885

Lekcja Holandii: "sedacja terminalna" (ST) ...kluczowe kryterium płatności za interwencje lekarskie: ma to być "jakość życia" pacjenta. W 50 procentach przypadków śmierć pacjenta następuje w ciągu 24 godzin, 94 procent pacjentów umiera w ciągu tygodnia. Wszechobecny utylitaryzm, materialistyczne podejście do życia ludzkiego i niedostrzeganie jego świętości to czynniki odpowiedzialne za współczesne przesunięcie akcentu z "prawa do śmierci" na "obowiązek śmierci". Dalsze zsuwanie się po eutanazyjnej równi pochyłej przyspieszają drastycznie rosnące koszty opieki zdrowotnej oraz starzenie się społeczeństwa. Należy się wobec tego spodziewać, że lekarze będą coraz bardziej skłonni stosować procedury skracające życie ze względu na oszczędności, a wola pacjenta będzie stopniowo traciła na znaczeniu. Szpitale i domy opieki odczuwają rosnącą presję na cięcie kosztów wywieraną przez państwowe zakłady ubezpieczeń zdrowotnych za pomocą biurokratycznej władzy nad służbą zdrowia. Powszechną aprobatę zyskuje sformułowane przez dyrektora jednego z holenderskich ośrodków zdrowia kluczowe kryterium płatności za interwencje lekarskie: ma to być "jakość życia" pacjenta, o której decydują eksperci i lekarze. Takie podejście może okazać się zgubne dla świadczeń medycznych uzasadnionych, ale udzielanych osobom ciężko lub śmiertelnie chorym. Już dziś nie jest wyjątkową sytuacja, kiedy to personel szpitala lub domu opieki naciska na rodzinę osoby ciężko chorej lub niepełnosprawnej, aby ta "wyciągnęła wtyczkę", bo "jego życie nie ma już żadnej jakości". Rodzina, która nie podda się tej presji, ryzykuje podjęcie niemal heroicznej walki o życie ukochanego męża, brata czy matki, toczonej przeciw odmawiającemu współpracy, a czasami otwarcie wrogiemu i upokarzającemu ich lekarzowi, "lekarzowi-bogowi". Czasami, jeśli rodzina nie wykaże się czujnością lub jest po prostu zbyt zmęczona, to i tak dzieje się to, czemu chcieli zapobiec. I nic tu nie pomoże, wnoszenie do prokuratora skargi na szpital lub lekarza, nawet jeśli uda się wykazać, że zabieg przeprowadzono wbrew wyraźnej woli pacjenta lub jego prawnego opiekuna. Zresztą, jakie znaczenie ma "wola" pacjenta lub jego rodziny, jeśli została ona przyjaźnie lub całkiem bez ogródek przekonana do propozycji lekarza, lub jeśli zwyczajnie nie wie o istnieniu opieki paliatywnej? A jaka jest "wola" nieletnich w takich sytuacjach? Pewien chory na raka dziewięciolatek, znany autorowi (a nie jest to przypadek odosobniony), zmarł w głębokiej sedacji dokładnie tego (najbardziej odpowiedniego) dnia, na który zaplanowano jego zgon. Rodzicom jego kolegów oznajmiono, że umarł zgodnie ze swoją "wolą": "wolą" dziewięcioletniego dziecka... Eutanazja "z litości" znieczula ludzkie serca. Tam, gdzie zwycięża mentalność eutanazyjna, pacjent traktowany jest z większą obojętnością, doświadcza mniej opieki i ciepła. Ponad wszelką wątpliwość eutanazja odczłowiecza. Dziesięć lat temu holenderski lekarz Admiraal, znany zwolennik eutanazji, przewidział ogromny wzrost przypadków jej stosowania około roku 2025. Co jednak bardzo znamienne, ten człowiek, który był osobiście zaangażowany w ponad tysiąc przypadków eutanazji bezpośredniej, dodał po namyśle, że "cieszy się, że tej chwili już nie dożyje".

"Sedacja terminalna" Wiele osób, mimo że popiera eutanazję, wzdraga się przed eutanazją poprzez zastrzyk dożylny (lub podobne metody). Z tego właśnie względu w Holandii rosnącą popularnością cieszy się alternatywna "sedacja terminalna" (ST). Polega ona na podawaniu środków uspokajających, gdy pacjent znajduje się już w stadium terminalnym, w celu obniżenia poziomu świadomości lub wywołania nieprzytomności, by zmniejszyć ból lub inne objawy chorobowe, a także opanować lęk u umierającej osoby. W normalnych warunkach razem z rozpoczęciem ST zaprzestaje się podawania płynów i pokarmów, ponieważ blokowane są niezbędne przy tym odruchy. ST towarzyszy również pokaźna doza hipokryzji. Czasami nawet w oficjalnych dokumentach medycznych zaprzecza się, jakoby ST miała być stosowana w celu przyspieszenia zgonu albo w ogóle miała taki skutek, jednak odwodnienie organizmu połączone z podawaniem zwiększonej ilości leków (nierzadko morfiny) w dawkach większych niż te niezbędne do złagodzenia bólu wywołuje przedwczesną śmierć. W 50 procentach przypadków śmierć pacjenta następuje w ciągu 24 godzin, 94 procent pacjentów umiera w ciągu tygodnia. Holenderskie towarzystwo medyczne zaleca rozpoczęcie procedury, gdy "oczekiwana długość życia" wynosi mniej niż dwa tygodnie, co jest oczywiście kryterium zawodnym i elastycznym (przykładowo, jeden z raportów wskazuje, że w ponad 50 procentach przypadków amsterdamscy lekarze rozpoczęli ST "zbyt wcześnie"). Atmosfera hipokryzji otacza również śmierć wskutek ST, na którą zgodziła się rodzina chorego (a którą najczęściej proponuje sam lekarz). Członkowie rodziny odgrywają rolę miłosiernych samarytan, lecz nadal zdają się mieć wątpliwości, a może nawet wyrzuty sumienia. Niechętnie przyznają, że kieruje nimi nie tylko szlachetne współczucie, ale także pragnienie, aby proces umierania przebiegał gładko i sprawnie, tak aby nie musieli oglądać cierpień bliskiej osoby u schyłku jej życia ani nie musieli zbyt długo się nią zajmować. Łudzą się, że taki sposób umierania jest rodzajem zasypiania, a nie prawdziwą eutanazją. Co więcej, procedura ta ma również "walor praktyczny", ponieważ można wybrać dzień jej rozpoczęcia (i prawdopodobnej śmierci), umożliwiając rodzinie opuszczenie pacjenta na czas, a ostatnią chwilę może z nim spędzić duchowny protestancki lub katolicki. Potem unika się rozmów o ostatnich chwilach zmarłego, co sprawia dziwne wrażenie. Oczywiście większość osób zaangażowanych wie lub przynajmniej podejrzewa, co się dzieje. W jednej z ankiet pielęgniarki asystujące przy ST oceniły, że ta procedura zaledwie w 25 procentach przypadków jest stosowana w celu złagodzenia bólu, więc zasadniczo mamy do czynienia z eutanazją w przebraniu. Eksperci twierdzą, że sedacja głęboka, stosowana w celu zniesienia bólu w fazie terminalnej, jest niezbędna w prawdopodobnie nie więcej niż 1 procencie przypadków, jednak w Holandii w 2008 roku była ona przyczyną 10 procent wszystkich zgonów. Według jednego z raportów rządowych (2003), eutanazja w Holandii wcale nie znalazła się na równi pochyłej, niemniej przyznano w dość niejasnym sformułowaniu, że "znaczny odsetek procedur skracających życie odbywa się poza kontrolą społeczną". Sedacja terminalna ma jeszcze jedną zaniedbywaną konsekwencję. Osoby umierające w ten sposób nie mają szansy zmierzenia się z własnym umieraniem ani religijnego przygotowania na przyszłe życie tak gruntownie, jakby to było możliwe, gdyby tylko dano im szansę świadomego przeżywania egzystencjalnego procesu umierania. Czymże jest więc "umieranie z godnością"? Człowiek jest przecież czymś więcej niż tylko organizmem biologicznym. Przede wszystkim jest niematerialną duszą.

Bezpodstawne pozbawianie człowieka świadomości w jakże ważnych ostatnich godzinach lub dniach (lub tygodniach) przed śmiercią pozbawia go również możliwości dojścia do fundamentalnych i decydujących przemyśleń, moralnych i duchowych doznań oraz wewnętrznych aktów woli, tak ważnych dla duszy stojącej na progu wieczności. ST trywializuje umieranie, czyni z niego fakt odarty z duchowej i ludzkiej głębi, także dla rodziny.

Jak zapobiegać? Wydaje się, że Holandia dotarła do punktu, z którego nie ma już odwrotu. Już tylko powrót do chrześcijaństwa, a przede wszystkim do katolicyzmu mógłby powstrzymać dalszą degenerację, lecz to - patrząc po ludzku - jest w najbliższym czasie mało prawdopodobne. Kraje, które jak dotąd nie oddaliły się zbytnio od swojego chrześcijańskiego dziedzictwa - a Polska zdaje się mieć ten przywilej - mogą jeszcze nauczyć się czegoś na błędach Holandii. Prawdopodobnie najważniejszą lekcją jest owa prastara mądrość, że kultura śmierci tryumfuje wtedy, gdy chrześcijanie, a zwłaszcza katolicy, odstępują od wiary ojców, która jest wyłącznym gwarantem istnienia ludzkiej, szanującej życie cywilizacji. Zachowanie wiary w znaczącej części społeczeństwa jest nieodzownym warunkiem zachowania autentycznej moralności chrześcijańskiej w tych obszarach życia, które są bezpośrednio powiązane z ochroną życia ludzkiego: płciowości i w życiu małżeńskim. To jest podstawowa prawda. Tak eutanazji, jak i aborcji nie da się skutecznie zwalczać w społeczeństwie, któremu brakuje solidnych chrześcijańskich (katolickich) podstaw. Smutny przykład Holandii, który nie jest niestety odosobniony, ukazuje kluczowe znaczenie edukacji katolickiej, od szkoły podstawowej po wyższą, dla zabezpieczenia tych podstaw. Należy bezwzględnie utrzymać lub założyć w pełni katolickie uniwersytety, szkoły wyższe, które będą w stanie kształcić oraz wspierać katolicką inteligencję, a w szczególności teologów, lekarzy, prawników i polityków. Należy także kształcić katolickich nauczycieli. Należy prowadzić bezwzględnie szanujące życie katolickie szpitale, a także inne placówki opieki społecznej. Konieczne jest funkcjonowanie prawowiernej katolickiej telewizji i prasy, które służyłyby religijnej edukacji narodu oraz głoszeniu i obronie doktryny zawartej w encyklice "Humanae vitae" i bliskiej jej "Evangelium vitae". Lecz najważniejsze jest to, aby biskupi i księża aktywnie promowali oraz objaśniali wiernym wymienione wyżej współczesne encykliki, ponieważ bez przewodnictwa i pomocy wierni łatwo przejmą świecki, niechrześcijański styl życia (co zazwyczaj jest pierwszym krokiem na drodze do odcięcia się od Kościoła). Miejmy nadzieję, że doświadczenie zachodniej Europy nauczy katolickich ustawodawców, lekarzy oraz polityków, że jeśli kraj ma się oprzeć fali eutanazji i aborcji w sposobie myślenia i w praktyce, to uleganie pokusie kompromisu oznacza przegraną w wojnie z neopogaństwem na kluczowym polu ludzkiego życia.

Prof. Gerard J.M. van den Aardweg tłum. Piotr Braniecki

Czy polskie komputery mogły podbić Świat? Pytanie zawarte w tytule ma tylko jedną odpowiedź: tak, mogły! Jeśli mówimy: „polski komputer”, to trzeba go skojarzyć z inż. Jackiem Karpińskim i jego osiągnięciami. W 1957 roku zbudował swą pierwszą maszynę elektronową AAH, prognozującą pogodę w PIH-M. Studiował na uniwersytetach Harvard i Massachusetts Institute of Technology. Wynalazca odrzucił jednak intratną propozycję pozostania na stałe w USA i powrócił do kraju. W roku 1965 na Uniwersytecie Warszawskim zbudował na polskich częściach komputer do obliczeń – KAR-65, wykonujący 100 tys. operacji na sekundę, tj. trzy razy więcej, niż gigantycznych rozmiarów komputer „Odra”. W latach 1970-1973 stworzył 16-bitowy minikomputer K-202 (na zdjęciu) w oparciu o polskie i angielskie półprzewodniki, który parametrami przewyższał komputery IBM PC. Liczył on z szybkością miliona operacji na sekundę. Dla porównania: najnowsza wrocławska Odra-1304 liczyła 20 razy wolniej od K-202. Jednak decyzją KC PZPR produkcję przerwano, a Karpiński został odsunięty od kierowania projektem. W proteście przeciw takiemu traktowaniu, w 1978 roku kupił zrujnowane gospodarstwo pod Olsztynem i zajął się… hodowlą świń! Zatem okazało się, że ideały zostały zniszczone przez system sowiecko-komunistyczny. Mogliśmy zostać komputerową potęgą świata, bo były ku temu realne przesłanki. Smutne jest to, że ludzie w Polsce nie przyjmują do wiadomości, że ci, którzy wtedy niszczyli Polskę, dalej mają realny wpływ na obecny jej stan. Laik, który dopiero co przeczytał ten tytuł, najpierw się głośno zaśmiał, a potem rzekł: – nie wolno robić zamachu motyką na Słońce! Ale odpowiedź na pytanie postawione w tytule nie ma nic wspólnego z motyką i Słońcem. Odpowiadam więc: tak, mogły! Wbrew pozorom, PRL-owskie politechniki wcale nie odbiegały w poziomie nauczania od politechnik zachodnich (nawet amerykańskich). Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że absolwent nawet najlepszej uczelni technicznej nie od razu staje się specjalistą w najnowszych technologiach. Dopiero dostanie się absolwenta do grupy badawczo-rozwojowej pracującej nad konkretnym projektem (najlepiej finansowanym przez państwo) – daje szansę na osiągnięcie odpowiedniego poziomu. Wielu dobrze zapowiadających się absolwentów renomowanych uczelni amerykańskich po powrocie do kraju przeżywało wielkie frustracje, spotykając swych dawnych kolegów. Bo oto okazywało się, że większość krajowych inżynierów ma lepszy i większy dorobek, niż ci, co wrócili z USA. Jeśli mówimy: „polski komputer”, to nie sposób pominąć tu protoplasty rodzimego komputera, który w kartach historii polskiej nauki i przemysłu elektronicznego znalazł poczesne miejsce. Chodzi tu o inżyniera Jacka Karpińskiego i jego osiągnięcia w dziedzinie elektronicznej techniki obliczeniowej, a dzisiaj byśmy rzekli – w dziedzinie komputeryzacji. Z uwagi na jego zasługi na tym polu, wydaje się stosowne, aby nakreślić czytelnikom tę postać i na przykładzie jego dokonań odpowiedzieć szerzej na postawione w tytule pytanie. Otóż Jacek Karpiński urodził się we Włoszech w Turynie w roku 1927. Tuż przed II wojną światową przeprowadził się wraz z rodzicami do Warszawy. Jako 17-letni chłopak w czasie okupacji był żołnierzem batalionu "Zośka", w jednym pododdziale z Krzysztofem Kamilem Baczyńskim. Ciężko ranny przeżył powstanie w Warszawie, a za bohaterstwo na polu walki został trzykrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych. Po wojnie studiował elektronikę na politechnikach w Łodzi i Warszawie. Po studiach, z uwagi na swą przeszłość okupacyjną, miał problem ze znalezieniem stałej pracy poza uczelnią. Jako adiunkt w Polskiej Akademii Nauk w 1957 roku zbudował swój pierwszy duży wynalazek – maszynę elektronową o nazwie AAH. Służyła ona do automatycznego prognozowania pogody w Państwowym Instytucie Hydrologiczno-Meteorologicznym. W 1960 roku inż. Jacek Karpiński znalazł się wśród sześciu finalistów światowego konkursu UNESCO, co zapewniło mu możliwość studiów na uniwersytetach Harvard i Massachusetts Institute of Technology. Po dwóch latach wynalazca odrzucił propozycję pozostania na stałe w USA i powrócił do kraju. W połowie lat 60. zbudował Erceptron – maszynę do szybkiego uczenia się: identyfikującej obrazki, teksty pisane i wzory, pomagającej szybko przyswajać materiał na zasadzie skojarzeń. Był to pierwszy tego typu w Europie i drugi na świecie wynalazek. W roku 1965 po przejściu do Zakładu Fizyki Doświadczalnej Uniwersytetu Warszawskiego – inż. J. Karpiński zaprojektował w latach1965-68 i zbudował uniwersalny komputer do obliczeń – KAR-65. Urządzenie to zbudował na polskich tranzystorach i diodach. Wykonywało ono 100 tys. operacji na sekundę, a więc trzy razy więcej, niż gigantycznych rozmiarów komputer "Odra", wrocławskich zakładów Elwro. KAR-65 kosztował 6 mln ówczesnych złotych, podczas gdy komputer z Wrocławia - prawie 200 milionów zł. Komputer nie został wdrożony do produkcji, ale inż. Karpiński wkrótce (1970-1973) stworzył doskonalsze urządzenie. Owocem jego twórczej pracy stał się bowiem minikomputer, któremu nadał nazwę K-202. Był to pierwszy polski komputer 16-bitowy, zbudowany z użyciem układów scalonych w kooperacji polskich zakładów MERA, Metronex oraz z firmami angielskimi: Data-Loop oraz MB Metals. Według opinii dr. hab. Piotra J. Durki – K-202 przewyższał pod względem szybkości pierwsze IBM PC oraz umożliwiał wielozadaniowość, wielodostępność i wieloprocesorowość. Był to prototyp współczesnych komputerów klasy PC. Skonstruowany przez niego minikomputer oparty był na elementach elektronicznych czwartej generacji, stanowiący w swojej klasie najbardziej uniwersalną maszynę świata!!! Pod względem architektury i parametrów technicznych nie ustępowała najlepszym ówczesnym rozwiązaniom światowym. Liczyła z szybkością miliona operacji na sekundę i w tym dorównywał mu prawie tylko amerykański minikomputer Super-Nova i angielski CTL Modular One. Dla porównania: najnowsza Odra-1304 liczyła 20 razy wolniej od K-202. Do produkcji „Odry” potrzeba było 6000 osób, podczas gdy do produkcji K-202  wystarczyło… 200. Komputer ten, jako jeden z pierwszych w historii, stosował powiększanie pamięci przez adresowanie stronicowe. Komputery Super-Nova i Modular One, tak jak K-202 były komputerami 16-bitowymi, ale tylko K-202 był w stanie zaadresować do 8 megabajtów (64 strony, każda strona posiadała 64 kilobajty przestrzeni adresowej, z jednostką adresową w postaci 16-bitowych słów), podczas gdy inne komputery tylko do 64 kilobajtów. Minikomputer K-202 został bardzo wysoko oceniony za granicą i wkrótce jego produkcją miała się zająć powołana do tego celu spółka polsko-brytyjska. Po dojściu do władzy ekipy tow. Edwarda Gierka, w klimacie nadziei na unowocześnienie kraju i otwarcie na Zachód – inż. Karpiński został dyrektorem dużego zakładu Zjednoczenia MERA w podwarszawskich Włochach, gdzie miał zorganizować seryjną produkcję K-202. Szybko okazało się jednak, że dynamiczny styl zarządzania Karpińskiego nie mieści się w regułach gospodarki planowej, co gorsza – „zgrzeszył” on przeciwko „liście preferencyjnej”, gdyż znalazł brytyjskiego partnera, który miał dostarczać nowoczesne zachodnie podzespoły, a także prowadzić promocję i serwis K-202 na Zachodzie. Poza tym, a może przede wszystkim, inż. Karpiński otwarcie mówił, co sądzi o poziomie wiedzy działaczy partyjnych i nie za bardzo przejmował się władzą komunistyczną. – Wicie, rozumicie towarzysze, żeby się tak mundrzyć na temat komputerów, trza wicie cóś umić, a wy… gówno wicie i gówno umicie – mówił sarkastycznie do towarzyszy ich gwarą Karpiński. Za to go towarzysze nie kochali, więc „cięli” fundusze, jak tylko mogli i gdzie mogli. Utrudniali inżynierowi Karpińskiemu życie na każdym kroku. Mimo ogromnych zamówień (około 3 tysięcy), powstało zaledwie 230 egzemplarzy tego komputera, z których 15 sprzedano do Anglii, w Polsce kupiono parę do MSZ-u i kilka zakupił Związek Radziecki. Około 200 egzemplarzy zniszczono. Produkcję szybko przerwano, a Karpiński został odsunięty od kierowania projektem. Skupiony wokół niego zespół entuzjastów, składający się w połowie z młodych dyplomantów Instytutu Informatyki z Politechniki Warszawskiej (Ewa Jezierska, Andrzej Ziemkiewicz, Zbysław Szwaj, Teresa Pajkowska oraz Krzysztof Jarosławski) rozproszył się po świecie. Część pozostała i pod innym kierownictwem zaczęła przerabiać K-202 tak, aby pasował do osławionej listy preferencyjnej i jednocześnie nie zawierał rozwiązań opatentowanych przez inż. Jacka Karpińskiego. Pod koniec lat 70. konstruktor nie mógł znaleźć pracy zgodnej ze swymi kwalifikacjami i doświadczeniem, a wyjazdu za granicę mu zabroniono. W proteście przeciw takiemu traktowaniu, w 1978 roku kupił zrujnowane gospodarstwo pod Olsztynem i zajął się… hodowlą świń! Gdy w 1980 roku zablokowano jego nominację na dyrektora fabryki komputerów "Era", a były to już czasy tzw. „pierwszej Solidarności”, kiedy ponownie wydawało się, że możliwy jest przełom, – inż. Karpiński powrócił na krótko na scenę publiczną, przedstawiając swe pomysły na uzdrowienie polskiego przemysłu komputerowego. Po wprowadzeniu stanu wojennego, zrezygnował, zostawił zarówno swe świnie, jak polską elektronikę i wyjechał do Szwajcarii. Tam zatrudnił się u polskiego emigranta – inż. Stefana Kudelskiego – producenta profesjonalnych i światowej sławy magnetofonów NAGRA. Wówczas firma Nagra za przyczyną inż. J. Karpińskiego zajęła się nie tylko produkcją profesjonalnego sprzętu audio (magnetofony NAGRA), ale głównie współpracowała z amerykańskim Centrum Lotów Kosmicznych NASA na Florydzie. To właśnie w Szwajcarii, w firmie inż. Kudelskiego opracowywano środki łączności pomiędzy centrum w Houston w Texasie, przylądkiem Canaveral na Florydzie a statkami załogowymi latającymi w kosmosie. Do dziś w Centrum Kosmicznym NASA na Florydzie, w Muzeum Lotów Kosmicznych jest kącik dotyczący właśnie Firmy inż. Stefana Kudelskiego. Inż. Jacek Karpiński powrócił do kraju w roku 1990 , by doradzać ówczesnemu rządowi w dziedzinie informatyki. Mimo starszego już wieku, nie ograniczył się do ciepłych bamboszy, koca na kolanach i nie siedział w bujanym fotelu. Był nadal aktywnym projektantem i pracował nad nowymi systemami komputerowymi i dorabiał do skromnej emerytury (800 złotych) projektowaniem stron internetowych. Zmarł w 21 lutego 2010 roku, mając 83 lata. Zatem okazało się, że ideały zostały zniszczone przez system sowiecko-komunistyczny. Mogliśmy zostać komputerową potęgą świata, bo były ku temu realne przesłanki. Smutne jest to, że ludzie w Polsce nie przyjmują do wiadomości, że ci, którzy wtedy niszczyli Polskę, dalej mają realny wpływ na obecny jej stan. Elwro i Mera nadal produkowały komputery. Była to drożyzna i trudno było nawet myśleć o tym, że komputer będzie w zasięgu przeciętnej polskiej rodziny, że o gminnych szkołach nie wspomnę. Lukę na polskim rynku komputerowym zaczęły wypełniać legalne i nielegalne montownie, które z importowanych najczęściej z Chin podzespołów montowały miernej jakości i dość awaryjne komputery. Przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych sprzyjał takim działaniom, ponieważ panował totalny chaos gospodarczy. Ale kto chciał uczciwie poprowadzić biznes, nic nie stało na przeszkodzie. Ale tylko teoretycznie. Jednym z licznych ludzi, któremu marzyła się własna firma, był wówczas mgr Roman Kluska. Swą firmę założył w roku 1988 praktycznie bez żadnego kapitału. Miał 12 dolarów w kieszeni. Początkowo komputery były składane w warunkach chałupniczych. Pierwszą siedzibą firmy Optimus Romana Kluski, był strych w domu jego rodziców w Nowym Sączu. Dopiero w 1990 r. firma wypuściła na rynek sprzęt komputerowy pod własną marką. Jednak jego droga biznesowa nie była usłana różami. Gnębiony przez Urząd Skarbowy i wymiar sprawiedliwości (tymczasowy areszt, zajęcie nieruchomości), wycofał się z biznesu i zajął się… hodowlą owiec! Roman Kluska twierdził, że osoby podające się za przedstawicieli grupy posiadającej silne wpływy w administracji publicznej składały mu propozycje odstąpienia udziałów w zyskach w zamian za bezkarność zarówno przed aresztowaniem jak i po aresztowaniu. W listopadzie 2003 roku Naczelny Sąd Administracyjny uchylił wszystkie zaskarżone decyzje i zarządził od organów podatkowych zwrot kosztów. Ostatecznie sąd przyznał Romanowi Klusce… 5 tys. złotych odszkodowania za niesłuszne zatrzymanie. W PRL-u rządzili ludzie podporządkowani okupantowi sowieckiemu, wzmocnieni koneksjami, układami i wszechobecną korupcją, a po rozpadzie żelaznej kurtyny… nic się nie zmieniło. Jak więc widać, w XXI wieku polską gospodarką rządzą mafiozi, spekulanci giełdowi, skorumpowani urzędnicy i sędziowie sądów, o czym może przekonać się każdy, kto interesuje się polską nauką i polskim przemysłem. Zakłady Elwro we Wrocławiu i Mera pod Warszawą  nadal produkowały komputery. Była to drożyzna i trudno było nawet myśleć o tym, że komputer będzie w zasięgu przeciętnej polskiej rodziny, że o gminnych szkołach nie wspomnę. Także pozostawiała dużo do życzenia szybkość taktowania zegara procesora i pojemność zarówno dysków twardych, jak i pamięci RAM. Lukę na polskim rynku komputerowym zaczęły wypełniać legalne i nielegalne montownie, które z importowanych najczęściej z Chin podzespołów montowały miernej jakości i dość awaryjne komputery. Przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych minionego stulecia, – jako że Polska była w trakcie transformacji ustrojowej – sprzyjał takim działaniom, ponieważ panował totalny chaos gospodarczy.

