926

Największy przekręt świata: tanio i dobrze Sól wypadowa zamiast jodowanej? Pokruszone sedesy do budowania nasypów przy drodze S2? Nie trzeba robić aż tak wielkich machlojek, żeby wyjść na swoje. Wystarczy lekko zmienić recepturę, tu coś oskrobać, tam coś pocienić. Kryzys, rynkowa walka producentów, presja na coraz niższą cenę i nieposkromiony apetyt zapędziły nas w pułapkębez wyjścia: otrzymujemy tani towar kiepskiej jakości. Za tanie pieniądze psi mięso jedzą – popularne przed wojną przysłowie dziś powróciło i z atomową siłą bije po głowach i kieszeniach wszystkich: spragnionych fantastycznych okazji cenowych klientów, bywalców hipermarketów, koneserów dolnych półek. Kryzys, walka rynkowa producentów połączona z presją handlowców na coraz niższe ceny oraz nieposkromiony apetyt zapędziły nas w pułapkę bez wyjścia. Stawiając producentów pod ścianą, zmusiliśmy ich do takiego cięcia kosztów, który dramatycznie odbił się na jakości produktów. I naszego życia. Śpimy na łóżkach, które rozsypują się pod nami po kilku miesiącach, na nafaszerowane ulepszaczami pieczywo kładziemy szynką wysoko wydajną, w której nie ma mięsa, ubieramy się w odzież ładną do pierwszego prania. Cieszymy z kafelków za grosze kupionych do nowej łazienki, które po pół roku odpadną od ściany. Najważniejsze, że tanio. Tyle, że jutro będzie drożej. Za to lepiej już nie. A za przyzwoitą choćby jakość przyjdzie nam słono zapłacić. O tym, że nie jest to gderanie zmanierowanych klientów, którym nic się nie podoba i wszystkiego za mało, świadczy to, że zjawisko obniżania jakości towaru zauważyli sami producenci. Związek Pracodawców – Producentów Materiałów dla Budownictwa (ZPPMB) wystąpił niedawno z mocnym apelem: w związku z tym, że co najmniej 30 proc. materiałów budowlanych na rynku to buble, branża sama powinna zadbać o jakość i nakładać kary na fałszerzy. Zwłaszcza że państwowe instytucje kontrolne nie nadążają.

Klej bez kleju Czy był jakiś spektakularny powód takiego kroku? Prezes Ryszard Kowalski tylko się śmieje. I mówi, że sytuacja się ciągle pogarszała, aż po prostu zrobiło się niebezpiecznie. Związek uświadomil to sobie, kiedy przebadał dostępne na rynku kleje budowlane (testy robi od dwóch lat). Okazało się, że 30 proc. skontrolowanych próbek zawierała niewielkie ilości „kleju w kleju”. A klej bez kleju nie działa. A styropian? – Mogę śmiało powiedzieć, że aż 70 proc. produktu dostępnego na rynku to fałszywki, niespełniające deklarowanych parametrów – dodaje Kowalski. Stąd pomysł na wprowadzenie przez branżę dodatkowego Rynkowego Certyfikatu. Przedsiębiorstwa, które chciałyby go uzyskać, musiałyby się zgodzić, aby niezależne laboratorium kontrolowało ich produkty. Przynajmniej dwa razy w roku. Co więcej, firmy same miałyby za takie badania płacić. Ale w zamian dostawałyby branżowy cenzus niewinności. Kiedy poczytać dyskusje na forum pod opublikowaną w sieci informacją można znaleźć komentarz, że to tak „jakby złodzieje chcieli kontrolować innych złodziei”. Brutalne to, ale szczere i najlepiej pokazuje, jaki zaczyna być stosunek konsumentów do producentów niespełniających ich wymagań wyrobów. Jednak problem jest szerszy. Jak w krótkich, żołnierskich słowach tłumaczy Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek, główna ekonomistka PKPP Lewiatan: jest spowolnienie, inflacja bezustannie zjada nam pensje, ale chcielibyśmy utrzymać poziom konsumpcji. Więc chcemy taniej i taniej. Takie żądania pod kierunkiem producentów wysuwają też wielkie sieci handlowe. One toczą między sobą śmiertelny bój o nasze portfele, więc wabią nas ceną. – I jest tylko jeden niewielki krok pomiędzy zdrową, korzystną dla wszystkich konkurencją, która wymusza lepszą organizację, cięcie zbędnych kosztów i wyszukiwanie innowacyjnych rozwiązań, a granicą, za którą zaczyna się łamanie prawa – dodaje Starczewska-Krzysztoszek. Wielu właścicieli firm już ją przekroczyło. Jedni przyparci do muru, bo inaczej musieliby do produkcji dokładać. Inni ze zwyczajnej chciwości. Jak opowiada prezes Związek Pracodawców – Producentów Materiałów dla Budownictwa, pewien przedsiębiorca z jego branży z dużą dezynwolturą podchodzi do norm i potrafi oszczędzić na składzie, tudzież materiale. Ale go jeszcze nie złapali. Więc śmieje się z wszelkich napomnień kolegów, a groźby, że kiedyś wpadnie, zbywa wzruszeniem ramionami. Najwyższa kara, jaka grozi za nieprzestrzeganie norm, to 100 tys. zł. A on jest do przodu kilka, kilkanaście milionów rocznie. Te zarobione w bandycki sposób pieniądze to nie tylko okradanie klienta. To także zaciskanie pętli na szyi tych nielicznych przedsiębiorstw, które za wszelką cenę starają się utrzymać poziom i markę. Żeby ciąć koszty, najpierw będą zwalniać pracowników, a potem zaczną oszukiwać lub zbankrutują. Dwa lata temu, kiedy trwały prace nad nowelizacją ustawy o materiałach budowlanych, padł pomysł, by za fałszowanie wyrobów budowlanych wprowadzić dla ich producentów kary administracyjne w wysokości do 5 proc. przychodu. Nie przeszło. – Politycy obawiali się, że z powodu takiej kary może upaść zbyt wiele firm. I zarzucali mi, że działam przeciw branży, kiedy występuję przeciwko oszustom – denerwuje się Kowalski. Jest jasne, że nie samym klejem budowlanka żyje. Eksperci podnoszą, że dużo zastrzeżeń jest także co do jakości okien, że listwy czy kątowniki używane do wykańczania ścian są coraz bardziej wiotkie i kruche, a kupione na wyprzedaży w hipermarkecie kafelki przyklejone do ściany niechętnie trzymają pion. Główny Urząd Nadzoru Budowlanego na czarnej liście za 2011 rok, czyli Wykazie Zakwestionowanych Wyrobów Budowlanych, miał także kotwy metalowe do stosowania w betonie, stal zbrojeniową i sprężająca do betonu, rury, zbiorniki, złożone systemy i zestawy do izolacji cieplnej z wyprawami tynkarskimi. I tak dalej.

Sukienka na lata Powód jest zwykle ten sam: oszczędności na materiale. I tak jest w każdej branży, np. chemii gospodarczej. Mniej substancji czynnej, więcej wypełniacza, dziękujemy, chowamy pieniądze do kieszeni. Elżbieta Juźwiak jest rzeczoznawcą zajmującym się oceną m.in. AGD i o tym, że środowisko, w którym się obraca, przestaje nam dawać poczucie stabilności, przekonała się wiele razy. Zawodowo, a ostatnio prywatnie. Markowy piec do centralnego ogrzewania, w którego kupno zainwestowała kilka ładnych tysięcy złotych, zaledwie po kilkunastu miesiącach używania zaczął przeciekać, aż wreszcie odmówił współpracy. Zaczęła dochodzić dlaczego. Dobra firma, serwisowany, użytkowany zgodnie z instrukcją. Ma wszystkie stosowne certyfikaty. Rozpoczęła śledztwo. Ale nie trzeba było mozolnego dochodzenia. – Monter popatrzył na mnie i wzruszył ramionami: jak się ma nie psuć, proszę pani. Jeszcze parę lat temu taki piec był o 40 kg cięższy – opowiada Juźwiak. I faktycznie. Ale wówczas rury i rureczki, wszelkie kształtki były zrobione z mosiądzu, który ma bardzo długi czas użytkowania. Taki piec miał służyć – i służył, przy odpowiedniej konserwacji – dziesięciolecia. Dziś mosiądz został zastąpiony przez wszechobecny plastik, który jest mniej trwały. Także, co najgorsze dla użytkownikówm, w różnego rodzaju zaworach. – Wszystkie mają oczywiście odpowiednie atesty oraz pozwolenia – zastrzega moja rozmówczyni. Jednak ich czas użytkowania, już z założenia, jest krótszy, niż się to kiedyś zakładało. Lodówki, pralki, telewizory – sprzęty, które przed laty kupowało się raz, a dobrze, dziś mają zakładaną żywotność góra siedmiu lat. Albo taki czajnik – rzecz jasna bezprzewodowy. Joanna Jankowska-Kuć, zastępca mazowieckiego inspektora państwowej inspekcji handlowej, tłumaczy, że wprawdzie wszystkie elektryczne dzbanki muszą przed dopuszczeniem do sprzedaży przejść rygorystyczne testy bezpieczeństwa i niezawodności (np. czy sprzęt da się 10 tys. razy włączyć i wyłączyć), ale to, jak długo będzie nam służył, tak naprawdę zależy od tego, z jakiego zrobiono go materiału. Ten z plastiku kiepskiej jakości przez pierwszy miesiąc będzie podczas gotowania zasmradzał nam wodę aromatem użytej do produkcji chemii, po dwóch zżółknie lub zszarzeje, po pół roku odpadnie mu pokrywka i trzeba będzie kupić nowy. A interes się kręci. Za to niemal każdego dziś stać, aby sobie taki czajnik kupić. Mało tego, każdy z nas uważa, że ma do tego jako człowiek i obywatel prawo. Podobnie jak do telefonu komórkowego, telewizora, komputera oraz modnej koszulki. Dariusz Pachla, wiceprezes zarządu firmy LPP, właściciela takich firm odzieżowych, jak Reserved, House, Mohito czy Promostars, nie widzi w tym niczego złego. Jego branża jest zresztą szczególna, bardziej niż inne nakręcana konsumpcjonizmem, emocjami i przede wszystkim modą. Zgadza się, że większość ciuchów produkowanych na masowy rynek jest może nie najwyższej jakości, za to tania. Dzięki temu każdy może dostać to, o czym marzy i na co go stać. – Zresztą pani też by nie chciała pewnie chodzić w jednej sukience przez długie lata – śmieje się. W sklepach jego marek – jak zapewnia – nie sprzedaje się np. koszulek robionych z bawełny gorszej niż 140 gramów na metr kwadratowy. Te lepszego gatunku mają 160 – 180 gramów. Ale wciąż w sprzedaży, zwłaszcza tej bazarowej, są za 3 zł sztuka te z materiału o gramaturze poniżej setki. Trudno się dziwić, że jest to ciuch do pierwszego prania. Czy można mówić o oszustwie? Nie, po prostu klient zawsze dostanie nieco mniej, niż zapłacił. Prosty rachunek – ktoś musiał na tym zarobić. A w sytuacji, kiedy głównym wyznacznikiem jest cena, zdarza się, że klient nie dostaje, prócz marzeń, prawie nic. Jakkolwiek to zabrzmi: żyjemy w świecie złudzeń. I dobrze nam z tym, nie mamy zamiaru się budzić. Weźmy teraz pod lupę meble. Z danych płynących z rynku wynika, że po dobrym dla branży – według danych Głównego Urzędu Statystycznego – ubiegłym roku, teraz zaczął się czas smuty. Popyt spada, w maju dynamika produkcji sprzedanej była niższa o 10,2 proc. niż rok wcześniej. Następne miesiące nie będą lepsze, tylko znacznie gorsze – budownictwo mieszkaniowe stoi, zarobki nie rosną, a banki nie dają ludziom kredytów. A tu jeszcze wakacje, więc ludziom nie w głowie nowe stoły. Więc co robić, żeby nie wypaść za burtę?

– Oszczędności się robi. Zawsze kosztem jakości – Stanisława Kondracka, rzeczoznawca meblarski, nie ma wątpliwości. Do tego, że nasze niby dębowe szafy oraz krzesła są w rzeczywistości z płyty pilśniowej lub MDF, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Teraz stają się one po prostu jeszcze cieńsze. Klej gorszy. Blachy i nity gorszej jakości. I dotyczy to zwłaszcza produktów robionych przez niewielkie firmy, które nie mają odpowiedniego finansowego zaplecza. Jak mówi Kondracka, potrafią one tak zejść z kosztów, że mogą oferować cenę nawet o 40 proc. niższą niż fabryki produkujące na większą skalę. Najgorsze jednak jest to, że kiedy łóżko zrobione z prawdziwego drewna się rozklei, można je zreperować. Meblowe erzace nadają się tylko do śmieci. Bo z powodu nasycenia chemią niebezpiecznie by było zrobić z nich ognisko i upiec nad nim kiełbaski.

Zmielone czy mielone O właśnie – jedzenie. Jedna z niewielu rzeczy, z których nawet bardzo oszczędzając nie jesteśmy w stanie zrezygnować. Życiowa konieczność, a do tego źródło przyjemności oraz jeden z symboli społecznego prestiżu. Dla producentów – impuls do wspinania się na wyżyny kreatywności. MOM – ten skrót, oznaczający mięso oddzielane mechanicznie, zrobił w ostatnim czasie olbrzymią karierę. Oznacza on, że resztki np. kurczaka czy innego drobiu, na których zostały już same strzępki mięsa oraz tłuszcz, są mielone, po czym przepuszczane przez specjalne sita, które mają oddzielić masę od kości. Nie wszystkich, bo część zostanie. MOM można też uzyskać, oddzielając mięso od kości za pomocą enzymów lub podczas procesu hydrolizy. W hurcie kilogram tej paskudnej masy kosztuje ok. 2 zł. Żeby była jasność – wszystko jest jak najbardziej legalne. Zawartość MOM w przetworach reguluje Polska Norma PN-92/A-86522, np. w pasztecie nie więcej niż 20 proc. Jeśli do tego dorzucimy skóry (koło 30 proc.), ze 2 proc. podrobów, dodamy grysiku i soi, trochę przypraw, wzmacniacz smaku i stabilizator – wyjdzie pyszny, tani pasztet. Podobnie robi się parówki czy kiełbasę. A nasze ulubione wysoko wydajne wędliny? Z kilograma wkładu można uzyskać w niektórych przypadkach 1,6 kg wyrobu. Wystarczy wstrzyknąć porządną ilość wody. Ale dzięki temu mamy to, na czym nam zależało – kiełbasę po 9 zł. Kilogram prawdziwej szynki, wędzonej przez kilka dni, a nie pokrywanej substancją zwaną koncentratem dymu wędzarniczego, musi kosztować koło 30 zł. Jednak dotąd, dokąd producent poinformuje klientów o składzie, wszystko jest w porządku. Wielu – zdając sobie sprawę z tego, co faktycznie oferuje ludziom, i jak bolesna prawda mogłaby się odbić na sprzedaży – stara się tego nie robić. Wdzięcznym obiektem do analizy jest produkt znany pod pseudonimem „mięso mielone”. Wystarczy jednak nieoficjalnie porozmawiać z osobami z branży, aby raz na zawsze stracić ochotę na pulpety. Mieli się bowiem to, czego w kawałku nie kupiłby nawet najmniej zamożny klient: wszystkie żyły, ścięgna, chrząstki. Niektórzy producenci dodają do niego MOM. Jeszcze bardziej oszczędni – preparaty sojowe, które „robią” objętość. Kupując mięso wołowe mielone, mamy więcej niż połowę szansy na to, że znajdzie się tam też tańsza wieprzowina, o zawartości której producent nas nie poinformował.Joanna Jankowska-Kuć opowiada, że ona osobiście nigdy nie kupuje gotowego, paczkowanego mięsa. Ani nawet takiego, które już zmielone czeka na klientów w misce na stoisku mięsnym. Pokazuje konkretny kawałek i każe go sobie zmielić – taka skaza zawodowa. Za dużo wie, za wiele widziała. I żadne kontrole nie są w stanie takich oszustw wyeliminować. A ludzka pomysłowość jest bezkresna. PIH toczy właśnie z jednym z producentów spór prawny, któremu początek dała jedna litera. Zakwestionowany wyrób mięsopodobny jego firmy (bardzo duża zawartość kolagenu wskazywała na spory udział ścięgien) był sprzedawany pod nazwą „mięso zmielone”. Normy dotyczące zawartości mięsa w mięsie (tłuszcz, sól, etc.) dotyczą mięsa mielonego. Kto ma rację? Sprawa jest w toku. Innym, niż machlojki w składzie, sposobem na polepszenie finansowego wyniku, jest wybór odpowiedniego opakowania. W przypadku mięs duże znaczenie ma wybranie odpowiedniego „pampersa”, czyli wkładki chłonącej wodę. Taki dobrej jakości pozwoli podnieść wagę opakowania nawet o 30 proc. Ale nie tylko w branży mięsno-wędliniarskiej powstają przedziwne, za to ekonomicznie uzasadnione, receptury. Prócz soi ulubionym składnikiem dodawanym do większości produktów jest skrobia ziemniaczana. Fantastyczny zagęszczacz oraz wypełniacz. A co najważniejsze – bardzo tani. Można spotkać go np. w śmietanie i koncentracie pomidorowym. Najprościej jednak niedoważać, niedomierzyć, dać mniej. Analizując raport Głównej Inspekcji Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych, można zauważyć, że ilość zakwestionowanych próbek wzrasta (najwięcej zastrzeżeń dotyczy kawy, miodu, pieczywa oraz przetworów drobiowych). Coraz wyższej za to jakości są wódka i piwo. Ale i to ma swoje ekonomiczne wytłumaczenie. Można żyć na co dzień bez alkoholu. Trudniej bez obiadu. Co dalej? Jaka droga przed nami? Rokowania są pesymistyczne. Nie ma powrotu do „prawdziwej, zdrowej, ekologicznej żywności”. Nawet zakładając, że świadomość konsumentów jeszcze bardziej wzrośnie. Zawsze eko będzie droższe w produkcji, więc dostępne tylko dla elit finansowych. Zresztą masy nauczyły się już, że serek wanilinowy to samo zdrowie. A hamburger, byle podany z listkiem rukoli, to pożywny, wykwintny posiłek. Nie ma też powrotu do solidnej, „przedwojennej” jakości produkowanych przedmiotów. I to nawet wówczas, kiedy kiepski finansowo dla Europy czas przeminie. Z towarem jest jak z pieniądzem – ten gorszej jakości (czyli tańszy, mniej trwały) musi wyprzeć lepszy. Choćby dlatego, że w świecie, gdzie bogiem jest wzrost, po prostu nie ma miejsca dla rzeczy naprawdę trwałych. Mira Suchodolska

Jak przetrwać koniec świata? Zapłać 12 dolarów Dla pomysłowego przedsiębiorcy każde wydarzenie jest okazją do zarobienia pieniędzy i nadchodzący koniec świata nie stanowi wyjątku. Straszenie ludzi „Apokalipsą Majów” pomogło wielu osobom w zbudowaniu fortun. Wykorzystywanie specyficznej magii roku 2012 najbardziej opłaciło się przemysłowi filmowemu. Producenci wyreżyserowanego przez Rolanda Emmericha filmu „2012” zarobili w kinach niemal 600 mln dolarów (katastroficzna superprodukcja o końcu świata kosztowała 200 mln dolarów, a dochód z biletów wyniósł ok. 770 mln). A doliczyć do tego należy jeszcze dochody ze sprzedaży DVD oraz praw telewizyjnych. Nie trzeba być z Hollywood, aby zarabiać na filmach związanych z końcem świata AD 2012. To niezbyt mądre, krótkie wideo na YouTube ma już ponad 8,5 mln odsłon. Poprzedzają je reklamy, a więc autor może liczyć przynajmniej na kilkanaście tysięcy dolarów zysku. Trudniej oszacować zyski branży wydawniczej, ale z pewnością także są one niemałe. W ostatnich latach ukazało się na całym świecie kilkaset książek dotyczących Apokalipsy w 2012 roku. Jedne to powieści, ale inne to pisane całkiem na poważnie przewodniki oraz poradniki. Takie „niezbędniki” stanowią podstawę oferty wielu sklepów internetowych w USA. Twórcy strony safespots.info zapewniają, że znają te miejsca na świecie, które przetrwają kosmiczną katastrofę. I mogą nam sprzedać specjalny przewodnik w wersji cyfrowej za jedyne... 27 dolarów. Jeśli ktoś nie będzie zadowolony z książeczki, gwarantują zwrot pieniędzy. Dużo szerszą ofertę przedstawia nam strona december212012.org. Dzięki jej rankingowi niezbędnych produktów możemy na Amazon.com zakupić m.in. survivalowy pakiet 275 porcji jedzenia. Specjalnie zapakowane dania (np. makaron, zupa pomidorowa, warzywa, mleko) mogą przetrwać 20 lat. Cena zestawu: 159 dolarów. Inna ciekawa propozycja to zestaw ratunkowy dla całej 4-osobowej rodziny (w środku m.in. bandaże, lekarstwa, świece, krzesiwo) za jedyne 175 dolarów. Zestaw dla dwóch osób kosztuje niecałe 99 dolarów. W sklepie możemy kupić także książki i filmy związane z Apokalipsą, w tym i podręcznik wyjaśniający jak przetrwać koniec świata (w promocyjnej cenie $ 12,24). Książka jest obecnie wśród 500 najlepiej sprzedających się tytułów na Amazonie. Już od 2007 roku działa sklep na stronie internetowej 2012supplies.com. Można na niej zakupić wszelakie produkty i przedmioty niezbędne do przetrwania apokalipsy, np. konserwy, maski przeciwgazowe. Twórcy strony uczynili z przygotowań do Apokalipsy prosperujący biznes, który najwidoczniej jest skuteczny. W ostatnich dniach serwis stale się zawiesza, czyżby Amerykanie rzucili się do robienia zakupów dosłownie w ostatniej chwili? Zestawy do przetrwania końca świata są sprzedawane nie tylko w USA. Niedawno głośno było o rosyjskich pakietach sprzedawanych w Tomsku. Specjalne zestawy oferowane są także m.in. w Meksyku, a w Chinach budują nawet całe rzekome niezniszczalne kapsuły. Na tym tle wyjątkowo słabo wygląda Polska. Tylko sklepy z elektroniką i dealerzy samochodów zachęcają nas do zakupów na koniec świata. Czyżby Polacy w ogóle nie obawiali się końca świata? A może popyt jest, tylko nikt na niego nie odpowiada? W internecie próżno szukać polskich pakietów służących przetrwaniu apokalipsy. Trudno powiedzieć, czy dobrze to świadczy o rozsądku polskich klientów, czy źle o pomysłowości polskich przedsiębiorców. Paweł Rybicki

Z motyką na wrak Przeciwnicy rządu mogą odetchnąć z ulgą, Rosjanie nie oddadzą nam wraku. Nie pomogły rozmowy ministra Sikorskiego z ministrem Ławrowem. Nic nie dała prośba do lady Ashton, żeby przypomniała prezydentowi Putinowi o naszej własności. Lady Ashton nie jest taką żelazną damą, nie ma zamiaru poruszać tej sprawy na szczycie UE - Rosja. Minister, jak to mówi bliski PiS prof. Krasnodębski, mógł uratować swój honor, swoją godność, a nawet bezpieczeństwo, bo przecież jak PiS dojdzie do władzy, to będą rozliczenia. Nie udało się. Sikorski samotnie porwał się z motyką na słońce. A Słońce Rosji Władimir Putin odpowiedział na konferencji prasowej, że nie należy sprawy upolityczniać, że prowadzone jest śledztwo, że się nie wtrąca, ale porozmawia. Dyskusja o wraku trwa od kilku lat. Co chwilę Rosjanom wypominają tę sprawę polscy politycy. Tym, którzy nie pamiętają, przypomnę, że premier Donald Tusk mówił o powrocie wraku przed drugą rocznicą katastrofy smoleńskiej. Zapewne gdyby rządził PiS, armia polska pod wodzą Antoniego Macierewicza ruszyłaby na Moskwę, na Smoleńsk i odzyskała wrak. Z wrakiem jest kłopot, bo jak wróci do Polski, to co z nim zrobić. Czy ma być częścią pomnika, czy też - jak mówi Izabella Sariusz-Skąpska - powinien być przetopiony w hucie. To stwierdzenie wywołało furię u znanego trotylologa Cezarego Gmyza. Uznał tę wypowiedź za skandal, a pani Skąpska (jej ojciec zginął w katastrofie smoleńskiej) według niego nie powinna stać na czele Rodzin Katyńskich. Gmyz twierdzi, że pani Skąpska chce zniszczyć materiał dowodowy. Zapomina o tym, że przecież wrak był niszczony przez Rosjan, wybito w nim szyby, poddawany był różnym szkodliwym czynnikom atmosferycznym, a przede wszystkim został umyty. Przypomina też o tym córka prezydenta Lecha Kaczyńskiego, komentując starania Sikorskiego: "Za późno, wrak został umyty". No to jak jest? Czy umyty i obity wrak może być dowodem, czy też nie? Ale gdy zostanie sprowadzony do Polski, to się dopiero zacznie. Już wyobrażam sobie wysokie ogrodzenie, za którym zostanie ukryty. A przed wejściem na teren wartę będzie trzymał Antoni Macierewicz razem ze swoją komisją. W ten sposób będzie chciał uspokoić wyrzuty sumienia, wszak 10 kwietnia 2010 r. czmychnął ze Smoleńska. Swoją drogą dziwne, że choć prowadzi tak ważną komisję badającą przyczyny katastrofy - przepraszam, zamachu - to nigdy nie udał się na miejsce zdarzenia. Czyżby bał się następnego zamachu? Doktor Maciej Lasek z komisji Jerzego Millera postanowił dać odpór rewelacjom wysokiej komisji pana posła Macierewicza. Zostało to bardzo źle przyjęte przez propisowskich dziennikarzy z "Gazety Polskiej", którzy uznali, że będzie to komisja do walki z Macierewiczem A jakże byłoby to ciekawe, gdybyśmy mogli obejrzeć Antoniego Macierewicza obok doktora Laska i profesora Biniendy. To mogłoby być pole do popisu dla nowej telewizji informacyjnej, która powstaje pod egidą Bronisława Wildsteina. Ten zna się na rzeczy, został przecież mianowany przez Jarosława szefem telewizji publicznej i przez niego też potem odwołany. Teraz nareszcie będzie mógł być w pełni niezależny i od rana do wieczora odpalać trotyl.

Monika Olejnik

Piramida Sikorskiego Chyba największym błędem popełnionym w 1989 r. było pozostawienie niemal nietkniętej struktury państwowej PRL oraz warstwy społecznej znajdującej się na jej szczycie, czyli nomenklatury. Od samej góry – od Belwederu z prezydentem Wojciechem Jaruzelskim, poprzez resorty rządowe, sądy i prokuratury, po lokalne urzędy skarbowe i komisariaty milicji – wszystko pozostało właściwie bez większych zmian. Konsekwencje są brzemienne w skutki dla kondycji państwa. Pod niestety skuteczną, propagandową przykrywką hasła „grubej kreski”, cynicznie wykorzystując zaufanie do „solidarnościowego” rządu, sprawnie dokonano bezbolesnego dla komunistycznej klasy rządzącej przeszmuglowania jej na równie uprzywilejowane pozycje w nowej rzeczywistości. Udało się to niemal w całości, jedynie z kosmetycznymi zmianami układów organizacyjnych i – co może nawet ważniejsze – personalnych, istniejących przed Okrągłym Stołem. Doskonałym przykładem tej udanej operacji jest Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Gmach przy al. Szucha i placówki za granicą zapełniała przed rokiem 1989 grupa szczególna. Można ją nazwać nomenklaturową arystokracją ze względu na zarobki, które biorąc pod uwagę utrzymywany wtedy sztuczny kurs walutowy, sprawiały, że ówcześni dyplomaci już po kilku latach pracy za granicą wracali stamtąd, jako krezusi. Dlatego MSZ przyciągało wyjątkową mieszankę złożoną z agentów służb wewnętrznych i moskiewskich, oportunistów z talentami językowymi i układami rodzinnymi oraz partyjnych aparatczyków z mocnymi plecami.
Wejście różowych W takim kształcie personalnym MSZ weszło w okres III RP. W ostatniej chwili, w latach 1988–1989, wkręcili się jeszcze do dyplomacji, co bardziej przewidujący funkcjonariusze partii i rozmaitych służb, którzy uznali, że niepewne czasy przełomu najbezpieczniej będzie przeczekać na placówce zagranicznej. Dlatego np. Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego w swojej działalności mógł opierać się na agentach WSI, pracujących praktycznie we wszystkich kluczowych dla tej operacji miejscach – od Luksemburga poprzez Wiedeń po Nowy Jork. Zmiany personalne, które nastąpiły w resorcie po 1989 r., nie były rewolucyjne. Zadbali o to kolejni ministrowie, wierni umowie Okrągłego Stołu, z Bronisławem Geremkiem, Krzysztofem Skubiszewskim i Władysławem Bartoszewskim na czele. Ujmując rzecz w syntetycznym skrócie: „czerwoni” pozostali większością, musieli jednak trochę się przesunąć, by zrobić miejsce „różowym”, szczególnie na stanowiskach kierowniczych.
Awans asystentów Nowi, którzy pojawili się w latach 90 na Szucha, w większości byli, więc zwolennikami Unii Wolności, a wywodzili się głównie spośród młodszych pracowników naukowych filologii czy politologii Uniwersytetu Warszawskiego i Polskiej Akademii Nauk. Powszechnie wiadomo było, że o zatrudnieniu decydowała najczęściej po prostu obecność kandydata w notesie Bronisława Geremka. Nieliczne jednostki, które dostały się do resortu inną drogą, np. oficjalnie zdając odpowiednie egzaminy, albo musiały dostosować się do panującej tam, a wywodzącej się jeszcze z PRL „kultury korporacyjnej”, albo zostały przez system zmarginalizowane i odrzucone. Wytworzył się w ten sposób trwający do dziś stan symbiozy ludzi z Unii Wolności z dawną, komunistyczną dyplomacją. Symbiozy o tyle łatwiejszej, że środowiska te często już przed 1989 r. się przenikały – rodzinnie czy towarzysko. Można powiedzieć, że MSZ było żywym przykładem głoszonej przez „Gazetę Wyborczą” idei pojednania „ludzi rozumnych”. Choć oczywiście walka o stanowiska trwała i kiedy do władzy dochodził SLD, a ministerstwem kierowali Dariusz Rosati czy Włodzimierz Cimoszewicz, to pokolenie dyplomatów z PRL odzyskiwało część wpływów.
Trzecia generacja Z czasem podziały zamazywały się jednak coraz bardziej i można powiedzieć, że obecnie obie grupy zlały się praktycznie w jednolite środowisko w ramach Platformy Obywatelskiej. Dziś często większe znaczenie ma przynależność do koterii towarzyskich, sitw, połączenie interesami finansowymi z wpływowymi klanami rodzinnymi niż dawne podziały polityczne. Dominują w nim jednak nadal przedstawiciele trzech pokoleń, z których pierwsze stanowili przybyli ze Wschodu po 1944 r. członkowie Komunistycznej Partii Polski. Niedawno np. szerokim echem odbiły się w MSZ dwie nominacje. Dwójka młodych ludzi z niewielkim doświadczeniem i wiedzą otrzymała stanowiska w jednych z najbardziej atrakcyjnych placówek – w Ambasadzie RP w Madrycie oraz konsulacie w Mediolanie. Oboje dostali posady z całkowitym pominięciem obowiązującej procedury konkursowej, co wywołało zrozumiałe rozgoryczenie wśród innych pracowników, często czekających długie lata na możliwość wyjazdu. Wszystko wyjaśniają informacje, że chodzi o syna obecnej wiceminister Grażyny Bernatowicz (przed 1989 r. używającej nazwiska Bernatowicz-Bierut) oraz córkę byłego wiceministra, a obecnie ambasadora w Waszyngtonie, Ryszarda Schnepfa.
Piramida Sikorskiego Objęcie rządów w gmachu przy al. Szucha przez Radosława Sikorskiego nie spowodowało głębszych zmian w wewnętrznym układzie sił w dyplomacji. Minister, który kierował wcześniej resortem obrony narodowej, najwidoczniej jednak przywiązał się na tyle do wojskowych, że przyprowadził ze sobą z MON kilku oficerów i powierzył im stanowiska dyrektorskie. Natomiast chyba wyłącznie jego rozdętemu ego należy zawdzięczać fakt, że liczba wiceministrów w MSZ osiągnęła nienotowany nigdy wcześniej poziom – Sikorski ma ich aż ośmiu. To właśnie tak irracjonalnie rozmnożone ministerialne, dyrektorskie i wicedyrektorskie pensje powodują, że wydajemy na utrzymanie resortu spraw zagranicznych z naszych podatków niemal 2 mld zł rocznie. Gdyby jeszcze ta ogromna kwota przyczyniała się do obrony interesów państwa za granicą, byłaby usprawiedliwiona. Ale komu jest potrzebne obecne MSZ, które oficjalnie kieruje się doktryną „budowania strategicznego partnerstwa z Rosją” na Wschodzie, a na Zachodzie „mniej obawia się niemieckiej siły niż niemieckiej bezczynności”? Obecnie w MSZ nie ma większego znaczenia etos służby cywilnej czy kwalifikacje. Według pracowników niemal wszystkie awanse na wyższe stanowiska dokonywane są nie na podstawie kompetencji, lecz powiązań pozamerytorycznych. Nominacje są uznaniowe, bez konkursów, według któregoś z kluczy – trzeba być z PO, ze służb, po sowieckiej akademii dyplomatycznej MGIMO lub z właściwego rodu. Minister pozostaje od czasu przejścia do Platformy konsekwentny tylko w jednym. I nie zmienił tego nawet 10 kwietnia 2010 r. Zamiast budować konsensus wokół podstawowych interesów Polski, stara się przede wszystkim atakować opozycję. Choć jego ostatni ruch – wystąpienie za pośrednictwem Unii Europejskiej do Moskwy o zwrot szczątków tupolewa – można interpretować jako nieśmiałą próbę zabezpieczenia się na wypadek zmiany koniunktury. Czyżby Sikorski wiedział o czymś, co jeszcze nie jest publicznie znane?

Artur Dmochowski

Radosne gaworzenie Hajdabombera z Demokratorem w tle Jakie to miłe – jeszcze się Dzieciątko nie pojawiło w stajence, a już dokoła słychać radosne gaworzenie. Na przykład w świątecznym numerze „Pulsu Biznesu”. Wielki blok świątecznych życzeń otwiera tekst Jacka Zalewskiego, który cieszy się bardzo z tego, że ze zdecydowanej większości pomieszczonych na kolejnych czterech stronach wypowiedzi nababów polskiego kapitalizmu bije optymizm. Radość części tzw. „środowisk biznesowych” jest zrozumiała. Ci, którzy zbudowali swe firmy na, jak to się drzewiej mówiło, dojściach, wiedzą, że póki rządzi Polską odpowiednia sitwa, to krzywda im się nie stanie. „Fortuna nasza przy Tuskowiczach wyrosła” mogliby wyhaftować na sztandarach z jakimiś ukradzionymi tytułami szlacheckimi (w końcu Sowieci i Niemcy wytracili tyle rodów, że jest po kim herby i sygnety kraść) . Oczywiście nie tylko, bo jeszcze przy Millerowiczach, Kwaśniewiczach i innych, poczynając od nestora rodów, sławetnego księcia Beneficyenta Transformowicza Ustrojowa. Dlatego z „biznesowych życzeń generalnie przebija optymizm. I trudno żeby było inaczej” cieszy się Zalewski. Jak tu się nie cieszyć, kiedy „kryzys 2013 naprawdę istnieje głównie w głowach”. No i „optymizmowi biznesu sprzyja okoliczność, że rok 2013 jest w Polsce drugim kolejnym bez żadnych wyborów ogólnokrajowych”. Dobrze jest, jak jest, kryzys wymyśliły pismaki, kto nie wierzy, ten psiajucha, i oby się nic nie zmieniło. Byle rządzili nami ludzie rozsądni, odpowiedzialni i europejscy. A wybory – wiadomo, nie wiadomo jak się mogą skończyć. A nuż jakiś oszołom zacznie mówić coś o zwalczaniu korupcji i o tym, że kapitał ma narodowość, a niekiedy nawet teczki w Moskwie. Ktoś powie – ale to rzecz oczywista, ludzie biznesu lubią spokój, tak było jak świat światem. Ale skoro tak, to dlaczego oprócz ogólnie słusznych zapewnień o tym że jest byczo i będzie jeszcze byczej (albo krowiej –stawiam, że krowiej) w tych samych tekstach pojawiają się wezwania do działania? Bo o to przedsiębiorcy „mają prawo oczekiwać od władzy, że bez ciśnienia kampanii wyborczej będzie podejmowała i wprowadzała decyzje w długim horyzoncie czasowym, a nie tylko administrowała”. Czyli nie jest największym na świecie przyjacielem biznesu owa władza? Czyli przez lata rządów „administrowała”? To może coś z nią nie w porządku jest – na przykład głupia, leniwa, albo zwyczajnie oszukańcza – w końcu obiecywała co innego. Oj nie, tak daleko krytyka iść nie może. Przypomina się PRL, w którym nieustannie nawoływano do działania: że trzeba reformować, intensyfikować, nie bać się decyzji, unowocześniać, gonić i przegonić. Ale oczywiście wszystko to w cieniu tonu propagandy ogólnej – że jest świetnie, przodujemy w produkcji stali i węgla, mamy najlepsze pod słońcem sojusze (pust’ wsiegda budiet solnce) et cetera. W „Pulsie biznesu” dziś także kolejny odcinek serialu „Jak szef Giełdy Papierów Wartościowych kręcił film”. Historia jest pyszna, a mało znana.

W skróci chodzi o to, że współpracownik Ludwika Sobolewskiego, szefa Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie zaangażował się w gromadzenie środków na produkcję filmu, który jest z kolei inwestycją… partnerki Sobolewskiego. Propozycje zainwestowania w dzieło Patryka Vegi pt. „Klątwa faraona” dostały m.in. spółki z rynku NewConnect i wybrani autoryzowani doradcy. Kilka miesięcy temu „Puls biznesu” informował, że Emil Stępień, dyrektor ds. regionalizacji GPW ze służbowego (!) maila rozsyłał takie oto informacje:

„Mam przyjemność i satysfakcję poinformować Państwa, że proces zawiązywania konsorcjum inwestorów w celu zainwestowania w produkcję filmową przeznaczoną do szerokiego rozpowszechniania, przebiega bardzo pomyślnie i wszedł w decydującą fazę […] Przesyłając Państwu projekt umowy inwestycyjnej uprzejmie prosimy o podjęcie definitywnej decyzji inwestycyjnej” To nie koniec: współwłaścicielem firmy Ent One, która produkuje film Vegi jest Anna Szarek – prywatnie partnerka Ludwika Sobolewskiego. Dwa miesiące temu Sobolewski tłumaczył się: „doskonale zdaje sobie sprawę, że mam w tej sprawie osobisty – potencjalny – konflikt interesów”. Dodajmy, że Anna Szarek to nie tylko partnerka Ludwika Sobolewskiego, ale także aktorka. To ona gra główną rolę w „Klątwie faraona”. Według dokumentów rozsyłanych do potencjalnych inwestorów przez firmę Ent One film może w kinach liczyć na publiczność porównywalną z „Listami do M.”, co oznacza 10,5 mln zł wpływu oraz ponad 3,5 mln zysku. Jak ów zysk miał być dzielony? Wszyscy inwestorzy mieli podzielić się 70 proc. pieniędzy, a pozostałe 30 proc. mają po połowie wziąć Patryk Vega i Anna Szarek. Sobolewski deklarował, że Anna Szarek pozbędzie się udziałów w firmie na rzecz wspomnianego na początku Emila Stępnia. Do dziś tak się jednak nie stało. Sprawą zajęła się rada GPW która zleciła w tej sprawie wewnętrzny audyt. Wyniki audytu są – i mówią, że Sobolewski ewidentnie złamał zasady. Minister skarbu Mikołaj Budzanowski zwołał więc walne zgromadzenie akcjonariuszy GPW z punktem „zmiany w zarządzie”. Jeśli Sobolewski sam nie odejdzie, to państwo, jako większościowy udziałowiec, po prostu go odwoła. W dzisiejszym „Pulsie Biznesu” „osoba dobrze znająca sprawę” mówi, że minister to „propaństwowiec”, więc „chce dać sygnał, że nie ma możliwości łamania żelaznych zasad, także etycznych”. Cóż, o ile sprawę „Klątwy faraona” opisuję, by wszyscy wiedzieli jak się w Polsce robi kino i interesy, to ta ostatnia deklaracja wzbudza już we mnie pusty śmiech. Przedstawiciel rządu PO stający w obronie „żelaznych zasad, także etycznych” to coś takiego, jak kacyk plemienia ludożerców przygotowujący petycję przeciw pożeraniu ludzi. Teraz o zagranicznym gaworzeniu. Obywatel Gubernator-Demokrator Władimir Iljicz Putin spotkał się z dziennikarzami i powiedział, że skutecznie kontroluje sytuację w kraju (mam nadzieję, że chodziło mu tylko o Rosję, ale nigdy nie wiadomo). A w sprawie zwrotu do Polski wraku Tupolewa stwierdził, że „nie miesza się do śledztwa”. Znaczy, „skutecznie kontroluje”, ale już nie w prokuraturze. Niezależność rosyjskiej prokuratury jest, jak wiadomo, legendarna. Putin powiedział też, że nie sądzi by Rosjanie „powinni trzymać się wiecznie tego wraku”. Wiecznie nie, ale może tak dwieście albo sto lat? Albo choć tyle, ile trzymają się ukradzionych Polsce podczas II wojny światowej dzieł sztuki i bibliotecznych zbiorów? Ale rekord w gaworzeniu należy jednak do dzieciątek krajowych. Na ostatniej stronie łososiowych (gospodarczych, znaczy) „Rzeczpospolitej” wywiad z Grzegorzem Hajdarowiczem, wydawcą „Rz”, „Sukcesu”, „Przekroju” oraz poddanego transformacji ustrojowej „Uważam Rze” (czytaj: ukradzionego ludziom, którzy wymyślili pismo i poprowadzili do sukcesu). Hajdarowicz oburza się na „Pawła Lisickiego jego współpracowników”, bo ich wypowiedzi wykazują „kompletną indolencję gospodarczą” (chodzi o zarzuty, że odwołując Lisickiego i tracąc oryginalny zespół tygodnika zamordował dochody z tygodnik a – sprzedaż wszak spada na łeb, na szyję). Niektóre wypowiedzi Hajdabombera (to taki facet, który krąży po Polsce i wysadza w powietrze różne biznesy medialne) są naprawdę zabawne. Na przykład „ze szczególnym zdumieniem czytam o rzekomym zysku, jaki wypracowywało „Uważam Rze”. Hajdarowicz przypomina, że miał wysokie koszty związane z ”wynagrodzeniem zespołu”. A, bandyci, a chciwcy! Zamiast pracować w klatkach i żreć opadłe z drzew banany oraz zgniłe kokosy, niewolnicy wypłacali sobie pensje! I to jak bezczelnie – tuż pod nosem właściciela! W dodatku wysokie! Swoją drogą, skoro nie przeszkadzało to Hajdabomberowi przez okrągły rok, to może działał na szkodę spółki, nie wyrzucając nas wcześniej?

