Stary Mendel paląc fajkę rozglądał się przez okno swojej izby, skąd rozpościerał się widok na ulicę. Od dwudziestu siedmiu lat prowadził tutaj zakład introligatorski. Znał doskonale każdy najmniejszy fragment warszawskiej uliczki. Staruszek bezbłędnie rozpoznawał wszystkie widziane z okna szczegóły i każdy dochodzący z zewnątrz dźwięk. Wszyscy mieszkańcy ulicy znali się świetnie, tworzyli wspólnie atmosferę poufności i wzajemnej życzliwości. Życie toczyło się tutaj własnym, niezakłóconym rytmem, a stary introligator czuł się dobrze w tym miejscu, bo traktowany był przez sąsiadów jak swój. Większość mieszkańców była niezamożna, wszyscy jednak lubili sobie pomagać. Sąsiedzi okazywali Mendlowi serdeczność. On sam znał i dzieci, które codziennie biegały pod jego oknem do szkoły, i robotnice z fabryki cygar, i kobiety robiące zakupy na straganie, i wyrobników idących na budowę. Wiedział, ile wróbli gnieździło się w gzymsie starego browaru. Znał każdy liść i pączek na starej, schorowanej topoli. Bez problemu rozpoznawał, kiedy stróż Paweł używa starej, a kiedy nowej miotły do zamiatania. Znał zapach pomady dependeta. Wiedział, kiedy nasila się kaszel starego archwisty i kiedy wyglądający jak cyrkiel, wychudzony i ospowaty student z facjatki nie je obiadu. Na ulicy rzadko pojawiali się nieznajomi. Życie tutaj było przewidywalne, zrutynizowane. Dlatego Mendla zastanawiało panujące dziś na uliczce niecodzienne poruszenie i obecność obcych. Dostrzegł grupę nieznajomych wyrostków. Część z nich rozmawiała z robotnikami, inni zaglądali do szynku. Ich wygląd i zachowanie wydały się staremu Mendlowi podejrzane. Nie wiedział, czemu obcy zaczepiają tutejszych robotników i rozglądają się po sieniach domu. Był pewny, że nie stać ich na wizytę w szynku, do którego weszli gromadnie. Rozmyślał, swoim zwyczajem ćmiąc fajeczkę. Nie używał wybornego tytoniu, ale i tak bardzo on mu smakował. Introligator kurząc sobie wspominał przeszłość. Widział w wydychanym dymnie postacie swoich najbliższych – nieżyjącą żonę oraz synów. Myśłał też o swoich wnukach. Wspominał także swoją jedyną ukochaną córkę. Lija umarła w kwiecie wieku podczas porodu, pozostawiając po sobie małego synka. Malec od tamtej pory pozostawał pod opieką Mendla, a obecnie chodził już do szkoły. Chwile poświęcone na kurzenie fajki i rozpominanie przeszłości, budziły się w starym Żydzie smutek i tęsknotę.
Rozmyślania introligatora przerwała sąsiadką, która codziennie przynosiła mu obiad. Posiłek był raczej skromny – składał się na niego rosół z kawałkami rozmiękłej bułki oraz mięso z jarzynami. Mendel nie zasiadł od razu do jedzenia, ale odstawił obiad na piecu i czekał na powrót wnuka ze szkoły. Chłopiec wrócił z gimnazjum o drugiej, robiąc przy tym wiele hałasu. Jak zwykle dziadek martwił się o zdrowie malca, gdyż ten był chudy, anemiczny i cherlawy. Podczas obiadu Mendel wybierał dla wnuka najlepsze kawałki mięsa, zachęcał go do jedzenia, a potem do spędzania czasu na świeżym powietrzu. Chłopiec był jednak zbyt zmęczony lekcjami, dźwiganiem tornistra i przebytą drogą. Zawsze miał też sporo zadań do zrobienia na następny dzień i prawie nigdy nie dawał się namówić na podwórkowe zabawy z rówieśnikami. Po posiłku gimnazjalista zasiadał przy sosnowym stole do odrabiania lekcji, a Mendel zabierał się do swojej roboty. Wnuk sprawował się bardzo cicho i nie przeszkadzał staruszkowi w pracy. Od czasu do czasu Mendel pochodził do uczącego się malca, by go pogłaskać po głowie lub żartobliwie uszczypnąć w policzek.