Ale kto chciał uczciwie poprowadzić biznes, nic nie stało na przeszkodzie. Jednym z licznych ludzi, któremu marzyła się własna firma, był wówczas 34-letni mgr Roman Kluska, absolwent Akademii Ekonomicznej w Krakowie. Swą firmę założył w roku 1988 praktycznie bez żadnego kapitału. Miał 12 dolarów w kieszeni. Początkowo komputery były składane w warunkach chałupniczych. Pierwszą siedzibą firmy Optimus Romana Kluski, był strych w domu jego rodziców w Nowym Sączu.  Dopiero w 1990 r. firma wypuściła na rynek sprzęt komputerowy pod własną marką. Pod przewodnictwem R. Kluski Optimus stał się nie tylko czołowym producentem komputerów w Polsce, ale też liderem rynku kas fiskalnych Optimus IC oraz współtwórcą największego polskiego portalu internetowego Onet.pl. Spółka została jednym z dealerów produktów Microsoftu w Polsce i weszła na Giełdę Papierów Wartościowych. Firma odniosła duży sukces finansowy i mgr R. Kluska był zaliczany w latach 90. do grona najbogatszych Polaków. W sposób uczciwy wygrał rządowy przetarg na komputeryzację polskich szkół, co niewątpliwie przyczyniło się do bardzo dynamicznego rozwoju firmy. Pamiętam ówczesne opinie nauczycieli informatyki w szkołach, które zakupiły Optimusy. Były one pochlebne, zwłaszcza że ceny tych komputerów nie były wygórowane. Dziś bardzo trudno jest znaleźć w Polsce firmę, której szef kieruje się takimi zasadami moralnymi, jak Roman Kluska. Sam przyznał, że najważniejsze było oparcie fundamentów firmy na etyce biznesu.
– Oparliśmy naszą strategię na trzech zasadach:
1)  ryba psuje się od głowy,
2)  nie wymagaj od podwładnego więcej niż od siebie,
3)  firma jest najwyższym dobrem,
– wyjaśniał na jednym z wielu spotkań na początku 2004 r. w Krakowie. Wiele do myślenia daje między innymi przykład menedżera wysokiego szczebla zatrudnionego w Optimusie, który przywłaszczył sobie paczkę dyskietek. – Za tydzień już u mnie nie pracował, – powiedział Roman Kluska. Założyciel Optimusa wymagał uczciwości nie tylko od swoich pracowników. Jak podkreślał, sam starał się być dla nich przykładem. – Gdy moja żona jechała z kierowcą na zakupy do Krakowa, kazałem sobie zawsze wystawić fakturę – opowiadał. Jak podkreśla – najważniejsze było to, że załoga widziała takie zachowanie i nikt nie śmiał postępować inaczej. Mało kto wie, że pierwsza próba sił R. Kluski z fiskusem miała miejsce dużo wcześniej, bo  w roku 1996. Wówczas wyglądało to na sytuację z pozoru normalną. Przyszedł bowiem urzędnik skarbowy do firmy i przeprowadził kontrolę. We wniosku pokontrolnym okazało się, że Optimus musi zapłacić olbrzymi, zaległy podatek. Dowodem miały być zeznania świadka, które jednak udało się podważyć. Urząd Skarbowy jednak chciał wyegzekwować fikcyjny zaległy podatek. Wówczas R. Kluska dzięki przyjaciołom uratował firmę przed bankructwem. To zdarzenie było dla właściciela sygnałem alarmowym. Ktoś najwyraźniej czyhał na pieniądze uczciwego przedsiębiorcy, wszak „hien” ci u nas dostatek. Podobne próby się powtarzały, a to nie sprzyjało spokojnej działalności Optimusa. R. Kluska miał już tego dosyć i w kwietniu 2000 roku zrzekł się prowadzenia firmy. Jako powody podał między innymi korupcję oraz atmosferę zastraszania, – nie pozwalającą na prowadzenie w ówczesnej Polsce normalnych i uczciwych interesów. Wówczas jego majątek szacowano na ponad 400 mln zł. Posiadane udziały firmy sprzedał BRE bankowi i Zbigniewowi Jakubasowi za sumę 261,7 mln zł. Cena tej transakcji była dla rynku szokująco niska. Zdaniem analityków, firma była warta zdecydowanie więcej, nie mówiąc już o premii za przejęcie. – Wolałem Optimusa sprzedać za pół ceny, ponieważ nastąpił taki rozwój korupcji, że trudno byłoby prowadzić firmę, – powiedział Kluska. Nie bez znaczenia w ustaleniu kwoty sprzedaży było również i to, że wyniki finansowe spółki w tym czasie nie wyglądały rewelacyjnie. W lipcu 2002 roku, mgr Roman Kluska został w spektakularny sposób aresztowany pod zarzutem wyłudzenia przez Optimus horrendalnej kwoty 30 mln zł tytułem podatku VAT. Po wpłaceniu kaucji w wysokości 8 mln zł odzyskał wolność, a jako dodatkowe zabezpieczenie majątkowe zajęto jego posiadłość. Odebrano mu także paszport. Nazajutrz po aresztowaniu, nowosądecka Wojskowa Komenda Uzupełnień podjęła bezczelną i bezprawną próbę nałożenia obowiązku świadczenia rzeczowego na samochody terenowe należące do Kluski. Aresztowanie wywołało znaczny oddźwięk w mediach, o wyjaśnienie nieprawidłowości śledztwa występowali między innymi posłowie i senatorowie. W późniejszych wywiadach Kluska twierdził, że osoby podające się za przedstawicieli grupy posiadającej silne wpływy w administracji publicznej składały mu propozycje odstąpienia udziałów w zyskach w zamian za bezkarność zarówno przed aresztowaniem jak i po aresztowaniu. W listopadzie 2003 roku Naczelny Sąd Administracyjny uchylił wszystkie zaskarżone decyzje i zarządził od organów podatkowych zwrot kosztów. Ostatecznie sąd przyznał Romanowi Klusce… 5 tys. złotych odszkodowania za niesłuszne zatrzymanie. Sprawa ta pokazała opinii publicznej nieprawidłowości w działaniu polskiej administracji publicznej, w szczególności resortu finansów, wymiaru sprawiedliwości i resortu obrony. Według Romana Kluski – i  zgodnie z późniejszymi wyrokami NSA, – działania podejmowane wobec niego nie miały podstaw prawnych. Były prowadzone w sposób naruszający standardy państwa prawa i miały charakter zorganizowanej nagonki, charakterystycznej dla mafii. W konsekwencji posady stracili szefowie Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie – Ryszard Rychlik i Wiesław Nocuń. Po nagłośnieniu tego bandyckiego wprost działania wobec byłego szefa Optimusa, prasa zajęła się analizowaniem innych przypadków polskich biznesmenów, którzy – jak twierdzą – zostali jedną decyzją Urzędu Skarbowego pozbawieni firm i – co ważne – pieniędzy na potencjalną obronę (kosztowne analizy prawno-skarbowe). Administracja skarbowa wdrożyła środki zwiększające przejrzystość działań, zmieniła zasady przyznawania premii. W czasie, gdy władzę sprawowało PiS, w roku 2006 Ministerstwo Finansów opublikowało „Białą księgę JTT Computer i Optimus S.A.” – wyjaśniającą z pozycji administracji publicznej sprawy obu firm. Według autorów „Księgi” – głównym źródłem problemów były sprzeczności w przepisach zwalniających z podatku VAT import pomocy naukowych uchwalonych przez Sejm w 1993 roku i nieuchylanych później, pomimo ustania powodów, dla których je wprowadzono (odpowiedzialnością za jakość ustaw podatkowych nie można obarczać wyłącznie Ministerstwa Finansów). Według Ministerstwa Finansów, działania organów skarbowych były zgodne z procedurami, zaś interpretacja działań oskarżonych i stosowanie kontrowersyjnej prawnie tzw. klauzuli obejścia prawa podatkowego zgodna z interesem Skarbu Państwa, nawet jeśli nie podzielił jej później NSA. Autorzy „Księgi” przyznali jednak, że stanowisko przyjęte przez organy kontroli skarbowej w obu powyższych sprawach było błędne i dostrzegli niepokojące informacje, sugerujące polityczno-korupcyjne tło sprawy Romana Kluski. Wskazali także na szereg problemów po stronie administracji publicznej, które doprowadziły do tak drastycznego rozwoju obu spraw:
–  nieprzejrzyste działania aparatu skarbowego polegające na nadmiernym stosowaniu tajemnicy służbowej i na blokowaniu dostępu opinii publicznej do ustaleń kontroli skarbowej,
–  długotrwałe tolerowanie patologicznego mechanizmu prawnego,
–  niezdolność ustawodawcy do odpowiednio wczesnego zlikwidowania zbędnego –  mechanizmu prawnego, zanim przerodził się w patologię,
–  nieskoordynowane i niespójne podejście organów administracji publicznej do niejednoznacznych przepisów prawa,
–  niekonsekwencja Ministerstwa Finansów, które z jednej strony uznawało błędność tego przepisu ale równocześnie karało przedsiębiorców za jego naruszenie,
–  niepokojąca zbieżność działań administracji terenowej (Starostwo, Urząd Wojewódzki, Wojskowa Komenda Uzupełnień) w stosunku do oskarżonych.

   Tak więc wychodzi na to, że najbezpieczniej jest w Polsce prowadzić hodowlę owiec, którą zajął się Roman Kluska. Urzędasy skarbowi i inne pasożytnicze persony jakoś niechętnie chcą wchodzić w gnój i brudzić sobie lakierki. 

   Od marca 2007 Roman Kluska był doradcą premiera Jarosława Kaczyńskiego do spraw gospodarczych. 19 marca 2007 roku premier Jarosław Kaczyński ogłosił przyjęcie programu Romana Kluski nazywanego „Pakietem Kluski". Wprowadzenie programu miało potrwać osiem lat. Jego celem było uproszczenie i ułatwienie prowadzenia działalności gospodarczej. Program obejmował wprowadzenie „jednego okienka” – możliwości rejestrowania firmy na uproszczonych zasadach – również przez internet, możliwość zawieszania działalności gospodarczej oraz zmiany w przepisach o kontroli działalności gospodarczej, usunięcie barier reglamentujących działalność gospodarczą. Realizacja programu została wstrzymana po zaprzysiężeniu gabinetu Donalda Tuska. A szefujący przedsięwzięciu „Przyjazne państwo” – Janusz Palikot nie kontynuował realizacji „Pakietu Kluski”. Jak więc widać, w XXI wieku polską gospodarką rządzą mafiozi, spekulanci giełdowi, skorumpowani urzędnicy i sędziowie sądów, o czym może przekonać się każdy, kto interesuje się polską nauką i polskim przemysłem. Nie można zacierać najnowszej historii dotyczącej polskiej myśli technicznej i polskiej produkcji. Trzeba o niej mówić głośno. Dlaczego większość inżynierów-elektroników pracuje dla zagranicznych firm? Dlatego, że polski przemysł elektroniczny i komputerowy został zduszony w zarodku, nie ma warunków na rozwój polskich marek, które mogłyby podbić świat. Każdemu, kto chciałby stworzyć rdzennie polski wyrób, dać wyraz światu, że Polak potrafi, dać miejsca pracy wielu bezrobotnym, natychmiast przydzielany jest „anioł stróż”, który – jak ta hiena cmentarna – chce żerować na uczciwych naukowcach i  przedsiębiorcach, żądając „haraczu”, uciekając się do szantażu i innych czynów karalnych (vide także uprowadzenie i zabójstwo Krzysztofa Olewnika – syna przedsiębiorcy w branży przetwórstwa mięsnego z Drobina, który to przedsiębiorca odmówił „haraczu” łobuzom z kręgu Zbigniewa Siemiątkowskiego – płockiego SLD-owca, byłego Ministra Spraw Wewnętrznych w rządzie Leszka Pierwszego Szyderczego). W PRL-u rządzili ludzie podporządkowani okupantowi sowieckiemu, wzmocnieni koneksjami, układami i wszechobecną korupcją, a po rozpadzie żelaznej kurtyny… niestety, nic się nie zmieniło. Satyr

Mariaże z rozsądku Strategiczne sojusze spółek Skarbu Państwa, dziś filary rządowego planu rozwoju, rodziły się w bólach Wśród tych najbardziej spektakularnych jest choćby alians w sprawie wspólnego poszukiwania gazu łupkowego zawarty przez PGNiG z trzema spółkami energetycznymi – Polską Grupą Energetyczną, Tauronem i Eneą, oraz KGHM, czy też mniejsza umowa gazowego monopolisty i gdańskiego Lotosu dotycząca współpracy na siedmiu koncesjach. Najbardziej odległy w czasie wydaje się być na razie projekt polskiego atomu, w sprawie którego koalicję stworzyły firmy sektora energetycznego i KGHM. Elektrownia jądrowa – według najnowszych doniesień – ma powstać do 2024, ale wielokrotnie zmieniany termin, może ulec przesunięciu. Wielkimi krokami zbliża się natomiast finalizacja fuzja Azotów Tarnów i puławskich zakładów. Do konsolidacji grup nawozowo-chemicznych ma dojść na początku przyszłego roku. Będzie to jedyne spośród tu wymienionych połączeń kapitałowych. Pozostałe to sojusze inwestycyjne. Łączy je jedno – inspiracja ich utworzenia wyszła z resortu Skarbu. Kierujący nim Mikołaj Budzanowski jest przekonany, że w państwowych przedsiębiorstwach tkwi uśpiony potencjał inwestycyjny. - Czas odejść od myślenia, że spółki skarbu to wyspy działające wyłącznie na własny rachunek. To są narzędzia służące wzrostowi gospodarczemu Polski. Również ich akcjonariusze oczekują wzrostu ich wartości – twierdzi szef MSP. Jego zdaniem oba cele mogą być osiągnięte m.in. poprzez efekt synergii wynikający z zawieranych sojuszy.

Skarb jako katalizator Głosów sceptyków nie brakuje. Na pierwszy plan wysuwa się zarzut, że to same spółki, a nie ich główny akcjonariusz, powinny inicjować porozumienia. Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. A. Smitha odnosi się z dużym krytycyzmem do wszelkich inicjatyw resortu ingerujących w biznes przedsiębiorstw. – Skarb idzie fałszywą drogą. Próbuje powielać japoński model MITI (od Ministry of International Trade and Industry – red.), które miało zaprogramować rozwój ekonomiczny tego kraju. Ministerstwo uznało np., że japońskie auta nigdy nie będą konkurencyjne. Decyzjami administracji rządowej blokowano i utrudniano rozwój motoryzacji w tym kraju. Dzięki uporowi pana Hondy, Toyody i innych przedsiębiorców Japonia ma najbardziej konkurencyjną branżę motoryzacyjną na świecie. Inne sektory promowane przez urzędników, nie odniosły spektakularnego sukcesu, co świadczy dobitnie, że próby organizowania gospodarki przez polityków się nie sprawdzają - argumentuje Sadowski. Jego zdaniem alianse powinny być tworzone tam, gdzie jest biznes. A ten – w niego ocenie – nie idzie w parze z polityką.

- Można koordynować pewne plany rozwoju spółek państwowych, ale to co robi dziś resort przybiera postać czystego interwencjonizmu  – mówi bez ogródek jeden z ekspertów rynku, prosząc o zachowanie anonimowości. Jego zdaniem wypalić mogą jedynie alianse zawierane na zasadzie pełnej dobrowolności. - Z żadnego przymusowego porozumienia czy to łupkowego czy atomowego nic nie wyjdzie, bo przede wszystkim na polskim rynku nie ma ani technologii, ani tak dużych pieniędzy na inwestycje w te obszary – argumentuje. Jeden z ekspertów obawia się, że finansowo projekt łupkowy się nie zepnie. Potrzebne jest na niego ok. 30 mld zł, przy czym taki budżet wystarczyłby na przekonanie się, czy faktycznie nasze złoża są tak bogate w surowiec, by opłacalne było jego wydobycie. Budowa elektrowni atomowej – według analityków – miałaby pochłonąć kilkadziesiąt mld zł, ale nikt nie kusi się nawet o szacowanie dokładniejszych kwot. – Kiedyś mówiło się, że budowa 1 MW kosztuje 3 mln euro. Dziś słyszy się o 5-6 mld euro, ale tak naprawdę dopóki nie będzie konkretnej oferty, to nie poznamy prawdziwych kosztów. – ocenia ekspert. Nasz kolejny rozmówca, też prosząc o nieujawnianie nazwiska, zwraca uwagę na inny aspekt. Zauważa, że inicjatywy MSP jako akcjonariusza większościowego mogą mieć charakter naruszania praw inwestorów mniejszościowych. - Koncepcje resortu mogą oznaczać, że ryzyka wynikające z tego typu działań były dotąd nieakceptowane przez zarządy firm albo nawet nie brane pod uwagę –ocenia. – Najciekawsze z punktu widzenia akcjonariuszy mniejszościowych są te obszary, gdzie zarządy spółek zmuszone zostały do zmiany uprzednio przyjętych strategii. Musiały dostosowywać lub zmieniać strategię czy zapisy statutu na wyraźne życzenie MSP – twierdzi osoba znająca temat. Zaznacza, że PGE ani żądna spółka energetyczna nie miało w strategii energetyki jądrowej jeszcze w chwili przyjmowania Polityki energetycznej Państwa do 2030. Tak samo plan rozwoju KGHM i spółek energetycznych nie zakładał poszukiwania węglowodorów, w tym w szczególności gazu z łupków. - W obszar upstream jeszcze 10 lat temu mogły inwestować tylko PGNiG i Lotos na Bałtyku. PKN Orlen w 2002 lub 2003r. zmieniał statut rozszerzając swoją działalność o obszar wydobycia – przytacza ekspert. Budzanowski stara się odpierać te argumenty.

- Czasem potrzebny jest katalizator w postaci Skarbu Państwa. Mówimy jednak wyłącznie o sojuszach inwestycyjnych, których podstawowym kryterium jest rentowność – podkreśla.

Pozytywne przykłady też są Jak pokazuje historia, pomysły państwa nie zawsze muszą się zakończyć fiaskiem. Świadczy o tym sukces sprzedaży Polkomtela. Podobno przedstawiciele ówczesnego ministra przekształceń własnościowych Wiesława Kaczmarka musieli mocno namawiać prezesów państwowych firm, które wyłożyły pieniądze na stworzenie pierwszego polskiego operatora telefonii GSM. Ostatecznie zarobili na tym wszyscy m.in. KGHM, Orlen (wcześniej Petrochemia Płocka), PGE (wcześniej Polskie Sieci Elektroenergetyczne), Węglokoks i Stalexport. Ale nawet niektóre z tych bardziej współczesnych sojuszy wróżą dobrze. Eksperci pozytywnie wypowiadają się o wspólnej budowie bloku gazowego w Stalowej Woli PGNIiG i Tauronu. - Wspólnie z KGHM przygotowujemy się do postawienia bloku gazowego o mocy 850 w Kędzierzynie-Koźlu. W Katowicach powstanie zaś jednostka gazowo-parowa o mocy 135 MW. Planujemy wykorzystywać rocznie blisko 2 mld metrów sześć. tego paliwa, dlatego postanowiliśmy zaangażować się również w jego pozyskiwanie – argumentuje Dariusz Lubera, prezes Tauronu. Podkreśla że wszystkie decyzje biznesowe spółki i wynikające z nich sojusze są zgodne z jej strategią i w pełni akceptowane przez jej radę nadzorczą, w skład której wchodzą nie tylko przedstawicie Skarbu.

– Ze względu na potrzebę dywersyfikacji paliw w portfelu wytwórczym, zarówno o potrzebie zwiększenia zaangażowania w gaz jak i atom spółka mówiła od lat – zaznacza Lubera.

Faktycznie, energetyka była zawsze zainteresowana wejściem w atom, ale – nie mając odpowiednich środków - podchodziła do tematu realistycznie.

– Z kolei temat łupków, bez akcji resortu nie zainteresowałby żadnej spółki poza PGNiG i Orlenem – ucina ekspert. Grażyna Piotrowska-Oliwa, prezes gazowej spółki zaznacza, że zawarte alianse nie są przypadkowe i wynikają z interesów biznesowych poszczególnych firm. - Nie bez powodu PGNiG zaproponowało współpracę firmom z branży energetycznej i wydobywczej, co zaowocowało podpisaniem porozumienia dotyczącego projektu KCT – mówi szefowa PGNiG. Zaznacza, że równie naturalnym partnerem dla spółki jest Lotos. A podpisane pomiędzy firmami porozumienie to wynik konstruktywnych rozmów biznesowych obu prezesów obu firm. - Natomiast fakt, że główny akcjonariusz, jakim jest MSP wspiera te inicjatywy nie powinien nikogo dziwić – podkreśla.

Nie ma alternatywy Zarówno zwolennicy jak i przeciwnicy takiej polityki nie mają wątpliwości co do jednego. Gdyby minister nie wskazał drogi, spółki same nie podjęłyby tematu – uważają.

- Jeśli ryzyko biznesowe jest zbyt wysokie, to firmy nie chcą wchodzić w nowe obszary działania. Tym bardziej jeśli projekty wiążą się z inwestycjami idącymi w miliardy złotych, a biznes może zakończyć się niepowodzeniem, czyli stratami. Inaczej jest, gdy wszystkie strony porozumienia wrzucają pewną kwotę do wspólnego worka. Wtedy ryzyko dzieli się pomiędzy uczestników i jest szansa, że realizacja takiego projektu ruszy z kopyta, a nie będzie wstrzymywana przez lata z uwagi na brak wystarczających środków do stworzenia biznesu, który może stać się kluczowy z punktu widzenia naszej gospodarki – wyjaśnia Grzegorz Zięba, kierownik w KBC Securities. I choć - w jego ocenie - strategia, polegająca na powołaniu kolejnej spółki – wzorem Narodowego Operatora Kopalin Energetycznych, czy zmuszaniu państwowych firm do zawierania umów, jest daleka od wymarzonej, to i tak jest najlepszą formą państwowego interwencjonizmu. – Dziś nie ma do tego alternatywy, bo tylko państwo może zapewnić odpowiednie kapitały dla takich inwestycji, prywatny kapitał w Polsce jest zbyt słaby, aby podjąć takie inicjatywy – twierdzi Zięba. Zdaniem Andrzeja Szczęśniaka, eksperta rynku paliwowego Budzanowski nie robi nic odkrywczego.

– Wszystkie państwa wspierają dziś swoich narodowych czempionów. Inne są tylko wzorce. Jeśli widzimy porozumienie Exxona i Rosnieftu to Amerykanie mają świadomość, że koncern ma pełne poparcie Białego Domu i nikt nie musi tego mówić. Z kolei w Rosji potrzebny jest wyraźny sygnał z góry, że jest zgoda Kremla na jakiś alians – zauważa Szczęśniak. Jak obrazowo określa, państwo polskie nie powinno rezygnować z narzędzia, jakim posługuje się cały świat i skakać na jednej nodze, podczas gdy wszyscy chodzą na obu. Uważa więc, że idea jest słuszna, ale diabeł tkwi w szczegółach. Bo państwo wielokrotnie zapowiadało już podobne projekty, a strony porozumień pieczętowały je nawet listami intencyjnymi, a potem projekt utykał w martwym punkcie. – To jest słabość naszych polityków. Nie potrafią dopinać trudnych sojuszy – twierdzi Szczęśniak. Wśród nieskoordynowanych działań resortu eksperci wskazują zakup Możejek przez Orlen i udzielenie Lotosowi zgody na realizację kosztownej rozbudowy rafinerii w ramach Programu 10 +.

Sztukowanie budżetu Z drugiej strony MSP musi sztukować nie do końca chcianymi konsorcjami, bo temat łupków jest dla polskiej gospodarki priorytetowy. Wiele firm nie jest w stanie podjąć inicjatywy. - Bardzo to źle świadczy o kompetencjach zarządów spółek, które albo nie potrafią dostrzegać pojawiających się szans na rynku, albo są tak zdominowane przez większościowego akcjonariusza, że nie potrafią samodzielnie podejmować  racjonalnych decyzji biznesowych – zaznacza ekspert rynku. Jego zdaniem zagrożeń wynikających z prowadzonej obecnie polityki jest mnóstwo poczynając od braku podstawowej wiedzy z zakresu nowego przedmiotu działalności, a kończąc na konieczności uzyskiwania zgody urzędów antymonopolowych i zgłaszaniu zamiarów koncentracji. Problemem są też rozbieżne już na starcie interesy stron, które konkurują na rynku.

- Rozumiem Budzanowskiego, bo de facto nie ma on w ręku innych narzędzi do sfinansowania projektu, ale może to się odbić na samych spółkach, które mają swoje podstawowe biznesy i ogromne wydatki na własne inwestycje – mówi nasz rozmówca. Uważa, że gdyby zostawić projekt samemu PGNiG to spółka znalazłaby rozwiązanie problemu z finansowaniem np. podnosząc kapitał czy szukając międzynarodowego partnera. Ale nie pozwalają na to różne grupy lobbingowe. - Efekt jest taki, że jednej strony każde jej się wkładać olbrzymie kwoty do wspólnego worka, a z drugiej odcina zyski obniżając taryfy – podsumowuje. Aneta Wieczerzak-Krusińska

Czy państwo ma skakać na jednej nodze? (Rzeczpospolita) W Rzeczpospolitej z 19-10-2012 ukazało się kilka zdań opinii na temat planu działań rządu i ministra Budzanowskiego. Pani redaktor Aneta Wieczerzak-Krusińska w tekście "Mariaże z rozsądku", Zdaniem Andrzeja Szczęśniaka, eksperta rynku paliwowego Budzanowski nie robi nic odkrywczego.

– Wszystkie państwa wspierają dziś swoich narodowych czempionów. Inne są tylko wzorce. Jeśli widzimy porozumienie Exxona i Rosnieftu to Amerykanie mają świadomość, że koncern ma pełne poparcie Białego Domu i nikt nie musi tego mówić. Z kolei w Rosji potrzebny jest wyraźny sygnał z góry, że jest zgoda Kremla na jakiś alians – zauważa Szczęśniak. Jak obrazowo określa, państwo polskie nie powinno rezygnować z narzędzia, jakim posługuje się cały świat i skakać na jednej nodze, podczas gdy wszyscy chodzą na obu. Uważa, więc, że idea jest słuszna, ale diabeł tkwi w szczegółach. Bo państwo wielokrotnie zapowiadało już podobne projekty, a strony porozumień pieczętowały je nawet listami intencyjnymi, a potem projekt utykał w martwym punkcie.

– To jest słabość naszych polityków. Nie potrafią dopinać trudnych sojuszy – twierdzi Szczęśniak. Wśród nieskoordynowanych działań resortu eksperci wskazują zakup Możejek przez Orlen i udzielenie Lotosowi zgody na realizację kosztownej rozbudowy rafinerii w ramach Programu 10 +.

Sztukowanie budżetu Z drugiej strony MSP musi sztukować nie do końca chcianymi konsorcjami, bo temat łupków jest dla polskiej gospodarki priorytetowy. Wiele firm nie jest w stanie podjąć inicjatywy.

- Bardzo to źle świadczy o kompetencjach zarządów spółek, które albo nie potrafią dostrzegać pojawiających się szans na rynku, albo są tak zdominowane przez większościowego akcjonariusza, że nie potrafią samodzielnie podejmować racjonalnych decyzji biznesowych – zaznacza ekspert rynku. Jego zdaniem zagrożeń wynikających z prowadzonej obecnie polityki jest mnóstwo poczynając od braku podstawowej wiedzy z zakresu nowego przedmiotu działalności, a kończąc na konieczności uzyskiwania zgody urzędów antymonopolowych i zgłaszaniu zamiarów koncentracji. Problemem są też rozbieżne już na starcie interesy stron, które konkurują na rynku.

- Rozumiem Budzanowskiego, bo de facto nie ma on w ręku innych narzędzi do sfinansowania projektu, ale może to się odbić na samych spółkach, które mają swoje podstawowe biznesy i ogromne wydatki na własne inwestycje – mówi nasz rozmówca. Uważa, że gdyby zostawić projekt samemu PGNiG to spółka znalazłaby rozwiązanie problemu z finansowaniem np. podnosząc kapitał czy szukając międzynarodowego partnera. Ale nie pozwalają na to różne grupy lobbingowe. - Efekt jest taki, że jednej strony każde jej się wkładać olbrzymie kwoty do wspólnego worka, a z drugiej odcina zyski obniżając taryfy – podsumowuje. Rzeczpospolita

Od dwóch lat wiedzieli, że pomylono ciała Już kilka miesięcy po katastrofie pojawiły się wątpliwości, czy w trumnie prezydenta Kaczorowskiego spoczywa jego ciało – mówi „Codziennej” osoba związana ze śledztwem. Wówczas prokuratura postanowiła pobrać od rodziny próbki DNA. W listopadzie 2010 r. wyszło na jaw, że jednej z ofiar nie udało się przypisać kodu DNA, czego wymagał protokół identyfikacyjny. Chodziło o prezydenta Polski na uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego.

W czasie kiedy pobierano biologiczny materiał porównawczy do identyfikacyjnych badań genetycznych od rodzin ofiar katastrofy, nie było możliwości pobrania takiego materiału od najbliższej rodziny pana prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego, bowiem wytypowane osoby z rodziny przebywały wówczas poza granicami RP – tłumaczył w listopadzie 2010 r. płk Zbigniew Rzepa.Z ustaleń „Codziennej” wynika także, że przekazana przez Rosjan dokumentacja medyczna dotycząca śp. prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego zawierała nieprawdziwe informacje. To właśnie w związku z tym śledczy zdecydowali się na otwarcie grobu byłego prezydenta na uchodźstwie, który został pochowany w Świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie.  Jak ustaliła „Codzienna”, drugą ekshumowaną ofiarą katastrofy smoleńskiej będzie mężczyzna spoczywający na warszawskich Powązkach. Z naszych informacji wynika również, że ciało prezydenta Kaczorowskiego właściwie nie zostało uszkodzone. Prezydent był jedną z pierwszych osób, które zidentyfikowano wieczorem 10 kwietnia. Katarzyna Pawlak

Lech Kaczyński miał rację Sąd Rejonowy w Katowicach kilka dni temu skazał Mariusza S., byłego wiceszefa katowickiej delegatury UOP, za utrudnianie śledztwa w tzw. aferze Centrozapu. Po zatrzymaniu w 2001 r. bronił go ówczesny premier Jerzy Buzek, doprowadzając do dymisji Lecha Kaczyńskiego pełniącego wówczas funkcję ministra sprawiedliwości. Wyrok był zaskoczeniem dla byłego ministra Janusza Pałubickiego.

