka? Ależ oczywiście, że niektórzy z was ochoczo pozbyliby się grosza. Byleby tylko motywacja była prawicowo-patriotyczna wielu z was nawet by nie próbowało sprawdzić, kto stoi za inicjatywa. Nie wierzycie? Od kilkunastu miesięcy działa inicjatywa „Las Smoleński” mająca na celu przez swoistego rodzaju happeningi uczczenie ofiar katastrofy smoleńskiej. Byc może zresztą cele są bardziej dalekosiężne, akcja puszczania baloników wypełnionych helem ma na celu wystraszenie obecnego lokatora Pałacu, a nazwa Las Smoleński ma ponoć nawiązywać do szekspirowskiego Lasu Birnam. Nieważne, pomysły tego rodzaju nie zawsze są mądre, polska odzyskana demokracja dopiero się uczy, co jest ważne, co mniej. Aby finansować wydatki związane z comiesięcznymi happeningami sympatycy LS wzywani są do wpłacania kwot na pewne konto. Wydatki być może są niewielki, ot kilkanaście sadzonek ogrodowych drzewek iglastych, koszty baloników i butli z helem – nie wiadomo zresztą. Nie wiadomo, bo brak miejsca, w którym składano by sprawozdania finansowe. Ale od początku, – gdy z polskimi przyjaciółmi umawiamy się na grilla każdy przynosi ze sobą, co może i nikt nikogo z wkładu nie rozlicza. Inaczej jest z inicjatywami publicznymi, wśród osób, które częstokroć się nie znają. Istnieją przepisy prawne regulujące działalność stowarzyszeń i prowadzenie zbiórek publicznych. NIe są zbyt skomplikowane, ale mają na celu zapobiegać przekrętom korzystających z okazji wydrwigroszy i ochronę zaufania dla pożytecznych działań społecznych. Jak jest w przypadku Lasu Smoleńskiego? Mimo, że LS prowadzi swoje happeningi od kilkunastu miesięcy nie jest on nigdzie zarejestrowany. Za inicjatywą stoi anonimowy osobnik z internetu, znany jedynie ze swojego nicka niejaki Carcajou niemający ochoty podać swoich personaliów do wiadomości publicznej. Zbiórka środków na działalność LS odbywa sie bez stosownych zezwoleń i wbrew przepisom regulującym. Wpłaty dokonywane są na konto, którym dysponuje inny internetowy anonim Łażący Łazarz, a które to konto należy do pewnej fundacji, w której ŁŁ jest zatrudniony, a którą kontroluje jego kuzyn To znaczy ŁŁ jest anonimowy jedynie dla hojnych dawców, przestał być anonimowy dla czytelników mojego bloga. Trzeba przyznać, że ŁŁ, inaczej Tomasz Parol ma bogate doświadczenie w goleniu naiwnych. W zamierzchłych czasach próbował już podobnej sztuczki wśród Polonii. Tak to wyglądało wówczas:
„Zastosował metodę „na pułkownika Kuklińskiego”, opisaną przez genialnych satyryków radzieckich Ilję Ilfa i Jewgienija Pietrowa w powieści „Złote cielę”, jako metoda „na lejtnanta Szmidta”. Ten nasz współczesny Ostap Bender (ten od „rzetelnie sprawdzonych sposobów pozyskiwania pieniędzy od obywateli„) zakłada wspólnie z niejakim Dariuszem Balcerzakiem organizację pod imponującym szyldem Centrum Obrony Interesów Narodu Polskiego im. Ryszarda Kuklinskiego. W jakim celu? Jak pisał działacz polonijny Andrzej M. Salski:
Jak zwykle w tego typu informacjach o powstaniu w Polsce jakieś nowej organizacji, był w niej apel do Polonii o przesyłanie pieniędzy na szczytna działalność w nim wymieniona. Pech chciał, że Centrum nie uzyskało zgody na używanie nazwiska pułkownika do firmowania swej działalności. Co prawda Bartłomiej Tomasz Parol (wówczas jeszcze dwojga imion, taka dziwna panowała wtedy moda) próbował dać odpór w wywiadach dla prawicowych publikacji:
Tymczasem Centrum im. Ryszarda Kuklińskiego tworzą ludzie bardzo znani, ale w swoich środowiskach lokalnych. O zgodę na przyjęcie imienia patrona poprosiliśmy natomiast jednego ze znanych nam pełnomocników rodziny Pana Pułkownika. Do Centrum należą nauczyciele, dziennikarze lokalnych rozgłośni radiowych, prawnicy, działacze samorządowi i z większych lub mniejszych organizacji pozarządowych.” Co na to wszystko główny inicjator LS? Oto jego niefrasobliwy komentarz do wątpliwości: Mam, pełny wgląd w to, co wpływa na to konto. Niby skąd miałem wziąć i od kogo inne konto? Ja miałem od tego płacić podatki? No, więc powiedzcie drodzy prawicowi i patriotyczni czytelnicy – czyż nie dajecie się golić? Wam można wmówić wszystko, z ochotą będziecie głosować na osoby niepewnego autoramentu, można wam wmówić, że byli funkcjonariusze służb wywiadu PRL to w gruncie rzeczy tacy sami prawicowi patrioci jak wy, tylko niesłusznie odsądzeni od czci. Róbcie jak chcecie, ja was ostrzegałem. Potem będzie płacz, że prawo sekuje niewinnych prawicowców. Z przepisami dotyczącymi organizowanie zbiórek publicznych można się zapoznać tutaj:
http://www.mswia.gov.pl/portal/pl/88/265/
Między innymi: Wszelkie publiczne zbieranie ofiar w gotówce lub naturze na pewien z góry określony cel wymaga pozwolenia właściwego terenowo organu władzy Pozwolenie na zbiórkę publiczną może być udzielone jedynie stowarzyszeniom i organizacjom, posiadającym osobowość prawną, albo komitetom, organizowanym dla przeprowadzenia określonego celu.