Ale uwaga – kawałek dalej czytamy, że tygodnik „wychodził ekonomicznie na niski plus”. No to w końcu jak? Były „rzekome zyski” czy „niski plus”? A teraz uwaga: „koszty [tygodnika] były pokrywane z jego sprzedaży, bo reklamodawcy niechętnie patrzyli na reklamowanie się w >Uważam Rze<. To ogromna praca zespołu biznesowego doprowadziła do tego, że w tym tytule w ogóle znalazły się reklamy, głównie dzięki pakietom reklamowym z innych tytułów”. Pan Hajdarowicz twierdzi więc niniejszym, że reklamy w „URze” pojawiały się dlatego, że reklamodawcy pchali się drzwiami i oknami do „Przekroju”, „Sukcesu” i „Rz”, a bohaterscy handlowcy „na doczepkę” dokładali im reklamę w najchętniej kupowanym tygodniku w Polsce. Aha, a mercedesy w Polsce rozdaje się do wafelków „Grześ”, panie Grzegorzu. To typowy model biznesowy. Tylko skąd się brały reklamy w „URze” zanim nastał Hajdabomber? Ani chybi redaktorzy potajemnie wykupywali, ze swoich niebotycznych, złodziejskich pensji. Czołówka „Wyborczej” to dziś „Niekochani inaczej”. Jak czytamy w leadzie to „największe polskie badania ludzi homo- i biseksualnych. Wciąż czują się dyskryminowani, osamotnieni. Nastolatki wielokrotnie częściej niż ich heteroseksualni rówieśnicy myślą o samobójstwie.” Jakie to obiektywne badania? Uwaga, przeprowadziła je ”obiektywna” Kampania Przeciw Homofobii i równie obiektywne Stowarzyszenie Lambda. Jak to zrobiły? „Przepytały ponad 11 tys. osób homo biseksualnych. Głównie przez Internet”. No i co? No i pstro Wszystko na temat, nawet nie ma co komentować wyników. Co ciekawe, w tym samym tekście „GW” występuje prof. Ireneusz Krzemiński, który trzeźwo zauważa: „imponująca jest liczba respondentów w czasach, gdy w Internecie badaczom trudno zmobilizować do wypełnienia ankiety. Widocznie ta grupa ma wielką potrzebę wyrażenia opinii. Ale przestrzegałbym przed uznaniem ich odpowiedzi za reprezentatywne dla całego środowiska.”. Krótko mówiąc, Krzemiński wyraźnie stwierdza, że badania do których ludziska zgłaszają się dobrowolnie, żeby sobie ulżyć, są warte funta kłaków. Co nie przeszkadza „Wyborczej” robić z nich czołówki gazety. Jako że piszę ten przegląd mediów z Górnego Śląska, zajrzałem i do lokalnego „Dziennika Zachodniego”, należącego do rodziny „Polska The Times”. Pominąłem tekst „Ślązak ze Ślązakiem potrafią się dogadać. Świąteczny cud?” bo polemika między liderem ruchu Polski Śląsk Piotrem Spyrą oraz Jerzym Gorzelikiem, liderem Ruchu Autonomii Śląska, nie ma sensu z dwóch podstawowych powodów. Po pierwsze, pan Spyra jako wicewojewoda z ramienia PO, która to partia wciągnęła RAŚ do rządów ma akurat najmniejsze prawo do jej kontestowania (odsyłam do porównania z kacykiem plemienia ludożerców). Po drugie, z pana Gorzelika jest mniej więcej taki sam Ślązak, jak ze mnie buddyjski mnich. Więc na śledzenie polemiki cynika z imitatorem naprawdę szkoda czasu. Bardziej zaciekawił mnie (ach, ta tabloidyzacja mediów i odbiorców) tekst o życiu erotycznym… no właśnie nie wiadomo kogo. Bo z tytuły wynika że posłów („Agresywni na mównicy, a nudziarze w sypialni”), z leadu, że polityków w ogóle („agresja zastępuje niektórym politykom życie erotyczne”), a z tekstu, że o ludzi w ogóle (we Francji jeden z portali erotycznych przed wyborami prezydenckimi sprawdził „jakość życia seksualnego wyborców prawicy, lewicy i radykałów”). Zaciekawiło mnie szczególnie to ostatnie sformułowanie: „prawica, lewica i radykałowie”. Wynika z niego, że „radykał” to taki ktoś, kot nie jest ani z lewicy, ani z prawicy, tylko nie wiadomo skąd – kategoria osobna. To w sumie dobra wiadomość. Nie będzie już można straszyć „prawicowymi radykałami”, bo albo „z prawicy”, albo „radykał”. Ale tak naprawdę znacznie ciekawsze jest sformułowanie, że politycy „agresywni na mównicy to nudziarze w sypialni”. Jeśli to prawda, to kobiety Stefana Niesiołowskiego muszą zasypiać z nudów zanim jeszcze w ogóle wejdą do sypialni. No i byłbym całkiem zapomniał: jako że „Super Express” wyznaczył koniec świata (wszak dziś 21.12.2012) dokładnie na dziesiątą rano, która właśnie – gdy piszę te słowa – minęła, to chciałbym wszystkim serdecznie pogratulować przetrwania. I przy okazji zauważyć, że to wielka klęska nie tylko samozwańczych proroków zagłady, ale i rządu Donalda Tuska. Gdyby rzeczywiście świat skończył się w piątek dziesiątej rano, pan premier i jego współpracownicy mieliby pewność, że już nigdy i przed nikim za nic nie będą odpowiadać. A tak – to się jeszcze zobaczy. A jako że to mój ostatni przegląd mediów przed świętami Bożego Narodzenia, życzę wszystkim Czytelnikom rodzinnych, szczęśliwych i cudownych świąt. Bóg się rodzi, moc truchleje, prędzej czy później wiatr zmian zawieje. A jak pisał Gałczyński:

Gdy wieje wiatr historii, Ludziom jak pięknym ptakom Rosną skrzydła, natomiast Trzęsą się portki pętakom. Piotr Gociek

Twórców SKM – pod sąd! Warszawiaków zapewne zainteresuje, że gdy padł projekt utworzenia Szybkiej Kolei Miejskiej od razu wrzeszczałem, że jest to poroniony pomysł. Tłumaczyłem, że tory kolejowe należy jak najszybciej rozebrać, a linią średnicową puścić samochody i autobusy. Pokazywałem, jak mostem średnicowym co kilka minut przejeżdża pociąg – w połowie pusty – a w tym samym czasie na mostach tłoczą się tysiące aut i autobusów; czyli, że jest to po prostu marnowanie przestrzeni. Jak grochem o ścianę. Powstała SKM. W godzinach szczytu przewozi ludzi sprawnie – a poza nimi powoduje tylko nieprawdopodobne korki na przejazdach kolejowych. Skład jest na 900 osób – jedzie 50. Z reguły posiadacze biletów ulgowych lub bezpłatnych. Rekordem jest SKM na lotnisko „Fryderyk Chopin”. Wybudowana za ogromne pieniądze z okazji Euro2012. Efekt można zobaczyć. Nawet reżymowa prasa nie zostawia na tej inwestycji suchej nitki:

http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,95193,13038638,Pociagi_na_lotnisko_jezdza_puste__SKM_ukrywa_dane.html

Od razu wyjaśniam: sam z SKM korzystam i jestem zachwycony. Pomijając notoryczne spóźnienia, jadę wręcz luksusowo - i bezpłatnie. A Wy wszyscy frajerzy, tłoczący się w korkach, jeszcze do mnie dopłacacie ciężkie pieniądze – więc się cieszę. Jednak, jako człowiek uczciwy, domagam się likwidacji SKM Bądźmy sprawiedliwi: za to nieszczęsne SKM nie odpowiada tylko „Bufetowa”. To samo stanowisko zajmował śp.Lech Kaczyński, poprzedni prezydent m.st.Warszawy. To samo stanowisko zajmują burmistrzowie dzielnic Warszawy. To samo stanowisko zajmuje zdecydowana większość Warszawiaków: ci, co jeżdżą są zachwyceni – i, w odróżnieniu ode mnie, chcą nadal pasożytować na reszcie Polaków; ci co nie jeżdżą nie zdają sobie sprawy, jak rozluźniłby się ruch w Warszawie, gdyby zalać tory asfaltem. Naruszanie status quo jest zawsze trudne. O ile mieszkańców można zrozumieć bez trudności, to warto wyjaśnić, dlaczego urzędnicy wszystkich miast są za koleją, tramwajami – w ostateczności za trolejbusami i autobusami. Otóż dlatego, że jest to komunizm, komunikacja zbiorowa. Ludzie jeżdżący autami robią sobie co chcą i można im co najwyżej poustawiać foto-radary . Natomiast w pociągu czy autobusie pasażer jest na łasce Władzy: nie może wysiąść gdzie chce, to Władza łaskawie decyduje, gdzie utworzy przystanek, a gdzie go zlikwiduje. Władza czuje się wtedy Ważna. Ma to głupie bydło pozamykane w puszkach – a jak padnie rozkaz, to można będzie wszystkich zawieźć nawet na rampę w Birkenau. Z samochodami osobowymi byłoby znacznie trudniej.Rozbudowa komunikacji zbiorowej daje urzędnikom Władzę. I TYLKO o to IM chodzi. Reszta uzasadnień to absolutna bzdura. Czas, jaki tracą samochody oczekujące na zamkniętych przejazdach kolejowych jest znacznie większy niż czas zaoszczędzony przez pasażerów SKMki.Ci urzędnicy nie są w stanie zrozumieć, że choć istotnie na lotnisko przylatują tysiące pasażerów – to jednak wolą oni zostać zawiezieni autem pod sam dom, niż czekać na kolejkę... a potem szukać auta, które dowiezie ich pod dom! Komunikacja zbiorowa to wytwór XX wieku – wieku kolektywizmu. Człowiek XXI wieku nie chce dać się zamykać w puszce; jeśli może, woli być panem swojego ciała i swojego czasu, chce móc nagle stanąć przy restauracji albo skręcić i pojechać gdzie indziej. On tego zapewne nie robi – ale MOŻE to zrobić. I to jest dla nas ważne. A XVIII wieczny zabytek, czyli kolej, tę możliwość odbiera. Komunikacja zbiorowa jest przy tym potwornie droga – i zanieczyszczająca środowisko. Auto – teoretycznie, gdyby pominąć tarcie i opór powietrza – raz rozpędzone dojechałoby na miejsce bez silnika. Dlatego tak ważne są „zielone fale” - największym bowiem kosztem jest hamowanie i rozpędzanie. Tymczasem nawet autobus co 200 metrów staje, blokuje pas ruchu – i po to, by wpuścić lub wypuścić jednego nieraz pasażera musi zahamować i rozpędzić masę swoją i 100 innych pasażerów!! Kosztu tego nie widać, ale spaliny czuć. W wypadku kolei lub tramwaju – czują je sąsiedzi elektrowni na Śląsku – bo cudów nie ma... Mam nadzieję, że w Wolnej Polsce tych Geniuszów od komunikacji zbiorowej da się postawić przed sądem – za gigantyczne marnotrawstwo grosza publicznego, wydawanego po to, by zaspokoić ICH żądzę Władzy. Władzy nad nami!

Ech - ten pociąg do pociągów...... Poprzedni wpis sprowokował wiele dziwnych komentarzy. Np. {Tadeusz Rol} zacytował moje zdanie: "Auto – teoretycznie, gdyby pominąć tarcie i opór powietrza – raz rozpędzone dojechałoby na miejsce bez silnika" - bez komentarza; chyba ironicznie. Ale to przecież elementarz fizyki. Natomiast autobus musi stawać na przystankach, bo taka jest jego natura. To chyba oczywisty argument? Oczywiście na autobus też działa tarcie i opór powietrza. Natomiast {NORAD} pyta: "Tak wszystko jest zrozumiałe, tylko co z ludźmi którzy nie posiadają samochodów? i których nie stać na taksówkę??" Jak to, co: jadą prywatnym autobusem - ale dlaczego mieliby musieć koleją? Jeśli {NORAD} spyta: "A co z tymi, których nie stać na prywatny autobus?" to odpowiadam: "A co z tymi, których obecnie nie stać na autobus miejski?" No, co? Chodzą piechotą!

{Zielony} pisze tak:„Np. dziennie z w tranzycie Litwa (Rosja) - Niemcy przez Polskę przejeżdża 5000 tirów (w obie strony) 1 pociąg zabiera 50 tirów tak więc wystarczyłoby 100 pociągów dziennie (100 podzielić na 24 godziny = 4 na godzinę) by 100% tych tirów zniknęło z dróg to oznacza ze wystarczyłoby co 30 minut odprawić po 1 pociągu w stronę Niemiec i 1 w stronę Litwy(Rosji)” Tylko „Zielony” zapomina, że gdzies na końcu drogi te TIRy muszą zostać wyładowane – i potem jechać do rozmaitych miejscowości. Niestety: nie jest tak, że stacja kolei to miejce przeznaczenia TIRa. Oczywiście: również w Niemczech muszą one dojechać do początkowej stacji. A, niestety, TIR z Saksonii i TIR z Hanoweru jadą zupełnie inną trasą. A ponadto – proszę stanąć przy szosie. Oczywiście: drodze szybkiego ruchu. 200 TIRów przejedzie przede mną przez 10 minut – a przez pozostałe 50 minut ten pas może służyć innym samochodom. I, co więcej, każdy TIR moze sobie pojechac na skróty – a pociąg: nie może. A w ogóle to argument decydujacy jest taki : proszę sobie odpowiedzieć na proste pytanie: państwa dopłacają do kolei, a karzą wysoką akcyzą przejazd samochodem. A mimo to ludzie nie chcą stawiac tych TIRów na tory. Widocznie jakiś powód mają – nieprawda-ż?

JKM

F. Republikańska o śmierci społeczeństwa II Komuny czeka nas demograficzna równia pochyła....Tusk " „najtańsza dla państwa jest rodzina bez dzieci”, II RP , zwana II Komuną jest państwem socjalistycznym . W swoim godzinny wykładzie, z którego video umieściłem na dole tekstu profesor de Soto uważa ,że cezurą czasową , od której można mówić , ze w Europie ustrojem jest socjalizm , jest data upadku muru berlińskiego. Oczywiście jest to data umowna , bo budowa socjalizmu , eurosocjalizmu w Europie zaczęła się już wcześniej Oczywiście odmiana socjalizmu, która teraz doprowadza do zapaści cywilizacyjnej całą Europe z Polską włącznie różnic się od socjalizmu rosyjskiego , który panował w Polsce przez prawie 50 lat, zwanego komunizmem , czy socjalizmu niemieckiego III Rzeszy Hitlera , zwanego nazimem . Socjalizm , który został zbudowany w ciągu ostatnich lat w Europie możemy śmiało nazwać od jednego z jego głównych , ideologicznych fundamentów” polityczną poprawnością” . Polityczna poprawność jest ideologią socjalistyczną . I nie jest wbrew nazwie jedynie poprawnością konwersacji , w której penalizuje się użycie określenia „murzyn”, „pedał” , „laleczka „ itp. . Polityczna poprawność jak każda ideologia socjalistyczna jest totalitarna w swej istocie . Systemy ideologiczne takie jak polityczna poprawność profesor „D' Alemo nazwał religiami politycznymi . Profesor Ferguson posunął się jeszcze dalej i stwierdził ,że ideologia ,politycznej poprawności jest „ religią panującą” w państwach Zachodu . Idąc dalej tokiem rozumowania profesora Fergusona „religią panującą” Unii Europejskiej jest „polityczna poprawność „ . Jeśli popatrzymy na fanatyzm socjalistycznych , lewicowych , lewackich fanatyków tej „religii politycznej „ musimy zadać sobie pytanie, czym Unia Europejska różni się od takiej Arabii Saudyjskiej. Czy Unia Europejska jest „państwem teokratycznym” ? W wahabickiej Arabii Saudyjskiej źródłem prawa jest zbiór dogmatów . Styl życia, zachowanie , gospodarka , prawo jest pochodną dogmatów „islamskiej politycznej poprawności „ Pochodną tez i prawd zawartych w Koranie . Wszystkie inne systemy etyczne są ledwo tolerowane , jedynie wyznawcy „islamskiej poprawności politycznej „ maja prawo do rządzenia , obejmowania urzędów, prowadzenia szkół i uniwersytetów , posiadania stacji telewizyjnych i prasy . „Przemoc religijna „ ideologii politycznej poprawności jest podobna do tej w Arabii Saudyjskiej Socjalistyczny ustrój Europy , ustrój politycznej poprawności najbardziej przypomina socjalizm niemiecki czasów III Rzeszy. Ustrój gospodarczy socjalizmu Hitlera To fasada kapitalistyczna za która kryła się totalitarna kontrola nad siłą roboczą ,nad ludnością ,całkowita kontrola nad firmami , w których komisarze socjalistycznej partii decydowali co ma być produkowane, w jakich ilościach, w jakich cenach, surowce przydzielano . Tak jak socjalizm zniszczył Rosję , tak socjalizm zniszczył Europę. Jednym z owoców forsowania przez nomenklaturę II Komuny politycznej poprawności na „religie państwową „ Polski jest rozpad, deformacja i fundamentalne zniszczenie struktury społecznej . Co więcej w imię fanatyzmu realne jest upadek całego organizmu polityczno społecznego Marek Chludziński , szef Fundacji Republikańskiej w tekście „ Uciec przed zapaścią „ ….”Od 1989 roku utrzymuje się w Polsce okres depresji urodzeniowej.Po krótkim okresie związanym z wejściem roczników wyżu demograficznego czeka nas demograficzna równia pochyła. Jej efektem będzie radykalna zmiana społeczna: starzenie się i spadek dzietności, a w efekcie rozpad systemu opieki zdrowotnej i emerytalnego, który tych zmian nie uniesie, oraz radykalne zmniejszenie się wpływów do budżetu państwa.”......”Uzyskanie wyjaśnienia sensu i istoty wspierania rodziny przez państwo jest tym trudniejsze, że nawet premier zdaje się go nie rozumieć. Kiedy bowiem stwierdza, że „najtańsza dla państwa jest rodzina bez dzieci”, …..”Obecnie statystyczna Polka rodzi 1,3 dziecka w ciągu swojego życia(a należy pamiętać, że wciąż mamy znaczną liczbę kobiet w wieku reprodukcyjnym, co jest skutkiem wyżu demograficznego z początku lat 80.). Nie zapewnia to nawet prostej zastępowalności pokoleń. Utrzymanie tej tendencji spowoduje dwa efekty. Pierwszy to zaburzenie proporcji między liczbą osób w wieku produkcyjnym i w wieku poprodukcyjnym. Obecnie na jednego emeryta/rencistę przypada dwóch pracujących. Około roku 2060, kiedy liczby osób w wieku 20–65 i powyżej 65 lat zrównają się, każdy pracujący będzie utrzymywał jednego emeryta. Drugi efekt to stale przyspieszający spadek liczby ludności w ogóle z powodu zwiększającej się proporcji osób powyżej 65. roku życia, których umieralność z każdym kolejnym rokiem życia drastycznie rośnie.”......(źródło)

Dane jednoznacznie wskazują ,że socjalizm , wysokie podatki , oznaczają dla Polaków jako narodu ,społeczeństwa ...śmierć. Pomimo tego fanatycy religijni politycznej poprawności . Palikot, Miller, Tusk, Niesiołowski, Sikorski , Komorowski dalej forsują w II Komunie socjalistyczny model społeczeństwa. Wymieranie społeczeństw Europy ma swoje podstawy w jednym z „dogmatów religijnych „ politycznej poprawności „ . Jest to tak zwana teoria zrównoważonego rozwoju zakładająca wymuszone zmniejszenie populacji i doprowadzenie do spadku PKB Profesor Constanza „Constanza „Czy taka przemiana światopoglądu i celów politycznychjest w ogóle możliwa? „....„Potrzebny jest nam obecnie zrównoważony ekologicznie, sprawiedliwy i korzystny ekonomicznie wzrost dobrobytu nie tylko w zakresie PKB „....”Co więcej, w niektórych krajach może to oznaczać spadek PKB. „....”wzrost PKB ….dalsze stosowanie go jako głównego celu polityki w krajach „nadmiernie rozwiniętych" może być niebezpieczne i przynosić skutki odwrotne do zamierzonych „.....”wyraźnie niezrównoważona ekologicznie…..przestała być także sposobem na poprawę ludzkiego dobrobytu i szczęścia „....”kapitał naturalny i społeczny, którego nie uwzględnia wskaźnik PKB, stanowi obecnie czynnik ograniczający poprawę dobrobytu w zrównoważonym rozwoju człowiekai do oceny rzeczywistego postępupotrzebne są inne mierniki. „....(więcej)

Pod spodem profesor Lomborg omawia podstawy ideologiczne politycznej poprawności dążenia do wyludnienia Europy. Wracając jednak do artykułu Chludzińskiego, to kiedy państwo skorzystacie z linku i go przeczytacie w całości zobaczycie państwo jaki spustoszenie umysłowe wywarła propaganda politycznej poprawności . Chludziński zgodnie z tezą Kisielewskiego ,że socjalizm walczy z problemami, które sam stworzył metodami, które tylko te problemy , ten socjalizm pogłębiają proponuje więcej państwa, więcej urzędników , więcej socjalistycznej inżynierii finansowej w celu rozwiązania problemu depopulacji A przecież najlepsza polityką prorodzinną państwa jest ,że pozwolę sobie tutaj użyć słów Michnika jest „ odpeir....nie się państwa od rodziny „ Zaprzestanie likwidowania przez państwo rodziny bandyckimi podatkami. Likwidacja przymusowych rabunkowych ubezpieczeń społecznych , skończenie z prawem urzędników, socjalistów do prania mózgu dzieciom w szkołach , czyli prywatyzacja szkolnictwa Z eseju profesora Lombora w Foreign Affairs pod tytułem „ The Club of Rome’s Problem -- and Ours . 40 lat temu ludzkość została ostrzeżona ,że wzrost ekonomiczny skończy się dla niej zniszczeniem . Klub Rzymski , gromadzący ludzi ze szczytów nauki , polityki i biznesu zgromadzonych razem przez Wocha Aureli Peccei przedstawił tą sprawę w 1972 roku w cienkim woluminie zatytułowanym 'The Limits to Growth „ „ Granice wzrostu „ Opieral się on na serii matematycznych modeli opracowanych przez profesorów MIT . Tezy tej książki ta stała się fundamentalną ideą owych czasów . Wierzono ,że rozwój rodzaju ludzkiego jest na kolizyjnym kierunku z zasobami surowców , i że krach jest tuż za rogiem . Założony w 1968 roku Klub Rzymski , który reklamował się jako zespól najlepszych światowych analityków , zdolnych do przewidzenia przyszłości rodzaju ludzkiego. Profesor Jay Forrester z MIT opracował komputerowy model globalnego systemu, nazwanego World2 , który służył do stworzenia modelu przyszłości planety w oparciu o szereg danych. Klub Rzymski dodatkowo zatrudnił dwóch innych profesorów MIT Donella Meadows i Dennis Meadow .aby stworzyli wersję World3 . Model wygenerowany przez World3 stał się podstawą opracowania „ The Limits to Growth „ Generalnie zasoby naturalne , w tym żywność miały się wkrótce wyczerpać. Jedynym wyjściem było doprowadzenie do zatrzymania rozwoju cywilizacji i wyludnienia . Propagowani posiadania maksimum jednego dziecka . Okazało się to kompletną bzdurą , gdyż pomimo wzrostu ludności świata ilość produkowanej żywność na głowę wzrosła . To samo dotyczyło ilości zasobów naturalnych . Polucja zaś pomimo gigantycznego wzrostu gospodarczego świata zmniejszyła się . Rozwój cywilizacyjny przyspiesza dzięki Chinom, Indiom . Setki milionów ludzi wydobywa się z ubóstwa .Pomimo tego idea dążenia do wyludnienia Europy i świata jest głęboko zakorzeniona w umysłach elit . Jest to dziwne i zastanawiające .Świat wbrew dążeniom tych elit potrzebuje więcej wzrostu gospodarczego , a nie jego zahamowania, czy permanentnej recesji „.....(więcej) Marek Mojsiewicz

Wypowiedzi renomowanego doktora, od których włosy staną Ci dęba

Eight Quotes from a Cancer Surgeon That Will Set Your Hair on Fire
http://jonrappoport.wordpress.com/2012/12/06/8-quotes-from-a-cancer-surgeon-that-will-set-your-hair-on-fire/
Medycyna społeczna. Może Cię zabić, ale ostatecznie jest przecież darmowa. Chyba że nie płacisz podatków – wtedy po prostu Cię zabije. Nazywa się Marty Makary. Jest chirurgiem zajmującym się rakiem oraz naukowcem na Johns Hopkins School of Medicine i School of Public Health. Marshall Allen z Propublica przeprowadził z nim wywiad na temat ubytków zdrowotnych u pacjentów. Weź pod uwagę, że cytaty te wyjęto z ust mainstreamowego lekarza, który jest wewnątrz systemu i który w niego wierzy. Czyni to oświadczenia Makarego jeszcze bardziej szokujące.

…jeden na czterech pacjentów cierpi przez pomyłkę. Kardiolog z Wisconsin został wylany z pracy za stwierdzenie, że odczyty EKG w ponad jednej czwartej przypadków są błędne. My [lekarze] jesteśmy oceniani poprzez „jednostki walorów” na koniec każdego kwartału fiskalnego. Nasz manager siada razem z nami i mówi, czy nasze jednostki pracy idą w górę czy w dół; jeśli chcesz otrzymać większy bonus, musisz zwiększyć liczbę operacji… Dane z New England Journal of Medicine wskazują, że prawie połowa opieki zdrowotnej nie opiera się na dowodach (Innymi słowy, prawie 50% opieki zdrowotnej w Ameryce nie bazuje nawet na mainstreamowych źródłach i badaniach… i należy dodać, istnieją rozstrzygające dowody, że ta połowa badań nie jest godna zaufania. Zatem stwierdzenie, że zwykli lekarze „przeważają” jest poważnym niedopowiedzeniem. – JR)… do 30% opieki zdrowotnej jest niepotrzebne… Widziałem przypadki, gdzie pacjent nie był informowany o mniej inwazyjnych metodach leczenia w poszczególnych operacjach, ponieważ lekarz miał takie „upodobanie” i miał po prostu nadzieję, że pacjent nie dowie się o takich metodach. Pomyłki medyczne są na piątym bądź szóstym miejscu (w zależności od przyjętej metodologii) na liście najczęstszych przyczyn zgonów w Stanach Zjednoczonych. … Chęć i refleks lekarzy są ofiarą dla pacjentów, nawet gdy nie mają nic innego do zaoferowania. Istnieje potężna motywacja finansowa. Doktorzy płacą za nowy sprzęt, który kupują za pożyczone pieniądze.” (Inaczej mówiąc, ‘mamy ten drogi sprzęt, musimy go więc używać, by za niego zapłacić.’ – JR) Odkąd dr Makary pracuje na Johns Hopkins, jest zaznajomiony z ważnymi artykułami dr Barbary Starfield, która także pracowała na Hopkins przez wiele lat.

26 VII 2000 r. Journal of the American Medical Association opublikował artykuł Starfield „Is US health really the best in the world?” [Czy amerykańska opieka zdrowotna naprawdę jest najlepsza na świecie? - Ussus]
Starfield ujawniła następujące fakty:

W USA roczna liczba zgonów jest bezpośrednim rezultatem medycznych zabiegów i wynosi 225000. 106000 ludzi jest zabijanych przez leki zatwierdzone przez FDA [agencja do spraw żywności i leków]. 119000 obywateli amerykańskich ginie w szpitalach z powodu złej opieki medycznej. To trzecia najważniejsza przyczyna zgonów w Ameryce. W 2009 r. przeprowadziłem wywiad z dr Starfield. Zapewniła mnie, że od publikacji artykułu w 2000 r., żadna federalna agencja nie skontaktowała się z nią, aby zapytać jak można powstrzymać ten horror. Także żadna agencja nie podjęła jakichkolwiek działań, by rozwiązać ten problem. Obok tego istnieją medyczne okaleczania. W 2001 r. LA Times opublikował szokujący artykuł Lindy Marsa. Artykuł ujawnił, że do 2,1 mln przypadków śmiertelnych należy doliczyć kolejny milion takich przypadków  w amerykańskich szpitalach każdego roku, jako rezultat ostrych reakcji na farmaceutyki. Każdego roku w Ameryce występuje 36 milionów niepożądanych reakcji na leki. Ludzie popierający wchodzącą „Obamacare” powinni się nad tym wszystkim zastanowić. Z milionami nowych ludzi, wchłanianych przez ten system, zastraszające liczby przytaczane w artykule będą się powiększać. To są rzeczywiste ludzkie istnienia. Lecz nie martw się. Jesteś człowiekiem i chcesz „Opieki Obamy”. Dostaniesz złotą gwiazdkę na tablicy zabobonów. Przysyłaj mi w mailach swoje odczucia. Wydrukuję je i przykleję na ścianie obok liczb śmierci i okaleczeń. To ładna kolekcja. John Rappoport

Żebrowski: Michnik chroni swe rodzinne klejnoty Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy, której Ozjasz Szechter był członkiem i bardzo wysokim funkcjonariuszem, była organizacją w II RP nielegalną, walczącą z porządkiem konstytucyjnym, występującą przeciwko niezawisłości i całości państwa polskiego. Dobra osobiste to sprawa przede wszystkim osobistych odczuć, przy odwołaniu się do ogólnie przyjętych ocen w społeczeństwie. Te zaś mogą być i są zmienne, albowiem z czasem zmienia się system niektórych wartości. Prawo cywilne nie definiuje tego pojęcia, zatem prawnik może udowadniać przed sądem, że takie prawo zostało naruszone, także wobec zmarłego członka najbliższej rodziny, choć podstawowe cechy owego prawa to niezbywalność i niedziedziczność. Szykuje się nam ciekawy proces – oto Adam Michnik skarży Instytut Pamięci Narodowej o ochronę dóbr osobistych. W grę wchodzi cześć Ozjasza Szechtera, zmarłego w 1982 r. ojca Adama Michnika. Otóż w przypisie do publikacji IPN („Marzec 1968 w dokumentach MSW”, t. I, s. 553) zawarta jest o nim następująca informacja: Ozjasz Szechter (…) członek KPZU, aresztowany i skazany za szpiegostwo na rzecz ZSRR (1934) (…). Ponieważ nie ma solidnych badań naukowych nad dziejami komunistycznej zdrady w II RP, nie opublikowano dotąd nawet podstawowych dokumentów z tego zakresu (a dlaczego? zgadnijcie sami), nie wiemy, czy taki właśnie zarzut padł w wyroku, czy też nie. Być może nie, ale wtedy wystarczyłaby solidna, dokumentalna publikacja na łamach „Gazety Wyborczej”, z opublikowaniem in extenso owego wyroku. Byłoby to coś w rodzaju formalnego sprostowania. Michnik jednak nie odpuszcza i idzie z tym do sądu. Zapowiada się więc proces ciekawy, bo nie tylko o czystą formułkowatość tu chodzi.

Na moskiewskim żołdzie Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy, której Ozjasz Szechter był członkiem i bardzo wysokim funkcjonariuszem, była organizacją w II RP nielegalną, walczącą z porządkiem konstytucyjnym, występującą przeciwko niezawisłości i całości państwa polskiego. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Była to zakonspirowana partia polityczna, finansowana przez wrogi Polsce Związek Sowiecki, całkowicie dyspozycyjna wobec Moskwy. Jej funkcjonariusze (w slangu komuny zwani „funkami”) otrzymywali sowiecki żołd wynoszący miesięcznie nawet kilkaset złotych (robotnik zarabiał wówczas 100-150 zł). Całkowicie opłacani byli również członkowie tzw. wojskówki, czyli siatki szpiegowsko-dywersyjnej, ponadto istniała kategoria tzw. półfunków, czyli tych, którzy byli opłacani częściowo. Razem, jak można szacować, co najmniej jedna trzecia członków partii i organizacji komunistycznych (KPP, KPZU, KPZB, MOPR itp.) była na sutym, moskiewskim żołdzie. W zamian za to oczekiwano od nich wykonywania konkretnych zadań politycznych, szpiegowskich i dywersyjnych. I były one wykonywane bez zastrzeżeń, choć w ramach komunistycznego terroru lała się krew i padały niewinne, postronne ofiary. Ozjasz Szechter ps. „Jerzy” dla komunizmu, jak to określił jego syn Adam, zerwał z całą swoją tradycją. Przed wybuchem wojny pracował w prywatnym banku we Lwowie jako zwykły urzędnik. Prawdziwą karierę zawodową zaczął jednak robić dopiero po 17 września 1939 r. Jako sprawdzony, zahartowany w bojach z państwem polskim towarzysz, został inspektorem kadr w sowieckim Gosbanku (Bank Państwowy) we Lwowie, po wejściu Niemców w 1941 r. przerzucono go (wraz z rodziną) do Uzbekistanu – nie, nie na zsyłkę, co było wówczas polskim losem, ale też do banku. W latach 1943-1945 służył w wojsku, ale nie w tym „ludowym”, lecz jak na nastajaszczego towarzysza przystało w Armii Czerwonej. W tzw. Polsce Ludowej zawrotnej kariery nie zrobił – pełnił wprawdzie eksponowane funkcje (kierownik Wydziału Prasowego CRZZ, zastępca redaktora naczelnego „Głosu Ludu” – partyjne Wydawnictwo Książka i Wiedza), ale rzutował na tym właśnie jego przedwojenny proces (tzw. proces łucki w 1934 r.), w którym oskarżeni uznani zostali za „sypaków”, czyli osoby składające wielce obciążające komunę zeznania. Nie przeszkodziło mu to jednak w otrzymaniu całkiem przyjemnego mieszkanka w alei Przyjaciół, gdzie osiedli najważniejsi prominenci komunistyczni.

Według Michnika… tata antykomunista, mama patriotka Syn, czyli Adam Michnik, twierdzi inaczej: Mój ojciec był bardzo znanym działaczem komunistycznej partii przed wojną, siedział osiem lat w więzieniu. Po wojnie nie odgrywał żadnej roli. Nie odgrywał, bo nie chciał jej odgrywać. (…) miał on poglądy straszliwie antyreżimowe, antysowieckie, a w związku z tym także antykomunistyczne, choć on tego tak nie nazywał. Kto chce, niech wierzy, że funkcjonariusze KPZU byli po prostu… antykomunistami. A kto w to nie uwierzy, też może być pociągnięty do odpowiedzialności za naruszenie dóbr osobistych? Helena Michnik, żona (?) Ozjasza Szechtera a matka Adama Michnika, z zawodu nauczycielka, przed wojną nie pracowała, bowiem poświęcała się również robocie rewolucyjnej. Za organizowanie nielegalnej, komunistycznej młodzieżówki (Pionier) była aresztowana w 1925 r. Po 17 września 1939 r. pracowała jako nauczycielka w sowieckich szkołach średnich, następnie w Gosbanku na stanowisku inspektora. Po wojnie wykładała historię (?) w szkole Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i napisała osławiony podręcznik historii Polski. Według Adama Michnika: w obrębie historiografii marksistowskiej reprezentowała ona – w pewnym sensie – skrajny ton patriotyczny (…). Kto chce, niech wierzy w zapewnienia redaktora „GW”, który twierdzi: Kiedyś prof. Manteuffel użył sformułowania, że podręczniki dla młodzieży były w PRL konstruowane tak, jakby pisał je nieżyczliwy Polsce cudzoziemiec. Otóż podręcznik mojej matki – zwłaszcza z perspektywy czasu i na tle innych książek tego typu – wolny jest od takich paskudztw. Może na łamach „GW” ukażą się obszerne fragmenty tego „podręcznika”, aby czytelnicy mogli sami ocenić, od czego on był wolny?

Starszy brat zasądzał kary śmierci Starszy brat Adama, Stefan, to członek PZPR, kapitan „ludowego” WP i sędzia Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie i Najwyższego Sądu Wojskowego. Jego konto prawnicze obciążają liczne stalinowskie wyroki: kary śmierci (wykonane) i kary długoletniego więzienia. Po 1968 r. przeniósł się (na wszelki wypadek?) do Szwecji, gdzie mieszka do dziś jako… uchodźca polityczny. Obecnie jest ścigany przez polski wymiar sprawiedliwości za popełnione zbrodnie sądowe. Ale Adam mówi o nim tak: – Kiedy zapadały najgorsze wyroki, Stefan był dwudziestoparoletnim człowiekiem, który niewiele rozumiał z tego, co się działo. Nie rozumiał? Kto chce, niech wierzy.

Adam Michnik powiedział o sobie: – Należałem do komunistów w sześćdziesiątych latach. Uważałem, że komunistyczna Polska to moja Polska. Nie był to jednak tylko rodzinny sentyment. W latach 1957-1962 należał do tzw. walterowców, czyli do „czerwonego harcerstwa”. Odpowiadał mu nastrój komsomolskich idealistów i śpiewanie rewolucyjnych pieśni po rosyjsku i żydowsku podczas przemarszów przez polskie wsie… Jakby tego było mało, mamy w tej rodzinnej historii jeszcze jednego Szechtera, Szymona. Też nie byle kto, bo to stryj Adama. Komsomolec we Lwowie podczas okupacji sowieckiej, później członek PZPR. Niezależnie od późniejszych, różnych losów członków tej komunistycznej rodziny, należy na nią spojrzeć wedle ogólnie obowiązujących w społeczeństwie ocen. Adam Michnik uważa, że grunt to rodzinka, grunt to rodzinkę fajną mieć. I zamierza bronić jej… czci przed sądem. Będzie ciekawie czy strasznie?