Nie zmieniam mojej oceny tej sprawy, bo nie znam żadnych nowych informacji i przesłanek takiej decyzji sądu – powiedział koordynator służb specjalnych w rządzie premiera Buzka. Sprawa dotyczy wydarzeń sprzed 11 lat. Doniesienie do Urzędu Ochrony Państwa złożył jeden z pracowników Centrozapu, który podejrzewał, że z firmy wypływają wielkie pieniądze, stanowiące nielegalne źródło finansowania WSI – straty oszacowano na ok. 100 mln zł. Chodziło o sprzedaż przez Centrozap radiometrów oraz rosyjskojęzycznego oprogramowania o nazwie Katia do Hongkongu, Singapuru i Tadżykistanu. Oprogramowanie było bezwartościowe, ale oficjalnie wartość dostawy wynosiła 45 mln dol. W transakcjach uczestniczył łańcuch firm, m.in z Wiednia i Liechtensteinu – pieniądze były transferowane np. do Malezji, a prowizje do oficerów WSI zatrudnionych w Centrozapie. Z raportu z likwidacji WSI wynika, że Centrozap był pod ochroną wywiadu wojskowego i pracowało w nim 19 oficerów WSI. Szefem firmy był wtedy Ireneusz Król, kilka lat później jeden z liderów katowickiej Platformy Obywatelskiej. Według prokuratury kpt. Mariusz S. rozkazał podwładnym, by zbierali materiały niezwiązane bezpośrednio ze śledztwem, potem polecił wyłączyć je z akt postępowania. Miał też grozić naczelnikowi wydziału śledczego katowickiej delegatury UOP zwolnieniem z pracy, jeśli byłemu prezesowi Centrozapu Henrykowi M. zostaną postawione zarzuty. Prokuratorzy podejrzewali również, że spotkał się z Henrykiem M., by uprzedzić go o możliwym zatrzymaniu. Gdy śledczy zażądali dostępu do materiałów UOP-u, w tym do służbowego komputera, S. odmówił, co ostatecznie spowodowało jego zatrzymanie i aresztowanie. Kiedy od tej decyzji odwołał się jego obrońca, areszt został uchylony. Co ciekawe, w trzyosobowym składzie sędziowskim, który podjął tę decyzję, był sędzia Ryszard Milewski, który dał się poznać jako dyspozycyjny sędzia (nagranie rozmowy Milewskiego z rzekomym urzędnikiem z Kancelarii Premiera Donalda Tuska w sprawie aresztu Marcina P., prezesa Amber Gold upubliczniła we wrześniu „Gazeta Polska Codziennie”). W 2001 r. w obronie S. wystąpili szefowie innych delegatur UOP-u, którzy za niego poręczyli. Ówczesny koordynator służb specjalnych Janusz Pałubicki zarzucił prokuraturze łamanie prawa, a premier Jerzy Buzek stwierdził, że działania śledczych naruszyły spokój społeczny i zmniejszyły poczucie bezpieczeństwa, a nawet przeszkadzają w chwytaniu przestępców. Odpierając zarzuty, Lech Kaczyński, ówczesny minister sprawiedliwości, w liście do premiera Buzka napisał:

Na słowa potępienia, a nawet dymisję, zasłużyłbym wtedy, gdybym powstrzymał działania wymiaru sprawiedliwości wobec oficera UOP, lub też nakazał czynności, które mogłyby pracę tego wymiaru sprawiedliwości utrudnić. Nie uczyniłem tego, a więc wywiązałem się z moich konstytucyjnych obowiązków. Niestety, po zatrzymaniu funkcjonariusza UOP miały miejsce wydarzenia, które wskazują na to, jak słabo umocowana jest w Polsce ciągle praworządność, jak mocno oddziałują wzorce dawnego systemu. Z najwyższym zdumieniem konstatuję, że Pan Premier nie tylko nie ukrócił działań w oczywisty sposób kwestionujących zasady praworządności i nie wyciągnął wniosków wobec ich sprawców, ale w dużej mierze je poparł, chociażby poprzez wyrażanie chęci złożenia poręczenia”.
Premier Jerzy Buzek zdymisjonował Lecha Kaczyńskiego z funkcji ministra sprawiedliwości i  prokuratora generalnego. Kilka dni temu Mariusz S. został skazany na rok i trzy miesiące więzienia w  zawieszeniu oraz grzywnę. Po latach okazało się, że śp. Lech Kaczyński miał rację. Tomasz Skłodowski

Syntetyczna telepatia i inne technologie zdalnego odczytu i modyfikacji myśli człowieka

JAK NA CZŁOWIEKA DZIAŁAJĄ FALE ELEKTROMAGNETYCZNE? Nasz system nerwowy pracuje w zakresie niskich częstotliwości na falach o centymetrowej długości. Za pomocą tych częstotliwości włókna nerwowe przenoszą wrażenie bólu, uczucie głodu, zmęczenia, mdłości, poczucie równowagi itp. Jeśli na naturalne sygnały generowane w ciele nałoży się sztuczne sygnały przesyłane w formie centymetrowych fal, do mózgu może dotrzeć informacja np. że trzęsie się ziemia, albo że dzieje się coś złego i trzeba w panice uciekać. Nasza świadomość złudzenie przyjmie za rzeczywistość. Od lat napływają doniesienia mówiące, że rządy niektórych państw zaangażowane są w ba­dania i opracowanie skomplikowanych tech­nologii umożliwiających bezpośredni wpływ na umysł człowieka. Celem tych badań jest uzyskanie nowych „bezpiecznych” broni oraz rozwijanie nowatorskich strategii wojskowych. Istnieją jednak uzasadnione obawy, że tech­nologia ta będzie niewłaściwie stosowana. Broń bowiem może służyć nie tylko do celów wojskowych, ale także do ingerowania w stre­fy życia społecznego. Kto bowiem posiada kontrolę nad tą technologią, może mieć bez­pośredni wpływ na umysły wszystkich ludzi na świecie. Nic więc dziwnego, ze badania otacza się wielką tajemnicą.

Pierwsi byli naziści Technologia kontroli umysłów ma długą histo­rię i równie długi okres zaprzeczania jej istnie­niu. Już niemieccy naziści rozpoczęli poważne naukowe badania nad możliwością kontrolo­wania umysłów za pomocą traumatycznych przeżyć. Josef Mengele, zwany „Aniołem Śmierci”, przeprowadzał takie badania na bez­bronnych ofiarach obozów koncentracyjnych. W japońskich obozach jenieckich (i nie tylko tam) doprowadzano ludzi do szaleństwa po­przez stosowanie psychologicznych manipula­cji. Ale wszystkie te techniki wymagały mnóstwa czasu i nie zawsze dawały oczekiwane re­zultaty. Politykom i wojskowym marzyła się broń, która wpływałaby na myśli ludzi za jed­nym naciśnięciem guziczka. A to oznaczało za­jęcie się falami elektromagnetycznymi. Po II wojnie światowej technologia ta zaczę­ła się gwałtownie rozwijać. Wschód i Zachód konkurowały w tajnym wyścigu w pracy nad bronią elektromagnetyczną. Dopiero teraz na światło dzienne zaczynają wypływać niektó­re szczegóły badań. Na przykład Denis LeBihan, członek Francuskiej Komisji Energii Ato­mowej, powiedział publicznie, że techniki mo­delowania procesów mózgowych osiągnęły ta­ki etap, na którym „jesteśmy niemal zdolni do czytania ludzkich myśli”. Inny naukowiec, Jean-Pierre Changeux, neurolog z Instytutu Pa­steura oświadczył, że: „chociaż niezbędny do tego celu sprzęt jest wysoce specjalistyczny, niedługo stanie się powszechnie dostępny i bę­dzie można używać go na odległość. Otwiera to drogę do takich nadużyć, jak wkraczanie w dziedzinę osobistej prywatności, kontrolo­wanie zachowań i pranie mózgu”.

Ciche dźwięki Technologia nosząca skrótową nazwę SSSS (Silent Sound Spread Spectrum – Poszerzone Spektrum Cichego Dźwięku) została opraco­wana przez Amerykanina, dra Olivera Lowery i opisana w patencie nr 5159703. W patencie sposób ten nazywa się „niemym porozumie­waniem”. W skrócie chodzi o to, że naukowcy wykorzystując komputery, potrafią rozpoznać częstotliwości fal mózgowych człowieka doty­czące określonych emocji. System SSSS umoż­liwia nagranie owych bardzo niskich lub wyso­kich częstotliwości, a także odpowiednią ich zmianę – np. uczucie niezadowolenia zmienia na satysfakcję, czy odwrotnie – a potem za pomocą dźwięków lub wibracji „zaindukowanie” (wzbudzenie) ich w mózgu człowieka poprzez słuchawki, głośniki itp. Takie zmody­fikowane fale można zapisać na płycie, by od­twarzać je wielokrotnie. Naturalnie, owe ciche dźwięki mogą być ukryte w zwykłej muzyce, gdyż są niesłyszalne dla naszych uszu.

Już odczytujemy myśli! Inna technika to Zdalne Monitorowanie Neu­ronowe. Pozwala ona nie tylko odczytywać myśli, ale także je przekazywać. W jaki sposób? Wszystko, co przewodzi prąd elektryczny wytwarza pole magnetyczne o charaktery­stycznych cechach. Każdego z nas otacza pole bioelektryczne. Wytworzone jest ono przez re­akcje elektryczne zachodzące wewnątrz nasze­go ciała, np. przez fale mózgowe. Zaawanso­wane technicznie urządzenia są w stanie zloka­lizować takie pole i odczytać elektryczną dzia­łalność mózgu nawet z dużej odległości. Uzy­skane w ten sposób dane przetwarza kompu­ter. Informacja może być przesłana do ośrodka słuchu w mózgu, wywołując wrażenie „słysze­nia gtosów”. Można też przesłać obrazy do mózgu śpiącej osoby, wywołując określone sny. Tą metodą da się nawet zmieniać nastro­je, sposób percepcji, a także przejąć kontrolę nad aktywnością ruchową danej osoby.W Japonii można już kupić sprzęt do odczy­tu pola bioelektrycznego. W sprzedaży są tele­wizory sterowane „siłą woli”. Człowiek siedzą­cy przed ekranem nakłada na głowę urządze­nie z elektrodami, które mocuje się do czaszki. Elektrody te odczytują elektryczną działalność mózgu, co pozwala sterować telewizorem za pomocą myśli.

Zniewalanie mikrofalami Syntetyczna   telepatia   to   termin   używany do   określenia   techniki   wprowadzania do czyjegoś umysłu stów, myśli i poglądów za pomocą pewnego rodzaju elektroma­gnetycznego nadajnika, podobnego do radiowej lub telewizyjnej stacji nadawczej, z tym, że działającego w zakresie pasma mikrofalowego. W 1961 roku Allen Frey, biolog i specjalista w zakresie inżynierii psychologicznej odkrył, że człowiek może słyszeć mikrofale. Ludzie wystawieni na działanie promieni mikrofalowych o częstotliwości od   1310 do 2982 MHz i średnim natężeniu od 0,4 do 2 mW/cm2 odbierają wrażenia foniczne w postaci dźwięków przypominających brzę­czenie lub pukanie, które pojawia się w okoli­cach tyłu głowy. Opierając się na badaniach Freya stwierdzono, że za pomocą odpowied­nio modulowanych mikrofal można przekazy­wać całe słowa wprost do mózgu odbiorcy.W psychotronicznej wojnie prowadzonej z zastosowaniem modulowanych mikrofal nie trzeba zabijać żołnierzy, wystarczy obezwład­nić ich poprzez zakłócenie stanu równowagi lub zdolności logicznego myślenia. Cały naród można by stopniowo podporządkować psy­chicznie za pomocą długoterminowego napromieniowywania go modulowanymi mikrofala­mi. Kiedy ochota do obrony i zdolność oporu zostaną zniwelowane, wystarczą już tylko poli­tyczne negocjacje do uzależnienia podbitego w ten sposób narodu.

Cywilizacja schizofreników Jakie są granice możliwości manipulowania umysłem? Kolejnym krokiem może być wpro­wadzenie tej technologii do łączności sateli­tarnej. A co się stanie, kiedy dojdzie do sytu­acji, gdy dwa kraje walczące ze sobą będą emitowały na tym samym terenie sprzeczne ze sobą przekazy? Czy mieszkańców czeka wtedy schizofrenia, czy może jeszcze coś gorszego? Wizja Georga Orwella, angielskiego pisarza, który w powieści „Rok 1984″ opisuje totalitar­ne społeczeństwo poddane stałemu nadzoro­wi, gdzie nawet najbardziej intymnych myśli nie można ukryć przed władzą, nie jest aż tak odległa. Jednostki niepodporządkowanie obo­wiązującym regułom zostaną najpierw zidenty­fikowane przy zastosowaniu techniki elektro­nicznej. Następnie sklasyfikowane i poddane wyrafinowanym komputerowym metodom stymulacji osobowości. Wszczepi się im pożą­dane wzorce zachowań. W razie potrzeby usu­nie się z ich pamięci niepotrzebne wspomnie­nia, zastępując je nowym zestawem przeżyć. Czy tak będzie wyglądał Nowy Porządek Świata? JACEK SŁOMIŃSKI

CATO Institute i radioaktywne chmury nad Polską Profesor Ted Galen Carpenter, wice prezes od spraw zagranicznych i obrony narodowej USA przy Cato Institute, jest autorem ośmiu książek dotyczacych spraw zagranicznych, włącznie z wydaną w 2008 roku pozycją: “Smart Power: czyli Starania o Ostrożną Politykę Zagraniczną Ameryki” W dniu 3 września 2008 profesor Carpenter opublikował artykuł pod tytułem „Granice Możliwości Odstraszania Oponentów USA”. Z chwilą kiedy konflikt w Gruzji rozstrzygnęła armia rosyjska warto zastanowić się nad obecną sytuacją a zwłaszcza zdać sobie sprawę z istniejących granic możliwości Ameryki w opiekowaniu się zagrożonymi państwami-klientami. Jastrzębie w USA głoszą, że gdyby Gruzja była członkiem NATO, to Rosja nie śmiałaby użyć wojska przeciwko niej. Są to poglądy mylne w dwu wymiarach i podkreślają niebezpieczne błędy w polityce zagranicznej USA.

Po pierwsze, członkostwo Gruzji w NATO nie było osiągalne w chwili, kiedy Moskwa dokonała swoje wojskowe posunięcia. Nawet gdyby Waszyngton był w stanie przełamać opór Francji, Niemiec i innych ważnych aliantów na spotkaniu w Bukareszcie wcześnie w czasie tego roku Gruzja mogła dostać członkostwo w Membership Action Plan – a Tyflis (Tbilisi) musiałby spełnić mnóstwo wymogów przed przyjęciem go do NATO — chodziło o proces, który musiał potrwać przynajmniej cztery do pięciu lat.

Po drugie, nawet jeżeli założy się, że w jakiś cudowny sposób na spotkaniu w Bukareszcie Gruzja otrzymałaby pełne członkostwo w NATO, to ten sam fakt wcale nie gwarantowałby pasywności Rosji, jak to sobie naiwnie wyobrażają jastrzębie w USA na podstawie doświadczeń z czasów Zimnej Wojny. Historia zawiera wiele przykładów nie dotrzymanych gwarancji. Większość Europejczyków na początku XX wieku uważała, że istniejący system traktatów czynił wojnę w Europie niemożliwą. Tragiczne zaszłości z 1914 roku wykazały jak błędny był ten pogląd. Pokolenie później, pakt Brytanii i Francji z Polską nie odstraszył Niemiec od najazdu na Polskę. Obecnie USA faktycznie jest większą potęgą wojskową niż Rosja, ale kluczowym czynnikiem w tej sytuacji jest „równowaga ferworu”, która dała przewagę USA w konfrontacji ze Związkiem Sowieckim ale nie daje przewagi obecnie w stosunku do Rosji. Wówczas Ameryka broniła Europy Zachodniej ważnej dla samego istnienia USA jako region kluczowy dla bezpieczeństwa i dobrobytu Ameryki – region ten USA gotowe było bronić za wszelką cenę, nawet za cenę wojny nuklearnej. Kreml tak też rozumiał ówczesny stan rzeczy i groźbę wojny nuklearnej. Dla Moskwy Europa Zachodnia była znacznie mniej ważna strategicznie niż dla USA i nie była warta walki na śmierć i życie bronią nuklearną. Według profesora Ted Galen Carpenter’a jak dotąd: „Rząd USA wydał gwarancje bezpieczeństwa warte tyle, co czeki bez pokrycia czyli wypisane na rachunki bankowe bez wystarczających funduszów.”. Obecnie sytuacja jest radykalnie inna. Przywódcy rosyjscy nie wierzą żeby USA ryzykowało wojnę nuklearną tak dla sprawy Gruzji jak państw Bałtyckich [włącznie z Polską] nawet w wypadku gdy państwa te są członkami NATO. Znaczenie tych państw dla Waszyngtonu po prostu nie jest porównywalne do znaczenia dla USA Europy Zachodniej w czasie Zimnej Wojny. Natomiast Rosja ma przygraniczne i strategiczne dla niej ważne spory etniczne i ekonomiczne strategicznie kluczowe dla Moskwy. Mówiąc otwarcie, zobowiązania NATO wobec państw na pograniczu Rosji wyglądają na bluff – a nie na poważne strategiczne układy. Putin lub inny po nim przywódca Rosji może łatwo ten bluff eksponować kosztem USA, które nie jest w stanie ryzykować wojny nuklearnej w obronie państwa-klienta mało ważnego strategicznie i ekonomicznie w obliczu katastrofalnej wojny nuklearnej i gwarantowanego obopólnego zniszczenia. Konflikt w Gruzji “storpedował” aroganckie założenie, że słowne poparcie USA dla mało ważnego klienta jest w stanie odstraszyć inną potęgę nuklearną. Waszyngton otrzymał cios we własną dumę własną i prestiż – epizod ten jest „utajonym błogosławieństwem”. Przywódcy USA za cenę fiaska w Gruzji dowiedzieli się, że ich niespełnione obietnice obrony faktycznie nie mogły być spełnione. W rzeczywistości przywódcy USA podpisali czeki bez pokrycia (security checks on a bank account with insufficient funds). Rząd USA powinien wycofać obietnice obrony, których nie jest w stanie spełnić. Powinien to uczynić nim nastąpi nowy kryzys amerykańskiej polityki zagranicznej.

Zapewne najważniejszą lekcją fiaska w Gruzji jest świadomość, że jest rzeczą nieodpowiedzialną dawanie fałszywych gwarancji państwom-klientom USA. Podczas gdy Artykuł 5. traktatu NATO stwierdza, że atak na jednego członka tej organizacji jest atakiem na wszystkich członków NATO, to logicznie biorąc Moskwa nigdy nie śmiałaby naruszyć bezpieczeństwa nawet najmniejszego państwa członkowskiego tej organizacji. Jest to niebezpieczna konkluzja oparta na sukcesie Ameryki w odstraszaniu Związku Sowieckiego w czasie Zimnej Wojny.Do opracowania profesora Carpentera opublikowanego przez CATO Institute w Waszyngtonie można dodać kilka uwag. A mianowicie jest rzeczą oczywistą, że głównym celem strategicznym dla potęg nuklearnych jest uniknięcie obopólnego gwarantowanego zniszczenia nuklearngo przez obydwie potęgi nuklearne, takie jak USA i Rosja. Dlatego w latach 1970. pułkownik Ryszard Kukliński zdecydował się ryzykować życie własne i własnej rodziny żeby ratować Polskę, która była skazana przez Amerykanów na niszczące promieniowanie pochodzące z wybuchów głowic amerykańskich mających na celu uczynienie z Polski zapory radioaktywnej uniemożliwiającej transport z Rosji na front zachodni na wypadek ataku sowieckiego na Europę Zachodnią. USA miało na celu nie tylko zablokowanie transportu przez Polskę z Rosji na zachód, ale również wyzyskanie faktu, że Polska nie była formalnie częścią Związku Sowieckiego i bombardowanie Polski teoretycznie nie byłoby bombardowaniem terenów sowieckich i aktem agresji przeciwko Związkowi Sowieckiemu. Polska może być podobnie narażona z powodu odnawiania planów ustawiania wyrzutni rakiet „Tarczy” w Polsce o cztery minuty lotu pocisku od Moskwy. Plan ten nie ma sensu ani strategicznego, ani politycznego dla USA, a jednocześnie może obrócić Polskę w teren skażony radioaktywnie przez Rosję. Pisał o tym Charles Reese już 26 lipca 2008, w artykule opublikowanym na Internecie w Antiwar.com, w którym komentator ten zgadza się, że wyrzutnie „Tarczy” stanowią zagrożenie dla Rosji, a tym samym oczywiście narażają Polskę na „zapobiegawczy” atak nuklearny Rosji. Iwo Cyprian Pogonowski

22 października 2012 "Demokracja bez Boga ma w sobie coś demonicznego"- twierdzi proboszcz warszawskiej parafii Św. Augustyna. Może dlatego, że ulubionym ustrojem Pana Boga nie jest demokracja- , ale monarchia, bo sam jest królem królów. Sam jest monarchą. To co może obchodzić go demokracja? Żeby lud decydował o jego wyborze? I kłócił się przy tym w sprawie osiągniętej większości? Lud powinien słuchać i przestrzegać Dziesięciu Przykazań, żeby w państwie z Bogiem dało się żyć.. Jak nie ma zasad- panuje anarchia… W anarchii też da się żyć, do pewnego stopnia.. Ale tylko do pewnego stopnia.. Potem następuje uwiąd dobra wspólnego jakim jest państwo.. I po państwie! Degrengoladę państwa coraz bardziej bez Boga obserwujemy codziennie.. Wszystko powywracane do góry nogami. Wszędzie panuje chaos demokracji i walka z Bogiem.. Pomału nic już nie trzyma się kupy. I znowu jakiś antychrześcijański serial w „ publicznej” telewizji. W najlepszej porze oglądalności, żeby lud mógł się pośmiać po dwudziestej w niedzielę- z samego siebie. Jak przyjdzie z Kościoła . Zaraz po modlitwie wieczornej- przed ekran- i komedia- serial komediowy. Dlaczego- do diaska!- nie ma w telewizji „publicznej” pod dyrekcją pana Juliusza Brauna, serialu komediowego o Muzułmanach, albo o Żydach? Niech telewizja taką komedię nakręci- to zaraz zobaczy ruski miesiąc.. Muzułmanie natychmiast podłożyliby bombę na Woronicza.. A w przypadku Żydów cały świat obiegłaby wieść, że „publiczna „ telewizja jest antysemicka.. A tu nic! Kościół Powszechny nie protestuje.. Przygląda się, jak go ośmieszają, zresztą nieudolnie.. Mało im Ojca Mateusza i Plebanii- teraz wrogowie chrześcijaństwa wzięli się za „ Siłę wyższą”.. Zeświedczyć wszystko do szczętu.. Czy ktoś wyobraziłby sobie rabina w roli śledczego tropiącego morderstwa? Albo jakiegoś mułłę zajmującego się wykrywaniem morderstw? Od tego jest policja śledcza, a nie proboszcz, rabin czy mułła.. Żeby tylko dokopać.. I to chrześcijaństwu.W „Sile wyższej” główną rolę gra, kiedyś aktor, obecnie etatowy naganiacz bankowy, pan Piotr Fronczewski, wypowiadający swoje kwestie- jakby połknął kij.. Smacznego! Ten habit ,mnisi do niego nie pasuje, jak ciągle go widać jak nagania do pożyczania pieniędzy frajerów, którzy muszą potem więcej zapłacić za miraż poprawy swojego życia poprzez pożyczanie pieniędzy.. Standard życia poprawia się poprzez wydajniejszą pracę i oszczędność.. A nie poprzez pożyczanie pieniędzy i oddawanie ich z odsetkami.. To jest pogarszanie swojej sytuacji.. swojej i swojej rodziny. I do tego namawia pan Piotr Fronczewski oglądających serial bankowy, będąc na etacie banku, do którego nagania zdecydowanych i tych, którzy się wahają.. Aż w końcu się zdecydują.. I popadną w kłopoty.. Człowiek powinien żyć z tego co zarabia, a nie z tego- co chciałby zarabiać i mieć.. Jak będzie zarabiał- będzie wydawał.. Szkoda, że w serialu ma innego naganiacza, ale do innego banku- pana Marka Kondrata, obecnie etatowego pracownika ING.. Byłoby jeszcze weselej.. Jeszcze bardziej komediowo.. I jeszcze jakby ci czterej mnisi zaczęli pożyczać pieniądze w bankach reprezentowanych przez panów Piotra Fronczewskiego i Marka Kondrata.. Balangi, obżarstwo, swawola.. Ale jest za to pani „Ania” Dereszowska, gwiazda filmowa, ale nie ma pana Szyca.. Oni by nam dopiero pokazali, jak się można poturbować erotycznie w publicznym łóżku.. Gdzieś w zakamarkach klasztoru.. Szkoda, że ich nie ma- są dobrzy- szczególnie w rolach erotyczno- pornograficznych.. Pani” Ania”- to piękna kobieta.. Miło popatrzeć. To jest prawdziwe aktorstwo.. Tak jak w propagandowym i antychrześcijańskim filmie ”Siła wyższa”. W roli zakonnicy z krzyżem na piersi występuje pani Katarzyna Żak, żona pana Żaka- wielkiego „Europejczyka” naganiającego nas do głosowania za wejściem do Unii Europejskiej z wysokości warszawskich bilbordów, obok pani Edyty Górniak . Podgląda zza krzaków jak pani „Ania” Dereszowska próbuje oddać swój pocałunek mężczyżnie. Niezła komedia- szczególnie siostry zakonnej pełnej ciekawości i pożądania. Z krzyżem Chrystusowym na piersi.. Z Chrystusem w kierunku pożądania.. Seks na prowincji.. Szkoda, że nie ma jakiegoś fragmentu onanizacyjnego za krzakami siostry zakonnej.. Byłoby jeszcze śmieszniej.. Większa byłaby publiczność telewizyjna.. Można byłoby dać więcej reklam i więcej zarobić..Ale obok na wzgórzu, też na głębokiej prowincji, niedaleko prowincjonalnego klasztoru, jakiś biznesmen otworzył ośrodek, w którym będzie prowadził buddyjskie warsztaty techniki relaksacji i medytacji..(????) Akurat na sąsiednim wzgórzu mistrz Tashi G prowadzi buddyjskie warsztaty techniki relaksacji i medytacji.. Będą tam- mam nadzieję w kolejnych odcinkach- medytować panie : Braunek i Górniak. Pani Małgorzata Braunek jest nawet buddyjskim kapłanem: może udzielać ślubów i organizować pogrzeby buddystów. Pani Edyta- wielka gwiazda- powinna zagrać w jednym z kolejnych odcinków- jako buddystka i publicznie pokazać jak narasta konflikt jej z jej byłym mężem, panem Krupą- który nie zgadza się na przerobienie ich wspólnego dziecka, na małego Buddę.. Ja bym się też nie zgodził- w końcu dziecko jest ochrzczone i poszło do komunii. Teraz będzie medytować i relaksować się..

