Licencja na ocieranie. A na starość – torba i kij Na opiniowych stronach „Rzepy” jest dzisiaj mały tekścik, polemika z Leszkiem Balcerowiczem. Jego autor, Aleksander Kaczorowski, nazywa Balcerowicza „jałowym doktrynerem” – to w nawiązaniu do tego, jak profesor recenzuje politykę gospodarczą Donalda Tuska. Kaczorowski z pozycji życzliwych Tuskowi uznaje, że to co premier robi jest bardziej sensowne niż to, czego chce Balcerowicz. Ale nie o tym chcieliśmy. Jest w tekście Kaczorowskiego zabawny argument przeciw Balcerowiczowi. Autor przypomina samobójstwo Unii Wolności, której elity uparły się kiedyś, że partią ma rządzić Bronisław Geremek – „… wbrew woli większości członków i najprawdopodobniej elektoratu, za to przy aplauzie >Gazety Wyborczej< et consortes”. Pouczeni tą cenną radą przystępujemy do wertowania prasy. „GW”, oczywiście, pierwsza. A tam na przykład Katarzyna Wiśniewska poucza Kościół Katolicki w Polsce: „Kościół ma do wyboru dwie drogi – apolityczną, społeczną, dzięki której pokaże, że rozumie realne problemy Polaków, albo drogę przepychanek z państwem, politycznych flirtów z prawicą i odgrywania roli ofiary”. Pani Wiśniewska zaleca pierwszą drogę, zatem biskupi – jeśli nie chcą podzielić losu Unii Wolności – powinni stanowczo wybrać drugą. Tak a propos, łatwiej dzięki takim sytuacjom zrozumieć dlaczego ludzie Kościoła uważają panią Wiśniewską za niezbyt rozgarniętą.„GW” oprócz tego głosi wielkość sędziego Tuleyi i bezmiar zbrodni CBA. Opisuje, jak straszne były w tamtych czasach przesłuchania. Oczywiście „GW” nie daje odpowiedzi na pytanie, czy sposób przesłuchań przed i po Kamińskim w CBA i Ziobrą u władzy różni się zasadniczo. Właściwie żadne medium do tej pory nie udzieliło odpowiedzi na to pytanie. Tak przy okazji – „GW” martwi się teraz standardem pracy służb w czasach PiS. Nie martwi się standardem obecnym (czyli czymś, co bardziej nas dotyczy). Ani nie martwiła się, gdy w marcu 2005 został aresztowany asystent posła Gruszki Marcin Tylicki. Człowiek okazał się całkowicie niewinny, ale wtedy „GW” nie przejmowała się domniemaniem niewinności. Od razu grzmiała, że złapano ruskiego szpiega. Dzięki temu przykryła odmowę składania zeznań przez ówczesnego przyjaciela „Gazety”, prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Poza tym dziś środa, więc wychodzą dwa tygodniki – „Gazeta Polska” i „Polityka”. W „GazPolu” dobry tekst Mateusza Matyszkowicza o Donaldzie Tusku. Także wspomnienie o zmarłym niedawno publicyście Pawle Paliwodzie. Czy przywitał Cię już Pawle, na tamtym świecie, Kambei Shimada? Jestem pewien, że musieliście się spotkać. Wróćmy na Ziemię. W „GP” jest także ciekawy bilans polskiej polityki zagranicznej ostatniego czasu pióra Cezarego Gmyza. Tekst solidny i dobrze udokumentowany. Z jednym twierdzeniem autora nie mogę się zgodzić. Gmyz pisze, że Radosław Sikorski nie może przedstawiać jako sukcesu otwarcia granicy z obwodem kaliningradzkim. „Już teraz mówi się, że to drzwi na Europę dla rosyjskiej przestępczości zorganizowanej i służb specjalnych” pisze Gmyz. Otóż, Czarku jesteś w mylnym błędzie. Służby i bandziory kursowały swobodnie, gdy porozumienie z Schengen wprowadziło wizy dla Rosjan. Stosunkowo łatwo było je dostać. Trudniej mieli tzw. zwykli ludzie. Otwarcie granicy z Królewcem jest pozytywną rzeczą. Zresztą tego otwarcia, jako groźby zarażenia Rosjan jakimiś nieprawomyślnymi europejskimi ideami, boją się też kremlowscy oficjele. Takie argumenty były tam podnoszone. W „Polityce” oprócz tekstów chwalących niewątpliwe i niekwestionowane sukcesy Rządu JE Donalda Franciszka Tuska, warty przeczytania jest artykuł Jacka Żakowskiego o naszym systemie emerytalnym. Nie jest to łatwa lektura, bo autor zasypuje wieloma szczegółami, ale to akurat zaleta. Wydźwięk tekstu jest dramatycznie przygnębiający. Na starość torba i kij – to nas czeka, nawet bez picia. Jest też w „Polityce“ obowiązkowy tekst o prawicowych publicystach i dziennikarzach. O tym, że są straszni i groźni, a teraz jeszcze zakładają telewizję. Ale im się to nie uda, bo się pokłócą. Jak zwykle. Ale i tak są straszni i groźni. A autorem tej niespójnej opowieści jest człowiek, który ocierał się o prawicowych dziennikarzy i publicystów dłuższy czas w śp. „Dzienniku”, więc zdaje mu się, że ma wiedzę na ich temat. Otóż tekst świadczy, że tylko mu się zdaje. „Rzeczpospolita“ będzie klamrą tego przeglądu. Warto przeczytać ciekawy news Wojciecha Wybranowskiego o zdziczałym antyklerykalizmie i wspierającym to pośle Ruchu Palikota. Także artykuł Elizy Olczyk o nowych szatach PSL i próbach rozepchania się na scenie politycznej. A tekst ze strony działu opinie dr. Arkadiusza Rzegockiego „Brakujący fundament III RP”, o felerach naszej polityki środkowoeuropejskiej, warto przeczytać z omówionym już artykułem Gmyza. Uzupełniają się w ciekawy sposób. Piotr Gursztyn
Prawda i pamięć oraz inne katastrofy Dotknięty przekleństwem pamięci długiej i nie najgorszej czytając dzisiejsze doniesienia „Rz” przypominam sobie „Newsweeka” sprzed lat – a dokładnie z czasów rządów PiS. W owym „Newsweeku” pojawił się w samym środku przerwanej kadencji Jarosława Kaczyńskiego przerażająca opowieść o tym, jak to pod wpływem „dusznej atmosfery nagonki”, zachęceni totalitarnymi dokonaniami CBA i ogólnie – wszelkim pisizmem – Polacy zaczęli masowo donosić na innych Polaków. Szło o to, że rośnie liczba anonimów wysyłanych do urzędów skarbowych. „Uprzejmie donoszę, że sąsiad ma dużo, ale płaci – mało”. I tak dalej. Wniosek był jasny – Kaczyńskiemu udało się wychować naród konfidentów. W dzisiejszej „Rz” na pierwszej stronie zajawka materiału ze stron prawnych: „Chętnie na siebie donosimy”. Chodzi o to, że od paru lat rośnie nam liczba donosów do US. Duszna atmosfera rządów Tuska? Platforma wychowuje naród konfidentów? Tradycyjne polskie wady rozkwitają przy Donaldzie? Och nie, interpretacja Ministerstwa Finansów jest zgoła inna: „to dowód rosnącej świadomości podatników, którzy nie godzą się np. na sprzedaż na lewo w osiedlowym sklepiku”. I tak oto mroki pisowskiej nocy przekształcają się dzięki nowej interpretacji w jutrzenkę swobody i pasmo wielkich sukcesów. No bo kto nie chciałby, żeby rosła świadomość podatników? Najlepiej, żeby rosła wraz z kwotami wpłacanymi do budżetu. W „Wyborczej” także o wielkim sukcesie, i to na skalę globalną. „Dorociński szpieguje dla BBC. Wreszcie świat ogląda nasz serial” to tytuł z pierwszej strony. Uważna lektura tekstu wewnątrz numeru nasuwa jednak szereg wątpliwości co do prawdziwej natury sukcesu. Serial „Szpiedzy w Warszawie” jest mini-serialem (4 odcinki), powstał na podstawie amerykańskiej powieści Amerykanina Alana Fursta, scenariusz napisali dwaj Anglicy (Dick Clement i Ian LaFrenais), główną rolę francuskiego oficera gra Szkot, serial nakręcono po angielsku, a na potrzeby emisji w TVP jedynie zdubbingowano po polsku. Pieniądze w większości wyłożyła BBC, która ma wprawdzie wiele osiągnięć, ale jeszcze nie udało jej się zostać „naszą”, znaczy polską, telewizją publiczną. Polski wkład sprowadza się zatem głównie do Dorocińskiego oraz faktu, że „Szpiegów…” nakręcono w całości w Polsce (także sceny paryskie, londyńskie i berlińskie). Tubylcy udostępnili plan filmowy, tubylcy mają serial… Jak informuje Jacek Szczerba, serial będzie pokazywany w BBC i TVP oraz ma szanse na emisję w Arte (kto zna się choć ciut na telewizji ten wie, że Arte to na europejskim rynku TV mniej więcej taka potęga, jak TVP Kultura w Polsce. Wszystko to wystarcza dokucia hasła „wreszcie świat ogląda nasz serial”, bo wajchowi w „Wyborczej” wydali już kilka tygodni temu polecenie podkręcenia propagandy sukcesu, więc teraz wszystko będzie super i extra. Przekonać nas o tym mają kolejne artykuły o tym, ile to centrów kongresowych, muzeów multimedialnych i bibliotek-wideotek będzie się w Polsce teraz budować (no i nie zapominajmy o planowanym afrykarium). Dlatego już w dzisiejszej „GW” oprócz opowieści o tym, jak „cały świat” ogląda „nasz serial” mamy i tekst o tym, jak będzie pięknie gdy w roku 2025 Gdańsk zostanie stolicą Unii Europejskiej. Oraz o nowym polskim motoszybowcu z napędem elektrycznym. I o tym, że „Szejkowie walczą o Polskę”. I że „Polska w górę” idzie w rankingu wolności gospodarczej. No i wreszcie, że „zespół Laska da odpór smoleńskim fantasmagoriom”. Chodzi o trasę medialno-koncertową Macieja Laska, szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, który objeżdża radia, prasę telewizję pokrzykując, że „prawda jest tylko jedna” i że kto podważa raport komisji Millera, ten drań. Dlaczego raportu Millera nie broni sam Jerzy Miller? Otóż miał bronić, ale odmówił. Widać nie jest samobójcą wizerunkowym, bo w świetle nowych faktów ujawnionych w ciągu ostatniego roku w wiarygodność raportu Millera wierzyć mogą tylko ci, którzy wierzą w Zębową Wróżkę oraz w to, że Gdańsk będzie w roku 2025 stolicą Unii Europejskiej. Najnowszym osiągnięciem Laska jest ogłoszenie, że może się ostatecznie spotkać z ekspertami zespołu smoleńskiego Antoniego Macierewicza, ale tylko potajemnie, bo „Big Brothera nie będzie”. A właściwie dlaczego nie? Czy chwila ostatecznej rozprawy z fantasmagoriami, chwila zwycięstwa mądrych i dobrych ekspertów rządu nad nieukami od Macierewicza nie jest godna pokazania Polakom? A może jednak to zwycięstwo nie jest takie pewne, a w dodatku, z „Big Brothera” może – decyzją telewidzów – odpaść jeden z uczestników? I niekoniecznie musi to być Macierewicz? Idźmy dalej – z tekstu Agnieszki Kublik o Lasku i jego nowym zespole, można dowiedzieć się, że „gorącym zwolennikiem wznowienia prac komisji jest prof. Marek Żylicz, ekspert międzynarodowego prawa lotniczego”. Tymczasem w dzisiejszym „Naszym Dzienniku” tenże prof. Żylicz nie zostawia na Lasku suchej nitki. Przypomina on bowiem, że tajemniczy „zespół Laska” to nie żadne „wznowienie prac komisji Millera”, tylko powołanie jakiegoś nowego ciała, w dodatku nie wiadomo na jakiej podstawie, i bez uprawnień. – To, co chce zrobić Lasek, tylko opóźni wyjaśnienie sprawy – mówi w „ND” Żylicz. I argumentuje „nie ma żadnych podstaw prawnych” by zespół mógł działać i mieć dostęp do materiałów Komisji”. Zaglądam na chwilę do „Super Expressu”, a tam opowieść o stalinowskich metodach stosowanych przez ministra spraw wewnętrznych Jacka Cichockiego. Chodzi o to, że zdaniem ekspertów szef MSW łamie prawo wykorzystując służbowy samochód, by wozić dzieci do szkoły. Przypomnę, że w czasach stalinizmu wykorzystywanie rządowych limuzyn przez rządowych i partyjnych oficjeli do wożenia własnych rodzin było nagminne. Oznacza to – stosując nieugiętą logikę sędziego Tuleyi – że rząd Donalda Tuska (w osobie Cichockiego Jacka) stosuje stalinowskie metody. Na koniec zatem słów kilka o niespodziewanej gwieździe mediów III RP – sędzia Igor Tuleya, który dopiero co potępiał CBA za „stalinowskie metody” już zrezygnował ze złożenia „zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez CBA”. Teraz bąka coś o „uchybieniach”. Jak mówi w „Gazecie Polskiej Codziennie”. Nie było jego celem „wywołanie burzy medialnej” i „nie chodziło mi o obrażenie środowisk kombatanckich”. A o co? – Tak mi się tylko skojarzyło – wyjaśnia Tuleya. Też mi się coś skojarzyło, a propos tempa zmian poglądów sędziego Tuleyi oraz pokrzykiwań Macieja Laska, że „prawda jest tylko jedna”. W latach 80. Janusz A. Zajdel, znakomity autor powieści socjologiczno-fantastycznych ukuł gorzki, wyśmiewający władców PRL aforyzm, jak znalazł pasujący do dusznych czasów Donalda Tuska: „Prawda jest tylko jedna. Dlatego nie zawsze wystarczy jej dla wszystkich”. Piotr Gociek
Subotnik Ziemkiewicza – Ouuups! Naprawdę ważne wiadomości to te, które przemykają gdzieś bokiem. Nie podaje się ich w telewizji, nie wyrzuca na żółte paski, pierwsze strony gazet i górne krawędzie okładek czasopism. Można je znaleźć gdzieś w środku numeru, w mediach i serwisach specjalistycznych. Do takich właśnie należy wiadomość o raporcie Oliviera Blancharda, głównego ekonomisty Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Niby nic − w raporcie znalazło się stwierdzenie, że program pomocowy MFW dla Grecji przyniósł więcej szkody niż pożytku. Zamiast postawić na nogi, dobił. I że podobny efekt przynoszą działania MFW wobec innych krajów europejskiego południa. Można rzec – królowa Bona umarła. Wielka sensacja, że MFW raczył wreszcie zauważyć to, co widać gołym okiem. A jednak sensacja. Po pierwsze dlatego, że MFW, jak Związek Sowiecki, zasady nigdy się nie przyznaje do błędów, choćby były jak najbardziej oczywiste. A po drugie i ważniejsze − program wymuszony na Grecji niczym się nie różnił od programów realizowanych przez MFW w dziesiątkach innych krajów, w Argentynie, Meksyku, w krajach azjatyckich… także u początku lat dziewięćdziesiątych w Polsce. Był to, rzec można, pakiet standardowy: pożyczka w zamian za bardzo ostry kurs na umocnienie lokalnej waluty, jej pełną wymienialność i zniesienie barier celnych. Standardowo pakiet taki zawsze miał doprowadzić do ozdrowieńczego wstrząsu i ożywienia gospodarczego w ciągu roku, i wszędzie kończył się marazmem, rozkładem istniejących struktur i co najmniej pięcioletnią recesją. Jak dotąd rozbieżność między obietnicami a skutkami tłumaczono zawsze lenistwem i niedojrzałością tubylców, nie umiejących się dostosować do nowoczesnej gospodarki. W tej sytuacji stwierdzenie głównego ekonomisty zasłużonej instytucji, że to ona spieprzyła sprawę, a nie tubylcy, zakrawa na przewrót kopernikański. Nawet jeśli sposobem wygłoszenia przypomina sitkomowe „ouuups” albo „przeprosiny” za komunizm w wykonaniu Aleksandra Kwaśniewskiego. Międzynarodowy Fundusz Walutowy, w największym skrócie, jest owocem zwycięstwa USA w II wojnie światowej. Zrujnowane i skompromitowane Niemcy, zadłużone do gaci byłe imperium brytyjskie, wydrenowana do cna Francja − któż niby mógł w powojennym układaniu świata podskakiwać potędze, która zdołała wyprodukować w ciągu kilku lat setki tysięcy ciężarówek, samolotów i czołgów, tysiące statków handlowych i setki okrętów wojennych? Zwłaszcza, gdy nad wszystkimi tymi wyczerpanymi wojną hołyszami wisiała groza sowietyzacji, przed która ochronić mógł tylko amerykański atomowy parasol?
Ameryka oczywiście chciała dla świata wyłącznie dobra. Tak, jak narzuciła Europie demokrację (nikt dziś nie chce pamiętać, że w latach trzydziestych to urządzenie społeczne powszechnie uważano na Starym Kontynencie za przeżytek, wybór na przyszłość widząc tylko między wzorcami włoskiego faszyzmu i narodowego socjalizmu a bolszewizmem), tak narzuciła jej oraz całemu światu wolny rynek i wolny handel. Wymusiła konferencją w Bretton Woods, by system walutowy oprzeć na dolarze – uczciwie przyznać trzeba, że dolar wtedy najlepiej się do tego nadawał, bo był walutą wymienialną. Problem w tym, że w pewnym momencie rząd USA od parytetu złota odstąpił i od tej chwili cały światowy system walutowy zaczął zależeć od szefa amerykańskiej Rezerwy Federalnej, od którego trudno wszak wymagać, aby czyjekolwiek interesy przedkładał ponad amerykańskie. Potem, tak się złożyło, że dążąc do maksymalnego zintensyfikowania konsumpcji i otwarcia do niej dostępu także swym najuboższym i najmniej zaradnym obywatelom, stworzyły USA system wspierania swej gospodarki różnymi kredytami i życia ponad stan, w szybkim czasie z największego światowego wierzyciela stając się największym światowym dłużnikiem. A to nie mogło nie pociągnąć za sobą popsucia waluty, stanowiącej fundament dla innych walut. No i koniec końców, tak jakoś niepostrzeżenie wyszło, że MFW, instytucja pomyślana jako lokomotywa do wyciągania przez potężną Amerykę i inne mocarstwa z biedy państw uboższych, stał się instytucją służącą do przerzucania na państwa uboższe kosztów życia ponad stan mieszkańców potężnej Ameryki i jej sojuszników. „Kimże jesteś? Jam częścią tej siły, która wiecznie dobra pragnąc, wiecznie zło czyni” − mógłby powiedzieć MFW w dramacie Goethego, gdyby Goethe pisał swój sławny dramat obecnie i tak akurat obsadził głównego bohatera. Pisałem kiedyś − w dawnym „Uważaku” i w „Myślach Nowoczesnego Endeka” − o konferencji berlińskiej 1884 roku, na której mocarstwa Europejskie podzieliły między siebie Afrykę (będę też w pierwszym papierowym numerze nowego Tygodnika Lisickiego pisał o książce Adama Hochschilda „Duch króla Leopolda”, której przeczytanie proszę już dziś dopisać do swoich postanowień noworocznych). Konferencja Breton Woods wydaje się bardzo podobnym wydarzeniem historycznym. Deklaracje, nieważne, na ile szczerze składane – arcyszlachetne. Zamierzenia – wspaniałe. Obietnice – piękne; a ideały, całej krzątaninie przyświecające − tylko przyklasnąć… A skutki – jak zwykle. Przez ostatnich kilkadziesiąt lat rządzący międzynarodowym systemem walutowym Amerykanie i ich akolici mieli całemu biedniejszemu światu do powiedzenia mniej więcej tyle: wasze problemy wynikają z faktu, że chcielibyście darmowego lunchu. Wasze problemy wynikają z faktu, że chcielibyście żyć ponad stan. Przestańcie wierzyć w socjalną demagogię, nauczcie się, że dobrobyt bierze się tylko z uczciwej pracy, wolnej konkurencji i wolnego handlu. A więc – zamiast kwękolić, weźcie się w garść. Urealnijcie walutę i otwórzcie się na nasze towary – to was zmusi do zmierzenia się z wyzwaniem, które uczyni z was prawdziwych, cywilizowanych i nowoczesnych ludzi, takich jak my. I nie marudźcie, że w konkurencji z naszymi towarami, które nauczyliśmy się wytwarzać dużo taniej (a jeszcze i tak je dla podniesienia dobrobytu naszych pracowników dotujemy, bo nas na to stać), nie macie najmniejszych szans. Albo że zalew tych towarów niszczy wasze gospodarki, wtrąca społeczeństwa w nędze i patologię… Zawińcie rękawy, bierzcie się do roboty, a żebyście nie narzekali, naści, macie tu pożyczkę, tylko, no! − zwrócić potem wszystko uczciwie, co do centa! Zaprzeczyłbym wielkiej części, jeśli nie całej swojej dotychczasowej publicystyce, gdybym odrzucił ten przekaz w całości. A jednak… Nawet ostatni kołek nie może nie zauważyć, że gdy Amerykę i innych bogaczy stojących za MFW dotknął kryzys, ewidentnie wynikający z nadkonsumpcji i wiary w darmowe lunche (nie bez podstaw, bo te lunche faktycznie serwowano, a że na koszt biedniejszej połowy świata − coś się przecież cywilizowanym krajom należy za prowadzenie innych we właściwym kierunku?) to wobec samych siebie nawet nie próbowali oni zastosować recept, których nie szczędzili nam, białym czarnuchom ze środkowej Europy. Przez myśl nikomu nie przeszło spytać o zdanie pana Sachsa, Sorosa, czy tym bardziej naszego Balcerowicza. Nie do pomyślenia, by ICH ktoś pouczył, że PRZECIEŻ nie można żyć w nieskończoność na kredyt, zwłaszcza wynoszący 150 albo i 200 procent zastawu, pod który go zaciągnięto! Że waluta musi być REALNA, bo UREALNIENIE waluty to podstawa! I że bez kombinowania walutą, cłami, powinni się zmierzyć z konkurencją krajów bardziej pracowitych i nie tak obżartych, że to z nich uczyni znowu kraje gospodarczo silne i konkurencyjne. Skądże. Co zrobiła Ameryka i Europa, kiedy to ich dotknął kryzys? Ano, nadrukowała, jak to uczenie nazwał profesor Rybiński, pierdyliony dolarów, całkowicie umownych, nie opartych na żadnym parytecie, i zasypała tymi pierdylionami swe gigantyczne długi, wciągając zarazem w trzęsawisko wielkiej księgowej fikcji cały świat. Te wszystkie dobre rady były przecież dla frajerów, nie dla cywilizowanych, zachodnich krajów z ekskluzywnego klubu G 7 (czy ile tam). Ale, jak teraz piszą rozmaici zachodni publicyści w renomowanych tamtejszych pismach, nie można tak do końca mieć do nich pretensji, bo raport pana Blancharda dowodzi, iż MFW „ma teraz kaca” i rozumie, że te rady nie były takie dobre. Nie żeby coś w związku z tym, ale po prostu, Biały Człowiek mówi „ouuups”, na znak, że zauważył, że niechcący (?) rozpierdzielił spory kawał biedniejszego świata. Wielkie dzięki. Zawszeć to miło z jaśnie panów strony. RAZ
Niemcy wykupują polskie firmy Niemcy zainwestowali już w Polsce 23 mld euro. Ostatnio Bosch poinformował, że kupuje rzeszowskiego Zelmera, zaś BASF o budowie fabryki katalizatorów samochodowych – największej fabryki w Europie. Nasi zachodni sąsiedzi wchodzą nie tylko w nasz przemysł. Nabywają także nieruchomości, media i państwowe obligacje. - W tym roku niemieckie firmy zainwestują u nas 642 mln euro, realizując 18 projektów – podaje Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych (PAIiIZ). Na liście inwestorów nasi zachodni sąsiedzi zajmują drugie miejsce za Stanami Zjednoczonymi. Polska stała się na tyle atrakcyjna, że firmy niemieckie zdecydowały się na cięcia wydatków inwestycyjnych na świecie i w Europie po to, by m.in. ulokować swój kapitał w Polsce. Po Austrii jesteśmy dla niemieckich koncernów drugą lokalizacją w Europie, a na świecie stoimy tuż za podium: po Chinach, USA i Austrii. Przełomowym był rok 2011 r. Niemieccy przedsiębiorcy ulokowali u nas aż o 36 proc. więcej kapitału niż rok wcześniej, który był dla nich rekordowy. Wartość inwestycji w Polsce wyniosła niemal 3,5 mld euro. Ankietowani przez PAIiIZ inwestorzy zagraniczni (2/3 z nich były to firmy niemieckie) wskazywali na dobre warunki dla rozwoju ich biznesu w Polsce. A z badań przeprowadzonych przez niemieckie izby przemysłowo-handlowe wynika, że aż 95 proc. działających w naszym kraju niemieckich firm ponownie wybrałoby Polskę. Doceniają kwalifikacje pracowników, ich zaangażowanie w pracę i produktywność. Największe niemieckie koncerny, takie jak: E.ON, Siemens, Deutsche Telekom, Allianz, Volkswagen, Bayer, od dawna obecne są w naszym kraju. Ostatnio gigant chemiczny BASF poinformował, że buduje w Polsce za 90 mln euro największą w Europie fabrykę katalizatorów samochodowych w Środzie Śląskiej. Do 2016 r. wartość jego inwestycji wzrośnie do 150 mln euro. BASF dogadał się też z państwowym Ciechem, że odkupi od niego za 180 mln zł Zakłady Chemiczne Zachem.
W ręce niemieckiego koncernu BSH Bosch und Siemens trafił już lider rynku drobnego sprzętu AGD w Polsce, rzeszowski Zelmer. Obserwatorzy uważają, że nie tyle sama spółka interesowała Niemców, ile jej sieć dystrybucji w naszym regionie Europy. Również niedawno firma ubezpieczeniowa Warta przeszła w ręce trzeciego co do wielkości ubezpieczyciela w Niemczech Talanx, który kontroluje już 15 proc. rynku majątkowego i 19 proc. ubezpieczeń na życie. Niemcy interesują się też polskimi nieruchomościami. Najwięcej zezwoleń MSWiA na zakup gruntów otrzymują właśnie nasi sąsiedzi z Zachodu. W ostatnich pięciu latach cudzoziemcy kupili w Polsce ponad 20 tys. mieszkań. Od dwóch lat ich właścicielami najczęściej stają się Niemcy. Niemiecki kapitał umacnia się też w polskich mediach. Axel Springer kupił kilka miesięcy temu grupę Onet. Niemieccy inwestorzy skupują też państwowe obligacje. Dorota Skrobisz
Wielka orkiestra dęta Może zbyt mało oglądam telewizji, bo uważam, iż orkiestra Owsiaka jest raczej z tych dętych. Nie mam ochoty współfinansować demoralizowania młodzieży w ramach Przystanków Woodstock ani nigdy nie pozwolę własnym dzieciom na udział w styczniowej zrzutce czy też rytualnym tarzaniu się w błocie podczas letniego festiwalu. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy stała się nieodłączną częścią establishmentu Trzeciej RP – chorego państwa, w którym w ramach przymusowych ubezpieczeń zdziera się z pracujących haracz na opłacenie armii urzędników, a z tego co zostanie nader skąpo opłaca „procedury medyczne”. Ponieważ urzędników z każdym miesiącem jest więcej, siłą rzeczy coraz mniej grosza zostaje na leczenie. Żeby zaś zakupić niezbędny sprzęt dla szpitali, potrzeba już nadzwyczajnej narodowej mobilizacji. Formuła dorocznego, emocjonalnego zrywu w atrakcyjnym medialnym opakowaniu doskonale się sprawdza, sprawiając, że obywatele – tym razem dobrowolnie – hojnie sypią zarobionym groszem. Bez sprzeciwu. Ba, z zapałem i entuzjazmem! Nie oglądając się na to, jak wiele kosztuje nas cała impreza: państwo (w tym telewizję publiczną i postawione w stan gotowości służby) oraz samorządy. Niezależne media głównego nurtu nie zadają oczywistego pytania, co owa nadzwyczajna mobilizacja mówi o stanie państwa i stopniu jego wydrenowania przez złodziejskie kliki żerujące na publicznej kasie. Nie drążą także, co o zadekretowanym zgodą i wsparciem wszelkich władz i zwierzchności (niech no ktoś spróbuje być przeciw!), dorocznym przedstawieniu musi pisać osławiona prasa na Jamajce. A to powinno być ciekawe, bo "zagranica" chyba wie, że nie było u nas ostatnio żadnej wojny, a podatki w Polsce nie wynoszą bynajmniej godziwe dziesięć procent! Pozytywny, nierzadko wręcz entuzjastyczny stosunek do Orkiestry u startu Trzeciej RP trafił do lokalnego kanonu politycznej poprawności. Otwarta odmowa wsparcia tego przedsięwzięcia czy też krytyczny głos na jego temat spotyka się jakże często z reakcją w postaci zdumienia i oburzenia, również wśród najpobożniejszych katolików, niedostrzegających niczego złego w publicznej działalności twórcy WOŚP. Może zbyt mało oglądam telewizję, bo uważam, iż Orkiestra Owsiaka jest raczej z tych dętych. Nie mam ochoty współfinansować demoralizowania młodzieży w ramach Przystanków Woodstock ani nigdy nie pozwolę własnym dzieciom na udział w styczniowej zrzutce czy też rytualnym tarzaniu się w błocie podczas letniego festiwalu. Na swój sposób charyzmatyczny szef Orkiestry wcale nie kryje bowiem – w symbolice i całej formie organizowanych koncertów - nawiązań do kontrkulturowej rewolucji lat 60. i 70. Rewolucji pomyślanej jako próba „stworzenia” nowego człowieka – wyzwolonego (rzekomo, bo co to za wolność, która pcha w objęcia przeróżnych uzależnień) od tradycji, Kościoła, rodziny i społecznych reguł. Służą temu wielotysięczne festiwale, w trakcie których nastoletnia i nieco starsza młodzież, oderwana od swych środowisk, rodziców i wychowawców, zachęcana przez wykreowane siłą mediów i wielkiego biznesu sztuczne autorytety, smakuje „życia” i „wolności” ku uciesze producentów piwnych podróbek, środków wczesnoporonnych (nazywanych często dla zmylenia antykoncepcją) i dilerów rozmaitych halucynogenów. Nie trzeba też zadawać sobie specjalnego trudu, by przekonać się, jaki przekaz dominuje w tekstach utworów wykonywanych na Owsiakowych festiwalach. Tu nawet stosunkowo liberalni rodzice mogliby przeżyć niemiłe zaskoczenie. Mogliby, gdyby się tym zainteresowali. Jak owocują tego typu inicjacje, mogą opowiedzieć psychologowie, wychowawcy, duchowni, zwłaszcza egzorcyści. Teoretycznie powinni być zadowoleni, bo z każdym rokiem czują się coraz bardziej potrzebni, ale dosyć gorzka to satysfakcja. Jeszcze dwie kwestie. Z WOŚP jest trochę tak jak z innymi, znanymi z historii ogólnonarodowymi zrywami. Generalną ocenę chybionego przedsięwzięcia, w którym koszty (nie tylko te materialne!) przewyższają znacznie osiągniętą korzyść, oddzielić trzeba od uznania za poświęcenie bardzo wielu szeregowych uczestników, którzy najczęściej z najlepszymi intencjami inwestują swój wolny czas, a nierzadko i zdrowie, kwestując przez wiele godzin na styczniowym mrozie. Dlatego moje „nie, dziękuję!” pod ich adresem, chociaż jest stanowcze, to również i uprzejme. Nie pisałem o skromnym, głośnym ostatnio wkładzie Jerzego Owsiaka w „narodową debatę eutanazyjną”. Przypomnę za to zdecydowane reakcje pokojowych patroli (najpierw Owsiakowego, następnie policyjnego) na zainstalowaną w trakcie Przystanku Woodstock przez pro-liferów wystawę „Wybierz życie”. Drodzy ofiarodawcy WOŚP, dla wszystkich „dzieciaczków” i „seniorów” miejsca w Wielkiej Orkiestrze nie wystarczy! I o tym przede wszystkim, coraz donośniej przypominają nam w te styczniowe dni nasze elity. Roman Motoła
Owsiak vs. Caritas Czy działalność Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy jest faktycznie w całości działaniem służącym dobrej sprawie? Przytaczamy krótkie zestawienie danych finansowych Caritasu i akcji prowadzonej przez Jerzego Owsiaka. Kilka liczb, które pomogą uzmysłowić niektórym na czym polega Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy.
Dane na podstawie oficjalnego sprawozdania WOŚP za 2009 rok:
Zbiórka - 54.506.270,77 zł, z czego na pomoc opisaną w statucie fundacji przeznaczono 28.993.580,43 zł.
Na działalność dobroczynną przeznaczono więc niecałe 54 proc. a gdzie jest reszta? Fundacja wykazuje dochód w wysokości 14.100.823,66 zł i oczywiście znaczna część środków została przekazana na zorganizowanie przystanku demoralizacji - „Przystanku Woodstock”. Wszystko dostępne jest na oficjalnej stronie http://s.wosp.org.pl/Files/Bilans_Fundacji_2009.pdf WOŚP i można porównać.
Warto dla porównania przyjrzeć się sprawozdaniu Caritas z 2009 roku:
Ogółem Caritas Polska zebrało 441.581.695,94 zł. Na pomoc potrzebującym przeznaczył zaś 435.799.984,43 zł, czyli prawie 99 proc. wpływów.
Podsumowując Caritas miało 8 razy większe wpływy, oraz 15 razy większe wydatki na pomoc niż WOŚP.
Tego chyba nie trzeba tłumaczyć i komentować, a każdy o zdrowych zmysłach sam potrafi wybrać kogo należy wspierać! JP
Cezary Gmyz: O sędzi, który chciał się wylansować Nocne przesłuchania w sprawie dr. Mirosława G., które sędzia Igor Tuleya określił mianem metod stalinowskich, w istocie były wyrazem humanitaryzmu organów ścigania. Szokujące? Owszem. Jednak prawdziwe. Sędzia Tuleya zapewne nie protestowałby, gdyby prokurator wydał nakaz zatrzymania, a funkcjonariusze przyszliby po podejrzewanych o świcie. Następnie po upływie doby spędzonej w celi zostaliby oni przesłuchani. Wszystko w zgodzie z prawem. Taka metoda jest dość często stosowana, by, jak to się mówi w żargonie prokuratorskim, zmiękczyć opornych. Nigdy żaden sąd w Polsce przeciw temu nie protestował. Zgodnie ze starą rzymską zasadą „nullum crimen sine iure”, którą zazwyczaj się tłumaczy: „co nie jest zabronione, jest dozwolone”. Oburzeni zwolennicy humanizmu podnosili, że stosowano znany w czasach stalinowskich tzw. konwejer. Przypomnimy, na czym on polegał. Były to długie, często kilkudniowe przesłuchania przez zmieniających się śledczych, którzy bez przerwy powtarzali te same pytania. Kiedy przesłuchiwani zapadali w sen, byli budzeni polewaniem lodowatą wodą w najlepszym wypadku, a najczęściej katowaniem. Otóż żadna z tych metod nie została zastosowana. Najdłuższe przesłuchanie w sprawie dr. G trwało bodajże cztery godziny. Czyli w tym wypadku określenia konwojer użyć nie można. Z tego prostego powodu, że prokurator w ciągu 48 godzin musi podjąć decyzję co do środka zapobiegawczego. Gdyby prokurator wystąpił z wnioskami aresztowymi na trzy miesiące, a sąd by je klepnął, sędzia Tuleya miałby dość skromne możliwości oratorskich popisów. Musiałby bowiem skrytykować kolegów po fachu, którzy takie wnioski by akceptowali. A jak silna jest solidarność korporacyjna w tym zawodzie, pokazało stanowisko Krajowej Rady Sądownictwa, która niemal w całości stanęła po stronie kolegi. Pominęła w ogóle fakt, że sędzia nie tylko powiedział to, co powiedział w uzasadnieniu, ale potem jeszcze dokładał do pieca na korytarzu sądowym.
Sędzia za bandą Otóż rzecznik prasowy warszawskiego sądu okręgowego Igor Tuleya wziął w obronę skład orzekający w procesie dr. G, a konkretnie sędziego Igora Tuleyę. Tego nie zdzierżyli już nawet jego przełożeni i na odcinek rzecznikowania wysłano innego sędziego, a raczej sędzię. Pierwszy raz w historii nie zdzierżyła też prokuratura. Prokuratorzy zazwyczaj bardzo oszczędnie wypowiadają się publicznie o sędziach, a najczęściej nie wypowiadają się w ogóle. Po prostu wychodzą ze słusznego założenia, że może im to w przyszłości zaszkodzić na sali sądowej, nawet jeśli będzie orzekał inny sędzia niż ten, którego skrytykowali. „Zdumienie wywołuje aktywność medialna w kolejnych dniach sędziego orzekającego, w trakcie której on sam, nawiązując do wydanego orzeczenia, zdaje się świadomie łamać powszechnie obowiązujące w tym zakresie reguły i zwyczaj” – napisano w specjalnym oświadczeniu Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Przesłuchania w nocy nie są niczym nadzwyczajnym. Zarówno sądy, jak i prokuratury wyznaczają swoim pracownikom dyżury nocne. Oczywiście służą one w nagłych wypadkach, kiedy do przestępstwa lub innego zdarzenia dojdzie w nocy lub gdy czyn trzeba osądzić w trybie 24-godzinnym.
Tryb w nagłych sprawach Jednak nie są niczym nadzwyczajnym w wypadkach podobnych do tych, które dotyczyły ludzi zatrzymanych przy sprawie dr. G. Osobiście znam prokuratora, który przesłuchiwał kilku podejrzanych w aferze gospodarczej przez prawie półtorej doby. Po tym, jak jeden z podejrzanych posypał się w śledztwie, trzeba było natychmiast skonfrontować jego zeznania z pozostałymi podejrzanymi. Po upływie niespełna dwóch dób zebrał materiał, który pozwolił potem iść do sądu i uzyskać wyrok skazujący. Co ciekawe, jedynymi, którzy wówczas się oburzyli, byli przełożeni prokuratora, którzy wyrazili podobną opinię jak sędzia Tuleya, choć nie uciekli się do porównania ze stalinizmem. Nie protestowali ani obrońcy podejrzanych, ani sami przestępcy. Na to, że jedyną osobą, która ponad dobę brała udział przesłuchiwaniach, był ów prokurator, nikt nie zwrócił uwagi.
Chronić swoich Przypomnijmy jeszcze raz, bo warto, jak prokuratura potraktowała podejrzanych o wręczanie łapówek doktorowi G. Otóż wszyscy oni, bez wyjątku, po „stalinowskich przesłuchaniach” zostali zwolnieni do domu. Wielu z nich w przesłuchaniach towarzyszyli adwokaci. Prokurator te kilka osób, które były przesłuchiwane w nocy, pytał, czy nie mają nic przeciw temu. Najlepiej ich stosunek do „stalinowskich” metod oddaje odpowiedź jednej z nich: „Nie mam nic przeciwko temu, chcę mieć to za sobą”.
Obawiam się, że sędzia Tuleya z całą świadomością postanowił się wylansować. Nie mógł nie mieć świadomości wagi swoich słów. Pamiętał też, jak silny był front obrony dr. G. ze strony wiodących mediów. Gwoli ścisłości przypomnijmy, że jeden z pierwszych tekstów w obronie doktora napisała dziennikarka „Gazety Wyborczej”. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że jej rodzice zostali oskarżeni o wręczenie łapówki „chirurgowi o dłoniach cenniejszych niż ręce pianisty”.
Jakie elity, taki Dreyfus Sędzia Tuleya wobec przygniatającego materiału dowodowego nie miał wyjścia. Musiał łapówkarza skazać. Zgrabnie jednak wywinął się spod krytyki wiodących mediów. W uzasadnieniu symbolicznie posadził na ławie oskarżonych Centralne Biuro Antykorupcyjne, a pośrednio ideę IV Rzeczypospolitej. Cel swój osiągnął. O tym, że człowiek porównany przez wicenaczelnego „Wyborczej” Jarosława Kurskiego do Dreyfusa jest zwykłym łapówkarzem, nikt już nie pamięta. O stalinowskich metodach CBA pod rządami Mariusza Kamińskiego będzie się mówiło jeszcze miesiącami. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że sędziemu Tulei włos z głowy nie spadnie. Niektórzy już mu prorokują, że zostanie nową sędzią Anną Wesołowską w TVN. Ja osobiście widziałbym go w przeróbce „Gangnam Style” z widowiskowo rozhuśtanym łańcuchem z orłem z koronie. Mógł polski ambasador, może i polski sędzia. Liczba odsłon na YouTubie pobije rekordy. Cezary Gmyz
Predator III, czyli bandyci w jednym miejscu Wciąż mamy jakieś napięcia na styku policja–manifestanci. Nie daje o sobie zapomnieć reżyser Grzegorz Braun, znany terrorysta, wróg publiczny nr 1, Predator III, postrach policji, którą rozgania, bije, a po funkcjonariuszach leżących jak bezradne żuczki gnojniki skacze. Ponoć związek zawodowy policjantów negocjuje specjalne kontrakty i ubezpieczenia, na wypadek, gdyby Braun znajdował się w promieniu kilku kilometrów od manifestacji, na wzór dodatku wojennego czy za pracę w warunkach szkodliwych. Ileż to już procesów mamy z udziałem tego niesłychanie niebezpiecznego osobnika! Zaczęło się od procesu o samodzielne pobicie bodajże pięciu policjantów, trwa to już jakieś trzysta lat, teraz dochodzą nowe napaści, bo Braun, najwyraźniej rozzuchwalony, nie daruje nawet dzielnicowym i drogówce. Wyciąga funkcjonariuszy z radiowozów, bije, ubliża. Nie wiadomo, co robić. Na razie zgromadzono część tych biednych funkcjonariuszy w jednym miejscu, żeby łatwiej im było się obronić. Jak pamiętamy, w czasie zeszłych (nie tych, tylko poprzednich) zamieszek w czasie Marszu Niepodległości uaktywniła się specjalna tajna jednostka policji do tłumienia wystąpień kibiców. Słynne występy niejakiego Andrzeja Cz., który został sfilmowany w sytuacji, kiedy bezczelny kibic, a właściwie przechodzień, atakuje swoją twarzą jego służbowe buty i to kilka razy, to już klasyka. Wszyscy wiemy, jak trudno złapać przestępcę, zwłaszcza takiego naprawdę niebezpiecznego, sadystę atakującego przechodniów, kopiącego ich po twarzy ni z gruszki, ni z pietruszki. A tu społeczeństwo się domaga i weź mu wykryj! Pan premier z marsową miną zapowiada, że będzie ścigał sprawców przemocy z nieubłaganą zawziętością, że sędziowie tylko czekają w pozycji startowej, by przestępców zapuszkować i skazać na milion lat ciężkich robót.
No i jest kłopot. A przecież można podpowiedzieć premierowi, opierając się choćby na tym właśnie, że w czasie Marszu Niepodległości ujawniła się specjalna jednostka, która miała udany występ, raz udając policję, raz bandytów. Że złapanie takiego sadystycznego przestępcy i dostarczenie go przed surowe oblicze sprawiedliwości jest łatwe, po prostu robi się zbiórkę w jednostce, wydaje komendę: „Bandyci, wystąp!", i już!