Jedynie piątki w domu Mendla wyglądały zupełnie inaczej. Był to dzień żydowskiego święta, czyli szabasu. Wówczas to panowała w izbie uroczysta atmosfera. Na obiad sąsiadka przynosiła rybę, makaron i tłustą, pachnącą kaczkę. Izbę oświetlana była przez cynowy, o dziwnie powykrzywianych ramionach świecznik. Stary Żyd przyodziewał na siebie już nieco wytarty, ale nadal piękny żupan i obwiązywał się szerokim pasem, za który wkładał z lubością spracowane ręce. Na siwą głowę zakładał jarmułkę, a na nogi – nowe buty. Skrzyp jego cholew wypełniał dom radosnym szmerem. Tego dnia także chłopiec wyglądał odświętnie. Mył się, czesał, zapinał świeży kołnierzyk i czyste mankiety. Miał poważną minę. Przed posiłkiem dziadek sięgał po żydowski szal modlitewny, czyli tałes oraz po modlitewnik. Śpiew Mendla był silnie modulowany, żarliwy, płomienny i przejmujący. Przypominał gorliwą lamentację. Wywoływał w malcu dreszcze, urzeczenie i łzy. Modlitwa okazywała się na tyle niedługa, by nie zdążyła prawdziwie znudzić chłopca. Po jej skończeniu następowało błogosławieństwo i rozpoczęcie szabasowej uczty. Pewnego razu podczas szabasu zdarzyła się scena niezwykła. Chłopaki od ślusarza Kołodziejskiego i szewca Pocieszki zebrali się pod oknem introligatora, podsłuchiwali jego modlitwę i drwili z niej grubiańsko. W tym samym momencie przechodził tamtędy proboszcz, który słysząc modlącego się Żyda, z szacunku dla jego gorliwości uchylił kapelusza. Gest ten zastydził szydzących nicponiów.
Od tamtego momentu nie działo się nic, co zakłóciłoby spokój Mendla, aż do pewnego feralnego dnia, kiedy to wnuk Mendla wpadł do izby zdyszany i bez czapki. Nie od razu chciał opowiedzić o przykrej przygodzie, która go spotkała. Wreszcie po długich namowach dziadka przyznał się, że jakiś obdartus krzyczał za nim: „Żyd!... Żyd!...”. Malec przeląkł się bardzo i rzucił do ucieczki, w trakcie której zgubił czapkę. Aby po nią wrócić nie miał już odwagi. Opowieść ta bardzo wzburzyła Mendla, który milczący i gniewny przechadzał się po izbie. Nie potrafił zabrać się z powrotem do pracy, a swoją tłumioną wściekłością przerażał wnuka. W końcu stary Żyd wybuchnął; był zły, że chłopiec jest taki niemądry, mimo tego, że dziadek wkłada całe serce w jego wychowanie, kupuje książki i posyła do szkoły. Mendel już łagodniejszym głosem wytłumaczył chłopcu, że bycie Żydem nie jest niczym wstydliwym. Malec urodził się w tym mieście, a więc nie jest tutaj obcym i może jeszcze zrobić wiele dla niego dobrego, o ile będzie dobrym, uczciwym i mądrym człowiekiem. Dziadek żałował, że chłopiec przez swoją głupotę stracił tak piękną czapkę, ale obiecuje kupić mu drugą. Pocieszony wnuczek pocałował go w ręce i powrócił do książek. Stary Mendel był jednak dużo bardziej poruszony tym wydarzeniem, niż chciał to dziecku pokazać. Rozgoryczenie nie pozwalało mu wrócić do pracy, niespokojnie chodził po izbie i spluwał po kątach. Nazajutrz wstał jeszcze bardziej zgarbiony, wyniszczony i zniedołężniały niż zazwyczaj. Z obawą patrzył przez okno na wnuka idącego do szkoły. Niepokój nie opuszczał go także w ciągu dnia. Częściej niż zwykle zapalał fajkę i patrzył przez szybę na swoją uliczkę. Jej dotychczas przyjazne i dobrze znane życie zdawało się Mendlowi dziwne, odmienne niż zazwyczaj, niepokojące. Obawy Mendla zniknęły, kiedy malec wreszcie wrócił ze szkoły. Był wesoły, gdyż dostał piątkę, a dziadek ofiarował mu nową, trochę za dużą czapkę, która zsuwała mu się na oczy. Stary Żyd odzyskał dobry humor, wrócił do pracy, w trakcie której pogwizdywał radośnie.