Nie namawiam do oglądania serialu, bo to zwykły antychrześcijański produkcyjniak, można się zaczadzić i zniesmaczyć.. Za pieniądze aktorzy dają swoje twarze, powiększają fortuny, nie oglądając się jakie przesłanie niesie całość, w której biorą udział.. A może biorą świadomie udział w tej hucpie.(???). Telewizja państwowa tonie w długach, ale na propagandowe, antychrześcijańskie seriale pieniądze- ma.. Tak jak na kominowe wynagrodzenia dla pana Lisa i jego żony. – Hanny.. „Wina się sprawiedliwie rozłoży” –twierdzi „zakonnik”, pan Piotr Fronczewski-, naganiacz bankowy- kiedyś aktor.. Zakonnik ma takie poglądy? „Wina się sprawiedliwie rozłoży”(????) To już wina nie jest indywidualnie przypisana do winnego? Tylko wina się rozkłada na wszystkich wokół? Sprawiedliwość zbiorowa? Wina zbiorowa? Wino może być zbiorcze w jednej kadzi.. Ale wina? Wina jest indywidualna i się nie rozkłada na nikogo, oprócz tego kto jest winny. Wina jest indywidualna.. Wina wiąże się z odpowiedzialnością.. Skoro rozkładamy winę sprawiedliwie- to musimy rozłożyć sprawiedliwie odpowiedzialność.. A jak rozłożyć sprawiedliwie odpowiedzialność jak winny jest ktoś inny? Panie Piotrze Fronczewski? Może pan- jako wybitny aktor- odpowie na to pytanie?Nie wiem jak Państwo, ale ja obejrzałbym komedię o mułłach i rabinach.. Szczególnie wsłuchałbym się w echa reperkusyjne po wyemitowaniu pierwszego odcinka.. I jak liczna byłaby widownia.. Przynajmniej w pierwszym odcinku.. Bo następne nie byłyby wyemitowane ze względu na światowe protesty.. A jeszcze jak obok meczetu czy synagogi scenarzysta umieściłby buddyjski ośrodek warsztatów techniki relaksacji i medytacji..To dopiero byłaby komedia..! I tak sobie pozwalają kpić z wiary chrześcijańskiej.. Na razie bezkarnie! Jak to władza w demokracji.. ”Demokracja bez Boga ma w sobie coś demonicznego”. I to jest święta prawda! Proboszcz z parafii Św. Augustyna ma rację.. A czy istnieje demokracja z Bogiem? WJR

Przypadkiem „Rzeczpospolita” ujawniła, że około miliarda złotych z funduszy przeznaczonych na budowę autostrad zmarnowaliśmy, obstawiając je niepotrzebnymi ekranami chroniącymi przed hałasem lasy i pola (i że ich wykonawcy przypadkiem zapłacono, w przeciwieństwie do tych naiwnych, którzy zbudowali same autostrady). Władza zareagowała na to standardową już procedurą „wszystko przez PiS”. Żeby wzmocnić oskarżenie, premier oznajmił publicznie, że dołącza się do postulatu tych, którzy uważają, iż okoliczności wydania za rządów PiS rozporządzenia, na mocy którego ekrany stawiano, powinien zbadać prokurator. Zauważcie Państwo, jak subtelnie zostało to powiedziane. To nie jest tak, że premier Tusk nasyła prokuratorów na politycznego przeciwnika, jak o to wielokrotnie oskarżano jego poprzednika (choć jakoś przypadkiem ani jednego z tych licznych oskarżeń nie udało się potem potwierdzić). Premier Tusk przecież nie ma takich możliwości, bo prokuratorzy są dzisiaj całkowicie niezależni (podobnie, jak niezależne są media, które kolportowały wspomniane przed chwilą zarzuty). To nie jest nawet tak, żeby premier domagał się od niezależnych prokuratorów „zajęcia się” sprawą. Nie, tego domagają się jacyś bliżej niesprecyzowani „oni” – którzy, zapewne tylko przez skromność, wcześniej się nie ujawnili. A premier jedynie, no cóż, po przemyśleniu sprawy zmuszony jest przyznać im rację. I cóż za zbieg okoliczności – słowa premiera nie zdążyły jeszcze wybrzmieć, a prokuratura ogłosiła, że „zbada okoliczności” wydania rozporządzenia. Przypadkiem okazuje się, że odkąd przeczytała w naszej gazecie o sprawie, nosiła się z decyzją o podjęciu śledztwa (nie podano niestety, czego właściwie konkretnie dotyczącego). Skoro zupełnie niezależnie od siebie i tajemniczy oni, i prokuratorzy, i premier, dopatrują się tu jakiejś pisowskiej afery, to zapewne nie może to być przypadkiem. Przynajmniej do czasu, kiedy prokuratura, wyczekawszy na odpowiednią chwilę, zrobi to, co zwykle, to znaczy cichcem postępowanie umorzy, by nie skończyło się kolejną jej kompromitacją, na miarę fiaska oskarżeń o rzekome „polowanie” na Leppera (które wcześniej, przypadkiem, dały asumpt do przejęcia kontroli nad ostatnią niepodporządkowaną PO służbą). Przypadkiem wspomniane oskarżenie odwraca uwagę od jednego drobiazgu. Rozporządzenie ministra to akt bardzo niskiej rangi i po złym ministrze z PiS dobry minister z PO/PSL mógł je cofnąć jednym podpisem. Z jakiegoś powodu nie cofnął. Przypadkiem? RAZ

Kolejna debata organizowana przez PiS, tym razem o rynku pracy Dzisiaj w warszawskim Ursusie odbędzie się organizowana przez Prawo i Sprawiedliwość, debata o rynku pracy w oparciu Narodowy Program Zatrudnienia przygotowany przez ekspertów z tej dziedziny.

1. Dzisiaj w warszawskim Ursusie odbędzie się organizowana przez Prawo i Sprawiedliwość, debata o rynku pracy w oparciu Narodowy Program Zatrudnienia przygotowany przez ekspertów z tej dziedziny. Do debaty zaproszono ekspertów z ekonomi i polityki społecznej (między innymi prof. Ryszarda Bugaja, prof. Roberta Gwiazdowskiego, prof. Leokadię Oręziak, prof. Józefinę Hrynkiewicz), przewodniczących największych central związkowych (Piotra Dudę, Jana Guza) ale także szefów organizacji pracodawców (Henrykę Bochniarz, Andrzeja Malinowskiego, Andrzeja Arendarskiego). Narodowy Program Zatrudnienia to projekt ustawy razem z projektami 8 rozporządzeń do niej, który przy zastosowaniu wszystkich instrumentów w niej przewidzianych, powinien pozwolić na stworzenie w ciągu najbliższych 10 lat około 1 miliona nowych miejsc pracy. Ten program jest ważną częścią składową rozwiązań ustawowych, które przygotowało Prawo i Sprawiedliwość w 10 najważniejszych dziedzinach głównie gospodarki i sektora społecznego.

2. Coraz trudniejsza sytuacja na rynku pracy, powoduje nie tylko ciągle trwającą emigrację zarobkową najbardziej aktywnych w dużej mierze młodych ludzi ale także, spustoszenia w psychice ludzi, którzy zostają w kraju i muszą zaczynać swoje dorosłe życie, od bycia bezrobotnymi. Sytuacja na rynku pracy jest zła i będzie niestety tylko gorsza. Przypomnę tylko, że nawet latem, czyli w czerwcu tego roku, bezrobocie spadło zaledwie o 0,2 pkt. procentowego ale w analogicznym miesiącu roku poprzedniego bez mistrzostw w piłce nożnej i nawałnicy inwestycji infrastrukturalnych, zmalało aż 0,5 pkt procentowego. W czerwcu wskaźnik bezrobocia wyniósł 12,4% czyli bez pracy było ciągle około 2 mln Polaków, w sierpniu już nie zmalał, a od września może być tylko gorzej. Według ostrożnych szacunków w końcu grudnia tego roku wskaźnik bezrobocia sięgnie 14%, a w liczbach bezwzględnych bezrobotnych będzie przynajmniej 2,3 mln.

3. Okazuje się, że na rynek pracy nie oddziałują pozytywnie ani zaklęcia w stylu „zielonej wyspy” ani „prawie ustawowy” entuzjazm serwowany nam codziennie przez media głównego nurtu, z jakiegokolwiek powodu. Gwoździem do trumny sytuacji na rynku pracy jak twierdzą eksperci, była lutowa podwyżka składki rentowej o 2 pkt. procentowe. Da ona wprawdzie budżetowi około 8 mld zł dodatkowych wpływów (dokładnie o tyle będzie mniejsza dotacja budżetowa do ZUS) ale jednocześnie będzie kosztowała utratę przynajmniej 200 tysięcy miejsc pracy (tak przy okazji mimo tego, że mamy już IV kwartał, minister finansów jeszcze nie zdążył odblokować wynoszącej 0,5 mld zł rezerwy budżetowej przy pomocy z której miał przynajmniej częściowo rekompensować samorządom wzrost kosztów zatrudnienia z tytułu wzrostu składki rentowej). Pamiętam jak w debacie nad tą propozycją rządu podnosiłem ten argument w styczniu i na komisji finansów publicznych i na sejmowej sali plenarnej, wtedy odpowiadający na pytania posłów wiceminister pracy Marek Bucior zapewniał, że podwyżka składki rentowej, aż tak negatywnego wpływu na rynek pracy nie będzie miała. Niestety po zaledwie 8 kolejnych miesiącach wychodzi na moje. Dodatkowo minister Rostowski zarówno w roku 2011 i jak i 2012, regularnie przejmuje część środków Funduszu Pracy i przeznacza je na zmniejszenie poziomu deficytu sektora finansów publicznych. W roku 2011 była to kwota ponad 3 mld zł w roku 2012 będzie to kwota powyżej 2 mld zł. A więc aż 5 mld zł pieniędzy w swoisty sposób „znaczonych” jest wykorzystywane niezgodnie ze swoim przeznaczeniem.

4. Propozycje przygotowane przez Prawo i Sprawiedliwość w Narodowym Programie Zatrudnienia, zawierają między innymi propozycję obniżenia o 50% składek na ZUS i Fundusz Zdrowia przez pierwsze 2 lata zatrudnienia albo rozpoczęcia pracy na własny rachunek, obniżenie składki rentowej o 2 pkt. procentowe, wykorzystanie pełni środków jakimi dysponuje Fundusz Pracy na aktywne formy ograniczenia bezrobocia, czy opracowywanie przez Radę Ministrów wykazu gmin zdegradowanych ekonomicznie, w których tworzący nowe miejsca pracy przedsiębiorcy, otrzymywaliby dodatkowe wsparcie finansowe. Zresztą przeprowadzenie tej debaty właśnie w Ursusie (w dzielnicy Warszawy zdegradowanej ekonomicznie po całkowitej likwidacji zakładów Ursus) jest takim sygnałem, że ważną częścią programu gospodarczego Prawa i Sprawiedliwości jest wspieranie odbudowy potencjału ekonomicznego naszego kraju i tym samym miejsc pracy w polskiej gospodarce. Kuźmiuk

Oświadczenie w sprawie wpisu Macieja Lisowskiego Treść wpisu Macieja Lisowskiego, zawierającego nieprawdziwe informacje na mój temat, zmusza mnie do skierowania na drogę sądową sprawy o ochronę dóbr osobistych. Przedtem jednak oświadczam, co następuje:

1. Pan Lisowski jest osobą wielokrotnie karaną sądownie m.in. z artykułu 286 kodeksu karnego (oszustwa, wyłudzenia). Z tego też powodu spędził kilka lat w więzieniu. Już sam ten fakt mówi wystarczająco dużo o jego wiarygodności.

2. Pana Lisowskiego poznałem w 2008 roku, gdy pisał do mnie listy z więzienia (w Zakładzie Karnym na Białołęce odbywał wówczas prawomocny wyrok pozbawienia wolności właśnie za przestępstwo z art 286 kk). Twierdził, iż posiada interesującą wiedzę związaną z zabójstwem generała Marka Papały i chce mi tą wiedzę przekazać. Jego wiedza okazała się interesujaca, ale nie w kwestii samego zabójstwa generała Papały, tylko w kwestii biznesowych powiązań jednej z osob przewijających się w sprawie.

3. W 2009 roku, po wyjściu z więzienia, pan Lisowski zgłosił się do mnie (pracowałem wtedy w tygodniku "Wprost") i błagał, abym pożyczył mu trochę pieniędzy "na życie", bo jak mówił, po wyjściu z więzienia nie ma z czego żyć. Z dużym oporem, ale jednak pożyczyłem Maciejowi Lisowskiemu 2000 złotych, które miał oddać w ciagu najbliższych miesięcy. Nie oddał, a gdy upominałem się o zwrot pieniędzy, stwierdził, że nie jest to możliwe, bo nie ma. Zaproponował mi, że jedyne, na co go stać, to przekazanie mi udziałów w spółce, którą zakłada, a udziały te przyniosą mi zysk w przyszłości i odzyskam swoje 2000 zł. Mając do wyboru to, albo nic, zgodziłem się. Dziś tego żałuję.

4. Po wyjściu z więzienia pan Lisowski był podsądnym w co najmniej dwóch sprawach karnych (o dwóch mam wiedzę). W jednej odpowiadał za prowadzenie samochodu pod wpływem alkoholu, w drugiej za przestępstwo z art. 286 kk.

5. Nigdy w życiu nie przyjąłem pieniędzy od bohatera swojego artykułu w zamian za napisanie o nim pozytywnego artykułu prasowego. Nigdy - z zasady - nie przyjmowałem i nie przyjmuję jakichkolwiek korzyści majątkowych od bohaterów moich artykułów. Przypisywanie mi takich praktyk jest oszczerstwem, które spotka się z reakcją prawną.

6. Prawdą jest, iż przedstawiłem Pana Lisowskiego Włodzimierzowi Olewnikowi (panu Olewnikowi wielokrotnie przekazywałem zdobyte przeze mnie informacje na temat okoliczności uprowadzenia i zabójstwa Jego syna, Krzysztofa). Pan Lisowski mówił wprost, iż za złożenie w tej sprawie zeznań w prokuraturze oczekuje od Włodzimierza Olewnika określonej kwoty pieniędzy. Zwróciłem wówczas Panu Lisowskiemu uwagę na niestosowność (i bezprawny charakter) jego żądań i odmówiłem dalszego pośredniczenia w kontaktach.

7. Nigdy nie informowałem Macieja Lisowskiego o tym kto był przesłuchiwany w śledztwie dotyczącym zbrodni na Olewniku.

8. Nigdy nie usiłowałem wyłudzić 80 tys zł, ani żadnej innej kwoty, powołując się na Pana Lisowskiego, czy też na jego tajemniczą wiedzę. Nigdy od nikogo nie usiłowałem wyłudzić jakichkolwiek pieniędzy. Wszystkie moje dochody są udokumentowane i pochodzą z pracy dziennikarskiej. Co więcej: pomogłem panu Lisowskiemu zdobyć zlecenie od spółki prowadzonej przez osobę z mojej najbliższej rodziny. Pan Lisowski pieniądze przyjął, ale usług nie wykonał, przez co równowartość wpłaconej mu kwoty (5 tys zł) musiałem zwrócić z własnych pieniędzy.

9. Nigdy nie rozmawiałem z panem Lisowskim na temat Tomasza Sakiewicza, ani innych wymienionych przez niego osób.

10. Nigdy nie pracowałem i nie pracuję na tzw. "drugim etacie" w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrzengo. Złożona mi dwukrotnie (w roku 2006 i 2007) przez funkcjonariuszy ABW propozycja niejawnej współpracy została przeze mnie stanowczo, choć grzecznie odrzucona, a o całej sprawie poinformowałem pisemnie swoich ówczesnych przełożonych, oraz ówczesnego koordynatora ds służb specjalnych - śp. Zbigniewa Wassermanna, składając pisemną skargę na działanie funkcjonariuszy ABW (później zostałem zresztą w tej sprawie przesłuchany). Mam natomiast powody przypuszczać, iż z ABW współpracuje niejawnie pan Lisowski.

11. Wpis Macieja Lisowskiego odbieram jako atak na mnie będący konsekwencją mojej pracy dziennikarskiej.

12. Zalecam szczególną ostrożność w kontaktach z Maciejem Lisowskiem, zaś osobom, które chcą robić z nim interesy radzę, by wcześniej zapoznały się z jego jego kartoteką kryminalną. Pan Lisowski w swoim wpisie zarzucił mi popełnienie dwóch przestępstw (wyłudzenia i ujawnienia informacji z postępowania przygotowawczego), oraz czyny ewidentnie sprzeczne z etyką dziennikarską. Ponieważ informacje na mój temat rozpowszechnione przez Pana Lisowskiego nie mają pokrycia w rzeczywistości, a ponadto w oczywisty sposób podważają moje dobre imię i zawodową wiarygodność, oświadczam, iż podejmuję kroki prawne przeciwko Maciejowi Lisowskiemu. Jeszcze w tym tygodniu trafi do Sądu pozew przeciwko Maciejowi Lisowskiemu o ochronę dóbr osobistych. O wyroku poinformuję natychmiast czytelników Nowego Ekranu. Leszek Szymowski

TERAZ się łachudry wykręćcie! Na stronie konferencjasmolenska.pl mozna właśnie oglądać konferencję naukowców uczelni polskich i zagranicznych debatujących na temat katastrofy smoleńskiej. W konferencji uczestniczą przedstawiciele Akademii Górniczo – Hutniczej, Uniwersity of Georgia, Uniwersytetu Technologiczno – Przyrodniczego w Bydgoszczy, Analytical Service Pty Ltd, Instytutu Fizyki PAN, Politechniki Łódzkiej, Concordia University, Widener University, Boeinga, Wojskowej Akademii Techniczej, Politechniki Warszawskiej, Uniwersytetu Warszawskiego, University of Maryland, Politechniki Krakowskiej, University of Akron i Politechniki Gdańskiej.

   „...Pierwszy polski Dreamliner wzbił się w powietrze...” pochwalił się ostatnio minister Sikorski „na fejsie”. Na co ktoś przytomny odpisał: „...A wie pan, że poszycie do silnika Dreamlinera projektował profesor Binienda?...” Pan minister oczywiście nie miał o tym pojęcia ponieważ w jego świecie tacy ludzie jak Binienda, Nowaczyk czy Szuladziński są egzotycznymi magikami opowiadającymi bajki o żelaznym wilku, katastrofa smoleńska została wyjaśniona a fałszowanie dokumentów czy brak dowodów nie są okolicznościami, które mogłyby zachwiać głęboką wiarą w „rozsądną wersję prawdy”. Taka jest oficjalna wykładnia. Dlatego konferencji żadne "wiodące medium" nie transmituje choć mogłoby się wydawać, że jest wydarzeniem nadzwyczaj istotnym. Spotkanie naukowców kwestionujących tezy oficjalnych raportów jest jednak dowodem na to, że wątpliwości mają nie tylko głupki, oszołomy i wariaci. Być może konferencja okaże się momentem przełomowym w procesie wyjaśniania przyczyn katastrofy. Oglądajmy transmisję, doceńmy wysiłek. Cezary Krysztopa

Ofensywa informacyjna, czyli gdy pęka tama Dwa wydarzenia będące wynikiem odradzającej się inicjatywy obywatelskiej odbędą się 22 października. Nie przeszkodzi im nawet doskonałe ignorowanie przez mainstream. Pierwsze to konferencja smoleńska.Wydarzenie, które stanowi podsumowanie stanu dotychczasowych badań nad tragedią z 10.04.2010 r. prowadzonych nie tylko przez uczonych polskiego pochodzenia pracujących w USA i Australii, ale także , po raz pierwszy rodzimych naukowców. Znamienne jest, że organizatorzy zwróciwszy się do dwudziestu siedmiu ośrodków w Polsce, uzyskali deklarację współpracy od zaledwie dwóch. Cieszy obecność przedstawicieli Instytutu Fizyki PAN, Wojskowej Akademii Technicznej, Politechniki Warszawskiej i Uniwersytetu Warszawskiego, AGH i paru innych uczelni. To znak , że nie całe środowisko kupiono za granty, a naukom których efekty badań wyrażane są liczbowo nie jest obce pojęcie wartości których nie da się przeliczyć na jednostki układu SI czy WSI, a uprawiającym je  nieobce są prawda rzetelność i honor. Drugim, równie istotnym wydarzeniem jest konferencja o rynku pracy zorganizowana przez PiS jako kolejna z cyklu debat o stanie państwa. W sytuacji, gdy ponad 50 procent absolwentów wyższych uczelni jest bez pracy, reszta wykonuje zajęcia poniżej swoich kwalifikacji, mamy do czynienia z niespotykanym marnotrawstwem kapitału ludzkiego. Nie zmienią tego żadne unijne szkolenia za ciężkie pieniądze, bo nie wszystkich da się przekwalifikować na fryzjerów, manikiurzystki czy operatorów wózków widłowych.Przyczyn katastrofy należy upatrywać w podwyżce pozapłacowych kosztów pracy, w tym podwyższeniu składki rentowej. Do tego dochodzi fala bankructw polskich firm wyrażona we wrześniowym spadku wpływów z podatku CIT aż o 15,3 proc. Miejsce spotkania nie jest przypadkowe, bo teren dawnego zakładu Ursus jest efektem postępującej dezindustrializacji kraju. Nad pakietem ustaw i rozporządzeń składających się na Narodowy Program Zatrudnienia debatować będą przedstawiciele największych central związkowych, przedstawiciele pracodawców i naukowcy. Rząd tymczasem ma inne problemy jak wynika z dzisiejszych tygodników. Donald Tusk ma dwa główne kłopoty. Jednym  jest nienadążanie za przekazem medialnym, drugim ministra Mucha. Jak premier jej nie wyrzuci, narazi się na pytania po co ją trzyma, jak wyrzuci, będzie indagowany o to dlaczego dopiero teraz. Na szczęście żadnemu z dziennikarzy nie przyjdzie do głowy zadać pytania po co w rządzie pani o zerowych kompetencjach, gdyż tak postawiona teza wywróciłaby do góry nogami cała politykę kadrową ekipy. Tego typu bezprzykładnych ataków Donald Tusk nie musi się obawiać. Wspólne stanowisko rządu i wiodących mediów jest wypracowywane na cyklicznych spotkaniach premiera z dziennikarzami, którzy służbę odbiorcom zamienili na dobrze opłacane usługi dla politycznych dysponentów, stając się elementem władzy jak za pierwszego PRL i  zbudowali tamę, która pęka m.in. dzięki dziennikarstwu obywatelskiemu.

Irena Szfrańska

Binienda, Szuladziński, Nowaczyk. To ich dzień. Janusz Bujnowski dla wPolityce.pl przybliża sylwetki naukowców Trwająca w Warszawie konferencja naukowców dotycząca katastrofy smoleńskiej skupia się wokół analiz i prac przygotowanych przez profesora Wiesława Biniendę, profesora Kazimierza Nowaczyka oraz dr. inż. Grzegorza Szuladzińskiego. To ich prace zadały kłam rządowej propagandzie smoleńskiej oraz dały podstawy do kolejnych prac naukowych. Kim są naukowcy, którzy rozpoczęli profesjonalne badanie tragedii smoleńskiej? Z pomocą Janusza Bujnowskiego, wydawcy i redaktora magazynu polonijnego LOTNICTWO TERAZ i DAWNIEJ, Absolwenta wydziału MEL PW o specjalności silniki lotnicze portal wPolityce.pl przybliża sylwetki naukowców. Bujnowski pytany o prace wymienionych naukowców przyznaje, że są one profesjonalne i zasługują na "bardzo wysoką ocenę":

Ci naukowcy pracują z bardzo dużym poświęceniem nad rozwikłaniem tej tragedii. Jednocześnie udostępniają swoje doświadczenie, wiedzę i często wyposażenie naukowo-badawcze, do którego mają dostęp z racji pracy w instytucjach i środowiskach w których się obracają czy też, które stworzyli. Każdy z tych naukowców reprezentuje inną dziedzinę wiedzy, inne doświadczenie i staż pracy. Bujnowski zaznacza, że wszyscy trzej są wysokiej klasy specjalistami. Opis ich dorobku zaczyna od dr. inż. Grzegorza Szuladzińskiego:

Grzegorza Szuladzińskiego znam od czasu studiów. Już w czasie studiów na wydziale Lotniczym PW a potem Mechanicznym Energetyki i Lotnictwa (MEiL) wyróżniał się sumiennością, dobrymi wynikami nauki i dobrą znajomością języka angielskiego, co w tej dziedzinie ma duże znaczenie. Ukończył studia w terminie tzn., po 5,5 latach w specjalności „Płatowce” uzyskując tytuł mgr inż. mechanika. Pozostał na uczelni, jako asystent w Katedrze Wytrzymałości Materiałów. Rozpoczął pracę naukowo–dydaktyczną, był doktorantem. Wkrótce wyjechał do Szwecji, a potem (1966) do USA /Kalifornia/, gdzie pracował w przemyśle lotniczym, kosmicznym i komputerowym oraz, gdzie napisał pracę doktorską i ją obronił (1973 University of Southern California). Potem (1981) przeniósł sie do Australii, gdzie założył swoją firmę konsultingową Analytical Service Pty Ltd koło Sydney. Napisał kilka specjalistycznych książek o tytułach m.in Dynamics of Structures and Machinery: Problems and Solutions (1982) i Formulas for Mechanical and Structural Shock and Impact (2009) i jest członkiem szeregu prestiżowych stowarzyszeń inżynierów i naukowców. Jest dużej klasy znawcą obliczeniowej metody elementów skończonych (MES), którą zaczął stosować od 1966 roku. Jest Doradcą Technicznym Zespołu Parlamentarnego ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy TU-154M kierowanego przez Antoniego Macierewicza, do którego dołączył przez przypadek. W sprawę tragedii smoleńskiej wciągnął go antagonista profesora Biniedy, zwaracając się o poradę w sprawie MES. Gdy Szuladziński przeanalizował obliczenia prof. Biniendy dostrzegł, że rozrzut szczątków tupolewa jest daleko odbiegający od tradycyjnego przy katastrofach lotniczych, szczególnie, że zawierał tysiące odłamków, a te są tylko przy wybuchach. W tej dziedzinie dr Szuladziński jest dużej klasy specjalistą. Równie wielkim specjalistą jest inny z ekspertów, prof. Wiesław Binienda. Janusz Bujnowski tak opisuje jego dokonania:

Prof. Wiesław Binienda też ukończył studia wyższe w kraju, w 1980 roku Politechnikę Warszawską na Wydziale Samochodów i Maszyn Roboczych z tytułem magistra inżyniera. Pozostał na niej na studiach doktoranckich, ale po wprowadzeniu stanu wojennego musiał opuścić kraj i emigrował w 1982 roku do USA. Tam w 1985 roku uzyskał master degree (odpowiednik mgr. inż. w Polsce) w Drexel University w Filadelfii (specjalność: inżynieria mechaniczna), a w 1987 na tym samym Uniwersytecie doktoryzował się (Ph.D.) w zakresie inżynierii mechanicznej za rozprawę „Mixed-Mode Fracture in Fiber-Reinforced Composite Materials”, czyli uszkodzenia w materiałach kompozytowych wzmocnionych włóknami. Do dzisiaj prowadzi badania w tej dziedzinie. W swej karierze naukowej pracował na różnych stanowiskach i uniwersytetach, aż wylądował (w 1988) w Akron w stanie Ohio na miejscowym dużym uniwersytecie na Wydziale Inżynierii Cywilnej i tam od 2000 r. pracuje na stanowisku profesora. Obecnie jest dziekanem tego Wydziału. Warto zaznaczyć, że nazwa angielska Wydziału Civil Engineering nie odpowiada polskiemu – Budownictwa Lądowego. Ma szersze znaczenie i obejmuje tematykę związaną też z lotnictwem. W ogóle system uniwersytecki w USA jest całkiem odmienny od polskiego. Na tym samym uniwersytecie można studiować medycynę, muzykę, czy specjalności inżynierskie. Jest tam wprowadzony system colleges, czyli z grubsza coś pośredniego między uniwersytetem a wydziałem. College ma zwykle szereg wydziałów a często i inne struktury np. interdisciplinary schools. Na wydziale jest dobrze wyposażone laboratorium o nazwie Gas Turbine Research and Testing Facility. Miałem okazję zwiedzać to laboratorium z grupą inżynierów z Chicago. Zbudowano je jakieś 6 lat temu za pieniądze zarobione wcześniej przy prowadzeniu badań dla klientów zewnętrznych (NASA, wojsko, przemysł). W laboratorium jest zainstalowanych sporo urządzeń badawczych na sumę około 10 mln dolarów.Często oponenci zarzucali Profesorowi Wiesławowi Biniendzie, że zajmuje się badaniem katastrofy lotniczej nie mając wykształcenia lotniczego. Jest to duża przesada. Profesor przez wieloletnie badania i prace dla przemyslu lotniczego i kosmicznego i ciągłe dokształcanie się ma dużą wiedzę i doświadczenie w tej dziedzinie. Oto, co można o nim znaleźć w internecie:

Jest promotorem licznych prac doktorskich i magisterskich. Od 2006 roku jest współorganizatorem konferencji naukowej Earth and Space – Engineering for Extreme Environments, prowadzonej przez American Society of Civil Engineers, Aerospace Division (w 2008 roku jako przewodniczący komitetu organizacyjnego). Współpracuje z NASA, prowadząc badania finansowane przez granty NASA. Kierowane przez niego Gas Turbine Testing Facility, zbudowane w latach 2005–2006, zajmuje się prowadzeniem badań nad komponentami turbin i silników dla United States Air Force, NASA i prywatnego przemysłu (koncerny General Electric, Honeywell i Williams International). W 2008 roku w laboratorium tym zamontowano tzw. działo gazowe, w całości sfinansowane przez NASA Glenn Research Center, wykorzystywane przez zespół Wiesława Biniendy do testowania materiałów kompozytowych poddawanych zderzeniom z obiektami poruszającymi się z wielką prędkością. Współuczestniczył w badaniu katastrofy promu kosmicznego „Columbia”. Współpracował z NASA przy konstrukcji silnika turbowentylatorowego o nazwie GEnx, stosowanego w samolotach Boeing 787 Dreamliner, i jest współautorem nowego specjalnego materiału kompozytowego z plecionych włókien węglowych użytego do budowy silnika GEnx. Janusz Bujnowski na prośbę portlau wPolityce.pl opisuje również prace prof. Kazimierza Nowaczyka:

Kazimierz Nowaczyk to Przewodniczący Zespołu Doradców Zespołu Parlamentarnego ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy TU-154M. Jest kolejnym polskim naukowcem, pracującym poza granicami Polski, który kończył polską wyższą uczelnię. Oto, co podaje o nim internet:

Fizykę studiował na Uniwersytecie Gdańskim. Po studiach został asystentem w Instytucie Fizyki tej uczelni. W stanie wojennym, wiosną 1982 roku, w ramach akcji „uczelnie” został internowany i osadzony w więzieniu w Iławie, podobnie jak jego czterech studentów, wśród których był Marek Czachor (inny z naukowców zaangażowanych w badanie katastrorfy smoleńskiej - red.). W czasie internowania poznał i zaprzyjaźnił się z Antonim Macierewiczem. Po uwolnieniu kontynuował pracę naukową na gdańskiej uczelni, gdzie napisał i obronił pracę doktorską. W 1996 roku w ramach wymiany naukowej wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie kontynuował pracę naukową. Obecnie jest fizykiem doświadczalnym w laboratorium w Centrum Spektroskopii Fluorescencyjnej przy Szkole Medycznej University of Maryland w Baltimore w USA. Prof. Nowaczyk jest też analitykiem, ma duże doświadczenie w wyciąganiu danych z różnych baz danych i ich obróbce. Jest bardzo skrupulatny i pracowity. Badaniami nad katastrofą tupolewa w Smoleńsku zajął się wkrótce po opublikowaniu pierwszych wiadomości na ten temat w mediach polskich, rosyjskich i światowych. Oto co zapisano o jego pracach:

28 marca 2012 roku w Parlamencie Europejskim w Brukseli brał udział w publicznym wysłuchaniu w sprawie śledztwa smoleńskiego. Wystąpił jako jeden z prelegentów, prezentując wyniki swoich analiz dotyczących katastrofy. Zgodnie z ustaleniami Kazimierza Nowaczyka samolot Tu-154M nr boczny 101 przeleciał nad tzw. brzozą smoleńską na wysokości 20 metrów nad ziemią, nie zderzył się z drzewem i nie utracił końcówki lewego skrzydła w wyniku kolizji z brzozą. Przez następne dwie sekundy leciał zgodnie z kursem i wznosił się, osiągając w miejscu zapisu TAWS #38 wysokość 35 metrów nad ziemią. Za punktem TAWS #38, 144 metry za brzozą, wykonał gwałtowny skręt w lewo, niezgodny ze swoją aerodynamiką. Według analizy dokonanej przez Kazimierza Nowaczyka w raportach końcowych (MAK)) oraz polskiej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego (KBWLLP) nie podano metodologii badań i weryfikowalnych metod analizy poszczególnych etapów katastrofy, dane odczytane z instrumentów samolotu zostały poddane nieuzasadnionym korekcjom, a część z nich (np. alarmy TAWS i FMS) nie zostały uwzględnione w końcowych wnioskach. Warto dodać, że od dłuższego czasu jestem w kontakcie telefonicznym z K. Nowaczykiem i mam duże uznanie dla jego wiedzy, spostrzegawczości, trafnych analiz i dużej wiedzy o katastrofie smoleńskiej. Początkowo analizował tylko ogólnie dostępne dane, w tym raporty MAKu i KBWLLP i tam znalazł wiele sprzecznych informacji między zamieszczonymi wykresami czy danymi cyfrowymi, a wnioskami. Potem doszły dane z amerykańskiej firmy Universal Avionics Systems Corporation (UASC) zamieszczone w dwu raportach (TAWS Data Extraction i FMS Data Extraction) z czerwca 2010 r., a udostępnione w polskim raporcie KBWLLP we wrześniu 2011 roku, a ostatnio dane z raportu polskiej firmy ATM (z połowy 2011 roku) z urządzenia QAR czyli polskiej czarnej skrzynki. Janusz Bujnowski wskazuje, że wydawany przez niego magazyn numer 7 "zawiera prezentacje badań wszystkich trzech wymienionych wyżej naukowców". Jak widać Binienda, Szuladziński i Nowaczyk to wysokiej klasy specjaliści, którym nie można odbierać prawa do wiedzy o katastrofach lotniczych. Ich badań nie można zbijać stwierdzeniami, że nie mają pojęcia, o czym mówią. Choć w polskich mediach próbowano ich przedstawić jako niepoważnych okazuje się, że jest to zupełnie nieuprawnione. Prace Biniendy, Nowaczyka i Szuladzińskiego wywołują agresję właśnie dlatego, że nie da się ich zbić merytorycznymi argumentami. Trzeba więc atakować ich osobiście oraz rzucać oszczerstwa. Dzięki ich pracy i uporowi upada polsko-rosyjskie kłamstwo na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej. Kłamstwo, którego utrzymać się nie da. KL

Kto, komu i ile jest winien za przełożenie meczu Polska - Anglia? Czekamy na kolejne pozwy o odszkodowania Stołeczny Ratusz chce od Polskiego Związku Piłki Nożnej 60 tysięcy złotych odszkodowania - nieoficjalnie dowiedział się reporter Radia RMF FM. Ma to związek z odwołaniem w ostatni wtorek meczu Polska - Anglia. Władze Warszawy chcą pieniędzy za zmiany w organizacji ruchu i kursowaniu komunikacji miejskiej. Miasto dwukrotnie zapłaciło bowiem między innymi za podstawienie dodatkowych autobusów i tramwajów, przyklejenie żółtych linii na jezdni w okolicach Stadionu Narodowego oraz ustawienie znaków. To dwa razy po 60 tysięcy złotych. PZPN, o czym informowaliśmy w portalu wPolityce.pl wystosowało po przełożeniu meczu oświadczenie, w którym czytamy m. in.:

W związku z nienależytym wykonaniem umowy najmu stadionu Narodowego przez Ministerstwo Sportu i Turystyki, w tym niewłaściwym przygotowaniem płyty boiska oraz niewykonaniem polecenia komisarza meczowego FIFA dotyczącego zamknięcia dachu Stadionu, Polski Związek Piłki Nożnej poniósł szkodę majątkową oraz wizerunkową i stał się podmiotem nieuzasadnionej krytyki. Dlatego też, Zarząd Polskiego Związku Piłki Nożnej podjął decyzję o wystąpieniu do Ministerstwa Sportu i Turystyki z roszczeniem o naprawienie poniesionych strat i wyrządzonych szkód. Tworzy się całkiem ciekawy łańcuszek żądań odszkodowań. Na górze jest na razie ratusz, bo wziąłby kasę z PZPN, natomiast (na razie) nikt od niego nic nie chce. PZPN musiałby zapłacić ratuszowi, ale odbije to sobie na Ministerstwie Sportu. Związek może nawet na tym zarobić, bo - przyznajmy - jego pismo brzmi groźniej. Ale to pewnie nie koniec. Coś tam o stratach TVP przebąkiwano podczas relacji telewizyjnej relacji. Telewizja jest teraz w wyjątkowo głębokim dołku, więc czemu niby ma nie pokusić się o jakieś odszkodowanko. Nie wspominając o kibicach, którzy przecież przyjechali, zmokli i nie zobaczyli nic, przynajmniej za pierwszym razem. Kto następny?

Źródło: rmf24.pl/Wuj

Prof. Kazimierz Nowaczyk: To nieprawda, że Tu-154 M był do końca sprawny. Doszło do bardzo wielu awarii Nasz Dziennik publikuje dzisiaj wywiad z dr. Kazimierzem Nowaczykiem, fizykiem z Uniwersytetu stanu Maryland. Naukowiec mówi dziennikowi, że w związku z rozpoczynającą się dziś konferencją smoleńską liczy na nawiązanie kontaktów osobistych z naukowcami pracującym w polskich laboratoriach. Bardzo ciekawe są wnioski, jakie profesor Nowaczyk wyciąga z raportu firmy ATM, związane z odczytem rejestratora parametrycznego szybkiego dostępu. Zdaniem naukowca ten raport wyjaśnia wiele spraw, które dotąd były niejasne w oparciu tylko o zapis TAWS. W punkcie TAWS nr 38 występuje zastanawiająco duża różnica pomiędzy wysokością barometryczną - ponad 30 metrów - a wyznaczoną radiowysokościomierzem - 12 metrów - z uwzględnieniem poprawki związanej z profilem terenu. W pozostałych punktach TAWS takie rozbieżności nie występują. Nie rozumiałem tego, dopóki nie znalazłem w raporcie ATM informacji, że w okolicach punktu nr 38 nastąpiła awaria radiowysokościomierza. Zatem jego odczyt nie ma sensu. Mimo to raport komisji Millera analizuje wysokości radiowe za punktem nr 38, jakby miały jakikolwiek sens. A przecież mieli raport ATM wcześniej i wiedzieli o awarii radiowysokościomierza! – tłumaczy profesor Nowaczyk. Zdaniem profesora Nowaczyka, niezauważona przez komisję Millera awaria wysokościomierza, to nie wszystkie informacje, jakie można wyłuskać z raportu ATM. Jest jeszcze awaria zarejestrowana przez polski rejestrator szybkiego dostępu ATM. Jak twierdzi komisja Millera, samolot był do końca - do uderzenia w ziemię - sprawny. Mowa jest o różnych uszkodzeniach w jednym z załączników, ale nigdzie nie jest powiedziane, jaki był ich wpływ na możliwość sterowania samolotem. W świetle danych ATM okazuje się, że zapewnienia o sprawności samolotu są nieprawdziwe. Pokazują one dosyć szczegółową historię uszkodzeń, jakie nie zostały nigdzie publicznie wyszczególnione. Na przykład to, że klapy przestawiły się samoczynnie z położenia 36 st. na 25 st., a następnie na zero. To oznacza, że samolot przestał być sterowny. Oni tłumaczą tę niesterowność utratą końcówki lewego skrzydła i wywołanym przez to niezrównoważeniem siły nośnej. Ale to karkołomne założenie. Wiemy z innych badań i eksperymentów, że utrata nawet do 50 proc. powierzchni skrzydła może być korygowana przez usterzenie. Są publikacje opisujące możliwość wprowadzenia takich korekt do autopilota. Nie mówiąc o ręcznym sterowaniu. Ten typ uszkodzeń, jaki widzimy w raporcie ATM, świadczy o bardzo poważnej niesprawności samolotu. Doszło do uszkodzenia lewego silnika i prawdopodobnie także środkowego. Zanotowano bardzo silne wibracje silników. Miała też miejsce awaria jednego agregatu, przez co zasilanie zostało przerzucone na dwa pozostałe. Zdaniem profesora Nowaczyka do wszystkich awarii doszło w okolicach punktu TAWS nr 38. To moment, w którym samolot był 143 metry za brzozą, czyli 713 metrów przed progiem pasa i jeszcze przed przecięciem z ulicą Gubieko. Mniej więcej w tym samym miejscu leżał oderwany fragment skrzydła. Samolot był wtedy - według zapisu TAWS - na wysokości około 30 metrów nad ziemią. Zdaniem profesora Nowaczyka z punktem 38 i próbą jego ukrycia wiążą się jeszcze inne wątpliwości:

Jego istnienie zaprzecza możliwości wykonania połowy beczki autorotacyjnej. Punkty TAWS nr 37 i 38 oraz znajdująca się pomiędzy nimi brzoza leżą w poziomie na jednej linii. To oznacza, że samolot po rzekomym uderzeniu w brzozę nie zmienił swojego kursu. A tabele raportu komisji Millera podają, że zmienił kurs natychmiast za brzozą. Tylko wówczas da się wytłumaczyć tę półbeczkę. Gdyby półbeczka zaczęła się za punktem nr 38, samolot nie zdążyłby się przewrócić na grzbiet. Te i inne wątpliwości będą z pewnością poruszane podczas konferencji naukowców na temat katastrofy smoleńskiej, która rozpoczęła się dziś w Warszawie. Konferencję zorganizowali wybitni naukowcy, który w tej sprawie prowadzą własne badania.

Czytaj też: "Dociekanie prawdy to nasz obowiązek." W Warszawie rozpoczęła się pierwsza konferencja naukowa na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej.

ND/DLOS

Ciekawy wykład Po latach d***kratycznej indoktrynacji przeciętny Amerykanin ma w głowie jeszcze większy misz-masz, niż Polak. Nie jest od tego wolny ten film:

http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=aU_3CugdyCA

gdzie myli się rozmaite formy rządów, sprowadzając je w zasadzie do jednego wymiaru. Rację ma {qrwano} piszący " Nie zawsze ustrój polityczny idzie w parze z ustrojem gospodarczym. JKM jest monarchistą, czyli wg tego filmiku jest on najbardziej lewicowym politykiem w Polsce. Nonsens". Jest to jednak wykład bardzo cenny – bo nie myli kierunków polityki. Ponadto bezcenne jest rozróżnienie między d***kracją, a republiką. Proszę polecać ten film. Bo 99% Polaków nie rozumie, na czym polega różnica między d***kratami i republikanami – tym bardziej, że 80% Republikanów to też d***kraci. Jednak dobrze jest znać teorię. Ja też się czegoś z tego filmu dowiedziałem. Dowiedziałem się mianowicie, że to obrzydliwe słowo na „d***” nie pojawia się ani razu w Deklaracji Niepodległości ani w Konstytucji Stanów Zjednoczonych – ani nawet w żadnej z konstytucyj 50 stanów!!! „Ojcowie-Założyciele zrobili wszystko, co można, by uchronić Amerykanów przed d***kracją” - niestety: jak widać, się nie udało. Bo jak słusznie zauważył śp.Aleksy de Tocqueville: jak raz dopuści się choćby fragment d***kracji, to ten rak po jakimś czasie zeżre cały organizm. I niech to będzie dla nas nauczka na przyszłość. Gdy obalimy III Rzeczpospolitą, musimy wstawić do Konstytucji nowego Państwa Polskiego o wiele silniejsze bariery przed d***kracją zabezpieczające. Howgh! JKM

23 października 2012 "Alkohol i papierosy są dużo bardziej niebezpieczne niż marihuana”- oznajmił w radiu TOK FM, były prezydent Polski, pan Aleksander Kwaśniewski. Na pytanie pana redaktora Jacka Żakowskiego, czy się zaciąga odparł: „Nie, ale jeśli chodzi o inne używki, to doświadczenia mam, powiedziałbym tradycyjne polskie”.

Skąd pan Aleksander Kwaśniewski czerpie wiedzę, co jest bardziej niebezpieczne? Papierosy i alkohol razem wzięte- czy marihuana? Czy tak po prostu mówi po próżnicy? Czy może chodzi mu o panią Korę – feministkę - która zażywa marihuanę.? Przesyłki odbiera adresowane na swojego psa. Niezły pomysł. Psa nikt nie odważycie ukarać. Oczywiście na zdrowie! Chcącemu nie dzieje się krzywda, ale prawo demokratyczne stanowi, że za posiadanie marihuany grozi kara.. Tak jak w poprzedniej komunie, za sprzedaż dolarów. Posiadać można było, ale nie wolno było sprzedawać i odkupować.. To skąd posiadać? Oznacza to, że pan Aleksander Kwaśniewski musiał posiadać marihuanę, skoro się nie zaciągał, ale palił. Tak jak prezydent Bill. Clinton- członek międzynarodowych gremiów próbujących rządzić światem. Też palił- ale się nie zaciągał.. Tak twierdził.. W Stanach chyba widocznie wolno palić, ale, żeby tylko się nie zaciągać.. Socjaliści komplikują ten świat coraz bardziej i sami wpadają w sidła zastawione przez siebie.. Gdyby dać ludziom spokój i niech się każdy zaciąga kiedy chce i czym chce, nie byłoby problemu.. Ale wolno palić, byleby się nie zaciągać.. Oczywiście wszystko na tym Bożym świecie może być szkodliwe, w zależności od organizmu i dawki , zaaplikowanej sobie, w myśl zasady, że chcącemu nie dzieje się krzywda.. Nie oznacza to, że Pan Bóg nie dość, że dla grzeszników stworzył rzeczy smaczne, to jeszcze chce żebyśmy się powytruwali i pouśmiercali. Jako jego Dzieci.. Dzieci Boże. Wszystko może być na tym świecie, i lekarstwem i trucizną jednocześnie W zależności od dawki... Tak jak jad gada... I każdy- posiadając rozum i wolną wolę- decyduje ,.czego i ile może w siebie wrzucić.. Żeby się nie uśmiercić.. A jak się stanie. To problem decydującego. W końcu miał wolę, a że zabrakło rozumu..(????) Przy decydowaniu. Rozumu natomiast- socjalistom nie brakuje.. Ale wykorzystują go przeciw nam, uchwalając stosowne i demokratyczne ustawy dające nam w kość i zabierające nam wolność wyboru. Każda demokratyczna ustawa zabierająca nam wolność działa przeciw woli Bożej, bo wolą Boga było, żebyśmy w swoim życiu posługiwali się wolnością.. Bo wolność wiąże się ściśle z odpowiedzialnością.. Nie ma wolności- nie ma odpowiedzialności. Państwo zawłaszcza wolność indywidualną, przejmując na siebie odpowiedzialność za postępowanie jednostki.. To za co ma osądzić Pan Bóg człowieka na Sądzie Ostatecznym, skoro decyduje za niego państwo? Socjalistyczne państwo totalitarne? Tak jak socjalistyczne państwo o nazwie Unia Europejska dostało Pokojową Nagrodę Nobla jako państwo? Czy autor nagrody-Alfred Nobel- przewidział taki nonsens, który socjaliści zrobią z jego nagrodą.? Żeby państwo dostawało nagrodę? I to pokojową? Miała to być nagroda za wynalazki pchające ludzkość na drogę postępu technicznego.. A co z nią zrobiono? Upolityczniono!!!! Nie ma ona już żadnego sensu.. W dziedzinie ekonomii dostają ją zarówno tacy co twierdzą, że więcej wydatków państwa – to lepiej, jak i ci, którzy twierdzą, że mniej wydatków państwa – to lepiej. To gdzie jest prawda? I dlaczego dwa sprzeczne poglądy dostają nagrodę? A propos wydatków: od 2013 roku nasza składka do państwa o nazwie Unia Europejska będzie wynosić rocznie- 18 miliardów złotych(!!!!). W 2011 wynosiła 15,7 miliarda. Czyli w sumie w latach 2007- 2013- oddaliśmy naszemu nowemu państwo- 100 miliardów złotych.(!!!) O tym media głównego nurtu propagandowego nie mówią,., Bo nie pasuje to do tezy, że mamy same korzyści płynące z przynależności do socjalistycznej Unii, która centralnie rozdziela ukradzione podatnikom pieniądze.. Rozdziela oczywiście nie racjonalnie, bo urzędnik nigdy nie jest w stanie racjonalnie rozdzielić pieniędzy.. Bo to nie jego pieniądze.. To po co ma rozdzielać racjonalnie, jeśli za racjonalność nie uważamy rozdawanie pieniędzy po linii kolesiowo- partyjnej.?. Ale dostaniemy te 300 miliardów złotych, o których mówił pan premier Donald Tusk, tak jak dostaliśmy te 300 milionów- wcześniej 100 milionów, o których mówił – pan prezydent Lech Wałęsa.. Tylko rozdzielać i mamić, że będzie nam lepiej, od tego rozdzielania. Lepiej jest od wytwarzania, a nie od rozdzielania.. Rozdzielanie nie powiększa puli bogactwa.. Tworzy wielkie marnotrawstwo! A tworzymy coraz mniej.. O ponad 5% spadła produkcja przemysłowa w stosunku do ubiegłego roku.. Regres odnotowano w 27 działach produkcji.. Któremu towarzyszy kłamstwo zwyczajne, które jest czym innym niż krzywoprzysięstwo i statystyka. To są trzy rodzaje kłamstwa, które człowiek zna.. W demokracji przybyło kłamstwo zwane statystyką.. Jedni są „ za”, inni są” przeciw”- a gdzie jest prawda? Tak jak prawdy nie ma w przypadku zmarłego pana Przemysława Gintrowskiego.. ”Barda Solidarności”, obok Jacka Kaczmarskiego, z którym jego drogi się rozeszły.. Pan Jacek Kaczmarski związał się z Unią Wolności.. A Pan Przemysław „ walczył”- tak twierdzą media. Ale z kim? Nie można się dowiedzieć z kim” walczył” pan Przemysław Gintrowski- swoimi piosenkami.. Ano z tymi, którzy dzisiaj siedzą w mediach i korzystają z dobrodziejstw ustroju kompradorskiego , i mówią, że „ walczył”.. Walczył z nimi, a oni, nie informują, że z nimi, tylko, że” walczył”. Żeby nikt nie wiedział z kim. Ale , że walka jest wygrana.. Bo pan Przemysław Gintrowski „ walczył”.. Zamazali dobro i zło, teraz znowu wszyscy razem będą walczyć z” kryzysem”, który wywołali rządzący prowadzący Polskę do katastrofy gospodarczej.. Tym bardziej, że pan Przemysław Gintrowski już nie może powiedzieć z kim i przeciw czemu walczył.. Pełno jest w mediach ludzi, którzy poprzedni ustrój doprowadzili do bankructwa, a teraz prowadzą obecny.. Ja twierdzę za życia, że walczę piórem z ustrojem socjalizmu biurokratycznego i z ludźmi, którzy go usilnie budują przeciw nam.. Ja jestem po jednej stronie- a ONI- po drugiej. Cały ten Okrągły Stół bez powyłamywanych nóg. ONI tworzą na co dzień ten nonsens, w którym będą żyły nasze dzieci i wnuki.. ONI są odpowiedzialni za degrengoladę dwóch pokoleń, zadłużenie, biurokrację, anarchię prawną, ucieczką Polaków za granicę z własnego kraju.. To ONI, ONI i jeszcze raz ONI.. Wszyscy twórcy III Rzeczpospolitej skorumpowanej, aferalnej, bezprawnej, podatkowej i ciemiężącej człowieka.. Twórcy i kombinatorzy tego systemu TO ONI! WJR

Rosjanie robili, co chcieli Rzecz nie w tym, że trumien nie pozwolono otwierać rodzinom; trzeba pytać, kto spowodował, że tych trumien nie otworzyła prokuratura – z DARIUSZEM FEDOROWICZEM, bratem prezydenckiego tłumacza Aleksandra Fedorowicza, który zginął pod Smoleńskiem, rozmawia Waldemar Żyszkiewicz.– Premier Tusk marzył o dniu bez Smoleńska, a musiał zmierzyć się z czymś, co sam, zwykle powściągliwy w słowach, uznał za rodzaj możliwej prowokacji. Czy nowe drastyczne zdjęcia, jakie pojawiły się w sieci, mają związek z jakością naszych prób wyjaśniania smoleńskiej zagadki? – Zdjęć, o których od paru dni głośno, nie widziałem. Nie chciałem ich oglądać. Z pewnością, ta raniąca nasze uczucia wrzutka jest rodzajem gry. Nie wiem jednak ani kto, ani przeciw komu gra. W polskim interesie leży natomiast dogłębne wyjaśnienie istotnych wątków śledztwa, którego w żadnej mierze nie wolno zawęzić do ważnego dla rodzin, lecz wcale nie pierwszorzędnego problemu identyfikacji ofiar. Priorytetem polskiego śledztwa powinno być ustalenie realnych przyczyn zdarzenia i dokładny, prawdziwy opis jego przebiegu.

– Dowiedziona już zamiana ciał Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej oraz zapowiedź kolejnych ekshumacji sprawiły, że coraz więcej smoleńskich rodzin przeżywa poważne wątpliwości. Jak jest w Pańskim przypadku? – Wydarzenia ostatnich tygodni pokazują, że w sprawie tragedii z 10 kwietnia 2010 nie można być niczego pewnym. My też nie jesteśmy pewni, czy w rodzinnym grobie spoczywają zwłoki mojego brata. W tej sytuacji trudno dziwić się niepokojom, jakie stały się naszym wspólnym udziałem. Ta ogromna katastrofa narodowa, bezprecedensowa w dziejach, zasługiwała na całkiem inne podejście ze strony polskich władz, także ze strony prokuratury wojskowej.

– Jak Pan ocenia dziś przebieg polskiego śledztwa? Jako lekarz i zawodowy oficer WP dysponuje Pan szerszym oglądem sprawy. – Pod Smoleńskiem zginął mój jedyny brat Aleksander, który był tłumaczem prezydenta Kaczyńskiego, więc zrozumiała trauma uniemożliwiła mi początkowo patrzenie na sprawę wyłącznie w kategoriach profesjonalnych. Tym bardziej, że nie jestem specjalistą z zakresu medycyny sądowej. Od początku jednak byłem zdziwiony brakiem rzetelnych badań sekcyjnych, które prokuratura wojskowa powinna była zlecić bezpośrednio po przywiezieniu ciał do kraju, jeszcze przed pochówkami. Z niezrozumiałych dla mnie względów tych działań zaniechano.
– Brak sekcji tłumaczono najpierw zakazem otwierania trumien, jaki miała wydać strona rosyjska… – …ale to by znaczyło, że trumny z ciałami przedstawicieli elit Rzeczypospolitej nawet na polskim terytorium podlegają rosyjskiej jurysdykcji. Trudno w takim przypadku mówić o suwerenności państwa, więc szybko się z tego niepoważnego tłumaczenia wycofano. Niestety, zastąpiono je innym, nie mniej dziwacznym, tłumacząc w mediach, że na otwarcie trumien nie pozwala nasza ustawa o pochówkach i cmentarzach.

– Względy sanitarne są istotne, choć kwiecień nie charakteryzuje się szczególnie wysokimi temperaturami. – Tak się składa, że moją specjalnością jest epidemiologia. Przez wiele lat pracowałem jako wojskowy inspektor sanitarny, toteż z całą odpowiedzialnością za słowo muszę stwierdzić, że przepisy sanitarne co do zasady nie mogą krępować dochodzenia prokuratorskiego. Więc i to drugie tłumaczenie, którym przez wiele miesięcy mamiono opinię publiczną, jest z gruntu nieprawdziwe.

– Gdy rozmawialiśmy po raz pierwszy, stosunkowo niedługo po smoleńskiej tragedii, przejawiał Pan wiele zaufania do działań polskiej strony. – W pierwszych dniach po tym, co się stało w Smoleńsku, wszyscy chyba byliśmy przeświadczeni, że polskie władze zadbają, żeby należycie zabezpieczyć ciała naszych najbliższych. Że bez udziału naszych specjalistów i prokuratorów nie pozwolą stronie rosyjskiej niczego tknąć na miejscu tragedii. Dziś wiemy, że Rosjanie robili, co chcieli, bo nikt im na ręce nie patrzył.
– Kiedy stracił Pan przekonanie, że sprawy idą we właściwym kierunku? – O przyczyny zaniechania badań sekcyjnych dopytywałem się już podczas pierwszego spotkania rodzin z premierem oraz grupą jego ministrów w listopadzie 2010.
– Wtedy mogło się jeszcze wydawać, że z identyfikacją ciał w Moskwie jakoś sobie poradzono. – Toteż nie szło mi przede wszystkim o identyfikację, lecz o badanie mechanizmu powstania urazów, które doprowadziły do śmierci pasażerów i załogi rządowego tupolewa. Tak się zawsze postępuje w przypadku badania katastrof lotniczych. Oczywiście, rodziny chciały mieć pewność, że w rodzinnych grobach pochowały swoich bliskich, ale przecież nie w tym problem, że rodzinom nie pozwolono otwierać trumien po sprowadzeniu ciał do Polski. Nie, istotne pytanie brzmi, kto spowodował, że tych trumien nie otworzyła prokuratura. I ono wymaga rzeczowej odpowiedzi.
– Na ile prace zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia smoleńskiej katastrofy mogą dyscyplinować lub dynamizować działania prokuratury wojskowej? – Rola zespołu, kierowanego przez posła Antoniego Macierewicza, jest fundamentalna: obliczenia współpracujących z zespołem niezależnych ekspertów m.in. profesorów Biniendy i Nowaczyka z USA, ośmieliły również polskie środowiska naukowe. Myślę tu choćby o konferencji smoleńskiej, organizowanej przez prof. Piotra Witakowskiego. Sądzę też, że gdyby nie działalność zespołu, polskie śledztwo podżyrowałoby tylko ustalenia komitetu ministra Millera.
– Na posiedzeniach zespołu bywa ostatnio coraz więcej rodzin. Przestaje działać obawa przed stygmatyzacją? Czy raczej zanika wiara w rzetelność intencji i działań prokuratorów wojskowych? – Na posiedzenia zespołu od początku przychodzili ludzie z różnych rodzin. Niezależnie od opcji politycznej, z jaką była związana bliska im osoba. Warto też pamiętać, że część rodzin nie bywa na posiedzeniach tylko ze względu na odległość między Warszawą a ich miejscem zamieszkania. Sam zresztą, jako mieszkaniec Bydgoszczy, przyjeżdżam niezbyt często, gdyż pracuję i nie zawsze udaje mi się załatwić na czas jakieś zastępstwo. A chciałbym być na każdym spotkaniu, bo nie ukrywam, że nasze (nie tylko moje) życie w znacznej mierze zostało podporządkowane sprawie smoleńskiej.
– Ma Pan swoiste poczucie obowiązku wobec brata? – Nie, nie tylko to. Raczej przekonanie, że tak jak kiedyś Rodziny Katyńskie, mimo dziesiątków lat komunistycznego kłamstwa, nie rezygnowały z dążeń do ujawnienia prawdy i powiadomienia o niej światowej opinii publicznej, tak samo my musimy wyjaśnić do końca sprawę śmierci Pana Prezydenta oraz osób towarzyszących mu w drodze do Katynia, bo od tego zależy polska racja stanu. Od tego, czy zdołamy prawdę o Smoleńsku wydobyć na światło dzienne i pokazać światu, zależy suwerenność polskiego państwa.
– Czy to się nam uda? – Musi się udać, bo w przeciwnym razie już wkrótce zobaczymy, że powoli, rok po roku, wyślizguje się nam z rąk Niepodległa. Oby przyszłe pokolenia Polaków nie musiały za jej odzyskanie znowu płacić krwią. Tygodnik Solidarnosc