Okrutne żarty? Ale w sprawie tamtego Marszu to jak na razie skazany został przechodzień, a nie policjant. Przechodzień zapłacił już 300 zł kary, a dopiero teraz opornie biorą się i za policjanta, pana Andrzeja Cz., choć w sprawie występuje też imię Konrad Cz. Właściwie można by dyskutować nad tym, czy była to agresja wpisana w charakter tej policyjnej jednostki, czy był to indywidualny problem tego policjanta. Ale przecież występy zostały powtórzone w zeszłym roku, do dziś trwają wesołe przekomarzania, kto zaczął i kto nie skończył. Jak zwykle zresztą, taka tradycja.
13 Styczeń 2013 Demokratura państwa prawa Pan minister Jacek Dominik, w randze wiceministra finansów poinformował, że Ministerstwo Finansów planuje w 2013 roku zaktualizować Narodowy Plan Wprowadzenia Euro.(???) Okazuje się, że może być wiceministrem finansów człowiek bez jakiegokolwiek nazwiska, posługujący się dwoma imionami:’ Jacek” i „ Dominik”. Ciekawe czy mając dwa imiona trzeba posiadać PESEL.? Tak jak były marszałek Sejmu pan Marek Jurek.. A gdzie nazwisko? Czy w demokratycznym państwie prawnym można funkcjonować bez nazwiska, chwaląc się wyłącznie dwoma imionami? Okazuje się, że można.. A czy można funkcjonować pod pseudonimem? Chyba można, bo wiele osób z tzw. establiszmentu III Rzeczpospolitej funkcjonuje pod zmienionymi nazwiskami.. Wprowadzenie w Polsce Euro jest zapisane w Traktacie Lizbońskim, który podpisał pan Lech Kaczyński jako prezydent, pod patronatem swojego brata- pana Jarosława Kaczyńskiego, który w Sejmie głosował za Unią Europejską, w której Polska ma być, a którego do polityki wprowadził pan Jan Józef Lipski, członek masonerii „Loża Kopernik”, zanim pan Jarosław Kaczyński związał się z KOR-em- i że musimy je wprowadzić obowiązkowo w nieokreślonym czasie. Na mocy Traktatu Lizbońskiego powstało państwo o nazwie Unia Europejska, wraz z 1 grudnia 2009 roku- kiedy Traktat wszedł w życie. Traktat tworzy nowe państwo o osobowości prawnej międzynarodowej, a więc wszystkie państwa w nim pozostające- są obecnie- od 1 grudnia 2009 roku- częścią nowego państwa o nazwie Unia Europejska. Co oczywiste, część jakiegoś państwa nie może być ze swej natury- państwem suwerennym.. Pozostaje tylko częścią.. Wyjątkiem jest Wielka Brytania, która ma tyle wyjątków prawnych wobec Unii Europejskiej, że faktycznie w Unii Europejskiej nie jest.. Zresztą nie wykluczone, że gdyby eurosceptykom udało się doprowadzić do referendum w Wielkiej Brytanii, ta wystąpiłaby z tego kołchozu i pozbywając się tych socjalistycznych naleciałości.. No i rządów niemieckich. Bo Unia Europejska to projekt niemiecki- tak jak polityczna waluta euro, której Polska nie powinna przyjmować, jeśli chce zachować resztkę suwerenności.. Pan Jacek Dominik twierdzi, że wprowadzenie euro nadal pozostaje strategicznym celem, mimo, że biorąc pod uwagę skalę zamian w strefie europ, za celowe uznano wstrzymanie dalszego procesowania przez organy Rady Ministrów- lecz nie przez pełnomocnika i jego zespoły- nad Narodowym Planem Wprowadzenia Euro.. Ponadto, jego zdaniem, podobnie jak większość państw unijnych, musimy przygotować własną strategię wprowadzenia euro i prace nad takim dokumentem trwają już od wielu lat. Mądry rząd – w obecnej sytuacji podpisanego Traktatu- wyznaczyłby wprowadzenie politycznej waluty euro przynajmniej na rok 2100, gdzie po Unii Europejskiej nie będzie już śladu. Tak jak śladu nie będzie po euro i Banku Centralnym z siedzibą we Frankfurcie nad Menem. My- ludzie normalni- mamy taką nadzieję.. A Bóg jest przecież z nami.. Przecież nie z socjalistami, którzy z Nim walczą na wszelkie sposoby.. Tak jak nie jest z wpływową kiedyś spółką Agora- wydającą Gazetę Wyborczą i inne media. Przyznam się Państwu, że jak przeczytałem, dane tej spółki to złapałem się za głowę.. Akcje Agory były kiedyś nawet po 182 złote- obecnie po 7 złotych(???). W II Kwartale 2012 roku- obrót spółki Agora wynosił 283 miliony złotych- zysk 2,3 miliona..- to 90% mniej niż w roku 2011- w tym samym okresie.. Obecnie zysk kształtuje się na poziomie 700 000 złotych(????) To jest tragedia spółki pana Adama Michnika.. I jego „Salonu” wokół niego.. Tych wszystkich, którzy od lat próbują Polakom robić wodę z mózgu i narzucać importowane idee rodem z mózgu Marksa, Engelsa i Lenina.. Przeciw Chrześcijaństwu.. Pan Bóg to wszystko widzi i chyba też łapie się za głowę.. A przynajmniej głową kręci na to wypisuje się w tej gazecie.. Już etat stracili: Michał Ogórek, Piotr Pacewicz, Dorota Jarecka. Wojciech Szacki, Roman Graczyk. I szykuje się zwolnienie 250 dziennikarzy.(???) To ilu tam ich jeszcze zostanie? Panie Adamie- zwolnić wszystkich! A tak Panu służyli.. Tak się trzymali Pana, a teraz na bruk.. Propagandyści, a nie dziennikarze.. Agora zamyka domeny internetowe, „Happy”, magazyn filmowy.. Zniknęły wkładki gazety w Płocku, Olsztynie, Radomiu, Białymstoku, Rzeszowie, Kielcach, Częstochowie, Opolu, Zielonej Górze, Szczecinie, Bydgoszczy, Lublinie, Toruniu.. Najbardziej mnie cieszy zniknięcie wkładu do Wyborczej w Opolu.. To tamtejsi ” dziennikarze ”prowadzili nagonkę na wielkiego patriotę pana doktora Dariusza Ratajczaka, który wydał odważnie książki” Tematy niebezpieczne’ i „ Tematy jeszcze bardziej niebezpieczne”.. W końcu jego zwłoki znaleziono w samochodzie na parkingu przed supermarketem w Opolu wciśnięte między siedzenia.. Przed śmiercią opuściła go żona, bo nie mogła wytrzymać nagonki „antysemickiej” na męża, a mąż z wykładowcy Uniwersytetu Opolskiego – stał się „stróżem nocnym”:.. Także dzięki pani Hannie Suchockiej.. Rozmawiałem z nim jedynie raz w życiu, może dwa- i to przez telefon.. Wielki patriota! Cześć jego pamięci! Produkt Krajowy Brutto w strefie Euro, to coś koło zera… Tyle wzrasta dochód narodowy państw Strefy Euro- Mniej niż zero. Polska- mimo obciążeń. nakładanych na polskich przedsiębiorców i pracowników przez kolejne socjalistyczne rządy od dwudziestu lat – to coś koło 2, a na pewno, 1,4.. Czyli jeszcze cipimy.. Ale wobec kolejnych obciążeń.. Szczególnie podatku ZUS… Wkrótce spadniemy poniżej zera.. A wprowadzenie politycznej waluty euro jeszcze dobije nas i naszą gospodarkę. Jak w ogóle człowiek o zdrowych zmysłach może rozpatrywać przyłączenie Polski do Srefy Euro..??? Trzeba być kompletnym ignorantem i wrogiem Polski i Polaków.. Żeby podpisać ten Traktat i pchać Polaków w to polityczne bagno, w którym toną dumne kiedyś narody jak: Hiszpanie , Portugalczycy, Grecy, Włosi, Francuzi.. A pozostałym narodom niewiele brakuje.. Oczywiście polityczna waluta Euro- to tylko jeden z elementów wykańczania gospodarek europejskich.. Główna- to olbrzymie podatki i miliony ludzi żyjących z cudzej pracy- jak to w socjalizmie.. Garstka pracuje- reszta się na tej garstce , jej plecach- wozi.. Bezrobotni, budżetówka i wielka biurokracja rządząca całym tym bałaganem.. I wszystko wyregulowane, a co jeszcze nie jest wyregulowane, czeka w kolejce do regulacji.. Cała Europa będzie wyregulowana, cała Ameryka będzie wyregulowana, a może w przyszłości cały świat będzie wyregulowany.. A nad całością globalny rząd, który będzie czuwał nad nami wszystkimi przy pomocy tych wszystkich regulacji.. I jeszcze zdanie o redaktorze Adamie Michniku, wypowiedziane przez Zbigniewa Herberta w filmie” Obywatel poeta,” film, którego emisja została wstrzymana przez publiczną telewizję dawno temu.. A Zbigniew Herbert, poeta niezłomny powiedział tak:” Michnik jest manipulatorem.. To jest człowiek złej woli, kłamca, oszust intelektualny. Ideologia tych panów, to jest to, żeby w Polsce zapanował” socjalizm z ludzką twarzą”. Jest potwór, więc powinien mieć twarz potwora. Ja nie wytrzymuję takich hybryd uciekam przez okno z krzykiem”(!!!!) No i co Państwo na to? Mam jeszcze gdzieś zdanie pana Waldemara Łysiaka na temat pana Adama.. Jak je znajdę to też je Państwu przytoczę.. Myślę, że wielki polski poeta- Zbigniew Herbert – ucieszyłby się ze stanu finansowego spółki giełdowej Agora.. a akcje powinny być już po złotówce- i to w promocji! Aż ich nikt nie będzie chciał za darmo.. Czyżby koniec imperium medialnego, pana Adama Michnika i jego ferajny? Szatan musi w końcu trafić do piekła.. Ale swoich ludzi poustawiał wszędzie gdzie tylko się dało.. Ale w betonowej Michnikowszczyźnie nastąpił wyłom.. To jest fakt! I to nie dziennik „ Fakt”, który zachęcał swojego czasu Polaków do odbywania stosunków seksualnych w windach..(????) W ramach propagowania rozwiązłości i zła.. W piekle też jest jego miejsce.. Czy ONI wszyscy się w piekle pomieszczą? o to niech martwi się już sam Pan Bóg! Który jest Sędzią sprawiedliwym, którzy za dobre wynagradza, a za złe- karze. I nie jest tylko milością! WJR
Obłudny mit o społecznym przyzwoleniu na korupcję To nieprawda, że złe społeczeństwo deprawuje dobrą władzę. Jest odwrotnie
1. Cała Polska zajmuje się dziś sędzia Tuleyą, który tak uzasadnił wyrok skazujący za korupcje doktora G., jakby to nie oskarżony doktor był winien, ale funkcjonariusze Centralnego Biura Antykorupcyjnego, którzy go pojmali. Pan sędzia dostrzegł w działaniach funkcjonariuszy CBA podobieństwo do działań oprawców stalinowskiej bezpieki. Lewica się ucieszyła z tego porównania, ale już nawet niektórzy politycy Platformy Obywatelskiej przyznali, że pan sędzia zagubił się w historycznych analogiach. Reżim stalinowski bowiem torturował i zabijał ludzi ze szczególnym okrucieństwem, a agenci CBA w sprawie doktora G. nawet jeśli w nocy, to jednak tylko przesłuchiwali, żadnej przemocy nie stosując.
Doktor G. skazany został na ojcowską karę – rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Oznacza to, ze pan doktor w więzieniu za udowodniona mu korupcję siedział nie będzie. Kara w zawieszeniu to takie pogrożenie palcem – panie doktorze, proszę proszę więcej nie brać łapówek.
2. Łagodność wyroku sąd objaśnił tym, że doktor. G. łapówek nie żądał. No cóż, z pewnością nie żądał. Nie wychodził na korytarz swojej kliniki i nie krzyczał do pacjentów – łapówkę proszę!. Tak nie było, Polska to nie jest jakiś tam trzeci świat. Korupcja po polsku jest bardziej wyrafinowana i przez to po wielokroć gorsza. Tu nie trzeba żądać łapówki. Wystarczy, ze ten, kto ma dać, wie, że dać musi. Bo jeśli nie da, to może sobie spokojnie umierać.
3. Przy okazji sprawy doktora G. po raz kolejny w wypowiedziach wielu tak zwanych autorytetów usłyszeliśmy tezę, że w Polsce panuje przyzwolenie na korupcję. Korupcja jest, bo polskie społeczeństwo na nią przyzwala, a wręcz ją lubi. Władza byłaby nawet i uczciwa, urzędnicy, funkcjonariusze czy lekarze uczciwie wykonywaliby swoja pracę, gdyby nie to złe i skorumpowane społeczeństwo, które chodzi za uczciwa władzą i gdzie tylko może, wciska jej łapówki. Tak jak doktorowi G., który przecież łapówek nie żądał, tylko brał, bo ludzie je wciskali. Ilekroć słyszę te powtarzane tezy o społecznym przyzwoleniu na korupcję, budzi się we mnie sprzeciw. To bzdura, to kompletne nieporozumienie. Polacy nie są narodem dziwaków, którzy lubią, gdy w portfelu jest im lżej. Polacy nie są narodem pomyleńców, którzy bez żadnego powodu szukają okazji, żeby się pozbyć własnych pieniędzy, zwłaszcza jeśli są w biedzie i nierzadko brakuje im na chleb.
4. Nie, korupcja to nie jest choroba społeczeństwa, to jest choroba i patologia władzy. To jest choroba i patologia tych, którzy sprawują funkcje publiczne, którzy zajmują państwowe posady i urzędy, którzy decydują o sprawach i ludzi i którzy niekiedy ulegają pokusie, by z funkcji publicznej, na przykład funkcji lekarza, odnieść jeszcze dodatkowe prywatne korzyści. I ci ludzie wyciągają ręce po łapówki. To nie społeczeństwo, to nie zwykli ludzie są winni korupcji, to winna jest zła władza, która ich do korupcji przymusza. Jeśli zdarzy się wypadek czy choroba, jeśli w gre wchodzi ratowanie życia własnego czy bliskiej osoby, człowiek odda i poświęci wszystko. Nic nie jest ważne, poza nadzieją na ratunek, a lekarz który ten ratunek może przynieść, jest traktowany jak wybawca. Prawie każdy z nas kiedyś tego doświadczył, mało kogo omijają takie przeżycia, wszak choroba i śmierć są częścią naszej ziemskiej egzystencji.
6. Każda korupcja jest zła, ale ta lekarska najgorsza, bo oznacza żerowanie na ludzkim nieszczęściu. Dlatego walka z tą korupcja jest wielki wyzwaniem dla państwa. To wyzwanie podjęło państwo polskie podczas krótkich rządów Prawa i Sprawiedliwości, to wyzwanie podjęło Centralne Biuro Antykorupcyjne i prokuratura, to wyzwanie podjęła ówczesna IV Rzeczpospolita. Do dziś nie mogą darować tego ci, którym skorumpowana Polska odpowiada, którzy z korupcji odnosili i może nadal odnoszą korzyści. To oni skoczyli do gardła tym, którzy walkę z korupcja uznali za swoje pierwszoplanowe zadanie. I zrobili przysłowiową wodę z mózgu sporej części ludzi, którzy uwierzyli, że walka z korupcja to walka z całym narodem.
7. Słyszeliśmy i słyszymy nadal taki argument, że po aresztowaniu doktora G. spadła liczba transplantacji i umarło przez to wielu ludzi. Jakaż to bzdura wierutna. Spadła liczba transplantacji bo co – lekarze uciekli, pielęgniarki porzuciły pracę, zabrakło sal operacyjnych, organów do przeszczepów zaczęło brakować? Nic takiego nie miało miejsca i wcale nie jest prawdą, że znacząco zmniejszyła się liczba transplantacji. Problem tkwi gdzie indziej, w pytaniu – ilu ludzi umarło, bo nie stać ich było na łapówki dla pana doktora? Gdyby walka z korupcją była kontynuowana, to pytanie odeszłoby w przeszłość. Niestety obecna władza zamiast z korupcja walczy z tymi, którzy korupcji się przeciwstawili. I pod obecnymi rządami korupcja niestety znów podniosła głowę i znów trzeba pytać – ilu ludzi dziś umiera, bo nie stać ich na łapówki, ilu umrze jutro?
8. Przy całym smutku, który wyziera z ze sprawy doktora G., jest tez w niej element nadziei. Bo korupcja została jednak wykryta i symbolicznie co prawda, ale jednak osądzona. Sprawiedliwości nie w pełni stało się zadość, ale Polska zobaczyła, że jeśli władza państwowa chce, to z korupcją może walczyć skutecznie. I że Polacy, którzy korupcji nie chcą, którzy się nią brzydzą, może jednak kiedyś będą żyć w uczciwym państwie. Wojciechowski
Oderwana od problemu demograficznego troska o ludzi starszych to jedynie chwilowe leczenie objawów, a nie przyczyn Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy w tym roku zbiera pieniądze na opiekę medyczną seniorów. Po raz pierwszy porzucono tradycyjny motyw przewodni, a więc niesienie pomocy dzieciom. Można w tym widzieć przypadek, dostrzeżenie realnych problemów ludzi starszych albo chęć poszerzenia "elektoratu" WOŚP. Ale warto też zastanowić się, czy skierowanie reflektora na starsze pokolenia nie jest symptomem głębszej zmiany społecznej. Katastrofa demograficzna jest faktem, Polska wymiera, dodatkowo wydrenowana z młodych ludzi przez wielką falę emigracji. Jesteśmy krajem coraz bardziej bez dzieci, za chwilę staniemy się krajem ludzi starych. Tym samym - czeka nas przesunięcie w sferze debaty publicznej. Opieka nad osobami starszymi - coraz bardziej samotnymi, bo przecież dzieci mało - stanie się nieuchronnie przedmiotem troski polityków. W tę stronę popłyną również największe transfery - bo tam będą głosy wyborcze. A presja będzie silna, bo przecież - jak przewidują specjaliści - emerytury z OFE wyniosą średnio po kilkaset złotych. I koło się zamknie - im bardziej w centrum polityki staną problemy ludzi starszych, tym trudniej będzie przełamać zapaść demograficzną. Tym bardziej, że w sferze społecznych postaw dzieje się źle. Jak zauważył w ostatnim Salonie Dziennikarskim Floriańska 3 Ks. Henryk Zieliński, można wręcz mówić o początkach dzieciofobii; coraz więcej osób dzieci irytują i drażnią. Ludziom starszym trzeba pomagać, trzeba o nich dbać. Problem jednak w tym, że skupianie uwagi wyłącznie na sprawach medycznych czy socjalnych to droga donikąd. Prawdziwym rozwiązaniem jest bowiem silna rodzina, która nie boi się dzieci. Taka rodzina jest w stanie zająć się rodzicami (bo można podzielić obowiązki i obciążenia), do tego wychowuje ludzi zdolnych do poświęceń, a nie jednostki skupione wyłącznie na sobie. Oderwana od problemu demograficznego troska o ludzi starszych to jedynie chwilowe leczenie objawów, a nie przyczyn. Wypowiedź pana Owsiaka, w której opowiedział się za eutanazją, nie jest przypadkiem. W świecie bez dzieci presja na rozwiązania eutanazyjne będzie rosła, zarówno na samych pacjentów, jak i na rodziny. W obliczu rozwoju medycyny, stale przedłużającej życie, nie ma innego wyjścia. Jest jakaś tajemnica w tym polskim odwrocie od rodziny i dzieci. Nie wszystko da się wytłumaczyć kłopotami materialnymi czy nawet intensywną inżynierią społeczną. Kryzys jest głębszy, poważniejszy. W tajemniczy sposób utraciliśmy - jako naród - wiarę w siebie, w naszą przyszłość. Może to dalekie echo wojennych klęsk i rzezi? A może to odzywa się, po latach, trucizna komunizmu? W każdym razie - nie jest dobrze. Kraj, który wydał papieża cywilizacji życia, coraz bardziej wpada w objęcia cywilizacji śmierci. Polaków, którzy wciąż wierzą w rodzinę, który wierzą w siebie i swoją wspólnotę wciąż jest sporo. Jak dotąd ta grupa nie wydała jednak z siebie liderów społecznych, którzy potrafiliby podjąć wyzwanie, którzy zawalczyliby o naszą przyszłość, którzy przerwaliby to zsuwanie się po równi pochyłej. Zsuwanie, które martwi zwłaszcza ludzi starszych, doskonale rozumiejących, że tam gdzie nie ma dzieci, nie ma przyszłości. Być może musimy upaść jeszcze niżej. Jacek Karnowski
Gadowski "wSieci": Czy Owsiak jest elementem – przygotowanego na początku lat 90. – projektu społecznego mającego uruchomić fabrykę autorytetów? W tygodniku "wSieci" Witold Gadowski analizuje zjawisko Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy oraz przygląda się postaci Jerzego Owsiaka. W artykule pt. "Liturgia Jerzego Owsiaka" czytamy m. in.:
Żywy człowiek i hologram Od wielu lat zachodzę w głowę, kim jest Jerzy Owsiak. Skąd się wziął? Co sprawiło, że naraz jego akcja, a nie tysiące innych, uzyskała gigantyczną przychylność mediów? I wreszcie nurtuje mnie stare spiskowe pytanie: czy akcja pana Jerzego służy jedynie nakarmieniu głodnych, czy też przy jej okazji, wykorzystując psychologiczne prawo irradiacji, trwa skuteczna promocja jeszcze czegoś?
Na czym polega zjawisko irradiacji uczuć? W amerykańskiej literaturze psychologicznej drobiazgowo opisane są doświadczenia pokazujące, jak odczucia: przyjemności, bezpieczeństwa, dobrego spełnienia obowiązku, automatycznie przenoszą się na bodźce, twarze, idee, które towarzyszą ich doznawaniu. W tym wypadku irradiacja zadziałała w sposób bardzo prosty: nie ma nic bardziej wzruszającego, czystego i dobrego niż ratowanie życia malutkich dzieci. Taka akcja skruszy serca najbardziej zatwardziałych psychopatów. Jeśli do tego dodamy szokującą (jak na początek lat 90.) dynamikę akcji, niesłychane wsparcie medialne i kolekcję autorytetów bezwarunkowo ją wspierających, to przepis na wykreowanie wydarzenia jawi się jako idealny. Irradiacja – z poczucia uczestnictwa w szczytnym procesie ratowania życia dzieciakom dobre uczucia promieniują na osobę organizatora akcji. Jeśli swoimi niewielkimi nawet datkami ratujemy małe dzieci, to odczuwamy przyjemne ukłucie w sercu, stosunkowo niewielkim kosztem i wysiłkiem czujemy się lepsi, na dodatek przynależymy do ogromnej społeczności innych lepszych, czujemy zatem siłę naszej dobroci, i jest rzeczą zupełnie naturalną, że owo poczucie dobroci i siły z wdzięcznością – za ich coroczne dostarczanie – przenosimy na organizatora akcji, swoistego guru ogrzewającego Polskę zimą, a jednocześnie pokazującego, jak skostniałe są inne struktury, które dotychczas, gdzieś w cieniu i ciszy, zajmowały się tradycyjną dobroczynnością.
Ewangeliczne „Niech twoja prawica nie wie, co robi lewica” nie ma tu żadnego zastosowania. Taka dobroczynność nie jest trendy, bo nie daje powszechnego uspokojenia sumień. Mówiąc najkrócej: dobroczynność to jedna z najstarszych metod ocieplania wizerunku osób publicznych i kreowania autorytetów.
Krok dalej w inżynierię To jednak nie koniec. Wykreowanie dobroczynnej akcji, nadanie jej rozpoznawalnej marki i logo, to dopiero połowa pracy. Krok następny: należy jeszcze wykreować, wynieść do poziomu świadomości zbiorowej osobę, która będzie nośnikiem wszelkich przymiotów naszej akcji. Słowem, akcja musi nierozerwalnie skojarzyć się z osobą, a osoba musi stać się ikoną – świętym obrazkiem świeckiej dobroczynności. Osoba taka musi zostać wyposażona w kilka ekscentrycznych gadżetów, dzięki którym będzie zbiorowo i natychmiast rozpoznawalna. Wykreowany hologram wcale nie musi mieć swojego odpowiednika w rzeczywistości, musi jednak posiadać kilka cech pozwalających przewidywać jego zachowania. Ustalmy więc, że mówię o teorii i o hologramie, a nie o konkretnej osobie i sytuacji – ustalenie ważne procesowo! Wybieramy kogoś absolutnie przeciętnego, nadajemy mu kilka cech i za pomocą ogromnej tuby propagandowej wynosimy go na współczesny – celebrycki parnas. Im bardziej pozbawiona właściwości jest taka persona, tym lepiej, nie będzie bowiem przejawiała własnej inicjatywy; nawet jeśli w głowie zaszumi jej celebrycka fala, to i tak bez wysiłku można ją sprowadzić na ziemię. Nawet bowiem największy celebryta, jeśli naraz wyłączy mu się prąd, w krótkim czasie staje się anonimowym klientem w warzywniaku. Dla przeciętniaków nagła celebryckość szybko staje się swoistym narkotykiem, substytutem nieomal boskości. Czy w przypadku Jerzego Owsiaka mamy do czynienia z kreacją, czy też jest to jednak autokreacja silnej osobowości? Tego do końca nie jestem w stanie rozsądzić. Być może pan Owsiak zabłysnął na polskim firmamencie dzięki swojej nieprzeciętnej osobowości i inteligencji. Jeśli tak jest (czego bardzo bym chciał, bo wtedy i świat wokół wygląda raźniej), jeśli tak się zdarzyło, to jestem pełen podziwu dla jego dyskrecji i braku ostentacji, tylko bowiem osoba szlachetna i nad wyraz inteligentna tak długo może nie epatować publiczności tkwiącym w niej dynamitem oryginalności, nowatorskiej wizji świata i wrodzoną inteligencją. Jeśli tak jest, to pierwszy klękam w kolejce, aby objąć stopy niegodnie krytykowanego wieszcza polskiej dobroczynności.
Teoretycznie o mechanizmach ciąg dalszy Na chwilę jednak zajmijmy się jeszcze tezą, rzecz jasna, tyleż mało prawdopodobną, co i niegodnie złośliwą – że Jerzy Owsiak jest jednak hologramem, kreacją, co roku dmuchaną przez nadwiślańskie medialne tornado. Po co zostałby wtedy stworzony i napompowany? Uruchamiając najbardziej paranoiczne pokłady swojej osobowości, odpowiem, że w całej symbolice, ideologii i sakralnej powtarzalności Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy oraz postępowaniu jej naczelnego kapłana odnajduje zamierzchłe (zdawałoby się) elementy religijnej obrzędowości, świeckiego kultu albo przynajmniej świeckiej tradycji. Natura ludzka nie zmienia się od wieków. Zawsze będzie potrzebowała nadziei, identyfikacji z innymi, poczucia dążenia ku czemuś wzniosłemu. W pewnym momencie historii komunizmu zrozumieli to też co bardziej światli socjalistyczni inżynierowie społeczni. Stąd partyjne zjazdy przybrały powtarzalne liturgiczne formy, dlatego przywódców partyjnych począł otaczać półboski kult i powszechnie kolportowana ikonografia. W PRL powstało Towarzystwo Krzewienia Kultury Świeckiej, państwowe śluby poczęły przyjmować nowo liturgiczne formy, PZPR poczęła upowszechniać świeckie obrzędy i kreować nowe święta, konkurujące z tymi starymi, religijnymi, a język masowych publikacji powszechnie powtarzał kanoniczne zwroty.
Kościół WOŚP Odnoszę wrażenie, że od kilkunastu lat wokół Orkiestry utworzył się właśnie taki, świecki kult religijny. Akcje inicjatywy firmowanej przez pana Jerzego Owsiaka napełnione są swoistą – coraz bardziej z pozoru pustą – liturgią. Przysłowiowe „Sie ma” przez wiele styczniowych dni funkcjonuje jak alternatywa katolickiego „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, a sam pan Owsiak, jak naczelny kapłan Świeckiego Kościoła Charytatywnej Budowy Nowego Społeczeństwa, nadaje swojemu ruchowi sakralną miarę i obrzędowość. Kto przez niego jest wyniesiony, ten wchodzi do panteonu „Dobrych”, kto zostanie potępiony – lub potraktowany „z baśki” – ten na długie tygodnie, miesiące, a może nawet lata, zostanie strącony do czyśćca, z którego wydostać się może jedynie metodą publicznej ekspiacji a la Giertych/Kamiński. Parareligijny charakter przybrały także inne inicjatywy firmowane przez Jerzego Owsiaka. „Przystanek Woodstock” stał się okazją do fetowania „ludzi dobrej roboty”, tych, którzy zasłużyli na złote i platynowe odznaki „Sie ma”, medale nieobciachowych luzaków. To poczet namaszczonych przez pana Owsiaka idoli, „gości cool i jazzy”. I tak do panteonu świeckich świętych, napełnionych cząstką boskości Jerzego Owsiaka, weszli tacy luzacy, jak Tadeusz Mazowiecki, Lech Wałęsa, Jacek Żakowski, Bronisław Komorowski czy Piotr Najsztub. Przypadkowo wszyscy oni mają jednorodny pogląd na rzeczywistość społeczną i polityczną, ale jak wiadomo, w dziejach różnych religii nie takie kanonizacje się zdarzały.
Jerzy Owsiak? – powracające pytanie Przeszedł długą drogę od mediów jaruzelszczyzny i „Towarzystwa Przyjaciół Chińskich Ręczników” do roli naczelnego autorytetu III Rzeczypospolitej. Warto jednak zauważyć, że swoją moc wciąż czerpie jedynie z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, pozostałe inicjatywy – tworzenie własnych kanałów telewizyjnych, autorskie programy – nie wychodzą mu już tak dobrze i spektakularnie. Mówiąc Dostojewskim w wersji „Gangnam Style”, gdyby nie było Owsiaka, to natychmiast należałoby go wymyślić. W końcu nim można dziś zamknąć gębę każdemu, kto zaczyna wybrzydzać na najlepszy z ustrojów, który właśnie rozwija swoje skrzydła w III RP. Owsiakiem można „przyłożyć z baśki” Rydzykowi, a nawet każdemu z biskupów, który nie będzie podrygiwał z czerwonym serduszkiem na sutannie w rytm styczniowych rytmów czerwonej (odnoszę się tylko do kolorów serduszek) Orkiestry. Jeśli zatem Jerzy Owsiak, niespecjalnie wykształcony, bez życiorysu, korpulentny mężczyzna w średnim wieku, ubrany w czerwone spodnie i od wielu lat wykrzykujący słuszne banały z ekranów wszystkich telewizji, jest samoistną emanacją cech niezwykłego działacza społecznego i pasjonata, to pomimo dzielących nas poglądów zdejmuję przed nim czapkę, do samej ziemi. Jeśli jednak, zawsze można taką tezę hipotetycznie rozważyć, jest elementem – przygotowanego na początku lat 90. – projektu społecznego mającego uruchomić fabrykę autorytetów i wykreowanie nowego, pozakatolickiego stylu wychowania młodzieży, to czapka z głowy przed pozostającymi w kameralnym cieniu kreatorami. To naprawdę działa. I to by było na tyle, a teraz kochane dzieci… „przyłóżcie mi z baśki”.
"wSieci" - zawsze po stronie Polski.
NASZ WYWIAD. Prof: Gliński o sędzim Tulei: "Jeśli ktoś nie rozumie, czym był stalinizm, to znaczy, że nasza cywilizacja wisi na włosku. To jak podważanie Holocaustu" "Nie ma mnie w mediach, bo nie jestem do nich dopuszczany" - mówi prof. Piotr Gliński w rozmowie z portalem wPolityce.pl. Z kandydatem PiS na premiera rządu technicznego rozmawiamy o planach sformowania gabinetu, wymiarze sprawiedliwości, fotoradarach i wejściu Polski do strefy euro. wPolityce.pl: Czy zna pan już datę zgłoszenia pana kandydatury na stanowisko premiera, wraz z wnioskiem o wotum nieufności dla rządu Donalda Tuska? prof. Piotr Gliński: To będzie na pewno przełom stycznia i lutego. Konkretnego dnia nie mogę wskazać, ale to będzie na pewno wtedy.
Skład pańskiego ewentualnego gabinetu jest już gotowy, czy uzależnia pan jego kompletowanie od wyniku głosowania? Mam przygotowany zespół ekspertów, i on jest cały czas poszerzany. Ale oczywiście w związku z tym, że poważne rozmowy polityczne zostaną rozpoczęte dopiero po formalnym zgłoszeniu wniosku, a ich wynik wpłynie realnie na skład takiego gabinetu – nie mogę dziś przedstawić pełnej listy i tylko czekać aż ktoś będzie mnie oklaskiwał. Muszę rozmawiać z politykami. Są trzy możliwe modele tego typu gabinetu technicznego. Albo mój autorski – czyli grupa ekspertów, którą zebrałem; albo polityczny - czyli jakaś nowa koalicja i wtedy do rządu wchodzą raczej politycy, albo formuła mieszana – wtedy poszczególne popierające mnie frakcje delegują swoich ekspertów.
Rozumiem, że panu najbliższy jest ten pierwszy wariant... Oczywiście on jest najwygodniejszy z mojego punktu widzenia, jako osoby, która ma prowadzić rząd. Ale polityka to jest sztuka kompromisu, więc jestem otwarty na wszelkie ewentualności i opcje.
A z którymi ugrupowaniami zamierza pan rozmawiać o koalicji? Ze wszystkimi – z jednym zastrzeżeniem. Abym mógł przystąpić do rozmów z Ruchem Palikota musiałby się on wycofać ze swoich wypowiedzi dotyczących incydentu w Częstochowie, agresywnych ataków na Kościół i obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. To przekracza już granice. Jeżeli się nie wycofa, no to stawia tę partię poza granicami możliwego dla mnie kompromisu.
Można odnieść wrażenie, że pana aktywność polityczna ostatnio nieco przygasła. To zmęczenie po pierwszym okresie działalności? Zbiera pan siły przed decydującym starciem? Powodem podstawowym jest to, że jest na mnie nałożona blokada medialna. W mediach mainstreamowych praktycznie nie istnieję. A jeśli już ktokolwiek o mnie wspomina, to w formule lekceważenia. Doskonałym przykładem jest wtorkowy felieton Piotra Stasińskiego w Gazecie Wyborczej. W poniedziałek byłem gościem TOK FM (pierwszy raz!), a następnego dnia ukazał się tekst, który komentował złośliwie moje wyrwane z kontekstu słowa. To jest pseudodebata! To czysta propaganda. W głównych mediach mnie nie ma, bo nie jestem tam dopuszczany. Ale to dotyczy nie tylko mojej osoby ale i kolejnych debat programowych PiS. Pierwsza i druga miały jeszcze jakiś odbiór, ale już następne, które gromadziły przecież wybitnych fachowców – zostały całkiem przemilczane. A tam były treści merytoryczne, dyskusje nad programem, zresztą tam nawet program PiS-u był czasem krytykowany. A w mediach nic. Zastosowano starą dobrą metodę przemilczania. Podobnie jest ze mną. Ale ja cały czas jestem aktywny. Spotykam się w najróżniejszych miejscach z ludźmi. Teraz byłem w Łomży, w najbliższy czasie będę na Śląsku, na Podbeskidziu, w Gdańsku, Wołominie. Ostatnio odwiedziłem też Zakopane, gdzie miałem okazję z bliska zobaczyć, jak działa nasza demokracja. Odbywa się tam dziś referendum w sprawie odwołania burmistrza, który nie wykonał budżetu, a jego rodzina jest zamieszana w różne afery... Sytuacja jest taka, że Platforma Obywatelska wezwała do bojkotu referendum, co już samo w sobie jest rzeczą niebywałą. Druga strona złożyła pozew do sądu w trybie wyborczym. Sędzia go odrzucił i powiedział, że wnioskodawcy mają 48 godzin na odwołanie się od tej decyzji. A kiedy oni w tym terminie odwołanie złożyli, to ten sam sędzia oświadczył... że się pomylił, bo termin odwoławczy wynosił 24 godziny. I pozwu nie przyjął! Tak w Polsce działa prawo!
Skoro już o wymiarze sprawiedliwości mowa, jak pan odebrał wyrok w sprawie doktora G.? Który aspekt tego wydarzenia był dla Pana najważniejszy? Fakt skazania lekarza za korupcję, uzasadnienie sędziego Tulei, oskarżenie CBA o nieprawidłowości w postępowaniu? Ta sprawa pokazuje stan świadomości i system wartości, jaki funkcjonuje w polskim społeczeństwie. Sędzia Tuleya, to przecież przedstawiciel polskiej inteligencji - tego nowego typu widocznie. Najbardziej bulwersujące w całej sprawie jest oczywiście porównanie działań CBA do metod stalinowskich. Sędzia Tuleya, jako przedstawiciel inteligencji używa tego typu porównania, o którym powiedzieć, że jest nie do przyjęcia, to mało. Te słowa wynikają chyba z całkowitego niezrozumienia współczesnego świata i świata wartości. A jeszcze gorzej, że potem ta wypowiedź jest popierana przez całą plejadę komentatorów – także przez przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości. To przerażające! Jeśli ktoś nie rozumie, czym był stalinizm, jakie były metody stalinowskie, to znaczy, że nasza cywilizacja wisi na włosku. Bo to jest to samo, co podważanie Holocaustu. Przecież oba były porównywalne, choć poziom hipokryzji i liczba ofiar w systemie stalinowskim były znacznie większe. Jeżeli przedstawiciele polskich elit formułują takie wnioski i nie mają później jakiejś refleksji, a taka wypowiedź jest popierana w imię interesu politycznego, to to jest zakwestionowanie podstaw naszej cywilizacji. Pozostałe sprawy są wobec tego drugorzędne. Zarówno korupcja doktora G., jak i metody CBA. O ile się orientuję, to zresztą codziennie podobne metody są stosowane przez tego rodzaju służby. Zresztą nawet sędzia Tuleya w końcu przyznał, że tu nie było przestępstwa. Jeśli były jakieś uchybienia, to ja ich oczywiście nie popieram, ale wystarczy pójść do pierwszego lepszego komisariatu i zgłosić zawiadomienie o przestępstwie, by natknąć się na cały szereg absurdów.
A jak się Panu podoba Narodowy Program Poprawy Bezpieczeństwa na Drogach ministra Nowaka? To skuteczny sposób na walkę z piractwem, czy kolejny absurd? Na pewno walka z piractwem to słuszny postulat. Ale ten program to żadna walka z piractwem tylko przedsięwzięcie propagandowo – fiskalne. Fiskalne, ponieważ - jak wiemy - Platforma doprowadziła do długu fiskalnego, który zagraża polskiej gospodarce i nie może z nim walczyć inaczej niż tworząc różne nadzwyczajne programy. Gorzej, że nie może także walczyć z obecnym kryzysem ponieważ jest tak ograniczona koniecznością zmniejszania deficytu. Polityka fiskalna Rostowskiego jest zabójcza, a fotoradary to jej element. Obok jest oczywiście kwestia propagandowa. Minister Nowak jest przyzwyczajony do prowadzenia polityki PR-owskiej, bo właściwie tym tylko się zajmuje. Dodatkowo, gdy przypomni się wypowiedź Donalda Tuska sprzed 6-ciu lat , to ona jest po prostu druzgocąca. On się przecież dokładnie z takiego stawiania fotoradarów wyśmiewał! Ta hipokryzja Platformy jest oburzająca! A z piratami na drogach walczyć trzeba, ale inteligentnie i z głową.
Wielu komentatorów dostrzega w działaniach rządu przygotowania do przyspieszenia wejścia Polski do strefy euro. Jak pana zdaniem Polska powinna się zachowywać w tej kwestii? Bo przecież to fakt, że byliśmy poza tą strefą pozwolił nam na jakie takie przetrwanie pierwszej fali kryzysu. Z drugiej strony mamy zobowiązania wobec UE. Więc co robić? Odwlekać decyzję? Przyspieszać? Kategorycznie odmówić przyjęcia wspólnej waluty? Jeśli chodzi o euro – na pewno nie należy się spieszyć. To powinna być perspektywa daleka, jeśli w ogóle. Zresztą nie jestem tu osamotniony. Nawet doradca pana prezydenta prof. Osiatyński, czy były minister finansów w rządzie Leszka Balcerowicza – Stefan Kawalec i wielu innych specjalistów twierdzi, że nie ma żadnych powodów żeby w tej chwili wchodzić do strefy euro – z przesłanek czysto ekonomicznych. Euro to pomysł polityczny, a nie ekonomiczny. Ekonomicznie jest nieracjonalny. Bo żeby móc wprowadzić jedną walutę to muszą być spełnione pewne makroekonomiczne wymagania. W Europie można to robić jedynie w sposób sztuczny, administracyjnie. Np. wprowadzając ten wspólny nadzór bankowy. Ale już nie zrówna się np. cykli koniunkturalnych, które są w różnych krajach, w różnych gospodarkach odmienne. Nasz poziom konkurencyjności jest absolutnie za słaby, żeby można było wchodzić bez szkody do strefy euro. Struktura naszego dochodu narodowego, gdzie produkcja przemysłowa to jest tylko 15 proc., też nas stawia w bardzo złej sytuacji przy euro. Bardzo istotną kwestią jest też szok cenowy. Przy wprowadzaniu nowej waluty ceny się zawyża. I szok cenowy dla gospodarstwa domowego jest bardzo duży. Odczuli to bardzo boleśnie np. Słowacy.
Więc jaka powinna być teraz strategia Polski? Odwlekanie momentu wejścia do strefy euro? Oczywiście, że tak. Ostrożność, ostrożność i przedstawianie tych argumentów! Jeżeli będziemy mieli odpowiedni poziom konkurencyjności, to możemy wchodzić. Nie zapominajmy o jeszcze jednym aspekcie. Wejście do strefy euro, to jest konieczność wpłacania na fundusz stabilizacyjny. A to byłoby ok. 1/3 tego, co otrzymujemy w tej chwili z Europy. Tyle musielibyśmy wpłacać, by wspomagać gospodarki, które padają, albo już padły: Grecję, Portugalię, Hiszpanię. Dlatego decydowanie o wejściu teraz do strefy euro byłoby całkowicie nieodpowiedzialne. Rozumiem, że z punktu widzenia rządzącej partii, z puntu widzenia propagandy proeuropejskiej to jest forsowane, natomiast żadnych racjonalnych powodów do tego nie ma. Rozmawiała Anna Sarzyńska
"Jest źle, gdy obywatele popełniają przestępstwa. Ale jest strasznie, gdy przestępstwa popełnia władza." CZTERY PYTANIA DO Mirosława Piepki, scenarzysty filmu "Układ Zamknięty" W kwietniu na ekrany kin wejdzie film "Układ Zamknięty" w reżyserii Ryszarda Bugajskiego. Obraz w fabularyzowanej formie opowiada autentyczną historię z 2003 r., gdy prokuratorzy i urzędnicy skarbowi zniszczyli dobrze prosperującą krakowską firmę, a ich właścicieli zaprowadzili niemal na dno egzystencji. Twórcy filmu oraz jego sponsor i mecenas - Kasy Stefczyka - otrzymali właśnie Wektor 2012, prestiżową nagrodę od środowiska biznesowego, za - jak uzasadniono - "odwagę w krzewieniu prawdy o polskim środowisku biznesowym". Podczas odbierania nagrody za film - w którym rolę prokuratora zagrał Janusz Gajos, a współpracującego z nim szefa skarbówki Kazimierz Kaczor - Mirosław Piepka, scenarzysta i producent "Układu Zamkniętego" powiedział publicznie, że wysoki funkcjonariusz państwa odradzał kręcenie filmu. Na sali, na której siedziało obok przedsiębiorców dwóch byłych premierów: Marek Belka i Waldemar Pawlak oraz kilku ministrów z obecnie rządzącej koalicji, rozszedł się szmer. To zdarzenie nie zostało jednak opisane w mainstreamowych mediach. Układ zamknięty trwa. O tajemniczym funkcjonariuszu państwowym oraz o filmie rozmawiamy z jego producentem i scenarzystą Mirosławem Piepką.
wPolityce.pl: Dlaczego zdecydował się pan na zrobienie tego filmu? Mirosław Piepka: Zdecydowałem się w momencie, gdy poznałem losy głównych bohaterów autentycznych wydarzeń. Ale nawet nie to przesądziło. Po rozmowie w Business Center Club okazało się, że problem jest znacznie większy. A ten opisywany w filmie przypadek nie jest jednostkowy. Gdyby to była jakaś wyjątkowa sprawa, raczej nie przenosiłbym jej na ekran. BCC w tej chwili, powtarzam z naciskiem: W TEJ CHWILI, monitoruje – może nie w tak dramatycznych szczegółach, jak pokazane w filmie – ponad 300 spraw o podobnym scenariuszu! Jest to już więc patologią, niezauważaną lub zamiataną pod dywan. Jest bardzo źle, gdy zwykli obywatele popełniają przestępstwa. Ale jest strasznie, gdy to władza popełnia przestępstwa i potem udaje, że ich nie ma.