SPRAWOZDANIE z wyników zbiórki publicznej i sposobie zużytkowania zebranych ofiar, podpisane przez osoby upoważnione do składania oświadczeń woli w imieniu organizatora zbiórki, należy dostarczyć w terminie 1 miesiąca po zakończeniu zbiórki wraz z załączoną kopią ogłoszenia prasowego. Publiczne ogłoszenie wyników zbiórki publicznej (ogłoszenie prasowe) należy zamieścić w prasie, w rozumieniu przepisów Prawa prasowego, o zasięgu obejmującym, co najmniej obszar, na którym zbiórka została przeprowadzona. Organ dopuszcza zamieszczenie ogłoszenia o wynikach zbiórki publicznej i sposobie zużytkowania zebranych ofiar na stronach internetowych. Starosta Melsztyński
PODATKOWA KONTRA PO Po tym, jak PiS zapowiedziało, że deklaracja dla podatku dochodowego PD 1 będzie na dwóch stronach niue czekaliśmy długo na kontrę. PO zadeklarowała, że „zniesie deklarację PIT, zdejmując tym samym z Polaków uciążliwy obowiązek składania rocznych zeznań podatkowych. Już niedługo urząd skarbowy poinformuje każdego z nas, ile i z jakiego tytułu zapłaciliśmy w ciągu roku podatku, z jakich ulg możemy skorzystać, a także ile zamierza nam zwrócić nadpłaconego podatku lub ile powinniśmy na jego konto dopłacić. Możliwy będzie także podgląd swojego konta online i analiza prognozy w połowie roku”! „Jak PO obieca gruszki na wierzbach to one tam wyrosną”! W oryginale Leszek Miller mówił co prawda o SLD ale teraz mamy innego „kanclerza” a sama sentencja pasuje jak ulał. Albo jak gruszka… ulęgałka. Eksperci są podzieleni w ocenach. Profesor Modzelewski nazwał ten pomysł „absurdem”. A dr Ożóg uważa, że jest on „interesujący”. „W wielu krajach jest tak, że podatnik otrzymuje wypełnioną deklarację podatkową i akceptuje ją lub nie. Jeśli akceptuje, to ma załączony do deklaracji albo czek, albo deklarację przelewu i po prostu realizuje. Jeżeli nie, to wchodzi na postępowanie podatkowe” – powiedziała była Wiceminister Finansów.
http://forsal.pl/artykuly/546521,po_proponuje_zniesienie_deklaracji_pit_eksperci_podzieleni.html
Ano właśnie. Samo zniesienie obowiązku składania deklaracji jest dość proste. Podatek dochodowy powinien być płaski i bez żadnych ulg. Wówczas można go pobierać „u źródła”. Tak jak w propozycji CAS podatku od funduszu płac. Ale widocznie PO postanowiła walczyć z bezrobociem i zatrudnić w urzędach skarbowych jeszcze kilkadziesiąt tysięcy osób. Bo ci, którzy już tam pracują z cała pewnością nie będą w stanie w ciągu roku podatkowego „poinformować każdego z nas, ile i z jakiego tytułu ma zapłacić w ciągu roku podatku, z jakich ulg może skorzystać, a także ile urząd zamierza mu zwrócić nadpłaconego podatku lub ile on powinien dopłacić na konto urzędu”. Jak zrobiono reformę emerytalną to sam ZUS zatrudnił dodatkowo około 10 tys. pracowników. A płacących składki było wówczas około 12 mln osób. Podatników rozliczających PIT jest zaś ponad 24 mln. Obliczanie należnego podatku jest o wiele bardziej skomplikowane niż obliczanie składki emerytalnej. W przypadku składek nie ma żadnych „ulg” – jak w PIT. Więc bez radykalnego wzrostu zatrudnienia w urzędach skarbowych się nie obędzie. Jednak „możliwy będzie także podgląd konta online”. No to trzeba będzie zrobić nowy system komputerowy. Ten, który zrobiono w ZUS kosztował jakieś 3 mld zł. Plus trzeba go teraz utrzymywać za jakieś 0,5 mld zł rocznie. Ciekawe, kto wygra przetarg? PO zapomniało też dodać, że jak już się to wszystko zrobi, to każdy podatnik będzie musiał swoją deklarację i tak sprawdzić!!! Wcale nie jestem pewien, czy sprawdzenie deklaracji przesłanej przez urzędnika, nie będzie większą mitręgą niż wypełnienie jej samemu. Gwiazdowski
Nocna zmiana w Piotrkowie "Zaproponował panu Maraskowi utrzymanie stanowiska w MSW, jeżeli zaniecha wystąpienia w Sejmie." Jedenastego września w Oratorium Św. Antoniego miało miejsce spotkanie z Mariuszem Maraskiem, posłem pierwszej kadencji, współpracownikiem Antoniego Macierewicza podczas tworzenia słynnej listy, członkiem Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI, a obecnie kandydatem na posła z listy PiS (pozycja 17). Pan Marasek mówił o swojej pracy we wspomnianych komisjach oraz przybliżył ogólną sytuację w Sejmie podczas obalania rządu Olszewskiego. Mówił o sposobie weryfikacji dokumentów. Potwierdzenia podjęcia współpracy z SB znajdowały się w kilku różnych miejscach, np. w teczce personalnej, teczce pracy oraz Funduszu Operacyjnym. Gdy korzystało się z jakichś materiałów, należało odznaczyć każdą z tych czynności. Z tego obowiązku zwolniona była natomiast „komisja” Michnik, Ajnenkiel, Holzer, dlatego do tej pory nie wiemy, czym się tak naprawdę zajmowała podczas swojej „kwerendy”. Pan Mariusz Marasek przybliżył też zgromadzonym kulisy działań zmierzających do obalenia rządu Olszewskiego – m.in. szczegółowo opisał zachowanie przedstawicieli KPN-u, czy też