Dziewczynki i chłopcy: jak bardzo osobno, jak bardzo razem ? |
---|
hm. Tomasz Maracewicz Jednym z największych osiągnięć ZHR jest bezsprzecznie odtworzenie w polskim harcerstwie zróżnicowanego wychowania (albo jak to inni wdzięcznie nazywają – dyskoedukacji). Trwający od dwudziestu lat proces budowania dwóch oddzielonych pionów wychowawczych: męskiego i żeńskiego, zaowocował przede wszystkim bardzo głębokim zrozumieniem potrzeb wynikających z predyspozycji i ról społecznych obu płci, a to z kolei dało swój wyraz w budowaniu programów i praktyce działania obu Organizacji. Dziewczynki mają inaczej … W pewnym sensie, na co warto zwrócić uwagę, sytuacja w obu Organizacjach jest żywą ilustracją stanu rzeczy opisanego w słynnej książce Anne Moir „Płeć mózgu”. Oto mamy Organizację Harcerek, której animatorki stawiają na pierwszym miejscu kwestię właściwych, budujących relacji pomiędzy instruktorkami i skupione są na metodycznym dopracowywaniu szczegółów stosowanych narzędzi i mechanizmów, i mamy Organizację Harcerzy, której wodzowie, zda się, ogniskują swoją uwagę na konkurowaniu o pozycję w stadzie (całe szczęście, że ograniczają się do piania i stroszenia piór, a nie dziobania czy walki do pierwszej krwi), a efekty ich pracy merytorycznej chętnie odwołują się do strategii, polityki i osadzenia organizacji w ścierających się prądach współczesności. Można by powiedzieć: piękny zbiorowy eksperyment potwierdzający psychosocjologiczne teorie. Mają inaczej ? Nie chodzi o anatomię, ale znaczenie relacji z drugim człowiekiem. Pragnę przypomnieć wymienione przeze mnie powyżej kategorie zróżnicowania: program i praktyka działania. Jak się dobrze zastanowić, są to kwestie oczywiste, można powiedzieć - kwestie, które widać gołym okiem, a przede wszystkim kwestie, które w wymiarze praktycznym ułożyły się „same”. To czego brakuje mi w analizie osiągnięć realizowanego przez nas wychowania zróżnicowanego, to brak próby pewnego wyabstrahowania i postawienia kropki nad „i". Bo czy rzeczywiście potrafimy precyzyjnie, w punktach wyspecyfikować różnice w zalecanej przez Związek metodyce pracy pomiędzy drużyną harcerek, a drużyną harcerzy? Przygotowując się do napisania tego tekstu rozmawiałem z niektórymi instruktorkami i instruktorami próbując uzyskać odpowiedź na tak postawione pytanie. Przebieg tych rozmów wskazuje, iż temat wcale nie został przez nas przepracowany. Wygląda na to, że ową „dyskoedukację” przeżywamy jako organizacja dość intuicyjnie i wynikowo. Przykładem koronnym niech będzie pytanie o jeden z podstawowych środków metody harcerskiej: system zastępowy. Pomyślany i skrojony na miarę chłopięcych potrzeb i możliwości: ciągot do tworzenia małych, spoistych grup rówieśniczych, skupionych wokół wodza i ściśle zhierarchizowanych. Ciekawe, czy harcerki - świadome przecież faktu, że u nich takie grupy mają w sposób naturalny inną strukturę, są zwykle mniejsze, nawiązują się w nich dużo bardziej wielostronne relacje, wodzostwo jest bardziej funkcjonalne i uzależnione od tego co zastęp w danej chwili robi - ciekawe więc, czy harcerki uwzględniają takie powszechnie znane fakty w nauczaniu doktryny metody harcerskiej. Cóż, nie znalazłem na te pytania odpowiedzi. Oczywiście, trzeba wziąć pod uwagę fakt, że być może rzecz nie jest w teoretycznych rozważaniach czy próbie abstrahowania i uogólniania powszechnie występujących zjawisk (to w końcu typowo męski sposób myślenia), a w samym działaniu i jego efektach dla konkretnych harcerek i harcerzy (to myślenie na wskroś