Po sali rozszedł się szmer, gdy powiedział pan, że od przedstawiciela władz dostał pan coś w rodzaju ostrzeżeń, aby nie jednak nie kręcić tego filmu. Czy może pan coś więcej powiedzieć o tym funkcjonariuszu? Tak, te ostrzeżenia wypłynęły od bardzo wysokiego funkcjonariusza państwowego. Z samych szczytów władzy. Podjęliśmy już decyzję, że jego nazwisko i wszystkie okoliczności zdarzenia ujawnimy na premierze filmu.
Czy ta osoba jest czynnym politykiem? Nie, od roku już nie, ale jest znana wszędzie, bo jest – jak już powiedziałem – z samych szczytów władzy. Mam cały czas nadzieję, że ta osoba ostrzegała mnie w dobrej wierze.
A może pan coś opowiedzieć o tych wydarzeniach w Krakowie, na których motywach powstał film? Bo wiele osób zastanawia się, czy nie zekranowaliście słynnej afery ze zniszczeniem życia znanemu biznesmenowi Romanowi Klusce, też z Małopolski. Nie, to nie sprawa pana Kluski, lecz panów Pawła Reya i Lecha Jeziornego. Mogę powiedzieć, że w porównaniu z tym, co im zrobiło państwo, to z panem Kluską obeszło się w białych rękawiczkach. Wszystkie sceny filmowe, które dotyczą głównych bohaterów, sceny wręcz niewyobrażalne, są w stu procentach prawdziwe. To wszystko działo się w - ponoć demokratycznym - państwie prawa.
Rozmawiał: Sławomir Sieradzki
Smoleńsk: samobójcy ratują kontrolerów Przed Bożym Narodzeniem ub.r. prokuratura ogłosiła, że śmierć Remigiusza Musia, którego zeznania obciążały kontrolerów ze Smoleńska, była, jak wykazało śledztwo, samobójstwem. Wcześniej zginął, także śmiercią uznaną za samobójczą, naczelnik FSB z Tweru, gen. Konstantin Moriew, który tych kontrolerów przesłuchiwał. Kluczowi świadkowie, których zeznania mogły dowieść, że kontrolerzy są współwinni katastrofy, nie żyją. 19 grudnia 2012 r. prokuratura podała, że sekcja zwłok Remigiusza Musia, technika pokładowego Jaka-40, który w październiku ub.r. zmarł tragicznie (żona znalazła go powieszonego w piwnicy), wykazała we krwi obecność alkoholu (według nieoficjalnych informacji – jeden promil). Biegli stwierdzili w ekspertyzie, że przyczyną śmierci był ucisk liny. Prokuratura poinformowała, że na ciele zmarłego nie znaleziono śladów obrażeń, które mogłyby wskazywać na walkę z napastnikiem bądź obronę przed ewentualnym mordercą. Eksperci stwierdzili więc, że chorąży Remigiusz Muś sam się powiesił. Śmierć Musia może uniemożliwić w przyszłości udowodnienie przed sądem, że kontrolerzy złamali minima lotniska – 100 m, polecając zejść Tu-154 do 50 m. A ponieważ wcześniej też zmarł tragicznie szef kontrolerów, krąg osób, których zeznania mogły obarczyć winą za udział w doprowadzeniu do katastrofy pracowników rosyjskiej wieży kontroli lotów, dramatycznie się zawęził. 53-letni naczelnik Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB) w obwodzie twerskim gen. Konstantin Moriew zginął w końcu sierpnia 2011 r. Ciało znaleziono w jego gabinecie. Jak uznano, zastrzelił się z broni służbowej. Choć nie pozostawił listu pożegnalnego (podobnie jak Remigiusz Muś), śledczy przyjęli od razu wersję samobójstwa (podobnie było w przypadku Musia). To właśnie Moriew przesłuchiwał smoleńskich kontrolerów po katastrofie. Moriew został przydzielony do Tweru, któremu podlega lotnisko Siewiernyj w Smoleńsku, w 2007 r. Na jego terenie służyli oficerowie, którzy 10 kwietnia 2010 r. znajdowali się w wieży lotniska w Smoleńsku – mjr Wiktor Ryżenko i płk Nikołaj Krasnokutski.
Kontrolerzy wykonali polecenie Moskwy Podczas wyjazdu do Rosji we wrześniu 2012 r. polscy prokuratorzy oprócz pobrania próbek, na których detektory wykryły ślady trotylu, przesłuchiwali też świadków, m.in. obsługę lotniska Siewiernyj, z częścią których spotkali się już w kwietniu 2010 r. Przesłuchanie kontrolerów miało duże znaczenie po unieważnieniu przez prokuraturę rosyjską, a następnie polską, ich pierwszych zeznań złożonych w kwietniu 2010 r. Rosja unieważniła te zeznania z powodu „nieprawidłowości w procedurze przesłuchania świadków” i przesłała polskiej prokuraturze nowe protokoły z przesłuchań, z lipca 2010 r.Trzeba pamiętać, że to Moskwa wydała kontrolerom lotu w Smoleńsku polecenie, by polski tupolew mimo nienaturalnie gęstej mgły lądował na lotnisku Siewiernyj. Z protokołów zeznań Plusnina i Ryżenki sporządzonych przez rosyjskich śledczych wynika, że na 20–30 min przed planowanym lądowaniem Tu-154 Plusnin nawiązał kontakt z dyżurnym „Logiki” w Moskwie, prosząc, aby m.in. z powodu pogarszającej się pogody uzgodnić możliwość lądowania tego samolotu na lotnisku zapasowym. Taka decyzja jednak nie zapadła, a kontrolerzy lotu do chwili rozbicia samolotu utrzymywali załogę w przeświadczeniu, że jest na właściwym kursie. To oznacza, że kontrolerzy wykonali polecenie Moskwy.
Zniknął z czujników, ale był na ścieżce Dotąd nie wiemy, dlaczego kontrolerzy, mimo gęstniejącej mgły, złamali minima lotniska – 100 m – wydając komendę zejścia Tu-154 do 50 m, jak stwierdził Remigiusz Muś. Nie wiemy, kto dopuścił na stanowisko kontrolera strefy lądowania Wiktora Ryżenkę – młodego człowieka bez doświadczenia, choć wiadomo było, że będzie sprowadzał lot HEAD. Nie wiemy, kto dopuścił do braku obecności lekarza na lotnisku – kontrolerzy kłamali, że przed dyżurem poddali się badaniom. Nie wiemy również, kto dopuścił na wojskowe lotnisko w Smoleńsku meteorologa bez uprawnień wojskowych. Nazwiska Rosjan odpowiedzialnych za te działania znają jednak – jak potwierdziliśmy w polskiej prokuraturze – wojskowi śledczy. Członkowie załogi Jaka-40 opowiadali, że zaraz po tragedii widzieli roztrzęsionego, czerwonego na twarzy mężczyznę wybiegającego z wieży kontroli lotów. Zanim wzięli go w ustronne miejsce funkcjonariusze służb specjalnych, rozmawiał z nim Remigiusz Muś, który, podkreślmy, władał doskonale językiem rosyjskim. Czy dowiedział się o czymś, co mogło być ważne dla śledztwa? Dziś już nie da się tego ustalić. Z pierwszego przesłuchania kontrolerów w kwietniu 2010 r. wynika, że po tym, jak Tu-154 zniknął z ekranów monitora, Plusnin wydał załodze Tu-154 komendę »Horyzont, Horyzont«”. To świadczy, że tupolew zniknął z czujników wieży, choć kontroler lotu wydawał mu komendę, że… leci „po kursie i na ścieżce”. Przesłuchania te miały miejsce, zanim jeszcze zaczęły obowiązywać przepisy konwencji chicagowskiej i pracowała jeszcze polsko-rosyjska komisja wojskowa. Polscy prokuratorzy uczestniczyli w jednym z przesłuchań kontrolerów, 12 kwietnia 2010 r. W ręce polskich śledczych dostały się oryginalne wersje rosyjskich protokołów. Zapisy zeznań były przeprawiane, a ich treść zmieniana. Zmiany dotyczyły m.in. faktu wizyty u lekarza (której nie było) oraz odległości, w jakiej KSL stracił z ekranu radiolokatora echo radarowe polskiego tupolewa. W lipcu 2010 r. strona rosyjska zwróciła się do strony polskiej o anulowanie zeznań z kwietnia 2010 r., na co polska prokuratura wyraziła zgodę. Anulowanie zeznań Rosjanie motywowali błędem w zapisie godziny przesłuchania kontrolerów. Podważenie godziny przesłuchania stanowiło podstawę do... całkowitej zmiany treści zeznań. Kwestią zasadniczą jest, na podstawie jakich przepisów polskiego prawa polska prokuratura anulowała zeznania rosyjskich kontrolerów złożone w kwietniu 2010 r., zastępując je przysłanymi latem 2010 r. przez Rosjan. Okazało się, że na podstawie przepisów... rosyjskich, choć rzecznik prokuratury wojskowej zapewnia nas, że pierwotne zeznania smoleńskich kontrolerów także pozostały dowodami w postępowaniu.
– Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie dysponuje zarówno protokołami przesłuchania kontrolerów lotu z wieży lotniska Smoleńsk „Siewiernyj” z 10 kwietnia 2010 r., jak i postanowieniem Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej z 21 lipca 2010 r. „o uznaniu niedopuszczalności środków dowodowych”, które dotyczy tych zeznań – mówi nam płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prokuratury wojskowej. – Postanowienie Rosjan oparte jest na przepisach kodeksu postępowania karnego Federacji Rosyjskiej i dotyczy nieprawidłowości w procedurze przesłuchania wskazanych powyżej świadków. Polska procedura karna nie zna instytucji unieważnienia złożonych zeznań. Jak panowie zapewne pamiętają, po ujawnieniu uzyskania przez prokuraturę ww. postanowienia, pojawiły się różne poglądy prawne dotyczące tego, czy zeznania te można uznać za pełnowartościowy dowód w polskim śledztwie, czy też nie. Pragnę zauważyć, że żaden z tych poglądów nie jest wiążący dla prokuratora dokonującego oceny materiału dowodowego śledztwa. Protokoły przesłuchania kontrolerów lotu z wieży lotniska Smoleńsk „Siewiernyj” z 10 kwietnia 2010 r. są włączone w poczet materiału dowodowego śledztwa i będą podlegały stosownej ocenie przez prokuratora – referenta śledztwa – dodaje płk Rzepa.
Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Gadowski "wSieci": Czy Owsiak jest elementem – przygotowanego na początku lat 90. – projektu społecznego mającego uruchomić fabrykę autorytetów? W tygodniku "wSieci" Witold Gadowski analizuje zjawisko Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy oraz przygląda się postaci Jerzego Owsiaka. W artykule pt. "Liturgia Jerzego Owsiaka" czytamy m. in.:
Żywy człowiek i hologram Od wielu lat zachodzę w głowę, kim jest Jerzy Owsiak. Skąd się wziął? Co sprawiło, że naraz jego akcja, a nie tysiące innych, uzyskała gigantyczną przychylność mediów? I wreszcie nurtuje mnie stare spiskowe pytanie: czy akcja pana Jerzego służy jedynie nakarmieniu głodnych, czy też przy jej okazji, wykorzystując psychologiczne prawo irradiacji, trwa skuteczna promocja jeszcze czegoś?
Na czym polega zjawisko irradiacji uczuć? W amerykańskiej literaturze psychologicznej drobiazgowo opisane są doświadczenia pokazujące, jak odczucia: przyjemności, bezpieczeństwa, dobrego spełnienia obowiązku, automatycznie przenoszą się na bodźce, twarze, idee, które towarzyszą ich doznawaniu. W tym wypadku irradiacja zadziałała w sposób bardzo prosty: nie ma nic bardziej wzruszającego, czystego i dobrego niż ratowanie życia malutkich dzieci. Taka akcja skruszy serca najbardziej zatwardziałych psychopatów. Jeśli do tego dodamy szokującą (jak na początek lat 90.) dynamikę akcji, niesłychane wsparcie medialne i kolekcję autorytetów bezwarunkowo ją wspierających, to przepis na wykreowanie wydarzenia jawi się jako idealny. Irradiacja – z poczucia uczestnictwa w szczytnym procesie ratowania życia dzieciakom dobre uczucia promieniują na osobę organizatora akcji. Jeśli swoimi niewielkimi nawet datkami ratujemy małe dzieci, to odczuwamy przyjemne ukłucie w sercu, stosunkowo niewielkim kosztem i wysiłkiem czujemy się lepsi, na dodatek przynależymy do ogromnej społeczności innych lepszych, czujemy zatem siłę naszej dobroci, i jest rzeczą zupełnie naturalną, że owo poczucie dobroci i siły z wdzięcznością – za ich coroczne dostarczanie – przenosimy na organizatora akcji, swoistego guru ogrzewającego Polskę zimą, a jednocześnie pokazującego, jak skostniałe są inne struktury, które dotychczas, gdzieś w cieniu i ciszy, zajmowały się tradycyjną dobroczynnością.
Ewangeliczne „Niech twoja prawica nie wie, co robi lewica” nie ma tu żadnego zastosowania. Taka dobroczynność nie jest trendy, bo nie daje powszechnego uspokojenia sumień. Mówiąc najkrócej: dobroczynność to jedna z najstarszych metod ocieplania wizerunku osób publicznych i kreowania autorytetów.
Krok dalej w inżynierię To jednak nie koniec. Wykreowanie dobroczynnej akcji, nadanie jej rozpoznawalnej marki i logo, to dopiero połowa pracy. Krok następny: należy jeszcze wykreować, wynieść do poziomu świadomości zbiorowej osobę, która będzie nośnikiem wszelkich przymiotów naszej akcji. Słowem, akcja musi nierozerwalnie skojarzyć się z osobą, a osoba musi stać się ikoną – świętym obrazkiem świeckiej dobroczynności. Osoba taka musi zostać wyposażona w kilka ekscentrycznych gadżetów, dzięki którym będzie zbiorowo i natychmiast rozpoznawalna. Wykreowany hologram wcale nie musi mieć swojego odpowiednika w rzeczywistości, musi jednak posiadać kilka cech pozwalających przewidywać jego zachowania. Ustalmy więc, że mówię o teorii i o hologramie, a nie o konkretnej osobie i sytuacji – ustalenie ważne procesowo! Wybieramy kogoś absolutnie przeciętnego, nadajemy mu kilka cech i za pomocą ogromnej tuby propagandowej wynosimy go na współczesny – celebrycki parnas. Im bardziej pozbawiona właściwości jest taka persona, tym lepiej, nie będzie bowiem przejawiała własnej inicjatywy; nawet jeśli w głowie zaszumi jej celebrycka fala, to i tak bez wysiłku można ją sprowadzić na ziemię. Nawet bowiem największy celebryta, jeśli naraz wyłączy mu się prąd, w krótkim czasie staje się anonimowym klientem w warzywniaku. Dla przeciętniaków nagła celebryckość szybko staje się swoistym narkotykiem, substytutem nieomal boskości. Czy w przypadku Jerzego Owsiaka mamy do czynienia z kreacją, czy też jest to jednak autokreacja silnej osobowości? Tego do końca nie jestem w stanie rozsądzić. Być może pan Owsiak zabłysnął na polskim firmamencie dzięki swojej nieprzeciętnej osobowości i inteligencji. Jeśli tak jest (czego bardzo bym chciał, bo wtedy i świat wokół wygląda raźniej), jeśli tak się zdarzyło, to jestem pełen podziwu dla jego dyskrecji i braku ostentacji, tylko bowiem osoba szlachetna i nad wyraz inteligentna tak długo może nie epatować publiczności tkwiącym w niej dynamitem oryginalności, nowatorskiej wizji świata i wrodzoną inteligencją. Jeśli tak jest, to pierwszy klękam w kolejce, aby objąć stopy niegodnie krytykowanego wieszcza polskiej dobroczynności.
Teoretycznie o mechanizmach ciąg dalszy Na chwilę jednak zajmijmy się jeszcze tezą, rzecz jasna, tyleż mało prawdopodobną, co i niegodnie złośliwą – że Jerzy Owsiak jest jednak hologramem, kreacją, co roku dmuchaną przez nadwiślańskie medialne tornado. Po co zostałby wtedy stworzony i napompowany? Uruchamiając najbardziej paranoiczne pokłady swojej osobowości, odpowiem, że w całej symbolice, ideologii i sakralnej powtarzalności Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy oraz postępowaniu jej naczelnego kapłana odnajduje zamierzchłe (zdawałoby się) elementy religijnej obrzędowości, świeckiego kultu albo przynajmniej świeckiej tradycji. Natura ludzka nie zmienia się od wieków. Zawsze będzie potrzebowała nadziei, identyfikacji z innymi, poczucia dążenia ku czemuś wzniosłemu. W pewnym momencie historii komunizmu zrozumieli to też co bardziej światli socjalistyczni inżynierowie społeczni. Stąd partyjne zjazdy przybrały powtarzalne liturgiczne formy, dlatego przywódców partyjnych począł otaczać półboski kult i powszechnie kolportowana ikonografia. W PRL powstało Towarzystwo Krzewienia Kultury Świeckiej, państwowe śluby poczęły przyjmować nowo liturgiczne formy, PZPR poczęła upowszechniać świeckie obrzędy i kreować nowe święta, konkurujące z tymi starymi, religijnymi, a język masowych publikacji powszechnie powtarzał kanoniczne zwroty.
Kościół WOŚP Odnoszę wrażenie, że od kilkunastu lat wokół Orkiestry utworzył się właśnie taki, świecki kult religijny. Akcje inicjatywy firmowanej przez pana Jerzego Owsiaka napełnione są swoistą – coraz bardziej z pozoru pustą – liturgią. Przysłowiowe „Sie ma” przez wiele styczniowych dni funkcjonuje jak alternatywa katolickiego „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, a sam pan Owsiak, jak naczelny kapłan Świeckiego Kościoła Charytatywnej Budowy Nowego Społeczeństwa, nadaje swojemu ruchowi sakralną miarę i obrzędowość. Kto przez niego jest wyniesiony, ten wchodzi do panteonu „Dobrych”, kto zostanie potępiony – lub potraktowany „z baśki” – ten na długie tygodnie, miesiące, a może nawet lata, zostanie strącony do czyśćca, z którego wydostać się może jedynie metodą publicznej ekspiacji a la Giertych/Kamiński. Parareligijny charakter przybrały także inne inicjatywy firmowane przez Jerzego Owsiaka. „Przystanek Woodstock” stał się okazją do fetowania „ludzi dobrej roboty”, tych, którzy zasłużyli na złote i platynowe odznaki „Sie ma”, medale nieobciachowych luzaków. To poczet namaszczonych przez pana Owsiaka idoli, „gości cool i jazzy”. I tak do panteonu świeckich świętych, napełnionych cząstką boskości Jerzego Owsiaka, weszli tacy luzacy, jak Tadeusz Mazowiecki, Lech Wałęsa, Jacek Żakowski, Bronisław Komorowski czy Piotr Najsztub. Przypadkowo wszyscy oni mają jednorodny pogląd na rzeczywistość społeczną i polityczną, ale jak wiadomo, w dziejach różnych religii nie takie kanonizacje się zdarzały.
Jerzy Owsiak? – powracające pytanie Przeszedł długą drogę od mediów jaruzelszczyzny i „Towarzystwa Przyjaciół Chińskich Ręczników” do roli naczelnego autorytetu III Rzeczypospolitej. Warto jednak zauważyć, że swoją moc wciąż czerpie jedynie z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, pozostałe inicjatywy – tworzenie własnych kanałów telewizyjnych, autorskie programy – nie wychodzą mu już tak dobrze i spektakularnie. Mówiąc Dostojewskim w wersji „Gangnam Style”, gdyby nie było Owsiaka, to natychmiast należałoby go wymyślić. W końcu nim można dziś zamknąć gębę każdemu, kto zaczyna wybrzydzać na najlepszy z ustrojów, który właśnie rozwija swoje skrzydła w III RP. Owsiakiem można „przyłożyć z baśki” Rydzykowi, a nawet każdemu z biskupów, który nie będzie podrygiwał z czerwonym serduszkiem na sutannie w rytm styczniowych rytmów czerwonej (odnoszę się tylko do kolorów serduszek) Orkiestry. Jeśli zatem Jerzy Owsiak, niespecjalnie wykształcony, bez życiorysu, korpulentny mężczyzna w średnim wieku, ubrany w czerwone spodnie i od wielu lat wykrzykujący słuszne banały z ekranów wszystkich telewizji, jest samoistną emanacją cech niezwykłego działacza społecznego i pasjonata, to pomimo dzielących nas poglądów zdejmuję przed nim czapkę, do samej ziemi. Jeśli jednak, zawsze można taką tezę hipotetycznie rozważyć, jest elementem – przygotowanego na początku lat 90. – projektu społecznego mającego uruchomić fabrykę autorytetów i wykreowanie nowego, pozakatolickiego stylu wychowania młodzieży, to czapka z głowy przed pozostającymi w kameralnym cieniu kreatorami. To naprawdę działa. I to by było na tyle, a teraz kochane dzieci… „przyłóżcie mi z baśki”.
"wSieci"
Afera informacyjna. Ciąg dalszy nastąpi CBA nadal prowadzi działania operacyjne, a prokuratura nie wyklucza kolejnych zatrzymań w tzw. infoaferze w MSW. Skalę korupcji przy przetargach informatycznych dla tej instytucji oszacowano już na ponad 1,5 mld zł, ale nadal nie wiadomo, czy aresztowani brali łapówki tylko dla siebie, czy też działali w ramach zorganizowanej grupy przestępczej powiązanej z politykami. Prowadząca śledztwo warszawska prokuratura apelacyjna przeprowadziła dotychczas sprawdzenie 127 przetargów na zamówienia sprzętu i usług informatyzacyjnych. Większość budzących zastrzeżenia zamówień publicznych organizowała Komenda Główna Policji. Blisko 40 przetargów organizowało Centrum Projektów Informatycznych MSWiA. Jednak to Andrzej M., były dyrektor CPI MSWiA, jest jak dotąd najważniejszym podejrzanym. Prokuratura stawia mu zarzuty przyjęcia ponad 3 mln zł łapówek oraz prania brudnych pieniędzy o wartości ponad 1,5 mln zł.
– Podejrzani przyjmowali korzyści majątkowe w formie gotówki, kart kredytowych, a także sprzętu komputerowego, RTV oraz innych towarów – mówi Zbigniew Jaskólski z Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie. Kwoty, jakie podejrzani otrzymywali za przychylność w rozstrzyganiu przetargów, świadczą, że jest to największa ujawniona afera korupcyjna w sektorze publicznym. Jak dowiedzieliśmy się od naszych informatorów, na jej trop służby wpadły dość przypadkowo.Zaczęło się od postępowania, jakie wrocławska policja prowadziła w sprawie nieprawidłowości przy instalacji systemu sterowania światłami regulacji ruchu. Podejrzewano, że firma NetLine wygrała przetarg na system, korumpując pracowników Urzędu Miejskiego we Wrocławiu. Policja założyła prezesom firmy podsłuchy i okazało się, że są oni bardzo rozmowni. – Otwartym tekstem mówili, komu i ile trzeba zapłacić, padały nazwiska, kwoty i inne pikantne szczegóły – mówi nasz informator znający kulisy sprawy. Okazało się, że biznesmeni nader często wymieniali nazwisko Andrzeja M., dyrektora CPI MSWiA. Wrocławska policja przekazała materiały operacyjne do CBA, które jesienią 2011 r. aresztowało prezesów NetLine, oraz dyrektora CPI, jego żonę i zastępcę. Według naszych informacji aresztowani przedsiębiorcy poszli na współpracę z organami ścigania i dzięki temu aresztowano naczelnika jednego z wydziałów KGP oraz zdobyto kolejne materiały dowodowe. Zatrzymani zostali również byli dyrektorzy sprzedaży firm IBM oraz HP Polska. Według ustaleń prokuratury Andrzej M. pieniądze z łapówek przelewał na zagraniczne konta oraz dokonywał zakupów za granicą. Śledczy sprawdzają też, czy korupcyjny proceder nie był inspirowany lub ochraniany przez polityków, a pieniądze z łapówek nie były przeznaczone np. na nielegalne finansowanie działalności politycznej czy kampanii wyborczych. – Sprawa jest rozwojowa, nadal nad nią pracujemy – zapewnia Jacek Dobrzyński z CBA. Natomiast prokuratura nie wyklucza kolejnych aresztowań. – Ze względu na dobro śledztwa nie udzielamy takich informacji, jednak zgromadzone do chwili obecnej dowody nie wskazują, aby działanie Andrzeja M. było inspirowane przez inne osoby, w tym jego przełożonych – mówi prokurator Jaskólski.Tomasz Skłodowski
Pradowska vs. Bal Niepokornych Ale się porobiło, jak mawia mistrz ciętego dowcipu Jan Pietrzak. Ledwo ogłosiliśmy wśród znajomych dziennikarzy i przyjaciół informację-zaproszenie o charytatywnym Balu Niepokornych w Krakowie
jeszcze gołębie pocztowe i internetowe chochliki nie zdążyły dotrzeć do wszystkich zainteresowanych z zaproszeniem, a już w mainstreamie zawrzało. Co tak rozsierdziło czołowych przedstawicieli ciemnej strony mocy, że pozwolili sobie na ironiczne teksty o Balu Niepokornych na swoich portalach? Czy to, że chcemy się bawić w ostatni dzień Karnawału w swoim gronie, czy to, że w ogóle chcemy się bawić? A może są zdziwieni, że chcemy się bawić z tej jednej, trudnej dla nich do pojęcia przyczyny - że w ogóle istniejemy? Cóż złego jest w tym, że chcemy spędzić ostatni dzień Karnawału w swoim towarzystwie, wśród ludzi których szanujemy, wśród przyjaciół? Zaiste, to takie dziwne… Dlaczego się tak bardzo dziwią, że ich nie zapraszamy? Dlaczego są tacy sfrustrowani i rozgoryczeni? Odpowiedź jest prosta: nie zapraszamy was, Panie i Panowie, bo w waszym towarzystwie nie będziemy się dobrze bawić, bo sama wasza obecność wprawiła by nas w zakłopotanie, bo pewnych ludzi po prostu się nie zaprasza; nie wypada. Musicie to w końcu zrozumieć: jesteście wytworem własnej wyobraźni o samych sobie i żyjcie sobie w tym wyimaginowanym świecie, ale do nas się nie wpraszajcie. Stara i chyba autentyczna anegdota powiada, jak to pewnego razu do Stanisława Wyspiańskiego podszedł na ulicy pewien bogaty mieszczuch. „Świetnie, że pana widzę, panie artysto!” - zawołał. „Chciałbym, żeby pan namalował mój portret!”. Wyspiański zmierzył jegomościa od stóp do głów swoim lodowatym spojrzeniem, po czym wycedził przez zęby: „NIE WIDZĘ POWODU”. Typ idealny salonowego publicysty, czyli pani Janina Paradowska (której Wyspiański niewątpliwie też nie chciałby sportretować, jako że był estetą), na swoim blogu nie mógł się nadziwić, że są tacy, którzy zamierzają spędzić ostatni dzień karnawału bez niej. Z tego żalu zaczęła Paradowska rozważać, jak taki bal może wyglądać:
(…)„Może ktoś przebierze się za Komoruskiego czy mordercę Tuska? A może pojawią się liczne maski Putina z trotylem na rękach? Problem w tym, że bal ma pokazywać „prawdziwe oblicze”, a więc maski są z góry wykluczone. Może więc jako element scenografii. Tu zresztą można znaleźć spore pole do popisu. Czy głównym elementem scenografii nie mogłaby być smoleńska brzoza, pod którą zabrzmią patriotyczne pieśni? Może w komplecie z innymi prawdziwie polskimi drzewami, które tak udatnie wyliczył na jednym ze swych rysunków Henryk Sawka – wierzba płacząca, rozdarta sosna, smoleńska brzoza, tysiącletni dąb?”(…) Tak nas widzi czołowa przedstawicielka mainstreamowych mediów, taki ma obraz dzisiejszej Polski, od której przez całe swoje życie się odcinała. Tym wpisem ona i jej podobni sami sobie odpowiadają na pytanie, dlaczego nigdy nie spędzimy z nimi wspólnego wieczoru. Ryszard Kapuściński
Miał być boom, a jest fala upadłości
1. W gospodarce rynkowej, upadłości są normą taką jak powstawanie nowych firm ale o kondycji gospodarki informuje ilość i potencjał firm, które zwracają się do sądów z takimi wnioskami. Od roku 2008 ilość upadłości w polskiej gospodarce z roku na rok rośnie i to bardzo wyraźnie. W roku 2008 było ich „tylko” 425, w roku 2009 już 673, w roku 2010 - 691, a w 2011 aż 730 (dane te dotyczą tylko upadłości ogłaszanych przez sądy i prowadzonych zgodnie z prawem upadłościowym). Jednak rok 2012 był pod tym względem rekordowy. Według danych firmy Euler Hermes (zajmującej się ubezpieczaniem należności handlowych) w roku 2012 w Polsce upadło aż 941 firm czyli o 28% więcej niż rok wcześniej. W tej niechlubnej statystyce wyprzedziła nas w Europie tylko Portugalia i Grecja gdzie upadło odpowiednio o 43% i 30% więcej firm niż w roku poprzednim (ale Grecja i Portugalia przeżywają trwającą już kilka lat recesję). Nawet w dotkniętej głęboką recesją gospodarce hiszpańskiej było lepiej, bo tam upadło „tylko” o 24% firm więcej niż w roku poprzednim.
2. Branżą najbardziej dotkniętą bankructwami okazało się budownictwo. W tym sektorze upadło w roku 2012 273 firmy (blisko 1/3 wszystkich upadłości) czyli aż o 87% więcej niż w roku ubiegłym. Spektakularna okazała się upadłość giełdowej firmy DSS realizującej tzw. odcinek C autostrady A-2 ze Strykowa do Warszawy. Pociągnęła ona za sobą dwie kopalnie surowców skalnych, które wcześniej nabyła od Skarbu Państwa. Pozostawiła wielomilionowe zobowiązania i rozsierdzonych podwykonawców, którzy próbują dochodzić swoich należności w GDDKiA, bo u syndyka nie mają szans, ponieważ wartość majątku upadłej firmy, jest kilkakrotnie niższa od jej wszystkich zobowiązań.
3. Potem worek z upadłościami firm budowlanych rozwiązał się. Z wnioskiem o upadłość układową zwróciła się do sądu firma POLDIM budująca autostradę A-4 (sąd jednak zdecydował się na upadłość likwidacyjną).Samym bankom była ona winna ponad 100 mln zł, mała również jeszcze nie oszacowane ostatecznie zobowiązania wobec aż 6 tysięcy firm z nią współpracujących w tym kilkuset podwykonawców przy realizacji tej inwestycji. Na jesieni 2012 roku warszawską giełdą, wstrząsnęły wnioski o upadłość złożone przez dwie wielkie firmy giełdowe PBG i Hydrobudowa. Z podobnym wnioskiem zwróciła się także powiązana z nimi spółka Aprivia. Wspomniane dwie firm giełdowe to potentaci na rynku budowlanym. W ostatnich latach uczestniczyły w realizacji większości inwestycji na Euro 2012 takich jak autostrady A-1, A-4, a także Stadionu Narodowego w Warszawie, stadionu PGE Arena Gdańsk i stadionu miejskiego w Poznaniu. Sama spółka PBG miała zawarte kontrakty na inwestycje związane z Euro 2012, na kwotę około 5 mld zł netto, co pokazuje skalę potencjału wykonawczego tej firmy. Zatrudnia ona blisko 7 tysięcy pracowników i upadłość oznacza zagrożenie istnienia takiej ilości miejsc pracy. Z obydwoma firmami były związane setki podwykonawców i upadłości generalnych wykonawców tych wielkich inwestycji, powodują trwającą do tej pory wśród nich, falę upadłości bądź likwidacji.
4. W kategoriach ekonomicznych trudno tę falę upadłości zrozumieć, ponieważ w ostatnich latach tylko sektor publiczny, wydał na inwestycje infrastrukturalne (głównie drogi,linie kolejowe, stadiony) ponad 130 mld zł. Właśnie w związku z finalizacją przygotowań do Euro 2012, a także kończeniem się wydatkowania środków finansowych z budżetu UE na lata 2007-2013, rząd Donalda Tuska obiecywał branży budowlanej boom inwestycyjny, a niestety mieliśmy największą w Europie falę upadłości, która niestety będzie kontynuowana w 2013 roku. Tak ogromne wydatki z kasy państwa i w konsekwencji upadłości zatrudniających tysiące pracowników wielkich firm budowlanych, realizujących inwestycje za pieniądze budżetowe. To potrafi tylko ekipa Donalda Tuska. Kuźmiuk
Inwestycje Polskie: Projekt obliczony na straty Pod pozorem zgromadzenia środków na realizację programu Inwestycje Polskie rząd zamierza sprzedać akcje strategicznych spółek kontrolowanych przez skarb państwa, o wartości co najmniej 10 mld zł. Pytanie, kto na tym skorzysta? Ministerstwo Skarbu Państwa w ostatni piątek minionego roku zawiązało spółkę pod roboczą nazwą Celowa Spółka Inwestycyjna (CSI), odpowiadającą programowi Inwestycje Polskie (IP). Program zapowiedziany przez premiera w tzw. drugim exposé, w październiku ub.r., ma stanowić generalne remedium na grożący w tym roku polskiej gospodarce kryzys. Ma więc przede wszystkim na celu utrzymanie tempa inwestycji i wzrostu PKB oraz tworzenie miejsc pracy. A na ostatnim w ub.r. posiedzeniu rząd zgodził się na sprzedaż pakietów akcji PGE, PKO BP, PZU i CIECH w celu sfinansowania tego programu.
Atrakcyjne pozory – kredytowanie inwestycji Zgodnie z założeniami programu do Banku Gospodarstwa Krajowego (BGK) będą wnoszone wybrane udziały spółek skarbu państwa, z zastrzeżeniem, że MSP utrzyma pakiety kontrolne w spółkach strategicznych. Obecnie wiemy, jak wielkie są pakiety przeznaczone do sprzedaży. Rząd zdecydował o przekazaniu 11,39 proc. akcji PGE SA (62 proc. akcji tej spółki jest własnością skarbu państwa), 8,36 proc. akcji PKO BP SA (skarb państwa ma 40,99 proc. akcji), 10,10 proc. akcji PZU SA (35,18 proc. akcji należy do skarbu państwa) i najwięcej – 37,90 proc. akcji Ciech SA. Wszystkie te akcje łącznie, wg obecnych cen giełdowych, warte są ponad 11 mld zł. Akcje będą przekazywane sukcesywnie do BGK i CSI. Następnie będą sprzedawane, a pozyskane tak środki finansowe mają być podstawą do kredytowania konkretnych inwestycji, czyli przede wszystkim na budowę elektrowni węglowych i gazowych, gazociągów, magazynów gazu, infrastruktury drogowej, kolejowej oraz portowej. Procedura wykorzystania tych środków przewiduje, że ok. 10 mld zł posłuży podniesieniu kapitału państwowego Banku Gospodarstwa Krajowego, który ma udzielać kredytów na projekty z programu Inwestycje Polskie. Reszta wpływów ze sprzedanych akcji będzie przeznaczona na wykreowanie kapitału zakładowego CSI. Według resortu skarbu państwa, kapitał CSI docelowo wyniesie do 10 mld zł. Spółka będzie z kolei przejmować udziały w projektach należących do programu Inwestycje Polskie. – Zakładam, że późną wiosną zakończą się wszystkie procedury związane z rejestracją i uruchamianiem pracy spółki, którą początkowo nazywano Inwestycje Polskie – powiedział Donald Tusk mediom. – Nie wykluczamy, że pierwsze projekty inwestycyjne, które będą korzystały z tych środków, powinny się rozpocząć już w roku 2013. Rząd i politycy PO uważają, że program IP to główne lekarstwo na kryzys w Polsce.
Straty zamiast korzyści Wśród wielu ekonomistów entuzjazmu nie widać. Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK, uważa, że ten rządowy projekt nie przyniesie korzyści, tylko straty. Kosztowne nowe synekury i stołki, ogromne wynagrodzenia i premie dla managerów.
– Cała koncepcja jest niezgodna z prawem unijnym i niezgodna z prawem spółek handlowych. Uważam, że to będą pieniądze stracone – twierdzi Szewczak. Richard Bittner, doradca EBC, powiedział nam, że interwencjonizm państwowy bywa korzystny dla ratowania gospodarki, ale na tym z pewnością nie znają się „bankowcy w rodzaju Jana Krzysztofa Bieleckiego, który jest uważany za twórcę koncepcji Inwestycje Polskie, jako szef Rady Gospodarczej przy polskim premierze”. Pozycja Bieleckiego w tym programie wydaje się wiodąca. Za sprzedaż akcji PGE, PKO BP, PZU oraz Ciech ma być odpowiedzialny Paweł Tamborski – bliski współpracownik Jana Krzysztofa Bieleckiego. Obaj pracowali dla włoskiego banku Unicredit. Tamborski był członkiem zarządu Unicredit SA IB Poland, natomiast Bielecki pełnił funkcję prezesa PEKAO SA, po przejęciu banku przez Włochów. Zdaniem Bittnera te powiązania nie wróżą dobrze rządowemu programowi. Analitycy warszawskiej giełdy (prosili o anonimowość) mają inne obawy. Nie wiadomo, w jaki sposób będą kwalifikowane projekty do finansowania w ramach programu IP. Nie wiadomo też, jakie przewidziano procedury finansowania, co rodzi poważne podejrzenia, że pieniądze dla wykonawców i innych firm realizujących program gdzieś się rozejdą. To wszystko może doprowadzić do poważnych afer.
Inwestycje? Na papierze Istnieje też poważne niebezpieczeństwo, że mimo zainwestowania dużych środków inwestycje pozostaną na papierze. Nie ma bowiem żadnych mechanizmów skutecznej kontroli wykonania. Tak było z projektami budowy autostrad i dróg szybkiego ruchu, rząd Tuska zainwestował ok. 100 mld zł, ale nie ma żadnego skończonego ciągu komunikacyjnego z zachodu na wschód i z północy na południe, nie połączono także miast – organizatorów Euro 2012. Dwie największe krajowe firmy budowlane ogłosiły upadłość, a setki podwykonawców oczekuje katastrofa, bo nie mogą liczyć na należność za wykonane prace. Według naszych własnych ocen, nie należy liczyć na to, że dzięki kapitałom uzyskanym przez BGK będzie znacznie więcej środków na inwestycje w ramach IP. Teoretycznie, gdyby BGK uzyskał owe 10 mld zł dodatkowego kapitału, mógłby udzielić nawet 70 mld nowych kredytów. Jednak tempo wzrostu kredytu w gospodarce nie może być zbyt wysokie, gdyż wywołuje to wzrost cen. Rada Polityki Pieniężnej, by bronić celu inflacyjnego na poziomie 2,5 proc. rocznie, na zwiększenie akcji kredytowej musiałaby odpowiedzieć podwyżką stóp procentowych. Co oznacza, że łącznie kredytów udzielono by tyle samo co bez IP, tyle że wzrósłby udział tych, o których decydowałby sektor publiczny. Trudno to ocenić pozytywnie.
Projekt polityczny – dla piaru rządu Jest też inny poważny minus programu IP – nie jest prawdą, że kredyty udzielone przez BGK nie zwiększają długu publicznego (jak zapewniają zwolennicy Inwestycji). Wprawdzie teoretycznie nie wzrośnie w wyniku tego kredytu inwestycyjnego wskaźnik długu do PKB – i to niezależnie czy będzie liczony według metodologii unijnej, czy polskiej. Jednak BGK jest państwowym bankiem i jeżeli udzieli złych kredytów, państwo będzie musiało odpowiadać za jego długi. Bo aby udzielić zapowiadanych 70 mld kredytów przy 10 mld kapitału własnego, BGK musi pożyczyć brakujące 60 mld zł. Przynajmniej część tej kwoty należy zaliczyć do długu publicznego, skoro państwo musi wyłożyć środki na całość lub część kredytu. Gruntowna gospodarcza analiza programu IP będzie możliwa późną wiosną, gdy zgodnie z obietnicą Tuska będą zakończone wszystkie procedury konieczne dla tego programu. Dziś jednak warto zapamiętać ocenę senatora PO, Jana Rulewskiego, który stwierdził: „jest to projekt polityczny, a nie gospodarczy”. Teresa Wójcik
Czy budżet uratuje karierę doradcy Tuska? Spółka Skarbu Państwa w dyspozycji rządu, któremu doradza Jan Krzysztof Bielecki, chce kupić fabrykę makaronów Malma, którą do upadłości doprowadził bank Pekao za prezesury Jana Krzystofa Bieleckiego. W co grają koledzy premiera? Komuniaty lokalnych mediów z okolic Malborka są pełne optymizmu. Bo oto “Malborska fabryka makaronów Malma ma szanse na reaktywację. Zakończył się już proces przejęcia majątku przez syndyka masy upadłościowej, a zakupem Malmy zainteresowana jest Krajowa Spółka Cukrowa, inaczej Polski Cukier, która obecnie przystąpiła do procedur negocjacyjnych. Czekamy teraz na rozstrzygnięcia i decyzje obu stron. Pozytywne zakończenie tych rozmów byłoby ważnym wydarzeniem, ponieważ Malma przez wiele lat była symbolem rozpoznawanym w całej Europie oraz niezmiernie ważnym podmiotem gospodarczym dla Malborka i jego mieszkańców”. Tylko, że Polski Cukier to przenzaczona do prywatyzacji spółka z większościowym udziałem Skarbu Państwa (79 proc.), o której zarządzie decyduje rząd i jego doradca Jan Krzysztof Bielecki. Nazwisko Bieleckiego pojawia się w sprawie Malmy niemal w każdym dokumencie. Wszystko wskazuje na to, że scenariusz tego wykupu jest taki: spółka cukrowa ma kupić majątek Malmy, bez pracowników, aby uratować bank Pekao SA oraz jego byłego prezesa, który odegrał kluczową rolę w skandalu „Projekt Chopin”. Bielecki unika tematu „PCh” - odmówił nawet stawienia się na jednej z ostatnich (3 stycznia) Sejmowej Komisji Skarbu Państwa, która miała m.in. ten temat omawiać. Wycofanie się Pekao z tarczą ze sprawy Malmy wymaga jednak zainwestowania publicznych pieniędzy, czyli właśnie zaangażowania państwowej cukrowni. Procedura przejęcia jest już uruchomiona - pracownicy Malmy zaczęli dostawać z sądu pisma z wezwaniem do uzupełnienia braków formalnych, czyli złożenia oświadczeń o stanie majątkowym w terminie tygodnia. Przypomijmy historię tej jednej z większych afer gospodarczych dzisiejszej Polski...