Leszek Pietrzak

Zgotowali sznur skandali Gdyby Stanisław Wyspiański był dzisiaj felietonistą, tak by skomentował rosnącą lawinę wydarzeń: „Miałeś, chamie, złoty róg, miałeś, chamie, czapkę z piór: czapkę wicher niesie, róg huka po lesie, ostał ci się ino sznur, ostał ci się ino sznur.” Polska skoku cywilizacyjnego sypie się na oczach. Skandal goni skandal. Kilka tygodni temu prezes ENEI podał się nagle do dymisji, chodziły za nim służby antykorupcyjne. Parę dni temu wywalono prezesa LOT, który tak dzielnie reorganizował spółkę ze ta zanotuje w tym roku największe straty od lat (a traci pieniądze rok w rok). Wczoraj z kolei zawieszono w wykonywaniu obowiązków prezesa Giełdy Papierów Wartościowych (GPW), bo ten postanowił zebrać kasę od spółek New Connect na finansowanie filmu swojej kochanki:

www.pb.pl/2930171,62685,ludwik-sobolewski-juz-nie-kieruje-gpw

Tak funkcjonują “fachowcy” namaszczeni przez Platformę. Jak tak dalej pójdzie to i ze sznura mało co pozostanie. Ludwik Sobolewski był prezesem GPW od 2006 roku. Zastąpił Wiesława Rozłuckiego (aktualnego członka rady nadzorczej TVN), geodety którego Leszka Balcerowicza namaścił na ojca giełdy i który wyróżnił się wpuszczeniem pierwszej spółki na giełdę z panamską ITI jako “strategicznym udziałowcem”:

monsieurb.nowyekran.pl/post/13683,bielecki-i-balcerowicz-w-cieniu-fozz

Sobolewski musiał stwierdzić że skoro panuje ogromny bajzel i wszyscy robią bezkarnie co chcą to on też może pozałatwiać swoje prywatne sprawy na grzbiecie innych. Cudem jakimś młoda początkująca aktorka wylądowała jako sekretarka w biurze GPW aby stać się z czasem, naturalnym biegiem rzeczy, kochanką prezesa. Kochanka miała duże ambicje wiec prezes z kolegami zaczął zbierać kasę na jej firm u emitentów. Musiał pozazdrościć sukcesu znanym mecenasom filmowym z Gdańska, innowacyjnej spółce Amber Gold. Pisaliśmy już wcześniej o prezesie sponsorze, który wcześniej pomagał promować karierę celebrytce TVN Weronice Marczuk:

monsieurb.nowyekran.pl/post/77328,sponsor

monsieurb.nowyekran.pl/post/77770,kontrola-lekarska-na-gpw

Teraz prezes poleci a młoda początkująca aktorka będzie musiała poszukać innego sponsora. Może pomógłby jej prezes Aleksander Grad, bo na jądrach zarabia przecież sporą kasę. Niestety do spółki Grada weszły niedawno służby antykorupcyjne. Może Kancelaria Prezesa Rady Ministrów ma jakiś pomysł na wsparcie młodych długonogich talentów

Balcerac

Olewnik: Szkoda, że tak późno O zarzutach postawionych policjantom prowadzącym sprawę porwania Krzysztofa Olewnika portal Stefczyk.info rozmawia z Włodziemierzem Olewnikiem, ojcem Krzysztofa.

Stefczyk.info: Dwaj policjanci prowadzący czynności śledcze związane z porwaniem i zamordowaniem Pana syna usłyszeli zarzuty przekroczenia uprawnień. Zdaniem prokuratury narazili oni Krzysztofa Olewnika na utratę życia. Grozi im do 3 lat więzienia. Jak Pan to komentuje? Włodzimierz Olewnik: Ja wiem o tej sprawie tyle, co można usłyszeć w mediach. Nie znam uzasadnienia w tej sprawie. Nie mam do czego się odnieść. Nie mam oficjalnych wiadomości o tej sprawie. Dobrze, że ci dwa policjanci usłyszeli zarzuty. Szkoda jednak, że tak późno.
24 innych osób nie usłyszy zarzutów, ponieważ sprawy się przedawniły. No właśnie. Poczekajmy jeszcze trochę i wszystkie sprawy się przedawnią.
Wierzy Pan, że uda się poznać wszystkie okoliczności zbrodni? Ciężko komentować mi tę sprawę. Wokół tych zbrodni, wokół śledztwa dzieje się wiele zaskakujących rzeczy. Prawda o tych wydarzeniach na pewno wyjdzie na jaw. Nie wiem jednak kiedy, ale w końcu do tego dojdzie. Prawda zawsze wychodzi na wierzch. Na razie powstrzymuję się od komentarzy związanych ze sposobem prowadzenia tego śledztwa. Czekamy na zakończenie czynności. Potem będziemy się do nich odnosić.
W mediach pojawiają się wciąż nowe hipotezy związane ze zbrodnią. Niedawno Jacek Krupiński mówił, że być może Krzysztof Olewnik był świadkiem zabójstwa w swoim domu i dlatego musiał zostać ukryty. To możliwe? Znam dokumentację tego śledztwa. W czasie uprowadzenia mogło dojść do zamordowania kogoś. Ja tego nie wykluczam. Trzeba jednak poczekać. Mamy zbyt wiele wrzutek w tej sprawie. Co rusz pojawiają się jakieś nierealne hipotezy i wyjaśnienia. Nie chcę komentować kolejnych sensacji. Zbyt wiele informacji jest niepopartych niczym. Raz słyszymy, że policjanci są winni, z drugiej strony słyszymy, że przypisuje się winę rodzinie. Jednak do dziś żaden z członków rodziny nie usłyszał zarzutów. Nic nie udowodniono. Zbyt niewiarygodnych informacji w tej sprawie się pojawia. Rozmawiał TK

Kochanowska: Komisja niewiarygodna Rozmowa z Ewą Kochanowską - o pomysłach walki z "kłamstwami smoleńskimi" oraz wiarygodności komisji Millera. Stefczyk.info: Maciej Lasek mówił niedawno, że należy walczyć z kłamstwami smoleńskimi. Pomysł zdaje się również popierać rząd. Jak Pani ocenia taki pomysł? Ewa Kochanowska: Pan Lasek jest dla mnie zupełnie niewiarygodny, jak i cała komisja Millera. Lasek zbadał tyle samo katastrofy co ja. Sądzę, że komisja Millera i jej członkowie są badaczami katastrof lotniczych tylko nominalnie. Nie wiem, czy któryś z członków tego gremium ma na swoim koncie badanie jakiejkolwiek poważnej katastrofy samolotu pasażerskiego. To jest szczególna specjalizacja i nie można do tego tak lekko podchodzić. Badanie katastrof oraz badanie zwłok ofiar katastrofy wymaga udziału wyspecjalizowanych ekspertów. Tych w Polsce zdecydowanie brakuje. Komisja Millera również ich nie miała. Co więcej, jest to nietypowe gremium, które badało katastrofę samolotową bez samolotu. To dość szczególe. To wszystko sprawia, że wiarygodność tych ludzi jest dla mnie niemal zerowa. Oni mogą się upierać przy swoim, mogą mieć jakieś racje, ale są zdyskredytowani u podstaw. Katastrofę powinny badać gremia i instytucje, które się w tym specjalizują i mają praktykę. Komisja jest absolutnie niewiarygodna.
Dlaczego? Jak już mówiłam: nie mamy specjalistów od katastrof, nie mamy wraku. Jak można badać katastrofę samolotu bez samolotu. U podstaw tej komisji leży jej brak wiarygodności. Być może oni opracowali swój raport według swojej najlepszej wiedzy, a właściwie niewiedzy. I oni teraz muszą bronić swoich tez. Nie mają innego wyjścia. Oni podpisali się pod tymi wnioskami. Jednak oni mają wiarygodność bliską zeru.
Czego można się spodziewać po takim zespole, o jakim mówi Lasek?To zależy od składu tej komisji. Wydaje mi się, że nie ma na razie sytuacji bez wyjścia. Trzeba powołać niezależną i międzynarodową komisję, która opracuje śledztwo w tej sprawie. Trzeba zaangażować ludzi, którzy katastrofami zajmują się zawodowo. Tacy ludzie istnieją na świecie, są gremia i zespoły, które mają doświadczenia związane z badaniem katastrof. Nie trzeba udawać, że wszystko wiemy najlepiej. Tę sprawę trzeba oddać w ręce specjalistów. Jeśli powstanie taki zespół, jak proponuje Lasek, znów rozpocznie się dyskusja, jaką mamy obecnie. To nie ma sensu. Już przecież mieliśmy taką komisję. I ona powiedziała, co wiedziała. Tymczasem jest konieczne, by skończyć te deliberacje. Sprawę katastrofy trzeba oddać fachowcom, rzeczywistym fachowcom, którzy wiedzą o czym mówią. Trzeba czekać na wyniki ich prac. Komisja według Laska ma dyskutować z faktami. Tu nie ma co dyskutować. Trzeba badać. Trzeba badać wiarygodnie. Rozmawiał Nal

Multipleks do prześwietlenia Warszawski sąd rejonowy nakazał prokuraturze prześwietlić działania Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji związane z przyznawaniem miejsc na cyfrowym multipleksie. To sukces Fundacji Lux Veritatis – reprezentującej w procesie koncesyjnym Telewizję Trwam – która twardo tego się domagała. O sprawie rozmawiamy z Lidią Kochanowicz, dyrektor finansową Fundacji.

Stefczyk.info: Jakie znaczenie w walce o uzyskanie przez Telewizję Trwam miejsca na cyfrowym multipleksie ma decyzja warszawskiego sądu? Lidia Kochanowicz: Nakazane przez sąd postępowanie w prokuraturze nie przyczyni się do zmiany decyzji KRRiT w sprawie Telewizji Trwam. Tutaj Fundacja -  tak jak nakazuje prawo -  podjęła  procedurę  administracyjną,  składając skargę do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Mamy już nadany numer sprawy i czekamy na wyznaczenie terminu rozprawy. A do prokuratury wystąpiliśmy ponieważ  - niezależnie od wszystkiego - jeżeli występują nieprawidłowości i nadużycia, spowodowane przez urzędników sprawujących odpowiedzialne funkcje nadane przez państwo, to nie mogą one pozostać niezauważone i nie ukarane. Urzędnicy państwowi muszą zdawać sobie sprawę, że nie są bezkarni. Nawet jeśli istnieje pewna  uznaniowość w podejmowaniu decyzji, to musi ona mieścić  się w granicach prawa. Dlatego złożyliśmy doniesienia do prokuratury. Nie wpływa to bezpośrednio na rozstrzygnięcie co do możliwości otrzymania koncesji na multipleksie przez Telewizję Trwam, ale po prostu sumienie i dobro społeczne, nie tylko naszej jako Fundacji, nakazuje żebyśmy takie działania podjęli.
Na czym polega sprawa, którą sąd nakazał prześwietlić prokuraturze? Po zakończeniu postępowania koncesyjnego, które zakończyło się dla nas  negatywną decyzją KRRiT,  Fundacja stwierdziła, że podczas tego procesu nastąpiło bardzo wiele nieprawidłowości. Przedstawiliśmy je najpierw w swoim odwołaniu do KRRiT, a następnie do sądu. W maju tego roku Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie wydał  wyrok, w którym stwierdził, że KRRiT nie popełniła błędów. Natomiast jeden z sędziów zgłosił wtedy zdanie odrębne. Wskazał w nim, iż dyrektor departamentu koncesyjnego KRRiT, Agnieszka Ogrodowczyk, popełniła  nadużycie. Już po zamknięciu przyjmowania wniosków wystąpiła bowiem do jednego z podmiotów - firmy Stavka - o uzupełnienie dokumentów finansowych. Sędzia zauważył również, że wskazała na dokumenty, o których nie powinna wiedzieć, bo nie było o nich  mowy we wniosku koncesyjnym. W związku z tym Fundacja wystąpiła do prokuratury  o sprawdzenie czy podczas postępowania koncesyjnego nie doszło do nadużycia. Prokuratura odmówiła wszczęcia postępowania. Na tę odmowę Fundacja wniosła skargę do Sądu Rejonowego w Warszawie. A ten wydał postanowienie uwzględniające zażalenie Fundacji, uchylił zaskarżone postanowienie prokuratury i nakazał wszcząć postępowanie.
Czy to jedyny wniosek Fundacji do prokuratury dotyczący koncesji na multipleks?Złożyliśmy również zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez cały zarząd KRRiT oraz trzy podmioty, które koncesje otrzymały. Podstawą naszego wniosku jest protokół Najwyższej Izby Kontroli, która stwierdziła, że w grudniu ubiegłego roku - czyli jeszcze przed wydaniem ostatecznej decyzji ws. miejsc na cyfrowym multipleksie - Krajowa Rada rozłożyła trzem firmom opłatę koncesyjną na raty. Powołała się przy tym na artykuł ordynacji podatkowej mówiący, że można tak uczynić w przypadkach uzasadnionych interesem społecznym bądź ogromnymi trudnościami finansowymi podmiotu. Ponieważ nie istniały przesłanki społeczne, KRRiT mogła rozłożyć należność za koncesję na raty wyłącznie jeżeli z powodu jednorazowej opłaty podmiotowi groziło bankructwo. Zauważyliśmy więc dwoistość w decyzjach Rady. Z jednej strony KRRiT mówi: daliśmy koncesje firmom, które mają mocną pozycję finansową. A z drugiej – rozłożyła im opłatę koncesyjną na raty, twierdząc przy tym, że są one w trudnej sytuacji finansowej. Zawiadomiliśmy o tym prokuraturę. Bo albo złożono fałszywe oświadczenie mówiąc o dobrej kondycji tych firm, albo mówiąc, iż tę kondycję mają złą.  W tej sprawie prokuratura również odmówiła nam wszczęcia postępowania. Złożyliśmy zażalenie do sądu i czekamy na werdykt. JKUB

Są potwierdzone nieprawidłowości - mimo to prokuratura umarza śledztwo Prokuratura w Bydgoszczy umorzyła wątki dochodzenia dotyczące rady nadzorczej spółki Jantur z Nieszawy (woj.kujawsko-pomorskie). Firma, zajmująca się m.in. skupem płodów rolnych, upadła pozostawiając około 80 mln długów, głównie wobec rolników-dostawców. Jak poinformowano w Prokuraturze Okręgowej w Bydgoszczy, decyzja o umorzeniu postępowania dotyczy odpowiedzialności czworga członków rady nadzorczej spółki Jantur: jej przewodniczącego Janusza Ch. oraz Marzeny L., Beaty Ś. i Kamila Ch. Wszystkim w grudniu 2010 roku zarzucono nienależyty nadzór nad finansami spółki i wyznaczono poręczenia majątkowe. Umorzenie postępowania prokuratura uzasadniła tym, że od tego czasu zmieniły się przepisy i jeden z zarzutów stracił podstawę prawną. Uznano również, że rada nadzorcza formalnie przestała istnieć wcześniej niż spółka zbankrutowała, więc jej członkowie nie mogą odpowiadać za stwierdzone w tym okresie nieprawidłowości. Firma Jantur, mająca główną siedzibę w Nieszawie koło Włocławka, zajmowała się m.in. skupem zboża i płodów rolnych oraz produkcją mąki i spirytusu. Z dotychczasowych ustaleń śledczych wynika, że do końca roku 2006 współpraca rolników ze skupującą zboże firmą układała się dobrze. Dopiero w 2007 roku Jantur zaczął podczas skupu narzucać dostawcom niezwykle długie terminy płatności, wynoszące nawet 120 dni. Rolnicy jednak nadal dostarczali produkty, gdyż oferowano im wysokie ceny skupu. W tym czasie spółka unikała także wystawiania faktur VAT i robiła to dopiero na wyraźne żądania rolników. Podczas śledztwa wyszedł także na jaw nierzetelny system księgowania obrotów firmy w tym okresie. Na papierze firma miała magazyny pełne zboża, choć w rzeczywistości towaru było bardzo mało. Spółka Jantur zbankrutowała trzy lata temu. Pozostawiła około 80 mln zł długów, przede wszystkim z tytułu niepłacenia za towar dostarczony przez rolników. Prokuratura nadal prowadzi postępowanie przeciwko prezesowi i wiceprezesowi zarządu - braciom Romanowi i Krzysztofowi Ch. oraz głównej księgowej spółki - Jolancie O. "Aktu oskarżenia w wątkach, które nie zostały umorzone, można się spodziewać w ciągu najbliższych dni" - zapowiedział w piątek Jan Bednarek, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Bydgoszczy. (PAP)

Wydobycie gazu łupkowego byłoby tańsze niż sprowadzanie gazu ziemnego z Rosji Wydobycie gazu ziemnego i łupkowego z krajowych złóż ma wielki potencjał wzrostu i może dać impuls do rozwoju innym gałęziom przemysłu. Jednak, jak wynika z opracowania przygotowanego przez ekspertów, jedną z największych barier na tym rynku jest brak wystarczającej konkurencji. Górnictwo gazu ziemnego i sprzedaż tego surowca zdominowała firma PGNiG, której ubiegłoroczny zysk wyniósł 1,6 mld zł. Spółka ta ma niemal 97-proc. udział w rynku sprzedaży gazu ziemnego do odbiorców docelowych. Należy do niej większość koncesji pozwalających na wydobycie oraz ma praktycznie monopol na handel tym surowcem. Gaz ziemny z dna Morza Bałtyckiego wydobywa spółka Lotos Petrobaltic, na rynku funkcjonują poza tym mniejsze podmioty, które wydobyty gaz odsprzedają PGNiG. Eksperci BRE Banku oceniają, że sytuacja firm działających w tym sektorze jest dobra i nie niesie za sobą ryzyka inwestycyjnego (poza firmami koncentrującymi się wyłącznie na wydobyciu), ponieważ perspektywy dotyczące popytu na gaz ziemny w Polsce są optymistyczne i mówią o jego wzroście. Jest to związane ze zwiększeniem konsumpcji przez dotychczasowych odbiorców (głównie zakłady azotowe, rafineryjne i petrochemiczne), ale również planowanym wzrostem jego wykorzystania w energetyce i ciepłownictwie. Spółki gazowe powinny dobrze sobie radzić w całym 2013 roku. Większość koncesji na wydobycie cennego surowca ze źródeł konwencjonalnych została już przyznana. Poza tym krajowe zasoby i tak nie są w stanie pokryć rosnącego zapotrzebowania. Aż 70 proc. gazu ziemnego, zużywanego co roku w Polsce, pochodzi z importu, głównie z Rosji (85 proc. udziału w imporcie), Niemiec i Czech. Wartość gazu wydobytego w Polsce w 2011 roku szacowana jest na ok. 5,8 mld zł (wzrost o 3,5 proc. rok do roku). W tym czasie wydobyto 4,3 mld metrów sześciennych gazu. Jednak jego roczne zużycie jest ponad trzykrotnie wyższe (14,4 mld metrów sześciennych). Tymczasem całościowe zasoby gazu ze źródeł konwencjonalnych, możliwe do wydobycia, szacowane są na 144,9 mld metrów sześciennych.
"Popyt na gaz ziemny w Polsce rośnie. Spółki działające w tej branży muszą ponosić znaczne nakłady inwestycyjne w celu poszukiwania jego złóż, co często wiąże się ze zwiększeniem poziomu finansowania zewnętrznego, czyli zaciągnięciem kredytu lub emisją obligacji, albo wykorzystaniem kapitału własnego" – wyjaśnia Mateusz Zieliński z BRE Banku. "Nakłady finansowe na poszukiwania gazu ziemnego są uzależnione od uwarunkowań geologicznych terenu, istniejącej infrastruktury oraz głębokości zalegania danego złoża. Nie zawsze też wydobywany gaz jest dostatecznie dobrej jakości, aby uzasadniona ekonomicznie była opłacalność jego wydobycia" - dodaje. Sytuacja finansowa producentów gazu uzależniona jest od relacji jego ceny na rynkach światowych oraz kosztów związanych z wydobyciem, które wahają się  od 90 do 130 dolarów za 1000 metrów sześciennych (w przypadku wydobycia gazu konwencjonalnego). Dla porównania, koszt wydobycia tej samej ilości gazu łupkowego szacowany jest na od ok. 200 do 335 dolarów. Tak znaczna różnica wynika przede wszystkim z innych warunków geologicznych położenia złóż i potrzeb technologicznych ich wydobycia. Ale i tak jest to niższy koszt, niż import gazu rosyjskiego. Na początku listopada PGNiG wynegocjował obniżkę cen gazu ziemnego, za który będzie obecnie płacił ok. 450 dolarów za 1000 metrów sześciennych. Wciąż dokładnie nie wiadomo jak duże są zasoby gazu łupkowego w naszym kraju. W zależności od źródła szacuje się, że jest to od 0,8 bln do 5,3 bln metrów sześciennych. Dla porównania USA, potentat na tym rynku, ma według szacunków ok. 25 bln metrów sześciennych. Rodzime złoża zlokalizowane są głównie na Pomorzu, Lubelszczyźnie oraz Podlasiu i części Mazowsza. Do połowy listopada tego roku Minister Środowiska wydał 111 koncesji na poszukiwanie gazu ziemnego z łupków. Najwięcej, bo 15 pozwoleń ma PGNiG, w pierwszej trójce są jeszcze Petrolinvest (13) oraz MarathonOil Polska (11). Najbliższe 4-5 lat będą czasem poszukiwań i próbnych odwiertów. Według Ministerstwa Środowiska  do końca 2020 roku planowane jest wykonanie ok 270 odwiertów. Do połowy listopada wykonano już 31 odwiertów pionowych. Koszt jednego odwiertu w zależności od szacunków to 15-17 mln dolarów. Do pierwszego wydobycia gazu łupkowego dojdzie prawdopodobnie na Pomorzu w 2015 roku – "Potrzeba od 100 do 150 odwiertów, by oszacować faktyczne zasoby gazu ziemnego ze skał łupkowych. Dobrym sygnałem jest to, że Skarb Państwa bardzo angażuje się w te projekty. W przeciwnym razie, zainteresowanie poszukiwaniem tego gazu byłoby bardzo niewielkie. Z drugiej strony, polskim firmom niestety brakuje doświadczenia i odpowiedniego know how, które mają m.in. Amerykanie” – tłumaczy Mateusz Zieliński z BRE Banku.
Niewątpliwie sukces związany z wydobyciem gazu łupkowego wpłynie nie tylko na bezpieczeństwo energetyczne Polski, ale także na rozwój innych gałęzi przemysłu, który dziś konsumuje ponad 61 proc. dostarczanego gazu. Jedna czwarta surowca przypada na gospodarstwa domowe, a pozostała część na usługi i handel. Sytuacja firm sprzedających gaz ziemny jest uzależniona od ceny jego zakupu od kontrahentów rosyjskich oraz decyzji prezesa URE dotyczących ustalania cen gazu dla odbiorców przemysłowych i indywidualnych. Na początku listopada, po długotrwałych rozmowach, PGNiG i Gazprom doszły do porozumienia, co do wysokości cen gazu dla Polski. Udało się wynegocjować o ponad 10 proc. niższe niż do tej pory stawki oraz zmianę formuły cenowej na taką, która ma uwzględniać nie tylko ceny produktów ropopochodnych, ale także notowania cen gazu na rynkach europejskich. Polska była trzecim co do wielkości odbiorcą gazu sprzedawanego przez Gazprom w Unii Europejskiej. Tymczasem dominacja PGNiG na rynku gazu ziemnego w Polsce powoduje, iż konkurencja w tym sektorze jest w bardzo dużym stopniu ograniczona. Mniejsze firmy prowadzą działalność jedynie w miejscach, w których nie działa monopolista. - Konkurencję na tym rynku ogranicza przede wszystkim długoterminowy kontrakt PGNiG z Gazpromem z klauzulą „take or pay”, brak wystarczającej liczby połączeń międzysystemowych z innymi krajami, ale również słabo rozwinięta infrastruktura sieci gazowych” – wyjaśnia Mateusz Zieliński. W związku z oskarżeniami ze strony Komisji Europejskiej o łamanie unijnych przepisów, dotyczących konkurencji i wolnego rynku, polski rząd był zmuszony podjąć kroki prowadzące do liberalizacji rynku gazu ziemnego. Zgodnie z zapowiedziami URE, pierwszy możliwy termin częściowego uwolnienia cen tego surowca dla odbiorców przemysłowych może nastąpić w przyszłym roku. Pomocny w dywersyfikacji źródeł dostaw gazu ziemnego do Polski ma być także budowany w Świnoujściu terminal LNG pozwalający na odbieranie gazu drogą morską z dowolnego miejsca na ziemi. Jego ukończenie planowane jest na czerwiec 2014 roku.

22 Grudzień 2012 „Dmowski jest może waszym bohaterem, ale nie moim. Każdy antysemita jest nieludzki” -powiedział pan profesor Szewach Weiss, były ambasador Izraela w Polsce, na falach radiowych RMF FM, Gość Kontrwywiadu RMF FM. Powiedział to zaraz po tym, jak pan prezydent Bronisław Komorowski złożył kwiaty pod pomnikiem tego wielkiego Polaka przy Placu na Rozdrożu. Bardzo ciekawy sposób myślenia.. Każdy „ antysemita”- cokolwiek miałoby to znaczyć, nie dość, że nie lubi Żydów, to jeszcze jest „antysemitą.” Tak jak wszyscy Arabowie, którzy są” antysemitami”, będąc jednocześnie ludami semickimi. Semici-„ antysemitami”- bo toczą walkę z Izraelem.. To jak można walczyć z Izraelem nie będąc” antysemitą”? Nie mam pojęcia.. Każdy kto sprzeciwia się Izraelowi- jest” antysemitą”.. Bo jak pisał ksiądz profesor Waldemar Chrostowski, antysemita to taki człowiek, jeśli” antysemita” może być człowiekiem, który- wedle tego co dawniej- nie lubił Żydów- a obecnie to taki” antysemita”, którego nie lubią Żydzi.. Antysemityzm”- to taka łatka przyklejana wszystkim dookoła, którzy wypowiadają się na temat Żydów.. Bo na temat Żydów powinni wypowiadać się jedynie sami Żydzi.. Bo pośród Żydów także są „ antysemici”.. Tacy jak na przykład profesor Finkelstein- autor książki” Przedsiębiorstwo holokaust”, który też jest Żydem.. I wszyscy tradycyjni Żydzi sprzeciwiający się istnieniu państwa Izrael… Powiedzmy wprost: każdy kto wypowiada się krytycznie o postępowaniu Izraela i Żydów, jest” antysemitą”.. A czy są na przykład antypoloniści? Albo anty- Rosjanie, anty Bułgarzy, anty- Palestyńczycy, anty- Czesi? Anty-Syryjczycy, anty-Holendrzy, anty-Hiszpanie, anty- Francuzi? Co powiedział jeszcze pan profesor Szewach Weiss- Gość Kontrwywiadu RMF FM.?” Nie chcę krytykować polskiego prezydenta, ale czuję sprzeciw, gdy widzę, jak Bronisław Komorowski składa kwiaty pod pomnikiem Dmowskiego. Ja bym nie zaniósł kwiatów człowiekowi, który MORDOWAŁ z powodów etnicznych czy religijnych.(????). Słowami i przemowami też można mordować(…)” Czy to nie wspaniała manipulacja pana profesora i ambasadora w Polsce? Można mordować i słowami, i przemowami, i pisaniem o Żydach i mówieniem o Żydach, i chyba nawet myśleniem o Żydach, jakby ktoś nie miał nic innego do roboty- tylko myśleć o Żydach.. I nawet próba myślenia o Żydach może być mordowaniem, i wtedy człowiek jest” nieludzki”, a przy tym” antysemita”.. Strasznie to wszystko pokrętne.. Tak jak wiele spraw w życiu człowieka: można kogoś lubić, można nie lubić, ale w dobie fałszywej tolerancji należy lubić wszystkich- całą ludzkość.. Bo nie lubić nie można nikogo.. Nawet człowieka , który mnie okradł, zabił mi żonę i zgwałcił córkę.. Wszystkich należy lubić równo.. Morderców, gwałcicieli i złodziei.. To jest ten nowy świat, gdzie ma być miejsce tylko na miłość, ale nie na nienawiść.. A przecież człowiek przez całe wieki, i kochał- i nienawidził.. Nienawidził sowich wrogów, ludzi, którzy zrobili mu krzywdę, napadli na jego kraj.. Na przykład Niemcy czy Bolszewicy na Polskę.. Bardzo ciekawe…. Żeby kochać swoich oprawców.. Czy normalny człowiek to potrafi? Przecież w każdym z nas jest , i miłość, i nienawiść.. I oba uczucia się ścierają wzajemnie.. Nie można wyeliminować nienawiści tresując ludzi medialnie wyłącznie w miłości.. Tak jak nie można wyeliminować miłości.. Jest i miłości- jest i nienawiść.. My Chrześcijanie- mamy kochać bliźniego jak siebie samego.. Ale w obronie własnej,. musimy się przecież bronić.. Tak jak Sobieski pod Wiedniem.. I zwyciężył.. Niemcy wzięli się za mordowanie Żydów po roku 1941, jako przyszli panowie świata, a dokładniej od konferencji pod Berlinem w styczniu 1942 roku.. Wtedy zapadła decyzja o ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej… Panowie świata traktowali ludzi- szczególnie Żydów i Słowian- jako podludzi.. Po Żydach przyszłaby kolej na Polaków, Białorusinów, Ukraińców, Rosjan, Gruzinów- gdyby tylko Niemcy tę wojnę wygrali.. Musielibyśmy się bronić wobec tyrana. Tak jak instynktownie bronimy się przed napadem i gwałtem.. Mimo, że władza demokratyczna opowiada się w płodzonym przez siebie ustawodawstwie demokratycznym- po stronie morderców, gwałcicieli i złodziei.. To są też ludzie, mimo, że zamordował z wielkim okrucieństwem.. Naprawdę? I co jeszcze mówi pan profesor w wywiadzie?” On jest waszym bohaterem., on nie jest moim bohaterem. On jest moim jako Żyd, jako człowiek. Dla mnie antysemita jest nieludzki, dla mnie ksenofob jest nieludzki. Niezależnie czy on zabija Żyda, czy innego, czy on doprowadza do tego.”(???) Co to znaczy, że „ on doprowadza do tego”(???) każdego można oskarżyć o doprowadzenie do czegoś co się wydarzyło.. Ale niekoniecznie ten ktoś musi brać w tym udział.. To jest myślenie kolektywne łączące się z odpowiedzialnością zbiorową.. Tak właśnie myśli pan ambasador.. A Dmowski był polskim mężem stanu- to jego podpis widnieje pod Traktatem Wersalskim.. Wtedy właśnie kształtowała się Polska- co prawda demokratyczna, bo na inną wielcy tego świata by nie pozwolili. Pan Szewach Weiss otrzymał tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Warszawskiego i powiedział:” Jestem wzruszony i wdzięczny, bo absolwentami UW było wielu wybitnych twórców Izraela, w tym premier Menachem Begin.. Pan ambasador – wraz z rektorem ówczesnym UW, panem profesorem Węgleńskim odsłonili w Collegium MAximum tablicę pamiątkową dedykowaną premierowi Beginowi, premierowi Izraela w latach 1977- 83., który pochodził z Polski, dostał pokojową Nagrodę Nobla i pan profesor , swój wykład zaczyna o wspomnieniu o premierze Beginie, a naprawdę Mieczysławie Biegunie, urodzonemu w II Rzeczpospolitej- w Brześciu Litewskim Ciekawe, czy pan ambasador, cytuje studentom słowa M. Begina. Oto tekst tych słów: ”Myśl Polska”( 16-30 grudnia_ 2012. str 7 „Nasza rasa jest Rasą Mistrzów. Jesteśmy świętymi bogami na tej planecie. Różnimy się od niższych ras ponieważ wywodzą się od one od insektów. Faktycznie porównując je do naszej rasy, inne rasy to bestie i zwierzęta, owce w najlepszym przypadku. Inne rasy są uważane jako ludzkie odchody. Naszym przeznaczeniem jest rządzenie ponad niższymi rasami. Nasze ziemskie królestwo będzie rządzone poprzez naszych liderów za pomocą rózgi żelaznej. Masy będą lizać nasze stopy i służyć nam jak nasi niewolnicy”(???) Prawda, że mocne? I cały ten teks powinien zostać umieszczony poniżej tablicy pamiątkowej umieszczonej w murach Uniwersytetu Warszawskiego.. Proszę zwrócić uwagę, że w tekście nie ma nic o demokracji..(???) Jest mowa o królestwie, które pochodzi z tego świata.. I będzie rózga żelazna.. Ojjjjj. .Co nas wszystkich czeka.. Niewolnikami już jesteśmy- czas na żelazną rózgę.. Jako chrześcijanin myślałem, że jestem człowiekiem, ale nie- jestem odchodem ludzkim.. A dla mnie każdy człowiek jest dzieckiem Bożym.. Tym różnię się od rasisty, który nienawidzi ludzi po linii rasy.. I taką postać umieszcza się na murach Uniwersytetu Warszawskiego? To wszystko schodzi na psy. WJR

Dr Fedyszak-Radziejowska o mocnych stronach Polaków: PRL wpędził nas w narodowe kompleksy, ale wciąż jesteśmy silni Nie wystarczy, że kocha się Polskę, trzeba jeszcze lubić i szanować własnych rodaków. Inaczej zanika poczucie narodowej wspólnoty, słabnie siła łączących nas więzi i tracimy jako Naród zdolność do solidarności i poczucia współodpowiedzialności za innych - pisze socjolog dr Barbara Fedyszak-Radziejowska w "Naszym Dzienniku". Każdy naród, opowiadając sobie własną historię, odwołuje się do wydarzeń i ich bohaterów, szukając odpowiedzi na ważkie pytania: kim byliśmy i kim jesteśmy, co tworzy naszą tożsamość - podkreśla, wskazując że badania socjologiczne dowodzą, iż najsilniejszą identyfikacją przeważającej większości ludzi jest tożsamość narodowa. W 2007 roku aż 94 proc. ludzi określiło podstawowy wskaźnik własnej identyfikacji jako "Jestem Polakiem, jestem Polką". Płeć, wiara, obywatelstwo, role rodzinne, czy poczucie lokalności znajdowały się na dalszym miejscu. Europejskość, tak usilnie promowana przez lata, zajęła dopiero 7. miejsce. Dr Fedyszak-Radziejowska, przytacza także badania CBOS pokazujące w jaki sposób definiujemy istotę naszej polskości. Okazuje się, że uważamy się za zdecydowanie bardziej religijnych niż Niemcy i Europejczycy, że lepiej od nich pracujemy i że rodzina jest dla nas ważniejsza. Twierdzimy też, że jesteśmy większymi altruistami i patriotami niż oni. Brakuje nam jednak uczciwości, oszczędności i życzliwości, co jest przewagą Niemców i Europejczyków. Z innych badań wynika, że zupełnie nieźle oceniają nas też inne narody. Polak w ich ocenie to religijny patriota, oddany rodzinie i solidnej pracy. Wszędzie przebija jednak pewien feler: jesteśmy zbyt mało pewni siebie! Jest wiele konkretnych przyczyn tego zaniżonego poczucia własnej wartości moich rodaków. Podstawowym i najważniejszym jest spadek po PRL oraz to, w jaki sposób PRL przekazała swoje ułomności III RP - wyjaśnia dr Fedyszak-Radziejowska. Zdaniem socjolog, w tamtej rzeczywistości "dominowała pogarda, upokorzenie i pomiatanie ludźmi". Jednak Polacy po II wojnie światowej nie ulegli ani politycznie, ani mentalnie żadnemu z totalitaryzmów. Musiało to siłą rzeczy budzić irytację władzy, która nie mogła tak swobodnie rządzić ludźmi, przekonanymi o własnej wartości, wbrew ich woli. Dlatego nowa, sowiecka władza tak bezwzględnie likwidowała polskie elity nie tylko w czasie II wojny światowej, lecz także po niej. Dlatego porwano przywódców Polskiego Państwa Podziemnego do Moskwy i w tzw. procesie 16 uznano ich, podobnie jak rząd na uchodźstwie, za zdrajców. Dlatego oficerów w Katyniu oficjalnie „musieli” wymordować Niemcy, a nie Sowieci, by wzmocnić komunistyczne władze. Dlatego w latach 1945-1956 zginęło ok. 50 tysięcy bohaterów podziemia niepodległościowego, których kazano nazywać bandytami, a protestujących w latach 1956, 1970 i 1976 roku obywateli – warchołami i wrogami ludowej władzy. Dr Fedyszak-Radziejowska podkreśla, że "polskie bohaterstwo okazało się niepożądane także w III RP, a polscy twórcy nie mają dość odwagi, by opowiadać nasze bohaterskie historie". Nic dziwnego, że także w sprawie śledztwa smoleńskiego można skutecznie manipulować Polakami, odwołując się do ich kompleksów i zaniżonej samooceny. Wielu z nas łatwiej przyjmuje „winę” polskich pilotów, polskiego generała, a nawet prezydenta, niż np. rosyjskich kontrolerów lub polityków odpowiedzialnych za cały lot rządowego Tu-154M - pisze socjolog. Wskazuje przy tym, że "polskie kompleksy to struna, na której można grać bez końca". To właśnie na tym tle wyrastają historyczne przekłamania i powszechna zgoda na wmawianie Polakom ich rzekomego antysemityzmu czy mitu stanu wojennego jako działania koniecznego. Zdaniem socjolog, Polacy są rozdwojeni. W chwilach trudnych wytrwali i konsekwentni, a w stanie nawet pozornego braku zagrożenia - nieroztropni. Jesteśmy samosterowni, gdy sytuacja jest niepewna, a na swoje elity liczyć nie możemy, oraz łatwowierni, gdy czujemy się bezpieczni. To przecież zwyczajni Polacy wywrócili 4 czerwca 1989 roku Okrągły Stół, głosując w wyborach wbrew zaleceniom swoich solidarnościowych elit z Lechem Wałęsą na czele, który zachęcał do głosowania na listę krajową. Gdy walczymy o wolność i godność - jesteśmy radykalni i pragmatyczni, jednak gdy uważamy, że osiągnęliśmy zwycięstwo - wielkoduszni i wspaniałomyślni. Przykład wielomilionowej „Solidarności” oraz nasz późniejszy stosunek do odpowiedzialnych za stan wojenny, za zbrodnie komunizmu, za wiele bardzo kosztownych dla budżetu afer, jest tego najlepszym dowodem. Zdecydowanie łatwiej nam odebrać wiarę w siebie niż nadzieję, podobnie jak łatwiej nam wmówić kompleksy i moherowe zacofanie, niż zabrać naszą wiarę i religijność. - pisze dr Fedyszak-Radziejowska, wskazując pomocna w łapaniu równowagi może być żywa pamięć o bł. Janie Pawle II - twórcy naszej przemiany i autora przewodnika po polskości pt. „Pamięć i tożsamość”. Mall, Nasz Dziennik

GMO w Polsce już legalne. Mimo protestów, apeli, petycji organizacji społecznych i sprzeciwu opozycji, władza dopięła swego Kolejny raz, mimo protestów, apeli, kampanii uświadamiających i stanowczego sprzeciwu opozycji, władza dopięła swego. Prezydent Bronisław Komorowski podpisał wczoraj ustawę o nasiennictwie. Pozwala ona na rejestrację i sprzedaż nasion roślin modyfikowanych genetycznie.