PSL-u. Opowiedział o kłótniach w ZChNie. Pan Marasek musiał wystąpić z tego klubu, ze względu na swoje poparcie dla ministra Macierewicza. Mówił o działaniach ministra Wachowskiego, który rozpoczął wprowadzanie swoich ludzi do służb, by przygotować tam przewrót. Nie zabrakło tzw. „smaczków”. Dla przykładu pan Marasek opowiadał, jak to jeden z posłów z jednej z partii „prawicowych” wpadł do restauracji sejmowej od progu krzycząc do swojego kolegi, „że był u Wałęsy i sprawdził” a kolega nie jest na liście agentów. Dochodziło też do rozmów wewnątrz klubów, kiedy to niektórzy przyznawali się bycia tajnym współpracownikiem, chociaż nie było ich na liście. Podczas decydującej debaty 4 czerwca 1992 r., pan Mariusz Marasek zapisał się by zabrać głos. Podczas przerwy podszedł do niego jeden z posłów, który nader często bywał u Lecha Wałęsy. Zaproponował panu Maraskowi utrzymanie stanowiska w MSW, jeżeli zaniecha wystąpienia w Sejmie. Już po obaleniu rządu Olszewskiego, w komisji sejmowej zajmującej się sprawami wewnętrznymi próbowano przeforsować tezę o próbie zamachu stanu, którą miała jakoby przeprowadzić grupa związana z Olszewskim, Naimskim i Macierewiczem. Pan Mariusz Marasek zaprosił na to posiedzenie mjr Damiana Jakubowskiego (późniejszy dowódca BOR-u). Wytłumaczył on zgromadzonym, jakiego fałszerstwa dokonano na słynnym „tajnym szyfrogramie o podniesieniu stanu gotowości bojowej”. Mjr Jakubowski przedstawił warunki, jakie muszą wystąpić by uznano, że został wprowadzony kolejny poziom stanu gotowości bojowej. Wtedy Milczanowski poprosił o przerwę, uzasadniając to tym, że „czuje się niekompetentny w tej kwestii”. Pan Marasek poprosił o zapisanie wypowiedzi ministra spraw wewnętrznych. Następnie zwrócił się do Andrzeja Milczanowskiego mówiąc, że powinien podać się do dymisji, skoro czuje się niekompetentny w sprawach, które dotyczą jego resortu. Po prelekcji miała miejsce projekcja filmu Jacka Kurskiego „Nocna zmiana”.
http://piotrkovskie.pl/index.php/glowna/miasto/2...
Błąd w systemie – blog W internecie można już obejrzeć prezentację prof. Kazimierza Nowaczyka i prof. Wiesława Biniendy. Zapraszam serdecznie, sam obejrzałem z wielkim zainteresowaniem; każdy kto interesuje się wyjaśnieniem katastrofy smoleńskiej powinien; ten kto tylko deklaruje, że się interesuje, a tak na prawdę zależy mu na ochronie własnej pupci, też powinien - dobrze jest pupcie odpowiednio utwardzić, skoro już widać, że jednak trenowana będzie. Prezentacje można obejrzeć tu:
http://kn.webex.com/kn/ldr.php?AT=pb&SP=MC&rID=9...
Polecam. Dzisiaj jednak chciałem napisać nie o samych prezentacjach i wnioskach z nich płynących, ale kilka rzeczy na marginesie; rzeczy równie istotnych jak same prezentacje, bo pozwalających perfekcyjnie uchwycić rzeczywistość, w której żyjemy. Otóż, jeśli ta rzeczywistość byłaby taką sobie normalną rzeczywistością, to prezentacje obydwu panów powinny zostać powitane z radością; nie sposób sobie wyobrazić (w takiej normalnej rzeczywistości), żeby ktokolwiek w kraju, który dotknęła straszna katastrofa zabierająca żniwo w postaci śmierci posłów różnych partii, śmierci ikon polskiej historii najnowszej, urzędującego prezydenta RP wraz z małżonką, dowódców armii, nie cieszył się, że wielkiej sprawie wyjaśnienia przyczyn tragedii przybyło dwóch istotnych sojuszników. Tak się nie stało; to znaczy ludzie uczciwi, a więc dążący do prawdy powitali ten wkład z radością; ludzie sowieccy, a więc ci, z którymi przyszło nam dzielić dom, tradycyjnie, po sowiecku. Warto prześledzić charakterystyczne rysy postaw i zachowań, żeby typologię człowieka sowieckiego uzupełniać i doskonalić, bo będzie nam kiedyś potrzebna w dziele edukacji i resocjalizacji. Zanim jednak przejdę do opisów, kilka zdań ogólnej natury. Otóż sowietyzm i wychowany przez niego człowiek sowiecki stoi cywilizacyjnie niżej niż człowiek świata Zachodu. Niejednokrotnie pisałem o kłopotach trapiących świat Zachodu; przy całej jednak ich gamie, pomiędzy cywilizacją, nawet z problemami, a anty-cywilizacją jest przepaść nie do zasypania, tak jak pomiędzy rodziną, w której trafił się narkoman, a ojciec stracił robotę, a domem publicznym, choćby nawet „działał bez zarzutu” i przynosił kolosalne dochody. Efektem tej przepastnej różnicy jest niższość technologiczna. Jest ona efektem niezapoznania zasady, że „scire propter scire”, a nie „scire propter uti”. Wiele z komentarzy – sądzę, że wprawiających w głębokie zdumienie pracujących za granicą polskich naukowców, było odbiciem tej właśnie różnicy mentalnej. Jeden z kolejnych duplikatów tej samej myśli przewodniej zamartwiał się, czy aby naukowcy nie działają z osobistych pobudek. A jakie to ma znaczenia przy dochodzeniu prawdy o katastrofie? Przede wszystkim dochodzi się do prawdy, fakt umiłowania przedmiotu jest jak najbardziej pożądanym, ale jednak dodatkiem.