Włoskie interesy Bank Pekao, który szeregiem błędnych decyzji doprowadził do upadłości fabrykę makaronów Malma domaga się od syndyka spółki sprzedaży majątku. Żeby to zrobić syndyk wyrzucił 100 osób na bruk. I sprzedaje spółkę z długami. Długami, za które zapłaci Skarb Państwa. Historia fabryki makaronów Malma i jej współpracy z bankiem Pekao SA jest tak naprawdę jednym z klasycznych przykładem pokazującym sposób, w jaki kapitał zagraniczny (w tym przypadku włoskiej grupy UniCredit) pozbywał się polskiej konkurencji na europejskich rynkach zbytu. Malma produkowała makarony – jedne z najlepszych w Europie, śmiało konkurujących ze znaną na świecie produkcją koncernu Barilla. Nie tylko te na wschód od Bugu, ale rynki, które wiedzy o makaronach mogły nas uczyć. Reklamowała je w europejskich telewizjach (również polskiej) Sophia Loren. A fabryką makaronów zarządzał jej właściciel Michel Marbot, Francuz rodzinnie związany z Polską. Dzisiaj Malma ledwo przędzie, Marbot jest wrogiem publicznym Banku Pekao i całej Grupy UniCredit. Wrogiem, którego bank do niedawna zarządzany przez premiera i doradcę – Bieleckiego – najchętniej widziałby w wiezieniu. Za długi.
- Oskarżam bank Pekao S.A., jego prezesa Jana Krzysztofa Bieleckiego i przewodniczącego rady nadzorczej Alessandro Profumo, reprezentującego włoski bank UniCredit, większościowego akcjonariusza Pekao o działanie na niekorzyść swoich mniejszościowy akcjonariuszy oraz interesu publicznego i narodowego – takiej treści komunikaty jeszcze kilka lat temu Marbot rozsyłał po redakcjach w Polsce. - Pekao działa na rzecz likwidacji spółki Malma w Malborku, producenta makaronów o najwyższej jakości eksportowanych nawet do Włoch. Malma proponuje nowego inwestora finansowego. Takie rozwiązanie byłoby dwa razy korzystniejsze dla Pekao, niż likwidacja firmy.
Zbrodnia na zakładzie W walce między producentem-dłużnikiem a bankiem-wierzycielem szło o ponad 140 mln zł (dziś już znacznie więcej), które przy pomocy komornika i bankowego tytułu egzekucyjnego chciał odzyskać Pekao. Bank twierdził, że jego kontrahent jest nierzetelny i jedyną formą spłacenia należności może być natychmiastowe zajęcie majątku zakładu i wstrzymanie produkcji. Alessandro Profumo, wówczas członek rady nadzorczej Pekao, kilka lat wcześniej, zanim przeszedł do UniCredito był dyrektorem zarządu koncernu Barilla, największego włoskiego producenta żywności (w tym makaronów). Likwidując Malmę Włosi mogliby uzyskać kontrolę nad 20 proc. rynku makaronów w Polsce oraz pozbyć się konkurenta na pozostałych rynkach europejskich. Czy Profumo przeszedł z Barilli do UniCredit i Pekao po to, żeby skutecznie doprowadzić do upadłości fabrykę makaronów w niewielkim Malborku? Uważam, że tak – tym bardziej, że Victorio Ogliengo także był związany z Barillą – był prezesem koncernu i (jak wynika z dokumentów makaroniarskiej spółki) jego przedstawicielem w zarządzie Malmy pod koniec lat 90. jeszcze kilka lat temu był we włoskim banku odpowiedzialny za strategicznych klientów, w tym także koncern Barilla. Jest tu również miejsce dla Bieleckiego – już po odwołaniu z funkcji premiera Bielecki, reprezentując Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju – robił wycenę spółki w celu przygotowania jej do prywatyzacji. Bank Pekao, już za Bieleckiego, dość szybko przejął wszystkie kredyty zaciągnięte przez producenta makaronów, po czym dość szybko postawił je w stan natychmiastowej wymagalności. Wiecie, co to oznacza? Spółka miała oddać wszystkie pieniądze od razu, albo zostać przejęta. Za długi.
Kot w worku Dokonanie przetargu w opisanych okolicznościach, jeśli zakończy się uszczupleniem majątku Malmy, w konsekwencji przerzuci zobowiązania i odpowiedzialność odszkodowawczą wobec pracowników na nabywcę czyli spółkę Skarbu Państwa lub na Skarb Państwa wprost, czyli na podatników. Pozostają pytania. Skoro majątek Malmy został wyceniony aż na 85 milionów złotych (cena wywoławcza), dlaczego w tej sytuacji Skarb Państwa/Fundusz Gwarancji Pracowniczych czyli polski podatnik i obywatel będą musieli ponieść dodatkowe koszty w postaci odszkodowań dla pracowników Malmy? To oczywiste naruszenie prawa w interesie wierzyciela Malmy – banku Pekao, który od początku przejęcia go przez UniCredit reprezentował nad Wisłą wyłącznie interesy Włochów. Paweł Pietkun
Czy proboszczowie powinni zabronić wolontariuszom WOŚP kwestowania pod kościołami? W redakcji portalu Fronda.pl postanowiliśmy zapytać kilku proboszczów z różnych miast Polski, jak radzą sobie z problemem kwestowania przez wolontariuszy WOŚP w pobliżu ich Kościołów. Odkąd pamiętam, wolontariusze Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy przychodzili z puszkami na teren kościołów, czy bezpośrednio przed ogrodzenie danej parafii. Zwłaszcza w niewielkich miejscowościach i na wsiach, gdzie – prócz kościołów i oczywiście sklepików – trudno spotkać żywą duszę. Wykorzystując przy tym fakt, że finał Orkiestry odbywa się zawsze w niedzielę, czyli w dniu, w którym katolicy – mniej lub bardziej licznie – uczęszczają w Mszach Świętych. Kiedy jeszcze byłam małym dzieckiem, nie widziałam w tym nic złego. Dziś wiem na ten temat nieco więcej. I uważam, że szczytem hipokryzji jest z jednej strony wypowiedź Jerzego Owsiaka na temat eutanazji, a z drugiej – zachęcanie (czy choćby pozwalanie) na to, by wolontariusze kwestowali w pobliżu kościołów. Pomijając już kwestie, budzącego ogromne kontrowersje, Przystanku Woodstock, który – według różnych źródeł, jest finansowany z odsetka od pieniędzy zebranych przez WOŚP. Dobrze się stało, że w tym roku w sprawie WOŚP jasne zdanie zajął Kościół w postaci deklaracji wydanej przez Zespół KEP ds. Duszpasterstwa Służby Zdrowia i Krajowego Duszpasterstwa Chorych. Ale czy nie trzeba postawić jeszcze jednego kroku? Czy nie trzeba jasno zabronić wolontariuszom WOŚP kwestowania na terenach kościołów? Oczywistym jest, że nic nie da się zrobić z tym, że przychodzą na ulice i w miejsca bezpośrednio sąsiadujące z terenami parafii – z tym nic nie możemy zrobić. Wobec tego, koniecznym wydaje się jasne przypominanie przez proboszczów poszczególnych parafii nauczania Kościoła, nie tylko na temat eutanazji. W redakcji portalu Fronda.pl postanowiliśmy zapytać kilku proboszczów z różnych miast Polski, jak radzą sobie z problemem kwestowania przez wolontariuszy WOŚP w pobliżu ich Kościołów. Marta Brzezińska
Na tytułowe pytanie odpowiedzą:
Ks. Bartołd: Raz wolontariusze WOŚP bez pytania weszli do kruchty archikatedry. Kiedy zainterweniowałem, stwierdzili, że nie wiedzieli, iż to kościół
- Raz wolontariusze WOŚP weszli do kruchty Archikatedry św. Jana Chrzciciela i usiłowali zbierać pieniądze wprost na terenie świątyni. Na moją interwencję zareagowali stwierdzeniem, że nawet nie wiedzieli, że to jest kościół – mówi portalowi Fronda.pl ks. Bogdan Bartołd.
Ks. Bogdan Bartołd, proboszcz Archikaterdy św. Jana Chrzciciela: Są takie sytuacje, wprawdzie bardzo rzadkie, kiedy wolontariusze WOŚP przychodzą i pytają o zgodę na zbieranie pieniędzy przed Archikatedrą św. Jana Chrzciciela. Jak powiedziałem, to bardzo rzadkie sytuacje, choć bywa, że czasem się zdarzają – to zależy przede wszystkim od kultury osób, które kwestują z puszkami WOŚP. W większości przypadków są to osoby, które w sposób bardzo bezceremionalny podchodzą do osób wchodzących czy wychodzących z kościoła, i wprost domagają się jakiegoś datku. Pamiętam, że raz miał miejsce taki przypadek, kiedy wolontariusze WOŚP po prostu weszli do kruchty Archikatedry św. Jana Chrzciciela i usiłowali zbierać pieniądze wprost na terenie świątyni. Na moją interwencję zareagowali stwierdzeniem, że nawet nie wiedzieli, że to jest kościół. Szczerze mówiąc, nie bardzo chciało mi się w to wierzyć, ale taka sytuacja miała miejsce. Generalnie mogę powiedzieć w ten sposób – to, co dzieje się przed katedrą, już na ulicy, mnie, jako proboszcza zwyczajnie nie dotyczy. W tym momencie trudno, abym w jakikolwiek sposób interweniował. Co do samej wypowiedzi Jerzego Owsiaka na temat dopuszczolności eutanazji, to nazwałbym ją pewnego rodzaju schizofrenią. Nie wiem, czy takie zasady panują w sztabie WOŚP, że z jednej strony zachęca się do tego, by zbierać pieniądze w pobliżu kościołów, a z drugiej – słyszymy wypowiedzi, które są sprzeczne – choćby w kwestii eutanazji – z tym, czego naucza Kościół. Zdaje się, że w tym przypadku kwestie istotne przestają mieć znaczenie, a zaczyna rządzić reguła, w myśl której cel uświęca środki. Tego typu zasada nie jest zasadą chrześcijańską.
Marta Brzezińska
Rekord hipokryzji Kwestować wśród tych, którym w przypadku choroby proponuje się w praktyce trumnę i „godne” uśmiercenie zamiast leczenia, to chyba rekord obłudy, który tego roku zamierza osiągnąć Jerzy Owsiak podczas imprezy, do której jak na komendę włączy się większość dziennikarzy, w przeciwieństwie do dziennikarzy niezależnych. Czy i tym razem wolontariusze WOŚP, jak muchy oblepiający wychodzące z kościołów starsze osoby, zbiorą obfite żniwo naiwności? Oprócz opieczętowania czerwonym sercem tego roku „nagrodą” dla hojnych seniorów ma być oferta specjalna. Zagrają zwłaszcza dla osób schorowanych, tych z demencją i chorobą Alzheimera. Czyżby dofinansowanie leków, specjalna opieka pielęgniarska i rehabilitacyjna? Może. Wypowiedź Jerzego Owsiaka, według której „eutanazja to dla niego pomoc starszym w cierpieniach”, odsłania jednak przewrotność drugiej części intencji tegorocznego medialnego show pod hasłem „Dla ratowania życia dzieci i godnej opieki seniorów”. Podważa w istocie również wiarygodność pierwszego medialnego celu dotyczącego samych dzieci. Tego Owsiak akurat chyba nie zamierzał, choć ekscesy z Przystanku Woodstock, gdzie zniszczona została antyaborcyjna wystawa „Wybierz życie”, konsekwentnie dopełniają obrazu całego przedsięwzięcia, którego motywy wydają się dalekie od chrześcijańskiej miłości bliźniego. Poprzez nieodpowiedzialne słowa ziarno zła zostało zasiane. Komuś chodziło o to, aby w sposób szatański przedstawiać zło jako dobro, tj. zabójstwo eutanazji jako pomoc. Było to celem nie tylko w „pragmatycznym” kontekście pogłębiającej się niewydolności służby zdrowia, ale z przyczyn znacznie głębszych, ideologicznych. Trzymajmy rękę na pulsie i nazywajmy rzeczy po imieniu, szczególnie wtedy, gdy zawodowi spece od robienia zamętu wykoślawiają sens pojęć, odwołując się przy tym do emocji, fałszywej litości i wyreżyserowanych psychodram. Zwierzenia Owsiaka jako osoby, której w dalszym ciągu rozpisuje się rolę medialnego autorytetu (młodzieży? starców? a może już tylko samych celebrytów?), stały się wodą na młyn z Czerskiej. W internetowej ankiecie przodującego mecenasa cywilizacji śmierci – „Gazety Wyborczej”, pierwszą z czterech odpowiedzi było oczywiście całkowite zalegalizowanie eutanazji. Wypowiedź sugerująca, że zabójstwo chorych, do czego sprowadza się eutanazja, czy to w formie biernej (poprzez zaniechanie leczenia), czy też czynnej (poprzez aktywne podanie trucizny lub asystowanie w czyimś samobójstwie), to „pomoc starszym w cierpieniu”, kompromituje hasło tegorocznego widowiska Owsiaka. Niepokoją jednak znacznie szersze konsekwencje nieodpowiedzialnych słów, gdyż środowiska proeutanazyjne świadomie pracują nad przemianą mentalności i niszczeniem szacunku dla świętości życia od momentu poczęcia aż do naturalnej śmierci. Każde takie słowa „zapoczątkowujące dyskusję” w ramach paktowania ze złem stanowią kolejny krok na równi pochyłej. Chcąc nie chcąc, Owsiak sam stał się tu tylko narzędziem w czyichś rękach. Czy nie tak jak zawsze…?
Dr hab. Andrzej Lewandowicz
„Róbta co chceta”, nawet zabijajta No i kto by pomyślał, że Owsiak tuż przed kolejną „Orkiestrą WOŚP” strzeli sobie w kolano? Do tej pory udawało mu się „służyć dwóm Panom” i iść pod rękę z establishmentem III RP oraz udawać, że jednocześnie pod drugą pachą ściska przyjaźnie ramię ludu pracującego miast i wsi.
“Ja bym się nie bał rozpocząć dyskusji na ten temat. Osobiście dopuszczam taki sposób pomocy, bo ja to tak rozumiem – eutanazja to dla mnie pomoc starszym w cierpieniach” – powiedział w rozmowie z dziennik.pl Jerzy Owsiak założyciel i prezes zarządu Fundacji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.
Owsiak przyznał, że “boi się zniedołężnienia”. “A najbardziej dysfunkcji, o których człowiek nie wie, jak demencja, alzheimer. Te choroby dotykają nie tylko seniora, ale wszystkie osoby, które żyją w jego otoczeniu, często wręcz degradują całe rodziny. W takich momentach pojawia się ostrożnie podejmowany u nas temat eutanazji” Wygląda na to, że twórca WOŚP jak przystało na pupila Salonu III RP ciągle dojrzewa i niewykluczone, że któraś z kolejnych „orkiestr” będzie zbierać do puszek na nowoczesne i jak zwykle pochodzące z najwyższej półki zestawy do eutanazji, na których ku radości polskich seniorów naklejone będą czerwone wesołe serduszka reklamujące tę „grę orkiestry” do końca ich świata i w tym przypadku ani jednego dnia dłużej. Proponowałbym na serduszkach umieścić jakąś uśmiechniętą buźkę, a pod nią napis „Siema..3 w 1, czyli uśpijta – znieczulta– zabijta” Owsiak szybko zrozumiał swój błąd i zaczął biegać po mediach histerycznie prostując, dementując i tłumacząc, „co poeta miał na myśli” oraz piętnując niegodziwców, którzy złośliwie „spłaszczyli” sens jego wypowiedzi.
Gra toczy się o wielką stawkę, bo jeżeli założymy, że z tych ponad 90 procent polskich katolików spora część traktuje swoją wiarę poważnie to młodzież operująca z puszkami w okolicach kościołów może mieć rekordowo mały urobek.
Owsiak przegapił wyraźnie fakt, że polskie społeczeństwo powoli, ale jednak się zmienia, a wyskoki z opluwaniem ojca Rydzyka czy obrona „Bolka” w stylu „Niech Wałęsa powie komu przyłożyć z “baśki” może dziś działać zupełnie inaczej niż to drzewiej bywało. Dodatkowo i zapewne wbrew intencjom nóź w plecy Owsiakowi wbiła posłanka SLD Senyszyn. Zachwalając w TVN24 eutanazję i popierając Owsiaka porównała ją do operacji usypiania własnego psa.
To już norma, że lewacko-libertyńscy wykolejeńcy, którzy zawsze gromkim chórem występują przeciwko karze śmierci dla zbrodniarzy czy seryjnych morderców z taką empatią pochylają się nie tylko nad zwierzętami, ale i nad nienarodzonymi dziećmi oraz ludźmi dożywającymi ostatnich dni chcąc im oraz ich rodzinom ulżyć poprzez zabijanie. Otóż ten ziemski padół jest jakoś tak urządzony, że pierwsze nasze chwile po przyjściu na świat oraz te ostatnie tuż przed jego opuszczeniem są bardzo do siebie podobne z uwagi na to, że w obu tych fazach życia jesteśmy zupełnie bezradni, bezbronni i zdani na innych.W tych momentach nie tyle liczy się wiara i chrześcijańskie wartości, co zwykłe człowieczeństwo. Zapewniam, że z taką samą czułością jak rodzice Jerzego Popiełuszki, zatrudniony w komunistycznej Milicji Obywatelskiej ojciec Jurka Owsiaka wraz z jego matką podcierali jego zasrany tyłek, prali i prasowali pieluchy, a po karmieniu przytulali go do piersi by Jureczkowi się odbiło i broń Boże nie ulało. Daję sobie rękę uciąć, że niejednokrotnie w nocy podchodzili do śpiącego Jureczka i sprawdzali, czy aby nie naciągnął sobie kołderki na buzię, po czym całowali go w czółko. Dlatego Panie Owsiak, kiedy pan będziesz odchodził z tego łez padołu to jak psu zupa należy się panu ze strony własnych dzieci zamiast zastawu do eutanazji, pampers na podmyty tyłek, karmienie łyżeczką i wygodne łóżko, w którym nie nabawi się pan odleżyn. Mało tego, ma to być traktowane, jako oczywista oczywistość, a nie rewanż i spłata długu za to, żeś pan, kiedy dzieci byłe małe, mył z kupek i sików oraz pudrował ich różowe tyłki. Zapewne w pańskiej postępowej głowie ani na chwilę nie zawitała wtedy myśl, że uniknąłby pan tych wszystkich „przykrych czynności” dzięki aborcji. Jednak piękne macierzyństwo i troska o potomstwo nie świadczy jeszcze o pełnym człowieczeństwie gdyż podobnie zachowuje się wiele zwierząt i ptaków, no może z wyjątkiem kukułek.Najbardziej o naszym człowieczeństwie świadczy troska o ludzi starych, już odchodzących i to ona odróżnia nas od zwierząt, które po opuszczeniu rodzinnej nory czy gniazda już nie wracają by towarzyszyć w ostatniej drodze swoim rodzicom. Owsiaka posadzono na czubku tak wysokiej góry, że jego upadek będzie bardzo bolesny. Jeszcze niedawno „wiodące media” upajały się tym, że Owsiak w rankingu autorytetów wyprzedził papieża Jana Pawła II, nie dodając jednak, że same tak ogłupiły nadwiślańską gawiedź, że nie potrafi ona odróżnić autorytetu od wylansowanego sztucznie idola tłumów. Jak to się stało, że tak wysoko wywindowano człowieka, o którym pisała już kilka lat temu M. Narbutt:
„Kiedy spojrzy się na CV Owsiaka – z trudem zrobiona matura i trzy nieudane podejścia na ASP i psychologię – trudno wyobrazić sobie, by był idealnym kandydatem na szefa wielkiej fundacji, przez którą do tego roku przepłynęło już ok. 45 milionów dolarów, czy też na idola tłumów. Jego biografia wraz z epizodem pobytu w szpitalu psychiatrycznym i symulowaną schizofrenią w celu uniknięcia wojska jest typowa dla środowisk alternatywnych, ale raczej nie dla ludzi sukcesu (…) trudno nie zauważyć, że Owsiak raczej nie przepada za Kościołem. – Bzdury mówisz, to nie ma nic do rzeczy – denerwuje się Owsiak, gdy sugeruję, że jego dom rodzinny zaszczepił w nim, oględnie mówiąc, sporą rezerwę wobec Kościoła. Deklarujący się, jako «niechodzący do kościoła katolik», wychował się w ateistycznym środowisku – partyjny ojciec był wysoko postawionym milicjantem, niepartyjna matka była osobą niewierzącą (…) sporo osób, które miały zawodowe kontakty z Owsiakiem, za jego piętę achillesową uznaje brak tolerancji na krytykę”
Wygląda na to, że Owsiak wśród celebrytów to taki odpowiednik naturszczyka „Bolka” Wałęsy wśród polityków.
Ot, zwykły skalpel, któremu się ubzdurało, że jest chirurgiem-wirtuozem. Kokos26
Zbrodnia, której nieistniejący układ nie wybaczaPremier Kaczyński naprawdę rozbijał i zwalczał korupcję, nie na niby. Za to musi być Trybunał.Oto lista zbrodni, za które obywatelska Platforma i demokratyczna lewica chcą postawić Jarosława Kaczyńskiego przed Trybunał:
1) w dniu 11 września 2006 r., działając w celu uniemożliwienia działalności politycznej i społecznej przeciwników politycznych partii Prawo i Sprawiedliwość poprzez usiłowanie wykazania, iż w polskim życiu politycznym, społecznym i gospodarczym funkcjonuje rzekoma sieć powiązań polityczno-biznesowo-towarzyskich o charakterze przestępczym (tzw. „układ”), wydał Zarządzenie nr 138 w sprawie Międzyresortowego Zespołu do Spraw Zwalczania Przestępczości Zorganizowanej, nadające Ministrowi Sprawiedliwości-Prokuratorowi Generalnemu uprawnienia zwierzchnie względem Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji, Komendanta Głównego Policji, Szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego oraz Szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, polegające na żądaniu udzielenia informacji o podejmowanych działaniach i wydawaniu powyższym organom wiążących poleceń, co stanowi naruszenie art. 2, art. 7 i art. 149 ust. 1 zdanie 2 Konstytucji RP, art. 34 ust. 1 i 2 ustawy z dnia 8 sierpnia 1996 r. o Radzie Ministrów (Dz. U. 2003, Nr 24, poz. 199 ze zm.), art. 24 ust. 1, art. 29 ust. 1 i 4 oraz art. 36 ustawy z dnia 4 września 1997 r. o działach administracji rządowej (Dz. U. Nr 65, poz. 437 ze zm.);
2) w dniu 19 kwietnia 2007 r., działając w celu uniemożliwienia działalności politycznej i społecznej przeciwników politycznych partii Prawo i Sprawiedliwość poprzez usiłowanie wykazania, iż w polskim życiu politycznym, społecznym i gospodarczym funkcjonuje rzekoma sieć powiązań polityczno-biznesowo-towarzyskich o charakterze przestępczym (tzw. „układ”), wydał Zarządzenie nr 40 w sprawie Międzyresortowego Zespołu do Spraw Zwalczania Przestępczości Kryminalnej, nadające Ministrowi Sprawiedliwości-Prokuratorowi Generalnemu uprawnienia zwierzchnie względem Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji, Komendanta Głównego Policji, Szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego oraz Szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, polegające na żądaniu udzielenia informacji o podejmowanych działaniach i wydawaniu powyższym organom wiążących poleceń, co stanowi naruszenie art. 2, art. 7 i art. 149 ust. 1 zdanie 2 Konstytucji RP, art. 34 ust. 1 i 2 ustawy z dnia 8 sierpnia 1996 r. o Radzie Ministrów (Dz. U. 2003, Nr 24, poz. 199 ze zm.), art. 24 ust. 1, art. 29 ust. 1 i 4 oraz art. 36 ustawy z dnia 4 września 1997 r. o działach administracji rządowej (Dz. U. Nr 65, poz. 437 ze zm.);
3) w dniu 26 lutego 2007 r. oraz 27 marca 2007 r., w budynku Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, nie dopełnił obowiązków jako Prezes Rady Ministrów w ten sposób, iż inicjował oraz brał udział w nieformalnych spotkaniach z udziałem funkcjonariuszy publicznych podległych Ministrowi Sprawiedliwości– Prokuratorowi Generalnemu oraz przedstawicieli kierownictwa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Centralnego Biura Antykorupcyjnego, w toku których zapadały decyzje procesowe w sprawach prowadzonych przez właściwe jednostki Prokuratury z pominięciem prokuratorów prowadzących postępowania przygotowawcze w tych sprawach, a zatem z naruszeniem przepisów ustawy z dnia 20 czerwca 1985 r. o prokuraturze, przepisów Kodeksu postępowania karnego oraz art. 5 ustawy z dnia 8 sierpnia 1996 r. o Radzie Ministrów, a zatem popełnił czyn, o którym mowa w art. 231 § 1 Kodeksu karnego,
Rzekoma sieć powiązań biznesowo-polityczno-towarzyskich… co się temu Kaczyńskiemu ubzdurało! Czy ktoś słyszał, żeby kiedykolwiek były w Polsce takie powiązania?
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, żeby na przykład politycy i biznesmeni jak mafia coś uzgadniali na cmentarzu?
Czy ktoś próbował kiedykolwiek załatwić jakąś ustawę za łapówki?
Albo czy istniała kiedyś (profesora Nałęcza zapytajcie) jakaś grupa trzymająca władzę?
Czy w Polsce działała jakaś przestępcza firma, w której byłby na przykład zatrudniony syn premiera?
Czy jakaś posłanka wzięła kiedykolwiek teczkę pieniędzy za kręcenie lodów w służbie zdrowia?
Czy w Polsce jest w ogóle do pomyślenia, żeby były prezydent zatrudniony był jako doradca największego biznesmena?
Czy w Polsce ktoś może sobie w ogóle wyobrazić, że wydawca niezależnej prasy o pierwszej w nocy wyprowadzał rzecznika rządu niczym psa na spacer?
Czy w ogóle możliwe jest, by w Polsce na dźwięk słów „kancelaria premiera” stawał na baczność prezes sądu?
Czy można sobie w Polsce wymyślić coś takiego, że władza dużego miasta, z prezydentem na czele, ciągnie na lotnisku prywatny samolot dwudziestopięcioletniego biznesmena?
Czy Zdarzyło się w Polsce kiedykolwiek, żeby intratne kontrakty publiczne zostały przydzielone kolegom, czy miał miejsce jakiś przypadek nieuczciwej prywatyzacji, czy istniała w kiedykolwiek jakaś mafia paliwowa, hazardowa czy węglowa, czy zdarzył się oszukańczy parabank, korzystający z parasola ochronnego władzy, czy ktoś zatrudniał jakichś kolegów w państwowej agencji czy spółce handlującej zbożem? Czy sprzedaje się państwową ziemię na tak zwane słupy?
Nie, tego wszystkiego w Polsce nie ma i nigdy nie było!Cały ten układ, cała ta sieć powiązań zrodziła się wyłącznie w głowie Jarosława Kaczyńskiego. W zasadzie jedyna większa znana w Polsce afera to zakup z karty służbowej dorsza za sześć złotych, ale ta afera obciąża akurat rząd samego Jarosława Kaczyńskiego! Premier Kaczyński nie dość, że wymyślił sobie nieistniejąca sieć korupcyjnych powiązań, to jeszcze – o zgrozo – zaczął ją rozbijać I nawet w tym celu podjął pewne działania organizacyjne – wyznaczył zadania, ministrowi sprawiedliwości powierzył koordynację, organizował narady, spotkania, rozliczał, domagał się informacji – nie, tego nie wolno robić w państwie prawa! Walka z korupcją nie może przecież pozostać bezkarna.Owszem, w państwie prawa coś tam trzeba robić, bo jest na świecie moda na zwalczanie tej niby tam korupcji – jakieś sympozja, konferencje owszem tak, ale nie żeby na poważnie to ścigać!Pokazuje to choćby ostatnio przykład doktora G. No brał łapówki, bo na nie zasługiwał. I słusznie został przez sędziego Tuleyę ukarany, tylko niesłusznie został przez CBA złapany. I te stalinowskie metody – te podsłuchy, te ukryte kamery, te wielogodzinne przesłuchania! Jakież to przerażające, nieetyczne, niemoralne! Należało przyjść, grzecznie zapytać pana doktora, czy bierze łapówki, a po usłyszeniu zapewnienia, ze nie bierze, grzecznie przeprosić go i podziękować. Tak się walczy z korupcja w państwie prawa, a nie tam jakieś CBA, prokuratury, śledztwa i koordynowane zespoły. Walka z korupcja tak, ale nie żeby od razu skuteczna! A teraz na poważnie – ludzie, przeczytajcie to i zastanówcie się! Nie nad nimi już, lecz nad sobą…Wojciechowski
Film, który wstrząśnie Polską Film "Układ Zamknięty" w reżyserii Ryszarda Bugajskiego otrzymał prestiżową nagrodę świata biznesu - Wektora 2012 w kategorii "za odwagę w krzewieniu prawdy o polskim środowisku biznesowym." A prawda pokazana w filmie, jest bolesna - zwłaszcza dla przedstawicieli państwa polskiego. Mówił o tym podczas odbierania nagrody Grzegorz Bierecki szef Rady Nadzorczej Kasy Stefczyka, która sponsorowała powstanie filmu.
- Jaki trzeba być odważnym, aby pokazywać tę prawdę i upartym, aby doprowadzić do realizacji filmowej tej prawdy? - pytała konferansjerka prowadząca uroczystość wręczenie Wektorów. I odpowiedziała:
- Wektora 2012 za odwagę w dążeniu do przedstawienia prawdy o problemach, z którymi na co dzień zmagają się polscy przedsiębiorcy w starciu z bezwzględną machiną urzędniczą oraz za niezwykły upór, dzięki któremu realizacja filmu stała się możliwa, otrzymuje film – „Układ Zamknięty”.
Producentka filmu, Olga Bieniek: – Bardzo dziękujemy. Jest to dla nas nagroda wyjątkowa, ponieważ pierwsza związana z filmem, jeszcze przed jego premierą. Nagroda zajmie honorowe miejsce na półce z nagrodami, której jeszcze co prawda nie mamy, ale teraz jest pretekst, aby ją przygotować. Chciałam ją zadedykować tym wszystkim, którzy pracowali w tym filmie. Te dwa lata nie były łatwe, co państwo zobaczycie sami. Zapraszamy od 5 kwietnia do kin.
Mirosław Piepka, producent i scenarzysta "Układu Zamkniętego" – Film nasz porusza bardzo trudny temat i niewygodny dla przedstawicieli władz, którymi są prokuratury, sądy i urzędy skarbowe. Ostrzegano nas przed tą produkcją. Rzucano nam kłody pod nogi. Jeden z bardzo wysokich funkcjonariuszy państwa ostrzegał nas – mam nadzieję, że jednak w dobrej wierze, abyśmy tego filmu nie kręcili. Jednak od początku byliśmy przekonaniu o słuszności tej realizacji. Dziś mogę powiedzieć, że warto było. W tym miejscu chciałby szczególnie podziękować Kasie Stefczyka, która w bardzo trudnym dla nas momencie zdecydowała się zostać sponsorem głównym filmu. Grzegorz Bierecki, senator RP oraz szef Rady Nadzorczej Kasy Stefczyka, która była mecenasem i sponsorem obrazu – To jest film, który powstał bez wsparcia instytucji rządowych powołanych do wspierania dobrych filmów. To jest bardzo dobry film, wszyscy powinniście go obejrzeć. Ten film pokazuje zdarzenia, których nie chcielibyśmy przeżyć, pokazuje zdarzenia, które wydają nam się, że należą do przeszłości. A przecież to wszystko działo się w roku 2003, kiedy myśleliśmy, że mamy już za sobą takie metody. Zaangażowaliśmy się jako Kasa Stefczyka we wsparcie tego filmu po jego obejrzeniu. To wstrząsający materiał, wstrząsający dokument i myślę, że przyczyni się do tego, że pewne fakty, zdarzenia zostaną upamiętnione i powstrzyma się dalsze takie działania. Życzę państwu przyjemności z oglądania filmu. Przemówienia całej trójki wywołało spore poruszenie wśród gości, wśród których byli ministrowie z PO i PSL, byli premierzy - Marek Belka i Waldemar Pawlak i grono znanych przedsiębiorcow. Gdy Mirosław Piepka mówił o pogróżkach, jakie dostaw od funkcjonariuszy publicznych, po sali rozszedł się szmer. Gdy senator Bierecki powiedział: "ten film pokazuje zdarzenia, których nie chcielibyśmy przeżyć, pokazuje zdarzenia, które wydają nam się, że należą do przeszłości, konferansjerce wyrwało się niechcący słowo "mocne!", które można było usłyszeć, gdyż powiedziała je stojąc blisko mikrofonu. Film "Układ Zamknięty" powstał na podstawie prawdziwych wydarzeń, jakie miały miejsce w 2003 r. w Krakowie. Dwoje biznesmenów, którzy odnieśli sukces, a ich firma dobrze prosperowała padła ofiarą zmowy przestępczej organów ścigania i skarbowych. W rolę bezwzględnego i cynicznego prokuratora wcielił się Janusz Gajos. Jego pomocnikiem przy niszczeniu firmy i przedsiębiorców oraz ich rodzin był szef Urzędu Skarbowego, którego zagrał Kazimierz Kaczor. Zapowiada się prawdziwy hit, gdyż według zapowiedzi producentów w przeddzień premiery ujawnione zostanie nazwisko funkcjonariusza publicznego, który ostrzegał twórców obrazu przed jego stworzeniem. Slaw
Nie wiedzą czy tylko udają? O Trybunale Stanu dla Ziobry i Kaczyńskiego w kontekście sprawy doktora G. Któryś dzień z kolei trwa nagonka na Zbigniewa Ziobrę i Mariusza Kamińskiego. Sprzedawana jako szczytna akcja obrony sędziego Tulei przed zniewagami polityków (jak wiadomo w Polsce narażenie się Ziobrze lub Kamińskiego grozi męczeństwem, a nie faworami i pochwałami). Dłuższy czas polegało to tylko na produkowaniu masy słów. Ale pod koniec tego tygodnia posłowie Ruchu Palikota, a w ślad za nimi posłowie PO i SLD zaczęli głosić gromko, że to okazja do poszerzenia wniosku do Trybunału Stanu przeciw Ziobrze i Jarosławowi Kaczyńskiemu. Wniosku, który dotyczy zasadniczo całkiem innej historii – śmierci Barbary Blidy. I tu pomińmy na chwilę kwestię poglądów na te i inne osoby, albo te i inne czyny. Rzecz w tym, że takie poszerzenie jest niemożliwe.
Po pierwsze, sam sędzia Tuleya przyznaje, że powiadamia prokuraturę jedynie o zaniedbaniach, a nie przypadkach złamania prawa przez CBA. Krótko mówiąc, nie podoba mu się, że funkcjonariusze przesłuchiwali kogoś za długo, ale naruszenia tu przepisów nie znalazł, najwyżej dobrych obyczajów. No ale skoro tak, gdzie tu materiał dla Trybunału Stanu? Który zajmuje się przypadkami łamania prawa właśnie.
Po drugie, autorzy zasadniczego wniosku doskonale wiedzą, że aby kogoś nim uderzyć, trzeba mu przynajmniej próbować udowodnić osobisty udział w zdarzeniach. To dlatego z całej sprawy Blidy wobec Kaczyńskiego i Ziobry ostał się jedynie zarzut błahy i zresztą także wątpliwy: że jeden jako premier pozwolił drugiemu jako ministrowi sprawiedliwości koordynować prace innych ministrów. Rzekomo poza konstytucją. Choć próbowano tworzyć wrażenie, że ma się sądzić „morderców” byłej minister. Ale od tego jest zwykły sąd karny. W przypadku prac CBA to co najwyżej Mariusz Kamiński mógłby być jakoś obciążany odpowiedzialnością za pracę swoich podwładnych (którzy, powtórzmy raz jeszcze, nawet zdaniem Tulei prawa nie złamali). Ale szef CBA nie był konstytucyjnym ministrem. Z kolei takie „zbrodnie” jak niepochlebna wypowiedź Ziobry o doktorze G. z pewnością nie jest tak zwanym konstytucyjnym deliktem. Kaczyńskiego tu w ogóle nie ma. Koło się zamyka. Ja rozumiem, że posłowie Rozenek z Ruchu Palikota czy Olszewski z PO mogą sądzić, że da się stawiać kogoś przed Trybunałem Stanu za takie występki jak „tworzenie atmosfery” itd. Może zresztą tak nie sądzą, a jedynie wykorzystują to jako pretekst, aby jechać na jednym tonie: antypisowskiej i histerii. I przy okazji reklamować własne partie i własne twarze. Nie wiem co ci, czy inni posłowie wiedzą i rozumieją, a czego nie. Przekonałem się po latach pracy z nimi, że niejednym mogą zaskoczyć, także w dziedzinie ignorancji. Ale co myśli reporter TVN Krzysztof Skórzyński, zwykle unikający propagandy, kiedy robi na ten temat materiał – całkiem serio. I pozwalając się wygadać do woli Rozenkowi i Olszewskiemu, nie zadaje im jednego podstawowego pytania: czy wiedzą, że to tylko bicie piany? Bo żadnych możliwości poszerzenia wniosku nie ma i nie będzie. Zwykle nie pouczam polityków i dziennikarzy, że zamiast rozmawiać o jednym, rozmawiają o czym innym, bo życie publiczne ma swoje prawa. Ono się rządzi także logiką teatru. Ale tym razem trzeba powiedzieć: tracimy cenny czas. Są tematy, którymi i politycy i media powinny się zajmować. Fikcyjne oskarżenia do nich nie należą. Nawet gdy porzucimy emocje i posłużymy się na moment zimnym pragmatycznym, jak najbardziej lemingoidalnym rozsądkiem. Piotr Zaremba
Sędzia Tuleya całej prawdy jednak nie powiedział. Uwiódł agent CBA pielęgniarkę, czy nie uwiódł?
W sprawie doktora G. zapadł wyrok sądowy, ale kontrowersje wzbudza zarówno jego wysokość, jak i okoliczności. Za sprawą sędziego Igora Tulei, który dopuścił się co najmniej manipulacji - pisze "Wprost". Chodzi o kontrowersyjne uzasadnienie wyroku skazującego na łapówkarza Mirosława G., w którym jednoczesnie sedzia ostro zaatakował metody działań CBA. Sędzia napiętnował oficera biura, którego nazywa „Dużym Tomkiem”. Zarzuca mu, że uwiódł jedną z pielęgniarek tylko po to, by wynosiła dokumenty ze szpitala MSWiA. Z dostępnej dziś wiedzy w tej sprawie można jedynie wnioskować, że sędzia dopuścił się jednak lekkiej manipulacji. Do czego sam się pośrednio przyznał, wbrew zapowiedziom nie zawiadamiając prokuratury o przestępstwach CBA, a jedynie wysyłając informację o nieprawidłowościach. Teraz sąd zapowiada skargę w sprawie agenta, który miał uwieść pielęgniarkę. Nie wiadomo, czy ją zrealizuje - czytamy w artykule.
Dziennikarze "Wprost" zadają pytanie: Czy jednak Honorata K. została rzeczywiście uwiedziona? Adwokat doktora G., Adam Jachowicz tak przedstawia sprawę:
(…) To zawiedziona kobieta, której Tomasz N. obiecał małżeństwo. Razem z nim jeździła w świętokrzyskie i na Podkarpacie. Tomasz N. miał jej powiedzieć że ma ciężko chorego wujka i chce się dowiedzieć ile będzie kosztowała operacja u G. Przejęła się swoim chłopakiem, właściwie narzeczonym, bo przecież mieli już datę ślubu. Jeździli po domach, udawali zakochaną parę. Ona była rozpoznawalna przez pacjentów bo pracowała na oddziale. Ale żadna z osób z którymi rozmawiała z narzeczonym u boku, nie przyznała, że dała cokolwiek doktorowi G. – mówi Jachowicz. Inną wersję wydarzeń przedstawiają koleżanki Honoraty K., która pracuje w jednym z podwarszawskich szpitali. Z ich relacji wynika, że nie czuła się uwiedziona, a dużego Tomka znała wcześniej, jeszcze kiedy był policjantem (zanim trafił do CBA). Relacjonują one także, że Honorata K. wciąż jest związana z "Dużym Tomkiem". Tego wszystkiego jednak sędzia Tuleya nie powiedział. Wprost.pl/Wuj
WOŚP, czyli Wielka Ogólnopolska Ściema Państwa. „Prywatne pieniądze warto dać na naprawdę szczytne cele” Co roku polska debata publiczna w styczniu skupia się na inicjatywie Jerzego Owsiaka. WOŚP jest w centrum wydarzeń i przyciąga uwagę Polaków. Choć zachwyt nad Orkiestrą wciąż dominuje w przekazach medialnych, coraz częściej słychać głosy krytyczne, coraz więcej osób mówi, że Owsiakowi pieniędzy nie da. Bowiem coraz lepiej widać, że pod płaszczykiem dobrych uczynków i medialnej presji kryją się w tym przypadku również bardzo negatywne tendencje, szkodzące Polsce i Polakom. W argumentacji przeciwników WOŚP padają na ogół takie argumenty:
1. WOŚP nie pomaga konkretnym ludziom, tylko wspiera system, kupuje sprzęt, wyposaża placówki publiczne, robi szkolenia – podwyższa tym samym koszty obywateli, wyręcza państwo, zwalniając je również z obowiązku analizy i reagowania na negatywne zjawiska, uzdrawiania spraw systemowych i ustrojowych.
2. Koszty działalności WOŚP są zbyt duże – okazuje się, że organizacja zżera ogromną część zbieranych pieniędzy, organizuje koncerty, opłaca artystów itd., co w sposób oczywisty powoduje, że pomoc nie jest efektywna (szczególnie w porównaniu z innymi organizacjami).
3. Istnieje w Polsce niezrozumiała presja medialno-społeczna, by dawać pieniądze na WOŚP. Tymczasem działania charytatywne nie mogą się opierać na wymuszaniu czegokolwiek czy szantażu emocjonalnym. Przy okazji WOŚP czuje się presję: „kto nie da, ten świnia”.
4. Pod płaszczykiem WOŚP prowadzona jest promocja ideologii liberalno-lewackiej. Wyrażona została ona przez Owsiaka znanym powiedzeniem „róbta, co chceta”. I nie jest wcale prawdą, że wycofał się on z promowania jednej strony cywilizacyjnego sporu. Świadczy o tym wyrażone ostatnio poparcie dla zabijania starszych i chorych osób.
5. Przekazy medialne oraz atmosfera wokół WOŚP sprawiają, że Polacy dając raz w roku pieniądze na akcję Owsiaka zyskują nieformalny certyfikat elit społeczno-politycznych III RP na bycie przyzwoitym. Panuje w Polsce ciche przekonanie, że jak się da na WOŚP, to się jest porządnym i nic więcej się nie liczy. To znów plasuje inicjatywę w myśli liberalno-lewicowej. Istnieje bowiem cicha sugestia, że liczy się tylko ten jeden dzień, ten jeden datek. W ciągu roku można robić, co tylko dusza zapragnie...
6. Istnieje niezrozumiałe działanie medialno-państwowe wspierające WOŚP. Jak słusznie wskazywał Grzegorz Górny, bez niego działanie i wyniki akcji byłyby mizerne (choć w porównaniu np. z Caritasem i tak są blade). Co szczególnie istotne, media publiczne oraz niemal cały aparat państwa sprzyja i włącza się w WOŚP. Czyni to za pieniądze podatników, angażując je w konkretną inicjatywę o silnym zabarwieniu ideologicznym oraz olbrzymich kosztach własnych. Zdaje się, że nikt nawet nie jest w stanie policzyć ile państwo, czyli obywatele, dają na WOŚP (w postaci zakupionych przez miasto i wyremontowanych figurek przekazanych na WOŚP, w postaci zaangażowania ministerstw w akcję, żołnierzy, policjantów, urzędników i urzędów). Za tę hojność płacą Polacy.