Prezydencki projekt ustawy został znacznie zmodyfikowany przez Sejm i Senat, prezydent jednak zdecydował się podpisać dokument. Z jego projektu posłowie wykreślili zapisy o zakazie rejestracji nasion GMO i obrotu nimi, co w opinii wielu środowisk, jest otwarciem bardo niebezpiecznej furtki.  Mimo to, Bronisław Komorowski zadowolił się deklaracjami, że takie zakazy znajdą się w rozporządzeniach ministra rolnictwa, których projekty przyjął Stały Komitet Rady Ministrów. Chodzi tu  o całkowity zakaz uprawy w Polsce kukurydzy MON 810 i ziemniaka Amflora (to jedyne rośliny modyfikowane dopuszczone do sprzedaży i uprawy w UE). Na decyzję prezydenta wpłynęły w znaczniej mierze apele koalicji rządowej, że niepodpisanie ustawy będzie skutkować ogromnymi karami, nałożonymi przez Komisję Europejską. O podpisanie ustawy apelował do prezydenta sam premier Donald. W sprawie GMO podjęliśmy decyzję, która jest wymuszona przepisami europejskimi. Myślę, że można by tę decyzję podjąć dużo wcześniej, ale wszyscy - pan prezydent, rząd - mamy ambiwalentne przekonanie. Z jednej strony chcemy, aby Polska - ze względu na grożące kary - implementowała przepisy europejskie, dotyczy to także tej kwestii. Z drugiej strony nie ma wśród nas nikogo, kto byłby entuzjastą GMO. Dlatego rząd przygotowywał na poziomie rozporządzeń przede wszystkim takie przepisy, które wykluczą w Polsce możliwość uprawiania GMO - powiedział premier. Teraz czeka nas znacznie większe niebezpieczeństwo. Przeciwnicy GMO ostrzegają, że ustawa o nasiennictwie otworzy możliwość niekontrolowanej uprawy takich roślin. Będzie to miało katastrofalne skutki dla rolnictwa i produkcji żywności. O szkodliwym wpływie roślin modyfikowanych na organizmy żywe, wskazują jednoznacznie najnowsze badania francuskich naukowców. Mimo to rządowi i prezydenci eksperci uspokajają, argumentując, że ludzkość od zawsze bała się tego, co nowe. Zauważmy, że wiek temu ludzie obawiali się samochodów i pociągów, a jeszcze niedawno również telefonu komórkowego i kuchenki mikrofalowej. Każda innowacja budzi strach, który stymulowany jest przez tę część społeczeństwa i tych producentów, którzy na innowacji stracą - mówi prof. Tomasz Twardowski z Instytutu Chemii Bioorganicznej PAN. Prezydent przyznaje, że ustawa o nasiennictwie nie rozwiązuje problemów związanych z GMO i oczekuje, że stosowne regulacje znajdą się w odrębnym projekcie. Tyle tylko, że rząd nie jest tym szczególnie zainteresowany. Opozycja natomiast opracowała już własny projekt ustawy wprowadzającej zakaz uprawy GMO. Klub Prawa i Sprawiedliwości złożył w czwartek w Sejmie projekt, według którego Polska stałaby się strefą wolną od upraw roślin modyfikowanych genetycznie. To zupełnie nowy projekt ustawy. Uważamy, że państwo ma prawo dążyć do tego, żeby było wolne od genetycznie modyfikowanych organizmów. Strefa wolna od GMO obowiązywałaby w uprawie roślin. Dopóki nie będziemy w stu procentach pewni o bezpieczeństwie genetycznie modyfikowanych organizmów, nie moglibyśmy ich uwalniać - mówił poseł PiS, b. minister środowiska Jan Szyszko, który przygotował projekt. Po informacji o podpisaniu ustawy przez Komorowskiego PiS, SP i SLD rozważają zaskarżenie jej do Trybunału Konstytucyjnego. Przeanalizujemy tę ustawę i rozważymy jej skierowanie do Trybunału - powiedział szef klubu PiS Mariusz Błaszczak. Szef klubu Solidarnej Polski Arkadiusz Mularczyk ocenił, że decyzja prezydenta o podpisaniu ustawy jest szkodliwa. Największym rynkiem, na którym wytwarza się żywność genetycznie modyfikowaną są Stany Zjednoczone - znajduje się tam aż 63 proc. światowej powierzchni upraw GMO. Ponadto USA w odróżnieniu od Europy, prowadzą politykę luźnych regulacji dotyczących GMO, co wywołuje protesty ekologów i strażników praw konsumentów. Regulacją dostępu na rynek GMO zajmuje się Ministerstwo Rolnictwa, FDA i Federalna Agencja Ochrony Środowiska. W odróżnieniu od Unii Europejskiej, gdzie żywność wytwarzana z GMO musi być opatrzona informującymi o tym etykietkami, w USA jej producenci i dystrybutorzy nie mają takiego obowiązku; mogą to czynić dobrowolnie. USA są jednym z niewielu krajów wysoko rozwiniętych niestawiających wymogów w tym zakresie. Podpisana przez prezydenta ustawa o nasiennictwie zawiera dwie regulacje dotyczące roślin genetycznie modyfikowanych. Dopuszcza ona rejestrację nasion GMO, a także legalizuje obrót nimi na terenie Polski. Pozostałe przepisy dotyczą wytwarzania i wprowadzania do obrotu materiału siewnego, w tym także odmian regionalnych i amatorskich. Ustanawia zasady dotyczące zgłaszania i rejestracji odmian uprawnych przez Centralny Ośrodek Badania Odmian Roślin Uprawnych, a także przepisy dotyczące wytwarzania i oceny materiału siewnego roślin rolniczych, warzywnych, szkółkarskich, a także materiału rozmnożeniowego roślin warzywnych i ozdobnych.

Mall/PAP, ND

Niemieckie słupy na polskiej ziemi Spółka PER LA, jeden z największych właścicieli ziem w gminie Kozielice w województwie zachodniopomorskim, wykupuje w przetargach Agencji Nieruchomości Rolnych coraz to nowe grunty. Połowę udziałów w spółce mają obcokrajowcy. Jak sprawdziliśmy w Krajowym Rejestrze Sądowym, podany przez spółkę adres siedziby to jeden z prywatnych domów w Mielnie Pyrzyckim, a jego mieszkaniec nie ma o tym pojęcia. Rolnicy twierdzą, że działalność PER LA sp. z o.o. jest typowym przykładem wykupu polskich ziem w Zachodniopomorskiem na tzw. słupa. W ten sposób według rolników w obce ręce trafiło już około 80 proc. gruntów z Agencji Nieruchomości Rolnych. Obcokrajowcy, głównie z Niemiec, ale także Holandii i Danii, nie startują bezpośrednio w przetargach organizowanych przez ANR. Podstawiają osoby, które są nastawione na to, aby wygrać przetarg. Podbijane ceny dochodzą nawet do 50 tys. zł za 1 ha, podczas gdy średnia realna cena w Zachodniopomorskiem to ponad 20 tys. zł. Na to nie stać polskiego właściciela gruntów rolnych. Ziemia od Agencji kupowana przez polskiego rolnika idzie w ręce spółek zarejestrowanych w Polsce, jednak udziały w nich mają obcokrajowcy.

– To typowy przykład, jak ominąć przepisy o zakazie sprzedaży ziemi obcokrajowcom – mówi Edward Kosmal, przewodniczący Międzyzwiązkowego Komitetu Protestacyjnego Rolników w woj. zachodniopomorskim. – Niedługo jednak przepisy te przestaną obowiązywać i co wtedy się stanie, skoro już teraz większość gruntów należy do Niemców i Duńczyków? – pyta.

PER LA w Mielnie, ziemie wszędzie Zajmująca się produkcją rolną spółka PER LA to tylko jeden z przykładów spółek z zachodnim kapitałem. Firma wykupuje ziemie z Kozielicach w powiecie pyrzyckim, gdzie znajdują się tzw. czarnoziemy zachodniopomorskie – najlepszej klasy grunty rolnicze. Pięciu członków zarządu spółki to Niemcy, jeden z nich – dyrektor zarządzający – jest Polakiem. Spółka posiada ok. 1500 ha ziemi w gminie Kozielice i całym powiecie pyrzyckim. Funkcjonowanie spółki budzi wiele wątpliwości. Siedziba zarejestrowana na mieleński adres nigdy nie prowadziła tam produkcji, nie miała biura ani budynków gospodarczych. Gospodarz, który mieszka pod adresem podanym w KRS, był zdziwiony tym, że jego dom widnieje w rejestrze.

– Wszystkie spółki wykupujące ziemię funkcjonują tak samo. Liczy się polski adres siedziby. A to, że w zarządzie zasiada pięciu Niemców, nic nie znaczy – mówi Edward Kosmal. – Przepisy są omijane, a ANR nie sprawuje nad tym żadnego nadzoru. Właściciele rejestrują spółkę u osoby prywatnej i wykupują grunty, żadna instytucja odpowiedzialna za weryfikację dokumentów tego nie sprawdza, a spółka działa na granicy prawa – dodaje.

Biorą wszystko Spółka jako jedna z wielu skorzystała też z przywilejów przysługujących z tytułu długoletniej dzierżawy. Umowę z Agencją PER LA podpisała w 1994 r., płacąc czynsz dzierżawczy za ziemie w gminie Kozielice. Z tego powodu spółce przysługiwało prawo pierwokupu 70 proc. ziemi. Na pozostałe 30 proc., które miały być wyłączone dla rolników, ogłoszono przetarg. Wystartował w nim dyrektor zarządzający w spółce PER LA – jako osoba fizyczna. Przebijając cenę oferowaną przez innych rolników, wszedł w posiadanie pozostałej ziemi, później przekazując ją spółce, która ma osobowość prawną. Jak twierdzą rolnicy, tak zdarza się w większości przypadków. W efekcie spółki nabywają 100 proc. gruntów wystawionych na sprzedaż.

Sprzeciw na skalę wojewódzką W woj. zachodniopomorskim zawiązano Międzyzwiązkowy Komitet Protestacyjny Rolników, który wystosował pismo do premiera Donalda Tuska. Czytamy w nim m.in. o nieprawidłowościach dotyczących sprzedaży ziemi przez ANR. „Realizowana przez ANR polityka »rozdysponowania przez sprzedaż« oraz występujące w tym procesie patologie zbyt często nie sprzyjają modernizacji gospodarstw poprzez poprawę struktury obszarowej, lecz prowadzą do nadmiernego zadłużenia zmuszonych do kupna ziemi gospodarstw” – piszą rolnicy. Problemy rolników z kupnem ziemi w przetargach wynikają też z tego, że coraz trudniej dostać im kredyt na zakup gruntów. W czerwcu w tej sprawie odbyło się spotkanie rolników z prezesem centrali ANR w Warszawie Leszkiem Świętochowskim. Ustalenia, do jakich doszło, wskazywały m.in. na to, że komisje przetargowe będą zobowiązane, by szczególnie analizować przedkładane przez spółki dokumenty i eliminować „figurantów”. Miały też zostać wprowadzone ograniczenia – jedna osoba mogłaby kupić tylko do 300 ha ziemi (łącznie z tą już posiadaną). Jednak do tej pory ustaleń tych nie wdrożono w życie.

Dlaczego Polska ziemia trafia do zagranicznych właścicieli? Edward Kosmal opowiada, że do przetargów ogłaszanych przez Agencję stają ludzie wyspecjalizowani w nabywaniu gruntów metodą „na słupa”. Często jest to ich sposób na życie. – To są ludzie, którzy działają na zlecenie obcego kapitału – tłumaczy Kosmal.

– Cena nie odgrywa żadnej roli. Rolnik, który posiada 2 ha, staje do przetargu i płaci gotówką 9 mln zł podczas przetargu w Agencji Nieruchomości Rolnej. Skąd ma pieniądze? Proceder jest prosty. Zgłasza w urzędzie skarbowym, że zaciągnął pożyczkę od Duńczyka, płaci 2 proc. od pożyczonej kwoty, a potem np. w Berlinie podpisuje umowę na tę pożyczkę i wtedy ziemia jest zabezpieczeniem. Tak to wygląda. Po latach będzie wiadomo, o co chodzi. Bo obcokrajowcy położą akty notarialne na stół i nie będzie to już nasze – dodaje.

Argument siły na władze 20 listopada br. odbył się protest rolników pod siedzibą ANR w Pyrzycach. Tego dnia rolnicy nie zostali wpuszczeni do budynku. Agencja nie oddelegowała żadnego przedstawiciela do rozmowy z protestującymi, gospodarze zaczęli więc szykować się do protestu na szczeblu wojewódzkim. W komunikacie przygotowanym przez Międzyzwiązkowy Komitet Protestacyjny Rolników czytamy: „Głównymi celami akcji protestacyjnej są obrona egzystencji naszych gospodarstw, sprzeciw wobec bezmyślnej wyprzedaży ojczystej ziemi prowadzonej wbrew dalekosiężnym interesom naszego państwa. (...) Mając świadomość, że jedynym argumentem, z którym liczy się obecna władza, jest argument siły, MKPRWZ podjął decyzję o przeprowadzeniu akcji protestacyjnej”. Po spotkaniu pod filią ANR w Pyrzycach 5 grudnia o godz. 11 rolnicy rozpoczęli protest przed siedzibą ANR Oddziału Terenowego w Szczecinie.

– W tej chwili już 80 proc. gruntów rolnych w woj. zachodniopomorskim jest w rękach obcokrajowców – mówi jeden z rolników gminy Kozielice w powiecie pyrzyckim. – Ten rozkład kojarzy się jednoznacznie. To tak, jakby dokonywano czwartego rozbioru Polski – dodaje. Przewodniczący Edward Kosmal wskazuje, że ziemie są w posiadaniu przede wszystkim Niemców, Duńczyków i Holendrów. – Donald Tusk zawarł cichą umowę z Angelą Merkel i w ten sposób Pomorze Zachodnie, które kiedyś należało do Niemców, znów przechodzi w ich ręce. To jest większa afera niż Amber Gold – dodaje. Rolnicy zgłaszali sprawę do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, jednak żadne śledztwo w sprawie nieuczciwych praktyk w ANR nie zostało wszczęte.

Dobry interes – Są specjalne fundusze w Niemczech, Danii czy innych krajach dla rolników, którzy kupują ziemię w Polsce – mówi Edward Kosmal. – To są pieniądze przeznaczone na wykup polskiej ziemi. Już sam zakup ziemi jest dobrym interesem. Do tego dochodzą programy rolno-środowiskowe, w ramach których można dostać 800 zł dopłaty do każdego hektara. Spółki zajmujące się produkcją rolną również biorą w nich udział.

– Jeśli ktoś ma 1000 czy 1500 ha, tak jak spółka PER LA, która na terenie gminy Kozielice posiada już ponad 1500 ha ziemi, to proszę policzyć, o jakie pieniądze tu chodzi – wyjaśnia przewodniczący komitetu protestacyjnego. – Nikt tego nie kontroluje, czy pan sieje, czy pan orze. Tu się robi duże pieniądze i nie ma żadnych ograniczeń – dodaje.

Będą protestować do skutku Rolnicy od początku protestu w Szczecinie domagali się przyjazdu premiera Donalda Tuska. Do tej pory do Szczecina przyjechał minister rolnictwa Stanisław Kalemba. – Przypadki zgłoszone i z tego województwa, i z innych regionów przekazaliśmy do CBA – mówił Kalemba podczas spotkania w szczecińskim oddziale ANR. – Biuro ma przeprowadzić tam kontrole. – Rolnicy podawali konkretne przykłady dotyczące „słupów”, widać, że ten temat funkcjonuje tutaj już od kilkunastu lat w skali, która nie występuje w żadnym innym województwie – zauważył minister. Rolników nie przekonują deklaracje Kalemby i będę protestować aż do przyjazdu Tuska. Domagają się też odwołania ze stanowiska dyrektora Oddziału Terenowego ANR w Szczecinie Adama Poniewskiego. Twierdzą, że to on bezpośrednio odpowiada za wykup ziem przez obcokrajowców w czasie przetargów organizowanych przez Agencję.

– Dyrektor jest arogancki – mówi jeden z protestujących. – Kiedy chcieliśmy się z nim spotkać, twierdził, że jest zajęty. Staliśmy pod jego gabinetem ponad godzinę, a okazało się, że on w tym czasie czytał gazetę.

Tomasz Duklanowski, Natalia Michalska

Żaden z nowych krajów UE, nie spieszy się do strefy euro, tak jak Polska

1. Mimo gigantycznego kryzysu w strefie euro, którego końca w zasadzie nie widać, premier Tusk i kilku innych prominentnych polityków Platformy, nagle zaczęli wypowiadać się o konieczności podjęcia przez Polskę szybkiej decyzji o naszym członkostwie w strefie euro. Premier Tusk miał to wprost zadeklarować na ostatnim grudniowym szczycie UE w Brukseli, poświęconemu problemom strefy euro. Podał ponoć nawet 1 stycznia 2016 roku, jako datę naszego członkostwa w strefie euro. Takie zdecydowane wypowiedzi o konieczności podjęcia decyzji co do członkostwa naszego kraju w strefie euro, mieli także w ostatnich dniach obecna europosłanka Platformy Danuta Huebner, komisarz ds. budżetu UE Janusz Lewandowski, czy przewodniczący sejmowej komisji finansów publicznych Dariusz Rosati. Stąd zapewne gwałtowne przyśpieszenie z ratyfikacją paktu fiskalnego w Sejmie, w oparciu o artykuł 89 Konstytucji RP czyli zwykłą większością głosów.

2. Inne tzw. nowe kraje członkowskie, jednak do tego uczestnictwa w strefie euro specjalnie się nie spieszą, szczególnie od 2009 roku, kiedy zaczął się w Europie kryzys najpierw finansowy, a później także gospodarczy. Przed kryzysem walutę euro spośród nowych krajów członkowskich, przyjęła tylko Słowacja (do tej pory tego żałuje bo jej gospodarka zapłaciła za to utratą konkurencyjności, a Słowacy masowo przyjeżdżają do Polski na zakupy, bo zdecydowanie taniej), a od 2011 roku także Estonia ale to mały kraj z zaledwie 1,3 milionem ludności i równie niedużą gospodarką. Piątkowy Financial Times napisał, że kolejne nowe kraje UE, które od kilku lat mają już swoje waluty powiązane sztywno z euro, są coraz bardziej sceptyczne jeżeli chodzi o przyjecie nowej waluty. Nawet najbardziej zaawansowana w spełnianiu kryteriów z Maastricht, Łotwa, która ma wejść do strefy euro od 1 stycznia 2014 roku, jest coraz bardziej zaniepokojona rozwojem wypadków w strefie euro i koniecznością uczestnictwa w pakietach pomocowych dla o wiele od niej zamożniejszych krajów. Ale Łotwa to kolejny mały kraj z zaledwie 2 milionami obywateli i małą gospodarką.

3. Bułgaria, która także ma na sztywno związaną swoją walutę z euro już od paru lat i spełnia kryteria z Maastricht, ostatnio ustami swojego premiera Bojko Borysowa, poinformowała, że nie wejdzie strefy euro, zanim sama strefa euro nie wyjdzie z kryzysu. Niejako przy okazji Borysow stwierdził, że najbiedniejszy kraj UE, nie powinien uczestniczyć w programach pomocowych dla znacznie bogatszych państw. Premier Węgier Wiktor Orban, powiedział niedawno, że wejście jego kraju do strefy euro przed rokiem 2020, jest wręcz niewyobrażalne. Premier Czech Petr Neczas co jakiś czas podkreśla, że jego kraj nie przyjmie wspólnej waluty przed rokiem 2020. Czechy nie podpisały traktatu fiskalnego, nie biorą także udziału w pożyczaniu środków dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a unijnego porozumienia o powołaniu Europejskiego Mechanizmu Stabilizacji (EMS), podpisanego przez ten kraj, nie chce ratyfikować, prezydent Vaclav Klaus, nazywając ten mechanizm nonsensownym i absurdalnym.

4. Jakie więc racje stoją za takim przyśpieszeniem w tej sprawie w Polsce? Na ostatnim posiedzeniu połączonych sejmowych komisji finansów publicznych, ds. europejskich i sprawa zagranicznych, słyszałem od podsekretarzy stanu w resorcie finansów i spraw zagranicznych, że powinniśmy uczestniczyć w ratowaniu wspólnej waluty, bo ona zdecyduje czy UE w ogóle przetrwa i że chcemy siedzieć przy głównym stole, gdzie zapadają decyzje dotyczące przyszłości Unii.

Tyle tylko, że UE funkcjonowała do roku 2002, bez wspólnej waluty (i to znacznie lepiej niż obecnie), a to siedzenie przy głównym stole, premier Tusk obiecywał Polakom za każdym razem kiedy godził się na unijne rozwiązania, które uderzały w naszą gospodarkę (pierwszy raz w grudniu 2008 roku kiedy podpisał pakt klimatyczno – energetyczny). Wygląda więc na to, że to aspiracje do unijnych stanowisk w przyszłości i w związku z tym próby uwiarygadniania się w oczach „możnych” UE, są głównym motorem napędowym ciągnięcia nas za uszy do strefy euro przez prominentnych polityków Platformy. Kuźmiuk

400 mln zł trafiło do LOT-u Według informacji „Codziennej" Ministerstwo Skarbu Państwa przelało 400 mln zł pomocy publicznej na ratowanie LOT-u. Jak usłyszeliśmy nieoficjalnie, sytuacja naszego narodowego przewoźnika jest tak dramatyczna, że firma bez pomocy nie przetrwałaby nawet do Nowego Roku. Solidarność LOT-u zawiadomiła prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez zarząd spółki. NSZZ „Solidarność" podejrzewa zarząd i prokurentów spółki o niezachowanie należytej staranności, skutkiem, czego PLL LOT został doprowadzony na granice upadłości. Sytuacja LOT-u jest tak zła, że firma ostrzegła ponoć rząd, że jeśli nie otrzyma natychmiast zastrzyku finansowego, będzie zmuszona zgłosić wniosek o upadłość. Rzecznik prasowy PLL LOT-u potwierdził jedynie, że w ubiegłym tygodniu firma wystąpiła o 400 mln zł do MSP. Całość tej pierwszej transzy pójdzie na spłatę najpilniejszych zobowiązań spółki. Jeszcze w środę MSP informowało, że potencjalne uruchomienie środków na ratowanie LOT-u jest uzależnione od rozmów z Komisją Europejską. Minister skarbu obiecywał:

„Dalej nie będziemy dokładać pieniędzy tylko i wyłącznie po to, żeby ta spółka sobie tak dryfowała". Teraz najwidoczniej zmienił zdanie. Poseł Jerzy Polaczek, były minister transportu, uważa, że mogło tu chodzić o uniknięcie międzynarodowej kompromitacji, która związana byłaby z perturbacjami przy realizacji kontraktu na dostawy nowych maszyn dla naszego narodowego przewoźnika. Tymczasem do Warszawy przyleciał z fabryki Boeinga z Everett w USA drugi dream¬liner. LOT miał go otrzymać dopiero w styczniu, ale po informacji od producenta, że maszyna jest już gotowa, odebrano ją wcześniej. Nasz pierwszy dreamliner z powodu uszkodzenia nadal jest uziemiony. W piątek nie poleciał do Londynu. W ostatnich dniach wycofano tę maszynę także z dwóch lotów do Monachium. Ministerstwo Skarbu przygotowywało się do udzielenia pomocy publicznej LOT-owi od listopada. Te działania jednak starannie ukrywano przed opinią publiczną. Do września były zarząd z Marcinem Pirógiem na czele snuł plany, według których przewoźnik miał w tym roku wypracować pokaźny zysk. Dopiero jesienią zmieniono front i zaczęto mówić o stratach. Według różnych opinii mogą one wynieść od 150 do 300 mln zł. Nagłe odwołanie prezesa Piróga, uważanego za zaufanego menedżera Platformy, świadczy o tym, że efekty jego działalności w Locie były zaskoczeniem nawet dla właściciela. Jako powód swojego wniosku minister skarbu Mikołaj Budzanowski podał zdumiewającą różnicę między tym, co Piróg opowiadał o firmie w czasie uroczystego powitania pierwszego dreamlinera, a stanem spółki, o którym poinformował kilka dni później. Od początku rządów Platformy Obywatelskiej i jej nominatów w spółkach skarbu państwa, LOT ponosi stale straty, które w sumie sięgają już półtora miliarda zł. Zdaniem ekspertów, konieczne zmiany blokują albo politycy, albo niekompetentne zarządy przedsiębiorstwa. Najgorsze dopiero jednak przed nami, bo skoro rząd zaczął pompować pieniądze w LOT, to z pewnością wkrótce ustawi się po państwowe pieniądze długa kolejka innych firm, które mają nie mniejsze kłopoty od narodowego przewoźnika. Tadeusz Święchowicz

23 Grudzień 2012 „Ciśnienie na życie”- ruszyła kolejna kampania społeczna lewicy, której celem jest wywołanie kolejnego hałasu wokół „ sprawy społecznej” jaką jest niewątpliwie- dla lewicy- ciśnienie tętnicze każdego człowieka. No pewnie- bez prawidłowego ciśnienia tętniczego , człowiek nie jest w stanie funkcjonować normalnie w zwariowanym kraju, gdzie codziennie jego mieszkańcy bombardowani są wszelkiego rodzaju sensacjami podnoszącymi ….ciśnienie tętnicze. Proszę posłuchać pierwszych lepszych wiadomości.. Gdzieś się spaliła kamienica, ktoś się zaczadził wiadomościami, pardon- oczywiście tlenkiem węgla, kogoś ktoś zabił i znowu kolejna osoba zmarła z zimna i wyziębienia.. I propaganda liczy ile osób zmarło z wyziębienia, ile z powodu zaczadzenia, ile zginęło w wypadkach drogowych. No i permanentny temat dyżurny- psy w schroniskach.. Już się nie mieszczą.. Trzeba będzie budować nowe schroniska dla psów . żeby wszystkie się pomieściły.. Bo o usypianiu nie ma mowy- to są pomysły” nieludzkie” i niehumanitarne”.. To się nazywa „organizatorska rola prasy” w demokratycznym państwie prawnym.. Twórcą tej idei był tow. Ulijanow- ps. Lenin. To nie życie ma się samo organizować wydarzenia- to wydarzenia są organizowane przez media.. Żeby uwaga widza i słuchacza była tam, gdzie kierują ja media. A nie tam- gdzie rozgrywają się sprawy ważne.. I wszystko na wesoło.. Żeby zająć człowieka w demokratycznym państwie prawnym, co jakiż czas organizuje się hałaśliwe akcje. Wkrótce będzie grała Wielka Świąteczna Orkiestra Wielkiej Pomocy – Jurka Owsiaka.. Calusieńki dzień będą bębnić we wszystkich ważnych mediach, żeby „obywatele” wrzucali do puszek pieniądze na ratowanie państwowej służby zdrowia, która tonie w długach. No i trzeba komunizm w państwowej służbie zdrowia ratować.. Skupiają uwagę jeszcze 38,5 milionowego narodu, bo ciągle populacja Polaków się zmniejsza- na zebraniu 40 milionów złotych, które w części przeznaczone są na koszty Fundacji Jurka Owsiaka, część na Przystanek Woodstock, trochę na zakup sprzętu do niczyich szpitali, a część- jak zwykle przy takim hałasie i 120 000 wolontariuszy -się zmarnuje. Każda suma pieniędzy wrzucona w ten niewydolny system- zostanie zmarnowana.. Kilka lat temu było 40 miliardów złotych- dzisiaj jest prawie 70 miliardów złotych.. I co? Kolejki sięgają kilku lat? Żeby zostać obsłużonym przez funkcjonariuszy państwowej służby zdrowia.. 40 milionów złotych , przy 7000 milionach złotych – przeznaczonych na ratowanie państwowej służby zdrowia z budżetu państwa-to prawie nic. A zważywszy, że calusieńki dzień tysiące ludzi zajmuje się zbieractwem, przy olbrzymich kosztach organizowania tego hałasu i zbieractwa, kamer, kamerzystów, wozów transmisyjnych, puszek, bilbordów, scenarzystów, plakatów, gwiazd- największą jest oczywiście pan Jurek Owsiak.. On jaśnieje na tle całości.. Dlaczego więc nie zostanie ministrem zdrowia? Skoro potrafi uratować komunizm tam panujący? Przebadał już kilka milionów noworodków ze względu na słuch.. I znalazł kilka czy kilkanaście przypadków nieprawidłowości.. Gdyby przebadał 38,5 miliona Polaków- też by z pewnością znalazłby jeszcze trochę ludzi ze złym słuchem- a wśród ludzi starszych byłoby ich znacznie więcej, niż pośród noworodków. Można byłoby powołać do życia za budżetowe pieniądze- Katedrę Monitoringu Słuchu Ludzi Starszych- i co jakiś czas publikować dane dotyczące tego tematu. Znowu byłoby więcej hałasu w mediach na ten temat.. Ile doktoratów i habilitacji by powstało- ile tytułów naukowych można byłoby rozdzielić.. Tylko po co to nam? Po co nam te wszystkie informacje, i marnowanie pieniędzy, skoro każdy indywidualnie może sobie pójść do lekarza, jak ma taką potrzebę. I obadać słuch na wszystkie strony.. Nawet gdyby czekał na takie badanie kilka lat. Myłby nawet napisać list do pana Jurka Owsiaka, żeby pomógł mu przyspieszyć badanie.. On naprawdę wiele może! Kampania społeczna ”Ciśnienie na życie”, ma na celu uświadomienie „obywatelom”, jak ważne jest ciśnienie tętnicze dla funkcjonowania organizmu ludzkiego. Równie dobrze można zrobić kampanię społeczną mającą na celu uświadomienie” obywatelom” jak ważny jest dla nich, słuch, węch czy wzrok. Jak ważne są dzieci, rodzice, codzienne wstawanie, praca, jedzenie. Można wtedy dawać ogłoszenia społeczne we wszystkich mediach, pieniądze wziąć z budżetu państwa- i wykarmić nimi wszystkie zaprzyjaźnione media, które jedzą z ręki- jako media niezależne. Skoro biorą pieniądze na propagandowe kampanie- to muszą przecież jeść z ręki politycznej, bo inaczej nie zarobią na swoje utrzymanie.. Reklamy społeczne z budżetu na przykład Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi, czy Ministerstwa Ochrony Środowiska. Sam widziałem w jakiejś stacji telewizyjnej na własne oczy, jak pani Edyta Górniak gasiła światło w ramach kampanii społecznej „ Zgaś światło” . I wzięła za ten pstryczek – elektryczek- jakieś kilkaset tysięcy złotych.(???). I tak będziemy więcej płacić za prąd, bo nawet jak nie zapalamy światła- to i tak płacimy. Opłacamy opłaty stałe, chociaż nam się to nie opłaca. Opłaca się monopoliście. Tak jak za oglądanie telewizora- nie oglądasz, ale płacisz, bo masz odbiornik telewizyjny w domu i w zagrodzie.- abonament radiowo- telewizyjny, a tak naprawdę- podatek od posiadania telewizora lub radia. Niekoniecznie publicznego, bo raczej jak ktoś już ma- to ma radio prywatne. Audycje są publiczne, tak jak szalety. Ale na razie abonamentu od szaletów publicznych nie ma. Chociaż można tam poczytać to i owo ważnego, i to powinno być płatne– jak to w życiu. Kto kogo kocha, kogo nie lubi, i co w ogóle myśli o życiu.. Podobnie jest z państwową służbą zdrowia.. Nie korzystasz 60 lat- ale musisz na nią płacić abonament. Przez całe dorosłe życie.. Bo nie może być tak, żeby płacić wtedy kiedy się korzysta, a nie wtedy kiedy się nie korzysta.. Bo niektórzy nigdy nie korzystają , ale abonament mają zapłacony.. Płacą za nie korzystanie. Często płacą- i w ogóle nie korzystają. A jak im się trafi przypadłość- to wtedy zaczynają się schody.. To tak jak z ubezpieczeniami. Do płacenia- jak najbardziej. Do wypłaty- jak najpóźniej. Nie zawsze oczywiście.. Aktywiści akcji” Ciśnienie na życie” chcą przebadać na ciśnienie tętnicze 200 000 „obywateli” do końca 2013 roku.. A dlaczego nie milion? Albo dwa? Najlepiej dziesięć! Bo to akcja w ramach „ Światowego Dnia Serca”. Badają w centrach handlowych, na koncertach, podczas ważnych konferencji, na pielgrzymkach, kurortach letnich i zimowych, na uniwersytetach „Trzeciego Wieku”.. Licząc od Rewolucji Francuskiej.. Według nowego kalendarza.. Także na Gubałówce- jeszcze ich tam Górale nie widzieli.. Pod koniec 2013 roku będzie raport- już mają tytuł” Serce Polaka”..(???) Badali też kierowców podczas kontroli Inspekcji Transportu Drogowego.. Nie wszyscy mieli prawidłowe ciśnienie tętnicze.. A może by tak wprowadzić dla kierowców – poprzez demokratyczną ustawę- obowiązek wożenia ciśnieniomierza? Obok trójkąta, gaśnicy, kamizelki, koła zapasowego, apteczki, pasów, linki holowniczej, przewodów akumulatorowych, zapasowych żarówek i alkomatu. Nie ma jeszcze obowiązku wożenia zapasowego kierowcy. Żeby kierowca mógł się na bieżąco badać i żeby na drodze było pełno zdrowych kierowców, a nie chorych- z podwyższonym ciśnieniem tętniczym.. A może?….. Policja Obywatelska powinna mieć prawo badania kierowcy jeśli chodzi o jego ciśnienie. To nie ma być jego ciśnienie- to ma być ciśnienie publiczne, w końcu jeździ po publicznych drogach. I musi się publicznie podporządkować, jak to w demokratycznym państwie totalitarnym.,. Za złe ciśnienie – powołać Komórkę Ustalania Dobrego Ciśnienia- natychmiast zabierać prawa jazdy, albo samochody, mogą być żony, albo domy- wszystko jedno, żeby coś zabierać- i pieniądze do budżetu socjalistyczno- biurokratycznego państwa- bo nie może być ludzi niebezpiecznych na bezpiecznych drogach publicznych, tak jak zresztą i prywatnych.. Na prywatnych drogach też obowiązuje prawo drogowe .Kto ma kłopoty z ciśnieniem- precz z drogi! I powołać specjalna komórkę policji tylko do pomiaru ciśnienia kierowcom.. Już mam nazwę: Policja Ciśnienia Drogowego.. I tajną- i publiczną. Czy to nie dobry pomysł na Święta Bożego Narodzenia dla przemyślenia dla wariatów, pardon ludzi odpowiedzialnych za nasze bezpieczeństwo? Wesołych Świat Bożego Narodzenia dla wszystkich Chrześcijan czytających mój blog.. I dla tych wszystkich, którzy szanują chrześcijaństwo jako podstawę naszej cywilizacji.. Radości z narodzin Chrystusa! Ten wielki totalitarny socjalizm- to wielkie ciśnienie na życie.. Wytrzymacie towarzysze? Wytrzymamy towarzyszu pierwszy premierze. WJR

Dlaczego elity nie rozliczą Tuska i Seremeta Odbyło się ponad 330 rozpraw. Z powodu złego stanu zdrowia oskarżonego dowożono na salę rozpraw na szpitalnym łóżku. Samo odczytywanie protokołów, czego zażądał oskarżony, trwało 1,5 roku. Ale sąd nie zrażał się i po pięciu latach był wyrok – dożywocie. Marzenie? Nie. Tak sądzono gangstera o pseudonimie „Kulawy”. Ale „Kulawy” to jedynie lokalny gangster, który zabił dwie osoby. W III RP to, co było możliwe w przypadku rzezimiecha, nie obowiązuje w stosunku do funkcjonariuszy bezpieki i Informacji Wojskowej. Na przykład wobec Wojciecha Jaruzelskiego, który ma na sumieniu kilkadziesiąt ofiar stanu wojennego, a wcześniej odpowiadał za krwawe stłumienie robotniczych protestów na Wybrzeżu, gdzie było setki rannych i 41 zabitych. Człowieka z takim dorobkiem w III RP wyniesiono na najwyższy urząd w państwie. A po tym, jak przestał być prezydentem, zapewniono mu spokojny byt. Ze zrozumieniem przyjęto też, że zaczął być chorowity, co uniemożliwiało mu stawianie się w sądzie, gdzie próbowano dowieść jego winy za Grudzień’70.

Bo mówią, że Ruscy zabili Jak to możliwe, że układ, którego początków należy szukać w Magdalence, a którego częścią była bezkarność ludzi pokroju Jaruzelskiego i Kiszczaka, okazał się taki trwały? Odpowiedź staje się prosta, gdy spojrzymy na nasze elity. Polityczna elita III RP może działać wbrew interesom państwa, wbrew polskiej racji stanu, bo wie, że elity medialne, artystyczne, naukowe – te, które mają największy wpływ na wyborców – zapewnią jej alibi. Oba te środowiska – politycy i tzw. autorytety z różnych dziedzin – wprawdzie tylko częściowo zazębiają się, ale stanowią dwie bliźniacze części jednego organizmu. Im bardziej gniją elity polityczne III RP, tym bardziej ochoczo bronią ich działań „autorytety”. Bo jedni bez drugich nie mogą żyć. Dzięki temu Kiszczak uchodzi za człowieka honoru, a Jaruzelski za wybawiciela, od którego należy się odpieprzyć. To elitom III RP zawdzięczamy, że ponad połowa Polaków wierzy w istnienie „mniejszego zła”. Przy prawidłowo funkcjonujących elitach kraju sytuacja, że człowiek noszący krew na rękach wymyka się wymiarowi sprawiedliwości, nie byłaby możliwa. Jeśli więc elity III RP pozwoliły, że można było nie rozliczyć się z PRL czy choćby z jego zbrodniami, to tym bardziej łatwe stało się później nierozliczanie aktualnej władzy i innych instytucji państwa, takich jak prokuratura. Wyjaśnienie okoliczności śmierci prezydenta Polski w III RP nie jest priorytetem. To dlatego skandaliczny wywiad, jakiego udzielił prokurator generalny Andrzej Seremet „Gazecie Wyborczej”, przechodzi bez echa. Prokurator generalny – ten sam, który na wieść o wykazaniu trotylu na wraku tupolewa pobiegł z tą informacją do premiera – łaje tych, którzy są winni strasznych podziałów w społeczeństwie: „Te głosy, że »ruscy zabili prezydenta«, coś ukrywają, polska prokuratura coś zataja”. I tłumaczy, dlaczego w śledztwie smoleńskim dotyczącym śmierci głowy państwa nie są brane pod uwagę ekspertyzy uznanych na świecie naukowców, jak np. ekspert boeinga prof. Wiesław Binienda czy prof. Kazimierz Nowaczyk: „Rolą prokuratury jest prowadzenie skutecznego śledztwa, a nie publiczna polemika ze wszelkimi hipotezami, które niemal codziennie podają media”.

Taśmowe rozgrzeszenie dla ekipy Tuska Ekipa Donalda Tuska rządzi już ponad pięć lat, a wciąż – dzięki jawnemu wsparciu elit medialno-naukowo-artystycznych – nie ponosi z tego tytułu żadnej odpowiedzialności. Nie odpowiada ani za tak istotne sprawy z punktu widzenia bytu państwa jak śledztwo smoleńskie, ani za tak prozaiczne, jak wielodniowe wyłączenie z ruchu kolei śląskich i zapluskwienie krajowych pociągów ekspresowych. Nie odpowiada za przyzwolenie na jaskrawe proniemieckie mącenie separatystów z Ruchu Autonomii Śląska ani za niewykorzystanie wywalczonych dla Polski pieniędzy z Unii Europejskiej. Funkcjonariusze państwa Tuska nie ponoszą odpowiedzialności osobistej nawet za dyskwalifikujące czyny, których dopuścili się osobiście. A salonowe elity dają im taśmowo rozgrzeszenie. Kłamstwo jest na porządku dziennym. Premier wypuszcza reklamówkę, w której mówi „w zdrowym kraju razem możemy budować i wygrywać”, a ilustracją do jego słów są autostrady (te same buble, które budowano dłużej i drożej niż gdziekolwiek na świecie) i Stadion Narodowy (ten sam, który zamienił się w najdroższy na świecie basen). Tego rodzaju kpin z obywateli zdrowe elity nie puściłyby płazem. W III RP reklamówka emitowana jest bezkarnie. Nie zgadzam się z poglądem lansowanym przez niektórych publicystów niezależnych, że wynika to z faktu, iż nasz establishment nie jest zdolny do myślenia o Polsce jako o obowiązku, zadaniu na pokolenia. Uważam, że lwia jego część doskonale zdaje sobie sprawę, w jakiej grze bierze udział i jakie będą jej konsekwencje. To nie są ludzie, którzy na przykład nie znają okoliczności, w jakich doszło do rozbiorów, nie wiedzą, jak nasi sąsiedzi kontrolowali sytuację w Polsce za pomocą marek i rubli, albo nie czytali, jak Rosja budowała kłamstwo katyńskie. Mimo to – a może właśnie dlatego – kontynuują grę.