kobiece). Nie wiem, które myślenie słuszniejsze, nie mniej jednak, w swoim męskim móżdżku myślę, że ciekawym wyzwaniem byłaby próba wspólnego opisania tych zróżnicowanych doświadczeń – nie jako ubolewanie nad „rozjeżdżającymi się organizacjami”, ale jako podsumowanie wspólnych osiągnięć. Razem czy osobno Pytanie zdaje się być retoryczne w świetle powyższych stwierdzeń o tym, że dziewczęta i chłopcy na tyle różnią się między sobą, iż warto pokusić się o dokładniejsze rozpisanie metody harcerskiej na obie płcie. No i jeszcze do tego ta duma z osiągnięć zróżnicowanego wychowania. A jednak wciąż podnoszą się głosy o tym „rozjeżdżaniu się” i podobnych sprawach. Czy jest więc coś na rzeczy? Razem czy osobno ? Pierwszy kłopot z ową „dyskoedukacją” to na pewno trudności w bieżącej współpracy jednostek męskich i żeńskich. Naturalnie, że są to kwestie ludzkie, niemniej nie znajduję wytłumaczenia dla sytuacji, w której hufcowy harcerzy nie zna nazwiska hufcowej harcerek działającej na tym samym terenie (to fakt z którym onegdaj się zetknąłem), bo to oznacza, że w ich jednostkach instytucjonalnie nie została zbudowana żadna platforma do współpracy. Odkładam już nawet na bok kwestie braterstwa czy rycerskości wobec kobiet. Chłopcy i dziewczęta, którym nie daje się możliwości wspólnego działania „dziczeją”. I argument, że chodzą przecież do koedukacyjnych szkół nie wystarcza. Program harcerski stwarza przecież szereg sytuacji wychowawczych, których w szkole nie uświadczysz. Aż wstyd ich nie wykorzystywać! Inny kłopot, djący o sobie znać już bardziej na szczeblu instruktorskim, to trudności w czerpaniu wzajemnych doświadczeń. Izolacjonizm powoduje, że obie Organizacje, zupełnie niezależnie uczą się na własnych błędach czy odkrywają własne Ameryki – bez pożytku dla tej drugiej, bratniej czy siostrzanej strony. No, przecież szkoda. Kolejny kłopot to faktyczne rozchodzenie się obu Organizacji, tj. dokonywanie się na tyle głębokich zmian, że powoli stają się one innym harcerstwem. Za przykład podam chociażby pragmatykę zdobywania stopni instruktorskich. Chłopcy, dodajmy, że bez powodzenia, próbują stworzyć sytuację, w której funkcje drużynowego pełnić będą wyłącznie instruktorzy ze stopniem instruktorskim (co czyni ze stopnia pwd. rodzaj na poły teoretycznego certyfikatu dopuszczającego do pracy wychowawczej). Dziewczęta natomiast dość często warunkują otwarcie próby na stopień przewodniczki pełnieniem funkcji drużynowej (czyni to więc ze stopnia rodzaj zaświadczenia, iż drużynowa nie tylko w teorii, ale również w praktyce sprawdziła się na funkcji drużynowej, jest więc kimś w rodzaju drużynowej dyplomowanej). Nie chcę się wypowiadać na temat tego, który system uważam za lepszy, wiem tylko jedno – są różne. Są bardzo różne. W tym samym Związku, taki sam stopień czyli formalne potwierdzenie statusu i uprawnienia instruktorskiego zarazem, nie może oznaczać czego innego. Następnym zagadnieniem jest również to, że różnice w stylach kierowania obiema Organizacjami przynoszą szkodę Związkowi. Szczególnie widoczny brak „kobiecej ręki”, a może raczej – kobiecej głowy w Organizacji Harcerzy, przyczynia się między innymi do jej zastoju i dezintegracji, a to wpływa przecież na cały Związek. Wreszcie, tak głęboki rozdział powoduje trudności o charakterze organizacyjnym czy wręcz ludzkim (problemy kadrowe). Obecna sytuacja, w której na tym samym terenie działają Zarząd Okręgu, Komenda Chorągwi Harcerek i Komenda Chorągwi Harcerzy nie sprzyja komunikacji zewnętrznej, nie sprzyja