Argumentacja przytoczona powyżej wydaje się być zasadna i dobrze umotywowana. Płynie z niej obraz zatrważający. Gdyby bowiem ktoś planował powstanie inicjatywy, która zwalnia państwo z jednego z podstawowych jego obowiązków (m.in. modernizacji służby zdrowia), a jednocześnie drenuje kieszenie obywateli, umacnia negatywne ideologie i utrudnia naprawę kraju (poprzez sztuczne rozwiązywanie problemów) oraz skupia na sobie potencjał społeczny (sprawiając, że Polacy innymi, bardziej szlachetnymi inicjatywami czy prawdziwym rozwiązaniem problemów się nie interesują) zapewne nic lepszego niż akcja Owsiaka by nie wymyślił...Nie trzeba wspierać sztucznie nagłaśnianej akcji, której inicjatorzy zyskują wiele, a której odpryski sprzyjają powiększaniu polskich patologii. Przecież nasze prywatne pieniądze można dać na organizacje, której cele są naprawdę szczytne, a działalność efektywna.Na WOŚP, w wyniku zaskakujących decyzji urzędników publicznych, każdy podatnik i tak przekaże tę sporą sumkę... Blog Stanisława Żaryna
Miłosierdzie a spektakl medialny Pamiętajmy, że „wiara bez uczynków jest martwa”. Zagadnienie miłosierdzia nie może być rozmywane. Uważam, że uczynki miłosierdzia chrześcijańskiego mogą przyciągać do Kościoła, także tych, którzy od Niego odeszli. Miłosierdzie chrześcijańskie jest dla nas zadaniem. Coraz więcej ludzi podejmuje to zadanie i z tego należy się cieszyć – mówi w rozmowie z PCh24.pl ks. Bogdan Kordula, dyrektor Caritas Archidiecezji Krakowskiej. W niedzielę, za sprawą spektaklu medialnego będzie głośno o akcji zbiórki do puszek Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. W tym szumie medialnym nie ma zbyt wiele miejsca dla organizacji, których pomoc nie jest może tak spektakularna i medialna, jednak ma ona charakter systematyczny i ciągły. Zapytam może przewrotnie, czy dziś da się skutecznie pomagać zgodnie ze słowami „niech nie wie lewica, co czyni prawica”?
Organizacje, które zajmują się pomocą, w tym także kościelne w celu skutecznej pomocy muszą przede wszystkim dobrze rozeznać i rozpoznać beneficjentów pomocy. Najskuteczniejsza pomoc dochodzi przez kościelne organizacje parafialne i zespoły Caritas przy nich funkcjonujące. W takich wspólnotach ludzie bowiem znają się najlepiej i wiedzą o swoich problemach najwięcej. Dotyczy to zarówno parafii wiejskich, jak i miejskich. Ludzie wiedzą z jaką pomocą trzeba przyjść i do kogo ją skierować. Nie zawsze jest to pomoc o charakterze materialnym, czasem np. trzeba wsparcia w pracach domowych. Nie ma już praktycznie pomocy anonimowej, trzeba wiedzieć w jakim kierunku idzie. Jest to także konieczne ze względu na potrzebę rozliczenia tego wsparcia, tak by być fair wobec darczyńców. Dzielący się pragną wiedzieć czy ich pomoc nie jest marnowana lub wydawana niezgodnie z ich intencją.
Jak pomagać, by nie zaszkodzić beneficjentom? Na pewno zła pomoc uzależnia. Osoby będące uzależnione od pomocy społecznej przychodzą do nas z postawą roszczeniową. My zaś jako organizacja pozarządowa pomagamy w sposób jaki uważamy za adekwatny. Nie prowadzimy szerokiego rozdawnictwa zarówno pieniędzy jak i rzeczy. Pomocy w sytuacjach kryzysowych np. opłacenie rachunków za prąd udzielamy tylko raz na rok, by ktoś nie przywyknął do takiej sytuacji. Wspierając systematycznie także wskazujemy na to, że beneficjent może zaoszczędzić pieniądze, by je spożytkować na inne konieczne cele. Sytuacją wymagającą szczególnej uwagi są tragiczne wydarzenia prowadzące do szybkiej degradacji człowieka. Mogą to być ciężka choroba, kalectwo, utrata dobytku. Wtedy najważniejsze jest dotarcie do takiej osoby, która może wstydzić się zwrócić o pomoc.
Czy media pomagają pomagać? Generalnie tak. Media potrafią łagodzić i otwierać serca ludzkie, pokazując historię ludzi którzy dzięki naszej pomocy stanęli na nogi. Pokazując efekt pomocy „nakręcają” spiralę wsparcia. Pojawiają się, też na szczęście rzadko sytuacje, w których te same media potrafią bardzo ostro i nie zawsze sprawiedliwie punktować marnotrawienie funduszy. Dlatego staramy się dbać o powierzone nam środki, by nie dawać pożywki tropiącym „afery”.
Czy na przestrzeni pracy księdza w Caritasie dostrzega ksiądz zmiany w sposobach udzielania pomocy, jak i wśród osób pomagających i tych do których pomoc trafia? W Caritas mamy dwa rodzaje pomocy. Jedna to wsparcie systematyczne, instytucjonalne – tworzenie placówek pomocowych dla osób starszych, dzieci, samotnych matek, bezdomnych, ofiar przemocy. We współczesnych czasach ludzie oczekują, że placówki społeczno-opiekuńcze wyręczą rodzinę w jej funkcji pomocowej. Dlatego dotarcie z fachową i kompetentną pomocą do osób potrzebujących jest tak istotne. To musi być działalność profesjonalna i prowadzona w sposób systematyczny. W opinii socjologów, z którymi rozmawiałem, bieda w Polsce się nie zwiększa. Jednak coraz częściej jest ona dziedziczona. Całe rodziny wchodzą w ten sposób w obszar biedy. Dlatego tak ważna jest praca z młodym człowiekiem. Konieczne jest ukazanie mu innej perspektywy niż ta, jaką jest życie z zasiłku, który się przeje i czeka na kolejna wypłatę. Dlatego współcześnie tak ważny jest nacisk na dopilnowanie edukacji młodego pokolenia. Caritas chce pokazać dzieciom i młodzieży inne sposoby funkcjonowania np. organizując kolonie zimowe i letnie. W wolontariat Caritasu zaangażowanych jest przede wszystkim znaczna liczba ludzi młodych, gimnazjalistów i uczniów szkół średnich. Wśród studentów dominuje pewna akcyjność działania. W parafiach nie brakuje ludzi zaangażowanych w działalność kół Caritasu, ale są to głównie ludzie starsi. Brakuje ludzi, którzy właśnie co przeszli na emeryturę i mogliby podzielić się swoim świeżym jeszcze doświadczeniem. Wolontariat jest zjawiskiem już ugruntowanym. Realizujemy program szkolnych kół Caritas, by uwrażliwić młodych, tak by dla nich pomaganie było czymś oczywistym i bliskim. To szansa że wyrośnie pokolenie, które zetknęło się z ideą Caritas i znajdzie w sobie chęć do kontynuowania działalności w wieku późniejszym.
Caritas jest organizacją kościelną. Czy w ramach udzielanej pomocy znajduje się także komponent wsparcia duchowego czy moralnego? Oczywiście. Przykładem mogą być siostry zakonne pracujące jako pielęgniarki środowiskowe. Często, jak mówią, mają więcej pracy na tych właśnie polach niż w sferze medycznej. Starają się łagodzić napięte stosunki rodzinne, godzić skłóconych i jednocześnie pomagać. Ludzie, którym pomagamy potrzebują nie tylko tej pomocy wymiernej, ale także tego by ich wysłuchać, pozwolić im się otworzyć i przynieść im pokój. Znaczek Caritas nas zobowiązuje. Chcemy dać człowiekowi nadzieję. Z tej perspektywy jesteśmy też oceniani. Ludzie przychodząc do nas, widząc znaczek Caritas tego się właśnie spodziewają- takiego podejścia do ich problemów. Dlatego staramy się też na to zwracać uwagę na to naszym pracownikom. Obowiązuje ich kodeks etyczny Caritas. Praca u nas wiąże się z duchowym optymizmem, pamiętamy, że musimy też nieść jakąś formę ewangelizacji. Pracujemy dla wszystkich zarówno dla wierzących, jak i niewierzących. Nasi pracownicy, by pomagać zgodnie z ideą Caritas przeżywają dni skupienia. Wierzę, że jeśli człowiek ma w sobie dużo wiary i mocy może ją przekazać innym. Jeśli jestem wypalony i nie mam nadziei, to pomoc przychodzi z trudem lub wcale jej nie ma. Z mojego bogactwa mogą czerpać inni.
Udział w akcjach charytatywnych może być czasem plastrem zagłuszającym wyrzuty sumienia. Wrzucę do puszki i już mam „czyste sumienie”. Na pewno nie unikniemy takiego nastawienia u wielu ludzi. Dają, wrzucają i uważają że mają spokój. Dla spokoju ducha są w stanie dać nawet proszącym pod sklepami, choć wiedzą, że pieniądze te zostaną przeznaczone na alkohol. Choć akcyjna pomoc jest potrzebna, my zachęcamy i pokazujemy, że miłosierdzie chrześcijańskie to znacznie więcej niż materialna pomoc. Problem starzenia się społeczeństwa jest tu jednym z większych wyzwań. Osoby w podeszłym wieku są spychane na margines, przeszkadzają, konieczność udzielania im pomocy może wywoływać konflikty. Starsi ludzie czują się przede wszystkim samotni i niepotrzebni. Dlatego organizujemy osoby, które np. dzwonią do takich osób lub po prostu z nimi są i rozmawiają.
Zatem naczelną zasadą jest miłosierdzie chrześcijańskie? Dla nas taką encyklopedią miłosierdzia jest encyklika „Deus Caritas Est” papieża Benedykta XVI z 2006 roku. Pamiętajmy, że „wiara bez uczynków jest martwa”. Zagadnienie miłosierdzia nie może być rozmywane. Uważam, że uczynki miłosierdzia chrześcijańskiego mogą przyciągać do Kościoła, także tych, którzy od Niego odeszli. Miłosierdzie chrześcijańskie jest dla nas zadaniem. Coraz więcej ludzi podejmuje to zadanie i z tego należy się cieszyć.Rozmawiał Łukasz Karpiel
NBP wspiera księdza TVN Mamy kolejny rozłam w lewicy: jedni chcą zdjąć krzyż w Sejmie i ukrzyżować Ojca Rydzyka, podczas kiedy drudzy wspierają finansowo wybranych księży. Dlaczego ojciec celebryta Kazimierz Sowa stał się faworytem laickiego NBP Marka Belki? W czasach PRL komuniści zacięcie tępili Kościół, ale dogadywali się bardzo dobrze z tzw. “księżami patriotami”, którzy dążyli do podporządkowania Kościoła władzom PRL i manipulowali wiernymi, realizując propagandowe cele wyznaczone przez komunistyczne władze. Ta stara tradycja nie umarła wraz z upadkiem PRL. Jesteśmy świadkami lansowania przez Narodowy Bank Polski księży, którzy przeszli potulnie na stronę salonu III RP. Szefem NBP jest Marek Belka, były sekretarz komitetu uczelnianego PZPR na Uniwersytecie Łódzkim, znany technokrata i aparatczyk SLD. Protegowany Belki, Paweł Gricuk, jest członkiem rady nadzorczej TVN. Szefem biura Marka Belki w NBP jest z kolei Sławomir Cytrycki, były współpracownik tajnych służb PRL:
roan.salon24.pl/236981,ritmo-i-belch-w-nbp
To zacne towarzystwo upodobało sobie z jakiś względów ojca celebrytę Kazimierza Sowę, proboszcza parafii TVN, o którym niedawno pisaliśmy:
monsieurb.nowyekran.pl/post/85267,ksiadz-uwiedzony
W 2010 roku ojciec Sowa został laureatem konkursu NBP im. Władysława Grabskiego za propagowanie idei własności i etyki biznesu. Niestety, mało kto słuchał wizjonerskiego głosu ojca Sowy, bo jak kradli tak kradną. Wystarczy tylko poczytać codzienne gazety. Z tego chyba powodu NBP poszedł dalej za ciosem i przyznał ojcu Sowie oraz jego stacji grant pieniężny, który sfinansuje dalsze rozważania na temat etyki biznesu. Rozważania poprowadzi Ryszard Petru, protegowany Leszka Balcerowicza, który szczęśliwym trafem znajduje się w kapitule powyżej wymienionego konkursu NBP.Ryszard Petru jest też partnerem w formie doradczej PricewaterhouseCoopers (PwC), która tradycyjnie zatrudnia postępowe gwiazdy naszego ekosystemu, od Jacka Sochy do Witolda Orłowskiego. PwC od lat audytuje także finanse ITI I TVN Ojciec celebryta Sowa, którego widzimy na salonach z nieodstępnym kielichem czerwonego mszalnego wina w ręku, jest cennym nabytkiem dla salonu. W razie potrzeby można go wystawić w słusznej misji w TVN24, TOK FM lub Wyborczej. Warto więc w niego inwestować, tym bardziej że płacą za to podatnicy. Balcerac
Prof. Romuald Szeremietiew: To było gorzkie zwycięstwo Pierwsza część wywiadu z prof. dr. hab. Romualdem Szeremietiewem, byłym ministrem i wiceministrem obrony narodowej Zygmunt Białas: W latach 1997 - 2001 był Pan w rządzie Jerzego Buzka I wiceministrem obrony narodowej. Jaki zakres obowiązków był Panu przydzielony? Co chciał Pan i co zdążył zrealizować? Romuald Szeremietiew: Wcześniej w 1992 r. byłem wiceministrem, a następnie krótko ministrem obrony w rządzie premiera Olszewskiego. W 1997 r. kierowałem partią (RdR-OP) i w tym charakterze współtworzyłem Akcję Wyborczą Solidarność. Wraz z grupą specjalistów (jednym z nich był Sławomir Petelicki) opracowałem program AWS w dziedzinie obronności. Byłem też tzw. murowanym kandydatem na ministra obrony w przyszłym rządzie AWS. Jednak Marian Krzaklewski i przyszły premier Jerzy Buzek, w rozmowach koalicyjnych oddali MON Unii Wolności. Buzkowi bardzo zależało na ministerstwie skarbu, na które mieli chrapkę „unici”. Krzaklewski i Buzek zaoferowali więc Januszowi Onyszkiewiczowi MON i dzięki temu przeforsowali na ministra Skarbu kolegę Buzka Emila Wąsacza. Mnie tłumaczono, że powinienem zrezygnować „z osobistych ambicji”, a swój program będę mógł zrealizować jako zastępca Onyszkiewicza dzięki wsparciu ze strony premiera. Buzek pokazywał mi umowę koalicyjną z UW, w której wpisano istotne elementy z mojego programu dot. obronności (np. budowę Obrony Terytorialnej). Buzek zapewniał, że gdyby Onyszkiewicz nie chciał programu realizować, to on jako premier zmusi go do tego. Usłyszałem nawet – Onyszkiewicz nie zna się na wojsku i tak naprawdę ty będziesz kierował resortem. Objąłem więc drugie w hierarchii służbowej MON stanowisko sekretarza stanu zarządzającego pionem uzbrojenia i infrastruktury. Odpowiadałem m.in. za techniczną modernizację armii. Jak się okazało, przyszło mi działać w bardzo trudnych warunkach, bowiem Onyszkiewicz miał mój program w nosie i blokował działania, a premier nie dotrzymał słowa i nie zamierzał mnie wspierać.
ZB: Jak wyglądała współpraca z kolejnymi ówczesnymi ministrami obrony narodowej: Januszem Onyszkiewiczem i Bronisławem Komorowskim? Które Pańskie działania były przeciwstawne wyobrażeniom szefów MON i ewentualnie sprzeczne z ich interesami? RSz: Współpraca wyglądała źle, bowiem obaj ministrowie starali się utrudniać wykonywanie moich obowiązków. I mieli ku temu duże możliwości. MON jest dość specyficznym resortem - w nim dosłownie o wszystkim decyduje minister. Ja, będąc tym drugim w hierarchii służbowej urzędnikiem, nie mogłem bez zgody ministra zwolnić podległego mi pracownika. Miesiącami trwał stan, gdy wskazany do odwołania urzędnik ciągle zajmował stanowisko, a wymieniony w moim wniosku do objęcia tej funkcji czekał miesiącami na akceptację ministra. W końcu zacząłem robić wykazy spraw niezałatwionych, w których występowałem do ministra, i prosić o interwencję premiera. Buzek jednak nic nie robił. Takie przepychanki z ministrem i jego zausznikami w sprawach związanych z usprawnianiem systemu zamówień i zakupów uzbrojenia w MON trwały właściwie cały czas. A sytuacja pogorszyła się, gdy ministrem został Komorowski. Jego współpracownicy chcieli wprost decydować o tym, co robią podległe mi departamenty. Zaczęły się próby wywierania nacisków na moich podwładnych w sprawie przetargów. Szczególnie jeden emerytowany generał, zaufany Komorowskiego, był w tym bardzo aktywny. A moi podwładni byli odporni na naciski. Więc Komorowski postanowił przeprowadzić reorganizację ministerstwa w taki sposób, aby przejąć w bezpośredni zarząd podporządkowane mi departamenty i biura. Nie pozwoliłem na to i wtedy… „wybuchła” afera korupcyjna w MON. W następstwie na wniosek Komorowskiego Buzek usunął mnie z MON.
ZB: Będąc wiceministrem był Pan na polecenie swych szefów inwigilowany przez kontrwywiad WSI. W lipcu 2001r. ukazał się w "Rzeczpospolitej" artykuł Bertolda Kittela i Anny Marszałek, w którym autorzy zarzucili Panu oraz Pańskiemu asystentowi Zbigniewowi Farmusowi korupcję. Nastąpiły nieoczekiwane zmiany w Pańskim życiu i zmagania z prokuraturą, sądami i ciągła walka o dobre imię... RSz: To był ciężki cios. Doświadczyłem prześladowań w okresie PRL, gdy ścigała mnie Służba Bezpieczeństwa i kilka lat przesiedziałem w ciężkim więzieniu, ale to, co zrobiono w lipcu 2001 roku, było bez porównania gorsze. Zostałem nazwany złodziejem publicznych pieniędzy i okryty hańbą. To uderzyło rykoszetem w moją żonę i matkę, w moich przyjaciół. A więc nie tylko ja musiałem znosić liczne upokorzenia. Obrzydliwie zachowali się Onyszkiewicz i Komorowski. Czytałem w gazetach ich wypowiedzi, jak bez zażenowania opowiadali, że mnie „kontrolowali” przy pomocy WSI. Komorowski nawet ubolewał, że nie udała się jakaś prowokacja, która miała dostarczyć „twarde dowody” i mnie całkowicie pogrążyć. Po dziewięciu latach postępowań w prokuraturze i sądach zostałem całkowicie uniewinniony, a więc wygrałem walkę o oczyszczenie imienia, ale to było gorzkie zwycięstwo.
ZB: Czy ta hucpa wywołana przez... No właśnie, przez kogo? Czy ta hucpa była konieczna. Czy nie dało się załatwić sprzecznych interesów w sposób bardziej cywilizowany? RSz: Była to nie tylko hucpa, ale przede wszystkim precyzyjnie zaplanowana akcja usunięcia mnie z MON. Jako minister odpowiadający za techniczną modernizację wojska stawiałem na polski przemysł obronny. Podkreślałem, że za granicą powinniśmy kupować technologie, licencje, ale produkcję należy lokować w polskich zakładach. Tymczasem moi przełożeni, ministrowie obrony uważali, że taniej będzie uzyskać broń za granicą i widzieli sens w przejmowaniu demobilu od obcych armii. Znamienne, że zostałem mocno skarcony za haubicę „Krab”. Przypomnę, kupiliśmy od Anglików licencję, na tej podstawie polscy konstruktorzy zbudowali prototyp działa, które miało być produkowane przez Hutę Stalowa Wola. We wspomnianym wyżej artykule dziennikarze „Rzeczpospolitej” napisali, że mój współpracownik domagał się łapówki przy zakupie haubicy. Komorowski program wstrzymał uznając, że trefne „działo Szeremietiewa” nie jest wojsku potrzebne. Po latach okazało się, że nie było żadnych łapówek i MON wrócił do uzbrajania wojska w „Kraby”. Takich przykładów mógłbym podać więcej. Były więc w MON dwa różne stanowiska – uzbrajanie WP za granicą, w tym z demobilu obcych armii, lub z produkcji polskich zakładów. Taka to była „sprzeczność interesów”. Dlatego pośrednio można wskazać, komu zależało na usunięciu mnie z MON.
ZB: W listopadzie 2010r. został Pan uniewinniony z wszelkich zarzutów. Zdaje się, że przed człowiekiem walczącym kiedyś czynnie z reżimem komunistycznym oraz byłym ministrem i wiceministrem obrony narodowej otwarta jest droga do kontynuacji kariery politycznej? RSz: Po tym, co mnie spotkało, powrót do polityki jest praktycznie niemożliwy. Atak był bardzo głośny, kompromitujące informacje podawano szeroko w wiarygodny sposób, a o uniewinnieniu były w paru gazetach malutkie wzmianki. Ponadto wielu kiedyś uwierzyło, ze jestem złodziejem i zwłaszcza tym z polityki dziś głupio się przyznać, że dali się nabrać. Słowo przepraszam nie przeszło przez gardła redaktorów „Rzeczpospolitej”. Komorowski w lipcu 2001 r. deklarował, że gdyby okazało się, że niesłusznie mnie obwinił, to on zrezygnuje z kariery politycznej. Tak mu nakazuje honor – podkreślał. Co wart jest jego honor - widzimy. Do tego mam bardzo skonkretyzowane poglądy na to, co należałoby zrobić z wojskiem, jak powinno funkcjonować ministerstwo obrony i jaki powinien być system obrony państwa. I głośno o tym mówię. Moje poglądy nie znajdują aprobaty w kierownictwach partyjnych zarówno sił rządzących, jak i opozycyjnych, więc na żadną „karierę” nie mam co liczyć.
ZB: W lutym 2001r. uzyskał Pan stopień doktora habilitowanego nauk wojskowych. Jako znany i ceniony specjalista w tym zakresie wielokrotnie podkreśla Pan, że "posiadanie własnego przemysłu zbrojeniowego jest jednym z głównych filarów bezpieczeństwa i suwerenności państwa". Jak więc wygląda praktycznie realizacja tego postulatu w naszym kraju? RSz: Polski przemysł obronny tak naprawdę istnieje wbrew temu, co go ze strony czynników rządowych spotyka. Mimo tych wszystkich konsolidacji, restrukturyzacji, prywatyzacji, komercjalizacji, itp., itd. jest ciągle fatalnie. Nie ma trwałej i pewnej strategii budowania polskiej zbrojeniówki. Ma ona kilku panów (obrona, gospodarka, skarb) uważających przemysł obronny za balast, którego trzeba się pozbyć. Broń Polska kupuje głównie za granicą, a nakłady na badania i zdobywanie nowych technologii wojskowych wyglądają żałośnie. Nieudolnie poruszamy się na rynkach obcych – wykonujemy kontrakty ze stratami, jak to było z dostawą czołgów do Malezji. Moje wołanie o właściwe potraktowanie produkcji obronnej i lotniczej jest wołaniem na puszczy.
ZB: Na uzbrojenie polskiej armii składają się amerykańskie samoloty F-16, fińskie transportery opancerzone 'Rosomak' oraz izraelskie rakiety przeciwpancerne 'Spike'. Jest Pan krytycznie nastawiony do tych rozwiązań. Dlaczego? RSz: W każdym przedsięwzięciu, także w przypadku uzbrojenia, ważne są dwie kategorie: uzyskany efekt i poniesiony koszt. Po pierwsze, trzeba kupować najnowsze rozwiązania, tak więc jaki był sens kupowania samolotu tzw. IV generacji (F-16), gdy w USA finalizowano projekt samolotu V generacji (F-35)? Do tego współczesne systemy uzbrojenia są bardzo drogie. Chcąc zmniejszyć tę dolegliwość wymyślono tzw. offset czyli umowy zobowiązujące dostawcę do angażowania się w gospodarkę kraju kupującego uzbrojenie poprzez kooperację z jego zakładami, składanie zamówień na produkty, dostarczanie nowoczesnych technologii itp. Jeśli od tej strony spojrzymy na wymienione w pytaniu zakupy, to widzimy, że polska strona nie potrafiła lub nie chciała wynegocjować korzystnych rozwiązań dokonując zakupów broni w firmach USA, Finlandii czy Izraela.
ZB: W swym tekście zatytułowanym "Zabójcy Gawrona" zwraca Pan także uwagę na opłakany stan Polskiej Marynarki Wojennej. Dlaczego nasze uzbrojenie na morzu jest ważne? Może jednak rację mają ci, którzy uważają, że zadania obrony morskiej są zbyt drogie i niekoniecznie priorytetowe? RSz: Polska ma długie wybrzeże morskie, a dużo towarów i surowców (ma być gazoport) dociera i będzie docierać do polskich portów, więc jest co ochraniać i czego bronić na morzu. Ponadto mamy w pobliżu Trójmiasta rosyjskie siły morskie z bazami w Kaliningradzie (Królewiec) i Bałtijsku (Piława). Ćwiczenia „Zapad 2009” wraz z desantem rosyjskiej piechoty morskiej na plażach przypominających gdańskie daje do myślenia. Ten kierunek musi być kontrolowany przez polskie siły i nie da się tego zrobić bez okrętów, np. przy pomocy jakiejś nadbrzeżnej baterii rakiet. Z PMW można by zrezygnować, gdyby przestała istnieć Bałtijskij fłot, na co się jednak nie zanosi.
ZB: Były minister obrony narodowej Bogdan Klich przeprowadził 'rewolucyjne' zmiany w Wojsku Polskim - zrezygnował z poboru powszechnego i wprowadził armię zawodową. Pan krytykuje zdecydowanie i ostro te posunięcia i stwierdza: "Siły zbrojne RP są w głębokiej zapaści". Jest więc tak źle? RSz: Polska ma kilka milionów ludzi zdolnych do noszenia broni. Nie będą oni przydatni w obronie kraju, jeśli wcześniej nie nauczą się posługiwać bronią, nie poznają żołnierskiego rzemiosła. Powiada się, że wojny wygrywają rezerwiści. Dlatego jednym z najważniejszych zadań wojska okresu pokojowego jest szkolenie rezerw. W razie zagrożenia wojennego przeprowadza się mobilizację, czyli zwiększa kilka razy armię czasu pokojowego powołując rezerwistów, ludzi wcześniej wojskowo przeszkolonych. Skoro jest tylko armia zawodowa, to po zniesieniu poboru z czasem nie będzie przeszkolonych rezerw i nie będzie kogo mobilizować na wojnę. A byłoby niedopuszczalne, by w razie konfliktu zbrojnego ludzie nieprzeszkoleni byli kierowani na front. To nie zapewni skutecznej obrony, a spowoduje wielką liczbę ofiar wśród obrońców. Innymi słowy mała armia zawodowa - na dużą nas przecież nie stać - być może będzie skuteczna w akcjach poza granicami kraju, ale raczej nie zapewni bezpieczeństwa Polsce w razie wybuchu wojny. Po wojnie gruzińsko -rosyjskiej amerykańscy eksperci orzekli, że „ekspedycyjna” armia gruzińska nie mogła obronić kraju przed Rosjanami. Czym innym jest przecież patrolowanie afgańskich bezdroży i ściganie partyzantów, a czym innym odpieranie armii regularnej uzbrojonej w czołgi, śmigłowce i samoloty. Minister Klich zbudował w Polsce zawodową armię ekspedycyjną.
ZB: Dziękuję Panu Ministrowi za rozmowę. Proszę też, by za kilka dni zechciał Pan odpowiedzieć na dalsze pytania, które będą związane z tragedią smoleńską i aktualną sytuacją polityczną w Polsce. RSz: Chętnie odpowiem na kolejne pytania.
Jadwiga Staniszkis: ostatni paradoks Wisławy Szymborskiej A może - jej ostatni złośliwy żart. Chodzi o zapis w testamencie ustanawiający stypendium dla młodych pisarzy imienia Adama Włodka. To szczególne kuszenie, bo przyjęcie stypendium odbierze beneficjentowi prawo do osądzania Włodka (i innych), którzy kolaborowali z reżimem w czasach stalinizmu. A takie narzucone sobie milczenie nieuchronnie zniszczy wewnętrzną zdolność rozróżniania między dobrem a złem. Poszukiwane racjonalizacji i usprawiedliwień (na przykład Joanna Szczęsna mówiąca: „był młody”) w sposób niezamierzony uczyni z beneficjenta stypendium – wspólnika. Tak właśnie działał komunizm, który nawet ofiary próbował czynić współwinnymi. Owe - słynne z czasów komunizmu samokrytyki - z „sam sobie wyznacz karę”(co przekształcało osobę niewinną we współpracownika oskarżenia), owe (powtórzone niedawno przez Michnika w "Gazecie Wyborczej") argumenty, że liczą się intencje, a nie – skutki , w sposób pełzający niszczyły w ludziach podmiotowość moralną. Niektórzy mówią, że w tamtej erze zniewolenia nie było miejsca na moralność. Nieprawda. Moralność to wybór i gotowość na jego konsekwencje. Wybór zaś oznacza wolność. I w tym sensie - jak pokazał choćby ojciec Kolbe w Oświęcimiu - to, czy jesteśmy wolni, zależy głównie od nas samych. W czasach pauperyzacji młodych pisarzy stypendium Szymborskiej tworzy niebezpieczną sytuację gry z własną wewnętrzną wolnością. Komunizm demoralizował ideologią. Ale i - przekupując. Szymborska zza grobu tylko kusi. Zapewne rozumiała że w puli jest także niemożność osądzania jej samej. Komunizm straszył. Ale w obu wypadkach zamach na wewnętrzną wolność jest podobny. Ta surrealistyczna ciągłość (czy raczej próby jej przywrócenia) występuje także w innym wymiarze. Dowiadujemy się, że Kwaśniewski otrzymuje wysoką pensję za doradzanie w firmie Kulczyka. Trudno powstrzymać się tu od pytań. Czy w Polsce było tak jak w Rosji, że majątki oligarchów zaczynały się nie tylko od indywidualnego talentu i zasobów ale były również prowizjami od zarządzania zawłaszczonym majątkiem partii komunistycznej? W Rosji, ci, którzy o tym zapomnieli i przestali płacić działkę na coraz bardziej prywatyzowany fundusz partyjny (Chodorowski, Bierezowski), stawali się wrogami publicznymi. Zapewne Miller (ale też Huszcza, ostatni skarbnik PZPR) wiedzą, czy w Polsce również funkcjonuje taka, niejawna, siec zobowiązań? Nie mam dostatecznej wiedzy, aby odpowiedzieć na te pytania. Ale - podobnie jak w wypadku stypendium im. Włodka - mam wrażenie, że chodzi tu o pułapkę w stylu Catch 22 Hellera. Kto nie wie, o co chodzi, niech przeczyta. Jadwiga Staniszkis
Polacy zarabiają coraz mniej. Oni zgarniają miliony...Dla prezesów kryzys się już skończył. Ich zarobki rosną, gdy tymczasem dochody pracowników nie przekraczają poziomu inflacji. Czy to największy błąd współczesnego świata? Tak uważają setki ekspertów przepytanych w ramach dorocznego badania World Economic Forum. Właśnie rosnące rozwarstwienie zarobków wskazano jako największe zagrożenie dla światowej ekonomii w 2013 roku. Zbyt duże różnice płac wyprzedziły w rankingu zagrożeń m.in. kryzys fiskalny, wzrost emisji gazów cieplarnianych oraz kryzys w dostępie do pitnej wody.Zdaniem naukowców, rozwarstwienie zarobków jest ściśle powiązane z nastrojami antykapitalistycznymi i antyglobalizacyjnymi. WEF przewiduje więc, że sprzeciw wobec gigantycznych pensji prezesów może przewrócić cały kapitalizm. Na zagrożenia związane ze skandalicznie wysokimi płacami kadry kierowniczej World Economic Forum zwracała uwagę już rok temu. Jednakże prezesi nie przejmują się ostrzeżeniami. W USA dosłownie kilkanaście firm – spośród tysięcy notowanych na nowojorskiej giełdzie – powstrzymało się przed wypłaceniem dyrektorom premii. We Francji średnie wydatki na pensje prezesów największych firm wzrosły z 4 mln euro na 4,2 mln – i to mimo spadku indeksu giełdy. Szefowie nie przejmują się kondycją przedsiębiorstwa, osiągniętym zyskiem, ceną akcji czy wysokością wypłat dla pracowników – liczą się tylko ich własne zarobki. W Polsce nie jest inaczej. Jak podała „Rzeczpospolita”, w największych 302 spółkach całkowite zarobki menedżerów najwyższego szczebla poszły w górę średnio o 24,5 proc. i osiągnęły poziom sprzed kryzysu:
„To zdecydowanie więcej niż szacowany w całym ub. roku 3,5-proc. wzrost średniej płacy w przedsiębiorstwach, która na koniec grudnia ma sięgnąć 3730 zł. Zresztą większość Polaków go nie odczuła, bo jeszcze bardziej wzrosły ceny – inflacja mogła wynieść ok. 3,7 proc. - relacjonuje „Rz”.” Pierwszy raz od 20 lat w naszym kraju nastąpił więc realny spadek wynagrodzeń (bo wzrost poniżej poziomu inflacji jest traktowany jako realny spadek). Tym bardziej więc szokuje poziom wzrostu pensji prezesów. Ale dziwi też chęć menedżerów to pobierania takich kwot. Przecież – poza nielicznymi wyjątkami – polskie firmy mają się coraz gorzej. I niedługo może im po prostu zabraknąć tego kapitału, który wypłacili sobie szefowie. Uznawany za „ojca” doktryny kapitalistycznej Adam Smith uważał, że proporcje między najlepiej a najgorzej zarabiającym w firmie nie powinny przekraczać 4:1. Twórca nowoczesnego systemu biznesu Henry Forda sądził, że współczynnik ten nie powinien przekraczać 10:1. Tymczasem współczesna rozpiętość zarobków sięga 1000:1 lub więcej. Gdyby chociaż menedżerowie brali pensję za świetnie wykonaną pracę i generowanie zysków, które przełożą się na tworzenie nowych miejsc pracy oraz kolejne inwestycje! Ale znaczna część spośród kadry kierowniczej specjalizuje się głównie w pobieraniu premii. To nie pomaga kapitalizmowi, a odwrotnie – stopniowo go zabija. Paweł Rybicki
Michalkiewicz ostro o antypolonizmie: Czemu to Żydzi nie zrobili niczego, by uchronić 3,5 miliona Polaków? Stanisław Michalkiewicz wygłosił w Gdyni wykład pt. “Antypolonizm”. – Polacy bierni wobec Holokaustu? Można by zapytać, czemu to Żydzi nie zrobili niczego, by uchronić 3,5 miliona Polaków – pytał. Michalkiewicz antypolonizm zdefiniował jako “niemiecką i żydowską politykę historyczną oraz działalność Piątej Kolumny”, służące “określonym celom politycznym”. Jakim? W skrócie rzecz ujmując: zaspokojeniu żydowskich roszczeń co do pozostawionego w Polsce mienia i “uznaniu Polaków jako morderców Żydów”. Były szef UPR odniósł się też do twierdzeń o biernej postawie Polaków wobec Holokaustu. – Można by odwrócić pytanie i dociekać, dlaczego w czasie wojny Żydzi nie zrobili niczego, by uchronić 3,5 miliona Polaków od śmierci? – pytał. Michalkiewicz opowiedział także o swoim wkładzie w ostateczny kształt polskiej ustawy regulującej kwestie zwrotu majątku gminom żydowskim. – Byłem jedynym, który przeciwko tej ustawie się publicznie wypowiadał. Bo ona stanowiła wielkie niebezpieczeństwo dla przyszłości Polski – stwierdził. Przedstawił zebranym, jak zapraszając wpływowego posła SLD na kawę, nakłonił go do zmiany projektu tej uchwały, którą potem przyjął Sejm. – To były najlepiej zainwestowane pieniądze w moim życiu. Kawa kosztowała mnie dwa pięćdziesiąt, a dzięki niej wspólnie z panem posłem zaoszczędziliśmy dla Polski jakieś trzy miliardy dolarów – stwierdził. Popularny publicysta mówił także o niemieckiej polityce historycznej, której celem jest “zdjęcie odpowiedzialności z narodu niemieckiego za zbrodnie wojenne”. – To odbywa się nawet w warstwie semantycznej. Zauważcie państwo, że nikt nie mówi już o odpowiedzialności Niemców, lecz nazistów. A ci przecież wymarli. Chodzi o to, by odpowiedzialność za zbrodnie wojenne przerzucić na Polaków, bo Niemców uważa się teraz za naród poszkodowany przez II wojnę. To cel żydowskiej polityki historycznej: korzystanie z niezwykle lukratywnego statusu ofiary – oświadczył. EMBe/Gazeta.pl
Absurdy PRL Pierwsze pokolenie Polaków nieznających komunizmu jest już dorosłe. Warto więc przypomnieć, jak potrafił on utrudniać życie zwykłym ludziom
"Niniejszym zaświadcza się, że Ob. Waldemar Czapkiewicz zam. Pruszków, ul. (...) jest zatrudniony, jako muzyk w zespole »PIOTR PASTOR I SŁOŃCE« współpracującym z Estradą Stołeczną. Z racji wykonywanego zawodu oraz wymagań scenograficznych i reżyserskich wyżej wymieniony musi nosić długie włosy. Zaświadczenie wydaje się celem przedstawienia odnośnym władzom, a w szczególności MO i ORMO".
Skan dokumentu o takiej treści, datowanego na 15 czerwca 1972 r. jego właściciel zamieścił na Facebooku. Tekst napisany na maszynie na firmowym papierze ZAiKS wzbudził wśród internautów prawdziwą sensację: „Powinno to trafić do jakiegoś muzeum!", „Młodzieży to trzeba pokazywać!" – takie komentarze pojawiły się pod zdjęciem. Trudno się z tymi sugestiami nie zgodzić, bo zaświadczenie Czapkiewicza to wyjątkowo dobitny przykład tego, jak dalece komuna potrafiła ingerować w prywatność obywateli, nawet w takie drobiazgi jak wygląd. I – jak widać – niekoniecznie trzeba było być opozycjonistą, by uchodzić za podejrzanego.
– Długie włosy były dla mnie wyzwoleniem od narzuconego z góry wzorca, jak się mamy ubierać, co mamy myśleć – przyznaje Czapkiewicz. Nie ukrywa, że on i przyjaciele z kolejnych zespołów muzycznych fascynowali się ruchem hippisowskim. A hippisi, jako środowisko niepoddające się kontroli władzy komunistycznej, byli inwigilowani przez SB, choć ustroju obalać nie chcieli. Skąd się wzięło zaświadczenie z logo ZAiKS?
– Na pomysł wystawienia dokumentu naprowadził mnie sam milicjant – opowiada Czapkiewicz. Zaczęło się od przykrego incydentu w pekaesie na trasie Grodzisk Mazowiecki – Mszczonów. Muzycy z zespołu Piotr Pastor i Słońce jechali na prywatkę (takie imprezy były zdecydowanie częstszymi okazjami do grania niż koncerty). – W pewnym momencie do autobusu wparowała milicja z kanarami i zrobili kipisz na gapowiczów – wspomina muzyk. Samo w sobie nie byłoby to problemem, bo Czapkiewicz bilet przy sobie miał. – Ale nie spodobałem się miejscowemu szeryfowi, który zresztą podobny był trochę do szeryfa z późniejszego filmu „Rambo" – dodaje. Wyciągnęli go z autobusu i zawieźli do fryzjera. Na jakąkolwiek dyskusję nie było szans. – Jak byście mieli jakiś dokument, to by wam uszło na sucho, obywatelu! – jasno wyłożył zasady milicjant. Kiedy włosy odrosły, Waldemar Czapkiewicz postanowił pójść tropem sugestii funkcjonariusza MO. Kierownik artystyczny zespołu wypisał na papierze firmowym ZAiKS zaświadczenie o konieczności noszenia długich włosów. Przydało się. Raz nawet w pociągu z Warszawy do Pruszkowa milicjant zasalutował i życzył sukcesów w graniu. Prof. Jerzy Eisler, historyk specjalizujący się w dziejach PRL, o zaświadczeniu uzasadniającym noszenie długich włosów nigdy wcześniej nie słyszał. Potwierdza jednak, że mężczyzna z taką fryzurą nie tylko mógł być wylegitymowany, ale wręcz mógł dostać pałką. Pamięta jedno z wydań „Trybuny Obywatelskiej", programu telewizyjnego z początku lat 70. (utworzonego po masakrze na Wybrzeżu), w którym najwyżsi dygnitarze partyjni (np. Jan Szydlak, Stefan Olszowski) na żywo odpowiadali na pytania telewidzów. – Właśnie w tym programie ktoś się skarżył, że z powodu długich włosów zatrzymała go milicja i pobiła. Oczywiście, gość w studiu odpowiedział, że to bezprawne i niedopuszczalne – opowiada profesor.
Ciepłe majtki, szminki i wąskie spodnie Faktycznie nie istniały żadne przepisy, które regulowałyby styl fryzur czy ubioru u dorosłych obywateli. Inaczej było w przypadku uczniów. Jeśli dzisiejszy nastolatek, przyzwyczajony do obrony ze strony rzecznika praw ucznia, otworzy którąś z powieści dla młodzieży napisanych np. w latach 60., zapewne się dziwi, dlaczego bohaterowie nie skarżyli się na zachowanie nauczycieli. Fragment powieści Stanisławy Platówny „Tomek, Ewa i inni": „Ela (to o koleżance tytułowej bohaterki – przyp. red.) zaczęła przychodzić do szkoły w pięknych sukienkach, zagranicznych sweterkach, kiedyś nawet nauczycielka odesłała ją do domu, ponieważ zauważyła u dziewczynki złoty pierścionek, a noszenie biżuterii było w szkole zabronione". Ela to naturalnie postać fikcyjna, ale incydent z pierścionkiem mógł być jak najbardziej prawdziwy. O makijażu uczennice nawet nie marzyły. Jeszcze brutalniej niż właścicielki biżuterii bywały traktowane dziewczyny z burzą loków. – Nauczycielka kazała kiedyś koleżance włożyć głowę pod kran, bo myślała, że ma trwałą. A ona miała naturalnie kręcone włosy – opowiada Halina, rocznik 1958. Prof. Jerzy Eisler nigdy natomiast nie zapomni godziny wychowawczej w swojej I klasie liceum. Był rok 1967, zima. Jedna z dziewczyn przyszła w spodniach. Wychowawca udzielił jej publicznej reprymendy za nieodpowiedni strój. Żeńska część klasy stanęła w obronie koleżanki, tłumacząc nauczycielowi, że przecież są mrozy i w spódnicy po prostu się marznie. – To noście ciepłe majtki – odparował pedagog. Kres szkolnej uniformizacji położył minister Jerzy Kuberski w latach 70. Od tej pory można było nosić w szkole dowolne, kolorowe stroje. Okazuje się jednak, że za zbytnią w ówczesnym mniemaniu ekstrawagancję mogło się dostać nawet studentom. Chodzi co prawda o stalinowskie lata 50. i specyficzne środowisko Związku Młodzieży Polskiej. W inspirowanej wątkami autobiograficznymi powieści Haliny Snopkiewicz „Paladyni" czytamy opis awantury, jaką uczelniany lider ZMP urządził studentce za... używanie szminki: „Zaatakował taką biedną dziewczynę z mojego kursu, że niby za co się maluje? Za państwowe stypendium? (...) Dziewczyna się poryczała na wykładzie, a kiedy poznałam przyczynę, wzięłam ją za rękę i poszłyśmy do pokoju Komitetu Uczelnianego ZMP, gdzie urzęduje Banasiak. Tam bez jednego słowa wyjęłam jej z torby kosmetyczkę i wysypałam zawartość na stół. Brylanty rozłożyły się przed ich zdumionymi oczami w szyku następującym: pugilaresik po jakiejś babci, w nim złotych siedem, groszy pięćdziesiąt. Abonament ulgowy – wszystkie przejazdy przecięte. Kwitki na obiad w stołówce, co drugi dzień. Złamany pilnik do paznokci. Zasuszony bratek zawinięty w bibułkową serwetkę do ust. Wreszcie »kość niezgody«, oprawka po szmince, w niej zapałka, którą wydłubywała pozostałości po dawno minionej świetności w etui". Za wygląd dorośli mogli oberwać także w latach 80. Na cenzurowanym były... spodnie. – Milicjanci niekiedy urządzali test: zaczepiali młodego człowieka na ulicy i kazali ściągać mu spodnie przez buty – mówi dr Patryk Pleskot, historyk.