Autorytety IV RP Ale daleka jestem od pesymizmu. Naczelny autorytet III RP Adam Michnik sam się skompromitował, wpływy salonu III RP są słabe jak nigdy. Salon dorobił się wprawdzie nowych nazwisk (głównie dzięki stacji Waltera), ale po raz pierwszy po okrągłym stole opinia publiczna w tak silnym stopniu zaczęła się liczyć z autorytetami niewyznaczonymi na Czerskiej czy w jej okolicach. Mówiąc wręcz – z autorytetami IV RP. Z ludźmi, którzy są wzorcem postaw patriotycznych. A to zapowiada trwałe zmiany. Serdecznie Państwu życzę nadejścia tych zmian już w nadchodzących roku. Anita Gargas

METODY BADAWCZE DR LASKA Wóz, albo przewóz - Antoni Macierewicz proponuje konfrontację ekspertów swojego zespołu z ekspertami rządowymi. Może to oznaczać tylko jedno : ZP ma z czym "wyjść do ludzi" i tej konfrontacji się nie obawia. W przeciwieństwie do ekspertów rządowych.  Sam pan przewodniczący  Lasek czuje respekt, bo "Macierewicz to mistrz wypowiedzi". Trzeba było posłuchać jak  płk Klich dawno temu  ostrzegał :"Z Macierewiczem jest problem, bo on mówi o faktach". Słuszna to była uwaga, Macierewicz zawsze jedynie o faktach, dlatego trzeba działać, aby te fakty nie przeniknęły do świadomości Polaków. I tak już nieco przenikają, bo liczba nieufających w tej sprawie rządowi ciągle rośnie. Za niezbędne,wręcz konieczne uznano, że  samego przewodniczącego trzeba na tournee do wszystkich, możliwych zaprzyjaznionych mediów wypuścić i "kłamstwa Macierewicza zacząć odkłamywać". W ramach "odkłamywania" dr Lasek ujawnia nam  nowe standardy badawcze, które jego komisja ( jak sam przyznaje) stosowała : zamiast  zebrania szczątków wraku od największego do najmniejszego kawałka i drobiazgowej fizyko-chemicznej analizy, rządowy ekspert proponuje :  oglądanie charakteru przełomów na wraku oraz ocenę uszkodzenia drzewostanu  (cieszmy się, że choć na tyle Rosjanie pozwolili!).  O kokpicie najlepiej zapomnieć, a symulację trajektorii lotu wojewoda Miller zawsze chętnie na własnej dłoni pokaże.
"Wszystkie dowody wskazują na to, że ten samolot zderzył się z brzozą"-upiera się przy ściętej już brzozie ekspert Lasek i zaznacza przy tym, że jest w stanie prof Biniendę do swojej tezy przekonać! Tak, to jest właśnie ten element konfrontacji, którego nie mogę się doczekać! Nie mogę się doczekać tej rządowej wersji przedstawionej :"amerykańskim nieukom" : "walnęło, urwało, leja nie zrobiło, na komputerową symulację pieniędzorów nie starczyło". Eksperci Millera mogą też posłuchać rady samej red Pochanke  : "Dlaczego nie pokażecie zdjęcia skrzydła z wbitymi w nie drzazgami drzewa? Przecież macie takie zdjęcie". Właśnie, czemu nie pokażecie? To by wiele wyjaśniło. Śledząc wypowiedzi byłego przewodniczącego Komisji Millera, nasuwa się pytanie czy dr Lasek jest tak głupi, czy tak cyniczny i wyrachowany.  Najbardziej wygląda jednak na pożytecznego idiotę rodem z PRLu, który wstydu nie ma i powie, co partia każe. Powie, ale bynajmniej nie publicznie, bo publicznie to byłaby "gra w szachy z gołębiem" ( rany, kto jest  autorem takiej poezji?!). Jeśli więc opinia publiczna nie może być świadkiem konfrontacji dwóch pracujących nad katastrofą zespołów, to co  z  "poprawianiem polityki informacyjnej", o którą sam premier był ostatnio tak zatroskany?  I co z tymi rosnącymi sondażami o "wierzących w zamach"? Czy mają rosnąć nadal? W tym całym zamieszaniu i "odkłamywaniu" jest jednak mały  postęp - zakazane słowo "wybuch" musiało wrócić do obiegu. Obecnie dozwolone jest używanie sformułowania "mikrowybuchy" i "wybuchy paliwa" To już coś. Bo wszelkie wybuchy  zostały przecież  już dawno przez prokuratora generalnego wykluczone.
http://wpolityce.pl/dzienniki/jak-jest-naprawde/43162-eksperci-rzadowi-chetnie-nam-wyjasnia-co-zdarzylo-sie-w-smolensku-pod-warunkiem-ze-wczesniej-zamkniemy-drzwi-z-drugiej-strony

LIKA

Dziwne świąteczne porządki ministra Budzanowskiego

1. Kilka dni temu na wniosek największego akcjonariusza czyli Skarbu Państwa, rada nadzorcza Giełdy Papierów Wartościowych (GPW), zawiesiła w obowiązkach dotychczasowego prezesa tej spółki Ludwika Sobolewskiego i powierzyła zarządzanie nią dotychczasowemu członkowi zarządu Adamowi Maciejewskiemu. Jednocześnie oddelegowała do pracy w zarządzie na 3 miesiące jednego ze swoich członków i ogłosiła konkurs na nowego prezesa giełdy. To są oczywiście standardowe posunięcia rady nadzorczej w sytuacji kiedy usuwa się prezesa spółki ale tempo i przyczyny zmian w strategicznej w końcu spółce Skarbu Państwa, przeprowadzonych przez właściciela, są co najmniej zastanawiające.

2. W połowie października Puls Biznesu napisał, że współpracownik prezesa giełdy Emil Stępień zaangażował się we wspieranie produkcji filmu w który była zaangażowana partnerka życiowa prezesa Sobolewskiego. Propozycje finansowego wsparcia tej produkcji, drogą mailową (ze służbowego e-maila Stępnia) dostały spółki z rynku NewConnect i kilka z nich rzeczywiście tę produkcję wsparło. Rzeczywiście tego rodzaju zachowanie oznacza złamanie zasad etycznych w biznesie ale wydaje się, że resort skarbu skorzystał z tego jako swoistego pretekstu do usunięcia prezesa giełdy, który od 6 lat mocną ręką kierował GPW. Jak donoszą media zajmujące się tą problematyką już od ponad roku trwała walka „spółdzielni” dużych graczy zrzeszonych w Izbie Domów Maklerskich (IDM), o usuniecie prezesa Sobolewskiego, pod byle pretekstem i zastąpienie go swoim człowiekiem, który aż tak zdecydowanie nie będzie dbał o interesy spółki. Minister Budzanowski zdecydował się na tę zmianę, choć jak się wydaje, powinien mieć wiedzę, na temat operacji przygotowanej od dłuższego czasu przez część domów maklerskich zrzeszonych w IDM.

2. W połowie grudnia także dosyć niespodziewanie rada nadzorcza odwołała ze stanowiska prezesa spółki PLL LOT Macieja Piróga i powołała na pełniącego obowiązki prezesa Macieja Mazura, dotychczasowego członka zarządy spółki do spraw finansowych. Odwołanie nastąpiło w momencie kiedy prezes zwrócił się do Skarbu Państwa o pierwszą transzę pomocy publicznej w wysokości 400 mln zł (cała pomoc ma wynieść 1 mld zł), a sam główny akcjonariusz ogłosił, że przygotowuje się do udzielenia spółce pomocy publicznej. Odwołany prezes twierdzi, że o pogorszeniu się sytuacji finansowej PLL LOT informował resort skarbu już w połowie października (zamiast 50 mln zysku – 200 mln strata) i uzyskał zapewnienie, że spółka ma szansę na pomoc publiczną, po zaakceptowaniu jej przez Komisję Europejską. Ponieważ jednak takiej pomocy udzielały inne kraje europejskie swoim liniom lotniczym i KE ją akceptowała, resort był pewien, że i pomoc publiczna dla PLL LOT, powinna uzyskać jej akceptację. Jeżeli jeszcze przypomnimy sobie uroczystości sprzed miesiąca kiedy to z niezwykłym hukiem, 1,5 tys. gości witało pierwszego z Dreamlinerów, które zakupił PLL LOT, w której główne role grali prezes Piróg, żona prezydenta Komorowskiego i minister Budzanowski, to naprawdę trudno pojąć, co takiego stało się w ciągu ostatniego miesiąca, że prezesa pozbyto się w taki gwałtowny sposób.

3. Ale to tylko niektóre z przykładów, świątecznych porządków jakich dokonuje minister Budzanowski. Także w grudniu minister za wszelką cenę chciał dostarczyć dobrych wiadomości Polakom i poinformował opinię publiczną o 10% obniżce cen gazu ziemnego dla gospodarstw domowych, zanim jeszcze decyzję w tej sprawie, podjął Urząd Regulacji Energetyki na wniosek PGNiG. Wprawdzie większościowy właściciel może w spółce zrobić prawie wszystko ale ogłoszenie obniżki cen na surowiec będący podstawą jej przychodów, co więcej od 7 lat spółki giełdowej, jeszcze przed decyzją urzędu, który ostatecznie decyduje o jej wysokości, ma niewiele wspólnego z zachowaniem ładu korporacyjnego. W grudniu miały także miejsce wypowiedzi ministra Budzanowskiego, sugerujące pozostawienie na dotychczasowym poziomie cen energii elektrycznej od stycznia 2013 roku i okazuje się, że w ostatnich dniach, URE tak właśnie zdecydował. Analizując to wszystko, można więc postawić pytanie czy ten minister taki mocny czy taki…? Kuźmiuk

Korwin Mikke szczuje narodowców przeciw Kaczyńskiemu Korwin Mikke „Natomiast podzielamy opinię wyrażaną przez wszystkich narodowców: PiS jest taką samą marionetką stworzoną przez służby specjalne jak PO. PiS służy utrwaleniu zdobyczy „Okrągłego Stołu” Korwin Mikke szczuje narodowców przeciw Kaczyńskiemu Orban „Kiedy w lewicowej prasie węgierskiej czytam krytyki pod adresem Polski, że ma aspiracje, by na nowo stać się regionalną potęgą Europy Środkowej', to wtedy głośno mówię do siebie: 'No wreszcie!'.” Orban powiedział wówczas, że najbliższe dziesięć lat chciałby poświęcić budowaniu wspólnoty środkowoeuropejskiej, w której pierwsze skrzypce grałaby Polska – jako przywódca i organizator wspólnej strefy interesów państw położonych między Rosją a Niemcami. „...(źródło)

Korwin Mikke „ Korwin Mikke „Natomiast podzielamy opinię wyrażaną przez wszystkich narodowców: PiS jest taką samą marionetką stworzoną przez służby specjalne jak PO. PiS służy utrwaleniu zdobyczy „Okrągłego Stołu”......””W kręgach zbliżonych do mającej powstać partii narodowej panuje oburzenie na WCzc. Jarosława Kaczyńskiego, prezesa PiS, który od kilku miesięcy starannie odcina się od narodowców” ..... ”Nam, konserwatywnym liberałom, jest znacznie bliżej do przedwojennej, klasycznej eNDecji niż do postpiłsudczykowego PiS,”....(źródło)

Lisicki „Lider Ruchu Narodowego: Moskwa nie jest głównym zagrożeniem”....”Roberta Winnickiego po podpisaniuporozumienia pomiędzy abp. Michalikiem i patriarchą Cyrylem, przy entuzjastycznym poparciu Tuska i Komorowskiego. Winnicki stwierdza:Podpisanie dokumentu ocenić należy pozytywnie". I wykłada swoje poglądy na Rosję: „Dla polskiej prawicy jest zaś dobrym przypomnieniem, co stanowi główne zagrożenie dla kultury i cywilizacji, dla Polski i Polaków: nie jest nim Moskwa, a demoliberalizm, laicyzm i konsumpcjonizm"....(więcej)

Korwin Mikke w swej nienawiści do Kaczyńskiego ma wyraźne objawy podobnie jak Giertych „syndromu Niesiołowskiego „ . Giertych objawy tego syndromu , na który cierpi opisał w swoim kultowym wywiadzie ( Giertych był konfidentem Tuska w rządzie Kaczyńskiego ?) , a objawy Korwina Mike najlepiej widać w jego komitywie z Palikotem Palikot „Wstydzę się Powstania Warszawskiego!” ...wiecej

Korwin Mikke „Dla tych co podjęli decyzje o wybuchu Powstania nie ma okoliczności łagodzących!” …...(więcej) 

Tekst Wielomskiego w tygodniku Korwina Mikke pod tytułem „Tradycję powstańczą należy zwalczać „„Na samym końcu tej tradycji znajdują się Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz. „...(więcej)

Mało kto wie ,że Kaczyński rozważał sojusz UPR , ale bez Korwina Mikke ( Kaczyński o koalicji z UPR) Korwin Mikke od dwudziestu lat wysługuje się II Komunie wpychając w getto monarchistyczne ideowych wolnościowców . Jego zasługi dla II Komuny są nie do przecenienia . Jego wsparcie narodowców i judzenie i judzenie ich przeciwko Kaczyńskiemu nastąpiło wtedy , kiedy okazało się ze narodowcy mogą liczyć na 10 procentowe poparcie .Wcześniej Korwin Mikke nazywał narodowców „narodowymi socjalistami „ a wa ramach wysługiwania się Komorowskiemu i II Komunie próbował storpedować Marsz niepodległości . ( Korwin Mikke organizuje manifestację poparcia Komorowskiego) ( Giertych w chomącie Komorowskiego na marszu II Komuny ) I nagle Korwin Mikke twierdzi ,że brzydzi się Piłsudskim, Kaczyńskim ,że faktycznie jest przeciwnikiem polityki jagiellońskiej, której gorącym zwolennikiem jest ...Orban. Są dwa fundamenty działania Korwina Mikke. Zwalczania idei patriotycznych , czyli wyszydzanie powstań , w tym Powstania Warszawskiego , Piłsudskiego , idei jagiellońskiej , zwalczanie opozycji walczącej z II komuną . Drugim filarem jest cicha filomoskiewska propaganda Jak widzimy po zbudowaniu przez Kaczyńskiego silnego Obozu Patriotycznego to Kaczyński, a nie socjalistyczna II Komuna stal się głównym wrogiem Korwina Mikke . I Korwinowi Mikke nie przeszkadza , że Komorowski, Tusk, Niesołowski , Palikot chcą polityczną poprawność uczynić 'religią państwową II Komuny I zwalcza Kaczyńskiego, który w sferze rodziny i etyki jest konserwatystą . Korwin Mikke nazywa Kaczyńskich zdrajcami , a wysługuje się skrajnym serwilistom Tuskowi i Komorowskiemu Na przykładzie wypowiedzi Orbana chciałem pokazać jak przydatny Rosji jest Korwin Mikke zwalczający usamodzielnienie się państw Europy Środkowej od dominacji Rosji i Niemiec . Usamodzielnienie , to, przywrócenie podmiotowości państwom tego regionu jest możliwe tylko realizując wizję polityczną Orbana , realizując politykę jagiellońską Lecha Kaczyńskiego Pod spodem video z profesorem Nowakiem „Oni nie zasługują na nazwanie ich zdrajcami …....”Staniłko „Po trzecie wreszcie, polityka Lecha Kaczyńskiego zmierzała do politycznego zintegrowania krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Działania prezydenta nie przyniosły spodziewanych szybkich skutków, bo też tego typu wysiłki rzadko kończą się szybkim powodzeniem, jednak w oczach rosyjskich strategów i elit politycznych ich logika była całkowicie jasna i niebywale szkodliwa dla rosyjskich zamierzeń.Prezydent Kaczyński dążył bowiem do zbudowania trwałej koalicji Polski – jako lidera Europy Środkowej–nie tylko z krajami tzw. nowej Europy, ale również z krajami tzw. BUMAGI, czyli Białorusi, Ukrainy, Mołdawii, Azerbejdżanu, Gruzji i Armenii.Ta strategia zbudowana była na tradycyjnym polskim myśleniu geopolitycznym, którego korzenie sięgają czasów jagiellońskich.” ….(więcej)

Orban „Dlaczego Europa Środkowa jest dla nas ważna? Przede wszystkim dlatego, że ją kochamy. Region ten jest większą ojczyzną, zarówno dla nas, Węgrów, jak i pozostałych narodów zamieszkujących te tereny. Stąd bierze się naturalne dla nas, Węgrów, uczucie, że w Polsce czujemy się znacznie bardziej u siebie niż w innych rejonach świata. Między krajami Europy Środkowej jest bowiem pewne podobieństwo, mieszkające na tym obszarze narody tworzą wspólnotę i jako jej członkowie – jak zwykło się mówić – "rozumieją się w pół słowa".”…”Pewne natomiast jest to, że zawierane są nowe porozumienia i sojusze, a ten proces daje nam, narodom środkowoeuropejskim, wielkie możliwości. „....Stawką jest możliwość stworzenia poprzez inicjowane także przez nich projekty wspólnej (a więc także razem z nimi) wizji UE w odniesieniu do Ukrainy, Mołdawii i Białorusi oraz trzech państw kaukaskich. W tej sprawie interesy państw środkowoeuropejskich – a zwłaszcza Węgier i Polski – są zbieżne. „...(więcej)

Korwin Mikke „Natomiast podzielamy opinię wyrażaną przez wszystkich narodowców: PiS jest taką samą marionetką stworzoną przez służby specjalne jak PO. PiS służy utrwaleniu zdobyczy „Okrągłego Stołu”, PiS ochoczo podpisuje się pod hasłami umocnienia Unii Europejskiej. Jarosław Kaczyński traktat lizboński osobiście i przez Brata negocjował, jako premier go parafował, PiS za nim w Senacie i Sejmie głosowało, a śp. Lech Kaczyński go podpisał „...”Ta hańba na wieki przylgnie do nazwiska „Kaczyński”. I nie zmienią tego operetkowe antyniemieckie i antyrosyjskie gesty „.....”W kręgach zbliżonych do mającej powstać partii narodowej panuje oburzenie na WCzc. Jarosława Kaczyńskiego, prezesa PiS, który od kilku miesięcy starannie odcina się od narodowców. Twierdzi też jednocześnie, że w Polsce nie ma problemu żydowskiego– a kto go dostrzega, jest myszugene. Otóż my też dostrzegamy to niebezpieczeństwo„.....”Nam, konserwatywnym liberałom, jest znacznie bliżej do przedwojennej, klasycznej eNDecji niż do postpiłsudczykowego PiS, „.....”My jesteśmy po stronie śp. gen. Władysława Andersa, który w 1926 roku bronił Warszawy przed „bandytą spod Bezdan”, a potem domagał się postawienia pod sąd wojenny twórców powstania warszawskiego. „.....”dyby nie socjaliści kolejarze, którzy porozkręcali tory, w czerwcu tegoż roku Józef Piłsudski zostałby rozstrzelany jako buntownik. „.....(źródło )

Lisicki „Lider Ruchu Narodowego: Moskwa nie jest głównym zagrożeniem „....” Przypominam o tym wszystkim, bo organizatorzy Marszu Niepodległości z Młodzieży Wszechpolskiej i ONR-u postanowili wykorzystać jego potencjał do budowy nowej formacji politycznej – Ruchu Narodowego. „.....”Czytam wpis na blogu współtwórcy ruchu Roberta Winnickiego po podpisaniu porozumienia pomiędzy abp. Michalikiem i patriarchą Cyrylem, przy entuzjastycznym poparciu Tuska i Komorowskiego. Winnicki stwierdza: Podpisanie dokumentu ocenić należy pozytywnie". I wykłada swoje poglądy na Rosję: „Dla polskiej prawicy jest zaś dobrym przypomnieniem, co stanowi główne zagrożenie dla kultury i cywilizacji, dla Polski i Polaków: nie jest nim Moskwa, a demoliberalizm, laicyzm i konsumpcjonizm". ...(więcej) Marek Mojsiewicz

Warzecha o odrzuceniu przez przedstawicieli komisji Millera zaproszenia do debaty: "To przejaw tchórzostwa, w ten sposób nie podchodzi się do dyskusji" Łukasz Warzecha, publicysta "Faktu" i "wSieci", na portalu Stefczyk.info komentuje zaskakującą aktywność w ostatnich dniach - po miesiącach milczenia - członków komisji Millera badającej katastrofę w Smoleńsku. Między innymi szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Maciej Lasek odrzucił zaproszenie wystosowane przez Antoniego Macierewicza do spotkania ekspertów Komisji Millera oraz jego Zespołu Parlamentarnego w celu wymiany argumentów i hipotez, oraz tenże Lasek zapowiedział powołanie jakiegoś zespołu ds. „prostowania kłamstw smoleńskich”. Tej ostatniej inicjatywie Warzecha gotów byłby nawet przyklasnąć. Przecież przez cały czas były apele - również po stronie, która nie zgadza się z oficjalną wersją przyczyn katastrofy smoleńskiej – żeby wreszcie pojawiła się jakaś merytoryczna odpowiedź na to wszystko co robią eksperci Antoniego Macierewicza: Wiesław Binienda, Kazimierz Nowaczyk i inni. Mam jednak poważne wątpliwości co do intencji osób stojących za tym pomysłem. Nie wiem czy można mówić o ich dobrej woli - zaznacza publicysta "Faktu" i "wSieci", wskazując, że trudno uwierzyć, że chodzi o rzetelną wymianę argumentów, kiedy z założenia taki zespół miałby, jak to określił Lasek - prostować kłamstwa i walczyć z teoriami spiskowymi. W ten sposób nie podchodzi się do dyskusji. Jeżeli po obu stronach mamy naukowców, to należałoby założyć, że są w stanie dogadać się  na wspólnym gruncie naukowej metodologii. Nie chodzi nawet o ustalenie wspólnej wersji, ale porozumienie się przynajmniej co do tego, gdzie są jakieś wątpliwe punkty - ocenia Warzecha. I puentuje: Jeżeli naukowcy, którymi współpracuje Macierewicz tworzą nowe ekspertyzy i stawiają własne tezy, które są w miarę dobrze naukowo udowodnione, to należałoby to jakoś włączyć do ogólnych poszukiwań przyczyn katastrofy smoleńskiej. Można się z ustaleniami naukowców spierać, można je krytycznie zweryfikować. (...) Cała ta sytuacja wydaje mi się dziwna. Bo mamy coś w rodzaju walki dwóch stanowisk, a nie poszukiwania prawdy. Na gruncie czystej polityki byłoby to jeszcze zrozumiałe, ale tutaj w grę wchodzą naukowe ustalenia. Trudno mi sobie wyobrazić jak można – biorąc pod uwagę czysto fizyczne czynniki – okopywać się na dwóch stanowiskach i mówić „my sprostujemy te kłamstwa" - uważa Warzecha. Stefczyk.info

Zmiana zaangażowań: Czas na Ruch Narodowy Ostatni Marsz Niepodległości, a szczególnie wiec, który po nim nastąpił i na którym zadeklarowaliśmy wolę budowania Ruchu Narodowego, uruchomił nową dynamikę społeczną i przyspieszył zmiany, które dojrzewały od dobrych kilku lat. To za sobą pociąga również zmianę mojej sytuacji, w szczególności zaś charakteru mojego zaangażowania organizacyjnego. Z dniem 10 grudnia, po trwającym miesiąc namyśle i konsultacjach, postanowiłem zrezygnować z funkcji wiceszefa Centrum Analiz Fundacji Republikańskiej, w której pracowałem i którą współtworzyłem przez ostatnie dwa lata. Dzięki temu będę mógł w pełni zaangażować się w budowanie Ruchu Narodowego, razem z kolegami, którzy zainicjowali ten proces. W związku z rozstaniem z Fundacją chciałbym serdecznie podziękować wszystkim, z którymi miałem przyjemność współpracować, w szczególności członkom zespołu i ekspertom Fundacji. Przez te dwa lata wiele się od Was nauczyłem. Udało mi się zorganizować cztery kongresy republikańskie (czwarty, piąty, szósty i siódmy), wygłosić w całym kraju w sumie nieco ponad trzydzieści wystąpień przy okazji różnych spotkań i debat, a także realizować nowatorskie projekty (np. takie jak Mapa Wydatków Państwa). To wszystko nie byłoby możliwe bez zespołowej pracy całej Fundacji i hojnego wsparcia jej darczyńców. Teraz jednak, gdy zaczyna się krystalizować Ruch Narodowy, chcę zaangażować swoje siły przede wszystkim właśnie na tym polu.

  Ruch Narodowy, którego proklamowanie po Marszu Niepodległości od ponad miesiąca elektryzuje opinię publiczną, nie jest dla mnie w żaden sposób nowym polem zaangażowania. Jeszcze jako prezes Młodzieży Wszechpolskiej w roku 2006 podjąłem starania nad organizacją własnego lokalu dla ruchu narodowego, który pod szyldem Klubu N44 otworzyliśmy w Warszawie przy ul. Nowogrodzkiej w roku 2007. Wspólnie z przyjaciółmi z MW prowadziliśmy to miejsce przez pięć lat, organizując wówczas setki spotkań, projekcji i dyskusji, przez które przewinęli się działacze większości aktywnych prawicowych organizacji młodzieżowych. Nie zabiegaliśmy o rozgłos, a nawet unikaliśmy zainteresowania medialnego, żeby środowisko mogło spokojnie odbudować się kadrowo po klęsce LPR i abdykacji starego przywództwa. W roku 2010 byłem jednym z pomysłodawców powołania Stowarzyszenia Marsz Niepodległości, w ramach którego pracujemy systematycznie od niemal dwóch lat i dzięki któremu Marsz Niepodległości ze wspólnej manifestacji dwóch młodzieżowych organizacji stał się profesjonalnie organizowanym, oddolnie finansowanym, wielkim ogólnonarodowym wydarzeniem. Przypominam te fakty nie po to aby podkreślić swoje zaangażowanie, ale po to by pokazać, że mój obecny wybór jest naturalną konsekwencją dwunastu lat nieprzerwanej obecności w środowisku narodowym i pracy na rzecz jego rekonstrukcji[1] szczególnie w ostatnich pięciu latach. Fakty te również pokazują, że obecny proces krystalizowania się Ruchu Narodowego nie jest jedynie wynikiem ponadprzeciętnego zainteresowania narodowcami po Marszu Niepodległości, ale wynikiem cierpliwie wykonywanej pracy społecznej, w którą zaangażowane było wiele osób i która odbywała się z dala od błysku fleszy i kamer. Wiele osób zadaje pytania czym dokładnie będzie Ruch Narodowy, jaki mamy plan, jaki program? Gdyby odpowiedzi na te wszystkie pytania już w tej chwili istniały nie byłoby chyba zbyt wiele pracy do wykonania. Na razie jasne jest to, że Ruch Narodowy będzie samodzielny i że tworzą go głównie ludzie młodzi, którzy chcą autentyzmu, wyrazistości, dla których obecne partie parlamentarne nie mają żadnej atrakcyjnej propozycji zaangażowania, ani żadnego pociągającego programu ideowego. To co jest ambicją moją, ale i tych wszystkich których znam i którzy uczestniczą w tej przygodzie, to tworzenie rzeczywistego ruchu, a nie jakiejś sekty doktrynerów czy kolejnej politycznej kanapy. Eksperyment Klubu N44, w którym mogli się spotkać i współpracować ludzie z bardzo różnych, ale zawsze ideowych środowisk, pokazuje, że taka formuła jest możliwa, o ile ma kręgosłup ludzi o klarownych, dobrze ugruntowanych, narodowych przekonaniach. Wówczas wykonywaliśmy swą pracę nieco w cieniu klęski politycznej wszystkich w zasadzie środowisk autentycznej prawicy i przygnębiająco wysokiego poparcia dla pierwszego rządu Tuska. Dziś sytuacja się odwróciła: stopniowe zużycie rządu, protesty anty-ACTA i wojna z kibicami sprawiły, że Tusk utracił młodzież. Kryzys strefy euro otworzył drogę do bardziej trzeźwego spojrzenia na UE i mocno zmienił ton debaty. Ponad pięć lat w opozycji i męcząca nieporadność pozbawiły także PiS tej aury, która uwiodła w 2007 roku konserwatywno-narodowych wyborców. Wreszcie "problem" Romana Giertycha rozwiązał się niejako sam, przez kooptację go do Salonu. Ten splot okoliczności stawia przed nami pytanie. Chciałbym, aby to właśnie Ruch Narodowy pozwolił wypracować odpowiedź. Będziemy nad nią wspólnie pracować.

[1] Zob. tekst „Bankructwo mitów i rekonstrukcja ruchu” w numerze 2-3 kwartalnika „Polityka Narodowa”

Bosak

Demokratyczny uśmiech Stalina

*Brunon K. a Magnum X * Nowości wydawnicze: granaty, rewolwery,amunicja

*Między nami, kadrowcami... *Najpierw nadzór, potem euro? *

Gdy ABW przez okrągły rok hodowała sobie troskliwie Brunona K. na terrorystę-nacjonalistę, który wysadzić „chciał” cały Sejm, Senat z prezydentem Komorowskim na kupę („warszawskie bubki, żigolaki, z szajką wytwornych pind na kupę”...- pisał o „politycznej Warszawce” Tuwim przed wojną; jak by ją opisał dzisiaj?...) – w cichej, skromnej, jednopokojowej siedzibie spółki wydawniczej „Magnum X” na warszawskiej Pradze (wydającej militarne pismo „Nowoczesna Technika Zbrojna”, więc jakiś odprysk „wojskówki”?) spiskowano tak, że cały ten Brunon K. może się schować w mysią dziurę! Gdyby nie jakaś redakcyjna kłótnia (w której zginął akurat krytyczny wobec raportu Anodiny ekspert lotniczy) – czort wie, czym skończyłoby się to spiskowanie, bo w ramach śledczych przeszukań znaleziono u tych „wydawców” rewolwery, granaty, amunicję, nawet części karabinów maszynowych... Cóż, gdy ABW zajmuje się hodowaniem na polityczne zamówienie PO „nacjonalistycznych terrorystów” – prawdziwi terroryści albo i co gorszego harcują w najlepsze. Nadto nie ma pewności, czy cała ta spółka „Magnum X” też nie była hodowana przez jakąś inną frakcję bezpieczniacką...Ach, jak śmierdzi! Jeszcze jeden powód, by wymienić kierownictwo ABW z Donaldem Tuskiem włącznie, boć przecież to on jako premier nadzoruje służby. Nadzoruje?...Nie brak opinii, że już prędzej pp.Graś i Arabski nadzorują p.Tuska, niż on - służby. „Kadry decydują o wszystkim”” – mawiał tow.Stalin. To się łatwo udziela i demokratom. W swych pamiętnikach Włodzimierz Sokorski, zwany czołowym „rypałą” pośród PRL-owskich „bubków i żygolaków”, wspomina, że gdy pytał Jaruzelskiego o sens pewnych decyzji kadrowych, ten „odpowiedział mi cytując bezwiednie Stalina: Kadry decydują o wszystkim”. Jeśli udzieliło się to od Stalina i Jaruzelskiemu, schodząc do poziomu instynktu, to czemu od Jaruzelskiego nie mogłoby się udzielić – via spodstolne rządy - także rządowi Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego? Jeśli ziewanie jest zaraźliwe, to co dopiero rządzenie przy pomocy wypróbowanych „kadr”! To musi się udzielać, jak jasna cholera. Niestety, przyglądając się tym kadrom, przynajmniej na szczeblu rządowym, w ABW czy w prokuraturze– sprawa nie wygląda najlepiej... A niżej? Wgląd w niższe kadry daje nam ostatnia sprawa Kolei Śląskich. Marszałek województwa śląskiego, aktywista PO, mianował prezesem tych Kolei Śląskich, bez konkursu, dżentelmena, który w przeszłości uznany został przez sąd za osobę niepoczytalną, przynajmniej tak niepoczytalną, że nie może odpowiadać za zobowiązania finansowe, jakie zaciągał... Jaka to przyjemna forma nieodpowiedzialności: każdy by tak chciał, zwłaszcza jeśli wcześniej pozaciągał długi. Życie później niby potwierdziło tę niepoczytalność, bo jako prezes innej spółki kupił sprzęt o wartości rynkowej 140 tysięcy złotych płacąc ok.1,5 miliona złotych: oczywisty wariat, gdyby nie fakt, że płacił nie swoimi pieniędzmi, więc nawet trudno sobie wyobrazić, żeby szczęśliwy dostawca nie omieszkał wynagrodzić autora tego zamówienia zwyczajowym w takich psychiatrycznych przypadkach procentem... Może i wariat, ale najwyraźniej miał swe lucida intervalla. Jest już rzeczą oczywistą, że człowiek w takim stanie zdrowia zapomniał zwyczajnie poinformować marszałka o swej wcześniejszej karalności, a marszałek zbytnio nie dociekał. Może też znał tamtego dostawcę?... Przypadek prezesa Kolei Śląskich nie jest odosobniony: ilu takich prezesów z platformerskiej rekomendacji obsiada rozmaite spółki! W Łodzi powiadają, że nawet w szaletnictwie samorządowym potrzebna jest rekomendacja polityczna PO. Piszę o tym, bo gdy nadal kadry decydują o wszystkim, ważna jest przynajmniej jakość tych kadr. Gdy pewien dyplomata francuski popuścił w spodnie podczas składania listów uwierzytelniających, premier Francji. Arystydes Briand skarżył się w Radzie Ministrów: „Patrzcie, z kim ja muszę pracować. Niewiele wymagam, żeby tylko nie sr...li w portki, ale i tego nie mogę się doprosić”... Ba! Czy można w rządzie Tuska znaleźć choć jednego takiego, co by nie s... w portki ze strachu o posadę? Zresztą sam ten Tusk... Najpierw zapędzić nas chciał w strefę „euro”, ale jak przyszło do natarczywych pytań, jaki będzie właściwie przelicznik złotówek na euro? - temat zaskakująco szybko upadł. Teraz, po powrocie Tuska z Brukseli, jakby znów wraca, nieco oględniej formułowany, ale jednak. Rząd będzie się także „zastanawiał”, czy przystąpi do Rezerwy Federalnej, pardon, do Nadzoru Finansowego. Czyżby „złota Aniela” podniosła Tuskowi poprzeczkę wymagań? A co z polityczną „prowizją”? Za „cztery wiekopomnie reformy” charyzmatyczny premier Tusk wysłużył przynajmniej europosadę w Parlamencie Europejskim; za zapędzenie Polski pod „euro”, zwłaszcza przy odpowiednim, zadawalającym Niemców przeliczniku, prowizja będzie chyba większa? Wszystko to są, rzecz jasna, spekulacje, ale uczciwiej jest spekulować intelektualnie, niż cudzymi pieniędzmi w spółkach z udziałem skarbu państwa czy samorządu terytorialnego. Gdzie, jak widać, partyjne kadry decydują o wszystkim. A kto decyduje o partyjnych kadrach? Pst! Sza! Kółko się zamyka, Josef Wissarionowicz ułybajetsia w piekle. Zresztą może wcale nie w piekle, którego – według postępowych teologów – już „nie ma”? Nie wygląda to dobrze: dzisiaj nie ma piekła, jutro może nie być czyśćca, pojutrze – nieba...Znaczy się, jak za bolszewika: „ojca można zabić, a matce dać po mordzie”. Postępowi teologowie zlikwidują na końcu samego Pana Boga. Wtedy pozostaną im już wyłącznie spekulacje cudza forsą, i żeby tylko forsą! Brr! Marian Miszalski

Zamach udowodniony? Prof Jan Obrębski w poniższym wystąpieniu:

http://youtu.be/k2peugT9dDY?t=16m35s
wyraża konkretny żal m. i. do "Gazety Polskiej" o nieuprawnione pompowanie jego wypowiedzi. Piszę o tym dlatego, że nie możemy odstawiać takiej samej maniany jak tamci, tylko w drugą stronę. A właśnie w "Gazecie Polskiej Codziennie" mamy dwugłos Rafała Ziemkiewicza i Piotra Lisiewicza. Lisiewicz usiłuje stworzyć wrażenia, że wszystko już pewne i udowodnione, zarzucając Ziemkiewiczowi, że nabiera wody w usta i nie odnosi się do dowodów. Czy możemy jednak uznać, że zamach udowodniony, czy może jednak mamy tu do czynienia z podobnym pompowaniem, jak w wypadku prof Obrębskiego? Wyobraźcie sobie, że mamy książkę z której ktoś wyrwał 30 kartek. O ile łatwo się zorientujemy, że ich brakuje, to ustalenie, co w nich było nie jest takie proste. Oczywiście intencja wyrywającego budzę uzasadnione podejrzenia, dlatego, podobnie jak prof Obrębski, siedzę sobie tu i podejrzewam. Tak niekompletny materiał, jakim dysponujemy - z winy Komisji Millera i Prokuratury Wojskowej rzecz jasna - może podlegać rozmaitym interpretacjom i odmiennej ocenie. Na dziś nie znamy nawet przebiegu zdarzenia. Co wiemy to wiemy z analizy tego, co Komisja Millera namotała w swoim raporcie. Z niezależnej analizy danych, do których dostęp uzyskał Antoni Macierewicz. Zdjęcia satelitarne, odczyt FMS i TAWS etc etc. Lista do rozwinięcia i omówienia. O trotylu tez nie wiemy z dochodzenia Komisji Millera, tylko z przecieków z prokuratury. A o jej  działaniach prokurator Olejnik wypowiada się tak:

W sytuacji największego dramatu w historii Polski, organa państwa powinny zrobić wszystko, a nawet dwa razy więcej, żeby każdy element tego zdarzenia został wyjaśniony w sposób nie budzący wątpliwości. A tak się nie stało i dlatego uważam, że państwo na tym odcinku się skompromitowało - mówi w rozmowie z Wprost.pl Kazimierz Olejnik, prokurator w stanie spoczynku wobec którego Prokuratura Generalna wszczęła postępowanie w związku z krytyką prowadzenia śledztwa w sprawie Smoleńska. Poczytajcie sobie cały wywiad z nim na Wprost24: http://www.wprost.pl/ar/381245/Prokurator-Olejnik-Smolensk-skompromitowal-panstwo/?pg=1

Kompromitacja organów państwa jest tak wielka, że budzi oburzenie ludzi, których trudno posądzać o kaczyzm. Tusk, Arabski, Seremet, Szeląg, Klich, Lasek  mogą liczyć na sprawiedliwe potraktowanie w przyszłości, i to nie z zemsty, ale z poczucia elementarnego porządku prawnego. Zapomniałem o Kopacz. Siedzą oni na pokrywce garnka z wrzącą wodą, która kipi i w końcu ich wysadzi. Kto czyta tego bloga ten wie, że mam nadzieję, że prokuratura wymyśli w końcu coś, co pozwoli przestać traktować zamach jako podstawową przyczynę katastrofy. Niestety zawodzą mnie kompletnie. Jak widzicie rozwijam hipotezę o doniosłych skutkach nieudolności prokuratury. Tusk ponoć mówił, że nie mają szkoleń. Jakie szkolenia są potrzebne, żeby pojęli, że jak wykryli trotyl to wykryli trotyl? Wypadałoby tu przeanalizować ostatnie wynurzenia Seremeta, ale mi się nie chce w tym babrać. Przykro się robi widząc, jak Moneta epatuje tą sieczką na Salonie24. Ale ważne jest, że nie wiemy, co zostanie jak już przekłujemy ten balon. Czy tylko zbrodnicze zaniedbania, czy zbrodnicza intencja mordercza czynna, czyli zamach? Rozważać trzeba też np. niedoróbkę remontu samolotu w Rosji. Przypominam też pisiorom, że oceniamy konkretny przypadek a nie ogólne wrażenie wynikłe np. z niechęci od danego kraju. Weźmy taką Rosję. Zatruli radioaktywnie Litwinienkę, wysadzili kilka bloków żeby wywołać konflikt z Czeczenią, ale to żadnym dowodem w sprawie nie jest. Nie można wnioskować na podstawie opinii. Owszem, wymienione incydenty wskazują, że możliwość trzeba potraktować poważnie.