Eksperci Instytutu Sobieskiego o planach rządu: Nierealne albo nieskoordynowane W ubiegły piątek premier Donald Tusk przedstawił Polakom tzw. „drugie exposé”, czyli antykryzysową strategię rządu. Jej głównym celem jest utrzymanie wzrostu gospodarczego w okresie luki popytowej pomiędzy dwoma okresami finansowania unijnego w oparciu o duże inwestycje publiczne. Należy zauważyć, że premier, przedstawiając plan gospodarczy na kolejne lata, słowem nie odniósł się jednak do zapisów głównego dokumentu strategicznego opracowanego przez jego rząd w 2009 r., czyli raportu „Polska 2030. Wyzwania rozwojowe”. Zgodnie z zapowiedziami szefa rządu działania antykryzysowe mają przyjąć postać: obliczonego na 40 mld zł Programu Inwestycje Polskie; 43 mld zł przeznaczonych na autostrady i drogi krajowe (do 10 mld z Programu Inwestycje Polskie, część ze środków UE z obecnej perspektywy); zwiększenia środków na modernizację kolei do 30 mld zł (z funduszy UE i budżetu państwa); 10 mld na infrastrukturę naukową (ze środków UE i środków uczelni publicznych) oraz 50 mld przewidzianych na program eksploatacji gazu łupkowego (ze środków sektora prywatnego, państwowego i firm zagranicznych). Planuje się również: uruchomienie dwóch linii kredytowych o łącznej wartości do 130 mld zł; w perspektywie lat 2020-2022 zasilenie Polski pieniędzmi z UE rzędu 300 mld zł; 100 mld zł ulokowanych w projekty modernizacji armii (przewidziane już w ramach corocznych wydatków budżetowych) i 60 mld zł jako inwestycje w sektor energetyczny. Warto jednak zapytać, czy program ten jest realny oraz czy odpowiada na wyzwania stojące obecnie przed polską gospodarką? Mankamentem piątkowego wystąpienia pozostaje brak synchronizacji zarysowanych przez premiera planów w zakresie tworzenia miejsc pracy z okresem wystąpienia największych trudności z zatrudnieniem. Pomysły ogłoszone w piątek dotyczą przede wszystkim długiego horyzontu czasowego. Exposé nie odpowiada na problemy przyszłego roku, w którym sytuacja gospodarcza będzie znacznie gorsza (według optymistycznego scenariusza czeka nas spowolnienie wzrostu gospodarczego do ok. 2% PKB, prognozuje się, iż bezrobocie w 2013 r. może nawet sięgnąć 15%). Tymczasem premier nie przedstawił żadnych działań, które w tej perspektywie czasowej uchroniłyby nas przed zmniejszeniem liczby miejsc pracy. Problematyczny pozostaje mechanizm finansowania projektów – Donald Tusk prezentując zamiar stworzenia podmiotu inwestycyjnego zarządzanego przez BGK, najprawdopodobniej zwyczajnie się pomylił, gdyż wielkość dokapitalizowania akcjami zostanie wyliczona według współczynnika wypłacalności (adekwatności kapitałowej) BGK, który wynosić ma 0,12. Zatem, aby uzyskać 40 mld zł akcji kredytowej, wystarczy powiększyć kapitał BGK o ok. 4,8 mld zł. Prezentacja ministrów Rostowskiego i Budzanowskiego niewiele w tym zakresie wyjaśniła, dając więcej pytań niż odpowiedzi (wątpliwości pozostają m.in. w kwestii konkretnych kwot przepływów pieniężnych, efektywności wspomnianych inwestycji i budowania wartości danej spółki). Przedstawiony plan inwestycyjny sprzyjać może ukrywaniu zadłużenia poza oficjalnymi statystykami. Trzeba również zastanowić się, jakie inwestycje będą dokonywane przez celowe spółki inwestycyjne i jaka jest ich relacja względem wcześniejszych planów inwestycyjnych spółek skarbu państwa, mających wchodzić w skład owego wehikułu. Problematyczne pozostaje także wykonanie projektów – wydanie do 2015 r. 30 mld zł na infrastrukturę kolejową ze względu na brak odpowiedniej ilości wykonalnych projektów oraz mocy przerobowych wśród wykonawców, jest nierealne (podobnie rzecz się ma z 43 mld zł przeznaczonymi na drogi). 60 mld zł zainwestowane w polską energetykę to zdecydowanie górna granica możliwości polskiego sektora finansowego oraz firm energetycznych. Plan inwestycyjny związany z eksploatacją gazu łupkowego na poziomie 50 mld zł wydaje się oderwany od rzeczywistości. Kwota, którą podał premier, oznaczałaby, że zostanie wykonanych ok. 1600 odwiertów (jeden odwiert to koszt ok. 10 mln USD), choć do tej pory na 111 koncesjach wykonano zaledwie 33 odwierty, a Ministerstwo Środowiska planuje wykonanie do 2021 r. 309 odwiertów (dane MŚ z 17 X 2012 r.). Obecnie rząd buduje konsorcjum polskich firm energetycznych, które ma zainwestować 5 mld zł w poszukiwanie gazu łupkowego i jego wydobywanie od 2014 r. Ostatnim, lecz nie mniej ważnym elementem, pozostaje polityka prorodzinna i plan wydłużenia płatnego urlopu macierzyńskiego. Podjęte przez rząd działania są krokiem w dobrą stronę, trzeba jednak szukać bardziej kompleksowych rozwiązań polskich problemów demograficznych. W tym tygodniu minister Nowak ogłosił zastępujący rodzinę na swoim (RnS) program mieszkanie dla młodych (MdM), który ma być skierowany do rodzin i singli do 35. roku życia. Wprowadzenie 10% dopłaty do kredytów dla młodych rodzin jest słusznym posunięciem. Należy jednak stwierdzić, że wsparcie dla singli nie ma znamion inwestycji publicznej poza zwiększeniem popytu na materiały budowlane (zamiast tego można wpisać w program nie tylko mieszkania, ale też domy jednorodzinne). Rozszerzenie pomocy rodzinie na singli pokazuje, w jaki sposób PO postrzega swój elektorat. Recepta na kryzys przedstawiona w piątek przez premiera pozostaje daleka od potrzeb polskiej gospodarki, a środki realizacji programu nie budzą zaufania. Dotychczasowa nieskuteczność rządu w realizowaniu planów strategicznych oraz ich niespójność pozwalają odczytywać zaprezentowany projekt jako kolejną prezentację, która ma na celu propagandowy sukces rządu. Także praktyka prowadzenia przez rząd inwestycji publicznych w ostatnich pięciu latach nakazuje ostrożność co do dużych planów inwestycyjnych. Dotychczas ich efektem są niedokończone drogi i fala upadłości przedsiębiorstw budowlanych. Maciej Rapkiewicz Jan Filip Staniłko

Fatalne skutki "poprawności politycznej" Czy grupy interesów kształtując opinię publiczną niwelują nakłady na edukację w efekcie powodując spadek produktywności, a w Polsce hamują proces konwergencji ekonomicznej i prowadzą do likwidacji państwa narodowego? Obecnie żyjemy w świecie wzrostu gospodarczego, jednak katastrofalne wizje dla Polski związane z zapaścią demograficzną każą zastanowić się nad trwałością tego trendu w ogóle. O ile wzrost gospodarczy w dawnych wiekach wiązał się ze wzrostem demograficznym, przy minimalnym, poniżej 0,5% znaczeniu czynnika wzrostu produktywności. Jedynie w krajach zacofanych, które wzbiły się na możliwość konwergencji był on szybszy, gdyż polegał na kopiowaniu obcych bardziej wydajnych wzorów. Przyspieszenie światowej produktywności w krajach przodujących nastąpiło w połowie XVIII wieku w Wlk. Brytanii i USA, przy czym charakterystyczne, że osiągnęło swój szczyt przed kryzysem naftowym około roku 1970, aby po tym okresie spowolnić spadając ostatnio do poziomu zaledwie ok. 30% względem linii trendu. Co charakterystyczne w USA produktywność osiągnęła swoją wysoką pozycję jaką miała w latach 1891-1972 w okresie po upadku komunizmu w latach 1996-2004. Niemniej obecnie innowacyjność świata stanęła w miejscu. Wpływ informatyzacji i komputeryzacji na produktywność krajów przodujących była ogromna w latach 90-tych, ale obecnie się wyczerpała. Mało kto wie że średnioroczny wzrost oczekiwań długości życia w pierwszej połowie XX wieku był trzykrotnie wyższy niż w drugiej połowie dwudziestego wieku. Jeszcze bardziej charakterystyczny jest spadek szybkości podróży, od maksymalnej szybkości konia do samolotu i zatrzymanie się na tym poziomie 50 lat temu. Innowacyjność jest kluczem. Pytanie czy czasem jej spadek nie jest efektem starzenia się społeczeństw i osiągnięcia limitów powszechnej edukacji. A może jest to efekt demoralizacji społeczeństw w połączeniu z olbrzymimi nakładami grup politycznych i biznesu na „ogłupianie” społeczeństw nie mającymi nic wspólnego z wiedzą teoriami tzw. politycznej poprawności – przykładowa konieczność „oziębiania klimatu”. Polska od 20 lat przeżywa jeden z najgorszych swoich okresów w okresie pokoju na przestrzeni swojej tysiącletniej historii, co z punktu widzenia zdiagnozowania przyczyn jest kluczowe. Wydaje się że przyczyna tkwi w słabości elit naszego kraju i ich niskiego poziomu, porównywalnego jedynie do zapaści okresu saskiego. Powszechny wśród nich jest brak wiedzy dotyczącej przyczyn słabości państwa, jak i adekwatnej reakcji na problem jego likwidacji i to zarówno w aspekcie prawnym jak i realnym. Jeśli chodzi o likwidację prawną to nastąpił tak silny proces zaniku instynktu państwowego w ciągu zaledwie paru lat od czasu kiedy to postkomunistyczny premier, ze złamanym kręgosłupem vetował pierwszą wersję Traktatu Lizbońskiego, a liberalna opozycja głosiła hasło „Nicea albo śmierć”, do sytuacji w której przyjęcie Traktatu Lizbońskiego polska prawica ogłosiła jako sukces, a spadkobiercy Narodowej Demokracji usprawiedliwili jego przyjęcie presją ze strony Berlina. Gdy chodzi o procesy realne to grupom zagranicznych interesów udało się przekonać że sami nie jesteśmy w stanie zorganizować sobie życia gospodarczego i dlatego powinniśmy swoje organizacje gospodarcze sprzedać w drodze tzw. prywatyzacji. Przy czym okazuje się że do naszej debaty w sferze dotyczącej sensowności polityki zaciskania pasa na siłę, jak i historycznej o błędach „planu Balcerowicza” włączył się przypadkowo były sekretarz skarbu USA Lawrence Summers, ukazując jak bardzo jesteśmy „ogłupiani” przez różne grupy interesów. Otóż w artykule Financial Times’a „Britain risks a lost decade unless it changes course” pisze on wprost o niebezpieczeństwie zbyt szybkiego równoważenia budżetu grożącego wpadnięcie w spiralę schładzania gospodarki. Na przykładzie Wlk. Brytanii wyjaśnia, że wyższy o zaledwie jeden procent wzrost gospodarczy w ciągu zaledwie pięciu lat pozwala na wzrost poziomu długu względem PKB aż o 10 pkt. procentowych. Powołując się na ekonomiczny efekt histerezy opisuje szkodliwy efekt nadmiernego schładzania gospodarki. Zgodnie z tą teorią, recesja poprzez bezrobocie powoduje trwałą utratę umiejętności jak i ich doskonalenia w procesie pracy. W efekcie nawet w czasach ożywienia gospodarczego lub „boomu” ewentualne wprzęgnięcie do procesu produkcji spowoduje utratę efektywności pracy. Może ona wyjaśnić błędy popełnione w procesie przejścia z komunizmu do kapitalizmu poprzez bankrutowanie funkcjonujących przedsiębiorstw których ludzie nie mieli szansy na przestawienie się na gospodarkę rynkową, ponieważ przedsiębiorstwa nie były w stanie spłacić na raz nadmiernych kredytów jak i od razu rozbudować sprawnych kanałów dystrybucji. W efekcie nastąpiła trwała utrata produktu krajowego jak i umiejętności pracowniczych. Nawet krótkoterminowy wzrost bezrobocia ma tendencję do utrwalania się, a umiejętności które posiadali ulegają zapomnieniu, ponadto kanałem utrzymywania kwalifikacji jest samo wykonywanie pracy, nie wspominając o utracie szkoleń zawodowych i nabywania umiejętności którymi pracownicy są objęci. Summers podkreśla że najlepszym programem strukturalnym wzrostu potencjalnego produktu w przyszłości jest wzrost PKB obecnie. Gdyż silniejsza gospodarka oznacza więcej inwestycji i mniej cięć w komórkach B&R przedsiębiorstw. Oznacza zachowanie kwalifikacji zawodowych jak i pozyskania ich przez młodzież wychodzącą na rynek pracy. Jak i nakierowanie energii przedsiębiorców na ekspansję, a nie na bolesne oszczędności. („A stronger economy means more capital investment and fewer cuts to corporate research and development. It means fewer people lose their connection to good jobs and become addicted to living without work. It means that more young people get first jobs and it means more businesses choose leaders oriented to expansion rather than cost-cutting.”) No cóż porównując straty gospodarki poprzez tolerowanie zachowań kryzysogennych w przedsiębiorstwach do Keynes’a samochodu w którym nawalił iskrownik jest niczym wobec błędów popełnionych względem polskich przedsiębiorstw w procesie transformacji. Wtedy zwalniano posiadających kompetencje techniczne pracowników, pozwalano maszynom zardzewieć tylko dlatego że nie dano czasu na zdobycie kredytu i dotarcie do potencjalnego klienta. A wystarczyło dać czas na zorganizowanie działów sprzedaży, zrestrukturalizowane kapitału poprzez zamianę długu na akcję, a wymieniony iskrownik pozwoliłby na ruszenie gospodarki ze znacznie wyższego poziomu. Takiego racjonalnego działania można byłoby oczekiwać po obiektywnym decydencie. Tylko że takie działanie byłoby nie na rękę wpływowym grupom które w dobie funkcjonowania władzy tzw. „opinii publicznej” muszą „ogłupić” całe społeczeństwa aby przeprowadzić swoje plany. Pytaniem pozostaje czy ten proces antyedukacji nie powoduje ograniczenia wiedzy i logicznego myślenia w innych dziedzinach, prowadząc do zahamowania procesu konwergencji na i na innych polach. Martin Wolf w artykule Financial Times’a “Is the age of unlimited growth over” zastanawia się nad przyczynami spowolnienia produktywności na świecie. Moim zdaniem jej przyczyny są analogiczne wszędzie. Jeśli społeczeństwa nie koncentrują swojej energii na rozwiązywaniu swoich realnych problemów lecz wydumanych, wynikających z kształtowanej przez grupy interesów opinii publicznej, to ich energia i innowacyjność jest błędnie ukierunkowana i nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Na świecie prowadzi to do upadku wzrostu produktywności krajów najbardziej zaawansowanych, a u nas w kraju na pozbawianiu się szans szybkiego zniwelowania różnic w procesie konwergencji i utracie znaczenia w rodzinie narodów.
Cezary Mech

Sponsor Mamy kolejną aferę sponsoringu filmu. Tym razem kręconego przez partnerkę prezesa warszawskiej giełdy, Ludwika Sobolewskiego. Propozycje wsparcia finansowego filmu partnerki szefa giełdy dostały spółki notowane na giełdzie oraz doradcy giełdowi. Żyjemy w kraju niespełnionych producentów filmowych. Najpierw prezydent Gdańska Paweł Adamowicz nawoływał do sponsorowania filmu o Bolku a teraz prezes warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych, Ludwik Sobolewski, nawołuje do sponsorowania filmu swojej partnerki życiowej. Jak informuje nas Rzeczpospolita (Parkiet), współpracownik Ludwika Sobolewskiego wspiera produkcję filmu, w który zaangażowana jest partnerka prezesa warszawskiej giełdy. Propozycje współpracy przy filmie dostały spółki z NewConnect oraz autoryzowani doradcy tego rynku:

http://www.parkiet.com/artykul/7,1286998-Czlonkowie-Rady-Gieldy-sprawdza-Ludwika-Sobolewskiego.html

Nie jest to pierwszy przypadek artystycznego zainteresowania prezesa giełdy utalentowanymi długonogimi blondynkami. Pamiętamy przypadek ukraińskiej specjalistki od tańca na rurze, Weroniki Marczuk-Pazura, która została kilka lat temu prezesem spółki zależnej od warszawskiej giełdy, WSEInfoEngine. Swoją błyskawiczną promocję z parkietu tanecznego na parkiet finansowy Weronika zawdzięczała (zażyłej?) znajomości z prezesem Sobolewskim. Cytat z jej wypowiedzi dla Interii.pl: “Cieszę się, że właściciel spółki (GPW, której prezesem jest Ludwik Sobolewski, przyp. red.) docenił moje dotychczasowe doświadczenie i zdobyte wykształcenie. Myślę, że najmniejsze znaczenie miała tu moja aktywność medialna i kariera telewizyjna". O jakie dokładnie doświadczenie tutaj chodziło? Wygląda na to, że prezes Sobolewski wyraźnie nudzi się w biurze giełdy. Czy zobaczymy go wkrótce, jako prezesa Playboy Polska, jurora “Tańca na Rurze” czy może raczej, jako właściciela agencji modelek?

Giełdowe spółkowanie Czy parkiet warszawskiej giełdy to parkiet taneczny nocnego klubu? Po długonogich blondynkach prezesa Ludwika Sobolewskiego, pojawia się teraz historia drobniejszej brunetki. Oczywiście z geszeftem w tle. Prezesie Sobolewski ostrożniej z tą Viagra! Giełda Papierów Wartościowych w Warszawie miała handlować instrumentami finansowymi a nie przywilejami w zamian za usługi seksualne. Pisaliśmy już o dziwnych podskokach prezesa Sobolewskiego na parkiecie:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/77328,sponsor

Teraz pojawia się nam następna była partnerka prezesa Ludwika Sobolewskiego, która została wprowadzona na parkiet w sensie dosłownym: jej spółka IPO SA, mająca kapitał własny 131 tys PLN uzyskała w debiucie giełdowym wartość 10 milionów PLN. Teraz spółka jest warta 1 milion PLN. Niestety pieniądze się kończą i na koniec II kwartału bieżącego roku spółka IPO SA miała w kasie tylko 1,5 tysiąca PLN. Czy ten krach może mieć coś wspólnego z tym, że pani prezes wyszła w międzyczasie za mąż za innego? Apelujemy do Rady Giełdy o skontrolowanie stanu zdrowia prezesa Sobolewskiego. Nadużywanie Viagry może spowodować poważne skutki uboczne. Także dla giełdy, jako instytucji. Balcerac

Siły obcej mocy W swojej najnowszej książce „Strachy i Lachy”, którą gorąco polecam naszym czytelnikom, profesor Andrzej Nowak zauważa u Polaków znaczące wzmożenie się dwóch lęków: utraty niepodległości i pamięci zarazem. Te dwa wzmagające się lęki ukazały swą siłę szczególnie po 10 kwietnia 2010 roku. To bardzo trafne spostrzeżenie, gdyż sam tylko lęk przed utratą niepodległości jakoś nie może dotrzeć do świadomości znacznej części Polaków. Był dotąd jakby ukryty. Dopiero smoleński zamach ukazał realność lęku zagrożenia utraty niepodległości. Zobaczyliśmy bowiem, że dla rządzących Polską śmierć urzędującego prezydenta, prezydenta na obczyźnie, generałów wszystkich rodzajów wojsk, czołowych polityków, ministrów, prawdziwie patriotycznej elity narodu to problem kilku zaledwie dni narodowej żałoby, po której bezrefleksyjnie oczekiwano powrotu i to szybkiego, do codziennego życia. No bo skoro był to tylko tragiczny wypadek… Można by długo cytować cyniczne wypowiedzi polityków, dla których Smoleńsk, to wszystko, co wydarzyło się tam strasznego, stało się źródłem bardziej ulgi, ucieczki od jakiejkolwiek pamięci, by nie powiedzieć o przykładach nieukrywanej satysfakcji. Albo weźmy choćby ostatnią wypowiedź Teresy Torańskiej, czołowej dziennikarki elit III. Przypomniała ona swoje spotkanie z minister Ewą Kopacz tuż po tragedii smoleńskiej. „Powiedziałam jej, kiedy będzie kopanie?, bo to jest nasza specjalność, przecież lubimy wykopki”. Kulminacja lęku przed utratą niepodległości nastąpiła po Smoleńsku, to wówczas bowiem lęk ten wzmocnił inny, równie silny, lęk przed utratą narodowej pamięci. Ale to przecież Władimir Putin odświeżył nam pamięć, przypominając 1 września 2009 roku na Westerplatte, że najlepszy czas dla Niemiec i Rosji był wtedy, kiedy na mapie Europy nie było miejsca dla Polski, kiedy oba kraje zgodnie ze sobą współpracowały. Putin pominął wówczas traktat Ribbentropp-Mołotow i agresję sowiecką na Polskę, a rozwodził się nad Traktatem Wersalskim jako praźródle niemieckiego nazizmu. Jeszcze wtedy z prawdziwie polskim przemówieniem prezydenta Lecha Kaczyńskiego współgrało przemówienie premiera Donalda Tuska. Po Smoleńsku wtopił się już, wraz z całym rządem, w rosyjską „narrację”. Dzisiejsza współpraca Niemiec i Rosji znowu jest „przykładem” dla Europy. A czym dla Polski? Dla jak wielu dziś Polaków świadomość podziału stref wpływów między tymi państwami, gdy linią rozgraniczającą staje się znowu Wisła, może być źródłem uzasadnionego lęku przed utratą niepodległości? W swoim drugim expose premier Donald Tusk wymienił miejsca, w których powstaną nowe bloki energetyczne: Turów, Opole, Puławy, Blachownia, Stalowa Wola, Jaworzno, Kozienice, Włocławek. Zabrakło Ostrołęki, najdalej wysuniętej na wschód, i największej. Wycofanie się spółki Energa SA z inwestycji energetycznej w Ostrołęce powinno niepokoić nie tylko mieszkańców tego miasta, regionu i Polski północno-wschodniej. W nową elektrownię węglową zainwestowano już 200 milionów złotych. Stworzono obwodnice drogowe, pobudowano nowe linie kolejowe, podpisano umowy na węgiel z kopalni Bogdanka, wycięto setki hektarów lasu. W zaawansowanych planach były nowe bloki mieszkalne, hotele i tysiące nowych miejsc pracy dla regionu z 16-procentowym bezrobociem. Byłoby to przedsięwzięcie wzmacniające istniejące już bloki energetyczne elektrowni w Ostrołęce, które dają łącznie 650 MW mocy dzięki spalaniu węgla kamiennego i biomasy, a skarbowi państwa 7 mln podatków. Władze spółki Energa SA milczą jak zaklęte. Ani zarząd, ani rada nadzorcza nie udzielają żadnych informacji na ten temat, nawet posłom. Nic o decyzji wycofania się z budowy elektrowni nie wiedzą miejscowe władze i lokalna społeczność. Pozostają spekulacje. Jedni mówią, że zamknięcie nowej inwestycji to efekt handlu Polski z Hiszpanią. Ponoć sprzedaliśmy im prawo do emisji 100 mln ton CO2 za 40 mln euro. Inni mówią, że władza chce ukarać w ten sposób cały region za „pisowskie” sympatie. Rzeczywiście Podlasie nie kryje swoich sympatii dla PiS i odwrotnie, gdyż tylko posłowie tej partii starają się szukać powodów tej skrajnie nieracjonalnej, nieefektywnej i szkodliwej dla Polski decyzji rządu. Wyjaśnienie zagadki kryje się w oddalonej o 250 kilometrów na północ od Ostrołęki enklawie królewieckiej, zwanej obwodem kaliningradzkim. Tam właśnie rosyjska spółka Ros-Energy-Atom, już w lutym tego roku, przystąpiła do budowy elektrowni atomowej. Na swoich stronach internetowych zapowiada sprzedaż energii do Polski i na Litwę. Po Smoleńsku decyzja polskiego rządu wycofania się z budowy elektrowni w Ostrołęce nabiera cech racjonalnych, ale dla rosyjskich interesów w Polsce i w całej Europie Środkowej. Wojciech Reszczyński

Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK: Rostowski to kabareciarz i magik od finansów Dzisiejsza sejmowa debata na temat budżetu na przyszły rok, to dowód na to, że ministra Rostowskiego absolutnie nie można traktować poważnie. Można powiedzieć, że przechodzi sam siebie, jako wybitny kabareciarz i jako magik od finansów. Dokonuje, bowiem rzeczy nadprzyrodzonych - potrafi jednocześnie wyciągnąć z kapelusza 700-800 mld zł na inwestycje w przyszłym roku, a z drugiej strony zapewniać, że już pod koniec 2013 r. nastąpi odbicie w gospodarce. Można powiedzieć, że ten budżet na przyszły rok nie ma nic wspólnego z rzeczywistością finansową i gospodarczą - to budżet wirtualny, księżycowy, kompletnie niepoważny i nierealistyczny, a dowodem na to jest to, jak poważne problemy ma pan minister Rostowski, nasz wybitny sztukmistrz z Londynu już z realizacją dochodów podatkowych w budżecie na ten jeszcze rok. Wygląda na to, że tegoroczne wpływy z podatku VAT, najważniejszego podatku dla budżetu państwa, będą niższe aż o 12 mld zł w stosunku do tego co zaplanowano. To absolutna katastrofa finansowa jeśli chodzi o dochody podatkowe. Nie zraża to w niczym pana ministra Rostowskiego - nadal szerokim gestem planuje podatki w przyszłorocznym budżecie, zakłada nawet, że podatek CIT, czyli podatek od przedsiębiorstw, które przecież tak masowo bankrutują już w tym roku - liczba upadłości firm na koniec roku może przekroczyć nawet tysiąc - ale pan minister Rostowski zakłada, że wpływy podatkowe od przedsiębiorstw w przyszłym roku wzrosną aż o 11 procent. To wszystko są absolutne miraże, absolutne bajki, kolejne opowieści o "zielonej wyspie", która przecież na naszych oczach już w tej chwili zamienia się w czarną budżetową dziurę, w ruchome piaski - spada przecież spożycie, spada konsumpcja, zamówienia zagraniczne, eksportowe, gwałtownie słabnie wzrost gospodarczy - trzeba się liczyć z tym, że pod koniec roku  będzie on już na poziomie 1 procenta, a w przyszłym roku może nas czekać nawet recesja. Skąd więc mają się wziąć te gigantyczne dochody w przyszłym roku, czy inwestycje opiewające na dziesiątki czy setki miliardów złotych? Bo chyba rozwiązaniem nie jest to, co zaplanował minister Rostowski w budżecie przyszłorocznym, czyli gigantyczny wzrost kar, mandatów i grzywien i dochodów z tego tytułu aż na poziomie 20 mld zł. Czyżby te 300 nowych fotoradarów nie wystarczyło i trzeba będzie ustawiać po cztery radary na skrzyżowaniu, żeby zasilić budżet w środki finansowe? Widać więc wyraźnie, że pan minister Rostowski nie wyciągnął żadnych wniosków z obecnej sytuacji gospodarczej w strefie euro, w Unii Europejskiej, na świecie. Bo przecież to, co najgorsze przed polską gospodarką, to dopiero przed nami, a niewątpliwie nie jest prawdą też to, co mówi minister Rostowski, że kryzys w Unii Europejskiej i strefie euro został zażegnany. Ten kryzys nadal się rozwija bardzo gwałtownie, na pewno z bardzo negatywnymi skutkami również dla nas. Pan minister zaprezentował swoją starą koncepcję w budżecie na przyszły rok - czyli po nas choćby potop, zadłużajmy się jak długo się tylko da, sprzedawajmy polskie obligacje za tyle, za ile ktoś będzie chciał je kupić - na razie idą jak świeże bułeczki, ponieważ płacimy jedne z najwyższych w Europie odsetek z tego tytułu - są więc chętni, bo gorącego pieniądza na świecie jest dużo - tyle tylko, że obligacje to przecież nowa forma zadłużenia, a długów ci u nas dostatek, bo dług publiczny przekracza już 900 mld zł, dług zagraniczny Polski i Polaków to już blisko 264 mld euro. Koncepcja więc dalszego istnienia, funkcjonowania państwa polskiego polega na dalszym, totalnym zadłużaniu i tu niewątpliwie minister Rostowski jest mistrzem, dlatego że przez pięć ostatnich lat zadłużył nasz kraj w takiej skali, w jakiej zadłużyli nas wszyscy poprzedni ministrowie finansów przez całe 20 lat. To pokazuje skalę niebezpieczeństw, jaką nam się chce zafundować w przyszłym roku. Państwo polskie i tak już nie wykonuje większości swoich obowiązków wobec swoich obywateli, zwłaszcza jeśli chodzi o służbę zdrowia - no bo nie można przecież uznać in vitro za jakieś rozwiązanie dla chorych Polaków. To pokazuje, że tak naprawdę minister Rostowski, wspólnie z premierem chcą nam dalej opowiadać swoją bajkę o zielonej wyspie, choć ta, tak naprawdę zamienia się właśnie w tę czarna, budżetową dziurę, właściwie bez dna. Nie można też poważnie traktować wskaźników budżetowych, no bo minister zakłada na przyszły rok wzrost gospodarki na poziomie 2,2 procenta, kiedy już w drugim kwartale tego roku mieliśmy ten wzrost na poziomie 2,3 procenta, a sytuacja się dramatycznie pogarsza. Wszystkie wskaźniki przecież lecą na łeb na szyję, przed nami gigantyczny wzrost bezrobocia w przyszłym roku, choć minister twierdzi, że ono będzie na poziomie 13 procent - myślę, że raczej będzie ono oscylować w granicach 18 procent. Również zafałszowane są dochody, zafałszowany jest poziom bardzo niskiej inflacji przewidywanej na przyszły rok, kiedy widzimy skalę drożyzny dzisiaj w sklepach, a przed nami przecież podwyżki cen energii elektrycznej, akcyzy, paliw, gazu. To pokazuje kompletne nieliczenie się z rzeczywistością gospodarczą przez obecną koalicję rządową, nieliczenie się z faktami, nieliczenie się z obawami Polaków i właściwie to jest trochę taka drwina z inteligencji Polaków, że dadzą sobie po raz kolejny wcisnąć przysłowiowy kit. Papier jest cierpliwy, oczywiście może pan minister Rostowski zapisać dowolne wskaźniki, tyle tylko, że kolejne miesiące będą weryfikować ten budżet jako nieprawdziwy, niepoważny i nierealistyczny. No cóż, cenę za to, zapłacimy my wszyscy, podatnicy, przedsiębiorcy, sfera budżetowa, bo płace będą spadać, ceny będą rosnąć, a kryzys będzie się pogłębiać. Janusz Szewczak

Ekonomiści sceptycznie o nowym budżecie Sejm rozpoczął dziś dwudniowe posiedzenie. Posiedzenia zdominuje tematyka gospodarcza, posłowie mają się bowiem zająć m.in. projektem ustawy budżetowej na 2013 r. oraz propozycją zmian w ustawie o obrocie instrumentami finansowymi. Przyjęty przez rząd pod koniec września projekt przyszłorocznego budżetu zakłada, że dochody w przyszłym roku wyniosą 299 mld 385 mln 300 tys. zł, a wydatki będą nie wyższe niż 334 mld 950 mln 800 tys. zł. Tym samym deficyt ma nie przekroczyć 35 mld 565 mln 500 tys. zł. Ustalony w projekcie limit wydatków budżetowych na 2013 r. jest wyższy o 1,9 proc. od planowanego na 2012 r. Rząd w projekcie założył, że w przyszłym roku polska gospodarka będzie rozwijać się w tempie 2,2 proc., a średnioroczna inflacja wyniesie 2,7 proc. Ponadto przyjęto, że wzrost spożycia ogółem wyniesie 5 proc. (w ujęciu nominalnym), realny wzrost wynagrodzeń sięgnie 1,9 proc., a zatrudnienie wzrośnie o 0,2 proc. Jednak eksperci BCC - prof. Stanisław Gomułka i Witold Michałek - autorzy opinii do projektu budżetu na 2013 rok - uważają założone w ustawie wzrosty dochodów podatkowych za zawyżone.