– Jeśli buty przeszły przez nogawki, to dawali spokój. Jeśli nie, wtedy „delikwent" uznawany był za punka i mógł mieć kłopoty – wyjaśnia. Na wytycznych w sprawie wyglądu nie kończyły się ograniczenia dla uczniów żyjących w epoce głębokiej komuny. Młodzież musiała bardzo uważać, kiedy i z kim pojawiała się w miejscach publicznych. Jak w soczewce widać to w odcinku serialu „Wojna domowa" pt. „Trójka klasowa". Paweł, korzystając z niespodziewanego odwołania części lekcji (nauczyciel zachorował), idzie do kina. Niestety, milicjant nie tylko legitymuje 14-latka, ale i konfiskuje mu bilet. Podobnie jak w przypadku długowłosego Waldemara Czapkiewicza chłopaka mogłoby uratować zaświadczenie. Tym razem o skróceniu lekcji, uwiarygodnione pieczątką szkoły, koniecznie okrągłą. – Ale na coś takiego czeka się ze trzy dni – żali się bohater serialu Jerzego Gruzy, relacjonując zdarzenie rodzicom.
– Historia przedstawiona w serialu albo podobna mogła wydarzyć się naprawdę – komentuje prof. Jerzy Eisler. Bo faktycznie istniały przepisy zabraniające być poza szkołą „w godzinach urzędowania". Jerzy Gruza nie wymyślił też „trójek klasowych" (rodzic, milicjant, ORMO-wiec) pojawiających się w tym samym odcinku. Młodzież szkolna bowiem nie tylko nie mogła swobodnie zagospodarować niespodziewanej laby, ale też musiała wrócić do domu przed godz. 20. No, chyba że była pod opieką dorosłych. Dlatego serialowy Paweł, skrępowany sytuacją, prosi matkę, żeby przyjechała wieczorem parę ulic dalej, bo on wtedy będzie wracał ze wspólnej nauki od kolegi.
– Coś podobnego! Takiego draba odprowadzać?! – dziwi się przepisom ultrakonserwatywny, wręcz staroświecki ojciec Pawła kreowany w filmie przez Kazimierza Rudzkiego. W związku z takimi restrykcjami, już w rzeczywistości, niezbyt miła sytuacja stała się udziałem prof. Eislera. W 1967 r. jako 15-letni uczeń I klasy liceum wybrał się z rodzicami do Sali Kongresowej na film „Działa Navarony". Seans rozpoczynał się o godz. 20. – Poszedłem do szatni odnieść ubrania rodziców, a jakiś gość przede mną machnął mi przed nosem jakąś legitymacją i spytał, co ja tu robię – wspomina historyk. – Ja mu na to, że jestem z rodzicami. Kazał zaprowadzić się do matki i mama potwierdziła, że jestem pod opieką. W przeciwnym razie miałbym kłopoty. Takie były szkolne regulaminy, jednakowe w całej Polsce, zatwierdzane przez Ministerstwo Oświaty – wyjaśnia.
Laba z listą obecności Zmorą zarówno uczniów, jak i pracowników państwowych zakładów, czyli w PRL olbrzymiej większości obywateli, były pochody pierwszomajowe. Przynajmniej dla tych, którzy niespecjalnie przejmowali się ideą robotniczego święta. Trudno sobie wyobrazić, jak zareagowaliby dzisiaj dorośli i nastolatkowie, gdyby ktokolwiek wymuszał na nich jakąkolwiek publiczną aktywność w dniu ustawowo wolnym od pracy. Ot, choćby przez sprawdzenie obecności na centralnych albo miejskich obchodach Święta Niepodległości. A na pochodach pierwszomajowych obecność była kontrolowana. Najczęściej osoby, które chciały zjeść ciastko i mieć ciastko, czyli nie przemierzać trasy pochodu, a jednocześnie nie narażać się na przykre konsekwencje, pojawiały się na samym początku, odhaczały się na liście (albo dawały się zauważyć przełożonym), by po chwili czmychnąć do swoich spraw. Zjawisko opisuje Piotr Zaremba w inspirowanej własnymi wspomnieniami powieści „Romans licealny": „Remek zna tę drogę – był już na pochodzie razem z podstawówką. Jeszcze wielki kościół do obejścia. Teraz w tym kierunku posuwa się już sporo osób. (...) Wciąż nie widzi własnej klasy. (...) Ktoś łapie go za łokieć tak gwałtownie, że Remek podryguje. Widzi obok siebie Adama Ferensa. (...) – Spadamy – mówi tylko. (...) Forsowny marsz Świętokrzyską. (...) Mijani milicjanci przyglądają im się podejrzliwie, ale nikt ich nie zaczepia". Akcja powieści rozgrywa się w 1988 r. Dwa lata wcześniej znacznie sprytniejszy sposób na uniknięcie udziału w pochodzie znalazł prof. Eisler. Był wtedy wychowawcą klasy w liceum i na przełomie kwietnia i maja zorganizował kilkudniową wycieczkę w Góry Świętokrzyskie.
– Pani dyrektor bardzo niechętnie, ale się zgodziła – opowiada historyk. – Niestety, parę dni wcześniej doszło do katastrofy w Czarnobylu. Mimo tego nie zrezygnowaliśmy z wyjazdu, a na miejscu nie ograniczaliśmy spacerów po świętokrzyskich lasach, co naturalnie nie było szczególnie rozsądne – wspomina. Od pochodów pierwszomajowych trzeba było uciekać, ale były też rzeczy, których nie dało się zrobić legalnie. Na przykład pomieszkać w hotelu w tej miejscowości, w której było się zameldowanym. Taki stosunkowo drogi kaprys nie był zapewne najczęstszym marzeniem mieszkańców PRL. Nie zmienia to jednak faktu, że przepis administracyjny najzwyczajniej uniemożliwiał części obywatelom skorzystanie z usługi. Powód ograniczenia był banalny – mało miejsc noclegowych. Jedna z kronik „Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego" pokazuje – zapewne w nieco wyreżyserowany sposób – jak pewien pan przyjeżdża do stolicy w delegację i – pocałowawszy klamkę w kolejnych hotelach – układa się do snu na ławce w Ogrodzie Saskim. Władze tym bardziej nie mogły sobie pozwolić, by zabrakło miejsca dla gościa z dewizami w portfelu, dlatego szkoda było „marnować" cenne pokoje dla tubylców z tego samego miasta.
Zmieńcie te przepisy Takie regulacje krzyżują plany bohaterki współczesnej komedii Juliusza Machulskiego „Ile waży koń trojański". 40-letnia Zosia cofa się z roku 1999 do 1987. Obracając się w rzeczywistości schyłkowego PRL, cały czas ma świadomość, jak zmienią się warunki życia za kilka lat. Pokłócona z mężem, chce spędzić kilka nocy w hotelu.
– Ale pani ma warszawski meldunek! – słyszy od recepcjonisty, który przeczytał wpis w dowodzie.
– Tak, od pięciu pokoleń – odpowiada zdziwiona kobieta.
– No, to nie mogę pani zameldować.
– Dlaczego?!
– Pani żartuje?
– Nie, nie żartuję. Dlaczego?
– Takie są przepisy! – tłumaczy portier.
– To je zmieńcie – ripostuje Zosia.
– Oczywiście, ale to chwilę potrwa – dyplomatycznie odpowiada pracownik hotelu. Zosia patrzy na kalendarz: 15 maja 1987 r. – To ja nawet wiem, ile to potrwa. Dwa lata i 20 dni – wylicza naprędce. Zosia, dla której realia schyłkowego PRL choć były tylko powtórką wcześniejszych doświadczeń, z trudem przyzwyczajała się do nowych-starych warunków życia. Tym trudniej takie sprawy zrozumieć osobom, które pamiętają tamte warunki jak przez mgłę lub wcale. Przekonał się o tym parę lat temu Dariusz Łukaszewski, dzisiaj wójt kurpiowskiej gminy Kadzidło, w latach 90. nauczyciel historii w tej miejscowości. Długo nie mógł wytłumaczyć ówczesnym ósmoklasistom, jak wyglądało życie codzienne w stanie wojennym. Postanowił wobec tego przeprowadzić eksperyment: jako pracę domową zadał uczniom przyniesienie z urzędu zaświadczenia.
– Wytłumaczyłem, że tylko z takim dokumentem, o który trzeba było się starać, mogliby pojechać do sąsiedniego województwa. Dopiero wtedy do nich cokolwiek dotarło. Nie mieściło im się w głowie, że tak drobne, oczywiste czynności mogły być wręcz nieosiągalne – wspomina.A przecież ósmoklasiści z lat 90. to dziś już w większości 30-latkowie. Ze względu na nich i kolejne roczniki warto archiwizować każdą kartkę na benzynę, każdy paszport na starym formularzu zawierającym pouczenie, że po 14 dniach należy go zwrócić milicji. Albo zaświadczenie o konieczności noszenia długich włosów. Zwłaszcza że to ostatnie, być może, jest jedyne w Polsce.
http://www.uwazamrze.pl/artykul/777687,967063.html?p=1
Karolina Wichowska
Prof. Michał Kleiber: Pięć megatrendów rozwojowych, które ukształtują naszą przyszłość
Demografia, globalizacja, dostęp do zasobów, rozwój wiedzy oraz wzrost odpowiedzialności - to według prezesa Polskiej Akademii Nauk największe wyzwania świata Wiarygodne prognozowanie przyszłych zdarzeń jest wyzwaniem intelektualnym o kolosalnym stopniu trudności. Wobec dynamiki zachodzących procesów rozwojowych i nierzadkiego pojawiania się zmian o przełomowej politycznej, społecznej bądź technologicznej naturze wielu ludzi w ogóle wątpi w jakikolwiek sens prób racjonalnego myślenia o przyszłości. Biorąc dodatkowo pod uwagę mnogość nietrafionych przepowiedni wypowiadanych przez nawet najbardziej szanowanych ekspertów, trudno się takim sceptykom specjalnie dziwić. A jednak - troska każdego z nas o własny los, o los naszych rodzin, kraju czy - coraz częściej - całego globu niejako wymusza zainteresowanie przyszłością. Jak więc o niej myśleć? Przecież zależy ona od splotu tysięcy różnych zdarzeń, tylko częściowo przez nas zamierzonych, a częściej pozornie lub rzeczywiście przypadkowych i zupełnie od nas niezależnych. Kluczem do sukcesu w myśleniu o przyszłości, niezależnie od szczegółów użytej metodologii, wydaje się w tej sytuacji prawidłowa identyfikacja takich procesów rozwojowych, które mając w interesującym nas okresie największą przewidywalność, mogą stać się swego rodzaju szkieletem dalszych analiz. Takie analizy prowadzi m.in. działająca przy Komisji Europejskiej grupa ekspercka EFFLA (European Forum for Forward Look Activities) przygotowująca na podstawie różnorodnych szczegółowych raportów prognostycznych zbiorcze informacje na użytek różnych gremiów unijnych. Mając jako członek ścisłego kierownictwa EFFLA dostęp do szczegółów prowadzonych prac, odważam się scharakteryzować poniżej pięć trendów rozwojowych, którym różne europejskie opiniotwórcze organizacje skłonne są przypisywać cechę przewidywalności większej (w perspektywie, powiedzmy, dwudziestoletniej) niż innym zachodzącym procesom. Nazwijmy te dominujące zjawiska megatrendami. Pierwszy z nich to zmiany demograficzne. Parę faktów: do 2030 r. populacja świata wzrośnie z dzisiejszych 7 mld do co najmniej 8,5 mld, z czego tylko niewielka część dotyczyć będzie świata krajów rozwiniętych (wzrost z 1,2 mld do 1,3 mld), podczas gdy zasadnicza część przyrostu ludności dotyczyć będzie krajów biednych (wzrost z 5,8 mld do 7,2 mld). Coraz większa długość życia przyczyni się do szybkiego wzrostu średniego wieku ludzi na świecie - dzisiejsza mediana wieku (wyznaczająca granicę, którą połowa populacji już przekroczyła, a druga połowa jeszcze nie osiągnęła), wynosząca 29 lat w roku 2030 będzie globalnie o przeszło 5 lat większa, przy czym w krajach rozwiniętych oznacza to aż 44 lata, a w pozostałych tylko 32 lata. Następować będzie dalsza urbanizacja życia - 60 proc. ludzi mieszkać będzie w miastach - 82 proc. w przypadku krajów rozwiniętych, 55 proc. w pozostałych. O jakich środkach zaradczych na kłopoty związane z takim rozwojem populacji świata można myśleć? Wśród wielu możliwych działań są z pewnością takie jak realna pomoc dla krajów biednych, z których niektóre z pewnością nie będą w stanie samodzielnie zadbać o minimalny choćby dobrostan swoich mieszkańców, twórcza akceptacja istnienia coraz większej grupy ludności w wieku 60+ i traktowanie jej jako dodatkową szansę, a nie jako przeszkodę w rozwoju oraz zadbanie o bardziej przyjazne mieszkańcom wielkie aglomeracje miejskie. Za drugi megatrend uznać można z pewnością globalizację i zmieniający się charakter rynków na towary i usługi. Rozwój globalizacji mierzyć można wzrostem wartości globalnego eksportu (szacowanego na około 5 proc. rocznie) i bezpośrednich inwestycji zagranicznych przewyższających przewidywany wzrost globalnego produktu brutto (3-4 proc. rocznie). W krajach rozwiniętych wzrost ten nie przekroczy średnio 2 proc. globalnej wartości eksportu, podczas gdy dla krajów rozwijających się te wartości wyniosą w przybliżeniu odpowiednio 6,5 proc. i 70 proc. Szybszy od globalnego produktu brutto wzrost wartości eksportu oznacza oczywiście dalszą integracje światowej gospodarki. Różnice w tempie wzrostu pomiędzy krajami rozwiniętymi a rozwijającymi się, szczególnie Chinami, Indiami, Brazylią i Rosją, stanowić będą zupełnie nowe wyzwanie dla globalnej gospodarki. Trzeba jednak pamiętać, że w istotny sposób obraz ten zakłócić mogą polityczne niestabilności wewnątrz poszczególnych krajów i konflikty między niektórymi z nich. Kluczem do pokonywania trudności wynikających z globalizacji będzie z pewnością międzynarodowa zdolność do globalnych uzgodnień w kluczowych dla rozwoju kwestiach, takich jak bezpieczeństwo, zakres solidarnej pomocy dla biedniejszych i wprowadzanie racjonalnych, szeroko akceptowanych regulacji dotyczących handlu i usług. Różnice w tempie wzrostu między krajami rozwiniętymi a rozwijającymi się będą zupełnie nowym wyzwaniem dla globalnej gospodarki. Zakłócić mogą je polityczne niestabilności Za kształtujący naszą przyszłość mega-trend uznać także należy dostępność bogactw naturalnych i ich wykorzystywanie warunkowane zmianami klimatu. Przewiduje się, że globalne zużycie energii wzrośnie do roku 2030 o 26 proc., przy czym dla krajów rozwiniętych i rozwijających się ten wskaźnik wynosi odpowiednio 2-3 proc. i 45 proc.! Nieco spadnie w globalnym bilansie energetycznym udział ropy (do około 30 proc. w roku 2030), wzrośnie natomiast udział węgla (do 27 proc.) i jeszcze bardziej gazu naturalnego (do 24 proc.). Energia ze źródeł odnawialnych będzie stale rosnąć, osiągając globalnie poziom 13 proc., wzrośnie także, choć nieznacznie, udział energetyki jądrowej (do 6 proc.). Ze względu na trudny dzisiaj do przewidzenia przebieg dalszych wydarzeń dotyczących międzynarodowych regulacji związanych z ochroną klimatu i z pewnością kontynuacja znaczącego subsydiowania różnych typów energii w wielu państwach, nie sposób natomiast wiarygodnie przewidywać wahań cen za energię - możliwe są tu scenariusze zupełnie różne od siebie. Niezwykle trudna sytuacja dotyczyć będzie natomiast dostępności zasobów wody - wzrost jej zużycia w ciągu najbliższych dwu dekad przekroczy zapewne 50 proc., a co najmniej połowa świata żyć będzie w warunkach niedostatku wody, często wręcz dramatycznego. Problem pogarszać będą rosnące potrzeby rolnictwa - dzisiejsze 70 proc. globalnych zasobów wody potrzebne w tym sektorze wzrośnie do ponad 80 proc. Rozwój rolnictwa bazującego na mniejszym zapotrzebowaniu wody jawi się w tym kontekście jako warunek podstawowy. Niestety, dzisiaj osiągniecie tego celu wydaje się możliwe tylko poprzez szerokie wprowadzanie upraw odpowiednio modyfikowanych genetycznie, co - jak wiemy z debaty w Polsce - budzi olbrzymie kontrowersje. Nie mniejszym wyzwaniem będzie także dostępność wielu metali i minerałów niezbędnych dla rozwoju nowych technologii. Dla przykładu, zużycie indu i galu, kluczowych dla rozwoju energooszczędnych źródeł światła typu LED czy LCD, znacznie przekracza dzisiaj ich produkcję - przy zachowaniu tych proporcji zasoby indu w roku 2030 wyczerpią się całkowicie. Podstawowe warunki radzenia sobie z wyzwaniami w tym zakresie to racjonalizacja wykorzystywania bogactw naturalnych w krajach bogatych (co bynajmniej nie musi prowadzić do obniżenia jakości życia!), niepowielanie złych wzorców konsumpcyjnych przez kraje rozwijające się, szybki rozwój odnawialnych źródeł energii i głęboko przemyślane innowacje w procesach produkcji żywności. Rozwój globalnego społeczeństwa wiedzy i kreatywności wraz z dynamiką innowacyjnych przemian technologicznych to megatrend o narastającym znaczeniu i trudnych do przewidzenia, choć niewątpliwie fundamentalnych konsekwencjach. Sektor ten, na który składają się systemy edukacji, nauki, wdrażania innowacji, wspierania przedsiębiorczości i stwarzającej możliwość komercjalizacji działalności w obszarze kultury to czynnik przesądzający o szansach na sukces w globalnej rywalizacji firm, regionów, państw czy kontynentów. Jesteśmy zafascynowani efektami korzystania z nowoczesnej wiedzy - obdarzonymi "inteligentnymi" cechami robotami, mobilnym internetem łączącym już nie tylko ludzi, ale także rzeczy, postępami medycyny, powszechną dostępnością transportu samolotowego, perspektywami innowacyjnej energetyki czy fascynującymi postępami techniki filmowej. Rzadziej myślimy o zagrożeniach generowanych przez rozwój innowacyjnych technologii - negatywnych cechach społeczeństwa sieciowego (cyberterroryzm, uzależnienie od internetu, chaos informacyjny), niebezpieczeństwach wynikających z opracowywania nowych rodzajów broni (chemicznej, biologicznej czy choćby bezzałogowych samolotów), dylematach bioetyki (modyfikacje genetyczne upraw, zwierząt i ludzi, zakres opieki paliatywnej). Zmniejszanie zagrożeń w tym obszarze związane jest - z jednej strony - z rozwojem edukacji oraz dostępnością i upowszechnianiem wiedzy na temat konsekwencji korzystania z nowych technologii, z drugiej zaś z koniecznością działań na rzecz międzynarodowej współpracy redukującej napięcia wynikające z nierównych szans na starcie rywalizacji o dostęp do współczesnych osiągnięć nauki. A także z wieloma innymi czynnikami kształtującymi ludzką kreatywność, wśród których specjalną rolę ma do odegrania trwająca całe życie edukacja czy kształtowanie powszechnego, wolnego od powierzchownego populizmu zainteresowania twórczością kulturalną. Za piąty i ostatni megatrend uznać należy - choć może to być dla wielu niespodzianką - rosnącą świadomość globalnej odpowiedzialności. Zgoda, to założenie wydawać się może dzisiaj niestety nieco na wyrost, ale jednak opisuje ono zauważalne i trwale narastające zmiany w świadomości wielu społeczeństw. Niewątpliwie ciągle rośnie liczba międzynarodowych organizacji i porozumień dotyczących globalnego współdziałania. Niewątpliwie coraz szerzej doceniane jest znaczenie konieczności uzgadniania sposobów rozumienia wymogów rozwojowych - z jednej strony, a akceptacji ograniczeń i zawierania niezbędnych kompromisów - z drugiej. Wielka rolę mają w tej kwestii do odegrania globalne organizacje, takie jak ONZ, WTO, IMF czy Bank Światowy, wspomagane przez niezliczone ponadpaństwowe organizacje pozarządowe. Szeroka publiczna debata poszerzająca rozumienie wyzwań stojących przed światem może w zasadniczy sposób ułatwić tak trudne dzisiaj międzynarodowe współdziałanie. Zauważmy wreszcie na koniec, iż wszystkie powyższe rozważania okazać się mogą przydatne pod warunkiem niewystąpienia żadnego z chętnie opisywanych w popularnej literaturze i pokazywanych w sensacyjnych filmach katastroficznych zdarzeń o apokaliptycznym rozmiarze. Takiego jak zderzenie z pędzącym w kosmosie obiektem o wielkiej masie, globalną katastrofą nuklearną, zakaźną pandemią wywołaną nieznanym wirusem czy katastrofą klimatyczną zatapiającą olbrzymie połacie lądu. Ale w tych akurat sprawach warto zachować optymizm - nasze zmartwienia kierujmy natomiast konsekwentnie tam, gdzie tylko od nas samych zależy nasza przyszłość. Michał Kleiber
Róbta co chceta Od 21 lat gra nam Orkiestra. Świetnie. Brawo. Robi wiele dobrego. Od zawsze, o ile pamiętam, wspieram ją datkami, a od czasu „bycia osobą publiczną”, także różnego rodzaju darowiznami rzeczowymi na licytacje. Od kilku lat obserwuję jednak z niepokojem pewną postępującą zmianę w Finale WOŚP. Akcja stała się wyścigiem o kasę. Biciem rekordu. W wyścigu tym biorą udział nie tylko wolontariusze Orkiestry i wszyscy pomagający, ale także partie polityczne, korporacje, banki i każdy kto tylko chce zaistnieć i ogrzać swój wizerunek przy „światełku do nieba’”. Siła Orkiestry w pierwszych latach polegała, dla mnie, na niezależności. Odcięciu się od systemu i komercji.
Teraz stało się tak, że w tym wyścigu, wziąć udział MUSZĄ wszyscy. W ferworze walki o wynik wielu jednak zapomina, że uczestniczenie w tym przedsięwzięciu NIE JEST obowiązkowe. W ogóle dobroczynność jest w swej naturze oparta o spontaniczną chęć pomocy. O naturalną potrzebę serca. Histeria medialna, która rozpętuje się w styczniu zaczęła mieć charakter wartościujący. Dobry świecki Polak wrzuca do skarbonki, a zły klerykalny „moherowy beret” kutwi i żałuje pieniędzy na biedne dzieci a teraz również na zniedołężniałych staruszków. Na taki podział się nie zgadzam z całego serca. Uważam bowiem, że WOLNO nam nie wrzucić pieniędzy do puszki i nie mieć z tego powodu poczucia winy. Coroczny zryw społeczny Finału WOŚP pokazuje, że my tu w Polsce uwielbiamy się dzielić. Niestety nie tylko dobrami doczesnymi z potrzebującymi pomocy, ale coraz częściej na tych lepszych, którzy potrząsając skarbonkami ruszają styczniowym rankiem w poszukiwaniu dobrych darczyńców i na tych gorszych, którzy drobniaki, swój 1% czy inne oszczędności lokują gdzie indziej. Nie będę pisała o niewybrednych atakach kościoła na Orkiestrę, bo zwyczajnie szkoda mi czasu, miejsca i energii. Ale chcę napisać o tych, którzy nie opowiadając się po „tamtej” stronie, po prostu NIE chcą uczestniczyć w akcji, która ich zdaniem zaczęła niebezpiecznie zbliżać się do „cyrku”.
„Strach dziś wyjść na ulicę” napisał znajomy. Trzeba więc zrozumieć i tych, którzy rankiem wybierają się, by „zaliczyć wrzutkę” u kwestarzy i dostać serduszko, które przez cały dzień chronić będzie jak czapka niewidka. Przyklejone serduszko, które zagwarantuje , nomen omen, święty spokój i ochroni przed niekiedy natarczywie żebrzącymi o każdą złotówkę dzieciakami. Nie wiem, czy wolontariusze mieli szkolenie jak NIE prosić o pieniądze. Nie wiem czy wiedzą jak zachować się w przypadku odmowy. Mam nadzieję, że ktoś ich na to także przygotował. Dzieciaki, zresztą uczestniczą w Orkiestrze już od przedszkola, a nawet w przedszkolach. Rodzice są namawiani przez maluchy, „bo Pani powiedziała, że każdy ma wrzucić pieniążek” i rób co chcesz, ale dziecku odmówić trudno. Na portalach społecznościowych tablice pełne są dziś wezwań do wsparcia Orkiestry „trzeba”, „wypada”, „to konieczność”, „to nasz obowiązek” – a co jeśli ktoś NIE MA OCHOTY i wcale nie dlatego, że ma mózg wyprany „naukami społecznymi kościoła”? Po prostu NIE CHCE tak pomagać. Nie w ogóle pomagać… nie chce TAK. Ma prawo. Czemu ma się czuć gorszy? Wielka to jest Orkiestra i wielkie ma zasługi. Nie wolno jednak nigdy zapominać, że przymus i dzielenie ludzi nie służy niczemu dobremu. Załóżenia Orkiestry to: łączymy ludzi i wspieramy dobrowolnie. Coś jednak chyba poszło nie tak, skoro dziś jesteśmy podzieleni i czujemy przymus.
Życzę więc, aby to był nadal odruch serca.
Do końca świata i o jeden dzień dłużej.
PS. przed chwilą na fb znalazłam aplikację WoŚP.
Móżna sobie kupić serduszko i widać wtedy ILE kto wrzucił do wirtualnej puszki. Jedni więc pomagają bardziej/lepiej/hojniej.... a przecież podobno nie ma to znaczenia.
Ktoś chyba nie pomyślał.
http://dorotazawadzka.natemat.pl/46767,robta-co-chceta
Dorota Zawadzka
Nie taki Owsiak święty, jak go malują! Jerzy Owsiak – to imię i nazwisko sprawia, że kompletnie nie wiem, co mam odczuwać. Miłość do Jezusa zabrania mi nienawiści a jednocześnie zwykły ludzki rozsądek mówi mi – Chłopie, rusz głową, nie taki Jurek święty, jak go malują! Postanawiam zatem sięgnąć do źródeł. Zapytam ludzi normalnych. Przychodzi mi do głowy prof. Jerzy Robert Nowak, książka „Czerwone dynastie”. Zaglądam i oczom nie wierzę. Cytat:
„Deklarujący się jako „niechodzący do kościoła katolik”, wychował się w ateistycznym środowisku – partyjny ojciec byt wysoko postawionym milicjantem, niepartyjna matka była osobą niewierzącą (…) I znów lewicowy rodowód u źródła!” Dobrze, pomyślałem, nie każdy może mieć wzór w domu rodzinnym, jeśli idzie o wiarę czy o Boga. Ale jeśli ktoś uważa się za katolika i przy tym mówi, że jest niechodzącym do kościoła, to podejrzewam u niego jakieś rozdwojenie jaźni. Katolicyzm opiera się na praktykach religijnych. Zresztą co tu dużo mówić, jeśli historia mówiąca o religiach starożytnych zawsze traktuje o praktykach religijnych ludów, to katolik niepraktykujący wydaje mi się nawet obrazą takich ludów. Człowiek od zawsze miał w sobie poczucie obowiązku religijnego, potrzebę kontaktu ze swoim bóstwem czy też bóstwami. Trzeba być szczerze wyjałowionym wewnętrznie, pozbawionym jakichkolwiek uczuć lub zdemoralizowanym, żeby uważać się za „wierzącego niepraktykującego”. Mówi przecież Pismo Święte „Wiara bez uczynków jest martwa”. Do tych uczynków należą także praktyki religijne. Ale jak się nie czyta Pisma Świętego, to można mieć żal tylko do samego siebie. I tak na chłopski rozum przeanalizowałem – czy ktoś, kto ma korzenie lewicowe i niereligijne, może stać się raptem ekspertem od fundacji charytatywnych? Zdarza się, że tak, ale mimo wszystko postanowiłem sprawdzić. Wpadł mi do ręki Statut Fundacji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, której przedstawicielem jest sam Jerzy Owsiak. Zaglądam, wertuję plik PDFu, bo przecież nie będę kupować śmieci. Jest! Paragraf 8 brzmi następująco:
„Celem Fundacji jest działalność w zakresie ochrony zdrowia, polegająca na ratowaniu życia chorych osób, w szczególności dzieci, i działanie na rzecz poprawy stanu ich zdrowia, jak również na działaniu na rzecz promocji zdrowia i profilaktyki zdrowotnej”. Zaglądam dalej. Paragraf 13 punkt 2 „Dochody z działalności gospodarczej Fundacja przeznaczy na realizację jej celów statutowych określonych w § 8”. Warto przy tym przytoczyć punkt 1 tegoż paragrafu, bo w tym punkcie owa działalność gospodarcza stanowi tylko jedno z sześciu źródeł dochodów całej działalności Jerzego Owsiaka i jego podejrzanej ekipy. Cały punkt 1 paragrafu 13 brzmi następująco: „1. Dochody Fundacji pochodzą w szczególności z: a) darowizn, spadków i zapisów , b) subwencji osób prawnych , c) dochodów ze zbiórek i imprez publicznych, w szczególności uzyskiwanych pod nazwą „Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy” , d) dochodów z majątku nieruchomego i ruchomego , e) dochodów z działalności gospodarczej prowadzonej przez Fundację, f) aukcji internetowych ”. A zatem, tylko z tej działalności zapisanej pod punktem e Owsiak ma narzucony przez Statut obowiązek szeroko pojętego ratowania życia. A reszta? No cóż. Róbta co chceta. Świadczy o tym kolejny paragraf Statutu, który brzmi następująco: „Dochody pochodzące z subwencji, darowizn, spadków i zapisów mogą być użyte na wybraną przez Fundację, dowolną realizację jej celu, o ile ofiarodawcy nie postanowili inaczej”.
Powstaje zatem pytanie retoryczne: Czy rzeczywiście to, co bezmyślnie wkładamy do puszki nic nieświadomym młodym ludziom, zbierającym pod sztandarem ohydnego-czerwonego-serduszka, idzie na ratowanie życia? Przecież według Statutu WOŚP „dochody ze zbiórek i imprez publicznych, w szczególności uzyskiwanych pod nazwą Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy” (por. paragraf 13, punkt 1, ust. b) nie należą do dochodów z działalności gospodarczej. Śmiem zadać pytanie – Gdzie idą te pieniądze? No tak, przecież nikt z nas, wrzucających do puszki z ohydnym-czerwonym-serduszkiem nie zastrzega sobie, żeby te pieniądze poszły na cokolwiek. A zatem pieniądze te przepadają głęboko w otchłań Fundacji, której prawidłowa nazwa powinna brzmieć „Róbta, co chceta!”. Co się z nimi dzieje? Nie wiemy. Róbta, co chceta, a i tak prawdy nie dojdzieta. Drążę dalej temat. Jestem ciekawy, co dzieje się z pieniędzmi milionów Polaków. Internet jest dobrym źródłem informacji, o ile się wie, czego się szuka. Wpisuję hasło „prawda o Jerzym Owsiaku”. Otwieram zakładkę Wikicytaty, w których są wypowiedzi Owsiaka. Natrafiam na wiele ciekawych jego wypowiedzi, ale ta przykuła moją uwagę:
„Może ojciec Tadeusz Rydzyk jeszcze o tym nie wie, ale na 27 mln zł zebranych podczas ostatniego finału, tylko 1 mln 200 tys. kosztowało nas zorganizowanie Przystanku Woodstock. Te pieniądze spokojnie otrzymujemy z procentów”. Jest to wypowiedź Owsiaka skierowana do o. Tadeusza Rydzyka po emisji w TV Trwam filmu Przystanek Woodstock – przemilczana prawda. Więc te pieniądze idą na zorganizowanie Przystanku Woodstock. Z pieniędzy, które ofiarujemy do puszki-z-ohydnym-czerwonym-serduszkiem, utrzymywana i finansowana jest najbardziej demoralizująca impreza w Polsce! Od razu chce się wziąć telefon i zadzwonić do fundacji z pretensjami, ale gdy to zrobię, pewnie usłyszę wyrafinowany głos, który pewny siebie zwiąże mi ręce: „Proszę księdza, ale Przystanek Woodstock jest finansowany z odsetek, a nie z tych pieniędzy”. Oczywiście będą mieli rację, bo przecież działają według swojego Statutu zatwierdzonego przez odpowiednie organy państwowe. A Statut ten według paragrafu 14 mówi po prostu Róbta, co chceta! No tak, przecież kilka milionów złotych idzie na opłacenie organizacji WOŚP oraz organizatorów, bo choć uważam się za wierzącego, to jednak brak mi wiary w to, że oni pracują tam za darmo. O tym przecież już dawno mówił Jezus: „Gdzie jest padlina, tam gromadzą się i sępy”. Przykro mi, że społeczeństwo jest tak nieświadome tego, co dzieje się pod przykrywką ohydnego-czerwonego-serduszka. Ponieważ ciężko stwierdzić i dojść prawdy, co dzieje się z tymi pieniędzmi, trzeba będzie przyjrzeć się bliżej imprezie, która w Europie Środkowo-Wschodniej uchodzi za najbardziej demoralizującą i deprawującą młode pokolenie. Tak naprawdę Woodstock zaczyna się od niewinnych puszek z ohydnym-czerwonym-serduszkiem. Ksiądz Maciej Sroczyński
Mit o Świętym Owsiaku Mówi się, że święty to taki człowiek, który robi coś bezinteresownie. Może dlatego rzadko mówi się o księżach, że są świętymi przecież robią coś interesownie. Ksiądz zbiera tacę. Ksiądz ma cennik w kancelarii, chociaż z takowym się nie spotkałem. Ksiądz przyjmuje na Mszę św., a przecież powinien odprawić za darmo. Ksiądz jeździ drogim autem a o. Tadeusz Rydzyk mitycznym Mybachem. Od razu rozpocząłem od czepiania się księdza, bo prędzej, czy później i tak to nastąpi. Pewnie nie jeden czytający mógłby przytoczyć kilka przykładów, które albo podała mu Telewizja Polska, albo Gazeta Wyborcza, a które świadczą o rzekomej pazerności duchownego stanu. I chociaż jestem księdzem katolickim, to rozumiem ból tych, którzy doświadczyli nieświętego potraktowania w urzędzie parafialnym czy też w starej, gotyckiej zakrystii. Nie będę bronić. Gdy jednak słyszę o takich sytuacjach pozostaje mi modlitwa za zainteresowanych. Dlatego, że każde środowisko ma swoje dobre i złe strony, postanowiłem zaglądnąć do sprawozdań finansowych Fundacji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy dumnie i godnie reprezentowanej przez ohydne-czerwone-serduszko. Pomyślałem, że skoro w stanie duchownym bywają ludzie nieświęci, którzy nie powinni się tu znajdować, to z pewnością w Orkiestrze także dopatrzę się jakichś nieświętości. Skoro upadł dla wielu mit świętego duchowieństwa, to postaram się udowodnić, że Święty Owsiak też nie istnieje. Rok 2003, bo takie pierwsze zeznanie dochodowe znalazłem na stronie WOŚPu. Cytat: „Fundacja nie prowadzi działalności gospodarczej”. Rok 2004. Cytat: „Fundacja nie prowadzi działalności gospodarczej”. Zaraz, zaraz, coś mi tu nie gra ta Orkiestra! Przecież Status Fundacji jasno mówi w par. 13, ust. 1, pkt b, że jednym z dochodów Fundacji jest działalność gospodarcza. Ba! To tylko z tej działalności rzekomo mają być finansowane, według statutu oczywiście, cele statutowe, zawarte w paragrafie 8. Statutu, a które to z kolei trzeba uogólnić, jako wszystkie formy polegające na ratowaniu zdrowia i życia dzieci. Pomyślałem, że coś jest nie tak. Moje obawy okazały się uzasadnione, gdy zerknąłem do zeznania finansowego za rok 2011. Okazało się, że rzeczywiście WOŚP nie prowadzi działalności gospodarczej. Jedynym podmiotem gospodarczym jest jednoosobowa Firma Złoty Melon sp. z o. o, w pełni finansowana przez WOŚP, o czym można sobie poczytać na stronie Złotego Melona. Firma ta w podtytule ma napisane Agencja Koncertowa, czyli jak można się domyślić i doczytać na stronie firmy – zajmuje się ona organizacją Przystanku Woodstock. Czyli nie dość, że Statut WOŚPu zwalnia tak naprawdę Zarząd Fundacji z obowiązku finansowania swoich celów przez zawężenie przeznaczonych na to środków pochodzących z działalności gospodarczej, to jeszcze paradoksalnie takowej działalności nie prowadzi. I bądź tu Polaku mądry. Pomyślałem, co często mi się zdarza, zwłaszcza, gdy idzie o takie podejrzane instrumenty Gazety Wyborczej, jak Fundacja WOŚP, że powinienem zapytać o sprawę właściciela Firmy Kogucik Złoty Melon sp. z o. o. Jednak nie znalazłem informacji, kto tak naprawdę stanowi prezesostwo tejże firmy, a co za tym idzie – kto rozporządza ponad półtoramilionowym kapitałem pochodzącym z WOŚPu, a przeznaczonym na Złoty Melon. Nie wiem i pewnie się nie dowiem. To jest tylko jedna wątpliwość, bo są także i inne. Jakie? Na przykład takie. W zeznaniu finansowym za rok 2011 znalazłem dwie sprzeczne informacje. Pierwsza, że ze środków Fundacji zostają wypłacone wynagrodzenia dla członków zarządu (za okres zapewne 1 roku) w wysokości prawie 150 tyś złotych i bez mała 10 tyś złotych premii za jeden etat członka zarządu. Informację o etatach znalazłem we wcześniejszych sprawozdaniach finansowych. Druga to taka, że „Osoby wchodzące w skład organów zarządczych nie pobierają wynagrodzenia z tytułu pełnionych funkcji zarządczych”. Niby te same zeznanie, ale inne. Nie wiem, kto sprawdzał zeznania finansowe za rok 2011 i dodatkowe zeznania za ten sam okres, ale ktoś po prostu przeoczył jakieś 160 tyś zł. Ale co to dla Owsiaka? Jakieś 20 minut wydzierania gardła na antenie Dwójki. Dlaczego także w Statucie WOŚPu jest informacja, że Fundacja będzie podejmować różne działania mające na celu zapobieganie szerzeniu się i ograniczanie zjawisk patologii społecznych, w tym w szczególności narkomanii, alkoholizmu i przemocy (por. par. 9, ust. 1, pkt 7 Statutu WOŚP), a jednocześnie zarząd nie reaguje na ten alkoholizmu i narkomanię oraz przemoc, której jesteśmy świadkami na Przystanku Woodstock? Tak myślę, że za dużo tu niejasności, żebym popierał te dziwną akcję, która od 21 lat otoczyła immunitetem świętości Jurka Owsiaka, którego nie wolno mi ruszać. A niby dlaczego nie wolno mi tej świętości poddać pod krytykę? Skoro po dwudziestu wiekach istnienia chrześcijaństwa ktoś może publicznie znieważać Krzyż i Chrystusa na nim wiszącego, to zanim mur świętości Owsiaka stanie się tak wielki, że żadna trąba jerychońska go nie zburzy, ja przyglądnę się jego fundamentom. Nie tędy droga. Skoro z pieniędzy WOŚPu organizuje najbardziej demoralizującą imprezę w Europie (jak czytamy na stronach Złotego Melona), to ja mam prawo upomnieć się o tą młodzież, która na Przystanku Woodstock upija się hektolitrami alkoholu i odurza kilogramami narkotyków. Nie zgadzam się na to. Podejmę więc wszystkie możliwe środki, żeby tę sprawę poruszyć. Pozdrawiam. Niech boli i zmusza do myślenia
Ks. Maciej Sroczyński
Nie ma szczęścia bez eutanazji Jakby mało było dymisji generała Krzysztofa Bondaryka, który osierocił Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego, jakby nie dość było dymisji Adama Maruszczaka, zdjętego ze stanowiska szefa Centralnego Biura Śledczego, to znowu dał znać o sobie seryjny samobójca. Wydawało się, że już nie da o sobie znać zwłaszcza po ogłoszeniu przez niezależną prokuraturę „ostatecznego” wyjaśnienia śmierci Andrzeja Leppera. Prokuratura oświadczyła, że Andrzej Lepper powiesił się, bo miał... 150 tys. złotych długu! Nie śmiał się z tego pewnie tylko ten, co miał zajady, a może śmiali się przez łzy nawet i tacy, bo prawie jednocześnie wyszły na jaw śmierdzące dmuchy, że w owej łazience, w której przygnębiony długiem w wysokości 150 tys. złotych Andrzej Lepper „bez udziału osób trzecich” rozstawał się z życiem, znajdują się ślady stóp jakichś niezidentyfikowanych osób drugich. Najwyraźniej bezpieczniackie watahy podsrywają jedna drugą, dzięki czemu co jeden człowiek pragnie zakryć, to drugi zaraz odkryje i - jak mówi poeta - „każdy grzech palcem wytknie, zademonstruje, święte pieczęcie złamie, powyskrobuje” - dzięki czemu i my możemy dowiedzieć się o naszym nieszczęśliwym kraju trochę więcej, niż okupująca Polskę soldateska chciałaby nam przekazać do wiadomości za pośrednictwem poprzebieranych za dziennikarzy funkcjonariuszy niezależnych mediów pracujących w służbie ciszy. Tymczasem seryjny samobójca znów dał o sobie znać i to nie w sobotę, tylko niemal w środku tygodnia. W swoim mieszkaniu w Garwolinie powiesił się był - oczywiście bez udziału osób trzecich - pan Marek Jerzy Adamczyk, prokurator Prokuratury Generalnej. Na razie nie można o tym nic powiedzieć, poza może drobiazgiem, że z dokumentów IPN wynika, iż pan Marek Jerzy Adamczyk 4 marca 1988 roku został zarejestrowany pod numerem GC 00393/54 przez Wojskową Służbę Wewnętrzną jako oficer rezerwy kontrwywiadu WSW z przydziału mobilizacyjnego, a następnie zarejestrowany w sekcji „C” WZO WUSW w Siedlcach. Nie musi to oczywiście niczego konkretnego oznaczać, poza tym, że WSW przekształcona została w Wojskowe Służby Informacyjne, których jak wiadomo, „nie ma”, dzięki czemu mikrocefale święcie wierzą, że nasza młoda demokracja, to pełny spontan i odlot i skwapliwie potępiają teorie spiskowe, według których soldateska okupuje nasz nieszczęśliwy kraj, za pomocą rozbudowanej agentury kontrolując nie tylko kluczowe segmenty gospodarki z sektorem finansowym, paliwowym i energetycznym na czele, ale i scenę polityczną, media oraz przemysł rozrywkowy. Okoliczność, że pan Adamczyk, któremu objawił się zbiorowy samobójca, trafił aż do Prokuratury Generalnej w charakterze prokuratora, może być uznana za poszlakę wskazującą, że ta teoria spiskowa ma jednak ręce i nogi. Jak zresztą w inny sposób wyjaśnić ponowne ujawnienie się zbiorowego samobójcy? Zbiegło się ono w dodatku z salomonowym wyrokiem wydanym przez sędziego Igora Tuleyę w sprawie „doktora G.” - kardiologa ze szpitala MSW przy ul. Wołoskiej w Warszawie. „Doktor G.” upolowany został przez CBA jeszcze za poprzedniego kierownictwa i oskarżony o wszelkie możliwe do popełnienia czyny, wśród których korupcja walczyła o palmę pierwszeństwa z tzw. „mobingiem”. Słowem - jak oskarżać, to oskarżać. Kiedy jednak w roku 2007 zmienił się rząd, „doktor G.” zaczął w wielu środowiskach uchodzić za męczennika straszliwego reżymu Kaczyńskich, pierwszą ofiarę IV Rzeczypospolitej, która wyspecjalizowała się w preparowaniu fałszywych dowodów na ludzi niewinnych. To znaczy - za ofiarę drugą, bo pierwszą ofiarą IV Rzeczypospolitej już pewnie pozostanie pani Barbara Blida, która po przybyciu do niej ekipy ABW, co to miała ją aresztować, zastrzeliła się w przekonaniu, że wszystko wykryte. Więc chociaż CBA za czasów Kaczyńskiego dopuszczało się sprośnych błędów Niebu obrzydłych, to skoro już powstało, to i zostało - oczywiście po gruntownej wymianie kadr z niesłusznych na słuszne. Te słuszne kadry rozpoczęły walkę z powyrzucanymi kadrami niesłusznymi, zgodnie ze wskazówka Klucznika Gerwazego: „gdy wielki wielkiego dusi, my duśmy mniejszych - każdy swego”. Kiedy w efekcie walki buldogów pod dywanem stanowiska utracili szefowie ABW i CBŚ, nie mogło zabraknąć jakiegoś akcentu w sprawie CBA. A tak się złożyło, iż właśnie przed niezawisłym sądem dobiegł końca proces „doktora G.” Spreparowane dowody w sprawie korupcji musiały okazać się mocne, bo sędzia Igor Tuleya, który na dobry porządek w „tych okolicznościach przyrody” powinien „doktora G.” uniewinnić, a nawet jakoś wynagrodzić mu zelżywości i zniewagi, jednak trochę go skazał, a uniewinnił też tylko trochę, zauważając przy okazji, ze prokuratura stosowała „metody stalinowskie”. Na to zawrzały oburzeniem dwa ugrupowania parlamentarne; PiS oraz Solidarna Polska, domagając się pociągnięcia sędziego Tuleyi do odpowiedzialności za wygłaszanie deklaracji politycznych. Aliści Krajowa Rada Sądownictwa stanęła murem za sędzią, który skierował do niezależnej prokuratury zawiadomienie o owych „stalinowskich metodach”. Chodziło głównie o nocne przesłuchania, które - jak zauważył prokurator w stanie spoczynku pan Święczkowski - bywały „skuteczniejsze” od dziennych. Jeśli wzajemne wyduszanie się tajniaków jeszcze trochę potrwa, to wymiar sprawiedliwości szalenie się wzbogaci - również o interesujące doktryny i orzecznictwo - a już towarzyszą temu mimowolne efekty komiczne w postaci ostentacyjnego oburzenia na „stalinowskie metody” przywódcy SLD Leszka Millera. Wystąpił on jednocześnie z inicjatywą ustanowienia rozpoczynającego się właśnie roku „rokiem Edwarda Gierka”, za rządów którego od czerwca 1976 roku upowszechniła się w milicyjnych komisariatach metoda „ścieżek zdrowia”. Rekord efektów komicznych pobiła jednak „Gazeta Wyborcza” informując swoich mikrocefali, że „Polacy są szczęśliwi” i nawet wyjaśniając - dlaczego. Okazuje się, że nie posiadamy się ze szczęścia, bo w społeczeństwie rośnie poparcie dla eutanazji. Dlaczego żydowskiej gazecie dla Polaków tak bardzo zależy na wmówieniu tubylcom, że nie ma prawdziwego szczęścia bez eutanazji? Pewnej wskazówki może dostarczyć okoliczność, że w związku z nieustającym przyrastaniem długu publicznego, w roku bieżącym koszty obsługi tego długu mogą sięgnąć nawet 50 miliardów. Nie da się ukryć, że leczenie starców-wampirów, z których nasi okupanci nie mają już przecież żadnej korzyści, a tylko same straty - tym większe, że wyleczonym trzeba będzie przez Bóg wie ile lat wypłacać emeryturę! - że to leczenie pozostaje w całkowitej i nieusuwalnej sprzeczności zarówno z celami okupacji („Szmaciak chce władzy nie dla śmichu lecz dla bogactwa, dla przepychu! Chce mieć tytuły, forsę, włości i w nosie przyszłość na ludzkości!”), jak i z nadziejami lichwiarskiej międzynarodówki na profity z 35 milionów tubylczych niewolników polskich. W tej sytuacji eutanazja objawia się jako jedyne wyjście i zapewne dlatego „Jurek Owsiak” przetestował właśnie reakcję opinii publicznej na propozycję jej legalizacji, a przodująca w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym pani red. Katarzyna Wiśniewska z najweselszego w całej „Gazecie Wyborczej” działu religijnego, sztorcuje Episkopat za unikanie udziału w dyskusji nad legalizacją eutanazji. Najwyraźniej Cadykowi chodzi nie tylko o samą eutanazję, ale również i o to, by odbywała się „po Bożemu”.