Smok Eustachy - blog

To materiały wybuchowe były na wraku Produkty spalania końcowego, jak woda czy dwutlenek węgla, są ulotne, ale produkty niepełnego spalania da się w większości zbadać, nawet po dłuższym okresie, bo nie wszystkie produkty powybuchowe występują w fazie gazowej. Można też zanalizować resztki nieprzereagowanego materiału wybuchowego. Są specjalne metody fizykochemiczne, które wskazują, czy wykryty trotyl jest trotylem świeżym, który nie wybuchł, czy też mamy do czynienia z pozostałościami powybuchowymi – rozmowa z Janem Bokszczaninem, prezesem Korporacji Wschód sp. z o.o., produkującej wysokiej klasy detektory wykrywające śladowe ilości materiałów wybuchowych. Prokuratura kategorycznie stwierdziła, że użyte przez biegłych detektory „nie są wystarczające do potwierdzenia bądź wykluczenia obecności materiałów wybuchowych na wraku Tu-154M 101. Urządzenie MO2M należy do czterech czołowych urządzeń tego rodzaju i jest produkowane na licencji rosyjskiej. Jest to aparatura bardzo wysokiej czułości, skalibrowana wyłącznie na wykrywanie materiałów wybuchowych. Dlaczego prokuratura podważa jej skuteczność, nie mam pojęcia.
Czy tymi detektorami można zbadać zwłoki ofiar katastrofy na obecność materiałów wybuchowych?
Można. Trotyl się nie ulatnia, może utrzymywać się na szczątkach zwłok przez wiele lat. Nawet jeżeli ciało ulegnie rozkładowi, on pozostanie na resztkach zwłok, ubrań czy na wewnętrznej powierzchni trumny.
Czy trotyl się starzeje? Owszem, trotyl, jak każdy związek organiczny, ulega utlenieniu. Są specjalne laboratoria, np. w Wojskowym Instytucie Techniki i Uzbrojenia, które badają wiek oraz stopień rozkładu materiałów wybuchowych w amunicji.
Kiedy dochodzi do eksplozji, część materiału wybuchowego ulega gwałtownej przemianie chemicznej, ale część nie wchodzi w reakcję. Czy detektorem można ustalić, czy ten trotyl eksplodował?
Nigdy przy wybuchu nie rozkłada się cały użyty trotyl. Aby zbadać detektorem użyty materiał, „wyłapuje się” te cząsteczki, które nie uległy rozkładowi. Aby natomiast wykryć substancje powybuchowe, należy pobrać próbki i poddać je analizie jakościowej. Na wyposażeniu Centralnego Biura Śledczego jest 17 urządzeń do takiego badania, czyli chromatografów, w tym przenośne, które mogły być zastosowane również na miejscu w Smoleńsku. Podczas wybuchu trotylu, jak powiedzieli nam eksperci od terroryzmu, powstają trzy rodzaje związków: resztki nieprzereagowanego materiału wybuchowego, produkty spalania końcowego oraz produkty niepełnego spalania. Te związki – ich skład, proporcje – są charakterystyczne dla każdego materiału wybuchowego. Czy po upływie ponad 2,5 roku od katastrofy można zbadać, czy w tupolewie doszło do eksplozji? Produkty spalania końcowego, jak woda czy dwutlenek węgla, są ulotne, ale produkty niepełnego spalania da się w większości zbadać, nawet po dłuższym okresie, bo nie wszystkie produkty powybuchowe występują w fazie gazowej. Można też, jak wspomniałem, zanalizować resztki nieprzereagowanego materiału wybuchowego.
W Centralnym Laboratorium Kryminalistycznym mają być wykonane badania przesiewowe przywiezionych próbek. Czy na ich podstawie można potwierdzić bądź wykluczyć, że w Tu-154 nastąpiła eksplozja? Można. Są specjalne metody fizykochemiczne, które wskazują, czy wykryty trotyl jest trotylem świeżym, który nie wybuchł, czy też mamy do czynienia z pozostałościami powybuchowymi.
Czy była teoretycznie możliwość naniesienia po katastrofie trotylu na części wraku? Pytamy o to, gdyż jak ustaliliśmy, zanim komisja wyjechała do Smoleńska, pół roku wcześniej Rosja kazała złożyć Polsce wnioski do zaakceptowania dotyczące personalnego składu ekspertów, którzy mają przyjechać, i wykazu aparatury, którą chcą zabrać do Rosji. Rosjanie wiedzieli więc, że urządzenia, którymi polscy biegli będą badali wrak, wykrywają materiały wybuchowe. Istnieje możliwość naniesienia śladów trotylu. Na tym etapie nie wiemy, skąd trotyl znalazł się na częściach wraku i czy jego ślady są pozostałościami po ewentualnej eksplozji, czy np. znalazły się tam już po katastrofie.
Ale skoro według informacji „Rzeczpospolitej” jedno z urządzeń przekroczyło skalę, czy jest możliwe, by tak mała ilość materiału przeniesiona przez dotyk mogła spowodować taką reakcję detektora? Być może była tam jakaś inna substancja, która „zatkała” urządzenie. Fachowiec dobrze przeszkolony widzi, jeśli urządzenie „wariuje”, że to sytuacja anormalna, i powtarza badanie kilkakrotnie. Nie wiemy, czy czynności ponowiono, czy wykonano kolejne badania tego miejsca z większej odległości, by upewnić się, czy nie doszło do „zatkania nosa” detektora.
A jeśli przedmiot przed badaniem zostałby umyty na przykład rozpuszczalnikiem nitro? Jeżeli nastąpi to na chwilę przed badaniem i będzie duże nasycenie par rozpuszczalnika nitro, wówczas detektor się „zapcha”, czy mówiąc potocznie, „zwariuje”. A ponieważ to urządzenie pokazuje tylko materiały wybuchowe, może pokazać wtedy trotyl, nitroglicerynę lub inne materiały wybuchowe. Ważne jest więc, jakie były wszystkie wyniki badań kilkuset – jak określił ich liczbę prokurator Szeląg – zbadanych próbek, czy taka sytuacja z „zapchaniem” urządzenia była odosobniona, czy powtarzano badania i jaki był ich wynik. Poza tym rozpuszczalnik nitro szybko się ulatnia i już po kilkunastu minutach detektor nie będzie na jego pary reagował, ponieważ ich po prostu nie będzie.
Jak więc można zmyć ślady trotylu z wraku? Na przykład odpowiednim rozpuszczalnikiem? Tak, można to zrobić.
Skutecznie? Tak. Dam przykład. Gdy detektor „zapcha się” trotylem lub innym materiałem wybuchowym, bo na badanym przedmiocie będzie jego nadmierne stężenie, a operator nie jest doświadczony, używa się specjalnych płynów do wyczyszczenia tego urządzenia, tak by śladów trotylu w nim nie było. Produkowany przez nas detektor MO2M ma bardzo wysoką czułość, wykrywa jedną cząsteczkę materiału wybuchowego wśród 100 mld innych cząsteczek znajdujących się w atmosferze. Oczyszczenie tego urządzenia musi więc być skuteczne.
Czy da się wyczyścić tak dużą liczbę części wraku zgromadzonych pod wiatą w Smoleńsku, w tym wiele drobnych, a także ślady trotylu z foteli, wykładziny podłogowej itp.? Jeżeli włoży się jakiś przedmiot do odpowiedniej substancji, która rozpuszcza materiał wybuchowy, i dobrze go kilka razy „wypierze”, można pozbyć się śladów materiału wybuchowego. Teoretycznie więc istnieje taka możliwość.
Katarzyna Pawlak, Grzegorz Wierzchołowski, Leszek Misiak

Łopiński: Wyszkowski bohaterem "Solidarności" Jutro, w 7. rocznicę zaprzysiężenia Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego zostanie wręczona druga już nagroda jego imienia. Tegorocznym jej laureatem został Krzysztof Wyszkowski, jeden z założycieli Wolnych Związków Zawodowych na Wybrzeżu, które dały początek "Solidarności". O nagrodzie rozmawiamy z Maciejem Łopińskim, szefem Gabinetu Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a obecnie prezesem Ruchu Społecznego im. Lecha Kaczyńskiego, fundatora nagrody. Stefczyk.info: - Tegorocznym laureatem nagrody im. Lecha Kaczyńskiego został Krzysztof Wyszkowski. Co zadecydowało o takim wyborze? - Moim zdaniem jest to kandydatura bezdyskusyjna. Krzysztof Wyszkowski jest człowiekiem niezłomnym, który bezkompromisowo daje świadectwo prawdzie. Krzysztof Wyszkowski udowadnia całym swoim życiem, że jest wierny wartościom, którym hołdował i które wyznawał także Prezydent Lech Kaczyński. Pamiętam, jak siedem lat temu, dzień przed Wigilią, 23 grudnia, mój przyjaciel, prof. Lech Kaczyński składał przysięgę przed Zgromadzeniem Narodowym. I jak mówił o tym wielkim zadaniu, przed którym stoi, o tym, że musimy sprostać oczekiwaniom tej wielkiej, pozytywnej zmiany w życiu publicznym, społecznym. O tym, że nie wolno zawieść nadziei. Mówił też o sprawiedliwości, o solidarności, o uczciwości, o sprzeciwie wobec zła, o tradycji, no i mówił o państwie, o państwie, które jest dobrem wspólnym, dobrem Polski, dobrem Narodu. Mówił o służbie, o służbie tym wartościom. On sam im służył przez całe swoje życie, tym wartościom i tym wartościom służył tez Krzysztof Wyszkowski. A Ruch, któremu mam zaszczyt przewodniczyć, w zeszłym roku, jesienią, ustanowił nagrodę dla osoby, która w działalności publicznej dobrze służy państwu polskiemu i wspólnocie narodowej. I myślę, że Krzysztof Wyszkowski jest człowiekiem, który absolutnie zasłużył na tę nagrodę i bardzo się cieszę, że będziemy mogli mu ją w niedzielę wręczyć.
Stefczyk.info: - Krzysztof Wyszkowski jest drugim laureatem nagrody im. Lecha Kaczyńskiego. Pierwszym był Władysław Stasiak... - Tak, pierwsza nagroda została pośmiertnie przyznana ministrowi Władysławowi Stasiakowi, który zginął pod Smoleńskiem, u boku Lecha Kaczyńskiego. Władek Stasiak, chyba mogę tak o nim mówić, bo byliśmy zaprzyjaźnieni, też był państwowcem, człowiekiem, który wyznawał te same wartości, a w dodatku uważał, że Państwo Podziemne - i dzielił ten pogląd z Lechem Kaczyńskim - było kolejnym przejawem niezłomności Narodu. Dlatego przyznaliśmy tę nagrodę Stasiakowi 27 września - w Dniu Państwa Podziemnego - a w 2009 r. Lech Kaczyński uczestniczył w uroczystościach Państwa Podziemnego, w czasie których pokolenia Armii Krajowej przekazało swój testament młodym Polakom, harcerzom, studentom szkół oficerskich, policjantom, strażakom, funkcjonariuszom Straży Granicznej, bo jak sądził Lech Kaczyński i jak sądził Władysław Stasiak, służba państwu trwa wiecznie - dzisiaj, jutro, także w odległej bardzo przyszłości.
Stefczyk.info: - A wracając do Krzysztofa Wyszkowskiego - powiedział Pan, nagroda dla niego jest bezdyskusyjna, ale ona jest bezdyskusyjna dla nas, a w życiu publicznym jest on konsekwentnie wymazywany, albo co gorzej opluwany i dezawuowany. Dlaczego tak się dzieje? - Ale ja myślę, że nie powinniśmy z tym się godzić, że nie wolno nam się z tym godzić. Nie wolno nam się godzić na odwracanie znaków, nie wolno nam się godzić na robienie z plusa minusa. Nie wolno nam się godzić, jak to mówi się przysłowiowo - odwracanie kota ogonem. Krzysztof Wyszkowski jest wielkim człowiekiem, Krzysztof Wyszkowski jest bohaterem "Solidarności". To, że się o nim nie mówi, albo że mówi się o nim źle, tym bardziej powinno nas skłaniać, że także my - nie tylko Krzysztof Wyszkowski - żebyśmy też potrafili dać świadectwo prawdzie. Not. zrk

Krótka refleksja zainspirowana filmem „Pokłosie”, oparta na cytatach z materiałów pomocniczych do nauki o Polsce i świecie współczesnym

SŁYNNY „RAPORT KARSKIEGO”- Z JESIENI 1942 R. Niedawno minęło 70 lat od przedstawienia tzw. raportu Karskiego „naszym byłym aliantom z czasów drugiej Apokalipsy”. Chodzi oczywiście o sprawozdanie, autorstwa Jana Karskiego, wysłannika Polskiego Państwa Podziemnego, na temat dokonywanej przez Niemców zagłady Żydów w okupowanej Polsce. Karski przedstawił swój słynny dziś raport Brytyjczykom w końcu listopada 1942 r. Do lata 1943 r. spotkał się z wieloma wpływowymi osobistościami brytyjskimi i amerykańskimi, informując ich o hekatombie narodu żydowskiego. W lipcu 1943 r. przyjął go na audiencji i wysłuchał sam prezydent USA. Bez wątpienia, Karski zrobił wszystko, co mógł w sprawie zaalarmowania wolnego świata o dokonywanej przez Niemców eksterminacji Żydów na okupowanych ziemiach polskich. Pytanie czy alianci uczynili wszystko, co było w ich mocy, aby powstrzymać zagładę Żydów, pozostawiam bez odpowiedzi. Tak czy inaczej, wysiłki Karskiego nie odmieniły losu Żydów podczas niemieckiej okupacji ziem polskich. Sam Karski doczekał się po kilkudziesięciu latach uznania ze strony możnych tego świata. Otrzymał m.in. tytuł „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”, kilka uniwersytetów amerykańskich uhonorowało go doktoratami honoris causa, w 1994 r. przyznano mu honorowe obywatelstwo Izraela. W rok później został odznaczony najwyższym polskim orderem – Orderem Orła Białego. Oczywistym uzasadnieniem tych wszystkich honorów, ze wszech miar zasłużonych, był wspomniany wcześniej tzw. raport Karskiego i starania jakie po upublicznieniu owego raportu podejmował jego autor, aby uwrażliwić aliantów na dokonywaną przez Niemców zagładę Żydów na terenach okupowanej Polski.

NIECO MNIEJ SŁYNNY „RAPORT KARSKIEGO” - Z LUTEGO 1940 R. Warto pamiętać, zwłaszcza w kontekście najnowszego dokonania polskiej kinematografii, uznanego przez urzędników z Biura Edukacji m.st. Warszawy za świetne tworzywo do edukacji młodzieży (patrz: wPolityce: Twoje dziecko też obejrzy „Pokłosie”!), że słynny raport z jesieni 1942 r. nie jest jedynym opracowaniem dotyczącym sytuacji Żydów na okupowanych ziemiach polskich, napisanym ręką Jana Karskiego. Otóż ponad dwa lata wcześniej, w lutym 1940 r., na potrzeby kierownictwa Podziemia, sporządził on inny raport, zatytułowany „Zagadnienie żydowskie w Polsce pod okupacjami”. W opracowaniu tym, nieco mniej znanym, w jego części odnoszącej się do tych ziem II Rzeczypospolitej, które od jesieni 1939 roku znajdowały się pod okupacją sowiecką, Karski napisał m.in. (podkreślenia i wytłuszczenia w niniejszym szkicu pochodzą od autora): Żydzi są tu u siebie; nie tylko, że nie doznają upokorzenia i prześladowań, ale posiadają dzięki swemu sprytowi i umiejętności przystosowania się do każdej nowej sytuacji pewne uprawnienia natury zarówno politycznej, jak i gospodarczej. Wchodzą do komórek politycznych, w dużej części zajęli poważniejsze stanowiska polityczno–administracyjne, odgrywają dość dużą rolę w związkach zawodowych, na wyższych uczelniach, a przede wszystkim w lichwie i paskarstwie, w handlu nielegalnym (….). Stosunek Żydów do bolszewików uważany jest przez polskie społeczeństwo za bardzo pozytywny. Uważa się powszechnie, że Żydzi zdradzili Polskę i Polaków, że w zasadzie są komunistami, że przeszli do bolszewików z rozwiniętymi sztandarami. Istotnie w większości miast bolszewików witali Żydzi bukietami czerwonych róż, przemówieniami, uległymi oświadczeniami itp. I tak, oczywiście, komuniści Żydzi odnieśli się do bolszewików z entuzjazmem, bez względu na klasę społeczną, z której pochodzili. Proletariat żydowski, drobne kupiectwo, rzemiosło, ci wszyscy, których pozycja obecnie strukturalnie poprawiła się, a którzy uprzednio wystawieni byli przede wszystkim na prześladowania, zniewagi, ekscesy itp. elementu polskiego – ci wszyscy również pozytywnie jeśli nie entuzjastycznie, odnieśli się do nowego regime’u. Trudno im zresztą się dziwić. Gorzej już jest np., gdy denuncjują oni Polaków, polskich narodowych studentów, polskich działaczy politycznych, gdy kierują pracą milicji bolszewickich zza biurek lub są członkami tej milicji, gdy niezgodnie z prawdą szkalują stosunki w dawnej Polsce. Niestety, trzeba stwierdzić, że wypadki te są bardzo częste, dużo częstsze niż wypadki wskazujące na lojalność wobec Polaków czy sentyment wobec Polski.(...) W zasadzie jednak i w masie Żydzi stworzyli tu sytuację, w której Polacy uznają ich za oddanych bolszewikom i – śmiało można powiedzieć – czekają na moment, w którym będą mogli po prostu zemścić się na Żydach. W zasadzie wszyscy Polacy są rozżaleni i rozczarowani w stosunku do Żydów – olbrzymia większość (przede wszystkim oczywiście młodzież) dosłownie czeka na sposobność krwawej zapłaty.

WIDZIANE OCZYMA ŻYDÓW Niejako w uzupełnieniu powyższego fragmentu opracowania autorstwa Jana Karskiego, warto przywołać kilka żydowskich głosów z epoki. Ciekawym świadectwem na temat relacji polsko–żydowskich w okresie sowieckiej okupacji ziem wschodnich II Rzeczypospolitej jest np. relacja Żydówki z Grodna (spisana na przełomie 1941 i 1942 roku, w okupowanej przez Niemców Warszawie, i złożona w Konspiracyjnym Archiwum Getta Warszawskiego, kierowanym przez Emanuela Ringelbluma): Gdy bolszewicy wkroczyli na polskie tereny, odnieśli się oni z dużą nieufnością do ludności polskiej, zaś z pełnym zaufaniem do Żydów. Bardziej wpływowych Polaków oraz takich, którzy przed wojną zajmowali ważniejsze stanowiska, bolszewicy wywieźli w głąb Rosji, zaś wszelkie urzędy obsadzali przeważnie Żydami i im powierzali wszędzie funkcje kierownicze. Z tych względów ludność polska ustosunkowała się na ogół bardzo wrogo. Wytworzyła się nienawiść jeszcze silniejsza, niż była przed wojną. Polacy jednakowoż nie mogli dać owej nienawiści żadnego ujścia, toteż pielęgnowali ją tylko i dławili w sobie. Należy zaznaczyć, że w dużym stopniu nienawiść tę wywołali Żydzi sami, bowiem z chwilą wkroczenia wojsk rosyjskich odnieśli się oni do Polaków lekceważąco i często ich poniżali. Przybycie bolszewików przyjęli Żydzi z wielką radością. Odtąd czuli się dumni i bezpieczni, uważali się niemal za panów sytuacji, zaś Polaków traktowali z góry i arogancko, dawali im często odczuć ich niemoc i naigrywali się z niej. Inne świadectwo, także sporządzone przez Żydówkę, złożone w tym samym zbiorze dokumentów, dotyczy Lwowa .Czytamy w nim:

Jeśli chodzi o Żydów, to ci odgrywali się na Polakach w sposób częstokroć bardzo ohydny; wyrażenie „To już nie są wasze czasy” bywało nie tylko zbyt często używane, ale przeważnie nadużywane. Pewnego razu sama byłam świadkiem, jak w przepełnionym wagonie kolejowym stojący Żyd zwrócił uwagę do siedzącego Polaka z pretensją, że nie ustępuje mu miejsca. Gdy Polak odpowiedział, iż nie widzi powodu, dla którego miałby to czynić, został obrzucony całą lawina inwektyw i obelg, wśród których jak refren powtarzało się „Co pan myślisz, że to są dawne czasy?”. Takie i podobne incydenty spotykało się na każdym kroku i sprawiły one, iż żądza zemsty zapiekła się Polakom w sercach, zwłaszcza , że nie mogli się zrewanżować nawet słowami, albowiem choćby za „niewinne” „ty parszywy Żydzie” groziło pięć lat więzienia za szerzenie nienawiści narodowościowej. Kolejny obrazek. Tym razem z Wilna. Pierwsze godziny po zajęciu miasta przez Armię Czerwoną. I znów świadectwo pochodzące od Żyda:

Wielki ciężar zdjęty z serca ludzi. Nie jest łatwo opisać emocje, jakie ogarnęły mnie, kiedy zobaczyłem rosyjski czołg na ulicy naprzeciwko naszej bramy, obsługiwany przez młodych uśmiechniętych ludzi z czerwonymi gwiazdami na czapkach. Tłum zebrał się wokół stojących pojazdów; ktoś krzyknął „Niech żyje władza sowiecka” i wszyscy zaczęli klaskać… Niewielu nie - Żydów można było zauważyć w tłumie. To w większości Żydzi wyrażali publicznie swój entuzjazm. To wzbudziło wściekłość Polaków

SLOGANY WYWRACAJĄCE KISZKI Teraz oddajmy głos Polakowi. Jego relacja uzupełnia przytoczone wcześniej świadectwo, to z Wilna:

Wśród tłumu dotarłem do Wielkiej, tam obok ratusza witano Krasną Armię w całej okazałości i z całą okazałością. Szczypałem się od czasu do czasu, by się przekonać czy jestem przytomny. Ciągle podejrzewałem, że to koszmarny sen. Tyle krzyków radosnych, wiwatów na cześć Stalina, Woroszyłowi, Mołotowa, Krasnej Armii nie słyszałem nigdy i nigdzie. Jakkolwiek nie znałem dokładnie członków poszczególnych organizacji lewicowych polskich (powinno być: komunistycznych - przyp. GW) - to stwierdzam, że i takich nie poznałem. Przypuszczam raczej, że byli. Natomiast cały spontaniczny entuzjazm wywoływali Żydzi. Nie było chyba organizacji żydowskiej, która by nie miała swych powitalnych przedstawicieli. Bund na ten dzień chyba ściągnął z najdalszych okolic Żydów, by tylko pokazać, że jest tego olbrzymia masa. Krzykom i wiwatom nie było końca. Żydóweczki były bezkonkurencyjne. Ich pomysły, kto ma żyć, wprowadzały w podziw. Ich slogany, już nie Polakowi, ale przeciętnie uczciwemu człowiekowi, wywracały kiszki.

Powtórzmy, kończąc na razie cytaty, ocenę nastrojów panujących wśród Polaków żyjących pod okupacją sowiecką w stosunku do mieszkających tam Żydów, jaką w swoim raporcie z lutego 1940 r. sformułował Jan Karski:

w zasadzie jednak i w masie Żydzi stworzyli tu sytuację, w której Polacy uznają ich za oddanych bolszewikom i – śmiało można powiedzieć – czekają na moment, w którym będą mogli po prostu zemścić się na Żydach. W zasadzie wszyscy Polacy są rozżaleni i rozczarowani w stosunku do Żydów – olbrzymia większość (przede wszystkim oczywiście młodzież) dosłownie czeka na sposobność krwawej zapłaty.

O NASTROJACH ZBIOROWOŚCI I EGZYSTENCJALNEJ MATEMATYCE We wrześniu 1939 r. wymarzona i wytęskniona przez naszych przodków Polska, wybroniona w sierpniu 1920 r. przed zalewem bolszewickim Ojczyzna, przestała istnieć. Ledwie po niecałych dwudziestu jeden latach od Jej odrodzenia, po stu dwudziestu trzech latach zaborów. Dla znakomitej większości naszych rodaków było to dogłębnie traumatyczne doświadczenie. Opisane w przywołanych w niniejszym tekście świadectwach zachowania i postawy niektórych obywateli polskich narodowości żydowskiej wobec nowej rzeczywistości, symbolizowanej obecnością wrogich Polsce i całej cywilizacji łacińskiej sierpów i młotów oraz czerwonych gwiazd na ulicach oraz rynkach polskich miast i miasteczek położonych na ogarniętych okupacją sowiecką terenach II Rzeczypospolitej, musiały wydać, i pośród niemałej części Polaków wówczas na tych terenach zamieszkałych wydały, zatruty owoc w postaci bardzo poważnego wzrostu wrogości wobec miejscowych społeczności żydowskich. Złe emocje kierowane były w stosunku do całych lokalnych wspólnot żydowskich, bez rozróżniania przypadków indywidualnych, bez oddzielania osób winnych kolaboracji z Sowietami od niewinnych. Taki jest, szczególnie w okresach ostrych konfliktów, charakter nastrojów zbiorowości. Głosy i postawy nie wpisujące się w schematy myślenia kolektywnego tracą wówczas bardzo na znaczeniu. Zjawisko zmniejszania znaczenia poglądów niekolektywnych dla sposobu w jaki rzeczywistość postrzegana jest przez daną zbiorowość, zwłaszcza poglądów przeciwstawiających się prostackim i nieprawdziwym ze swej istoty uogólnieniom polegającym na przypisywaniu negatywnych cech lub ciężkich przewin, np. grzechu kolaboracji z okupantem, całym społecznościom czy narodowościom, jest tym silniejsze i szybsze, im bardziej opresyjne są warunki, które te uogólnienia wywołują. Zależność ta ma zatem charakter wprost proporcjonalny. Tak było, jest i będzie – pod każdym niebem, niezależnie od szerokości geograficznej. Można i pewnie nawet należy nad tym ubolewać, tyle że w najmniejszym stopniu nie zmieni to wspomnianej prawidłowości. Warto pamiętać także o tym, że siła i znaczenie głosów stanowiących emanację prostackich i nieprawdziwych uogólnień typu: „Żyd znaczy zdrajca” czy – przenosząc się na chwilę w czasy zupełnie niedawne – np. siła i znaczenie wyzwisk i szyderstw kierowanych wobec osób, które modliły się pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie są odwrotnie proporcjonalne do liczebności i jakości elity danej zbiorowości w danym momencie dziejów. Im jakość elity jest wyższa a jej liczebność większa, tym głos mentalnego motłochu jest słabiej słyszalny i ma mniejszy poklask. Czasy nam współczesne uświadamiają tę zależność w sposób bardzo wyraźny.

ZE ZDZIESIĄTKOWANĄ ELITĄ I BEZ PAŃSTWA W ROLI STRÓŻA PRAWA Należy wiedzieć, zwłaszcza w kontekście zależności pomiędzy siłą i znaczeniem głosu gawiedzi a liczebnością i kondycją elity, że do lata 1941 r. ludność polska zamieszkująca te ziemie II Rzeczypospolitej, które jesienią 1939 r. znalazły się pod okupacją sowiecką, została zdziesiątkowana aresztowaniami (dotknęły one bezpośrednio w sumie ok. 110 tys osób) i deportacjami przeprowadzonymi przez Sowietów. Ci, podobnie jak Niemcy, pacyfikację polskiego społeczeństwa rozpoczęli od uderzenia przede wszystkim w jego elitę, w tym lokalne autorytety. Do dzisiaj historycy nie mogą doliczyć się Polaków wywiezionych na wschód z terenów okupacji sowieckiej w kolejnych czterech deportacjach, które miały miejsce do czerwca 1941 r. Podawane są różne wartości; aktualna wiedza nakazuje przyjęcie, jako najbliższej prawdy, liczby czterystu tysięcy.

Trzeba też pamiętać o tym, że niektórzy nasi bliźni przestrzegają porządku prawnego, zwłaszcza tych jego regulacji, które służą ochronie życia czy mienia, wcale nie dlatego, że są oni szczególnie mocno przywiązani do piątego czy też siódmego przykazania, lecz z powodu strachu przed sankcjami za działania niezgodne z prawem. W czasach względnie normalnych, tj. gdy państwo wypełnia swoje obowiązki stróża prawa w zakresie ochrony życia, zdrowia i mienia obywateli, motywy, dla których ludzie przestrzegają norm prawnych chroniących wskazane wartości, nie mają większego znaczenia. Liczy się skutek. Niemniej w samym tylko 2010 r. w Polsce doszło do 440 zabójstw, zaś w kolejnych 240 przypadkach dopuszczono się zbrodni usiłowania zabójstwa. Statystyka za rok 2011 wygląda bardzo podobnie. Poważny problem zaczyna się, gdy normalna państwowość upada, a na jej miejsce wchodzi władza, np. okupacyjna, która zadań tych wypełniać nie zamierza, a wręcz przeciwnie – daje przyzwolenie i zachęca do czynów przestępnych wobec tej czy innej zbiorowości ludzkiej. Chętnych nigdy nie zabraknie, pod każdym niebem, pod każdą szerokością geograficzną.

KOLEJNE KILKA OGNIW DŁUGIEGO ŁAŃCUCHA PRZYCZYN Stan będącej udziałem wielu Polaków silnej niechęci czy wrogości wobec Żydów na terenach okupowanych przez Sowietów, zbudowany na psychologicznie silnej konstrukcji bram triumfalnych i wieców powitalnych fetujących sowieckiego okupanta depczącego polską państwowość, utrwalony został przez kolejne miesiące tej okupacji. Czy były ku temu obiektywne powody? Mnie się zdaje, że dużą część odpowiedzi na to pytanie daje przytoczony we wcześniejszej partii tekstu fragment raportu Karskiego, tego z lutego 1940 r. Warto przy tym pamiętać, że mechanizm rodzenia się i potęgowania tej wrogości miał żyzny podkład w postaci silnej odrębności, w tym kulturowej i religijnej, członków społeczności żydowskiej od otaczającego ją nieżydowskiego otoczenia, przy jednoczesnym braku istotnych procesów asymilacyjnych z polskim środowiskiem. Znaczna część Żydów zamieszkałych na ziemiach wschodnich II Rzeczypospolitej nie umiała nawet mówić po polsku. Można powiedzieć, że w chwili rozpoczęcia się okupacji sowieckiej społeczność polska i żydowska żyły obok siebie, a nie ze sobą, że były to dwa odrębne światy, o czym będzie jeszcze dalej mowa. Wraz z nastaniem i trwaniem realiów sowieckiej rzeczywistości, w relacjach polsko-żydowskich zaczęła dominować silna niechęć, wręcz wrogość. Rzecz jasna, od tej reguły zdarzały się wyjątki, ale nie miały one istotnego wpływu na wzajemne relacje panujące pomiędzy tymi zbiorowościami ludzkimi. Na zachodniej Białostocczyźnie i w łomżyńskim stosunki te, nacechowane wspomnianą odrębnością, już przed II Wojną Światową miały konfliktowe oblicze, czego powodem były przede wszystkim spory na tle ekonomicznym (choć nie bez znaczenia był również stosunkowo liczny udział młodzieży żydowskiej w organizacjach komunistycznych, które, przypomnijmy, w ogóle nie uznawały państwa polskiego i działały na jego szkodę). Stroną inicjującą spory byli Polacy, wspierani politycznie przez silne na tamtych terenach Stronnictwo Narodowe. Bywało, że konflikt ten wykraczał poza ramy prawne; dochodziło do przestępstw, najczęściej przeciwko mieniu, wskutek których poszkodowanymi byli Żydzi. Trzeba jednak mocno i wyraźnie podkreślić, w kontekście tych przypadków, że państwo polskie traktowało swoich obywateli żydowskiego pochodzenia jako pełnoprawnych uczestników wspólnoty: policja broniła ich bezpieczeństwa i mienia, a osoby, które dopuściły się tego rodzaju czynów przestępnych nie mogły ze strony wymiaru sprawiedliwości II Rzeczypospolitej liczyć na jakąkolwiek taryfę ulgową. Pamiętając o tym, co w swoim raporcie z lutego 1940 r. napisał Karski, a ja pozwoliłem sobie przywołać we wcześniejszym fragmencie niniejszego szkicu, można chyba dość łatwo zrozumieć mechanizm, który spowodował, że u progu okupacji niemieckiej ta część Polaków, która od jesieni 1939 r. do czerwca 1941 r. żyła w realiach okupacji sowieckiej, w swojej większości, zapewne znacznej, odnosiła się do Żydów z dużą niechęcią, a często wrogością. Nie inaczej było w łomżyńskim, w tym w Jedwabnem. W miasteczku, w którym 10 lipca 1941 r. kilkudziesięciu Polaków, działających z inspiracji i pod kontrolą uzbrojonych Niemców, zamordowało kilkuset, zapewne około czterystu, Żydów. Tych Niemców pod bronią było, według różnych źródeł, od piętnastu do dwudziestu pięciu; żandarmi z miejscowego posterunku i gestapowcy, ci ostatni prawdopodobnie z komanda Hermanna Schapera. Przebieg tragicznych wydarzeń z 10 lutego 1941 r. w Jedwabnem był i nadal pozostaje przedmiotem wielu publikacji a także sporów. Nie zamierzam niniejszym tekstem odświeżać różnic co do przebiegu tego dramatu, chcę jedynie zwrócić uwagę na jeden aspekt tych zdarzeń.

SKALA Wedle wytworzonych w 1940 r. dokumentów sowieckich w Jedwabnem mieszkało wówczas 2 385 mieszkańców, w tym 1823 Polaków i 562 osoby narodowości żydowskiej. Nie ma powodów żeby tym danym odmawiać wiarygodności. Można też zasadnie przyjąć, że wskazane wartości liczbowe nie uległy znaczącej zmianie do feralnego dnia 10 lipca 1941 r. Załóżmy zatem, dla zobrazowania proporcji, że mordu na kilkuset osobach z żydowskiej społeczności Jedwabnego dopuścili się wyłącznie mieszkańcy tego miasteczka (w rzeczywistości część zbrodniarzy pochodziła z okolicznych miejscowości). Sprawców było – według różnych źródeł i wersji (pomijam świadectwa i oceny bardzo mało prawdopodobne, niezależnie od ich wydźwięku) – nie mniej niż dwudziestu i nie więcej niż pięćdziesięciu. Uznajmy, że było ich pięćdziesięciu. To oznacza, że krew Żydów jedwabieńskich miało na rękach 2,7 procenta Polaków z tego miasteczka. Oczywiście jest to pewne uproszczenie. Gdyby bowiem liczebność sprawców odnosić wyłącznie do zbiorowości dorosłych mężczyzn narodowości polskiej zamieszkujących wówczas Jedwabne, to wskazany odsetek byłby większy; jednak gdyby uwzględnić, że udział w zbrodni wzięli udział także Polacy spoza Jedwabnego, to zapewne wartość tego odsetka uległaby obniżeniu poniżej poziomu 2 procent. Tak czy inaczej, powyższa wartość procentowa wydaje mi się dość ważna dla uprzytomnienia sobie skali zjawiska, zwłaszcza w kontekście nastrojów panujących w relacjach polsko-żydowskich u progu zmiany okupanta, z sowieckiego na niemieckiego, i przyczyn, które nastroje te wywołały. Pokazuje ona bowiem w sposób jednoznaczny, że znakomita większość Polaków z Jedwabnego nie wzięła udziału w mordzie na swoich żydowskich sąsiadach. Wobec tragicznych wydarzeń z 10 lipca 1941 r. ogromna większość naszych rodaków z tego miasteczka zachowała postawę bierną. Tak było również w innych miejscowościach tego regionu, w których część ich polskich mieszkańców dopuściła się mordów na Żydach. Orientacyjna liczba Polaków, którzy w lecie 1941 roku na obszarze zachodniej Białostocczyzny i łomżyńskiego dopuścili się mordów lub gwałtów na ludności żydowskiej nie przekracza jednego tysiąca. Społeczność polska na tych terenach liczyła wtedy około jednego miliona osób. Zatem grzech Kaina, w kontekście popełnionych w lecie 1941 r. zabójstw na Żydach, można przypisać, dokonując zaokrąglenia na niekorzyść polskiej zbiorowości, jednemu promilowi Polaków zamieszkujących wówczas wymienione obszary. Mnie się zdaje, że to też jest bardzo istotna proporcja. Warta zapamiętania, choćby z dwóch powodów. Pierwszym niech będzie obraz jednego z aspektów rzeczywistości okupacji sowieckiej przedstawiony w przywołanym w niniejszym tekście fragmencie raportu Karskiego z lutego 1940 r., zaś drugim współczesny nam przekaz filmowy. Powtórzmy, bo to jest ważna konstatacja, że ogromna większość naszych rodaków zamieszkujących w owym, podłym, czasie zachodnią Białostocczyznę i łomżyńskie nie wzięła udziału w mordach i gwałtach na swoich żydowskich sąsiadach. Wobec tragicznych wydarzeń z lata 1941 r. zachowała postawę bierną.

O ARCYLUDZKIM NIEBOHATERSTWIE Red. Piotr Zychowicz, w artykule który ukazał się bodaj w ostatnim numerze tygodnika „Uważam Rze”, w okresie, w którym pismo to z żoną kupowaliśmy, przypomniał, że nikt nie może od ludzi żądać czy oczekiwać bohaterstwa. Bardzo słuszna to uwaga, gdyż bohaterstwo z samej istoty jest zachowaniem wyjątkowym, niestandardowym. A przeciwstawienie się, przez udzielenie pomocy Żydom, w tamten tragiczny, lipcowy dzień 1941 roku w Jedwabnem (w tym kontekście nazwa miasteczka służy mi jedynie za przykład) liczącemu kilkadziesiąt osób, owładniętemu żądzą ślepej zemsty, działającemu z inspiracji i pod kontrolą grupy uzbrojonych Niemców motłochowi wymagało niezwykłej odwagi, zwanej inaczej bohaterstwem. Tę samą ocenę odnoszę także do innych pogromów Żydów, do których doszło w lecie 1941 r. na zachodniej Białostocczyźnie i w łomżyńskim. I z tego powodu bronię tych wszystkich naszych rodaków, którzy wobec tamtych wydarzeń zachowali postawę bierną. Ich reakcja była najzupełniej normalna, wręcz arcyludzka. Nie miała oczywiście nic wspólnego z bohaterstwem, za to miała bardzo wiele wspólnego z chęcią przeżycia. Już pomoc bliźniemu, za którą można zapłacić własnym zdrowiem, jest zachowaniem niezwykłym. Natomiast pomoc nielubianemu bliźniemu, za którą można zapłacić życiem – a jeśli mord zbiorowy wisi w powietrzu, to przeciwstawienie się oprawcom, pewnym swojej bezkarności i nią rozbestwionym, wiąże się właśnie z takim ryzykiem – jest czymś zupełnie wyjątkowym. Kto tego nie bierze pod uwagę, ten całkowicie rozmija się z prawdą życia. Dlatego nie ma co takiej pomocy ani wymagać, ani oczekiwać, ani jej braku potępiać czy choćby krytykować. I należy przy tym pamiętać, że ta sama ludność polska, która wobec gwałtów i mordów na Żydach nie udzieliła im pomocy, lecz pozostała bierna, dość powszechnie i ofiarnie – pomimo grożących jej drakońskich kar – wspierała polską partyzantkę niepodległościową, walczącą na tamtych terenach z okupacją niemiecką, a po lipcu 1944 r. z okupacją komunistyczną. Te wszystkie aspekty problemu, podobnie jak świadectwa z epoki przywołane w niniejszym tekście, warto mieć na uwadze, zwłaszcza przy tworzeniu scenariuszy lekcji historii dla uczniów. Ryzykując zarzut trywializacji tego szkicu, przypomnę zdarzenie sprzed raptem niecałych trzech lat. Otóż w lutym 2010 roku na warszawskiej Woli, w biały dzień, w ruchliwym miejscu nieopodal jednego z centrów handlowych, dwóch wyrostków stało na przystanku tramwajowym. Gdy podjechał tramwaj jeden z nich rzucił koszem na śmieci w zatrzymujący się wagon. Spośród ludzi, którzy wówczas znajdowali się na miejscu, a było ich pewnie w sumie kilkudziesięciu, zareagował tylko jeden, wysiadający z tramwaju mężczyzna. Policjant z kilkunastoletnim stażem. Nie pełnił wówczas służby, ubrany był po cywilnemu. Nikt nie podążył mu z pomocą. Zwykli ludzie nie chcieli się mieszać. Chwilę potem został ugodzony nożem, w wyniku rany zmarł. Sprawcy nie niepokojeni przez nikogo uciekli (wkrótce zostali zatrzymani przez policję i osądzeni). Dziś w miejscu, w którym zginął ów stróż prawa stoi kapliczka, w której wmurowano tablicę pamiątkową przypominającą o tym tragicznym zdarzeniu; znajduje się na niej m.in. upamiętniający interweniującego wtedy policjanta napis: „zginął, bo nie przeszedł obojętnie wobec zła”. Dlaczego przywołuję to zdarzenie? Otóż przypomniana sytuacja z warszawskiej Woli wydaje mi się w porównaniu z realiami panującymi 10 lipca 1941 roku w Jedwabnem zupełnie komfortowa dla przeciwstawienia się złu. Nie chodzi oczywiście o skalę dramatu, rzecz dotyczy zwykłych ludzkich reakcji. Wtedy w Jedwabnem nie było struktur polskiego państwa (te przestały istnieć we wrześniu 1939 r.), porządku pilnowali uzbrojeni żandarmi niemieccy, a obiektem agresji motłochu i w jej finale zbrodni była – ujmując rzecz w maksymalnym skrócie i uproszczeniu – nielubiana przez Polaków społeczność żydowska miasteczka. Przy tym wszystkim podjęcie próby udzielenia pomocy Żydom groziło poważnym ryzykiem, wiązało się z realną obawą utraty zdrowia lub nawet życia. Pomijam realne szanse na skuteczną pomoc a także zupełną bierność ofiar. Dziś jest zupełnie inaczej. Mamy własne państwo i policję zwalczającą przestępców. Znakomita większość zwykłych ludzi odnosi się do chuliganów z dużą awersją, a z sympatią do tych, którzy stają w obronie porządku. A jednak poza policjantem, który z racji wykonywanego zawodu był zapewne przyzwyczajony do podobnych interwencji i mógł czuć się pewnie, nikt nie zareagował, nikt się nie przeciwstawił złu. Świadkami podobnych sytuacji, tyle że mniej dramatycznych niż ta na warszawskiej Woli, było, zakładam, wielu z nas. I większość z nas, sądzę tu po sobie, zachowała lub zachowa wobec takich zdarzeń postawę bierną. I trwać w niej będzie dopóki można, dopóty nie ma konieczności stanięcia w obronie własnej lub najbliższych. Ale przecież nie oznacza to, że taka postawa jest wyrazem poparcia dla chuligaństwa, czy awersji wobec porządku. Ona po prostu jest przejawem zupełnie niebohaterskiej i jednocześnie arcyzrozumiałej niechęci do ściągania na siebie kłopotów, nawet w słusznej sprawie. Kto próbowałby uczynić z takiej postawy przykład poklasku dla chuligaństwa lub niechęci wobec porządku, byłby w moich oczach głupcem lub propagandystą. Dlatego z pełnym przekonaniem bronię, jako zupełnie normalnego, zachowania tej ogromnej większości naszych rodaków zamieszkujących latem 1941 r. zachodnią Białostocczyznę i łomżyńskie, która wobec mordów i gwałtów na swoich żydowskich sąsiadach zachowała postawę bierną.