Jednak niedługo po obiedzie przyszedł do Mendla po akta depedent z wiadomością, że „podobno Żydów mają bić”. Introligator nie dał po sobie poznać, że nowina bardzo go zmartwiła, udawał, że nie daje jej wiary i zignorował głupową minę gościa. Nie chciał znowu straszyć obecnego przy rozmowie chłopca. Mężczyźni obrócili sprawę w żart, ale starzec przymuszał się do śmiechu. Był niezadowolony, że rozmowa z dependetem miała miejsce przy wnuku. Aby uspokoić dziecko znów zaczął gwizadać przy pracy, ale jego gwizdanie było już inne, nienaturalne i zdradzało zmartwienie.
Pracę introligatorowi przerwała wizyta zegarmistrza. Był to człowiek zamożny i beztroski, lubiący okazywać swoją wyższość. Powtórzył sąsiadowi nowinę dependenta o planowanych antyżydowskich rozruchach. Mendel zadeklarował, że jeśli będą bici źli Żydzi, rozbójnicy i złodzieje, to sam chętnie się do tej nagonki przyłączy. Zegarmistrz nonszalancko stwierdził jednak, że bici będą wszyscy bez wyjątku, ot tak - „za to, że Żydy”. Introligator dostrzegł bezsensowność takiego rozumowania. Dziwił się, dlaczego w takim razie nie bije się w lesie „brzeziny za to, że brzezina, albo jedliny za to, że jedlina”. Zegamistrz niefrasobliwie odpowiedział, ze brzezina i jedlina, są „nasze”, wyrośnięte „na naszym gruncie”, tym samym dał Mendlowi do zrozumienia, że traktuje Żydów jak intruzów. Staruszek słysząc te słowa stłumił wściekłość. Przekonywał jednocześnie, że także wyrósł na tutejszym gruncie, nie jest nikim obcym, nikogo nie okrada, ale uczciwie i ciężko pracuje, by móc płacić za swoje utrzymanie. Na dowód tego wyciągnął swoje spracowane i żylaste ręce. Pokazał zegarmistrzowi zgarbione plecy i zmęczone nogi. Całe życie oprawiał książki dla ludzi, którzy płacą za jego pracę. Wszyscy żyją obok siebie i są sobie wzajemnie potrzebni. Zegarmistrz wydawał się być obojętnym na te argumenty. Bawiąc się dewizką stwierdził, że Żyd zawsze będzie Żydem, a to znaczy, że pozostanie kimś obcym. Stary Mendel w rozgorączkowany sposób ciągnął swój wywód – podkreślał, że Żyda, tak samo jak pozostałych, dotykają codzienne doświadczenia, troski, mijający czas. Nie różni się on wcale od innych ludzi, bo dzieli z nimi ten sam ciężki los. Zaznaczył, że wspólne zmartwienia i smutek jednoczą i bratają ludzi, a zegarmistrz, który prowadzi dostatni i beztroski żywot, może nie mieć o tym pojęcia. W dalszej rozmowie oponent Mendla zarzucił Żydom chciwość i chytrość. Starzec odpowiedział, że te cechy nie są typowe tylko wśród wyznawców judaizmu. Stwierdził też, iż dążenie do dobrobytu jest czymś normalnym, ale ludzka zawiść wykrzywia obraz ludzi, którzy uczciwie zdobyli majątek. Zapomniano już o równości wszystkich ludzkich istot, których stworzył ten sam Bóg. To stało się źródłem wzajemnej wrogości i zazdrości. Zegarmistrz zdawał się być bliski przekonania się do racji Mendla, ale po krótkim namyśle wytknął mu następną kwestię, jaką jest wielodzietność wśród Żydów. Uważał, że „lęgną się jak szarańcza”. Introligatora złościło takie zaglądanie do cudzych domów i liczenie kołysek, gdyż tak naprawdę tam, gdzie jest dużo dzieci, jest też mnóstwo pracy, głodu i śmierci. Zaczął wspominać swoje dzieciństwo. Urodził się jako