"Nawet zakładając, że przewidywany wzrost podatku CIT wyniesie 7,6 procent po wyeliminowaniu skutków zmian systemowych wynikających ze zniesienia obowiązku opłacania tzw. podwójnej zaliczki w grudniu 2012 i pojawienia się zwiększonych dochodów w styczniu 2013 uważamy, że w świetle coraz trudniejszych warunków zewnętrznych dla polskiej gospodarki, powodujących presję w dół na marżę zysku, prognoza jest zawyżona" – piszą ekonomiści BCC.

Ich opinię podzielają przedsiębiorcy. "Obecny rok był rokiem zmian strukturalnych w firmach, koniecznych do przeniesienia się z warunków ostrej konkurencji w latach 2008 - 2011 do warunków bardzo ostrej konkurencji. Będzie trudno o osiągnięcie zakładanych przez rząd wpływów. Większość naszych kontrahentów przewiduje spowolnienie konsumpcji" – argumentuje Marcin Gruchała, prezes spółki logistycznej VGL Group. W podobnym tonie wypowiadają się przedstawiciele Towarzystwa Ekonomistów Polskich. Wskazują oni, że w drugim kwartale tego roku, zyski brutto przedsiębiorstw zatrudniających powyżej 49 osób zmalały w ujęciu rocznym o blisko jedną trzecią. "Przy słabej presji płacowej oraz problemach finansowych przedsiębiorstw w budownictwie, czy też załamaniu się popytu w branży motoryzacyjnej oznaczać to może, że wpływy z podatku CIT mogą być niższe niż zakłada się w Ustawie z tytułu ponownego ponoszenia strat przez przedsiębiorstwa jeszcze w 2012 roku" - czytamy w stanowisku TEP. Wiele wskazuje jednak na to, że rząd liczy na pomoc NBP. "Prognozy rządowe są przeszacowane. Wygląda na to, że dochody z CIT są założone zbyt optymistycznie. Obawiam się, że o kilka miliardów złotych" - ocenia Ryszard Petru, prezes Towarzystwa Ekonomistów Polskich. "Projekt budżetu zakłada, że zyski firm będą większe albo, że gospodarka będzie się szybciej rozwijała. Ale takie błędy się zdarzają i to budżetu nie wywróci" Jak pokazuje praktyka, zapisany w ustawie budżetowej poziom wpływów z tytułu podatku CIT nie zawsze był zbieżny z jej ostatecznym wykonaniem. Portal Money.pl sprawdził, jak wyglądało to w latach 2005-2011. W 2007 roku wystąpił duży, bo ponad 11-procentowy rozdźwięk in plus. Trzy lata później w budżecie nie doszacowano jednak dochodów z tytułu tego podatku na ponad 17 procent, czyli aż 4,5 mld złotych. W pozostałych latach różnice pomiędzy projektem a wykonaniem budżetu były niewielkie lub prawie niezauważalne. Ryszard Petru nie obawia się konieczności nowelizowania budżetu. "Niedobór rzędu kilku miliardów złotych nie jest niebezpieczny. Może zostać zneutralizowany choćby przez zysk NBP" - tłumaczy. W założeniach do przyszłorocznego budżetu wpisano niewielką kwotę zysku przekazywanego do kasy państwa przez NBP - 400 mln złotych. Samo ministerstwo finansów twierdzi, że jest to bardzo bezpieczny poziom i można się spodziewać, że zysk będzie wyższy, ale jednocześnie znacząco niższy, niż 8 mld przekazane w 2012 roku. Ponadto Sejm ma także rozpatrzyć rządowy projekt nowelizacji ustawy o obrocie instrumentami finansowymi. Projekt określa m.in. współpracę oraz wymianę informacji między Komisją Nadzoru Finansowego a europejskimi urzędami nadzoru finansowego odpowiedzialnymi za sektory: bankowości, ubezpieczeń i pracowniczych programów emerytalnych oraz papierów wartościowych. Ajg/ mok/ mow/ money.pl/

Jadwiga Staniszkis: otwarcie PiS-u było impulsem dla zracjonalizowania rządu Tuska Debata PiS-u o bezrobociu okazała się zbyt ogólnikowa. Zabrakło wizji polityki przemysłowej i wskazania sprężyn rozwoju. I nie pokazano - z perspektywy miejsc pracy - ciekawych pomysłów PiS-u z czasów jego własnej kampanii samorządowej. Jakby działacze PiS-u nie pamiętali konkretów z programu własnej partii. A sam Kaczyński był zmęczony, bo rozpoczęło się wożenie go po kraju - pisze Jadwiga Staniszkis w felietonie dla Wirtualnej Polski. Dyktat mocy (jak kiedyś określiłam rządy PO) opiera się na dwóch filarach: prezentowaniu siebie jako jedynego gwaranta porządku i - sieci klientelistycznych zależności wewnątrz (i wokół) upartyjnionego państwa. Oba filary okazują się mniej stabilne niż oczekiwał Tusk. Po pierwsze - skuteczny manewr "profesjonalizacji" rządu (z przesunięciem premiera do drugiego rzędu), przeprowadzony przez środowiska których interesom zagrażała arbitralność i niekompetencja Tuska (a także lekkomyślne branie przez niego zobowiązań w relacjach zewnętrznych), pokazał, że potężny odłam klasy politycznej potrafi walczyć o swoje interesy. I to jemu - w razie potrzeby - służą media. Po drugie, w przestrzeń stworzoną przy okazji tego manewru wkroczył PiS. I w wielu sondażach przegonił PO. Premier wyraźnie wpadł w panikę. Próba odwrócenia uwagi przez wrzucenie przez Kopacz pod obrady parlamentu projektów kontrowersyjnych z perspektywy wartości ujawniła podziały wewnątrz PO. Pomysł premiera, żeby sprawy wrażliwe światopoglądowo regulować przy pomocy nadzwyczajnych "programów" (szczęśliwie wycofał się z "rozporządzeń") tylko te podziały pogłębią. I raz jeszcze przypomni jak wątła jest kultura prawna jego ekipy. Już nie tylko Gowina "duch a nie litera", ale - brak procedur w kluczowych sprawach (w tym - dotyczących UE) i nie rozliczenie urzędników z ich odpowiedzialności. I zarzut zasadniczy: brak dbałości o godność państwa. Obserwujemy dziś dwie logiki. Po pierwsze - grę interesów wewnątrz rządu i w jego otoczce (m.in. o model polityki kadrowej w sektorze publicznym i - ekonomicznej polityki zagranicznej, choćby w kwestii euro). Po drugie - mechanizmy demokratyczne: gdy słabnie rząd wzmacnia się opozycja. Merytoryczne otwarcie PiS-u pokazało, że ta partia też może stać się gwarantem porządku. PiS powinien dalej iść w tym kierunku, pokazując nie tylko konkrety ale też - podobieństwa swego podejścia z fachowcami z ekipy PO. To by pozwoliło jeszcze bardziej izolować i zmarginalizować premiera. Szkoda, że PiS nie pokazał swojego najciekawszego projektu dotyczącego rolnictwa w nowej perspektywie finansowej UE. Z naciskiem na rozwój wsi (i nowe miejsca pracy poza rolnictwem). I dał się wyprzedzić SLD (z bardzo kompetentnym Olejniczakiem). Bo debata PiS-u o bezrobociu okazała się zbyt ogólnikowa. Zabrakło wizji polityki przemysłowej i wskazania sprężyn rozwoju (np. z atakiem na rząd Tuska rozwalający obecnie zbrojeniówkę - Bumar - który mógłby stać się osią sektora technologii podwójnego zastosowania). I nie pokazano - z perspektywy miejsc pracy - ciekawych pomysłów PiS-u z czasów jego własnej kampanii samorządowej. Jakby działacze PiS-u nie pamiętali konkretów z programu własnej partii. A sam Kaczyński był zmęczony, bo rozpoczęło się wożenie go po kraju. Jak w czasie wyborów parlamentarnych - wyprawa pociągiem przez Polskę w ostatnim tygodniu - co przyczyniło się do przegranej. Medialne okienko stworzone przez grę interesów w PO i w jego otoczce już się zamknęło. PiS, aby wygrać, musi się sprężyc. Gdzie jest np. zapowiadany zespół pracujący nad raportem o stanie państwa? Już widać jednak, że merytoryczne otwarcie PiS-u było impulsem dla zracjonalizowania rządu Tuska: patrz choćby sensowny program zmiany funkcjonowania Narodowego Funduszu Zdrowia przedstawiony przez min. Arłukowicza. Sejmowa dyskusja nad projektem budżetu pokazuje ile rząd PO mógłby skorzystać traktując poważnie sugestie opozycji: PiS-u w sprawie finansów samorządów czy Ruchu Palikota co do kosztów państwa i ukrytego sponsorowania zagranicznych banków w Polsce przez wysokie koszty tzw. interchange. A po konferencji niezależnych ekspertów na temat tragedii smoleńskiej Tusk, gdyby był honorowy, powinien zwrócić się do sojuszników w NATO o powołanie międzynarodowej komisji. Inaczej ostatecznie utraci wiarygodność. Jadwiga Staniszkis

Łapanie gruntów łupkowych Na kolejny przekręt związany z gazem łupkowym zwrócił niedawno uwagę Reuters. Powinno to zainteresować wielu w leżącej podobno na łupkach Polsce – nie tylko chętnych do konsumpcji koktailu frackingowego z własnej studni ale przede wszystkim potencjalnych właścicieli areału z łupkami pod spodem niechcących tego degustować. Asumpt do tego przypuszczenia daje prawo Murphy’ego: jeśli możliwy jest gdzieś przekręt to w Polsce z pewnością zostanie on twórczo zastosowany. O przekrętach i przekłamaniach w gazie łupkowym pisaliśmy już wcześniej (Między nami lobbystami, Łupki i głupki). Stricte biorąc, w zasadzie cały gaz łupkowy, przynajmniej jak dotychczas, wygląda w znacznej mierze na jeden wielki przekręt. Jak inaczej kompanie wydobywające gaz łupkowy po cenach średnio przynajmniej 2x wyższych niż rynkowe mogłyby nie bankrutować? Sekret ten wyjaśnią pewnie entuzjaści łupków w dyskusji tak że nie będziemy go tutaj zdradzać. Zdradzimy natomiast co innego – cała hucpa z gazem łupkowym, przynajmniej w Ameryce, wygląda na balonik mniejszy z porównaniu z balonikiem dużo większym jakim jest związana z tym spekulacja gruntami. Złośliwi twierdzą nawet że o to własnie chodzi; gaz może być tylko parawanikiem do tej spekulacji, nie mającej sobie równych od czasów słynnej gorączki złota w Kalifornii w połowie XIX wieku. Królem spekulantów jest król łupków – Chesapeake Energy – która zrobiła spekulacje gruntami centralną częścią swojego biznesplanu. W ostatnich 15 latach kompania kupowała licencje wiertnicze na terenach łupkowych jak oszalała, wydając na nie $31.2 miliarda. Dla porównania 35x większy od niej ExxonMobil wydał na nie w międzyczasie „tylko” $27 miliardów. Jest na to oczywiście odpowiednie uzasadnienie. Wierzymy że ten kto nałapie najwięcej gruntów („landgrabs”) osiągnie konkurencyjną przewagę na dekady podczas gdy inne kompanie nie będą miały dostępu to najlepszych niekonwencjonalnych złóż energii – kompania oświadcza w dokumencie SEC (Securities and Exchange Commission). No więc Chesapeake łapie grunty tak szybko jak tylko może i gdzie tylko może. Wie przy tym dobrze że i w Kalifornii najwięcej na gorączce złota zarobili nie ci co je płukali ze strumienia ale ci co łapali grunty wokół. Przeszkodą w realizacji biznesplanu Chesapeake i innych łapaczy gruntu są niektórzy krnąbrni właściciele gruntów którzy mimo oferowanych im zachęt materialnych nie chcą pić koktailu frackingowego z własnej studni ani mieć jeziorka z pofrackingową mazią w ogródku. Z takimi aspołecznymi typami jest problem ponieważ brak dostępu do ich włości poważnie utrudni przyszłą eksploatację terenów przyległych. Do tej przyszłej eksploatacji może wprawdzie nigdy nie dojść ale już teraz cena opylenia okolicznych gruntów zaleasowanych przez kompanię jest przez tę ich obstrukcję mniejsza. Aspołecznego typa trzeba więc w interesie społecznym zneutralizować i podstępem włączyć jego areał do łupkowego eldorado, nic mu w dodatku nie płacąc. Celowi ubezwłasnowolnienia opornych właścicieli służą odkryte przez Chesapeake archaiczne przepisy prawne o „mineral rights sharing”, powstałe w zupełnie innych okolicznościach prawie 100 lat temu. Stopniowo zapomniano o nich wraz z kończącą się ropą. Teraz zostały one twórczo odkurzone w kontekście łupków. I tak w leżącym na łupkach Teksasie prawo z 1919 chronić miało interesy małych właścicieli roponośnego gruntu ograniczając innym wiercenia zbyt blisko granic ich parceli. To samo w zasadzie dotyczyć powinno gazu łupkowego, tym bardziej że odwierty idą tutaj w dużej części poziomo pod ziemią. Ale… Kłopot w tym że nie była to nigdy gwarancja lecz raczej reguła z możliwymi zwolnieniami podmiotowymi, udzielanymi sporadycznie przez lokalne władze wg. własnego klucza. Niezadowolonym z werdyktu pozostawała kosztowna droga sądowa. Teraz właśnie Chesapeake prawo to twórczo stosuje na masową skalę, pociągając za sobą armię naśladowców. W ciągu ostatnich 7 lat kompanie łupkowe złożyły mianowicie w samym Teksasie aż 3595 podań o odstąpienie od tzw. „reguły 37”, z czego połowę złożyła Chesapeake. Smarowani soczystymi kontrybucjami wyborczymi miejscowi politycy w olbrzymiej większości zgłoszone podania rozpatrują pozytywnie. Czyż łupki nie są przyszłością naszej cywilizacji? I czyż oporna, aspołeczna jednostka może wstrzymywać postęp całej grupy? Oczywiście że nie może. Może co najwyżej, jeśli chce i jeśli ją na to stać, poprotestować sobie trochę w niezależnych sądach. Poza tym jednak może sobie tylko groźnie pokiwać palcem w bucie. Nie ma bramy której nie przeszedłby osioł obładowany złotem. Albo łupkami… Ciekawe jak będzie to wyglądało w wersji polskiej. DwaGrosze

Luźny związek z rzeczywistością budżetu na 2013 rok Wyprzedaż majątku narodowego ma trwać w najlepsze, grabież spółek z dywidendy będzie kontynuowana a jednocześnie majątek państwowy ma być dźwignią dla wielkich narodowych inwestycji. I tak właśnie ekipa Tuska mami Polaków już 5 lat.

1. Dzisiaj w Sejmie odbędzie się pierwsze czytanie projektu ustawy budżetowej na 2013 rok, zgodnie z zapisami w Konstytucji RP, najważniejszego planu finansowego państwa. Niestety zawartość tego dokumentu, sposób prezentacji zamierzeń finansowych rządu w następnym roku kalendarzowym, mają tak luźny związek z rzeczywistością gospodarczą i społeczną, że trudno na poważnie o tych sprawach dyskutować. Co więcej projekt budżetu na 2013 rok, który wpłynął do do Sejmu pod koniec września, nie ma wręcz żadnego związku z zamierzeniami inwestycyjnymi jakie przedstawił premier Tusk w tzw. II expose, co tylko potwierdza, że te ostatnie były przygotowane na kolanie w na początku listopada bez zwracania uwagi, że w planie finansowym na przyszły rok, nie ma żadnych środków na ich realizację.

2. O braku związku tego projektu budżetu z rzeczywistą, dobitnie świadczy jego strona dochodowa. Przy prognozowanym wzroście gospodarczym na poziomie 2,2% PKB (a więc niższym niż w roku bieżącym) minister Rostowski, planuje na 2013 rok wzrost wpływów z PIT aż o 6,2% (wyniosą ok.43 mld zł) z CIT aż o 11,3% (wyniosą ok.20 mld zł), z VAT wprawdzie mniejsze o 4, 4% niż tegoroczne ale jeżeli byśmy wzięli pod uwagę prawdopodobne wielkości wykonane, to jednak wyższe i to o blisko 6 mld zł (wyniosą ok. 126 mld zł), a z akcyzy wzrost o 3,4% (wyniosą ok. 65 mld zł). Ta fikcja dochodowa w podatku PIT i CIT zostanie niestety przeniesiona do wszystkich budżetów samorządowych (prawie 2,5 tysiąca gmin, 314 powiatów i 16 samorządów województw), ponieważ mają one udziały w tych podatkach i minister przekazał im już kwoty jakie otrzymają w ramach tych udziałów, w oczywisty sposób zawyżone. Jeżeli dołożymy do tego gigantyczną fikcję z rynku pracy, a więc stopę bezrobocia w wysokości 13%, w sytuacji kiedy już na koniec tego roku spodziewana jest wyższa, a pierwsze dwa kwartały przyszłego roku będą zdaniem ekspertów dla tego rynku wręcz dramatyczne, to tylko pokazuje czym stał się projekt budżetu dla ekipy premiera Tuska. Podobnie nierealistycznie wyglądają prognozy dochodów niepodatkowych, których ma być prawie 31 mld zł. Prawie 6 mld zł mają przynieść wpłaty z dywidend od spółek skarbu państwa i to oznacza już nie tylko zwyczajny rabunek dochodów tych spółek ale wręcz szkodzenie gospodarowaniu przez nie, majątkiem państwowym. Ponieważ spółki nie będą miały w roku przecież kryzysowym takich zysków aby wpłacić do budżetu tak wysoką dywidendę, nakaże się im sprzedawanie akcji, udziałów w spółkach zależnych, niezależnie od tego jaka będzie koniunktura na te papiery. Do tego dochodzi prognozowanie aż 20 mld zł dochodów z różnych grzywien i opłat co sugeruje, że rządzący oparli dużą część dochodów budżetowych na prognozowaniu masowego łamania prawa przez kierowców samochodów, bo tylko wtedy można się spodziewać aż takiej kwoty wpływów z mandatów karnych.

3. W tej sytuacji strona wydatkowa projektu budżetu, która zawiera maksymalne limity wydatków w poszczególnych częściach budżetu, jest oparta na zupełnie ruchomych piaskach. Na pewno zrealizowane zostaną wydatki sztywne, takie jak dotacje i subwencje w tym dla jednostek samorządu terytorialnego (ok 157 mld zł), wydatki na utrzymanie aparatu państwowego (ok. 63 mld zł), wydatki na obsługę długu publicznego (ok.44 mld zł), czy składka do budżetu UE (ok. 18 mld zł). Pozostałe wydatki są już mniej pewne w tym 16 mld zł wydatków inwestycyjnych, ponieważ to one będą w pierwszej kolejności cięte, kiedy załamią się dochody budżetowe, bowiem deficyt zaplanowany w wysokości 35,6 mld zł nie będzie mógł być zmieniony (chyba że w drodze nowelizacji budżetu).

4. Projekt budżetu na 2013 rok zupełnie kuriozalnie wygląda w zestawieniu z zamierzeniami inwestycyjnymi przedstawionymi przez premiera Tuska w tzw. II expose. Podstawą wydatków inwestycyjnych przedstawionych w tym expose w najbliższych 10 latach miało być uaktywnienie majątku będącego do tej pory w rękach Skarbu Państwa. Tyle tylko, że w projekcie budżetu na 2013 rok jest zapisane prawie 5 mld zł przychodów z prywatyzacji tego majątku i prawie 6 mld dochodów z dywidendy od spółek Skarbu Państwa. Wyprzedaż majątku narodowego ma trwać w najlepsze, grabież spółek z dywidendy będzie kontynuowana a jednocześnie majątek państwowy ma być dźwignią dla wielkich narodowych inwestycji. I tak właśnie ekipa Tuska mami Polaków już 5 lat. Kuźmiuk

Skończmy z "walką z bezrobociem" 150 tysięcy złotych wydane na szkolenia dla małopolskich rolników z zakresu obsługi drabin pokazuje, że walka z bezrobociem służy nie bezrobotnym tylko "znajomym królika". I kosztuje ciężkie miliardy złotych. Sama idea walki z bezrobociem jest zła. Na Onecie czytam dziś artykuł o problemach na rynku pracy. Głównym problemem jest wzrastające bezrobocie. Bez pracy jest 38,7 procenta kobiet przed 35 rokirm życia i 31 procent mężczyzn w tym samym wieku. Socjologowie biją na alarm, młodzi sfrustrowani bezrobotni obwiniają za wszystko państwo i rząd, związki zawodowe walczą o prawa pracownicze, a urzędnicy wszem i wobec zapewniają jak to bardzo troszczą się o zmianę tej sytuacji. A ludzie przedsiębiorczy... pukają się po głowach. Przypomina mi się historia z Małopolski sprzed miesiąca czy dwóch. Lokalny urząd pracy (chyba w Tarnowie, albo w okolicach) zapłacił 150 tysięcy złotych firmie, która zorganizowała szkolenia dla rolników z zakresu... obsługi drabin. Na szkolenie nie przyszedł... nikt, ale organizator pieniądze dostał. Afera wybuchła, gdy sprawę opisała lokalna prasa. Skandal jednak szybko przycichł. Ile jest w całej Polsce tego typu "szkoleń", które opłacane są z pieniędzy podatnika? W ramach "walki z bezrobociem". System "walki z bezrobociem" wygląda tak: państwo zabiera nam pieniądze w podatkach, akcyzach, grzywnach, mandatach i gdzie się jeszcze tylko da. Potem za te pieniądze tworzy urzędy "walczące z bezrobociem", które zatrudniają mnóstwo "samych swoich" - znajomych królika, a tym trzeba płacić pensje. Więc są koszty. Ci "znajomi królika" wydają bezsenswone przepisy, w wyniku których ogranicza się swobodę działalności przedsiębiorstw (przedsiębiorca, zamiast zająć się rozwijaniem firmy, musi tracić czas na przestrzegaie kretyńskich przepisów). Co gorsza: mają też do dyspozycji publiczne pieniądze, które wydają na finansowanie różnych kretyńskich inicjatyw takich właśnie jak wspomniane szkolenie na temat używania drabin. Daję głowę, że ten, kto to szkolenie przeprowadził, musiał dać urzędnikowi łapówkę. O ile na wolnym rynku wzrasta wartość pracownika, który legitymuje się certyfikatem ukończenia szkolenia z obsługi drabin? Nie wzrasta, lecz spada. Gdyby do mnie zgłosił się do pracy człowiek z takim certyfikatem - pogoniłbym głupka natychmiast. I pewnie tak samo zachowałaby się większość pracodawców. Kandydat do pracy ma znać się na tym, co ma robić, ma umieć sprzedawać, znać języki, być kreatywny, ambitny, zaradny. A nie ma posiadać niepotrzebnych papierów. Cała "walka z bezrobociem" polega właśnie na wydawaniu gigatycznych pieniędzy publicznych na cele zupełnie niepotrzebne. Bezrobotni chodzą po urzędach pracy, gdzie nie ma dla nich żadnych ofert. Chodzą na szkolenia, które nie mają sensu, ale dają papier umożliwiający staranie się o zasiłki. A te szkolenia znowu organizują "sami swoi" znajomi królika. I tak błędne koło się zamyka. "Walka z bezrobociem" nie służy bezrobotnym tylko cwaniaczkom, którzy na tej "walce" zarabiają ciężkie miliony złotych. Recepta na bezrobocie jest inna. Po pierwsze: należy radykalnie zmniejszyć wszelkie obciążenia fiskalne (podatki, grzywny, akcyzy), przez co spadną ceny. Będziemy mieli więcej pieniędzy w portfelach, więc będziemy wydawać, nakręcimy w ten sposób koniunkturę gospodarczą, a producenci będą musieli zatrudnić nowe osoby, by więcej oferować. Po drugie: należy zmniejszyć koszty pracy, likwidując obowiązek płacenia na ZUS. Wówczas pracodawcom bardziej będzie opłacało się zatrudniać nowe osoby. Po trzecie wreszcie i najważniejsze: trzeba zlikwidować całą biurokrację zajmującą się "walką z bezrobociem", oraz unieważnić wszelkie wymyślone przez nią przepisy. Co równie ważne - trzeba przestać na ten cel wydawać pieniądze. Pieniądze te pozostaną w nasyzch kieszeniach, a my wydamy je na rzeczy potrzebne, napędzając tym samym gospodarkę. Armia urzędników również zajmie się czymś konstruktywnym, a nie wypełnianiem bezsensownych papierów i wymyślaniem idiotycznych przepisów. No i - co równie ważne - zniknie jedna z barier tamujących przedsięborczość, co pomoże przedsiębiorcom rozwijać swoje firmy. W każdym innym wypadku bezrobocie będzie rosło ku uciesze cwaniaków, którzy na "walce z bezrobociem" robią złoty interes. Szymowski

Pawlak dąży do zniszczenia przemysłu gier komputerowych Pech chciał ,że wybitny polski grafik komputerowy, prawie zdobywca Oskara za niesamowity film „ Katedra „ do książki Dukaja nie posłuchał dobrej rady Tuska, aby zostać spawaczem Pech chciał ,że wybitny polski grafik komputerowy, prawie zdobywca Oskara za niesamowity film „ Katedra „ do książki Dukaja nie posłuchał dobrej rady Tuska, aby zostać spawaczem . Do tego powinien znać jak radzi Tusk spawaczom i innym robotnikom język obcy , najlepiej niemiecki . Bo gdyby Bagiński i jego koledzy błyskawicznie podbijający światowy rynek zamiast studiować i uczyć się zostali spawaczami , najlepiej w jakiejś fabryce niemieckie , no bo po co Tusk radzi spawaczom znać język obcy to problemu by nie było.