O WYOBCOWANIU W CZASACH SPOKOJU I SAMOTNOŚCI W CHWILI KATASTROFY Na zakończenie moich rozważań chcę wrócić do wspomnianej wcześniej kwestii silnej odrębności społeczności żydowskiej zamieszkującej ziemie polskie u progu II Wojny Światowej. Można chyba uznać, że brak poważniejszych procesów asymilacyjnych tej zbiorowości z nieżydowskim otoczeniem miał dla niej fatalne skutki w czasie katastrofy, jaka nadeszła dla Żydów wraz z niemiecką okupacją ziem polskich. Ferdynand Goetel, wybitny polski pisarz dwudziestowieczny, w latach 1926 – 1933 Prezes Polskiego PEN Clubu, nakreślił na kartach swoich znakomitych wspomnień „Czasy wojny” wstrząsający w swojej wymowie, a przy tym, jak sądzę, bardzo istotny dla zagadnienia relacji polsko-żydowskich w okresie okupacji niemieckiej, obraz ostatnich chwil przed zagładą społeczności żydowskiej z miasteczka Zawichost, leżącego w Polsce centralnej, około dwudziestu kilometrów na północny zachód od Sandomierza:

Miasteczko było zbyt małe, by opłacało się urządzić w nim getto, niewiele też zmieniło swój tryb życia aż do ostatniej chwili. Kupcy żydowscy handlowali w sklepach i na targu, rzemieślnicy pracowali. I nawet lekarz miejscowy, również Żyd, przyjmował pacjentów wszelkiego rodzaju. Latem 1943 r. przybył oddział gestapo, zwołał starszyznę żydowską i zapowiedział, że za kilka dni Żydzi mają Zawichost opuścić. Gotowi do wymarszu, mają oczekiwać przybycia konwoju. Był to już czas, gdy Żydzi, nawet na tak głębokiej prowincji jak ta, nie mogli mieć złudzeń, co ich czeka. Dworską bryczką nadjechałem do Zawichostu. Sklepy żydowskie były już częściowo pozamykane, warsztaty nieczynne. Ale cała ludność miasta była na miejscu. Stojąc w grupach czy siedząc na ławeczkach patrzyła w stronę gościńca, którym miał przybyć oddział policji niemieckiej. Przejeżdżającą bryczkę witali poważnymi i głębokimi ukłonami, jak coś bardzo drogiego, z czym się muszą pożegnać.

Zamyślił się mój dziedzic i wzruszył bezradnie ramionami.

Tak, nie było dokąd uciekać Żydom z Zawichostu. Długowieczny dramat ich odrębności w polskim środowisku spowodował, iż w chwili katastrofy znaleźli się bez zaplecza. Straszna samotność tej grupy ludzkiej, oczekującej bez oporu śmierci wśród otwartych dookoła lasów, zarośli, chat i pól sąsiadujących, z którymi nigdy nie potrafiła zrosnąć się organicznie, mimo iż żyła wśród nich od długich wieków, objawiła mi nagle tragiczne fatum narodu, który, wygnany ze swej ojczyzny, nigdy nie umiał zrosnąć się z inną. Rzecz jasna, to jest diagnoza o charakterze generalnym. Zaistniało wiele jednostkowych zdarzeń wymykających się konkluzji sformułowanej przez Goetla. Tak, tak - można wskazać piękne przykłady zupełnie do niej nieprzystające. Ich najbardziej chlubną grupę stanowi z jednej strony obecność kilkuset nazwisk żydowskich na liście katyńskiej, którą można uznać za koronę dowodu miłości i przywiązania do naszej Ojczyzny, a z drugiej strony ofiara rodziny Kowalskich, przypomniana w znakomitym filmie Arkadiusza Gołębiewskiego i Macieja Pawlickiego, czy poświęcenie wielu innych polskich rodzin, które pomimo zagrożenia karą śmierci, zdecydowały się w tamtych, upiornych, czasach pomagać Żydom. Sądzę jednak, że przykłady te nie mają istotnego wpływu na trafność diagnozy postawionej przez Goetla. Diagnozy bezbrzeżnie smutnej, ale jakże życiowo prawdziwej. Grzegorz Wąsowski

PS. Przywołane w niniejszym tekście świadectwa odnoszące się do ziem wschodnich II Rzeczypospolitej, jak również fragment raportu Jana Karskiego z lutego 1940 r., informację o sowieckich danych na temat liczebności i struktury narodowościowej mieszkańców Jedwabnego w 1940 r. a także wartości wyrażające stosunek liczbowy Polaków winnych mordów lub gwałtów na Żydach w lecie 1941 r. na terenie zachodniej Białostocczyzny i łomżyńskiego do ogółu ludności polskiej zamieszkującej wówczas te tereny podałem za pracą Marka Wierzbickiego „Polacy i Żydzi w zaborze sowieckim” (Stowarzyszenie Kulturalne Fronda, Warszawa 2007); wszystkim zainteresowanym jak naprawdę było, gorąco polecam lekturę tego dzieła.

Grzegorz Wąsowski

Ziemkiewicz w "GPC": Kaczyński im dłużej jest w polityce, tym chętniej używa tej prostej strategii: obstawić na ruletce zero i niezłomnie czekać, aż wypadnie "Nie podoba mi się!" - pod takim tytułem Rafał Ziemkiewicz zamieścił w "Gazecie Polskiej Codziennie" swój komentarz dotyczący bieżących wydarzeń politycznych. Publicysta wskazuje w nim, co go irytuje i denerwuje, ale przede wszystkim wraca do czystek przeprowadzonych w "Rzeczpospolitej" i "Uważam Rze":

Towarzysz Gomułka miał więcej przyzwoitości od Donalda Tuska. Kiedy likwidował niewygodny tygodnik, by zastapić go posłusznym, to przynajmniej zmieniał tytuł. (...) Operacja z "Uważam Rze" przypominała zaś raczej podmiankę redakcji "Tygodnika Powszechnego" w latach pięćdziesiątych - wskazuje publicysta i dodaje, że nawet wówczas władza nie inspirowała nagonki na wyrzucanych dziennikarzy, jak to miejsce obecnie.

No ale nie ma wolności dla wrogów Unii Wolności - kpi Ziemkiewicz, wskazując na "mentalność Kalego" dziennikarzy i "autorytetów" biorących udział w tej nagonce. Zniszczenie przez władzę "Rzeczpospolitej" i "Uważam Rze" salon powitał w sposób, który Bronkowi Wildsteinowi przypomniał skojarzył się z okrzykami "śmielej, śmielej", wznoszonymi w peerelowskim Sejmie podczas sławnego marcowego przemówienia Gomułki - kontynuuje RAZ, opisując ponure zjawisko plucia na dziennikarzy, którzy stracili pracę. I ostro pisze o Bratkowkim, a z obowiązku uprzejmości poczuwa się zwolniony, m.in. po tym, jak Bratkowski odmówił mu miana dziennikarza przyzwoitego, bo... "Ziemkiewiczowi nic się nie podoba". To ciekawy pomysł, że dziennikarzowi musi się coś podobać - stwierdza sarkastycznie, wyjaśniając, że to niezgodne z jego przekonaniem, bo "dziennikarz jest od tego, żeby pisać o tym właśnie, co zasługuje na potępienie". I przyznaje, że faktycznie nic mu się nie podoba, choć, jak pisze:

Nie udaję, że mam równy dystans do tych, których uważam za cynicznych gangsterów, i tych, których uważam za przeżartych dworactwem nieudaczników. Bo gdyby udawał, pisze RAZ, to mógłby czerpać profity chociażby z krytyki Jarosława Kaczyńskiego, czego dowód otrzymał po wypowiedzi na ten temat w jednym z internetowych wywiadów, gdzie postawił tezę 'korwinizacji PiS-u". Publicysta zastanawia się, kontynuując ten tok myślenia, czy to skaza na osobowości, czy przemyślana strategia, bo przecież Kaczyński wiele razy przekonywał, że wbrew obelgom, nie jest świrem i kalkuluje swoje posunięcia. A to by oznaczało, uważa Ziemkiewicz, że prezesa Prawa i Sprawiedliwości może nie interesować żmudne ciułanie punktów sondażowych, ale chce raz, a porządnie znokautować rywala. Do Kaczyńskiego to pasuje, im dłużej jest w polityce, tym chętniej używa tej prostej strategii: obstawić na ruletce zero i niezłomnie czekać, aż wypadnie. Zdaniem publicysty, takim obstawieniem zera jest głoszenie "jako rzeczy pewnej i udowodnionej, że w Smoleńsku doszło do zamachu", bo jak dodaje, tylko hipoteza skrajna w wypadku potwierdzenia daje szanse wysadzenia Tuska w powietrze. Ziemkiewicz przyznaje, że już raz Kaczyńskiemu udało się zdobyć ów "złoty róg" - kiedy w latach 90. mówił o fasadowości III RP, co coraz mocniej spychało go na margines życia politycznego, aż do momentu wybuchu afery Rywina, kiedy okazało się, że jego "śmieszne" tezy są prawdziwe. Założenie, że ten sam mechanizm zadziała w odniesieniu do tragedii, o której już nawet minister Sikorski z redaktorem Żakowskim bezwiednie rozmawiają, jako o zamachu, jest racjonalne, ale ryzykowne - przyznaje Ziemkiewicz, ale zaraz dodaje, że nadal nie rozumie niektórych posunięć lidera prawicy, takich jak m.in. zrażanie do siebie narodowców, których mógłby wykorzystać w politycznej grze. Jedyne wyjaśnienie: dlatego, że prezes się endekami brzydzi, podzielając fobie salonu, z którego wprawdzie wyszedł wiele lat temu, ale który z najwyraźniej wciąż nie wyszedł z niego - kończy Rafał Ziemkiewicz, któremu na sąsiedniej stronie odpowiada w równie obszernej polemice Piotr Lisiewicz. Kim, "GPC"

Nie wszystkie kłamstwa Cezarego Gmyza Zwykle nie polemizuje z notorycznymi konfabulantami i kłamcami takimi jak Cezary Gmyz. Boję się, że taki przeciwnik sprowadzi mnie do swojego poziomu i pokona doświadczeniem.

http://tygodniklisickiego.pl/nie-wszystkie-lgarstwa-pinskiego-cezary-gmyz/

W tym wypadku jednak muszę odpowiedzieć, aby pokazać rzetelność i poziom dziennikarski autpra słynnego tekstu o trotylu. Odpowiadam więc na zarzuty Gmyza.
1) Do czwartku Piotr Gabryel był publicystą "Uważam Rze" na urlopie wypoczynkowym. Dopiero po wywiadzie i moim wstępniaku uniósł się honorem i odszedł z redakcji. Zresztą stało się to po kilku dyscyplinarkach, które wręczyliśmy za działalność pracowników etatowych na szkodę presspubliki (słyszeliście Państwo o jednej, pozostałe "ofiary" się nie chwalą, zapewne z uwagi na uzasadnienie). Panowie wydający "w Sieci" nie chwalą się też, że etatowy pracownik "Uważam rze" na zwolnieniu lekarskim pracował dla ich tygodnika. Tyle jeżeli chodzi o walkę o uczciwą Polskę.
2) Robert Mazurek był moim podwładnym w latach 2008-2009 we Wprost co łatwo sprawdzić w stopce. Zgłaszał mi tematy, byłem jego redaktorem i wyceniałem jego teksty (miał umowę ryczałtową, którą co miesiąc rozliczałem). Śmieszne, że Gmyz wypowiada się w imieniu Mazurka. Co Ty na to Robercie?
3) Co do 70 proc. łatwo policzyć. Gmyz zapomniał m.in o Piotrze Cywińskim (wciąż w Urze) i wielu innych publicystach "Urze", którzy za poprzedniej ekipy publikowali rzadziej - ale pisali: Piotr Włoczyk, Monika Kruszewska-Mikucka, Zbigniew Wojtasiński, Joanna Bojańczyk, Natalia Schiller, Jolanta Gajdy-Zadworna, Urszula Lipińska.

Co do zarzutów Rafała Ziemkiewicza: Nie zgodził się ze stwierdzeniem, że wziął stanowisko, bo przez 3 miesiące prowadził poranki w TVP INFO, co jego zdaniem można porównać do bycia wyrobnikiem w McDonalds. Cóż, odpisałem mu na salonie 24, że na owej śmieciowej umowie zarabiał więcej niż ja jako dyrektor Agencji Informacji, a z McDonalds ma to tyle wspólnego, że dziennie zarabiał tyle co pracownik tego fastfooda przez miesiąc. Dodatkowo również zna Romana Giertycha - był u niego ostatnio na grillu, na który ja nie zostałem zaproszony. Więc sam spełnia swoje przesłanki do budowania PRON-u: zna Giertycha i wziął robotę od Farfała (prezesa TVP). Wyrzuciła go koalicja PiS-SLD, bo TVP Info przypadło lewicy... Wypomniałem mu również manipulację, bo wie z naszych prywatnych rozmów (byliśmy i mam nadzieję będziemy dalej kolegami jak kurz bitewny i emocje opadną), że nie napisał, że w 2009 r. przygotowywałem dla Grzegorza Hajdarowicza przejęcie (niestety nieudane) "Wprost". Jan Piński

Dzisiaj w Betlejem Czy w naszych czasach Jezus Chrystus mógłby, jak zapowiadały proroctwa Starego Testamentu, narodzić się w Betlejem? Odpowiedź brzmi zaskakująco i dramatycznie: Raczej nie! Wprawdzie przybycie dwojga członków ludu Bożego wybrania, Maryi i Józefa, z Nazaretu do Betlejem jest możliwe, ale nie mogliby wejść do tego miasta z powodu rygorów wynikających z usytuowania go na terenie Autonomii Palestyńskiej. Boży plan zbawienia wypełnił się w czasie, gdy sytuacja w Ziemi Świętej była o wiele spokojniejsza niż obecnie.

Sąsiedzi Gdy 14 maja 1948 r. Ben Gurion ogłosił w Tel Awiwie utworzenie niepodległego państwa Izrael, które nazajutrz zaczęło istnieć, Betlejem znalazło się poza jego obrębem, na terytorium Jordanii, do której należała też wschodnia Jerozolima łącznie ze Starym Miastem. Po 19 latach od tej sytuacji, w rezultacie tzw. wojny sześciodniowej, w czerwcu 1967 r. Izrael, pokonawszy wrogo usposobionych najbliższych sąsiadów, wydatnie poszerzył swoje granice, przesuwając je na wschodzie po rzekę Jordan i Morze Martwe. Betlejem znalazło się na terenie podporządkowanym Izraelowi, objętym nazwą „Zachodni Brzeg [Jordanu]”. Duża liczba ludności arabskiej mieszkającej na tych terenach, zwłaszcza w Jerychu i okolicach, uciekła albo została zmuszona do ucieczki do Jordanii, gdzie do dzisiaj, powiększona o urodzonych tam potomków, przebywa w obozach dla uchodźców utworzonych na przedmieściach Ammanu. Niemało ludzi zginęło, inni wyprowadzili się później albo zostali siłą usunięci z podbitego terytorium. Ta polityka w mniejszym stopniu dotyczyła Betlejem zamieszkiwanego wyłącznie przez ludność arabską, zarówno muzułmańską, jak i – co bardzo ważne – chrześcijańską. Betlejem nie leży, jak np. Jerycho, w pobliżu poszerzonych granic Izraela. Poza tym zawsze pozostaje w centrum uwagi wyznawców Chrystusa i jakiekolwiek radykalne poczynania nie ujdą uwagi chrześcijan na całym świecie. Przez około 30 lat po zajęciu przez Izraelczyków Betlejem, miejsca urodzenia króla Dawida, podróżowanie do tego miasta odbywało się bez większych trudności. Wprawdzie istniały posterunki kontrolne, które w okresach napięć politycznych szczegółowiej wykonywały swoje zadania, ale pielgrzymi przybywający z zagranicy w zasadzie nie odczuwali większych dolegliwości, mniemając, że dokładnie tak samo są traktowani wszyscy inni, a więc również Żydzi i Arabowie. Sytuacja dość gwałtownie zmieniła się na przełomie XX i XXI wieku, czyli kilkanaście lat temu. W kontekście przeżywania przez chrześcijan Wielkiego Jubileuszu Roku 2000 Izraelczycy ogłosili uroczyste obchody 3000 lat żydowskiej Jerozolimy. Samo miasto jest rzecz jasna starsze, ma bowiem długą kananejską historię, chodziło jednak o uwypuklenie i potwierdzenie niezbywalnego prawa Żydów do Jerozolimy jako ich „odwiecznej i niepodzielnej stolicy”. Wśród rozmaitych przedsięwzięć pojawiły się plany zbudowania muru, który miał oddzielić mieszkańców Izraela – żydowskich i arabskich, gdyż na terytorium wyznaczonym granicą z 1948 r. mieszkają również Arabowie – od arabskich sąsiadów z palestyńskiego Zachodniego Brzegu. W uzasadnieniu podawano, że Izraelczycy chcą w ten sposób zabezpieczyć się przed przenikaniem terrorystów, których ataki budziły grozę i nieszczęścia oraz wywoływały poczucie niepewności. Izraelscy stratedzy zaplanowali wzniesienie muru o wysokości ośmiu metrów, którego łączna długość wynosi ponad 700 kilometrów. Rychło zapoczątkowano roboty budowlane i wkrótce potężny mur oddzielił Betlejem od Jerozolimy. Jego bieg został wyznaczony tak, że bardzo często przebiega on przez ogrody, sady i poletka należące do jednego właściciela lub tej samej rodziny. W toku wytyczania i wznoszenia muru zdarzały się prawdziwie dantejskie epizody, w których do głosu dochodziła rozpacz i bezsilność poszkodowanych. Od kilku lat, aby wejść lub wjechać do Betlejem, trzeba było przejść przez pilnie strzeżoną bramę, przy której umieszczono izraelskie posterunki wojskowe. Betlejem dzieli od centrum Jerozolimy, czyli Starego Miasta, około 9 kilometrów, lecz aby dotrzeć do miejsca narodzin Jezusa, nie można dokładnie zaplanować czasu, ponieważ trzeba przejść przez specjalny checkpoint. Wjazd do Betlejem jest łatwiejszy, aczkolwiek – paradoksalnie – nie mogą się tam udać Żydzi, co jest motywowane względami bezpieczeństwa. Szerokim kołem omijają więc to miasto, zatrzymując się przy tzw. grobie Racheli, który znalazł się po izraelskiej stronie muru. Natomiast dużo trudniejszy jest wyjazd z Betlejem i ponowny wjazd na terytorium Izraela. Żołnierze często sprawdzają paszporty. Zawsze pełnią funkcję „fizjonomistów”, wchodząc do wnętrza autokaru i bacznie sprawdzając, czy nie ma w nim osób o „arabskich” rysach twarzy. W przypadku wątpliwości albo w okresach nasilonych napięć i konfliktów politycznych pielgrzymi i turyści są przepuszczani przez podziemny tunel przeznaczony na co dzień dla tej nielicznej części ludności palestyńskiej, która uzyskała prawo do przejścia z Betlejem na stronę izraelską. Tunel, łagodnie mówiąc, sprawia bardzo przygnębiające wrażenie. Przechodząc nim, duchowo poruszeni pobytem w Betlejem pielgrzymi doświadczają prawdziwego szoku. Zarówno konstrukcja tunelu, jak i sposób przeprowadzania kontroli nie zostawiają żadnych wątpliwości, że przebywamy w niezwykle zapalnym rejonie świata.

Wpuszczanie do Betlejem oraz wypuszczanie z tego miasta pielgrzymów i turystów odbywa się na ogół sprawnie. Dzięki temu większość z nich nie ma pojęcia, że z Palestyńczykami jest zupełnie inaczej. Codziennie, zwłaszcza wczesnym rankiem i wieczorem, przed wejściem do tunelu gromadzi się tłum ludzi wyczekujący często przez wiele godzin na możliwość przejścia na drugą stronę. Nierzadko widać ludzi rozgniewanych i zirytowanych nie tylko uciążliwością procedur, lecz również sposobem, w jaki są traktowani. Mur skutecznie zabezpiecza Izraelczyków przed ewentualnym przenikaniem terrorystów, ale potęguje też frustrację i gniew, nasilając wrogość Palestyńczyków wobec ich żydowskich sąsiadów. Powstało bowiem swoiste getto, które boleśnie wyznaczyło granicę między dwoma sąsiadami. W ostatnim okresie sytuacja uległa dalszemu zaostrzeniu. Budowa muru uznawanego przez wielu, także przez zwierzchników lokalnych wyznań chrześcijańskich, za „nielegalny” ma być kontynuowana w tzw. chrześcijańskim trójkącie, który obejmuje Betlejem oraz miejscowości Beit Dżala i Beit Sahour. Przebieg muru zaplanowanego między Beit Dżala a al-Walajeh dramatycznie podzieli wiele chrześcijańskich rodzin, ugodzi również w dwa domy naukowo-formacyjne w Cremisan należące do zgromadzenia salezjanów. Od wielu miesięcy trwają wysiłki, by udaremnić te plany. Z kolei w Beit Sahour znajduje się katolickie i prawosławne sanktuarium Pola Pasterzy upamiętniające przedstawione w Ewangelii według św. Łukasza obwieszczenie radosnej nowiny o narodzinach Zbawiciela, do którego codziennie przybywają liczni pielgrzymi. W październiku 2012 r. katoliccy biskupi Ziemi Świętej zażądali od władz Izraela, by wycofały się z planów dalszej budowy kontrowersyjnego muru. Nie wiadomo jednak, co przyniesie najbliższa przyszłość.

Malejąca liczba chrześcijan W odezwie skierowanej do władz Izraela katoliccy biskupi Ziemi Świętej napisali: „Mur zagrozi ogólnie chrześcijanom Betlejem i może doprowadzić do ich większej emigracji”. Sytuacja demograficzna chrześcijan stale się pogorsza. Aktualnie w całej Ziemi Świętej, włączając Autonomię Palestyńską, mieszka ok. 180 tysięcy rodzimych wyznawców Chrystusa, co stanowi ok. 2 proc. wszystkich mieszkańców tego terytorium. Ponadto należy uwzględnić ok. 200 tys. obcokrajowców, których pewną część, trudną do dokładnego oszacowania, stanowią chrześcijanie. Ponieważ liczba obywateli Izraela systematycznie rośnie w ostatnim ćwierćwieczu, przede wszystkim na skutek wzmożonej imigracji z byłego Związku Sowieckiego, odsetek chrześcijan systematycznie maleje. Chrześcijanie Ziemi Świętej nigdy nie byli faworyzowani ani zamożni. Przez długie wieki, do lat 20. XX w., znajdowali się pod panowaniem tureckim i dominacją islamu. Co się tyczy Betlejem, to w połowie XX w., czyli wkrótce po utworzeniu państwa Izrael, tamtejsi chrześcijanie stanowili połowę ogółu mieszkańców tego miasta. Ich obecność była wyraźnie widoczna, co potwierdzają liczne kościoły i kaplice, w których się modlili. Później nękały ich i wyniszczały kolejne wojny żydowsko-arabskie, a wreszcie coraz bardziej dotkliwa i przykra dominacja izraelska. Ekonomia Betlejem jest w dużej mierze uzależniona od natężenia ruchu pielgrzymkowego i turystycznego. Po wybuchu jesienią 2000 r. kolejnej intifady, czyli buntu Palestyńczyków przeciw żydowskim sąsiadom, krwawo stłumionej przez władze izraelskie, Betlejem przez kilka lat pozostawało odcięte od świata, co zmieniło się dopiero po 2004 roku. W tym okresie wielu mieszkańców miasta znacznie zubożało, prysły ich nadzieje na polepszenie sytuacji oraz wzmogła się fala kolejnej emigracji. Obecnie liczbę mieszkańców Betlejem i najbliższych okolic szacuje się na blisko 200 tysięcy, natomiast liczbę lokalnych chrześcijan na niemal 30 tysięcy, co stanowi zaledwie 15 proc. całej miejscowej populacji. Wielu arabskich chrześcijan wyjechało do rodzin i przyjaciół zamieszkujących różne kraje Europy, zwłaszcza do Włoch i Hiszpanii, a także USA i Kanady. Nie ma wątpliwości, że – jak podkreślił William Shomali, biskup pomocniczy Łacińskiego Patriarchatu Jerozolimy – przyczyną emigracji jest coraz trudniejsze położenie ekonomiczne wynikłe z braku pracy i pomyślnych perspektyw na przyszłość. Najbardziej rozpaczliwym krokiem, który towarzyszy emigracji, jest sprzedawanie domów i ziemi. W Betlejem to rzadka praktyka, natomiast częściej dochodzi do niej w Jerozolimie, czemu sprzyja fakt, iż ziemia osiąga tam niebotyczne ceny. „Lecz ziemia – powiedział ks. arcybiskup Fouad Twal, łaciński patriarcha Jerozolimy – to władza i tożsamość. Ziemia jest tu wszystkim i dlatego trzeba się tej ziemi kurczowo trzymać”. Trzeba wiedzieć, że w Izraelu grunt mogą nabywać wyłącznie Żydzi, natomiast wszyscy inni mogą go jedynie wydzierżawić. Przeżywając ustawiczne trudności, a nawet prześladowania i marginalizację, chrześcijanie tracą ducha i wiarę w sens dalszej obecności we własnej ojczyźnie. Wybierają zatem, często jako ostateczność, życie na emigracji, gdzie przychodzą na świat dzieci, które nie myślą o trwałym powrocie do Ziemi Świętej. Przybywają do niej jako obywatele innych państw, wmieszani w tłumy pielgrzymów i turystów, utwierdzając się w przekonaniu, że wybór obczyzny był lepszym wyjściem.

Wizja niepodległej Palestyny Gdy w 1948 r. utworzono państwo Izrael, miała też powstać niepodległa Palestyna. Jednak do dzisiaj do tego nie doszło, co stanowi trwałe podłoże zaognionego konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Aczkolwiek podejmowano rozmaite rozmowy nagradzane Pokojową Nagrodą Nobla, w gruncie rzeczy niewiele z nich wynikło dla rozwiązania nabrzmiałych relacji. Mimo to Palestyńczycy wciąż mają nadzieję na utworzenie własnego państwa, które sąsiadując z Izraelem, zapewniłoby im utrzymanie tożsamości, poczucie godności i właściwe miejsce wśród narodów świata. W ostatnim okresie ogromne nadzieje wzbudziła podjęta 29 października tego roku decyzja Zgromadzenia Ogólnego Organizacji Narodów Zjednoczonych o nadaniu Palestynie statusu nieczłonkowskiego państwa obserwatora, analogicznego do tego, jaki posiada Watykan. W arcyważnym głosowaniu Polska wstrzymała się od głosu, zaś ta decyzja została odpowiednio odczytana i zinterpretowana zarówno przez Izrael, jak i Autonomię Palestyńską, z którą też utrzymujemy relacje dyplomatyczne. Komentując historyczną decyzję ONZ, ks. abp Fouad Twal powiedział: „Podzielamy radość narodu palestyńskiego i jego przywódców”. Patriarcha dodał, że to ważne wydarzenie „jest również krokiem z korzyścią dla Izraela, gdyż od tej pory będzie mógł rozmawiać z państwem, a nie z ekstremistami czy terrorystami, jak utrzymywano w przeszłości. Będzie mógł prowadzić rozmowy z państwem, jak ufam, rychło niepodległym, ze zdolnością do podejmowania decyzji dla dobra całego regionu”. Takie samo stanowisko zajęła Stolica Apostolska, która za pontyfikatu Jana Pawła II, pod koniec grudnia 1993 r., nawiązała stosunki dyplomatyczne z państwem Izrael. Przyjmując z uznaniem podwyższenie statusu Palestyny, opowiedziała się za przyznaniem jej pełni praw suwerennego państwa. Kilka dni temu Papież Benedykt XVI przyjął na specjalnej audiencji Mahmuda Abbasa, prezydenta Autonomii Palestyńskiej, który w 2009 r. podejmował Ojca Świętego w Betlejem. Następnie prezydent Abbas spotkał się z ks. kard. Tarcisio Bertonem, watykańskim sekretarzem stanu (odpowiednik ministra spraw zagranicznych). Zgodnie uznano, że trwałe rozwiązanie konfliktu może się dokonać jedynie na drodze partnerskich negocjacji z poszanowaniem praw wszystkich stron. Gdyby podejmowane wysiłki zostały uwieńczone prawdziwym, a nie medialnym czy propagandowym sukcesem, sytuacja ludności palestyńskiej mieszkającej na terenach podporządkowanych obecnie jurysdykcji Izraela uległaby rzeczywistej zmianie na korzyść.Ale historyczna decyzja ONZ stała się pretekstem do kolejnego posunięcia Izraela, który postanowił rozpocząć dalszą rozbudowę osiedli żydowskich na okupowanych terytoriach palestyńskich. Plan przewiduje zbudowanie prawie 1300 domów dla osadników izraelskich zdecydowanych na urzeczywistnianie wszechstronnej i pełnej „judaizacji” Ziemi Świętej. Decyzja jest tym bardziej zapalna, że wznoszenie nowych domów zaplanowano w dzielnicach Ramot i Pisgat Zeev we wschodniej Jerozolimie zamieszkałej w ogromnej większości przez Palestyńczyków oraz w Samarii. Ludność arabska, zarówno muzułmanie, jak i chrześcijanie, nie mają wątpliwości, że budowa nowych osiedli nie wynika z potrzeb mieszkaniowych, ponieważ te można zaspokoić w inny sposób, lecz przede wszystkim z pobudek politycznych. Chodzi bowiem o radykalną zmianę składu demograficznego Jerozolimy i jej okolic. Niemały wpływ na nastroje panujące w Izraelu mają żydowscy fundamentaliści, których wrogość obraca się również przeciw chrześcijanom. Świadczy o tym nasilona w ostatnich tygodniach liczba aktów wandalizmu i ataków, do których doszło w Jerozolimie i w Latrun. Najbardziej spektakularne były skierowane przeciw klasztorowi Krzyża Świętego, klasztorowi franciszkanów Przy Wieczerniku na Górze Syjon oraz na cmentarzu ormiańskim w Jerozolimie. Reprezentanci Kościołów chrześcijańskich zażądali od władz izraelskich wykrycia i ukarania sprawców oraz wzmożonej i skutecznej ochrony obiektów kultu. Rozwiązanie nabrzmiałych problemów zależy najbardziej od władz Izraela, które powinny działać nie prawem siły, lecz siłą sprawiedliwego prawa. Do wdrożenia procesu pokojowego potrzebna jest bezprecedensowa determinacja i odwaga, dla której inspirację powinno stanowić profetyczne orędzie Biblii. Właśnie dlatego nieoceniony staje się również wkład chrześcijan mieszkających w Ziemi Świętej, zwłaszcza w Betlejem oraz w Jerozolimie i Nazarecie. Dopuszczenie ich do partnerskiego udziału w procesie zaprowadzania pokoju jest najbardziej wiarygodnym miernikiem rzeczywistego stanu dialogu chrześcijańsko-żydowskiego, a w szerszej perspektywie – niezwykle potrzebnego „trialogu” wyznawców judaizmu, chrześcijan i muzułmanów.

ks. prof. Waldemar Chrostowski

Pokłosie “Malowanego ptaka” To wła­śnie bo­ha­ter­scy pol­scy chło­pi ze wsi pod­kar­pac­kiej z na­ra­ża­niem wła­sne­go ży­cia i swo­ich naj­bliż­szych ura­to­wa­li te­mu chłop­cu ży­cie. Wy­peł­ni­li swój chrze­ści­jań­ski obo­wią­zek, nad czym czu­wał cha­ry­zma­tycz­ny pro­boszcz ks. Eu­ge­niusz Okoń. W „na­gro­dę” bo­ha­te­ro­wie ci zo­sta­li przez Ko­siń­skie­go spo­nie­wie­ra­ni, spro­wa­dze­ni do bez­względ­ne­go ciem­no­gro­du. Opi­sy­wa­ny obec­nie film „Po­kło­sie” ob­ra­zu­ją­cy sto­sun­ki pol­sko–ży­dow­skie na te­re­nach oku­po­wa­nych przez Niem­ców w cza­sie II woj­ny świa­to­wej to na­stęp­ny krok w roz­pra­wie z Pol­ską i pol­sko­ścią. Ta­kie od­gło­sy me­dial­ne do­cho­dzą nie tyl­ko od kry­ty­ków fil­mo­wych. Nie na­zwał­bym jed­nak te­go fil­mu „kro­kiem”, jest to ra­czej „kro­czek” w tym an­ty­pol­skim po­cho­dzie, zwa­żyw­szy na ca­ły do­tych­cza­so­wy spek­ta­ku­lar­ny, wro­gi pol­sko­ści, Pol­sce i Po­la­kom „do­ro­bek” in­nych au­to­rów, róż­nych „ob­ser­wa­to­rów” róż­nią­cych się jed­nak znacz­nie od twór­ców rze­ko­me­go „do­ku­men­tu” pt. „Po­kło­sie”. Je­den z bar­dziej zna­nych ata­ków na Pol­skę, Po­la­ków i pol­skość ob­ra­zu­je „Ma­lo­wa­ny ptak” Je­rze­go Ni­ko­de­ma Ko­siń­skie­go (Jó­ze­fa Le­win­kop­fa) pi­sa­rza pol­sko–ame­ry­kań­skie­go, po­cho­dze­nia ży­dow­skie­go, pi­szą­ce­go w ję­zy­ku an­giel­skim, ja­ko pierw­szy te­go ty­pu atak. Zna­mien­ny jest fakt, że jed­nym z naj­skraj­niej­szych rzecz­ni­ków an­ty­po­lo­ni­zmu w An­glii lat 80 był zna­ny bry­tyj­ski po­ten­tat pra­so­wy, z po­cho­dze­nia cze­ski Żyd, R. Ma­xwell [chodzi o "Roberta Maxwella", urodzonego jako Ján Ludvík Hyman Binyamin Hoch - Red.], jak wia­do­mo obec­nie, po­dwój­ny agent wy­wia­du so­wiec­kie­go i izra­el­skie­go. Bę­dąc wy­daw­cą pa­ne­gi­rycz­nej bio­gra­fii-al­bu­mu gen. W. Ja­ru­zel­skie­go, rów­no­cze­śnie wy­róż­niał się skraj­ny­mi ne­ga­tyw­ny­mi uogól­nie­nia­mi na te­mat Po­la­ków ja­ko na­ro­du. M.​in. pod­czas zor­ga­ni­zo­wa­nej 10-13 lip­ca 1988 ro­ku wiel­kiej kon­fe­ren­cji na te­mat za­gła­dy Ży­dów pod­czas II woj­ny świa­to­wej Ma­xwell po­wie­dział:

„Po­la­cy by­li i na­dal w pew­nej mie­rze są naj­wście­klej­szy­mi an­ty­se­mi­ta­mi. Jest fak­tem, że by­li obec­ni wo­kół owych obo­zów, wi­dzie­li i apro­bo­wa­li wszyst­ko, co się w nich dzia­ło, ży­li w ich po­bli­żu i nie uczy­ni­li nic, bądź do­słow­nie nic, aby to po­wstrzy­mać”. W bar­dzo po­pu­lar­nym bry­tyj­skim cza­so­pi­śmie mło­dzie­żo­wym „The Fa­ce” wkrót­ce po ogło­sze­niu sta­nu wo­jen­ne­go w Pol­sce po­da­no, że w cza­sie II woj­ny świa­to­wej Po­la­cy wal­nie po­ma­ga­li hi­tle­row­com, two­rząc od­dzia­ły „Pol­skich Nie­bie­skich”, „szcze­gól­nie gu­stu­ją­cych w nisz­cze­niu get­ta” (sło­wa te uka­za­ły się w tek­ście współ­pra­cow­nicz­ki  „The Fa­ce”, za­de­kla­ro­wa­nej ko­mu­nist­ki J. Bur­chill). Je­rzy Ko­siń­ski uro­dził się w Ło­dzi ja­ko syn ży­dow­skie­go prze­my­słow­ca Mie­czy­sła­wa (Moj­że­sza) Le­win­kop­fa i Elż­bie­ty Li­niec­kiej–We­in­re­ich. La­ta II woj­ny świa­to­wej spę­dził z ro­dzi­ca­mi we wsi Dą­bro­wa Rze­czyc­ka, gdzie dzię­ki po­mo­cy ks. Eu­ge­niu­sza Oko­nia, ro­dzi­na Le­win­kop­fów zna­la­zła schro­nie­nie w do­mu pol­skiej ro­dzi­ny ka­to­lic­kiej An­drze­ja War­cho­ła. W tym cza­sie oj­ciec zmie­nił mu na­zwi­sko na Ko­siń­ski z fik­cyj­nym świa­dec­twem chrztu. Dzię­ki owej po­mo­cy ca­ła ro­dzi­na Le­win­kop­fów zo­sta­ła ura­to­wa­na. Po woj­nie miesz­kał w Je­le­niej Gó­rze. W la­tach 1950-1956 zi­mą był in­struk­to­rem nar­ciar­skim w Za­ko­pa­nem, la­tem – pra­cow­ni­kiem kul­tu­ral­no-oświa­to­wym w Mię­dzyz­dro­jach. Stu­dio­wał hi­sto­rię i na­uki po­li­tycz­ne na Uni­wer­sy­te­cie Łódz­kim, po­tem pra­co­wał w In­sty­tu­cie Hi­sto­rii i So­cjo­lo­gii Pol­skiej Aka­de­mii Na­uk. W 1957 wy­je­chał na sty­pen­dium do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, gdzie po­zo­stał na sta­łe. Dzię­ki otrzy­ma­niu sty­pen­dium Fun­da­cji For­da pod­jął stu­dia po­dy­plo­mo­we w Co­lum­bia Uni­ver­si­ty i New Scho­ol for So­cial Re­se­arch. W 1965 otrzy­mał oby­wa­tel­stwo ame­ry­kań­skie. Wy­kła­dał na kil­ku ame­ry­kań­skich uczel­niach: We­sley­an Uni­ver­si­ty, Yale i Prin­ce­ton. Był lau­re­atem wie­lu pre­sti­żo­wych na­gród, a od 1973 był pre­ze­sem ame­ry­kań­skie­go PEN Clu­bu. Od­wie­dził Pol­skę. Ko­siń­ski pi­sał w ję­zy­ku an­giel­skim, po­mi­mo że nie był to je­go ję­zyk oj­czy­sty. Po­cząt­ko­wo wy­da­wał pod pseu­do­ni­mem Jo­seph No­vak. 3 ma­ja 1991 ro­ku po­peł­nił sa­mo­bój­stwo, za­ży­wa­jąc śmier­tel­ną daw­kę bar­bi­tu­ra­nów i na­kła­da­jąc na gło­wę pla­sti­ko­wy wo­rek. W po­że­gnal­nej not­ce na­pi­sał: „Kła­dę się te­raz do snu, na tro­chę dłu­żej niż zwy­kle. Na­zwij­my to wiecz­no­ścią”. Książ­ką, któ­ra przy­nio­sła mu świa­to­wy roz­głos, był „Ma­lo­wa­ny ptak”. Przed­sta­wia ona dra­ma­tycz­ne lo­sy sze­ścio­let­nie­go (w do­my­śle) ży­dow­skie­go chłop­ca w cza­sie woj­ny. Ze wzglę­du na opi­sy­wa­ne zda­rze­nia po­cząt­ko­wo są­dzo­no, że książ­ka opar­ta jest na wąt­kach au­to­bio­gra­ficz­nych, cze­mu Ko­siń­ski nie za­prze­czał. W Pol­sce w róż­nych śro­do­wi­skach ob­wo­ła­no ją an­ty­pol­ską. W rze­czy­wi­sto­ści by­ła ona wy­two­rem fan­ta­zji Ko­siń­skie­go, co sam zresz­tą po­twier­dza we wstę­pie do póź­niej­szych wy­dań. Jest to dra­stycz­ne przed­sta­wie­nie ludz­kie­go okru­cień­stwa i wy­na­tu­rzeń przy­pi­sy­wa­nych przez au­to­ra miesz­kań­com wiej­skich oko­lic Pol­ski w cza­sie oku­pa­cji hi­tle­row­skiej. W po­wie­ści wie­lo­krot­nie wska­zy­wa­ny jest wą­tek nad­użyć w sto­sun­ku do mniej­szo­ści et­nicz­nych (Cy­ga­nie, Ży­dzi). Osią fa­bu­ły „Ma­lo­wa­ne­go pta­ka” jest po­ję­cie in­no­ści i wy­ob­co­wa­nia (czę­sto po­zor­ne­go lub po­wierz­chow­ne­go) – w klu­czo­wej sce­nie dzi­kie pta­ki za­dzio­bu­ją osob­ni­ka swo­je­go ga­tun­ku, któ­ry zo­stał schwy­ta­ny i po­ma­lo­wa­ny przez czło­wie­ka w ja­skra­we bar­wy. W opi­nii prof. Iwo­na Cy­pria­na Po­go­now­skie­go por­no­gra­ficz­ny cha­rak­ter książ­ki (na­tu­ra­li­stycz­ne opi­sy gwał­tów zbio­ro­wych, sek­su z ko­złem i psem itp.) bę­dą­cy nad­uży­ciem wo­bec hi­sto­rio­gra­fii Ho­lo­kau­stu legł u pod­ło­ża jej ko­mer­cyj­nej po­pu­lar­no­ści w Ame­ry­ce Pół­noc­nej.Eliot We­in­ber­ger w książ­ce „Kar­mic Tra­ces” twier­dzi, że Ko­siń­ski nie mógł być au­to­rem „Ma­lo­wa­ne­go pta­ka”, bo­wiem je­go zna­jo­mość ję­zy­ka an­giel­skie­go w cza­sie, gdy książ­ka ta po­wsta­ła, by­ła jesz­cze za sła­ba. We­in­ber­ger utrzy­mu­je, iż Ko­siń­ski wy­ko­rzy­sty­wał tek­sty pi­sa­ne przez kil­ku ame­ry­kań­skich re­dak­to­rów, któ­rzy pra­co­wa­li dla nie­go pod klu­czem w no­wo­jor­skim ho­te­lu. Do au­tor­stwa „Ma­lo­wa­ne­go pta­ka” miał się przy­znać ame­ry­kań­ski po­eta i tłu­macz Geo­r­ge Re­avey. Wy­su­wa­no też su­po­zy­cję, że „Ma­lo­wa­ny ptak” zo­stał na­pi­sa­ny po pol­sku, a na­stęp­nie prze­tłu­ma­czo­ny na an­giel­ski. W obro­nie Ko­siń­skie­go sta­nął na­to­miast dzien­ni­karz John Cor­ry, twier­dząc, że oskar­że­nia o pla­giat by­ły in­spi­ro­wa­ne przez pro­pa­gan­dę ko­mu­ni­stycz­ną. Na­le­ży jed­nak przy­jąć, iż oku­pa­cyj­ny ży­cio­rys Ko­siń­skie­go sta­no­wi pod­sta­wę je­go li­te­rac­kie­go wi­ze­run­ku oraz rze­ko­mo au­to­bio­gra­ficz­na po­wieść „Ma­lo­wa­ny ptak” ucho­dzi na świe­cie za świa­dec­two i do­ku­ment za­gła­dy Ży­dów pol­skich. Re­por­ter­ska wę­drów­ka zna­nej bio­graf­ki Jo­an­ny Sie­dlec­kiej, roz­mo­wy z wie­lo­ma świad­ka­mi udo­wod­ni­ły jed­nak, że ma­ły Ju­rek nie błą­kał się sa­mot­nie po pol­skich wsiach, nie roz­łą­czył się z ro­dzi­ca­mi i nie stra­cił mo­wy na sku­tek be­stial­stwa ciem­nych, pół­dzi­kich pol­skich wie­śnia­ków, zwy­rod­nial­ców. Wprost prze­ciw­nie, prze­trwał szczę­śli­wie wraz z ro­dzi­ca­mi, dzię­ki ofiar­no­ści i dziel­no­ści pol­skich chło­pów – miesz­kań­ców wsi Dą­bro­wa Rze­czyc­ka w wo­je­wódz­twie tar­no­brze­skim. To wła­śnie ci bo­ha­ter­scy pol­scy chło­pi ze wsi pod­kar­pac­kiej z na­ra­ża­niem wła­sne­go ży­cia i swo­ich naj­bliż­szych ura­to­wa­li te­mu chłop­cu ży­cie, wy­peł­ni­li swój chrze­ści­jań­ski obo­wią­zek, nad czym czu­wał cha­ry­zma­tycz­ny pro­boszcz ks. Eu­ge­niusz Okoń. W „na­gro­dę” bo­ha­te­ro­wie ci zo­sta­li przez Ko­siń­skie­go spo­nie­wie­ra­ni, spro­wa­dze­ni do bez­względ­ne­go ciem­no­gro­du. „Czar­ny pta­sior” Jo­an­ny Sie­dlec­kiej jest książ­ką wła­śnie o nich, o ich dra­ma­cie wy­wo­ła­nym kłam­stwa­mi w książ­ce Ko­siń­skie­go i upo­ko­rze­niu, ja­kie ich spo­tka­ło, gdy pod­czas swo­ich trium­fal­nych wi­zyt w Pol­sce był on wszę­dzie, tyl­ko nie tam, gdzie jesz­cze ży­li ci, któ­rzy ry­zy­ko­wa­li dla nie­go ży­ciem wła­snym i swo­ich ro­dzin. Gdy­by Ko­siń­ski się do nich przy­znał, ru­nął­by wów­czas mit o mę­czen­ni­ku, któ­ry oka­zał się tyl­ko li­te­rac­kim hochsz­ta­ple­rem ko­rzy­sta­ją­cym z usług gho­stw­ri­te­rów. (pi­sa­rze–wid­ma, pi­szą­cy książ­ki na zle­ce­nie, na okład­ce nie znaj­du­ją się ich na­zwi­ska, tyl­ko na­zwi­sko zna­ne­go pi­sa­rza czy po­li­ty­ka). Jo­an­na Sie­dlec­ka, „Czar­ny pta­sior” (od au­tor­ki):