pietnaste dziecko, stąd otrzymał na imię Mendel. Ciepło mówił o ojcu, który wychowywał całą gromadę potomostwa, nikogo nie porzucił ani nie pozbawił życia. Mimo biedy dom był przepełniony miłością. Jednak Mendel uświadomił sobie, jak ciężko jest wykarmić tak liczną rodzinę, sam zdecydował się na posiadanie mniejszej liczby dzieci. A jego zmarła córka miała już tylko jednego synka. Chłopczyk dostał na imię Jakub, gdyż nie jest to ani całkowiecie żydowskie, ani całkowiecie chrześcijańskie imię. Mendel poskreślił też pochodzenie swojego nazwiska. Nie jest obcym, gdyż jest nazywa się Gdański. Urodził się w Warszawie, tutaj są groby jego rodziców, żony i córki, tutaj mieszka i pracuje, tu zostanie pochowany. Przytulając wnuka Mendel mówił, że wysłał go do szkoły, by malec wyrósł ma światłego człowieka, który swoim rozumem będzie mógł służyć temu, a nie jakiemuś obcemu miejscu. Następnie poprosił malca, by ten położył się spać. Dzięki temu został z zegarmistrzem na osobności. Zapytał go o inicjatorów antyżydowskich rozruchów. Rozmówca bąkął jedynie, że „ludzie powiadają”, ale nie umiał wskazać nikogo konkretnego. Mendel zapewnił, że przyczyną zapowiadanej bitki jest wódka, szynk, złość i głupota. Zabrał świecznik ze stołu, jakby chciał oświetlić gościowi drogę do wyjścia, sugerując tym samym, że chce, aby zegarmistrz opuścił jego dom. Mężczyzna rzeczywiście wyszedł, a introligator skierował się w stronę alkowy, gdzie słyszał, jak nierówno i ciężko oddychał Kubuś. Chłopiec miał rozgorączkowaną twarz. Stary Żyd zmartwiony zdrowiem wnuka i tym, co usłyszał w ciągu dnia, położył się do łóżka. Spał jednak niespokojnie.
Wstał niewypoczęty i nadal zatroskany. Sąsiadka przyniosła mu słabą kawę, po wypiciu której zrobiło mu się raźniej. Zapalczywie zabrał się do pracy. Potem poszedł obudzić Kubusia, gdyż malec rzucał się w nocy niepokojnie, a teraz zaspał. Mendel z lubością przyglądał się chłopcu. Uśmiechnął się cicho, ale szczęśliwie. Wciągnął niewielki kłąb dymu z fajeczki, pochylił się i wydmuchał go prosto pod nos chłopca. Kubuś zakrztusił się i zerwał z łóżka. Był zafrasowany, bo przed snem nie zdążył skończyć jednego zadania, a jego książki leżały w nieładzie na stole. Pakował pośpiesznie podręczniki, nie chciał zjeść śniadania, przekonany, że się spóźni. Zdążył zaledwie załóżyć na siebie płaszcz i otworzyć drzwi, kiedy to chudy student z facjatki wepchnął do z powrotem do izby, krzycząc, by uciekać, bo Żydów biją. Chudy młodzieniec wyglądał na rozjuszonego. Nie spodziewał się jednak reakcji Mendla. Starzec doskakując do niego zawołał, że nigdzie nie będzie uciekał, gdyż nikomu nic nie ukradł. Przecież jest w swoim domu! Nie miał zamiaru go opuszczać, bo niemiłe są mu obce strony. Jedyne, czego w tej chwili pragnie, to spokoju, by mógł bez lęku pracować i żyć, by móc wychować osieroconego wnuka. Kubuś jest przecież tylko niewinnym dzieckiem i także nie ma powodu, żeby uciekać z domu. Mendel uważał to miasto za swoje własne; tu się urodził, otworzył warsztat i założył rodzinę. Żył uczciwie i nigdy nikogo nie skrzywdził. Jego słowa przerwane zostały przez nadciągającą z ulicy wrzawę. Student słysząc ją, przeklął siarczyście przez zaciśnięte zęby.