Inny „okaz” zadziwiał się, dlaczego jeden z prelegentów szeroko opisał swoje osiągnięcia naukowe i pozycję zawodową. Przyznam się, że czytając parsknąłem śmiechem. W sowietach nie istnieje pojęcie personalizmu, a więc osiągnięcia elementu masy pozostają osiągnięciami masy, nie wolno ich przypisywać sobie, dlatego sowieccy naukowcy „reprezentują nasz sławny instytut”, „są wychowani w naszej ludowej Ojczyźnie”, „są wierni resortowi”, bądź „są odbiciem troski, jaką nasz Ojczyzna otacza ludzi nauki”. Inna rzecz, że prezentowanie rzeczywistych osiągnięć musi irytować ludzi be właściwości i osiągnięć, to zrozumiałe. Ale najciekawsze kuriozum z punktu widzenia badacza dzikich to zadziwienie, jak można było podjąć badania bez właściwej bumagi i czy aby na pewno tam, w tym USA, gdzie murzynów biją, odpowiednie władze certyfikowały ten wkład? To zabawne odbicie sowieckiego przekonania, że wszystko, co się porusza, porusza się za zgodą najwyższych władz. Już chan Mongołów pisał w wieku XIII, jako to ptaki w jego państwie latają, bo on tak chce, Mógłby nie chcieć chcieć i wtedy by spadły, ale jest dobrotliwy. Wolność badań jest podstawą rozwoju nauki, o ile pozostają w szeroko zakreślonych ramach przedmiotu, a nie ma nic bardziej właściwego dla przedmiotu badań katastrof niż katastrofa. Bardzo symptomatyczne były też żądania, żeby natychmiast przekazać pytającym anonimom wszelkie modele i szczegóły oprogramowania – zapewne do nieodpłatnego użycia. Aż się zdziwiłem, że nie padło słuszne sowieckie żądanie, aby przekazać również komputery i laboratoria. Przecież dopóki się nie ukradnie, nie złupi, to się nie ma i nie umie. To charakterystyczne sowieckie zdziwienie, że „u nich wsio było!” zarejestrowane przez rosyjskich żołnierzy wizytujących gruzińskie koszary, ujawnia się nie tylko na dole hierarchii, wśród wiecznie głodnych, poniżanych i batem pędzonych sołdatów, ale i na górze, jak wtedy, kiedy władze państwa kagiebistów obraziły się, że Brytyjczycy potrafią prześledzić drogę pierwiastka radioaktywnego z dokładnością do milimetra i jeszcze – jak na złość, wskazać, w których zakładach i kiedy został wyprodukowany. Tutaj zawiodła wiedza a amerykańskim komputerze pokładowym, który przez niedopatrzenie nie spłonął i przez zupełną głupotę został oddany w ręce producenta. A ten zachował zapisane na nim dane i to w zakresie, w jakim kagiebiści i sowieciarze nie sądzili, że się da. Sprawa jest rozwojowa, bo jeśli da się przeanalizować zachowanie takiego elementu jak skrzydło, to da się również przeanalizować zachowanie bryły całego samolotu zgodnie z zapisanymi parametrami lotu. Skoro nie było brzozy, to nie było półbeczki i dalszych konsekwencji, ale powstaje pytanie: co było? Dlatego byłoby wspaniale, gdyby prof. Wiesław Binienda uczynił sprawę katastrofy smoleńskiej tematem zbliżającego się kongresu w Pasadenie, tak jak zapowiedział. Będą tam najwyższej klasy fachowcy za całego świata. Będzie tam zapewne pan Miller, Klich, Hypki i Jaś Flanela, będzie, więc szansa na wymianę doświadczeń i znalezienie wspólnego mianownika pomiędzy wiedzą o magią opartą o widzenie jak to: „walnęło to się urwało”. Posadzi się to i posiedzi. A na koniec jeszcze jedna uwaga; otóż dochodzi czasami do takich starć para-zawodowych pomiędzy dziennikarzami a publicystami – blogerami, takimi jak ja. Jeden z elementów tego sporu, to jest to, że ci pierwsi są zawodowcami, a w związku z tym reprezentują opinie wyważone i wypośrodkowane, a ci drudzy amatorami, którzy mają w zwyczaju reprezentować postawy skrajne. I teraz mam takie pytanie; czy panowie profesjonaliści uważają, że tematu nie ma? Macie w ręku klucz do kariery. „Ustalenia komisji Millera podważone przez specjalistów z NASA”, „Kiedy reakcja członków komisji Millera?”. Sensacja goni sensację! Nie? To nie opowiadajcie, że siedzicie okrakiem na barykadzie, że zajmujecie wyważone stanowisko... Zajmujecie bardzo konkretne stanowisko przejawiające się brakiem elementarnej odwagi i jest to jeden z powodów tego, że jesteśmy, gdzie jesteśmy. rolex – blog