„…nie po­je­cha­łam do Ame­ry­ki, nie chcia­łam pi­sać o za­wrot­nej nie­wąt­pli­wie ka­rie­rze Je­rze­go Ko­siń­skie­go ani o opi­sa­nych już zresz­tą je­go skan­da­lach, suk­ce­sach za­szczy­tach, któ­re go spo­tka­ły. In­te­re­so­wa­ło mnie wy­łącz­nie je­go wo­jen­ne dzie­ciń­stwo. Po­dróż do miejsc, gdzie ja­ko kil­ku­let­ni ży­dow­ski chło­piec prze­trwał oku­pa­cję. Je­go trau­ma­tycz­ne prze­ży­cia z tych lat, a nie Ame­ry­ka by­ły bo­wiem mo­im zda­niem, klu­czem i tro­pem do je­go isto­ty. „Ho­lo­cau­sto­wej”, skom­pli­ko­wa­nej, ta­jem­ni­czej oso­bo­wo­ści. Ob­se­sji, fo­bii, ura­zów i lę­ków. Ma­sek oraz mi­sty­fi­ka­cji. Szo­ku­ją­cej pro­zy na­sy­co­nej ob­se­sją zła. A wresz­cie – za­ska­ku­ją­cej, sa­mo­bój­czej śmier­ci; wśród jej nie do koń­ca ja­snych mo­ty­wów do­pa­try­wa­no się tak­że „mrocz­ne­go dzie­ciń­stwa”, któ­re się o nie­go upo­mnia­ło, upio­rów prze­szło­ści, od któ­rych nie po­tra­fił się uwol­nić. „Był wiel­kim mi­sty­fi­ka­to­rem – pi­sał o nim Ja­nusz Gło­wac­ki – ale de­mo­ny, któ­rych obec­ność sta­le wy­czu­wał za ple­ca­mi, by­ły praw­dzi­we. Pew­nej no­cy oto­czy­ły go w miesz­ka­niu przy 57 Uli­cy cia­snym krę­giem”. „[…] My­ślę, że na de­cy­zję o sa­mo­bój­stwie mia­ły też wpływ la­ta dzie­ciń­stwa opi­sa­ne w „Ma­lo­wa­nym pta­ku”. Na­wet je­śli nie by­ło tak okrut­ne, jak opi­sa­ne w po­wie­ści[…]”, twier­dzi­ła Ewa Hof­f­man, pi­sar­ka ka­na­dyj­ska pol­skie­go po­cho­dze­nia, au­tor­ka książ­ki o ad­ap­ta­cji pol­skich emi­gran­tów w USA”. „Mrocz­ne dzie­ciń­stwo” by­ło też klu­czem do „Ma­lo­wa­ne­go pta­ka”, uzna­ne­go za ar­cy­dzie­ło li­te­ra­tu­ry za­gła­dy, jej li­te­rac­ki do­ku­ment. Za­sta­na­wia­no się: czy au­tor opo­wia­da wła­sną hi­sto­rię? Był prze­cież ży­dow­skim dziec­kiem, któ­re prze­trwa­ło „Epo­kę pie­ców”. Tym bar­dziej, że w swo­ich ofi­cjal­nych „ży­cio­ry­sach” pu­bli­ko­wa­nych w ame­ry­kań­skich en­cy­klo­pe­diach li­te­rac­kich po­da­wał fak­ty zbież­ne z hi­sto­rią chłop­ca z „Ma­lo­wa­ne­go pta­ka”. „Ma­lo­wa­ny ptak” to fik­cja li­te­rac­ka. Ko­siń­ski za­po­ży­czył okrop­no­ści z in­nych opi­sów lub je wy­my­ślił”.

Owe okrop­no­ści przed­sta­wił w „Ma­lo­wa­nym pta­ku” ja­ko prze­ży­cia wła­sne, ob­ra­zu­jąc rów­no­cze­śnie za­co­fa­nie, ciem­no­tę i okru­cień­stwo pol­skich chło­pów, któ­rzy ura­to­wa­li mu ży­cie. W ostat­nich la­tach miesz­kał w No­wym Jor­ku w dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu z żo­ną Ame­ry­kan­ką nie­mó­wią­cą po pol­sku. Wy­da­je się, iż ży­li w se­pa­ra­cji – Ko­siń­ski przy­jaź­nił się z pio­sen­kar­ką Ur­szu­lą Du­dziak. Ostat­nich sie­dem lat pi­sał książ­kę, któ­ra jed­nak nie zo­sta­ła przy­ję­ta przez wy­daw­ców. Wy­kry­te pla­gia­ty li­te­rac­kie za­koń­czy­ły je­go ka­rie­rę li­te­rac­ką, stra­cił człon­ko­stwo ame­ry­kań­skie­go PEN Clu­bu i po­zo­stał bez środ­ków do ży­cia. Sa­mo­bój­stwo Ko­siń­skie­go za­pew­ne wy­wo­ła­ne by­ło upad­kiem li­te­rac­kim i bra­ka­mi fi­nan­so­wy­mi, a nie skru­chą i ża­lem za je­go po­sta­wę mo­ral­ną, jak są­dzą nie­któ­rzy au­to­rzy.„Ma­lo­wa­ny ptak” był pierw­szym w li­te­ra­tu­rze oskar­że­niem Po­la­ków o okru­cień­stwo wo­bec Ży­dów, a tym sa­mym o współ­udział w Ho­lo­kau­ście i roz­pę­tał świa­to­wą an­ty­pol­ską na­gon­kę.An­ty­pol­ska na­gon­ka nie­ste­ty zo­sta­ła prze­nie­sio­na na grunt pol­ski nie­od­po­wie­dzial­ny­mi ata­ka­mi czy­nią­cy­mi z Po­la­ków mor­der­ców an­ty­se­mic­kich. Oto w 2002 ro­ku ów­cze­sny pre­zy­dent RP Alek­san­der Kwa­śniew­ski [syn Izaaka Stoltzmana vel Zdzisława Kwaśniewskiego - Red.] urzą­dził spek­takl „z prze­pro­si­na­mi” za mord w Je­dwab­nem rze­ko­mo do­ko­na­ny na Ży­dach przez pol­skich an­ty­se­mi­tów. „Ak­tem praw­nym” upo­waż­nia­ją­cym pre­zy­den­ta RP do owych prze­pro­sin by­ła po­la­ko­żer­cza gra­fo­mań­ska książ­ka Ja­na To­ma­sza Gros­sa „Są­sie­dzi”. Bła­ga­nia mo­dli­tew­ne po­wtó­rzył w Je­dwab­nem w 2011 ro­ku Bro­ni­sław Ko­mo­row­ski w asy­ście trzech ra­bi­nów i nie­ste­ty przed­sta­wi­cie­la Kon­fe­ren­cji Epi­sko­pa­tu Pol­ski. Jan To­masz Gross uro­dził się 1 sierp­nia 1947 w War­sza­wie – pol­ski so­cjo­log, za­miesz­ka­ły w USA, zaj­mu­ją­cy się na­uka­mi po­li­tycz­ny­mi i spo­łecz­ny­mi, a w tym kon­tek­ście szcze­gól­nie pro­ble­ma­ty­ką wo­jen­ną, wy­wo­dzą­cy się ze śro­do­wi­ska le­wi­co­we­go, w 1996 ro­ku od­zna­czo­ny przez pre­zy­den­ta RP Alek­san­dra Kwa­śniew­skie­go Krzy­żem Ka­wa­ler­skim Or­de­ru Za­słu­gi Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej. To dziw­ne, iż czło­wiek uro­dzo­ny po II woj­nie świa­to­wej, prak­tycz­nie nie­zaj­mu­ją­cy się ba­da­nia­mi hi­sto­rycz­ny­mi, tak „pre­cy­zyj­nie” wy­mie­nia 1600 oby­wa­te­li pol­skich po­cho­dze­nia ży­dow­skie­go rze­ko­mo za­mor­do­wa­nych przez pol­skich an­ty­se­mi­tów przez spa­le­nie ich w je­dwa­bień­skiej sto­do­le. Gra­fo­mań­ska książ­ka „Są­sie­dzi” nie jest pra­cą na­uko­wą, nie po­da­je źró­deł hi­sto­rycz­nych, nie jest na­wet ese­jem, nie po­sia­da wła­ści­wie żad­nej for­my hi­sto­rycz­nej czy li­te­rac­kiej, po­dob­nie jak je­go na­stęp­ne gra­fo­mań­skie po­la­ko­żer­cze książ­ki „Strach” czy „Zło­te Żni­wa”. W tych pu­bli­ka­cjach Jan To­masz Gross, ostat­nio w „Zło­tych Żni­wach” przy współ­pra­cy Ire­ny Gru­dziń­skiej-Gross, usi­łu­je prze­ko­nać czy­tel­ni­ków o ban­dy­ty­zmie ra­bun­ko­wym i mor­der­czym an­ty­se­mi­ty­zmie Po­la­ków. Nie­jed­no kłam­stwo an­ty­pol­skie za­wie­ra­ją książ­ki Gros­sa. „Zło­te żni­wa” otwie­ra fo­to­gra­fia „pol­skich ko­pa­czy”, ze zło­ty­mi ob­rącz­ka­mi w kie­sze­niach, któ­re nie uszły by­stre­mu wzro­ko­wi au­to­ra.

Alek­san­der Szu­mań­ski 

Dlaczego Polska nas nie chce? Co ja mogę dać Polsce? Swoje pomysły, ręce do pracy, a jeżeli zajdzie taka potrzeba, oddać życie w jej obronie – mówi drżącym ze wzruszenia głosem Antoni Woszczatyński, młody Polak z Ozierska w obwodzie kaliningradzkim. Jego rodzina przeprowadziła się tam z Kazachstanu po tym, jak nie udało się jej uzyskać zgody na repatriację do Polski. Chcieli być bliżej Ojczyzny. W Polsce Antoni skończył studia, po czym znów musiał wrócić do Rosji. Dla Polaków żyjących w Kazachstanie Polska jest utraconą ziemią obiecaną. Niestety, z roku na rok spada liczba tych, którym udaje się powrócić do Ojczyzny. – Czy to oznacza, że Polska nas nie chce? – pytają rozgoryczeni. Cierpieli przez wiele lat jako ofiary ludobójczej polityki Związku Sowieckiego, przemocą wyrwani ze swojej ziemi, traktowani jak obywatele drugiej kategorii. Mimo przeciwności dbali o to, aby zachować język, kulturę i swoją wiarę. I wciąż czekają. Ci, którzy jeszcze nie stracili nadziei.

W kolejce po polski paszport Rodzina Antoniego od lat stara się o powrót do Polski w ramach programu repatriacji. Jak dotąd – bezskutecznie. Ale on nie zamierza ustać w swoich staraniach. Chciałby przekonać polskie władze, żeby na sprawę repatriacji Polaków mieszkających w Kazachstanie nie patrzono tylko przez pryzmat wydatków, ale jak na inwestycję. – Marzę o chwili, kiedy będę mógł powiedzieć, że jestem Polakiem nie tylko w sercu, ale że mam również polski paszport – wyznaje. Przodkowie Antoniego, tak jak prawie wszyscy żyjący w Kazachstanie Polacy, znaleźli się tam jako ofiary przeprowadzonej w latach 1936-1939 przez Stalina ludobójczej akcji deportacyjnej ludności polskiej zamieszkującej zachodnie republiki sowieckie – Ukrainę i Białoruś. Wygnańcy zostali skazani na życie w nadzwyczaj ciężkich warunkach materialnych i klimatycznych, tym bardziej że rozmieszczono ich na terytorium, gdzie wcześniej nie było żadnych osad. Tam zostali poddani surowemu reżimowi – mieli zakaz swobodnego poruszania się, zabroniono im korespondowania z najbliższymi, cierpieli głód. Wśród przesiedleńców szerzyły się choroby. Polacy przetrwali dzięki wierze katolickiej, olbrzymiemu hartowi ducha i pomocy Kazachów, którzy dzielili się tym, co mieli, i uczyli ich, jak przeżyć w surowym klimacie. Obecnie w Kazachstanie żyje około 34 tysięcy Polaków. Lepsze warunki panują w miastach. Na wsiach szerzy się bezrobocie – jedynie 20 procent mieszkańców jest zatrudnionych, część żyje z pracy we własnych gospodarstwach rolnych. W ciągu całego okresu trwania programu repatriacyjnego od początku lat 90. do Polski ze Wschodu powróciło zaledwie 7 tys. naszych rodaków, z czego ok. 4,5 tys. z Kazachstanu. A lista oczekujących jest bardzo długa. Ustawa repatriacyjna, na którą repatrianci czekali przez wiele lat, a która wreszcie weszła w życie w 2000 r., nie spełniła pokładanych w niej nadziei i oczekiwań, a jej kilkakrotne nowelizacje nie przyniosły żadnego skutku. Częścią składową tej ustawy jest tzw. baza „Rodak” wyznaczająca kolejność osób czekających na repatriację. Jak wskazują osoby zaangażowane w pomoc polskim repatriantom, baza ta jest bardzo niewydolna i nieprzejrzysta.

– Temat repatriacji to dla nas bolesny problem – mówi Katarzyna Ostrowska, zastępca szefa prezesa Związku Polaków w Kazachstanie. Głównymi celami związku łączącego trzynaście organizacji polonijnych jest nauka języka polskiego, promowanie kultury polskiej oraz właśnie sprawa repatriacji. Jak mówi pani Ostrowska, ten ostatni temat pojawia się na każdym ze zjazdów związku. Według danych Urzędu ds. Cudzoziemców, w latach 1997-2010 wydano 2540 wiz repatriacyjnych. Niestety, ta liczba z roku na rok maleje. Dla porównania: w 1997 roku przyznano 316 wiz, natomiast w roku 2010 już tylko 84. Dzieje się tak pomimo tego, że wniosków ciągle przybywa. Od czasu do czasu w mediach pojawiają się informacje, że Polacy mieszkający w Kazachstanie nie chcą już wracać do Polski. – To nieprawda. Te pogłoski biorą się stąd, że wielu nie wierzy już w możliwość powrotu. Oni po prostu stracili nadzieję i przestali czekać – prostuje Katarzyna Ostrowska. Pomimo organizowanych konferencji i zjazdów poświęconych Polakom w Kazachstanie repatriacja zamiera. Rocznie wraca do Macierzy zaledwie kilka, góra kilkanaście rodzin.

Polskość jak cenny skarbJednym z największych problemów, z jakimi muszą borykać się Polacy mieszkający w Kazachstanie, jest brak nauczycieli języka ojczystego. Długie dziesięciolecia, kiedy nauczanie języka polskiego było całkowicie zabronione, zrobiły swoje. – Teraz trudno nadrobić wieloletnie zaległości – przyznaje Witalij Chmielewski, prezes Polskiego Stowarzyszenia w Karagandzie. Duża odległość od Polski oraz znaczne rozproszenie Polaków również bardzo utrudniają dbałość o język. W tej chwili w całym Kazachstanie pracuje zaledwie dwunastu nauczycieli języka polskiego i z każdym rokiem przybywa problemów związanych z ich przyjazdem. Główną przyczyną takiego stanu rzeczy jest brak odpowiedniej umowy między Polską a Kazachstanem – ostatnia wygasła w 2002 roku. Polskie prawo umożliwia przyjazd nauczycielom tylko na jeden rok szkolny. Jakby tego było mało, nauczyciele przyjeżdżają z miesięcznym opóźnieniem, z wizami bez prawa do pracy, przez co nie mogą być zatrudnieni w szkole. Od wielu lat zmniejsza się również liczba dzieci przyjeżdżających do Polski na kolonie. Witalij Chmielewski nie może zrozumieć takiego rozwoju wydarzeń oraz malejącej liczby repatriacji. – Dlaczego każdy Niemiec, jeżeli tylko tego chciał, mógł powrócić do swojego kraju, a Polacy tego nie mogą? – pyta rozgoryczony. Jak przekonuje, polskie rodziny z Kazachstanu mogą być ratunkiem dla Polski w tragicznej sytuacji demograficznej. – Dzieci z tych rodzin uczą się bardzo dobrze, uczestniczą w różnych konkursach, olimpiadach i kółkach zainteresowań. Dlaczego Polska ich nie chce? – dopytuje Chmielewski. Aleksander Suchowiecki, przewodniczący Związków Obwodowych Polaków w Kazachstanie, reprezentuje liczną grupę Polaków mieszkających na północy Kazachstanu. W ich imieniu mówi: – Polska jest naszym krajem i ten rząd musi traktować nas jak Polaków. Pan Aleksander wzywa władze naszego kraju do podjęcia wszelkich możliwych starań, które umożliwią im powrót do Ojczyzny. – Jeżeli nie chcecie przyjąć Polaków z Kazachstanu, jeżeli nie uważacie nas za prawdziwych Polaków, to powiedzcie o tym głośno, żebyśmy nie mieli już nadziei, której i tak zostało bardzo niewiele – wyznaje z żalem. – Jeżeli Ojczyzna rezygnuje ze swoich dzieci, to jaka to jest Ojczyzna? Jaka to jest Matka? – pyta.

Pozostaje czekanie Wśród uchwał IV Zjazdu Polonii i Polaków z zagranicy, który odbył się w dniach 24-26 sierpnia 2012 r. na Zamku Królewskim w Warszawie, znalazł się adresowany do posłów i senatorów RP wniosek o przyjęcie nowej ustawy repatriacyjnej opartej na projekcie Obywatelskiego Komitetu „Powrót do Ojczyzny”, której inicjatorami są Wspólnota Polska oraz Związek Repatriantów RP. Ustawa ta przenosi odpowiedzialność za sprowadzanie repatriantów z samorządów na państwo polskie. – I tak powinno być – komentuje Aleksandra Ślusarek, prezes Związku Repatriantów Rzeczypospolitej Polskiej. Jej zdaniem, obecna praktyka pokazuje, że gminy nie są zainteresowane zapraszaniem do siebie Polaków z Kazachstanu. Wskazuje na dwie zasadnicze przyczyny takiego stanu rzeczy: zbyt małą świadomość historyczną oraz ryzyko, jakie bierze na siebie burmistrz, który zaprasza rodzinę z Kazachstanu i przekazuje jej mieszkanie, podczas gdy na lokal oczekuje cała kolejka mieszkańców jego własnej gminy. – Dość już tego. Państwo polskie, jak każdy cywilizowany kraj, musi zadbać o swoje dzieci rozrzucone po świecie, a zwłaszcza o te, które wbrew własnej woli zostały deportowane i zesłane – podkreśla Aleksandra Ślusarek. Przykładem samorządowca niezwykle wyczulonego na sprawy polskich repatriantów jest Władysław Diakun, burmistrz Polic. Jego gmina umożliwiła powrót do Polski siedmiu rodzinom z Kazachstanu i Kresów Wschodnich. – Podań jest bardzo dużo i niezwykle trudno jest spośród nich kogoś wybrać – komentuje burmistrz. Nie może pogodzić się z tym, że Polska do tej pory wzorem innych krajów nie umożliwiła powrotu do kraju kilkudziesięciu tysiącom swoich rodaków z Kazachstanu. – Oni wszyscy już dawno powinni być z nami – podkreśla. Ludmiła Mirzojan z Kokczetawu na północy Kazachstanu przyjechała do Polski na studia. Mieszka w Krakowie i mimo usilnych starań wciąż nie może uzyskać polskiego obywatelstwa. – Cały czas jestem na jakichś wizach, kartach pobytu – skarży się. Jak mówi, w tej chwili nie ma ani pracy, ani środków na godne życie. Udaje jej się przeżyć głównie dzięki wsparciu rodziny oraz osób prywatnych. Już kilkanaście lat temu składała dokumenty potrzebne do uzyskania statusu repatrianta. – Niestety, wszystko toczy się bardzo powoli. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko czekanie – dodaje. Dlaczego tak bardzo chce wrócić? – Jestem Polką. Tę polskość rozwijano i pielęgnowano we mnie przez całe dzieciństwo. W domu obchodziliśmy wszystkie święta narodowe i religijne. To chyba normalne, że człowieka, który mieszka na odludziu, ciągnie do jego Ojczyzny – konstatuje. W grudniu w Warszawie odbył się zjazd Polaków z Kazachstanu oraz repatriantów. Jego celem było zwrócenie uwagi na przeciągające się prace nad nową ustawą repatriacyjną, na problemy Polaków mieszkających w Kazachstanie oraz największe bolączki repatriantów. Niestety, mimo starań organizatorów spotkał się on z niewielkim zainteresowaniem mediów i polityków.

Gdy marzenia się spełniają Sergiusz Kuzionny promienieje. Znalazł się wśród tych szczęśliwców, którzy wraz z całą rodziną w najbliższych miesiącach będą mogli przeprowadzić się do Polski. W Polsce skończył studia. Tutaj studiuje jego młodsze rodzeństwo. Aktualnie Sergiusz opiekuje się grupą polskiej młodzieży z Kazachstanu, która przyjechała do Polski na roczny kurs języka polskiego przy Uniwersytecie Warszawskim. – Rodzina czeka, jeszcze tylko muszą zostać zakończone sprawy formalne. Marzeniem mojej prababci wysiedlonej w 1936 r. z Kresów był powrót do Ojczyzny. Ona, niestety, tego nie doczekała, ale to marzenie właśnie się spełnia – mówi Sergiusz. Wiele lat zajęły mu starania o to, aby jakaś gmina zgodziła się przyjąć jego rodzinę. – Wysyłałem różnego rodzaju podania, prośby, a także życiorysy członków mojej rodziny. Przez długi okres byłem odsyłany z niczym. Aż wreszcie się udało – cieszy się chłopak. Niedługo on i cała jego rodzina zamieszkają w Warszawie. Jednak i tym Polakom, którym udało się wrócić, wcale nie jest łatwo odnaleźć się w polskiej rzeczywistości. Głównym problemem jest brak środków potrzebnych do godnego funkcjonowania. Dotyczy to szczególnie ludzi starszych oraz małżeństw mieszanych. Józefa Ślęzak mieszka w Polsce już 12 lat. Biorąc pod uwagę aspekt finansowy, jest jej bardzo ciężko. Dostała mieszkanie, ale na opłatę czynszu brakuje jej pieniędzy. Na dodatek jest osobą schorowaną, co wiąże się z warunkami, w jakich musiała żyć w Kazachstanie – surowym klimatem, ciężką pracą i zanieczyszczeniem powietrza. – 300 km od miasta, w którym mieszkałam, znajdował się poligon atomowy – twierdzi pani Józefa. – Czy my mogliśmy wyjść z tego całkiem zdrowi? – pyta. Bardzo niska emerytura, jaką otrzymuje w Polsce, nie pozwala związać końca z końcem. Gdy pani Józefa podaje kwotę swojego świadczenia i wylicza comiesięczne wydatki, aż ciężko uwierzyć, że udaje jej się przeżyć z miesiąca na miesiąc.

Ratuje ją to, że jest zielarką, przez co nie wydaje ani grosza na lekarstwa, oraz poczucie humoru. A przede wszystkim świadomość, że wreszcie może żyć w kraju swoich przodków. – Najważniejsze, że jestem tutaj – dodaje, uśmiechając się. Bogusław Rąpała

Komu przeszkadzają święta? Ofensywa środowisk lewackich i liberalnych przeciwko chrześcijańskim tradycjom z roku na rok przybiera na sile. Jeśli taka tendencja się zachowa, to już niedługo święta Bożego Narodzenia, Wielkiej Nocy, Bożego Ciała i inne na dobre znikną z powszechnego kalendarza, a my obchodzić będziemy je po kryjomu, w czterech ścianach, żeby nic z ich kolorytu na zewnątrz się nie przedostało. Oto tylko kilka przykładów z ostatnich tygodni poprzedzających tegoroczne święta. Mieszkańcy niewielkiego duńskiego miasteczka dowiedzieli się ze zdumieniem, że w tym roku na Boże Narodzenie w ich mieście nie będzie już miejskiej choinki. Radni tego miasta orzekli, że kosztuje ona za drogo, co nie przeszkodziło im całkiem niedawno wydać dziesięć razy więcej na miejskie obchody święta islamskiego. Rzecz w tym, że w radzie miejskiej muzułmanie stanowią większość i dlatego nie muszą się liczyć już zupełnie z chrześcijańskimi świętami. Sprawa nabrała jednak rozgłosu i zainteresowała się nią lokalna telewizja. Gdy ekipa przyjechała na miejsce, by nakręcić reportaż o muzułmańskiej dominacji w mieście, na jej wóz transmisyjny napadli zamaskowani napastnicy, a dziennikarzy wyzwano od neonazistów. We Francji, dyrekcja popularnej w całej Europie sieci supermarketów Auchan zdecydowała o niesprzedawaniu w swoim sklepie szopek bożonarodzeniowych. W uzasadnieniu decyzji stwierdzono, że szokują one licznych klientów. Decyzją najbardziej zbulwerowani są miejscowi katolicy, wskazując, że ci sami jakoby zszokowani muzułmanie nie mają nic przeciwko przyjmowaniu wypłacanych przez francuską Kasę Rodzinną tzw. premii bożonarodzeniowych. Inna „szopka” z szopką odbyła się w Santa Barbara w Kalifornii. Wyrokiem tamtejszego sądu zakazano wystawienia w miejskim parku bożonarodzeniowej szopki. Lokalnemu sędziemu nie przeszkadzał fakt, iż tradycja ta istniała w tym mieście od 60 lat i na świąteczną iscenizację przychodziła rzesza zaciekawionych dzieci, nie tylko z katolickich rodzin. Z tradycją katolicką walczy się również w stolicy Unii Europejskiej – Brukseli. W miejsce ustawianej tam od lat choinki umieszczono tym razem wyrzeźbiony, przypominający tylko drzewko, oświetlony sześcian. Żeby, broń Boże, za bardzo nie przyciągał wzroku mieszkańców stolicy, można go zobaczyć jedynie za odpowiednią opłatą. Również z Brukseli pochodzi dyrektywa Unii Europejskiej do jej parlamentarzystów zabraniająca wysyłania oficjalnych życzeń świątecznych na kartkach zawierających bożonarodzeniowe symbole. Deputowanym przedstawiono sześć oficjalnych kartek świątecznych, ale żadna z nich nie zawiera jakichkolwiek odwołań do świąt Bożego Narodzenia, choć jest to jedyna okoliczność, dla której zostały wydane. Europosłowie przyznali, że obecne kartki do złudzenia przypominają sowieckie kartki świąteczne, na których również trudno było znaleźć jakiekolwiek odniesienia do tradycji. Tradycje na szczęście mają to do siebie, że potrafią przetrwać tysiące lat. Brońmy ich przed dzisiejszym nihilizmem i szerzącym się bezguściem! Jacek Hilgier

24 Grudzień 2012 „Nie jestem Panem waszych sumień” - twierdził król Zygmunt August. Mimo, że król.. I mógłby to i owo, ale ostateczność pozostawiał Panu Bogu.. Ale niektórzy już nie mają sumień.. Co gdzieś zobaczę fragment jakiegoś programu- ciągle widzę atak i ośmieszanie mojej wiary.. Atak na chrześcijaństwo się nasila jak za Komuny Paryskiej, Rewolucji Francuskiej , rewolucji Meksykańskiej, która przygotowywał Józef Retinger , twórca Grupy Bilderberg , Rewolucji w Hiszpanii czy Rewolucji Rosyjskiej. Dzisiaj co prawda Wigilia Bożego Narodzenia, ale nie mogę się powtrzymać.. Scenariusz jest zawsze ten sam: drwina i sarkazm, żeby ośmieszyć , upodlić, pokazać w złym świetle, odciągnąć od Kościoła.. Wydrwić i zaatakować.. Bo czemu służy, panie prezesie Juliuszu Braun, pokazywanie przed Wigilią właśnie wczoraj w państwowej telewizji publicznej, misyjnej, jakiegoś kabaretu, gdzie zauważyłem nową gwiazdę mediów, panią Katarzynę Zielińską, tańczącą z innymi w katolickiej komży? Czemu służy czworo” artystów” tańczących w rytm jakiejś melodii w komżach rzymskich, a obok stoi prostytutka wyśpiewujące też swoje żale? Ubrana jak prostytutka, w pończochach, bez spódnicy, wysokich butach i bezwzględnie wymalowana? Wielkie niedopatrzenie scenarzysty: prostytutka nie była w komży.. Mogła być naga w nakryciu głowy zakonnicy.. Zupełnie naga- ale w nakryciu zakonnicy, albo kapeluszu kardynalskim.. Można wziąć wzór z pism satyrycznych Rewolucji Francuskiej albo Radzieckiej.. Bo nie wiem czy Państwo wiecie, że jest trzy rodzaje komży: rzymska, francuska i angielska. „Artyści” wystąpili w komżach rzymskich.. Rzymska to taka, która ma wycięcie pod szyją.. Taki rodzaj wyciętego kwadratu.. Akurat w rzymskiej i oznacza czystość serca i ducha.. Do Xiv wieku używana była tylko w chórach a od Xiv wieku, przy innych czynnościach kapłana. Ministranci ubrani są w alby.. Pani Katarzyna Zielińska wylansowana na „artystkę” mogłaby zaśpiewać w jidysz, który zna doskonale. Mogłaby też zaprezentować nam jedną z pieśni ze spektaklu pieśni żydowskich.. Ta kobieta nie ma ani wyglądu, ani figury- ale jest” artystką” i wzięła udział w programie TVP” Kocham Cię, Polsko”(???) Naprawdę? To czemu ośmiesza Pani, Pani Katarzyno wiarę chrześcijańską w antychrześcijańskim kabarecie? Niczym u Olgi Lipińskiej.. I to w misyjnej telewizji publicznej.. Ubrać się w komżę, stanąć obok seksualnie ubranej prostytutki, obok- nie pamiętam nazwiska tego gwiazdora, chyba z serialu Plebania- ma wygląd cherubinka, który też produkował się w komży.. W anturażu z prostytutką spod czerwonej latarni.. Konferencjo Episkopatu! Czas się obudzić i zacząć mówić wiernym co się dzieje wobec chrześcijaństwa w Polsce? Że jest atakowane i ośmieszane.. Jako jedyna religia jest tak traktowane przez media i sprzedajnych „ artystów” zwanych dla jaj- „gwiazdami”.. I ubierają się w chrześcijańskie symbole czystości serca i ducha.. I dawaj ośmieszać.., Na razie ośmieszać, ale co będzie dalej.. Przecież ONI nie ustąpią- musi dojść do konfrontacji dwóch wizji Podobnie pan poseł Ziemi Radomskiej z Warszawy, pan Armad Ryfiński, okropny typ antychrześcijański , który z ruchu Palikota posuwa się już do kompletnych nikczemności.. To jest oczywiście wszystko przygotowane i nie ma żadnych przypadków- są znaki.. Czarną Madonnę nazwać „ bohomazem”(???) To jest dopiero nikczemność? Czarną Madonnę Królową Polski nazwał” bohomazem’.. To przecież zwykła przyzwoitość wymaga, żeby zachować kulturę. Ale marksizm kulturowy musi narastać.. Walka z cywilizacją chrześcijańską musi trwać.. Magister ekonomii z dawnej Racji Polskiej Lewicy.. Ten poseł twierdzi, że biskupi są jak terroryści porywający samolot(???) A kim jest pan poseł Armad Ryfiński, który nie jest terrorystą i nie porywa samolotów? Tak jak biskupi.. Może też ubrałby się w komżę? Byłoby mu do twarzy.. W drodze do piekła! Pani Ewa Wachowicz zajmuje się obecnie jedzeniem; pisze nawet książki- kilka dni temu słuchałem , jadąc samochodem, polskiego radia publicznego, w którym występowała pani Ewa.. I co lubi pani Ewa Wachowicz jeść podczas Wigilii Bożego Narodzenia? Bardzo lubi wtedy” karpia po żydowsku”(???) Ach- ” po żydowsku”.??? Bardzo smaczny karp- ale dlaczego akurat w chrześcijańską Wigilię?. Ja lubię zwykłego smażonego, albo w galarecie.. Nie jadam pizzy w Wigilię, ani hamburgerów, ani innych potraw – nie mających nic wspólnego z naszą tradycją podczas Wigilii Bożego Narodzenia.. A o karpiu „ po żydowsku” podczas Wigilii Bożego Narodzenia- słyszę pierwszy raz z ust pani Ewy Wachowicz? Dawnej miss? Czyżby i ona wciągnięta została w rydwan zmiany naszej tradycji? Bo chyba nie był to przypadek.. Należałoby spytać mamy pani Ewy, czy rzeczywiście pani Ewa od zawsze jadała „karpia po żydowsku” podczas Wigilii Bożego Narodzenia- świata chrześcijańskiego.. A może od niedawna.. Ale w takim razie, kto ją namówił do jedzenia „karpia po żydowsku” w Wigilię? Bardzo chciałbym wiedzieć i niech się jej wiedzie na nowej drodze życia, jeśli chodzi o wydawanie książek kulinarnych.. Jakoś pan redaktor Makłowicz w tym roku nie mówi, że” karp jest przeżytkiem PRL-u”?? Przez wiele lat pracował w Gazecie Wyborczej.. Tam się wiele nauczył.. Ale skąd wziął tego karpia jako tradycję PRL-u” Przecież karp był na królewskich stołach? Chyba nie czytał historii karpia- a taki znawca ryb i jedzenia.. Natomiast Bar Rafaeli, znana izraelska modelka, nie zna się na jedzeniu, tak jak pani Ewa Wachowicz czy pan Robert Makłowicz, ale zna się na Świętych Mikołajach.. I właśnie przed Światami Bożego Narodzenia reklamowała w stroju Świętego Mikołaja- majtki, pokazując prawie goła pupę, będą w stroju Świętego Mikołaja.. Nie w stroju muzułmańskim , albo żydowskim.. Ale w stroju Mikołaja – symbolu chrześcijaństwa.. Powinna zagrać w filmach porno, jak jest taka wzięta modelka.. Też w stroju Św. Mikołaja.. Majtki- jako” koszerny prezent Bożonarodzeniowy”- taką zbitkę usłyszałem w mediach.. Niemożliwe? To majtki też mogą być koszerne? Widocznie mogą, skorą są reklamowane – i to na Boże Narodzenie.. A Boże Narodzenie może być koszerne? Skro majtki- najbardziej potrzebna rzecz na Boże Narodzenie mogą, to dlaczego samo Boże Narodzenie – nie może.. Oczywiście , że może! I ja tyle wyłapałem tych przedświątecznych różności.. A co Państwo zauważyli? Toczy się ukryta walka przeciw chrześcijaństwu - to chyba już widać gołym okiem.. Nie potrzeba szkła kontaktowego.. Wszystkim moim czytelnikom: Wesołych Świat Bożego Narodzenia i żeby nabrali siły na przyjmowanie ciosów od przeciwników i wrogów naszej tradycji.. Zaprzańców nigdy w naszym kraju nie brakowało.. A teraz ich jest w nadmiarze! Radości z narodzin Pana.. On jest Panem ICH sumień. WJR


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
926
926
926
Katalog techniczny Mod 926 System PL
926
926
926
(2) karmienie matek i nimowlatid 926 ppt
926 927
926
concert 926 p
waltze 926
926
926 927
T14 2016 (926 952) — kopia
Banks Maya Greckie wesela 01 Powracające uczucie (Gorący Romans 926)
marche 926 p

więcej podobnych podstron