SM
Biedroń, nadzieja fanatyków Profesor Roberto de Mattei „Ideologia gender jest jak komunizm .. zachodnie grupy ideologiczne próbują zaprowadzić nam w Europie porządek postkomunistyczny z jego materializmem dialektycznym.Porównuję tę ideologię do marksizmu nie przypadkiem. Profesor Roberto de Mattei „Ideologia gender jest jak komunizm„....” Wszystko zaczęło się w czasie rewolucji '68 i potem, po upadku muru berlińskiego, gdy idee komunistyczne się rozprzestrzeniły w Europie. Porównuję tę ideologię do marksizmu nie przypadkiem. Jesteśmy dziś bowiem świadkami tego, jak zachodnie grupy ideologiczne próbują zaprowadzić nam w Europie porządek postkomunistyczny z jego materializmem dialektycznym. To próba wprowadzenia utopii społeczeństwa bez klas, ale także społeczeństwa bez płci. Bez mężczyzn i kobiet. Bez jasno określonych ról męskich i żeńskich. A także społeczeństwa bez państwa. I ta ideologiczna utopia, która została sformułowana w latach 90., stanowi poważne zagrożenie. Wpływa na polityków, jest też popularna w środowiskach akademickich.„....”Dziś w Europie mamy do czynienia z pewnym projektem ideologicznym, którego celem jest zniszczenie tradycyjnej rodziny. „....”Unia Europejska, która poniosła klęskę ekonomiczną (bo euro jest dziś w poważnym kryzysie) oraz polityczną (bo ma problem z przywództwem), sama przekształca się w coś w rodzaju lobby ideologicznego, które chce narzucać różnym krajom swoje zasady„.....”W takim wypadku można by więc spytać: a dlaczego nie zalegalizować kazirodztwa? Dlaczego nie poligamii? „....( źródło)
Niewińska „Wielka nadzieja gejów”....”Pierwszy gej III RP” lubi epatować swoją orientacją seksualną, chętnie opowiada, że w jego przypadku „boląca pupa znaczy, że było dobrze”. Na najbliższym posiedzeniu Sejmu poseł Robert Biedroń będzie sprawozdawcą projektów ustawy o związkach partnerskich. „.....(źródło)
Biedroń z pewnością jest religijnym fanatykiem. Fanatykiem religii politycznej , jak socjalistyczne ideologie , w tym socjalizm niemiecki Hitlera określa profesor D'Alemo . Biedroń jest fanatykiem innego socjalizmu , politycznej poprawności Kisiel twierdził ,że socjalizm to taki system , który walczy z problemami nieznanymi innym systemom . To socjalizm politycznej poprawności stworzył sztuczny problem homoseksualizm . Homoseksualiści istnieli , istnieją i ma nadzieję że będą istnieć, chyba ,że paradoksalnie Biedroniowi uda się doprowadzić do zwycięstwa totalitarnej politycznej poprawności . Biedroń wydaje się osobą lekko niedorozwiniętą intelektualnie jak nie przymierzając Komorowski Krasnodębskiego Według świętej Faustyny Jak Pan Bóg już nie ma innego wyjścia aby ukarać grzesznika to spełnia jego życzenia . Taką karą dla Biedronia i homoseksualistów będzie zwycięstwo ich socjalistycznej rewolucji „Naukowcy udowodnili, że preferencja seksualna zależy od obecności tylko jednego genu w organizmie. Chodzi o gen odpowiedzialny za zachowania zwierzęcia związane z reprodukcją - FucM. Kiedy go zabraknie, następuje zmiana orientacji seksualnej. „…”Badania potwierdzające tę tezę przeprowadzili na myszach naukowcy z Korei Południowej.Uczonym udało się zmienić orientację seksualną jednego z gryzoni właśnie poprzez wyeliminowanie z jego organizmu tego jednego genu - FucM „.....(więcej)
„Bioetycy protestujący przeciw praktykom dr New argumentują,że chodzi głównie o to, by dziewczynki nie były homo- lub biseksualne.„…„–To pierwszy przypadek w historii medycyny,gdy lekarz aktywnie stara się zapobiec wystąpieniu homoseksualizmu – mówi prof. Alice Dreger, bioetyk z Northwestern University. Prof. Dreger należy do grupy ponad 30 ekspertów – endokrynologów i etyków – protestujących przeciw stosowaniu eksperymentalnej terapii, której poddawane są płody. Chodzi o podawanie kobietomw ciąży deksametazonu – silnie działającego syntetycznego glikokortykosteroidu. ‘…”W założeniu ta terapia ma pomóc dziewczynką zagrożonym niebezpieczną chorobą – wrodzonym przerostem nadnerczy. Ale – jak twierdzą krytycy – może być również wykorzystywana, aby zapobiec homoseksualizmowi lub biseksualności, które częściej występują właśnie u kobiet z tą chorobą.”…” "Dowody na to, że homoseksualizm jest wrodzony, mogą równie dobrze prowadzić do uznania, że można mu zapobiegać. Tak jak ma to miejsce w badanym przez nas przypadku" – napisali eksperci zajmujący się działaniami dr New. Amunicji krytykom dostarczyła sama lekarka, która podczas kilku konferencji naukowych zaprezentowała efekty podawania leku kobietom w ciąży i płodom.Wśród pożądanych skutków była m.in. zmiana zachowania” ...(więcej)
Pewnego dnia zwycięscy socjaliści spod znaku politycznej poprawności zdecydują , że wszystkie zarodki , płody i dzieci o homoseksualnej orientacji nie maja prawa do życia . I zaczną …..zabijać. Biedroń, gdyby był tylko trochę bardziej wykształcony i bardziej inteligenty powinien być aktywistą ruchów ...antyaborcyjnych , powinien żarliwie propagować humanizm , idee Wojtyły , bo tylko prawo do życia każdej istoty ludzkiej gwarantuje homoseksualistom ,że się ... urodzą Przypomnę Biedroniowi tylko jedno . Pod rządami socjalistów , fanatyków politycznej poprawności nawet po urodzeniu ludzie tacy jak Biedroń będą zabijani„Lekarze powinni mieć prawo do zabijania noworodka- takie szokujące stanowisko opublikowało dwoje naukowców ze znanych na świecie uczelni. Według nich pozbawić dziecka życia można nie tylko wtedy, gdy urodzi się ono np. niepełnosprawne. Również wtedy, gdy rodzice nie są w stanie zapewnić dziecku opieki lub prostu go nie chcą. Nazwali to aborcją po urodzeniu„ …”Alberto Giubilini i Francesca Minerva, włoscy naukowcy związani z uniwersytetami w Oksfordzie, Mediolanie i Melbourne, uważają, że noworodki nie mają jeszcze, podobnie do płodu, osobowości, a jedynie "potencjalną osobowość". Jako takie nie posiadają "moralnego prawa do życia". "Noworodek nie jest osobą, ponieważ nie ma świadomości własnej egzystencji. Nie ma, podobnie jak dziecko jeszcze nienarodzone, wykształconego poczucia nadziei, marzeń i celów życiowych „...(więcej)
Warzecha „ Totalitarny homoseksualizm Biedronia ”Grożąc mi przepisami kodeksu karnego, Robert Biedroń będzie chciał mnie zmusić do uznania jego upodobań seksualnych za normalne. A przynajmniej będzie chciał mi zabronić otwartego wyrażania mojej opinii na ich temat. A to już z żadną „mową nienawiści" czy ochroną mniejszości nie będzie mieć nic wspólnego. To po prostu przejaw homoseksualnego totalitaryzmu.„...”Jeżeli więc uznać, że pod „mowę nienawiści" podpada stwierdzenie, że homoseksualizm nie jest normą, to jasne staje się, że mamy do czynienia z próbą stłumienia poprzez procesy sądowe i paragrafy kodeksu karnego nie tylko wolności wypowiedzi, ale również wolności osądów. „....”Jaki zaś jest sens słowa „zboczeniec"? To chyba jasne: ktoś zboczony to ktoś, czyje zachowanie nie mieści się w normie, nie jest normalne, jest dewiacyjne. Czy zatem poseł Biedroń zażądałby także ścigania kogoś, kto powiedziałby: „Uważam, że upodobania seksualne posła Biedronia są nienormalne" lub nawet jeszcze łagodniej: „Zachowania seksualne Roberta Biedronia odbiegają od normy"? „....”Sądy, tkwiące w uścisku poprawności politycznej, skwapliwie się tym naciskom podporządkują.Było to widać choćby w kuriozalnym orzeczeniu w sprawie, jaką redaktorowi naczelnemu „Gościa Niedzielnego" wytoczyła Alicja Tysiąc. „....(więcej)
Kukiz „.”Natomiast masowe, publiczne manifestowanie homoseksualizmu — to już co innego. Moim zdaniem, jest to uprawianie propagandy,która może wpłynąć na dzieci w wieku dojrzewania, a przy okazji pierwszych kontaktów —unieszczęśliwić je, co poczują dopiero z perspektywy czasu, rozumiejąc, że uległy modzie. Jestem też przeciwny adopcji dzieci przez homoseksualistów. „....(więcej)
Gowin ”Ustawa o związkach partnerskich tylnymi drzwiami wprowadzałaby małżeństwa homoseksualne.”...”- Oboje doskonale wiemy, że to jest istota sprawy. W całym tym projekcie nie chodzi naprawdę o dobro konkretnych ludzi, tylko o przeprowadzenie rewolucji obyczajowej, odejście od tradycyjnej moralności.Jest pan homofobem? - Za pani pytaniem kryje się dyktat politycznej poprawności. Nie obchodzi mnie orientacja seksualna innych ludzi, ale nie godzę się na to, by środowiska homoseksualne dokonywały pieriekowki dusz. Żadna polityczna poprawność nie zmusi mnie do tego, żebym mówił, że trawa jest biała, a nie zielona. Ani do tego, bym kwestionował tezę, że małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny.”...” Będę głosował przeciw.”...(więcej)
Bader „”Dużo mniej wolno też obecnie powiedzieć lub napisać uczniom w szkołach publicznych. W Wisconsin 15-letni chłopak, który napisał w szkolnej gazetce artykuł wyrażający jego sprzeciw wobec prawa do adopcji dzieci przez pary homoseksualne– który opublikowano obok tekstu popierającego adopcje przez gejów – został przez dyrektora szkoły nazwany ignorantem i podżegającym do przemocy chuliganem. Grożono mu nawet zawieszeniem w prawach ucznia. Szkoła przeprosiła zaś wszystkich za opublikowanie takiego tekstu. „....”Czy ta polityczna poprawność nie pozbawi za kilka lat dziennikarza zwykłej gazety prawa do napisania artykułu krytycznego wobec małżeństw gejowskich? Najpewniej tak. W Nowym Jorku, który jest kuźnią poparcia dla małżeństw gejowskich, prokurator zażądał wprowadzenia zakazu wywieszenia krytycznego wobec homoseksualistów billboardu. „....(więcej)
Profesor Roberto de Mattei... „Mam na myśli przede wszystkim ideologię gender, zgodnie z którą bycie mężczyzną lub kobietą nie wynika z prawa naturalnego i nie jest faktem niezmiennym. Jest raczej wynikiem historycznych wyborów. Zgodnie z tą ideologią natura ludzka jest zmienna – mężczyzna może stać się kobietą i na odwrót. Ludzie przybierają role krótkotrwałe i prowizoryczne. „.....”W związkach homoseksualnych jest dużo więcej przypadków depresji, samobójstw, gwałtownych napięć, w tym także zbrodni, niż w związkach tradycyjnych. Pokazują to już dziś badania psychologiczne. „.....”Małżeństwo dwóch mężczyzn lub dwóch kobiet nie może być bowiem szczęśliwe. W związku z tym dziecko, które rodzi się w takiej rodzinie, jest z góry skazane na nieszczęśliwe życie. „.....”Unia Europejska, która poniosła klęskę ekonomiczną (bo euro jest dziś w poważnym kryzysie) oraz polityczną (bo ma problem z przywództwem), sama przekształca się w coś w rodzaju lobby ideologicznego, które chce narzucać różnym krajom swoje zasady „.....”Gdy tradycyjna rodzina traci ochronę i wsparcie państwa, wtedy dochodzi do jej pęknięcia. A w konsekwencji – do pozrywania więzi społecznych. W takim wypadku można by więc spytać: a dlaczego nie zalegalizować kazirodztwa? Dlaczego nie poligamii? Albo zoofilii? „....”rozmawiała Beata Zubowicz Roberto de Mattei jest włoskim historykiem. Wykłada historię chrześcijaństwa i Kościoła na Uniwersytecie Europejskim w Rzymie oraz na uniwersytecie w Cassino.”...(źródło)
Braque „Panuje takiterror intelektualny, że dziś nikt już nie ma odwagi przywołać prostej prawdy, iż dladziecka nie jest przyjemnie dorastać z dwoma tatusiami lub mamusiami. Ten terror idzie w parze z roszczeniami tych, którzy wcale nie potrzebują większych praw. „...(więcej)
Marek Mojsiewicz
Magdalena Środa już otwarcie chce zabijać ciężko chore dzieci? „Aby temu cierpieniu ulżyć w sposób ostateczny” Magdalena Środa, z tytułem profesorskim, w dodatku powszechnie znana jako etyk, w radiowej Jedynce w czasie dyskusji o eutanazji: Są inne przypadki, np. dzieci, które się rodzą, no, powiem w skrócie, bardzo zdeformowane, bez mózgu, z rozszczepieniem kręgosłupa, których udziałem jest jedynie cierpienie. One żyją bardzo krótko – dzień, dwa, tydzień, dwanaście. I właściwie nic się nie dzieje w ich życiu, tylko to cierpienie. Pytanie jest, czy to nie jest rzeczą humanitarną, aby temu cierpieniu ulżyć w sposób ostateczny. To szokujące. Środa chce, by zabijać dzieci urodzone z nieuleczalną chorobą! Stanowi dla niej różnicę, czy człowiek rokuje szanse na długie bądź krótkie życie. Jeśli lekarze stwierdzą, że będzie żył krótko – zabijmy go – postuluje Środa! Czy nadworna lewacka pani „etyk” wyznaczy także katalog chorób, które będą uprawniać do zabicia chorego dziecka? Im częściej pojawiają się takie głosy, środowiska coraz jawniej opowiadającego się przeciw ochronie życia, tym mniej powinno być wątpliwości, że eutanazja NIGDY, PRZENIGDY nie powinna być dopuszczalna. Pokazują, że to środowisko nie ma hamulców. Że wyznaje inny, skrajnie niebezpieczny, system wartości. A w zasadzie anty-wartości. A tacy ludzie jak Środa czy Wanda Nowicka (jej dzielna towarzyszka we wspomnianej audycji) nie powinni mieć najmniejszego wpływu na cokolwiek, co może zaważyć o losie innych ludzi. Znp, radio.com.pl
Ile prądu w prądzie, czyli jak nie badamy rejestratora z Jaka-40. Prowadzimy własne śledztwo, czy nie prowadzimy? Do obszernego, encyklopedycznego już niemalże cyklu „smoleńskie absurdy” dopisujemy kolejną kartę. „Nasz Dziennik” ujawnił oficjalną przyczynę, dla której od 33 miesięcy nie można zbadać, co nagrał rejestrator z Jaka-40. Przyczyna jest kuriozalna, a aby ją poznać warto wiedzieć, że zapis magnetofonu Jakowlewa polscy prokuratorzy chcą zsynchronizować z nagraniem tego, co działo się na „wieży” kontrolnej. Kłopot kluczowy rzeczowo objaśnił „ND” płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej:
Niemożność skończenia opinii dotyczącej nagrań z wieży lotniska Siewiernyj wynika z braku danych m.in. o częstotliwości prądu w sieci elektroenergetycznej Smoleńska z czasu dokonywania kopii tego nagrania, o które to dane Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie zwróciła się do strony rosyjskiej w jednym z wniosków o pomoc prawną
Ha! Częstotliwość prądu jako przyczyna. No, kto by się spodziewał. Czy mamy przez to rozumieć, że jeśli Rosjanie nie zechcą zdradzić, ile ona wynosiła, ważne zapisy dwóch rejestratorów nie będą w Polsce nigdy przeanalizowane? Na to wygląda.
Absurd? W kwestii metodyki niekoniecznie, ale z punktu widzenia badania tak ważnej katastrofy – jak najbardziej. I jeszcze jeden dowód na to, że strona rosyjska za wszelką cenę zwleka z przekazywaniem tych informacji, które mogą popchnąć śledztwo do przodu. Przypomnijmy, że magnetofon Jaka-40 jest o tyle ważny, iż może potwierdzić słowa śp. chor. Remigiusza Musia (popełnił na jesieni ub.r. samobójstwo) o tym, iż podczas podchodzenia do lądowania ze strony kontrolerów nie padały „jakiekolwiek informacje, takiego typu jak, jaką mamy odległość od pasa, na jakiej jesteśmy wysokości, czy jesteśmy na kursie”. Żołnierz zeznał również, że kontrolerzy nie nakazali załodze odejścia na drugi krąg, a przede wszystkim, iż sprowadzali samoloty nakazując im schodzenie aż do 50 metrów (dwukrotnie niżej niż dopuszczalne minima). Krakowscy biegli z Instytutu im. Sehna (to oni na zlecenie prokuratury pracują nad nagraniami) już raz prosili o dane dotyczące pracy rosyjskiej sieci elektroenergetycznej. Dzięki nim mogliśmy poznać ekspertyzę dotyczącą zapisów rejestratora z TU-154M.Teraz prokuratura nie chce wydać prostego komunikatu – czy na nagraniu są słowa o 50 metrach czy ich nie ma, niezależnie od synchronizacji z innymi nagraniami. Komu zależy na podtrzymywaniu niepewności?
Nie chce też ujawnić, do czego konkretnie potrzebne są informacje o częstotliwości prądu. „Nasz Dziennik” spekuluje:
Można domyślać się, że parametry sieci elektroenergetycznej z okresu tworzenia kopii nagrania, takie jak np. częstotliwość prądu czy informacje o występujących w sieci zakłóceniach, mogą być przydatne np. do zweryfikowania ciągłości zapisu pozyskanej kopii lub posłużyć do niwelacji ewentualnych zakłóceń, jakie mogły pojawić się w czasie kopiowania. Innymi słowy – jeśli nie mamy tych danych, nie możemy stwierdzić, że zapis tego, co działo się na wieży, nie został zmanipulowany. Ale oczywiście wszyscy zaangażowani w oficjalne badanie tragedii 10/04 wierzą i powtarzają, że nie. To wierzcie sobie dalej. Ja na każdym kroku widzę nowe powody do tego, by Moskwie – a za nimi również uzależnionym od niej polskim władzom – nie wierzyć. Bo fakty są takie, że komisja Millera de facto się reaktywuje – choć pod przykrywką innej nazwy – i zamierza powtarzać spekulacje i fantazje podopiecznych generalicy Anodiny. Medialne nadwiślańskie lisy obśmiewają wszystko, co w sprawie smoleńskiej nie pochodzi z otoczenia rządu. A prokuratura wciąż pokornie i bezradnie czeka na kolejne informacje. Tym razem dotyczące częstotliwości prądu, co to zasilał ruskie kopiarki. Można tylko zapytać: - To jak, panie premierze – prowadzimy własne śledztwo, czy nie prowadzimy? Marek Pyza
Gnyszka: Każdy z nas ma takiego Owsiaka, jakiego sobie wybierze Podobnie jak Jerzy Owsiak jestem dziwnym połączeniem jąkały i fundraisera. Ale to nie dlatego napiszę tu kilka słów na temat działań charytatywnych. Po prostu o tekst poprosiła mnie zmęczona wszechobecną agitacją WOŚP Redakcja portalu Rebelya.pl. A kiedy Rebelya.pl prosi, Rebelyant nie odmawia. „Dobroczynność”, to coś więcej niż „charytatywność”. Zacznę od tego, co mówiłem w maju 2011 r. na kongresie Polska Wielki Projekt:
Uważam, że to jedna z najważniejszych konstatacji w tematyce, która nas tu interesuje – dlatego, że dotyka odruchów, którym podlegają Darczyńcy. Dobroczynność to pojęcie szersze, niż działania charytatywne. Nie chcę silić się na podawanie definicji, jednak sądzę, że to, co odróżnia jedno pojęcie od drugiego, to akcent jaki się kładzie na przyczyny istnienia zła, krzywdy, bądź biedy. O ile bowiem organizacje charytatywne zajmują się głównie usuwaniem skutków zła lecząc chorych, karmiąc głodnych, czy wreszcie czuwając przy umierających, o tyle organizacje dobroczynne zajmują się także usuwaniem przyczyn owego zła. Choć ten podział wydaje się prosty, często tracimy go z oczu. Wie o tym każdy fundraiser, który kiedykolwiek próbował zachęcić ludzi do wspierania jakiejkolwiek organizacji nie zajmującej się leczeniem ofiar wypadków, katastrof, nie będącej domem dziecka, czy hospicjum; jeśli – o zgrozo! - jest to typowo edukacyjna, czy ntelektualna organizacja, czyli np. think tank, bądź medium, albo kampania społeczna, sytuacja jest wyjątkowo trudna. Ludzie wolą bowiem pomagać spontanicznie i tam, gdzie zaniechanie pomocy prowadzi się do ludzkiej tragedii. Być może to, co napiszę jest nieco brutalne, ale należy sobie uświadomić jedno: skutków złych wydarzeń, czyli np. osób potrzebujących leczenia zawsze będziemy mieli więcej, niż możliwości pomocy. Dlatego jako Darczyńcy, prócz leczenia skutków, powinniśmy zacząć rozglądać się także za możliwościami leczenia przyczyn. I tak, jeśli zależy nam na losie porzuconych dzieci, wspierajmy rodzinne domy dziecka, ale równocześnie inwestujmy w kampanie społeczne, które dowartościowują rodzinę i uczą ludzi wzajemnej miłości i szacunku. O wioskach dziecięcych, zwykłych i rodzinnych domach dziecka na pewno już Państwo słyszeli, ale czy takie nazwy, jak Fundacja Narodowego Dnia Życia, czy Fundacja Rodzin Pełna Chata obiły się Państwu kiedykolwiek o uszy? Jeśli nie, warto sprawdzić co robią. Będziecie zaskoczeni. Analogicznych przykładów można podać wiele w odniesieniu do różnych obszarów działalności charytatywnej, łącznie z dożywianiem głodujących w Afryce, edukacją na polskiej wsi itp.
Misja kończy się tam, gdzie kończą się pieniądze O tym, że w tym roku fala krytyki Jerzego Owsiaka i jego Orkiestry osiągnęła większe rozmiary niż kiedykolwiek wcześniej, nie trzeba nikogo przekonywać. Słowa krytyki dotknęły go przy okazji 20. Finału WOŚP już nie tylko ze strony poszczególnych internautów, ale nawet ze strony mediów głównego nurtu. Przy porównywaniach skuteczności WOŚP z Caritas Polska, najczęściej dostaje się ludziom Owsiaka za to, że ich działalność sporo kosztuje! Mam nadzieję, że większości Czytelników nie muszę przekonywać, że to absurd. Dyskutanci, których obserwuję na Facebooku żądają wolontariatu wszędzie tam, gdzie mowa o dobroczynności. Warto jednak zdać sobie sprawę z tego, że wolontariat jest swego rodzaju luksusem, na który nie wszyscy mogą sobie pozwolić. Dlaczego? Przecież wolontariusz, a więc człowiek, który, za pracę nie pobiera wynagrodzenia, musi z czegoś żyć. Są dwie możliwości – albo ktoś pokrywa koszty jego utrzymania, albo dysponuje on dochodami, których uzyskiwanie nie koliduje z wolontariatem, czyli jest rentierem, bądź pracuje zarobkowo. W Polsce wolontariuszami najczęściej są osoby młode – licealiści i studenci, a więc ci, których utrzymują rodzice. Siłą rzeczy, w pewnym momencie wolontariat w pełnym wymiarze zmuszeni są porzucić, po to by przeżyć. Innymi słowy – w Polsce niemożliwe jest zbudowanie profesjonalnej, skutecznej organizacji pozarządowej w oparciu o wolontariat. Można się zastanawiać, czy wówczas, gdy byłoby to możliwe, byłoby to dobre. Intuicja i doświadczenie w pracy z organizacjami podpowiadają mi, że brak osób zawodowo zajmujących się pracą w III sektorze spowodowałby destabilizację tegoż sektora. Dobra wola i szlachetność rzadko są na tyle silne, by trwały niezmiennie przez lata, a organizacja, by działać skutecznie – musi być stabilna! Temu służy pewna formalizacja, związana także z wynagrodzeniem. Koszty funkcjonowania to jednak nie tylko koszty osobowe – to także koszty infrastrukturalne. Wymagać, by organizacje pozarządowe składały się z samych studentów, którzy nieodpłatnie użyczą także swoich samochodów, karnistrów z benzyną, telefonów, mieszkań, etc. jest żądaniem niemożliwego. Pora to zrozumieć. Czym się, zatem różni organizacja pozarządowa od firmy? To proste. Złotówka zainwestowana w firmę przyniesie nam z reguły zwrot na poziomie kilkunastu procent rocznie, organizacja pozarządowa zawsze – zawsze! - z zainwestowanej w niej złotówki przyniesie efekt, który na rynku kosztowałby znacznie więcej. Dlaczego? Bo lewarują ją właśnie wolontariusze, których dzięki darowiznom przeszkolono i wyposażono w narzędzia do pracy, by byli pożyteczni. Tak, wolontariusz działa jak lewar – i podobnie jak lewar w finansach, czy warsztacie samochodowym musi mieć co lewarować. Dlatego, gdy znajdziemy już organizacje, które są naszym zdaniem pożyteczne, wspierajmy je regularnie, nawet małymi kwotami. Dzięki temu uzyskają oddech i stabilność potrzebne do profesjonalnego działania.
1 zł dziennie, codziennie Czy 30 zł w skali miesiąca to dużo? Z mojego doświadczenia wynika, iż dla prawie 100% czytających te słowa odpowie na to pytanie, że nie. Nawet jeśli w danym momencie stwierdzają, że nie ma miejsca w ich domowym budżecie, aby przeznaczyć ją na wsparcie jakichś inicjatyw. Jest, ależ jest! Trzeba tylko zauważyć, że część z naszych drobnych wydatków bywa zupełnie niepotrzebna. Zachęcam każdego zastanowienia się nad tym. Co potem? Potem trzeba się zdecydować na jakiej zmianie świata nam zależy i znaleźć tych, którzy w tym kierunku działają. Tych z Państwa, którzy nie mają chęci przeglądać kilkutysięcznej bazy organizacji pozarządowych, zachęcam do kontaktu z najbliższym fundraiserem, bądź przegląd organizacji, z którymi współpracujemy w ramach Dobroczynnosc.com. Trafią tam Państwo na prawdziwe skarby, owoce ofiarnej i twórczej pracy tysięcy ludzi w całej Polsce. I nie mam tu na myśli tylko zasłużonego Caritas. Myślę tu o takich organizacjach, jak poznańskie Stowarzyszenie na Tak, Fundacja L'Arche, czy Fundacja Jaśka Meli, jeśli chodzi o segment charytatywny, czy Ośrodek Myśli Politycznej, Instytut Misesa, albo niezależne media w rodzaju Radia Warszawa czy samej Rebelya.pl, jeśli chodzi o segment ideowy. Dzisiejszy dzień jest doskonałą okazją, aby zastanowić się nad swoim dobroczynnym budżetem. Warto!
Maciej Gnyszka
Eutanazja - łaska Hitlera w jedynym zachowanym oryginalnym dokumencie świadczącycm o jego inicjatywie ws. Ludobójstwa otrzymują pod odpowiedzialnością polecenie tak rozszerzyć uprawnienia imienne wyznaczonych lekarzy, żeby chorym, których stan zgodnie z ludzką wiedzą i przy najbardziej krytycznej ocenie zostanie uznany za nieuleczalny, można było zezwolić na uśmiercanie z łaski[4].
[1] Rozkaz, antydatowany na 1 września w Berlinie, w rzeczywistości został podpisany w Hotelu „Grand” w Sopocie po 19 września 1939 roku i był wynikiem wkroczenia Sowietów do Polski, co Hitler uznał za sytuację nieodwracalną w wojnie o panowanie nad światem. Ten rozkaz Hitlera jest jedynym podpisanym przez niego i zachowanym w oryginale dokumentem świadczącym o jego inicjatywie w sprawie niemiecko-nazistowskiego ludobójstwa.
[2] Filip Bouhler, od 1934 szef kancelarii Fuhrera, popełnił samobójstwo w 1945 r.
[3] Prof. Karl Brandt, od 1934 r. osobisty lekarz Hitlera (od 1943 r. Gruppenfuhrer i Generalleutnant Waffen SS, Komisarz Rzeszy ds. Zdrowia i Higieny, członek Rady Naukowej Rzeszy). Za zbrodnie przeciw ludzkości sądzony w Norymberdze przez Trybunał Wojenny nr 1 w 1946 r., skazany na śmierć 27 sierpnia 1947 i powieszony w Landsbergu.
[4] „Gnadentod” - można przyznać śmierć z łaski. Dok. PS-630. Tłumaczenie Józef Radzicki i Jerzy Radzicki, Zbrodnie hitlerowskiej służby sanitarnej w zakładzie dla obłąkanych w Obrzycach. „Dokument został napisany na maszynie, na prywatnym papierze listowym Hitlera ze złotymi orłami Rzeszy w lewym górnym rogu, co oznaczało, że Hitler traktuje uśmiercanie psychicznie chorych jako swą sprawę prywatną, a nie jako decyzję rządową” - Dr Yves Ternon i dr Socrate Helman, Eksterminacja chorych psychicznie w III Rzeszy, PZWL, Warszawa 1974, str. 98.
[5] „Właśnie w sopockim hotelu (Hitler) jął rozważać posunięcie równie odrażające jak wyczyny siepaczy Heydricha w Polsce. /…/ Nakazał tedy stawić się w hotelu swoim doradcom prawnym oraz medycznym. Specjalne wezwania otrzymali Hans Lammers, szef Kancelarii Rzeszy, i dr Leonardo Conti, naczelny lekarz państwa; przybył również wszechobecny Martin Borman oraz reichsleiter Philips Bouhler, szef „Kancelarii Fuhrera”. (Wdowa po Contim wciąż pamięta, jak jej mąż, otrzymawszy wezwanie Hitlera, sprawdzał w encyklopedii hasło „eutanazja”). Hitler instructed Dr. Conti that, to meet the requirements of wartime, a program for the painless killing of the incurably insane should be initiated. Dr Conti indagował zebranych, czy istnieją naukowe podstawy do przypuszczeń, iż proponowane przez Hitlera posunięcia okażą się korzystne z punktu widzenia eugeniki. Omawiano techniczną stronę zagadnienia. Dr Conti zaproponował użycie środków narkotyzujących, Hitler jednak dowiedział się wcześniej od dr. Brandta, z którym omawiał osobno swoje zamiary, że barbiturany działają zbyt powoli. Dlatego tez nie można ich nazwać „humanitarnymi” środkami, a ponadto większość lekarzy uznaje tlenek węgla za najszybciej i najskuteczniej działającą truciznę.”
Nie wiedzą czy tylko udają? O Trybunale Stanu dla Ziobry i Kaczyńskiego w kontekście sprawy doktora G. Któryś dzień z kolei trwa nagonka na Zbigniewa Ziobrę i Mariusza Kamińskiego. Sprzedawana jako szczytna akcja obrony sędziego Tulei przed zniewagami polityków (jak wiadomo w Polsce narażenie się Ziobrze lub Kamińskiego grozi męczeństwem, a nie faworami i pochwałami). Dłuższy czas polegało to tylko na produkowaniu masy słów. Ale pod koniec tego tygodnia posłowie Ruchu Palikota, a w ślad za nimi posłowie PO i SLD zaczęli głosić gromko, że to okazja do poszerzenia wniosku do Trybunału Stanu przeciw Ziobrze i Jarosławowi Kaczyńskiemu. Wniosku, który dotyczy zasadniczo całkiem innej historii – śmierci Barbary Blidy. I tu pomińmy na chwilę kwestię poglądów na te i inne osoby, albo te i inne czyny. Rzecz w tym, że takie poszerzenie jest niemożliwe.
Po pierwsze, sam sędzia Tuleya przyznaje, że powiadamia prokuraturę jedynie o zaniedbaniach, a nie przypadkach złamania prawa przez CBA. Krótko mówiąc, nie podoba mu się, że funkcjonariusze przesłuchiwali kogoś za długo, ale naruszenia przepisów tu nie znalazł, najwyżej dobrych obyczajów. No ale skoro tak, gdzie tu materiał dla Trybunału Stanu? Który zajmuje się przypadkami łamania prawa właśnie.
Po drugie, autorzy zasadniczego wniosku doskonale wiedzą, że aby kogoś nim uderzyć, trzeba mu przynajmniej próbować udowodnić osobisty udział w zdarzeniach. To dlatego z całej sprawy Blidy wobec Kaczyńskiego i Ziobry ostał się jedynie zarzut błahy i zresztą także wątpliwy: że jeden jako premier pozwolił drugiemu jako ministrowi sprawiedliwości koordynować prace innych ministrów. Rzekomo poza konstytucją. Choć próbowano tworzyć wrażenie, że ma się sądzić „morderców” byłej minister. Ale od tego jest zwykły sąd karny. W przypadku prac CBA to co najwyżej Mariusz Kamiński mógłby być jakoś obciążany odpowiedzialnością za pracę swoich podwładnych (którzy, powtórzmy raz jeszcze, nawet zdaniem Tulei prawa nie złamali). Ale szef CBA nie był konstytucyjnym ministrem. Z kolei takie „zbrodnie” jak niepochlebna wypowiedź Ziobry o doktorze G. z pewnością nie jest tak zwanym konstytucyjnym deliktem. Kaczyńskiego tu w ogóle nie ma. Koło się zamyka. Ja rozumiem, że posłowie Rozenek z Ruchu Palikota czy Olszewski z PO mogą sądzić, że da się stawiać kogoś przed Trybunałem Stanu za takie występki jak „tworzenie atmosfery” itd. Może zresztą tak nie sądzą, a jedynie wykorzystują to jako pretekst, aby jechać na jednym tonie: antypisowskiej i histerii. I przy okazji reklamować własne partie i własne twarze. Nie wiem co ci, czy inni posłowie wiedzą i rozumieją, a czego nie. Przekonałem się po latach pracy z nimi, że niejednym mogą zaskoczyć, także w dziedzinie ignorancji. Ale co myśli reporter TVN Krzysztof Skórzyński, zwykle unikający propagandy, kiedy robi na ten temat materiał – całkiem serio? I pozwalając się wygadać do woli Rozenkowi i Olszewskiemu, nie zadaje im jednego podstawowego pytania: czy wiedzą, że to tylko bicie piany? Bo żadnych możliwości poszerzenia wniosku nie ma i nie będzie. Zwykle nie pouczam polityków i dziennikarzy, że zamiast rozmawiać o jednym, rozmawiają o czym innym, bo życie publiczne ma swoje prawa. Ono się rządzi także logiką teatru. Ale tym razem trzeba powiedzieć: tracimy cenny czas. Są tematy, którymi i politycy i media powinny się zajmować. Fikcyjne oskarżenia do nich nie należą. Nawet gdy porzucimy emocje i posłużymy się na moment zimnym pragmatycznym, jak najbardziej lemingoidalnym rozsądkiem. Piotr Zaremba
CZY DOSZŁOBY DO KATASTROFY BEZ KRASNOKUTSKIEGO? Od chwili upublicznienia treści rozmów ze smoleńskiej wieży kontroli lotów, postać pułkownika Nikołaja Krasnokutskiego, zastępcy dowódcy JW 21350, oddelegowanego z Tweru do Smoleńska, rodziła wiele pytań i wątpliwości. Polscy eksperci opracowujący „Uwagi RP do raportu MAK” na łamach dokumentu wielokrotnie zwracali się do strony rosyjskiej z prośbą o wyjaśnienie, w jakim charakterze w dniu 10 kwietnia 2010 r. występował pułkownik i dlaczego bezprawnie przejął dowodzenie na stanowisku kierowania lotami. Niestety do dnia dzisiejszego strona rosyjska nie przekazała odpowiedzi na powyższe pytania, jak również nie wyjaśniła, dlaczego Krasnokutskij kategorycznie zabronił Pawłowi Pliusninowi, faktycznemu kierownikowi lotów na Siewiernym, odesłania samolotu na lotnisko zapasowe, zanim ten wszedł na ścieżkę zniżania. Na stronie 132 „Uwag RP do raportu MAK” można przeczytać:
„KL lotniska Smoleńsk Północny , w rozmowie na stanowisku kierowania z zastępcą dowódcy JW 21350 , o godz. 06.24.11 był zdecydowany, że należy TU 154 M skierować na lotnisko zapasowe. Jednak w czasie prowadzenia przez KL korespondencji z załoga TU 154 M o godz. 06.25.11 zastępca dowódcy JW 21350 przejął korespondencję i po zapytaniu czy po kontrolnym podejściu samolot będzie miał wystarczająca ilość paliwa do dolotu na lotnisko zapasowe, wydał decyzję zezwalającą na na próbne podejście do lądowania”. Również zamieszczony na stronie 109 „Uwag RP…” , fragment wypowiedzi pułkownika Krasnokutskiego rzuca światło na jego rzeczywistą rolę w dniu 10 kwietnia na smoleńskiej wieży:
"Zgodnie z zapisem nagrań (szpula nr 9 kanał 4) brał on czynny udział w prowadzeniu korespondencji radiowej, jak również pomimo kilkukrotnych sugestii KL o przerwaniu podejścia samolotu Tu-154M jednoznacznym rozkazem "Doprowadzamy do 100 metrów, 100 metrów i koniec rozmowy" urywa jakiekolwiek dalsze próby KL odesłania samolotu na lotnisko zapasowe”.