Tajne lokale Michnika „Gazeta Wyborcza” atakowała CBA za prześwietlanie oświadczeń majątkowych wysokich urzędników. Wcześniej Michał Borowski, były szef Narodowego Centrum Sportu, kupił dla Adama Michnika dwa mieszkania na swoje nazwisko - ujawnia najnowsza "Gazeta Polska Codziennie". Najsilniejsze ataki „Gazety Wyborczej” na Centralne Biuro Antykorupcyjne nastąpiły tuż po tym, jak funkcjonariusze odkryli tajemnicę mieszkań Adama Michnika - czytamy w "Gazecie Polskiej Codziennie". O kontrolę oświadczeń majątkowych Michała Borowskiego przez CBA wystąpił w lipcu 2009 r. ówczesny minister sportu Mirosław Drzewiecki (PO) po publikacjach prasowych oskarżających Borowskiego, że kłamie w oświadczeniach. Funkcjonariusze CBA odkryli m.in., że już w 2004 r. jako naczelny architekt miasta Borowski zataił posiadanie dwóch mieszkań – w Poznaniu i Warszawie. Oba zostały zakupione przez niego w ramach tzw. umów powierniczych za pieniądze Adama Michnika. W październiku 2009 r. CBA złożyło doniesienie do prokuratury. Wkrótce postawiła ona Borowskiemu wiele zarzutów. Śledztwo przeciwko niemu toczyło się do stycznia tego roku. Umorzył je prokurator Wojciech Łuniewski. Dlaczego? Uzasadnienie postanowienia niczego nie wyjaśnia. Z jednej strony prokurator Łuniewski twierdzi, że nabyte przez podejrzanego nieruchomości „bezwzględnie powinny zostać ujęte w oświadczeniach majątkowych”. Ale dalej stwierdza, że „bardziej racjonalne wydaje się, że Michał Borowski lekkomyślnie uznał, iż zatajając własność do obu lokali, nie popełni występku”. O umorzeniu śledztwa można było przeczytać w artykule „Wyborczej”. „CBA łamie sobie zęby na urzędnikach” – obwieszczał autor tekstu Bogdan Wróblewski. Wróblewski to autor wcześniejszych artykułów atakujących CBA. W żadnej publikacji nie wspomniał, że jego szefa łączy z bohaterem artykułów umowa o zakupie mieszkań. Twierdzi, iż pisząc je, nie wiedział o tym. Jednak w swoim artykule obficie cytował fragmenty prokuratorskiego postanowienia. Tego samego, gdzie mowa jest o Adamie Michniku. Gazeta Polska Codzienna
"Hańba dla naszego narodu" - awantury o pomniki i krzyż Największa tragedia w historii Stanów Zjednoczonych wymagała odpowiedniego upamiętnienia - co do tego nikt nie miał wątpliwości. Jednak nie obyło się bez sporów... Największa tragedia w historii Stanów Zjednoczonych wymagała odpowiedniego upamiętnienia - co do tego nikt nie miał wątpliwości. Jednak nie obyło się bez sporów na linii władze - przedsiębiorcy; zastrzeżenia do formy pomnika zgłaszały też rodziny ofiar. W Strefie Zero rozgorzała nawet kłótnia o krzyż. Przykład zza oceanu pokazuje, że nie tylko Polacy mają problem z upamiętnieniem ofiar narodowych katastrof... Larry Silverstein - amerykański miliarder i potentat w na rynku nieruchomości, to jeden z głównych aktorów w historii odbudowy strefy zero. W lipcu 2001 roku Silverstein podpisał umowę na 99-letnią dzierżawę kompleksu World Trade Center. Po wrześniowych zamachach zadeklarował chęć jego odbudowy. Osiem i pół roku później, w rozmowie z dziennikarzem telewizji CBS, Silverstein tak skomentował stan prac w Strefie Zero: "To hańba dla naszego narodu. Jestem najbardziej sfrustrowanym człowiekiem na świecie". Plany budowy monumentu upamiętniającego ofiary tragedii ogłoszono w niecały rok po zamachach. W organizację tego przedsięwzięcia zaangażowali się m.in. gubernator stanu Nowy Jork George Pataki i burmistrz miasta Michael Bloomberg. Konkurs na projekt pomnika ogłoszono w 2003 roku. Głównym koordynatorem prac został Daniel Liebeskind - amerykański architekt, urodzony w Łodzi syn polskich Żydów. Komisja konkursowa otrzymała ponad pięć tysięcy zgłoszeń z całego świata. Zwyciężył projekt "Reflecting absence" ("Pamiętając o nieobecności") autorstwa Michaela Arada i Petera Walkera. Architekci zaprojektowali swego rodzaju "park pamięci" - na placu, gdzie stały niegdyś Twin Towers, zasadzono ponad 400 dębów. W fundamenty zburzonych wież wbudowano baseny, a na ścianie każdego z nich uruchomiono wielki wodospad. Na okalających je gzymsach wyryto nazwiska ofiar zamachów z 2001 i 1993 roku (w latach 90. w północnej wieży WTC zdetonowano bombę, zginęło sześć osób, ponad tysiąc zostało rannych). Już sam konkurs wzbudził wiele kontrowersji. Artyści narzekali na zbyt krótki termin składania zgłoszeń i sztywne kryteria wykonania prac, które miały ograniczać ich swobodę twórczą. Podważano kompetencje samego Liebeskinda. Pojawiły się też głosy, że koordynatorzy prac w Strefie Zero chcą przeforsować swoją wizję jej zagospodarowania - pod budowę pomnika przeznaczono, bowiem jedynie 4,7 z 16 akrów World Trade Center Site.