Hałas zbliżał się szybko i nasilał; słychać było wrzaski, nawoływania, śmiech i gwizdy przerywane lamenetem i płaczem. Jedni uciakali przed wrzawą, inni do niej dołączali. Kubuś, czując zbliżające się niebezpieczeństwo, rozpłakał się, a student uciekł z mieszkania Mendla. Stary Żyd wydawał sie jednak być na to wszystko obojętny. Nasłuchiwał jedynie odgłosów z zewnątrz, patrząc gdzieś błędnym wzrokiem. Kolana trzęsły się pod nim sprawiając wrażenie, że stare i wyniszczone ciało zaraz runie. Twarz Mendla stała sie czerwona, następnie brunatna, żółta, wreszczcie kredowobiała. Motłoch zbliżał się coraz bliżej. Słychać było pijackie głosy, szatański pisk niedorostków, krzyki, klątwy i złorzeczenia. Dzika zgraja zdawała się niszczyć wszystko na swojej drodze. Łamano okiennice, rozbijano szkło, toczono kradzione beczki, rzucano kamieniami. Uliczka wypełniła się pierzem z rozrywanych poduszek. Kubuś przestał płakać i dygocząc przytulił się do dziadka. Bliskość chłopca pokrzepiła Mendla. Położył mu rękę na głowie, wziął głęboki oddech i chociaż był nadał kredowobiały na twarzy, szeptał do chłopca kojąco. Płacz chłopca, zduszony wielkim strachem, umilkł zupełnie.
Do izby wpadła gromadka zdenerwowanych kobiet: powróźniczka z dzieckiem na ręku, stróżka, straganiarka. Stróżka krzyczała od progu do Mendla, by zszedł hordzie z oczu, a ona postawi w oknie święty obrazek albo krzyż, co zniechęci napastników. Zaczęły ciągać za sobą chłopca, by ukryć go w alkowie. Próbowały też jakoś osłonić starego Żyda. Znały go od dawna, wiedziały, że jest dobrym i usłużnym cżłowiekiem, dlatego chciały go uchronić przed niesprawiedliwą krzywdą. Do izby wpadli też inny mieszkańcy kamienicy, którzy bali się o los starego introligatora. Ten jednak opierając się na ramieniu Kubusia, odparł zatroskane kobiety i twardym, dziarskim głosem oznajmił, że jest wdzięczny za chęć ratunku, ale nie wstydzi się tego, że jest Żydem. Nie będzie wystawiał krzyża w oknie. Uważa motłoch za pozbawiony miłosierdzia, a więc niechrześcijański, który ani krzyża ani obrazka nie potraktuje jako świętości. Ale jeśli faktycznie chuligani są chrześcijanami, to nie skrzywdzą słabego i bezbronnego starca czy też niewinnego dziecka. Po tej deklaracji Mendel przyciągnął do siebie wnuka i wbrew głośnym protestom mieszkańców kamienicy, stanął butnie w otwartym oknie. Miał na sobie rozpięty kaftan i skórzany roboczy fartuch. Jego siwa broda trzęsła się, ale mimo to staruszek trzymał głowę wysoko i dumnie. Przytulony do niego Kubuś, odziany w szkolną bluzę, stał przerażony z otwartymi szeroko oczami, wlepionymi w nadciągającą hordę. Kobiety w izbie zaczęły szlochać. Nadciągający motłoch spostrzegł starego Żyda w oknie. Omijając kramy znajdujące się po drodze, dzika horda rzuciła się w stronę Mendla. Jego milcząca duma, wyniosłość i odwaga zostały odczytane jako urągające tłumowi. Nikomu z motłochu