Jak widać pułkownik Krasnokutskij, choć miał świadomość, że warunków do lądowania nie ma, o czym osobiście informował swoich przełożonych, a także zdając sobie sprawę, iż pogoda nie ulegnie znaczącej poprawie, wprowadził sztuczny chaos na smoleńskiej wieży, dezorganizując pracę kontrolerów lotu i powodując, że jak najbardziej poprawna decyzja KL Pawła Pliusnina o zamknięciu lotniska i odesłaniu polskiego samolotu na inne lotnisko, nie została zrealizowana. Pliusnin alarmował moskiewską Logikę o złych warunkach atmosferycznych, usiłował wymusić na swoich przełożonych skierowanie polskiego samolotu od razu na inne lotnisko, zanim ten wejdzie na ścieżkę zniżania. O 8.17 Pliusnin otrzymał nawet zapewnienie, które mogło go uspokoić:
„Polski jednoznacznie na Wnukowo…”. Niestety cztery minuty później Pliusnin stwierdził, że Moskwa nie wywiązała się z umowy i polski samolot skierowała w kierunku Smoleńska, czemu mocno się dziwił. Dlatego też wykonał telefon na lotnisko Jużnyj, by zasięgnąć informacji o tym, kto kieruje lotem polskiego samolotu. Odpowiedź nie pozostawiła złudzeń: „Moskwa kieruje”. Smoleński kontroler mógł zatem uznać, że najgorsze ma za sobą. Przełożeni wiedzieli o braku warunków do lądowania, a że mieli kontakt z polską załogą, zapewne jej wszystko przekazali.
Warto w tym miejscu wspomnieć, iż moskiewskie centrum miało informacje o złej pogodzie i braku warunków do lądowania w Smoleńsku, nie tylko od Pliusnina, ale też od załogi samolotu rejsowego Transaero 331, z którym rozmawiał smoleński kontroler od 8.10:
8:10:42 331: „»Korsaż«,odpowiedzcie Transaero trzysta trzydzieści jeden”).
8:10:46 KL: „” („»Korsaż« zgłaszam się”).
8:10:48 331: („Dzień dobry, uprzejmie proszę waszą rzeczywistą pogodę”).
8:10:53 KL: („Y, więc rzeczywista, mgła, widzialność rzędu czterystu, jakieś nie więcej niż czterysta metrów”).
8:11:01 331: („A temperatura jest jakaś,ciśnienie?”).
8:11:03 KL: („Y, temperatura plus dwa, ciśnienie siedem
czterdzieści pięć. A wy pracujecie dla polskiego samolotu?”).
8:11:10 331: („Nie, my(po prostu?) lecimy przelotem, nas poprosiła Moskwa”).
8:11:14 KL: („Na razie nie ma warunków do przyjęcia, przekażcie”).
8:11:18 331: „ („Dobrze, dziękuję bardzo”).
8:11:24 331: „ („A wy, y,w ogóle macie jakąś prognozę, nie?”).
8:11:27 KL: („Prognozę tutaj w nowej postaci, kurde, w ogóle nie przewidywano mgły, właśnie obiecują jeszcze jakąś godzinę, że będzie mgła”).
8:11:34 331: („No rozumiem, jeszcze raz przepraszam, dziękuję”).
Pomimo tak wyczerpującej wiedzy na temat braku warunków do lądowania, uzyskanej z kilku źródeł, Moskwa w rozmowie z załogą TU 154 M o 8.22 nie alarmowała jej o złych warunkach pogodowych panujących na Siewiernym, wręcz przeciwnie, zachęciła do lądowania w Smoleńsku:
„ E, Papa-Lima_Foxtrot jeden-zero-jeden, Moskwa-Kontrola dzień dobry. Zniżajcie się do 3600 metrów, a następnie kontakt z Korsażem częstotliwość 124,0”.
Dlaczego Moskwa zachowała wiedzę o złej pogodzie dla siebie i nie podzieliła się nią z polską załogą? Dlaczego zgodnie z poczynionymi ustaleniami w rozmowie z P. Pliusninem nie skierowała polskiego samolotu od razu na Wnukowo tylko nakazała jej dalsze zniżanie i kontakt z Korsażem? Zapewne dlatego, że na Korsażu na polską załogę czekał pułkownik Krasnokutskij, którego zadaniem było, jak można sądzić na podstawie ujawnionych już materiałów, bezwzględne sprowadzenie polskiego samolotu nad Smoleńsk, do wysokości decyzji. Moskwa zadbała, aby Polacy nie przestraszyli się złej pogody, zaś Krasnokutskij musiał przypilnować by, polska załoga nie tylko zeszła do 100 metrów, ale też o to, aby polski samolot nie doleciał nad pas i broń Boże nie wykonał manewru odejścia znad płyty lotniska, podobnie jak to uczynił Ił 76, bowiem na lotnisku było za dużo świadków i nie rosła tam żadna pancerna brzoza.
Na stronie 75 „Uwag RP…” napisano:
„ Załoga samolotu była błędnie informowana o właściwym położeniu na kursie i na scieżce, gdy w rzeczywistości samolot był ponad ścieżką, a od 2,5 km do DS. 26 poniżej ścieżki 2’40”.
A na stronie 135 tego samego dokumentu polscy eksperci podkreślili:
„Istnieje uzasadnione przypuszczenie, iż KSL (N. Krasnokutskij – mój przyp.) nieprawidłowo określał położenie statku powietrznego TU 154 M względem ustalonej w procedurze ścieżki zniżania. Informując załogę, że znajduje się na ścieżce, wprowadził ją w błąd”.
Innymi słowy: załoga polskiego samolotu miała informację tylko o ścieżce zniżania 2’40, zaś Krasnokutskij informował ją o położeniu względem ścieżki zniżania 3’12, o której polscy piloci nie mieli pojęcia. Czy ta dezinformacja mogła przyczynić się do katastrofy? Czy było to przypadkowe działanie, czy też może była to część zaplanowanej, większej operacji, w której pan Krasnokutskij był zaledwie pionkiem? Zagadkowe i niezrozumiałe zachowania pułkownika z Tweru w dniu 10 kwietnia, jak również składane przez niego meldunki tajemniczemu „towarzyszowi generałowi” wskazują na tę drugą ewentualność. Jak bowiem rozumieć słowa wypowiedziane przez Krasnokutskiego o 8.33 do osoby spoza wieży „Towarzyszu generale, podchodzi do trawersu. Wszystko włączone, i reflektory w trybie dziennym, wszystko gotowe”, która z punktu widzenia praktyk lotniczych nie miała prawa, ani żadnego interesu w tym, aby znać położenie samolotu na ścieżce podejścia. Warto też zwrócić uwagę na fakt, iż Krasnokutskij choć wiedział, że warunków do lądowania nie ma i polski samolot może, co najwyżej podejść do wysokości decyzji, ale w żadnym wypadku lądować nie będzie, zameldował „towarzyszowi generałowi”, że wszystko jest gotowe na przyjęcie polskiego samolotu. W związku z powyższym nasuwa się pytanie, co oznaczały słowa „wszystko gotowe” i czego dotyczyły, bo na pewno nie gotowości lotniska na przyjęcie samolotu? W chwili, gdy piewcy rosyjskiej wersji wydarzeń po raz kolejny podnoszą głowy i na nowo kolportują kłamliwe tezy, jakoby przyczyną katastrofy, będącej jak już dzisiaj można powiedzieć skutkiem zamachu, były błędy polskiej załogi, warto pamiętać, że wciąż nie znamy powodów, dla których w dniu 10 kwietnia 2010 r. na wieży w Smoleńsku obecny był pułkownik Krasnokutskij, ani też nie wiemy dlaczego dezinformował polską załogę, co do jej położenia w chwili zniżania, a jest to kluczowa sprawa. Jego działania bowiem, a także decyzja Moskwy, spowodowały, że polski samolot znalazł się nad Smoleńskiem, gdyż to on zabronił kierownikowi lotów Pliusninowi odesłania TU 154 M na zapasowe lotnisko. Zarówno Moskwa, Twer, jak i Krasnokutskij wiedzieli doskonale , że pogody do lądowania nie było, a mimo to uczynili wszystko, by polski samolot doleciał nad Smoleńsk. Dlaczego Krasnokutskiemu, a za nim także „towarzyszowi generałowi” tak bardzo zależało, by Polacy zeszli do 100 metrów? I dlaczego po osiągnieciu tej wysokości polski samolot nie mógł z powodzeniem wykonać zaplanowanego manewru odejścia? Zapewne z tego samego powodu nie umożliwiono polskim ekspertom zbadania miejsca katastrofy, nie dopuszczono ich do wraku, ani nie zezwolono na samodzielne badania, o czym z żalem napisali na 95 stronie „Uwag RP do Raportu MAK”:
„Strona rosyjska w Raporcie nie przekazała szczegółowych informacji o czynnościach dochodzeniowych prowadzonych na miejscu wypadku. Dane na temat ekspertyz balistycznych i pirotechnicznych są faktycznie nie do zweryfikowania przez stronę polską ze względu na nie udostępnienie przez stronę rosyjską materiałów źródłowych”.
P.S Gorąco polecam tekst Marka Dąbrowskiego, który zamieścił na swoim blogu:
http://niepoprawni.pl/blog/2140/powtorka-z-komisji
Martynka
POWTÓRKA Z KOMISJI Coraz większa część społeczeństwa bierze poważnie pod uwagę prawdziwość hipotezy prezentowanej przez ekspertów Antoniego Macierewicza, według której podane nam do wierzenia tezy MAK Tatiany Anodiny i Komisji Millera są nieprawdziwe i nie mają wiele wspólnego z prawdziwymi przyczynami tragedii z 10 kwietnia 2010 roku, a sam przebieg zdarzenia miał znacznie gwałtowniejszy przebieg, niż zapisano to w państwowych dokumentach, w dodatku niezawiniony przez załogę samolotu. To zmusiło władze do powrotu do znienawidzonego tematu Smoleńska. Powrót ten nastąpił na kilku poziomach: uczuciowym (jednym z wielu przykładów jest nazwanie przez Waldemara Kuczyńskiego niezgadzających się z oficjalnymi raportami „smoleńskimi fiołami”) i profesjonalnym. Ten ostatni oznacza PR-owski pomysł, aby powołać specjalny zespół, którego zadaniem byłoby ocenianie hipotez stawianych przez ekspertów Zespołu Parlamentarnego. Przewodniczyć zgodził się były zastępca szefa podkomisji lotniczej KBWL LP, dr inż. Maciej Lasek, zaś skład nowo powołanego ciała mieliby zasilić niektórzy jego współpracownicy z czasów pracy nad raportem Millera. Premier Tusk, który zawsze podkreślał, że bierze pełną odpowiedzialność za wyniki prac KBWL LP, nie zdecydował się jednak na jej oficjalne reaktywowanie, które powinno nastąpić, gdyby pojawiły się nowe fakty dotyczące katastrofy, co z kolei powinno mieć odzwierciedlenie w opisie jej przyczyn zawartym w państwowym raporcie. Zignorował nie tylko badania ekspertów Zespołu Macierewicza, ale także fakt znalezienia śladów trotylu przez biegłych polskiej prokuratury. Zasygnalizujmy tylko jeden z podstawowych problemów, które będą rzutować na odbiór społeczny tez zespołu Laska: otóż ma on składać się nie z bezstronnych, dotychczas niezaangażowanych badaczy, lecz z sędziów we własnej sprawie, ludzi, których być albo nie być to obrona skompromitowanego już raportu, zgodnie z dewizą którą najdobitniej wyraził swego czasu prezydent Bronisław Komorowski: „Wolałbym, żeby nic nie było podważane, nawet jedno słowo, jeden przecinek z raportu, bo społeczeństwo oczekuje jednoznaczności”. Takie podejście oznacza zaś, że będziemy mieli do czynienia z propagandową hucpą przez członków KBWL LP, a nie rzetelną naukową dyskusją. Fakt niereaktywowania KBWL LP ma bardzo poważne konsekwencje dla powstającego zespołu Laska: nie będzie on mógł korzystać z materiałów zgromadzonych w czasie działania Komisji Millera, ponieważ nie ma ku temu podstawy prawnej (zostały one zdeponowane po zakończeniu prac KBWL LP), zaś bez dokumentów, znając dotychczasowe osiągnięcia Komisji, możemy postawić mocną tezę, że jej członkowie po prostu sobie nie poradzą, tyle że jeszcze bardziej niż dotąd. Skoro bowiem nie dali rady napisać profesjonalnego raportu mając dostęp do dokumentacji i mogąc korzystać z przysługujących im na mocy przepisów uprawnień- tym bardziej nie obronią go teraz. A że już raz nie sprawdzili się, widać gołym okiem, jeśli prześledzi się zarówno metody pracy samej Komisji Millera, jak i jej raport. I problemem nie jest, jak chciałby doktor Lasek, brak szeroko dostępnego komiksu, w którym generał Błasik nienawistnie milczałby, stojąc w kokpicie i wywierając presję pośrednią na pilotów, ale całkowity bezsens oficjalnej narracji i wywracanie się badaczy o własne sznurowadła w najprostszych sprawach. Przyjrzyjmy się ich dotychczasowym osiągnięciom, a być może łatwiej będzie nam traktować przyszłe tak, jak na to zasłużą.
BRAK I FABRYKOWANIE DOWODÓW Raport Millera powstał, pomimo że strona polska nie uzyskała dostępu do ponad stu pięćdziesięciu dowodów, o które wcześniej występowała do Rosjan, w tym tak kluczowych, jak dokumentacja ikonograficzna, pokazująca zmiany położenia szczątków samolotu jeszcze przed przybyciem Polaków na wrakowisko, rozkład wraku tuż po katastrofie, rosyjskie przepisy, obowiązujące w feralnym locie kontrolerów, film ze stanowiska kontroli lotów, na którym widać położenie samolotu na ekranach radaru, protokoły badań wraku i sekcji zwłok załogi, czy wreszcie zeznania świadków zdarzenia. Zresztą sami członkowie Komisji wielokrotnie sugerowali, że pracowali pod presją czasu. Tam, gdzie otrzymane z instytucji trzecich dokumenty nie były zgodne z idee fixe komisji- jej członkowie tak je zmodyfikowali, aby wyjść na swoje i zamknąć raport jedynie słusznymi wnioskami. Za przykłady niech posłużą: nieuprawniona ingerencja w opracowany przez Centralne Laboratorium Kryminalistyczne policji na zlecenie KBWL LP stenogram rozmów w kabinie i zmiana zapisu w ekspertyzie firmy SmallGIS, dotyczącej miejsca rozbicia się rządowego tupolewa. W pierwszym wypadku badacze Jerzego Millera wykoncypowali sobie, że generał Błasik wywierał pośrednią presję na załogę, która w dodatku nie znała aktualnej wysokości lotu. Co zatem zrobiono? Przyjęto, że generał był w kokpicie i odczytywał z właściwego wysokościomierza wysokości, których piloci nie słyszeli, ponieważ mieli na uszach słuchawki. Doktor Lasek z właściwym sobie wdziękiem w jednym z wywiadów nazwał przyczynę tego fałszerstwa „kontekstem sytuacyjnym”, zaś nazwiska komisyjnego akustyka, który „usłyszał” i zidentyfikował głos generała w kabinie oficjalnie nie ujawniono do dziś. Użytego przez komisję drugiego argumentu, że o tym, iż Błasik był w kokpicie, świadczyło znalezienie jego zwłok obok ciał załogi samolotu, także nie udało się wybronić. Dziennikarz Cezary Gmyz ustalił bowiem, że ciało generała leżało w tym samym sektorze co zwłoki innych pasażerów salonki tupolewa, a nie, jak chciałaby komisja, tam gdzie ciała załogi. W tej sytuacji zastosowano sprawdzoną taktykę: badacze nabrali w tej sprawie wody w usta, ale swoich raportowych wniosków nie zmienili. Drugi przypadek manipulacji to samowolna zmiana w wykorzystanej przez komisję, a wykonanej na zlecenie prokuratury ekspertyzie wrakowiska, określenia „prawdopodobne strefy wybuchów” na „prawdopodobne strefy pożaru”. Zapewniło to komisji Millera na pewien czas spokój sumienia i pełną zgodność z wnioskami MAK, według którego „wybuchu nie było”. Przy okazji zapisowi podpisanej przez ministra Millera deklaracji, że zawierający słowa o braku eksplozji wstępny raport komitetu Tatiany Anodiny „nie budzi niejednoznacznych interpretacji i konkluzji” stało się zadość, a słowo „wybuch” zamieciono na pewien czas pod dywan. Gdy komisji do przyjętych wniosków dotyczących trasy, po jakiej w ostatnich sekundach poruszał się samolot, nie pasowała zapisana w „czarnej skrzynce” wartość wysokości radiowej, została ona po prostu zignorowana, o czym członkowie komisji bez żenady poinformowali uczestników konferencji naukowej w Kazimierzu nad Wisłą. Co ciekawe, zarówno MAK jak i Komisja Millera zarzekały się, że pracowały na tych samych odczytach parametrów w końcówce lotu. Niestety, pomimo tego ostatnia wysokość jaka według raportów pojawiła się w „czarnej skrzynce” jest inna w raporcie Anodiny, inna w raporcie Millera, a jeszcze inna w jednym z załączników które opracowała polska komisja, pomimo że podobno pochodziły z tego samego źródła. Różnice dochodzą do kilkuset metrów. Oczywiście ten fakt dyskretnie przemilczano.
BADAMY DO STU METRÓW, BEZ GADANIA! Komisja w czasie swoich prac przyjęła pewne założenia, które dyskwalifikują jej raport: nie uwzględniła w analizach niewygodnych dla siebie danych, nie przesłuchała świadków zdarzenia, a główne tezy raportu dopasowała do narracji przestawionej wcześniej przez MAK. Zabrakło profesjonalnego przebadania wraku i miejsca rozbicia się samolotu. Wiedzą o tym wszyscy, włącznie z bezpośrednio zainteresowanymi, a także polskim akredytowanym przy MAK, Edmundem Klichem. Rządowi eksperci, niczym dzieci w przedszkolu, ostatnio skarżą na siebie nawzajem, kto odpowiada za brak tych działań. A wraku nie przebadano, ponieważ a priori przyjęto, że jeżeli samolot zszedł poniżej minimalnej wysokości stu metrów (obowiązującej w tym locie)- to absolutnie wszystko co stało się później, to wina pilota. Dlatego też nie było potrzeby sprawdzania, czy aby w maszynie nic się nie zepsuło. To wszak wcześniej wykluczył komitet techniczny Tatiany Anodiny. Zatem, jeśli hipotetycznie przyjmiemy że w końcówce lotu w zbiorniku paliwa coś zaiskrzyło w instalacji elektrycznej, powodując eksplozję par paliwa i rozerwanie skrzydła (przyczyna techniczna), lub wybuchła bomba- zdaniem komisji fakty te nie miałyby żadnego znaczenia dla zaistnienia katastrofy. Ważne jest tylko to, że pilot zszedł poniżej stu metrów. Absurd? Oczywiście. Ale zgodny z oficjalną narracją oraz oczekiwaniami decydentów tak polskich, jak i rosyjskich. W tym miejscu szczególnie ponuro brzmią słowa szefa komisji, ministra Jerzego Millera: „Etyka badacza nie jest elastyczna z punktu widzenia prawdy”.
TAWS Rządowy Tu-154M był wyposażony w amerykańskie komputery pokładowe systemu zarządzania lotem (FMS) oraz układ ostrzegający przed zbliżaniem się do ziemi (TAWS) firmy Universal Avionics. Ten ostatni, oprócz informowania załogi o niebezpieczeństwie kolizji z ziemią za pomocą komunikatów głosowych i wizualnych (na wyświetlaczu w kabinie), zapisuje niektóre z parametrów lotu (pozycja samolotu, kurs, wysokości barometryczne i radiowe) w momentach zadziałania alarmu oraz przy starcie i lądowaniu, przy czym w dwóch ostatnich sytuacjach alarm dźwiękowy nie jest generowany. Ponieważ od momentu odsłuchania dźwięków w kabinie, co zrobiono jeszcze w Rosji, było jasne, że w końcówce lotu system TAWS kilkukrotnie się włączył, MAK przekazał zachowane FMS i TAWS do producenta w celu odczytania znajdujących się w nich zapisów. Nie podejrzewano przy tym, że w pamięci TAWS zachował się o jeden zapis więcej niż wynikało z komunikatów głosowych. Miał on kolejny numer porządkowy TAWS38, pochodził z końcówki lotu i oznaczał… lądowanie- mimo, że samolot był chwili jego zapisania na wysokości 38 metrów nad poziomem lotniska, 12 metrów nad wierzchołkami drzew i wreszcie ponad 170 metrów przed miejscem gdzie miał po kilku kolejnych sekundach uderzyć w ziemię. Firma Universal Avionics odczytała dane i przekazała je stronie rosyjskiej i polskiej. Komitet Anodiny nie ryzykował i w ogóle nie zamieścił w swoim raporcie protokołów z odczytu FMS/TAWS, ignorując zawarte w nich dane wysokościowe w obliczonej przez rosyjskich specjalistów trasie lotu maszyny, którą dopasowano do śladów na zniszczonych drzewach. Tak samo zachowała się Komisja Millera. W jej raporcie, opublikowanym w lecie 2011 roku, nie znajdziemy śladu po protokołach Universal Avionics. Nawet miejsce, gdzie na mapie satelitarnej eksperci z KBWL LP nanieśli punkt TAWS38 w ostatniej chwili zamaskowano prostokątem w kolorze tła. Zrobiono to jednak tak nieudolnie, że całą mistyfikację można łatwo zauważyć. Sprawa mogła wyglądać na skutecznie zamiecioną pod dywan do momentu, gdy nie okazało się, że eksperci Zespołu Parlamentarnego także dysponują protokołami Universal Avionics, w których posiadanie Zespół wszedł niezależnie od Komisji Millera, i prowadzą oparte na nich analizy. Postawiona pod ścianą KBWL LP w opublikowanym we wrześniu 2011 roku „protokole wojskowym”, będącym rozszerzoną wersją raportu, wiedząc że dalsze zachowanie tajności amerykańskich odczytów nie jest możliwe, zamieściła pełne opracowanie Universal Avionics. Oczywiście, zgodnie z obowiązującą praktyką badawczą nie skomentowano niewygodnego zapisu TAWS38, pozostawiając także poprzednio wyznaczoną na podstawie uszkodzeń na drzewach trajektorię samolotu, przy której obliczaniu TAWS nie wzięto w ogóle pod uwagę.
NIEWYGODNE PARAMETRY LOTU Komisja stwierdziła, że w końcówce lotu nie było pożaru, zaś wszystkie systemy (oprócz układu sterowania) aż do uderzenia tupolewa w ziemię pracowały normalnie. Uzasadniła swoje stanowisko, zamieszczając w raporcie część wykresów danych zapisanych w rejestratorach, rzeczywiście nie wskazujących na uszkodzenie samolotu w powietrzu. Zapewne tylko przypadkowi zawdzięczamy, że pominęła przy tym te z zapisów „czarnej skrzynki”, które świadczą o czymś przeciwnym, a z których możemy odczytać prawdziwą lawinę awarii w locie. Tyle, że w tym celu należy przeanalizować nie raport Millera, ale ekspertyzę firmy ATM, udostępnioną przez Prokuraturę Wojskową naukowcom przed Konferencją Smoleńską. W tym dokumencie występują bardzo niepokojące zapisy polskiej „czarnej skrzynki” ATM QAR, które mogą świadczyć o skali zniszczeń, w żaden sposób niewytłumaczalnych oderwaniem końcówki skrzydła, natomiast zrozumiałych, jeśli pamiętamy o wstrząsach samolotu, które zapisały rejestratory w końcówce lotu, a dokładnie w okolicy punktu TAWS38, o którym była mowa powyżej. W tym miejscu zepsuła się część przyrządów nawigacyjnych, radiowysokościomierze, pion żyroskopowy, wzrosła temperatura w przedziale silnika pomocniczego w tyle kadłuba, jedna po drugiej padały niezależne od siebie sieci elektryczne, normalnie zasilane z oddzielnych generatorów, z których każdy znajduje się na innym silniku. Jeśli dodamy do tego fakt, że zagadkowe do dziś trzaski w kabinie, które nagrał rejestrator głosów, zaczynają się ponad sekundę przed hipotetycznym uderzeniem w brzozę, pojawiający się obraz absolutnie nie uzasadnia stwierdzenia KBWL LP, że tupolew był sprawny do końca. Badania tych awarii trwają i dziś trudno pokusić się o jednoznaczne wnioski, ale już widać, że urzędowy optymizm komisji Millera nie był niczym uzasadniony. Nie potwierdzili go także biegli prokuratury, stwierdzając że całkowity zanik energii elektrycznej nastąpił w powietrzu, około jednej sekundy przed pierwszym kontaktem z ziemią.
ŚWIADKOWIE Minister Jerzy Miller, mimo że zawodowo z lotnictwem nie związany, dołożył swoją cegiełkę do metodologii badań katastrof lotniczych, stwierdzając: „My nie jesteśmy od przesłuchiwania świadków, tylko od analizy skrzynek”. Rzeczywiście, polski raport cierpi na deficyt świadków- zarówno znających poległych pilotów, jak i ludzi, którzy mogli widzieć w końcówce tragicznego lotu rzeczy sprzeczne z oficjalną narracją. Nie dowiemy się z niego ani o niewielkiej kuli ognia, która rozbłysła na samolocie w ostatnich sekundach, o tupolewie lecącym z warkoczem ognia i dymu, ani wreszcie o odpadającej jeszcze w locie tylnej części kadłuba, co koreluje z wnioskiem biegłych prokuratury o zaniku zasilania przed pierwszym kontaktem z ziemią. Istnieją także świadkowie, którzy widzieli duże fragmenty samolotu leżące na jezdni i w koronach drzew. Żadna z tych „zapomnianych” części nie została opisana w raporcie Millera, nie zapytano strony rosyjskiej, dlaczego także ona pominęła te niewygodne fakty w swoim postępowaniu. W ten sposób wyglądało badanie katastrofy, kończące się na wysokości stu metrów. W odróżnieniu od KBWL LP, Zespół Antoniego Macierewicza zebrał kilkadziesiąt relacji świadków, którzy widzieli lub słyszeli rzeczy niezgodne z oficjalnymi ustaleniami. Z przynajmniej kilkunastoma z nich możemy się zapoznać- są zawarte w filmach Anity Gargas, raporcie „28 miesięcy po Smoleńsku”, czy wreszcie różnych artykułach śledczych. Większość tych relacji potwierdza ekspertyzę firmy ATM i wnioski do jakich doszli eksperci Zespołu, chociaż należy zachować wobec nich pewien krytycyzm, jako że zeznania zawsze są odtworzeniem subiektywnego obrazu, który zapamiętali świadkowie.
CZY LECI Z NAMI PILOT? Fakt, że zastępcą szefa komisji, Jerzego Millera, został pilot wojskowy, pułkownik Mirosław Grochowski, wydaje się naturalny. Czy jest rzeczą niegrzeczną i złośliwą wypominanie Grochowskiemu, iż oceniany przez niego i jego kolegów pod kątem lotniczego profesjonalizmu poległy w Smoleńsku major Arkadiusz Protasiuk miał na samym Tu-145 nalot godzinowy prawie dwa razy większy (2907 godzin) niż sam Grochowski miał pełnego nalotu w całej karierze (1560 godzin)? Byłoby to rzeczywiście naganne i w złym guście, gdyby nie pewien fakt, który rzuca kolejny cień na ustalenia KBWL LP, w której sam pułkownik był jedną z czołowych postaci. Wprawdzie sami badacze zarzekają się, że pracując nad raportem korzystali z wiedzy pilotów-instruktorów tupolewów- ale, skoro tak rzeczywiście było, dlaczego w dokumencie znalazły się nieprawdziwe stwierdzenia i wnioski? Jak to się stało, że oceniono, iż Protasiuk nie potrafił prawidłowo przygotować do pracy układu automatycznego odejścia, co KBWL LP uznała za jedną z przyczyn spóźnionego odejścia na drugi krąg? Major był specjalistą od odejść automatycznych, a z racji szerokiej i ponadstandardowej wiedzy o elektronice lotniczej był w macierzystym pułku nazywany „profesorem”, a wykonanie odejścia automatycznego w Smoleńsku było możliwe. Czy komisja o tym wiedziała, formułując swoje wnioski- a jeśli nie wiedziała, to dlaczego? Jak to się wreszcie stało, że badacze z KBWL LP pomylili rozdziały instrukcji użytkowania samolotu tupolew, formułując zupełnie nieprawdziwy i krzywdzący wniosek, jakoby załoga nie potrafiła prawidłowo schować klap po starcie do tragicznego lotu? Na ekspertach zemściła się niewiedza, że lżejszy tupolew może wystartować z innymi parametrami dynamicznymi niż w pełni obciążony, należy go wtedy inaczej obsługiwać i z innych rozdziałów instrukcji użytkowania w locie korzystać. Załoga o tym wiedziała, trzydziestu czterech członków państwowej komisji- niestety nie. Brak wiedzy, lenistwo i brak wyobraźni. Nie przeanalizowano nawet dostępnych dokumentów i nie skorzystano z konsultacji fachowców, produkując bubel o szumnej nazwie „Raport KBWL LP” , a następnie spoczywając na niezasłużonych laurach. Piloci tupolewów, z którymi rozmawiałem, są zdania, że jest nieprawdopodobne, aby pozbawiony końcówki skrzydła samolot, obracając się jednym skrzydłem do góry nie zaczął zmieniać kursu wcześniej niż wynika to z Raportu Millera, tracąc przy tym wysokość, i nie rozbił się. Tym samym przyznają, że zapisane w punkcie TAWS38 dane w ogóle nie pasują do oficjalnej narracji. Jeśli pojawiają się tego typu wątpliwości ze strony ludzi którzy latali tymi samolotami, mogłoby się wydawać że jest to wystarczający powód, aby eksperci komisji przeprowadzili symulacje i obliczenia i sprawdzili, kto się pomylił. Nic takiego nie miało jednak miejsca, a dr inż. Lasek w jednym z wywiadów z rozbrajającą szczerością stwierdził, że „model symulacyjny nie był potrzebny”. Tym bardziej nie dziwi, że komisja nie uznała za stosowne zadawać niewygodnych dla siebie pytań pilotom tupolewów. Tylko czy możemy to nazwać profesjonalnym działaniem?
KTÓRYM MIEJSCEM SKRZYDŁO UDERZYŁO W BRZOZĘ? To pytanie jest pozornie trywialne, i wydaje się, że szacowne grono ekspertów pracujące przez ponad rok nie powinno mieć żadnych kłopotów aby przekonująco wskazać miejsce w samolocie, które miało zapoczątkować rozpad maszyny i w efekcie tragedię. Niestety, to, co wpisano na ten temat w raporcie to jedna z największych kompromitacji komisji w której pracował dr inż. Maciej Lasek. KBWL LP bowiem, z sobie tylko znanych powodów, jako miejsce uderzenia w czterdziestocentymetrową brzozę wskazała miejsce na skrzydle odległe o prawie trzy metry od oderwanej końcówki! Co gorsza, bliżej kadłuba, gdzie konstrukcja płata jest znacznie solidniejsza niż w miejscu odłamania końca skrzydła. Eksperci nie pokazali publicznie żadnych fotografii pokazujących ślady brzozowego drewna na oderwanej końcówce, o których jednak przy każdej nadarzającej się okazji wspomina Lasek. Nie wiemy także, jak tłumaczą zniszczenie konstrukcji pasa skrzydła o szerokości trzech metrów i oderwanie samej jego końcówki w innym miejscu- tym bardziej, że poszycie zniszczonej wg ekspertów części zachowało się bez śladów kontaktu z pniem drzewa (bo gdyby taki kontakt był i skrzydło faktycznie zostałoby „przeorane” przez drzewo, to także samo poszycie zostałoby rozdarte).
Fragment zdjęcia MAK pokazujący oderwaną sześciometrową końcówkę skrzydła (po prawej) i zachowany w całości, ale wybrzuszony górny panel poszycia. Widać że nie kolidował on z drzewem w miejscu wskazanym w Raporcie Millera, czyli w odległości trzech metrów od miejsca oderwania końcówki.
Widać, że Komisja miała bardzo poważny problem ze wskazaniem miejsca kontaktu skrzydła z brzozą. Nie mogła przy tym wskazać miejsca najbardziej logicznego, czyli bezpośrednio przyległego do oderwanej końcówki, ponieważ zachowała się część slotu (ruchomego, przedniego elementu mechanizacji płata), która wystaje w stronę kadłuba o ponad 70 centymetrów, a przy uderzeniu w drzewo z prędkością prawie 75 metrów na sekundę powinna była zostać kompletnie zniszczona. Podobnie jak w sprawie TAWS okazało się, że MAK okazał się o wiele bardziej przewidujący od specjalistów z KBWL LP, w ogóle nie wpisując w swoim raporcie w którym miejscu skrzydła nastąpiła kolizja z brzozą, dzięki czemu uniknął wielu kłopotliwych pytań.
Zbliżenie na zachowane fragmenty slotu, które powinny zostać zniszczone gdyby skrzydło uderzyło w brzozę w bezpośrednim sąsiedztwie oderwanej końcówki. Jej zniszczoną krawędź widać z prawej strony u góry zdjęcia. Po lewej zachowane poszycie.
DOKTORA LASKA OPOWIEŚCI DZIWNEJ TREŚCI Odbywający ostatnio tournee po zaprzyjaźnionych telewizjach dr inż. Maciej Lasek sprawia wrażenie zdeterminowanego do jeszcze większej medialnej aktywności. Jeśli jednak uważnie wsłuchamy się w jego przekaz, stwierdzimy, że będziemy mieli do czynienia z niekończącym się festiwalem gaf i pospolitych bzdur, które kolportuje w obecności usłużnych, ale niekompetentnych dziennikarzy były zastępca szefa komisji lotniczej KBWL LP. Kilka jego wypowiedzi szczególnie jasno pokazuje, że przewodniczącym zespołu „odkłamującego kłamstwa smoleńskie” będzie człowiek, który w wypowiedziach publicznych potrafi prezentować luźne podejście do faktów, powiązane z wysokim mniemaniem o własnych kompetencjach. Takie określenie byłoby może krzywdzące, gdyby sam doktor Lasek nie zarzekał się, że pokazał studentom na zajęciach miejsce uderzenia skrzydłem w brzozę, mimo że nie potrafił tego zrobić w państwowym raporcie, w efekcie podpisując się pod nonsensem technicznym. W dniu ujawnienia przez „Rzeczpospolitą” faktu, że polscy biegli znaleźli na szczątkach tupolewa ślady trotylu, w programie Moniki Olejnik słusznie stwierdził, że aby mieć stuprocentową pewność, że w samolocie miała miejsce eksplozja, należałoby także mieć ślady rozkładu TNT, który nie w całości rozkłada się w czasie wybuchu.
Trzy tygodnie później, w rozmowie z tą samą dziennikarką, zarzekał się, że „jeżeli jest wybuch, to nie ma trotylu, jeżeli jest trotyl to nie było wybuchu, bo co wybuchło, prawda.” Ta wypowiedź wprawiła w zdumienie specjalistów od eksplozji: polemizowali z nią doktor inżynier Grzegorz Szuladziński i były pirotechnik BOR, major Robert Terela. Nie wiadomo, skąd wzięła się nagła zmiana zdania doktora Laska. Nie można jednak wykluczyć, że ostatnim medialnym „rzutem na taśmę” przed zbliżającymi się świętami zaprezentował on na tyle niewymagającą narrację, aby nawet najmniej bystrzy zwolennicy oficjalnych raportów mogli ją bezbłędnie powtórzyć w czasie dyskusji przy świątecznym stole. Dosyć mało wiarygodnie brzmi wywiedzenie przez doktora Laska tezy, że w samolocie na pewno nie było wybuchu z faktu, iż „czarne skrzynki” nie zarejestrowały skoku ciśnienia w kabinie od fali uderzeniowej. Tymczasem w przypadkach katastrof lotniczych, w których na pokładzie miała miejsce eksplozja, rejestratory także nie zapisały zmian ciśnienia w kabinie, po prostu cały zapis nagle się urywał. Wystarczy wspomnieć zamachy w B747: PanAm 103 nad Lockerbie i Air India 182 nad Atlantykiem, czy wreszcie wybuch par paliwa w B747 TWA800 koło East Moriches. We wszystkich tych przypadkach rejestratory nagle przerwały pracę- dokładnie tak, jak w Smoleńsku, gdzie, przypomnijmy, według biegłych prokuratury zanik zasilania urządzeń pokładowych również nastąpił w powietrzu. Niestety, kolejne publiczne wypowiedzi doktora Laska pokazują, że nie jest on fachowo przygotowany nawet do dyskusji o raporcie, który sam podpisywał. Z jego własnych słów wynika, że nie analizował on wykresów parametrów lotu z polskiej „czarnej skrzynki”, które KBWL LP zamieściła w załącznikach do raportu, gdyż występując w mediach źle określił odstęp czasowy z jakim rejestrator dokonuje zapisów. Ponieważ na wykresach w raporcie widać, że zapisane parametry zmieniają się co ½ lub 1/8 sekundy, jest jasne, że stwierdzenie byłego zastępcy szefa podkomisji lotniczej Komisji Millera o zapisach dokonywanych co 1 sekundę lub częściej jest nieprawdziwe i wystawia Laskowi jak najgorsze świadectwo: zupełnego braku profesjonalizmu i niezapoznania się z materiałem, który firmuje swoim nazwiskiem. Doktor Maciej Lasek nie przyjął zaproszenia do publicznej polemiki z ekspertami Zespołu Parlamentarnego, argumentując to faktem, że nie mają oni doświadczenia w dziedzinie badania katastrof lotniczych. Jest to o tyle interesujące, że, jak widać w mediach, jego „prawą ręką” w zespole do spraw „odkłamywania Smoleńska” ma być człowiek który również w życiu nie przebadał ani jednej katastrofy lotniczej- astrofizyk pracujący na uniwersytecie w Toronto, profesor fizyki i pilot-amator awionetki w jednej osobie, Paweł Artymowicz.
NA KŁOPOTY ARTYMOWICZ? Artymowicz do 2011 roku pisywał w Internecie pod pseudonimem, brylując na forum Gazety Wyborczej. Stał się szerzej znany gdy opublikował dezinformację, jakoby jego znajomy pilot mówił mu, że „osobiście słyszał” nagranie z kokpitu tupolewa, w którym padły słowa „Patrzcie jak lądują debeściaki”. Obraził także publicznie w wulgarny sposób generała Błasika, za co zresztą musiał później przepraszać. Artymowicz należy do osób, które bez żadnych dowodów już w czerwcu 2010 roku twierdziły, że załoga podjęła decyzję o wykonaniu lądowania. W listopadzie 2011 roku przekonywał, że w kabinie był generał Błasik, i że miały miejsce „naciski na lądowanie”. Trudno więc uważać profesora Pawła Artymowicza za bezstronnego badacza, jako że ustalony pogląd na przyczyny katastrofy miał już kilka miesięcy po niej, a co gorsze, nie wahał się go wyrażać w słowach nie licujących z poziomem, którego zwykle wymaga się od ludzi nauki. Pozostaje tajemnicą doktora Laska, jakie korzyści ma odnieść quasi-państwowy zespół do spraw „walki z kłamstwami smoleńskimi”, któremu poparcia udzielił nawet premier, ze współpracy z jednym z najaktywniejszych propagatorów najbardziej ordynarnych kłamstw. Czy wreszcie postawa Artymowicza jest Laskowi znana i czy nie uważa on jej za balast, z którym bezskutecznie będzie musiał zmagać jego zespół przez cały czas swojego istnienia? Odpowiedź na to pytanie mówiłaby także dużo o intencjach samego Macieja Laska.
Artymowicz, pomimo wymienionych wad stał się jednak użyteczny, ponieważ, pomijając jego wątpliwe moralnie wyskoki, jest jedyną osobą posiadającą tytuł naukowy, która zdecydowała się bronić raportów MAK i KBWL LP pod nazwiskiem i przed kamerami zaprzyjaźnionych telewizji. Nie darmo doktor Lasek skarżył się, że dysponuje ekspertyzami potwierdzającymi przebieg katastrofy opisany w KBWL LP, ale ich autorzy chcą zostać anonimowi. Jest to niezrozumiałe, bo w rozpowszechnianiu prawdy pod nazwiskiem nie ma nic wstydliwego. Chyba, że ma się świadomość, że kolportuje się kłamstwa. Artymowicz był jedynym zwolennikiem oficjalnych narracji, który się ujawnił. Jego pierwsze dyskusyjne „osiągnięcie” naukowe w dziedzinie interpretacji katastrofy smoleńskiej to próba zakwestionowania wyniku eksperymentu materiałoznawcy, profesora Wiesława Biniendy, który pokazał że uderzona skrzydłem osiemdziesięciotonowego samolotu z wielką prędkością brzoza powinna zostać ścięta, uszkadzając skrzydło w stopniu nie zagrażającym bezpieczeństwu maszyny. Artymowicz wykonał własne obliczenia, ale ponieważ nie potrafił poradzić sobie z wymodelowaniem dynamicznego zderzenia o wielkiej energii, zastąpił je… schematem statycznym, oczywiście ze skutkiem pozytywnym dla wniosków KBWL LP i MAK: brzoza spowodowała zniszczenie skrzydła. Dla inżyniera różnica między obciążeniami statycznymi i dynamicznymi jest oczywista, podobnie jak nieprzystawalność obu sytuacji i wyników obliczeń. Jeden z ekspertów Zespołu Parlamentarnego, fizyk, Michał Jaworski, obrazowo porównał schemat zastosowany przez Artymowicza do ścinania drzewa przez przystawienie do niego siekiery i oparcie się na niej (model statyczny), zamiast uderzenia (model dynamiczny). Jest to bardzo trafna analogia, a jednocześnie wyjaśnienie wyniku, do jakiego doszedł Artymowicz. On sam nie uznał za stosowne odbyć z profesorem Biniendą publicznej dyskusji wyników jego badań. Nie pojawił się ani na kongresie w Pasadenie, ani na Konferencji Smoleńskiej, nie zdecydował się także na polemikę kiedy Binienda w czerwcu 2012 roku wygłosił w Polsce serię wykładów. Artymowicz wykonał też obliczenia, które, jak twierdzi, pokazują, jak tupolew zachowywał się po uderzeniu w brzozę i utracie końcówki skrzydła. Odtworzył tor lotu według śladów na drzewach, ale nie potrafił wykorzystać do tego zapisów rejestratora przyspieszeń i wysokości radiowych, które skrzętnie pominął lub pozmieniał, ponieważ okazały się sprzeczne z jego założeniami. Mimo to publicznie broni swojej symulacji jako „zgodnej z zapisami parametrów lotu”, co jest nieprawdą. Oczywiście, pomimo wszelkich niedostatków jego kolorowy film cieszy się powodzeniem w zaprzyjaźnionych telewizjach, podobnie jak jego autor. Artymowicz czuje się na siłach (w swoim mniemaniu) kompetentnie wypowiadać się także w dziedzinach tak odległych od jego profilu wykształcenia, jak pirotechnika (której, jak sam przyznał, uczył się z Wikipedii dwie noce przed publikacją artykułu Cezarego Gmyza w „Rzeczpospolitej” o znalezieniu śladów trotylu na wraku tupolewa), czy wreszcie materiałoznawstwo. Jego pseudonaukowe dywagacje o zachowaniu się duraluminium w czasie uderzeń o dużej energii wywołały wesołość specjalizującego się w symulacjach wybuchów doktora inżyniera Grzegorza Szuladzińskiego. Nie ma wątpliwości, że zespół, łączący osobowości takie jak doktor Maciej Lasek i profesor Paweł Artymowicz, który w dodatku stawia sobie za cel „walkę z kłamstwem smoleńskim”, miałby małe szanse powstania poza państwem takim jak Polska rządzona przez ponad pięć lat przez Donalda Tuska.