Pomnik - przedmiot partyjnych rozgrywek? Kłótnie "o pomnik" znamy także z naszego rodzimego podwórka. Jednak jak podkreśla prof. Bohdan Szklarski, amerykanista z UW - W Polsce pytanie o sposób upamiętnienia ofiar katastrofy smoleńskiej stało się przedmiotem partyjnych rozgrywek. Amerykanie tego uniknęli. Ważniejszą kwestią było dla nich godne uczczenie ofiar zamachów, a nie kłótnie o to, kto ma prawo o nich pamiętać - uważa prof. Szklarski. Wśród ofiar ataków z 11 września nie było jednak czołowych polityków. Poza tym, jak mówi Paweł Laidler, amerykanista z UJ - Katastrofa smoleńska była też rozpatrywana w kontekście Rosji i związków z Katyniem, dyskusja na ten temat toczyła się na wielu płaszczyznach. W Stanach Zjednoczonych podkreślano przede wszystkim ludzki wymiar tragedii - zauważa Laidler. George Pataki, gubernator stanu Nowy Jork, obiecał rodzinom ofiar zamachów, że w miejscu, gdzie stały bliźniacze wieże, nie powstanie żaden nowy budynek. I słowa dotrzymał - było to jedno z podstawowych kryteriów konkursu na projekt pomnika. Nie znaczy to jednak, że rodziny zmarłych bezkrytycznie akceptowały pomysł upamiętnienia ich bliskich.
Ważny głos rodzin ofiar Zakwestionowano na przykład sposób umieszczenia nazwisk na okalających baseny tablicach. Jeszcze w 2006 roku rodziny domagały się wprowadzenia określonego systemu umieszczenia imion i nazwisk ich bliskich. Jak mówiła portalowi npr.pl Edie Lutnick, której brat zginął pod gruzami World Trade Center - W wyniku zamachów zmarło 658 pracowników Cantor Fitzgerald (firmy, która miała swoją siedzibę w jednej z wież - przyp. red.). Losowe umieszczenie nazwisk tych osób uniemożliwi rodzinom wspominanie bliskich razem z ich kolegami - mówiła Lutnick. W odpowiedzi na podobne apele ofiary zamachów wyszczególniono w odpowiednich grupach: razem umieszczono nazwiska pasażerów i członków załogi samolotów, które uderzyły w wieże, w bliskim sąsiedztwie pojawiają się też nazwiska pracowników obu wież. Uwzględniono także indywidualne prośby bliskich ofiar, np. aby razem zapisać imiona i nazwiska osób ze sobą spokrewnionych. Jak przypomina dr Paweł Laidler - Długo trwała też dyskusja na temat tego, czy nazwiska ofiar zamachów powinny znaleźć się pod poziomem zero, czy - jak ostatecznie ustalono - zostać umieszczone ponad ziemią - mówi dr Laidler. Dariusz Materniak z Portalu Spraw Zagranicznych (psz.pl) dodaje, że - Władze miasta postępowały zgodnie z zasadą, że wola rodzin, co do sposobu upamiętnienia ofiar tragedii powinna być rozpatrywana w pierwszej kolejności. Niezadowolenie ze sposobu prezentacji nazwisk na pomniku głośno wyrażali również nowojorscy strażacy. Domagali się oni, aby na monumencie zapisano stopień i funkcje pełnione przez kolegów, którzy zginęli podczas akcji ratunkowej 11 września 2001. Niezadowolenie ze sposobu prezentacji nazwisk na pomniku głośno wyrażali również nowojorscy strażacy. Domagali się oni, aby na monumencie zapisano stopień i funkcje pełnione przez kolegów, którzy zginęli podczas akcji ratunkowej 11 września 2001. Tu też osiągnięto kompromis - obok nazwisk osób, które dotarły na miejsce, jako pierwsze, zapisano nazwę ich jednostki. Nie uwzględniono jednak stopnia poszczególnych funkcjonariuszy.