współdziałaniu i wreszcie skutecznie wysysa instruktorów z funkcji najważniejszych – funkcji drużynowych. Dodatkowo, a jest to odwieczny problem, głęboki rozdział obu Organizacji komplikuje życie pojedynczym drużynom rzuconym gdzieś na „stepy Zabajkala”. To przecież oczywiste, że do powstałej gdzieś na odludziu drużyny harcerzy garną się również dziewczęta. Pukać do hufcowego? To również oczywiste, że przełożony takiego drużynowego, hufcowy harcerzy nie jest problemem zainteresowany. Pukać do hufcowej? Przecież to nie jest jej teren, tu hufiec harcerek nie sięga! I tak w kółko. A z drugiej strony, gdy spojrzymy na dość liczne, wielkomiejskie szczepy działające „kryptokoedukacyjnie”, tj. tak, że pozycja szczepowego i integracja wewnątrz szczepu są dużo większe niż pozycja hufcowego i integracja z hufcami, to wydaje się to nie do końca logiczne i sprawiedliwe względem tych małych, pojedynczych drużyn, egzystujących gdzieś w interiorze. Trochę razem, a trochę osobno. Przyznam, że do tych rozważań zainspirował mnie projekt edukacyjny, w którym kiedyś uczestniczyłem, a który odnosił się do coraz popularniejszego na świecie systemu zróżnicowanego nauczania, sprowadzającego się do tego, że w szkołach mających charakter koedukacyjny funkcjonują wyłącznie monopłciowe klasy. Daje to z jednej strony możliwość zróżnicowania metod nauczania zależnie od płci (różne zdolności, różne tempo rozwoju, no i wreszcie te kwestie wychowawcze!), a z drugiej strony uczennice i uczniowie nie dziczeją, sztucznie od siebie separowani tylko nie dość, że są razem na przerwach, to jeszcze uczestniczą w mnóstwie wspólnych, ogólnoszkolnych projektów. Trochę razem, a trochę osobno ... Brzmi to ciekawie i podsuwa ciekawe dla nas wnioski. Niemniej mam oczywiste obawy, by nie wylać dziecka z kąpielą. Bo choć wyliczyłem tyle kłopotów wynikających z rozdziału Organizacji, to przecież kładąc na szali dotychczasowe osiągnięcia i doświadczenia, z których jestem tak bardzo dumny, daleki byłbym od ryzyka ich utraty. Wracając do doświadczeń zróżnicowanej edukacji, myślę, że można by rozważyć model, który służyć miałby rozwiązaniu wymienionych przez mnie kłopotów, a utrzymać zróżnicowane programy wychowawcze. Z grubsza wyglądałby on tak: drużyny i drużynowi „zróżnicowani” pod względem płci, a jednostki wyższych szczebli – koedukacyjne. W praktyce oznaczałoby to na przykład likwidację wymienionych już: Okręgu, Chorągwi Harcerek i Chorągwi Harcerzy, a powołanie w to miejsce tylko jednej Chorągwi Harcerskiej, która obok pionu organizacyjnego miałaby dwa piony programowe: męski i żeński. Taki sam model powstałby na poziomie powyżej (jeden Naczelnik i jedna Główna Kwatera) i poniżej (jedna Komenda Hufca). Z wyjątkiem owych „płciowych” pionów programowych tak już było? Rzeczywiście. I dodam, że wcale nie mam pewności, czy zaproponowany model na dzisiejszym etapie przyniósłby więcej szkody czy pożytku. Po prostu nie wiem. Być może jednak warto pomyśleć i dobrze go „obwąchać”. Natomiast ze względu na powyższe wątpliwości, ale równocześnie w poczuciu licznych kłopotów płynących z „dyskoedukacji”, proponuję poważnie przemyśleć pewne konkretne działania, które można podjąć szybko. Mam tu na myśli w szczególności:
Takie działania, jak sądzę, chociaż w części pozwoliłyby nam wzajemnie się zrozumieć, wspierać i rozwiązywać najtrudniejsze problemy wynikające z dużego oddalenia obu Organizacji. I żeby Naczelniczka delegowała do redakcji Pobudki przynajmniej z pięć instruktorek… Czego sobie i Wam życzę. |
---|