nie zależało juz na grabieży. Wszyscy pałali już tylko okrutną żądzą krwi. Chcieli jedynie pastwić się nad starym introligatorem, dać upust bestialskiemu instynktowi. Jakiś rzucony z tłumu kamień trafił w głowę Kubusia. Chłopiec krzyknął, a kobiety z izby rzuciły się, by mu pomóc. Otępiały Mendel, puścił ramię chłopca, nie oglądając się nawet na niego. Wzniósł ręce wysoko ponad tłum i szeptał: „Adonai! Adonai!...”, co znaczy: „Panie!Panie!”. Po pooranych bruzdami policzkach spłynęły Mendlowi wielkie łzy. Był wówcza niczym prawdziwy Gaon, czyli wysoki, wzniosły. Kiedy tłum dotarł pod samo okno, na przeszkodzie stanął im chudy student z facjatki. Miał rozpięty mundur i rozwichrzoną czuprynę. Stał w rozkrzyżowanymi rękami i rozstawionymi nogami, zaciskał mocno pięści. Był tak wysoki, że zasłaniał prawie całe okno. Pełen gniewu, wściekłości i determinacji odpędzał motłoch od Mendla. Krzyczał i odgrażał się w jego obronie. Trząsł się cały, a bohaterskość dodawała ospowatej i chudej twarzy uroku Apolla. Na widok rozsierdzonego chudzielca kilku trzeźwiejszych z tłumu zaczęło się wycofywać. Z nienacka pojawił się też drugi student, który wskoczył do izby, odepchnął starego Żyda i sam stanął w oknie. Wywołał tym samym następną falę wrzasków, szyderstw i złorzeczeń, ale gest poskutkował – tłum już nie napierał. Wrzawa zaczęła się oddalać, z wolna cichł dziki hałas. Motłoch zniknął gdzieś między miejską zabudową pozostawiając na uliczce prawdziwie pobojowisko. Wszędzie pełno było połamanych desek, szkła i pierza.
Tego dnia nikt nie uczył się przy sosnowym stole, nikt też nie pracował w warsztacie introligatorskim. W izbie Mendla panował zupełny spokój. Gdyby nie rozbite okno i porzucone na podłodze płaszcz i tornister, nie byłoby śladu po zawierusze, która miała tutaj miejsce. Jedynie z alkowy wydobywał się co jakiś czas cichy, dziecięcy jęk rannego chłopca. Kubusiowi obandażowano głowę, a za rękę trzymał go siedzący na brzegu łóżka chudy student. Miał jak zwykle dziobatą i brzydką twarz, ale jego oczy płonęły wielkim żarem. Milczący i gniewny spoglądał co jakiś czas w kąt alkowy, gdzie siedział stary introligator. Starzec był skulony, nie ruszał się, także nic nie mówił. Twarz ukrył w dłoniach. Siedział tak od południa, od momentu, w którym dowiedział się, że wnukowi nic nie grozi i za tydzień będzie mógł wrócić do szkoły. Ta starcza apatia drażniła studenta, który zaczął go namawiać do wyjścia z kąta. Uważał, że Żyd niepotrzebnie zachowuje się tak jakby coś mu umarło, a przecież Kubusiowi nie grozi już niebezpieczeństwo. Starzec odpowiadał jednak ponurym głosem, nie ukrywał rozgryczenia, żalu, boleści. Po krótkiej chwili milczenia, przerwanej kolejnym jękiem Kubusia, Mendel wyznał gorzko, co jest powodem jego smutku. Posępnym głosem zdradził, że umarło w nim serce do miasta, w którym się urodził i w którym żył przez sześćdziesiąt lat.