A to Polska właśnie W Polsce wszystkie strony sporu twierdziły, że walczą o godne upamiętnienie ofiar. Kłótnie dotyczyły zarówno miejsca budowy ewentualnego monumentu (Warszawa? Smoleńsk?), jak i jego forma. Części rodzin ofiar nie spodobał się projekt pomnika wyłoniony w konkursie zorganizowanym przez warszawski magistrat. Jego autorem był Marek Moderau, który zaproponował obelisk w kształcie złamanej na pół bryły. Uroczystość oficjalnego odsłonięcia tego monumentu, z udziałem prezydenta i premiera, odbyła się w listopadzie 2010r. na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie. Beata Gosiewska, pierwsza żona zmarłego w katastrofie smoleńskiej posła PiS Przemysława Gosiewskiego, w wywiadzie dla "Polski the Times" określiła projekt, jako "brzydki, tandetny, ohydny", jako "pomnik władz, a nie katastrofy". Kwestia budowy pomnika podzieliła bliskich ofiar katastrofy polskiego tupolewa. W połowie sierpnia 2010 r., jeszcze przed oficjalnym odsłonięciem monumentu na Powązkach, grupa tzw. obrońców krzyża zaprezentowała "Obelisk wierności ojczyzny", projekt autorstwa Maksymiliana Biskupskiego. Pomnik ten przedstawiał 96 wznoszących się do góry rąk. Jednocześnie ogłoszono, że pomysł ten zaakceptowały rodziny ofiar. Zapytany o opinię na temat tej propozycji Paweł Deresz, mąż zmarłej w katastrofie smoleńskiej Jolanty Szymanek-Deresz, oznajmił, że nikt nie konsultował z nim tego projektu. We wrześniu 2010 roku szeroko komentowano też koncepcję Aleksandra Rossa, aby na Krakowskim Przedmieściu stanął pomnik w kształcie otwartego grobu. Grupa tzw. obrońców krzyża domagała się budowy pomnika na Krakowskim Przedmieściu. Prezydent w wywiadzie dla tygodnika "Polityka" określił ten pomysł, jako "dość dziwny", ale ostateczną decyzję w tej sprawie pozostawił władzom miasta i stołecznej konserwator zabytków. Hanna Gronkiewicz - Waltz, prezydent Warszawy, decyzję o budowie monumentu pozostawiła.. mieszkańcom stolicy. Ci w sondażu zamówionym na zlecenie stołecznego ratusza pomnikowi powiedzieli stanowcze "nie" - przeciwko jego budowie opowiedziało się 70% respondentów. Badanie przeprowadzono w czerwcu tego roku. Jednak miesiąc później w mediach pojawiła się informacja, że... pomnik jednak powstanie. Miasto ma sfinansować symboliczny park 96 drzew, które zostaną zasadzone w warszawskim Ursynowie.
Kłótnie za wielką wodą W Ameryce porozumienie w sprawie ostatecznego kształtu monumentu osiągnięto po kilku latach gorących dyskusji. Podczas trwania prac budowlanych w Strefie Zero, w Nowym Jorku funkcjonowały dwa pomniki "zastępcze". Jednym z nich był pomnik światła, po raz pierwszy uruchomiony w 2002 roku. 88 reflektorów, które włączano w każdą rocznicę zamachów, tworzyło dwie wystrzelające w niebo kolumny. Całość można było oglądać w promieniu 96 km. Podczas trwania prac budowlanych w Strefie Zero, w Nowym Jorku funkcjonowały dwa pomniki "zastępcze". Jednym z nich był pomnik światła, po raz pierwszy uruchomiony w 2002 roku. 88 reflektorów, które włączano w każdą rocznicę zamachów, tworzyło dwie wystrzelające w niebo kolumny. Całość można było oglądać w promieniu 96 km. Tu także nie obyło się bez protestów ze strony rodzin ofiar zamachów. Na ich wniosek zmieniono pierwotną nazwę projektu - "Towers of light" ("Wieże światła") na "Tribute in light" ("Hołd światła"). Zdaniem bliskich ofiar, pierwszy tytuł niedostatecznie podkreślał ogrom ludzkiej tragedii i kładł zbyt duży nacisk na związane z zamachami straty materialne. Drugi pomnik - rzeźba Fritza Koeniga "Sphere", ("Kula"), ma dla rodzin ofiar zamachów znaczenie symboliczne. Do 11 września dzieło stało na placu między dwiema wieżami World Trade Center. Po wydobyciu rzeźby spod gruzów okazało się, że jej struktura pozostała nienaruszona, widocznych jest jednak wiele dziur, zagięć i uszkodzeń spowodowanych przez spadające odłamki stali i gruzu. W takiej postaci dzieło Koeniga trafiło do Battery Park. Po zapowiedzi władz Nowego Jorku, że po otwarciu oficjalnego pomnika ofiar zamachów z 11 września "Kula" zostanie przeniesiona do specjalnego magazynu, brat jednej z ofiar, Michael Burke, zaczął bojkotować ten pomysł. Mężczyzna zorganizował szeroko zakrojoną kampanię w internecie; pod petycją przeciwko usunięciu rzeźby podpisało się ponad siedem tysięcy osób. Burke walczył, aby rzeźba wróciła na miejsce, które zajmowała przed katastrofą. Zapowiedział też, że jeśli jego żądania nie zostaną spełnione, nie pojawi się na uroczystościach z okazji 10. rocznicy zamachów 11 września. Władze zdecydowały jednak, że "Kula"zostanie najprawdopodobniej umieszczona w jednym z miejskich parków. W kwietniu 2011 roku wydawało się, że polski spór o formę pomnika może zakończyć projekt, któremu przyklasnęli przedstawiciele różnych środowisk - m.in. Marta Kaczyńska i Jakub Płażyński, syn zmarłego w katastrofie smoleńskiej Macieja Płażyńskiego. Mowa tu o pomniku światła, który miał pojawiać się przed Pałacem Prezydenckim codziennie po zapadnięciu zmroku. Projekt zaprezentowany przez Pawła Spychalskiego w kwietniu tego roku zakładał, że na Krakowskim Przedmieściu zostaną zamontowane reflektory, które będą wytwarzać słupy światła. U podstawy każdego z nich miała znaleźć się data urodzenia i śmierci każdej z ofiar katastrofy. Ta koncepcja także nie doczekała się realizacji.
Amerykanie też walczyli o krzyż W polskiej dyskusji na temat upamiętnienia ofiar katastrofy Tu-154M pojawiły się akcenty religijne. Ta sama grupa, która koczowała z krzyżem pod Pałacem Prezydenckim, domagała się też budowy pomnika w centrum miasta. Społeczny Komitet Budowy Pomnika Ofiar Tragedii Narodowej Pod Smoleńskiem także chętnie posługuje się religijną symboliką. Pod Pałacem organizowano także świeckie kontrmanifestacje, ale i tak grupa obrońców krzyża była najbardziej widoczna w przestrzeni publicznej. W przypadku Ameryki cieniem na starannie pielęgnowanej idei szacunku dla różnych wyznań położyło się kilka incydentów. Rok temu przez Nowy Jork przetoczyła się fala protestów przeciwko budowie centrum kultury muzułmańskiej i meczetu w pobliżu Strefy Zero. Głos w sporze zabrał nawet prezydent Obama, który poparł projekt budowy i przypomniał słowa swojego poprzednika o tym, że nie USA nie prowadzą wojny z islamem. W lipcu tego roku w Strefie Zero pojawił się też symbol krzyża. Mowa o dwóch stalowych belkach w tym kształcie, które znaleziono podczas odgruzowywania World Trade Center Site. Do lipca tego roku pozostawały one w pobliskim kościele św. Piotra, później przeniesiono je do miejsca, gdzie niegdyś stały Twin Towers. Przeciwko umieszczeniu krzyża w Strefie Zero zaprotestowali ateiści. Złożyli oni nawet pozew do sądu. W piśmie zarzucili zwolennikom krzyża łamanie konstytucyjnej zasady rozdziału religii od państwa. Przeciwko umieszczeniu krzyża w Strefie Zero zaprotestowali ateiści. Złożyli oni nawet pozew do sądu. W piśmie zarzucili zwolennikom krzyża łamanie konstytucyjnej zasady rozdziału religii od państwa. Ostatecznie krzyż został oficjalnie poświęcony i przeniesiony do muzeum ofiar katastrofy. - Jeśli w Strefie Zero pojawiłby się jakikolwiek akcent religijny, na pewno szybko zostałby zdjęty - mówi dr Paweł Laidler. I to nie dlatego, że Ameryka nie ma szacunku dla religii, wręcz przeciwnie. To jest paradoks tego kraju: każdy prezydent wypowiada formułę: "God bless America" jednak każdy obywatel wie, że mowa o jego bogu - bez względu na wyznanie. Wśród ofiar zamachów 11 września byli przedstawiciele różnych religii, jeśli chcielibyśmy ich wszystkich upamiętnić, powstałby swoisty kosmopolityczny klasztor - podkreśla dr Laidler.
Jeśli nie wiadomo, o co chodzi... "Nic tak nie sprzyja mądrej i rzeczowej dyskusji, jak atmosfera pieniądza" - to słynne zdanie z "Ojca chrzestnego" zupełnie nie sprawdziło się w amerykańskich warunkach. Silverstein, wspomniany na początku artykułu dzierżawca gruntów, na których stały wieże World Trade Center, zaczął odbudowy strefy. Jak podaje telewizja CBS, wizja biznesmena musiała zderzyć się z koncepcjami architektów, w tym Dawida Liebeskinda. Silverstein miał nawet nalegać na usunięcie Liebeskinda z prac nad projektem nowych wież. Dzierżawca gruntów narzekał także na przeciągające się prace nad odbudową całego kompleksu. Być może na wydłużenie prac wpłynął, fakt, że inwestycja składa się z wielu elementów - rozwiniętego węzła komunikacyjnego i muzeum ofiar zamachów pod ziemią, wejścia do podziemnej stacji na poziomie gruntu, pomnika upamiętniającego ofiary katastrofy i czterech monumentalnych wież, które mają powstać obok miejsca tragedii sprzed 10 lat. W trakcie budowy okazało się też, że inwestycje pochłaniają więcej pieniędzy, niż pierwotnie zakładano. Do zbierania pieniędzy na budowę muzeum i pomnika powołano specjalną fundację - National September 11 Memorial & Museum. W maju 2006 roku zawiesiła ona gromadzenie środków, ze względu na - jak podano w specjalnym oświadczeniu - podany publicznie wzrost kosztów inwestycji, który wyniósł kilkaset mln dolarów. Zbieranie funduszy zaczęto kontynuować dopiero po obniżeniu podanego budżetu przedsięwzięcia. Jak informuje "The New York Times", na uporządkowanie i odbudowę Dolnego Manhattanu, na terenie, którego znajdowały się budynki World Trade Center, władze federalne przeznaczyły 20 miliardów dolarów. Wg informacji telewizji CBS, opóźnienia w budowie jednej z wież, znanej pod nazwą 1 World Trade Center, spowodowane były też przez interwencję policji, która miała zastrzeżenia, co do bezpieczeństwa budynku i domagała się wprowadzenia zmian w jego konstrukcji. Nadal trwają też pracę nad budową podziemnej stacji projektu Santiago Calatravy. Miała ona być gotowa w 2009 roku. Jak zaznacza dr Paweł Laidler - Budowa kompleksu przypadła na czas kryzysu. Oczywiście nikt nie kwestionuje faktu, że ofiary zamachów trzeba upamiętnić. Jednak olbrzymie wydatki na ten cel w momencie, kiedy Obama mówi, że trzeba zaciskać pasa i że kraj przeżywa kryzys, wywołują pewien dysonans - mówi dr Laidler. W czasach wielkiej recesji spadło też zainteresowanie sprzedażą i wynajmem pomieszczeń biurowych, co dla Silversteina, właściciela agencji nieruchomości, także nie stanowi dobrej wiadomości. Planowany termin oddania do użytku muzeum zamachów katastrofy to wrzesień 2012, budowa pozostałych budynków ma zostać zakończona kolejnych latach. Anna Korzec