W kraju eksportującym spawaczy i innych niewykwalifikowanych robotników do fabryk całej Europy tak być nie może . Jeszcze Polakom w głowach się poprzewraca i zamiast do zawodówek z językiem niemieckim jak radzi Tusk będą się dalej chcieli uczyć się i studiować. Czarną robotę kilera branży otrzymał Pawlak . („ triumf Tuska . Już za rok polski robol tańszy od chińskiego” .(więcej)

Do tej pory polski świetnie rozwijający się przemysł gier miał szczęście. Bo żaden urzędas, czy politykier nie zorientował się ,że można „wspierać” tą branżę . Ale wszystko co dobre się kończy. Już za chwilę tysiące urzędasów zaczną wspierać Polaków już będących w światowej czołówce . Aby zobaczyć czym to się skończy najlepiej przyjrzeć się polskiej kinematografii Kinematografii , o którą urzędasy się interesują, o która dbają , która wspierają , promują. Urzędasom zniszczenie polskiego filmu nie wystarczy . Teraz Pawlak chce zniszczyć przemysł gier komputerowych Jak to możliwe ze rząd Tuska chce wyeliminować Polaków ze światowej „ gry”. Bardzo prosto . Tam gdzie pojawi się urzędas II Komuny tam zaraz zacznie unosić się smród korupcji, nepotyzmu , kumoterstwa . Dotacje dostaną nie najlepsze firmy , ale powiązane z ministerstwem . Urzędasy zaczną tworzyć skomplikowanych przepisów, w tym na przykład co proponuje Hajdarowicz obniżenie podatku od ...nieruchomości Dlaczego firmom IT najpilniejsze jest obniżenie akurat podatku od nieruchomości ? Firmom IT może nie potrzebne, ale Hajdarowiczowi tak Teraz sytuacja jest prosta. Najlepsza firm ma najwięcej pieniędzy. Ma najwięcej pieniędzy ponieważ jej produktu sprzedają się najlepiej . Zatrudnia najlepszych informatyków, grafików, marketingowców , menadżerów. Konkurencja wymusza najlepsze wykorzystanie zasobów finansowych i talentów ludzkich . Ponieważ branża się rozwija i dobrze płaci najzdolniejsi uczą się i rozwijają swoje zdolności w kierunku grafiki i programowania .( na czym cierpi spawalnictwo Tuska) Ponieważ jest dużo specjalistów rozwija się cała branża IT. (na czym cierpi branża spawalnicza Tuska) Uwierzcie mi , Tusk i Pawlak rozwali to z łatwością . Najwięcej pieniędzy będzie miała ta firma, która ma największe dotacje i ulgi . Regulacje , ulgi i dotacje , będą pisane pod konkretne firmy Dlatego szybko w tej branży pojawią się kapitaliści państwowi , firmy de facto prowadzone przez przestępców w białych żerujący na dotacjach,m ulgach , zamówieniach rządowych, generalnie na społeczeństwie , na Polakach . Już widzimy zwolnienia podatkowe od …..nieruchomości . Te firmy wygrają dotacje na słabe projekty, zabiorą z rynku najlepszych i nie odniosą żadnego sukcesu . A dobre projekty i dobre firmy nie będą mogły konkurować o ludzi ze słabymi , ale dotowanymi firmami . Branża zacznie podupadać . Tak jak polski przemysł filmowy. Najlepsi i najbardziej doświadczeni graficy i informatycy wyjadą za granice , a reszta przekwalifikuje się ...na spawaczy Tuska Już teraz największe korzyści na wspieraniu IT mają urzędasy, którzy potworzyli różne fundacje , wydaja publiczne pieniądze na bezsensowne konferencje . Będące faktycznie wycieczkami i imprezami . Na które zapraszają „najwybitniejszych” specjalistów od branży IT , czyli …. urzędasów i lobbystów , którzy mogą na nich poocierać się o urzędnika ministerstwa , czy nawet samego ministra. Jeżeli Pawlak i Tusk zrealizują swój plan „wsparcia „urzędasami rynku produkcji gier komputerowych , to wystarczy im 5 lat , aby go zniszczyć „Utrudniony dostęp do finansowania, złe prawo oraz słabe wsparcie ze strony instytucji państwowych to - zdaniem przedstawicieli firm produkujących gry komputerowe - główne bariery hamujące rozwój tej branży w Polsce – donosi "Rzeczpospolita". „....”"W Polsce, z powodu regulacji prawnych, twórcy nie mogą korzystać z bardzo popularnego na świecie źródła finansowania, jakim jest finansowanie społecznościowe, tzw. crowd funding" - wylicza Wojciech Ozimek „...”Polski rząd chce, żeby produkcja gier komputerowych odgrywała coraz większą rolę w gospodarce. "Wytwórcy gier przetwarzają fantazje i marzenia na prawdziwe pieniądze Dlatego zostali wprowadzeni na listę branż, które mają być silną stroną naszej gospodarki" - mówi Waldemar Pawlak, wicepremier i minister gospodarki. „....(źródło)

„Innowacje oraz współpraca biznesu i nauki były głównymi tematami III Forum Nowej Gospodarki, które odbyło się w Krakowie 18–19 października „....”Forum Nowej Gospodarki to platforma współpracy środowisk akademickich, gospodarczych i administracji publicznej, głównie z Górnego Śląska oraz Małopolski. „.....”Małopolska i Górny Śląsk uzupełniają się. Rozpoczęliśmy współpracę, żeby nie konkurować, bo konkurencja nie przynosiła pożytku żadnej ze stron. Oba województwa wytwarzają 20 proc. PKB, a rejestruje się w nich 30 proc. patentów. Południe Polski może stać się centrum innowacyjności i kreatywności – mówił Marek Sowa, marszałek województwa małopolskiego. „.....”Gdy zabraknie tysięcy unijnych kroplówek, to przedsiębiorcy, którzy oparli swoją działalność na dotacjach, zginą. Do przedsiębiorczości potrzebne są wizja i żyłka hazardzisty. Administracyjnie ciężko stworzyć biznes. Warunki do innowacji muszą być bardziej systemowe. Może warto obniżyć podatek od nieruchomości dla innowacyjnych przedsiębiorstw? – pytał Hajdarowicz. Główny wykład pierwszego dnia Forum wygłosił Olgierd Dziekoński, sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta RP. Dotyczył wyzwań, potencjałów i determinantów rozwoju Polski. Zabiegi obu województw wpisują się bowiem w szerszy problem niskiego poziomu „....(źródło)

Marek Mojsiewicz

List otwarty do naukowców konferencji smoleńskiej Dziękuję za Waszą odwagę, determinację i siłę charakteru – co zaowocowało wydarzeniem jakim jest I naukowa konferencja smoleńska. To wydarzenie bez precedensu – żeby publicznie i za własne środki grono prawych ludzi postanowiło UDOWODNIĆ kłamstwa przedstawicieli państwa polskiego i rosyjskiego w tak śmiertelnie poważnej sprawie. Zaryzykowaliście bardzo wiele – i należy Wam się wszystkim najwyższe uznanie. Chciałbym podzielić się z Państwem jedną refleksją pod Waszą rozwagę:

Udowodniliście Państwo, że szczątki samolotu, które znalazły się na polanie pod smoleńskim lotniskiem 10.04.2010 roku NIE ZNALAZŁY SIĘ TAM w wyniku nieudanej próby lądowania zakończonej rozbiciem samolotu o ziemię.
"Każdy kto choć trochę zna się na mechanice, wie że ten samolot nie uderzył w ziemię, a został zniszczony przez siły działające wewnątrz kadłuba. Ustalenia komisji MAK i Millera są niewiarygodne" -powiedział podczas pierwszej, naukowej konferencji nt katastrofy smoleńskiej jeden z koordynatorów przedsięwzięcia prof. Piotr Witakowski (AGH) Ale mam wrażenie, że ten dowód prowadzi wszystkich Państwa do jednego tylko wniosku: że wybuchy musiały nastąpić w powietrzu. Innymi słowy ograniczyliście Państwo swoje badania i wnioskowanie (może się mylę) do odpowiedzi na pytanie: w jaki sposób samolot prezydencki z polską delegacją mógł się znaleźć na smoleńskiej polanie w takim stanie?
A jeśli to nie ten samolot?

A jeśli szczątki na smoleńskiej polanie – to NIE SĄ szczątki samolotu, którym podróżowała polska delegacja prezydencka?

A jeśli badacie Państwo szczątki nie tego samolotu, którym leciał prezydent Lech Kaczyński wraz z polską delegacją 10.04.2012 roku?
Czy wtedy znaki zapytania, które z pewnością Państwo napotkaliście – nie znikają? Istnieje przecież możliwość, że to co badacie to są szczątki jakiegoś innego samolotu, który został zniszczony wcześniej niż 10 kwietnia poprzez kontrolowaną eksplozję (tak jak wyburza się budynki) – lub innymi siłami wewnątrz kadłuba - co w rzeczy samej udowodniliście. Zniszczony a następnie porozkładany na polanie pod smoleńskim lotniskiem. Tymczasem los samolotu z prezydencką delegacją jest tak naprawdę nieznany – a jedyne co wiemy, to że cała delegacja nie żyje i jedyne co „dostaliśmy” z powrotem z tamtego samolotu – to ciała w zalutowanych trumnach.

Czy braliście/bierzecie Państwo taką możliwość pod uwagę? Mówiąc wprost, czy rozważaliście możliwość, że zbadaliście i odkryliście prawdę, jak został zniszczony samolot znajdujący się 10.04.2010 roku na polanie pod smoleńskim lotniskiem – ale jednocześnie, że to nie jest ten samolot, którym leciała polska delegacja? Zwracam Państwa uwagę na fakt, że hipoteza wybuchów wewnątrz samolotu znalezionego na smoleńskiej polanie – oraz hipoteza inscenizacji sfingowanej „katastrofy” pod Smoleńskiem – nie są ze sobą sprzeczne, nie wykluczają się – tylko są KOMPLEMENTARNE, pasują do siebie jak 2 klocki tej samej układanki. Bo to, że żadnego „wypadku” SPREPAROWANEGO i przedstawionego w raportach MAK i komisji Millera NIE BYŁO – również Państwo udowodniliście podczas konferencji! A odpowiedzi na pytania:

1) dlaczego dwa sąsiadujące państwa wspólnie KŁAMIĄ w sprawie sfingowanej katastrofy lotniczej, której nie było,

2) i dlaczego to oczywiste kłamstwo stręczą nam wszystkie główne media – są przerażające, niezależnie od tego jak naprawdę zginęło 96 Polaków lecących do Katynia 10.04.2010 Bo na pewno nie zginęli w wyniku zderzenia z brzozą przy próbie lądowania – co wszystkimi siłami ktoś próbuje nam zaszczepić i zakodować w głowach od ponad 2 lat... Jeszcze raz Państwu dziękuję za wszystko co robicie w celu poznania prawdy o 10.04.2010. Niech Bóg ma nas wszystkich w opiece...
PS. proszę Czytających te słowa o przekazanie tego listu osobom zaangażowanym w Konferencję Smoleńską i dochodzenie do prawdy o 10.04.2010 - jeśli ktoś ma taką możliwość. Dziękuję.

Konferencja naukowa: tupolewa zniszczył wybuch Zgodnie z aktualnym stanem badań najbardziej prawdopodobna jest hipoteza wybuchu – przyznali niezależni naukowcy z polskich uczelni technicznych, potwierdzając tym samym ustalenia ekspertów zespołu Antoniego Macierewicza. Po raz pierwszy wskazano także, gdzie w tupolewie znajdował się materiał wybuchowy. Ponad 100 polskich profesorów z uczelni technicznych postanowiło na własną rękę, wykorzystując nauki ścisłe, wyjaśnić przebieg tragicznego lotu Tu-154M 10 kwietnia 2010 r. Wczoraj odbyła się pierwsza, inauguracyjna konferencja na ten temat. Trwała kilkanaście godzin, a zaczęła się minutą ciszy – naukowcy uczcili pamięć ofiar.

– Konferencja ma charakter apolityczny. Jako uczeni staramy się dociec prawdy o katastrofie, jej przyczynach, przebiegu i skutkach, na razie posługując się matematyką, fizyką, chemią i dziedzinami pokrewnymi – mówił, rozpoczynając konferencję, prof. Jacek Rońda z Akademii Górniczo-Hutniczej.

Wielopunktowy wybuch Dokonując analizy zniszczenia małego fragmentu Tu-154M o nr. 101, prof. Jan Obrębski z Politechniki Warszawskiej stwierdził, że przyczyną katastrofy musiał być wielopunktowy wybuch. Naukowiec badał też duży fragment oderwanego poszycia maszyny. Dowodził, że zostało ono rozerwane od wewnątrz. – Zniszczenia pochodzą według mnie od eksplozji. Im dłużej to oglądam, tym bardziej jestem pewny – mówił prof. Obrębski. Jak konkludował: Można podejrzewać, że była to dobrze przygotowana, wielopunktowa eksplozja, która m.in. odcięła skrzydło.

Badający pobrane na miejscu katastrofy próbki materiałowe prof. Wojciech Fabianowski z Politechniki Warszawskiej stwierdził natomiast, że bez zbadania większej ich liczby i wiedzy o właściwym składzie badanych materiałów, nawet metodami mikroskopii elektronowej i mikroanalizy rentgenowskiej nie sposób jednoznacznie orzec, czy na pokładzie nie doszło do wybuchu, np. bomby paliwowo-powietrznej. Prof. Chris Cieszewski z University of Georgia podczas prezentacji swoich badań analizował zniszczenia drzewostanu oraz rozrzucenie szczątków samolotu na podstawie zdjęć satelitarnych miejsca katastrofy. Ekspert doszedł do wniosku, że fragmenty Tu-154M sugerują wystąpienie eksplozji poprzedzającej katastrofę. Naukowiec uważa także, że wygląd miejsca wypadku i położenie szczątków zmieniało się w wyniku manipulacji.

Rozczarowanie MAK-iem i komisją Millera – Każdy z nas w ślubowaniu doktorskim przyrzekał, że będzie dociekał prawdy nawet wtedy, gdy nie będzie ona wygodna dla wielu ludzi – i to jest nasz obowiązek – rozpoczął konferencję jeden z jej współorganizatorów prof. Piotr Witakowski. Odniósł się w ten sposób do dotychczasowych ustaleń rosyjskich i rządowych w tej sprawie. Przyznał, że „środowisko naukowe zdominowało bardzo duże rozczarowanie tym, jak do tej pory badano tragedię”. Profesor zwrócił uwagę na luki w metodologii analizowania przez MAK i tzw. komisję Millera przebiegu katastrofy. Z pięciu etapów hipotezy – trajektorii do brzozy, uderzenia w brzozę, lotu między brzozą a ziemią, uderzenia w ziemię i przemieszczania się fragmentów w wyniku rozpadu, przeanalizowano bowiem naukowo tylko pierwszy i trzeci etap, i to też tylko według niektórych rejestratorów pokładowych. Podkreślił, że badań na temat pozostałych etapów nie przeprowadzono. O brakach w dokumentacji mówił także prof. Jacek Gieras z Uniwersytetu Technologicznego w Bydgoszczy, wskazując, że do tej pory nie przeprowadzono żadnych poważnych analiz komponentów elektrycznych, m.in. generatorów, silników elektrycznych czy kabli tupolewa. Ekspert przypomniał, że po katastrofie zbadano jedynie żarówki podświetlające kokpit. Głos podczas konferencji zabrali także eksperci zespołu parlamentarnego ds. badania katastrofy smoleńskiej pod przewodnictwem posła Antoniego Macierewicza. W trakcie swojego wystąpienia prof. Grzegorz Szuladziński przekonywał, że gdyby doszło do zderzenia, to skrzydło samolotu jest mocniejsze niż brzoza i to ono ścięłoby drzewo, a nie na odwrót. Udowadniał, że do uszkodzenia kadłuba Tu-154M wystarcza stosunkowo niewielka ilość materiału wybuchowego. Przytaczał także swoje wcześniejsze ustalenia. – Jest bardzo bogaty materiał filmowy, fotograficzny i rzeczowy, który aż krzyczy, że wybuch miał miejsce – konkludował profesor.

To dopiero początek badań Swoje badania przedstawił także po raz kolejny prof. Kazimierz Nowaczyk z  Uniwersytetu w Maryland, przekonując, że nawet z danych przedstawionych w raportach MAK u i komisji Millera wynika, że  tupolew przeleciał nad brzozą, a nie w nią uderzył. Profesor Wiesław Binienda z Uniwersytetu w Akron przedstawił symulacje komputerowe lotu tupolewa za pomocą specjalistycznych programów. Także i on dowodził eksplozji.

– Potwierdziły się nie tylko dotychczasowe ustalenia zespołu parlamentarnego, ale przedstawiono nowe, szczegółowe badania potwierdzające, że na pokładzie tupolewa miał miejsce wybuch. Prof. Obrębski dotarł do nieznanych nam dotychczas szczątków samolotu i zidentyfikował miejsca umieszczenia ładunku wybuchowego – komentował w rozmowie z „Codzienną” Antoni Macierewicz. Jak podkreślił, zespół parlamentarny już rok temu wskazywał, że przyczyną katastrofy były dwa wstrząsy. Prof. Piotr Witakowski, zapowiedział, że konferencja dopiero zaczyna cały proces badawczy katastrofy smoleńskiej. Kolejna konferencja odbędzie się za rok. Wówczas organizatorzy zwrócą się także do innych środowisk naukowych – medyków, prawników, politologów, żeby również przygotowali swoje analizy. Konferencja została sfinansowana przez uczestników. Ich zdaniem przyjęcie pieniędzy od sponsorów mogłoby sprawić, że efekty badań przedstawione w referatach, byłyby podważane jako pozbawione niezależności. Katarzyna Pawlak

Dzięki nim jesteśmy bliżej prawdy Naukowcy, którzy wzięli udział w konferencji smoleńskiej, to ludzie z poważnym dorobkiem naukowym lub technicznym. Nic więc dziwnego, że media, których znakiem firmowym stało się kłamstwo smoleńskie, musiały to znaczące wydarzenie przemilczeć. „Gazeta Polska” przedstawia sylwetki wybranych prelegentów.
Wacław Berczyński – inżynier, konstruktor Działu Wojskowo-Kosmicznego Boeinga, wieloletni pracownik innych koncernów lotniczych. Absolwent Politechniki Łódzkiej, pracował na tej uczelni w Katedrze Techniki Mechanicznej. Doktoryzował się na podstawie pracy o metodzie elementów skończonych – tej samej, której użył prof. Binienda do badania, czy brzoza mogła złamać skrzydło Tu-154. Pracował na Concordia University w Montrealu, gdzie zajmował się materiałami kompozytowymi. Specjalista od konstrukcji samolotów i śmigłowców (kadłubów i skrzydeł). Na konferencji smoleńskiej wygłosił referat pt. „Analiza wytrzymałościowa elementów struktury Tu-154”.
Wiesław Binienda – doktor inżynierii mechanicznej, profesor, wykładowca i dziekan Wydziału Inżynierii Cywilnej w Kolegium Inżynierii University of Akron w USA. Redaktor naczelny kwartalnika naukowego „Journal of Aerospace Engineering”, wydawanego przez American Society of Civil Engineers. Autor licznych publikacji naukowych, specjalista od inżynierii materiałowej, metod obliczeniowych w fizyce ciała stałego i ich zastosowań w lotnictwie i astronautyce (mechanika pękania materiałów złożonych, analiza elementów skończonych, analiza dynamiczna problemów udarowych, analiza zmęczeniowa, analiza związana z płynięciem materiałów). Laureat wielu nagród, w tym przyznawanych przez NASA (m.in. NASA „Turning Goals Into Reality Award” w 2004 r. za udział w badaniach dotyczących poprawy bezpieczeństwa w konstrukcjach silników odrzutowych, w tym silnika GEnx. Ekspert zespołu Antoniego Macierewicza. Na konferencji smoleńskiej wygłosił referat pt. „Symulacje komputerowe za pomocą programów LSDyna3D oraz CFX, weryfikujące przyczyny katastrofy samolotu Tu-154M w Smoleńsku”.
Chris Cieszewski – amerykański naukowiec polskiego pochodzenia. Profesor i wykładowca w Warnell School of Forestry and Natural Resources University of Georgia w Stanach Zjednoczonych. Absolwent studiów na University of British Columbia w Kanadzie w zakresie modelowania i analizy ilościowej. Uzyskał stopień naukowy doktora w zakresie biometrii leśnej na University of Alberta w Kanadzie. Wchodzi w skład komitetów redakcyjnych pięciu międzynarodowych czasopism naukowych i pracuje jako recenzent dla 23 międzynarodowych czasopism naukowych. Na konferencji smoleńskiej wygłosił referat pt. „Szczegółowa analiza porównawcza terenu leśnego przy użyciu zdjęć satelitarnych wysokiej rozdzielczości”.
Marek Czachor – doktor habilitowany nauk fizycznych ze specjalnością fizyka teoretyczna, profesor nadzwyczajny w Katedrze Fizyki Teoretycznej i Informatyki Kwantowej na Wydziale Fizyki Technicznej i Matematyki Stosowanej Politechniki Gdańskiej. Ekspert zespołu parlamentarnego ds. katastrofy smoleńskiej. Na konferencji smoleńskiej wygłosił referat pt. „Testy niszczące samolotów Douglas DC-7 i Lockheed Constellation a katastrofa Tu-154M w Smoleńsku”.
Wojciech Fabianowski  - adiunkt na Wydziale Chemicznym Politechniki Warszawskiej, gdzie się doktoryzował. Prowadził wiele prac badawczych, dotyczących m.in. biomateriałów, polimerów i laminatów. Jan Jaworski - szef Laboratorium Elektrochemii Organicznej na Wydziale Chemii Uniwersytetu Warszawskiego, profesor. Autor wielu nagród, w tym nagrody Polskiego Towarzystwa Chemicznego za najlepszą publikację w „Wiadomościach Chemicznych”. Na Konferencji Smoleńskiej wygłosił przygotowany wraz z dr. Fabianowskim referat pt. „Charakteryzacja próbek 1-5 metodami mikroskopii elektronowej i mikroanalizy rentgenowskiej”.
Andrzej Flaga – profesor zwyczajny i kierownik Katedry Mechaniki Budowli Politechniki Lubelskiej. Główny organizator i realizator, a obecnie kierownik unikatowego w kraju Laboratorium Inżynierii Wiatrowej z tunelem aerodynamicznym z warstwą przyścienną Politechniki Krakowskiej. Specjalista w dziedzinie aerodynamiki i dynamiki budowli, inżynierii wiatrowej i wpływów środowiskowych na budowle i ludzi. Na konferencji smoleńskiej wygłosił referat pt. „O potrzebie i możliwościach przeprowadzenia badań modelowych w tunelu aerodynamicznym Politechniki Krakowskiej potwierdzających hipotezę zniszczenia samolotu Tu-154M pod Smoleńskiem przez rozerwanie samolotu w powietrzu”.
Jacek F. Gieras – profesor tytularny, zdobył międzynarodowe uznanie jako specjalista w dziedzinie maszyn elektrycznych, elektromagnetyzmu, mechatroniki oraz napędów elektrycznych. W 1996 r. otrzymał prestiżową Katedrę Inżynierii Systemów Transportowych na Uniwersytecie w Tokio. Autor siedmiu książek (wydanych m.in. przez Oxford University Press), ponad 240 artykułów naukowo-technicznych oraz 53 patentów, kierownik dużych projektów przemysłowych. Absolwent Wydziału Elektrycznego Politechniki Łódzkiej. Wykładał nie tylko w Japonii, ale też w USA, Kanadzie i Korei Płd. Na konferencji smoleńskiej wygłosił dwa referaty: „Ocena, technika badań oraz możliwość awarii systemu elektroenergetycznego samolotu Tu-154M” oraz „Hipoteza eksplozji w zewnętrznym zbiorniku paliwa lewego skrzydła na skutek zapłonu elektrycznego mieszanki paliwo-powietrze”.
Kazimierz Nowaczyk – fizyk pracujący w USA (specjalność: spektroskopia molekularna), obecnie assistant professor (adiunkt) w Centrum Spektroskopii Fluorescencyjnej na Wydziale Biochemii i Biologii Molekularnej Szkoły Medycznej University of Maryland w Baltimore w Stanach Zjednoczonych. Szef grupy ekspertów zespołu parlamentarnego ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej. Na konferencji smoleńskiej wygłosił referat pt. „Analiza zapisów urządzeń TAWS i FMS firmy Universal Avionics System Corporation zainstalowanych w rządowym samolocie Tu-154M nr 101”.
Jan Obrębski – profesor zwyczajny Politechniki Warszawskiej na Wydziale Inżynierii Lądowej w Instytucie Inżynierii Budowlanej. Specjalista w zakresie mechaniki i budownictwa (mechanika budowli, mechanika lekkich konstrukcji przestrzennych, mechanika prętów cienkościennych, metody komputerowe, wytrzymałość materiałów). Wcześniej pracował m.in. w Instytucie Mechaniki Konstrukcji Inżynierskich oraz w Zakładzie Wytrzymałości Materiałów, Teorii Sprężystości i Plastyczności na Politechnice Warszawskiej. Autor wielu cenionych publikacji naukowych. Na konferencji smoleńskiej wygłosił referat pt. „Opis sposobu zniszczenia małego fragmentu Tu-154 nr 101”.
Grzegorz Szuladziński – absolwent Politechniki Warszawskiej (ukończył prestiżowy Wydział Mechaniczny Energetyki i Lotnictwa), w 1973 r. doktoryzował się z mechaniki struktur na amerykańskim University of South California (absolwentem tej uczelni był m.in. słynny kosmonauta Neil Armstrong, pierwszy człowiek na Księżycu). Do 1980 r. pracował w Stanach Zjednoczonych, zajmując się m.in. technologiami lotniczymi i kosmonautycznymi. Wśród wielu jego projektów można wymienić komputerowe symulacje zdarzeń sejsmicznych, mające na celu bezpieczeństwo obiektów nuklearnych. W 1981 r. dr Szuladziński przeniósł się do Australii, gdzie do dziś prowadzi prace nad procesami rozpadu, dynamiką konstrukcji, odkształceniami itd. w lotnictwie, budownictwie i energetyce. Ekspert zespołu Antoniego Macierewicza; ma na swoim koncie dwie książki i wiele artykułów, jest członkiem kilku stowarzyszeń inżynieryjnych w USA i Australii. Od lat 90. wykonuje złożone komputerowe symulacje takich zjawisk jak rozbijanie skał przy użyciu materiałów wybuchowych, rozrywanie metali oraz niszczenie budynków. Na konferencji smoleńskiej wygłosił referat pt. „Niektóre aspekty katastrofy smoleńskiej i tematy z tym związane”.
Piotr Witakowski – przewodniczący komitetu organizacyjnego i członek prezydium komitetu naukowego konferencji smoleńskiej. Profesor nadzwyczajny w Akademii Górniczo-Hutniczej im. Stanisława Staszica w Krakowie, gdzie pełni funkcję kierownika pracowni w Katedrze Geomechaniki, Budownictwa i Geotechniki na Wydziale Górnictwa i Geoinżynierii. Autor patentów z dziedziny miernictwa, budownictwa i kolejnictwa, publikacji naukowych z zakresu matematyki, fizyki, budownictwa, informatyki i miernictwa. Absolwent Wydziału Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej (1967 r.) i Wydziału Matematyki, Informatyki i Mechaniki Uniwersytetu Warszawskiego. Na konferencji smoleńskiej wygłosił referat pt. „Mechanizm zniszczenia w wybranych katastrofach lotniczych”.
W składzie Komitetu Naukowego, Komitetu Organizacyjnego oraz Komitetu Inspirującego i Doradczego Konferencji Smoleńskiej znalazło się ponad 100 wybitnych przedstawicieli świata nauki. Gazeta Polska

Anty-Katyń, anty-Smoleńsk Tytuł „Komsomolska Prawda” zobowiązuje. W ostatnich dniach dziennikarze tej gazety odkryli – jak twierdzą – skandal perfidniejszy niż upublicznienie przez Rosjan w internecie zdjęć zmasakrowanych ofiar katastrofy smoleńskiej. Haniebnego czynu mieli się dopuścić Polacy wobec zwłok żołnierzy sowieckich. Dziennikarz „Komsomolskiej Prawdy” Dmitrij Stieszyn napisał, że w 1953 r. władze PRL ekshumowały zwłoki czerwonoarmistów poległych w 1945 r. i pochowanych na cmentarzu w Kostrzyniu, aby przenieść je do nowych mogił.

Przykryć Smoleńsk Okazało się jednak, że nie wszystkie ciała zabrano. Odkryła to niedawno grupa aktywistów rosyjskiej organizacji Patriot, która odnalazła w Kostrzynie zdekompletowane szczątki 110 czerwonoarmistów. To wydarzenie posłużyło „Komsomolskiej Prawdzie” do sformułowania oskarżenia pod adresem Polaków. Zdaniem Stieszyna organizatorzy ekshumacji celowo przenieśli do nowych grobów jedynie części zwłok. „Tym samym – jak pisze autor – szydzili z pamięci naszych żołnierzy poległych za oswobodzenie tej ziemi”. Rosyjski publicysta nie poprzestaje na tym i stwierdza: „Kiedy rząd polski żąda »uczciwego i bezstronnego« śledztwa w sprawie tego, jak do internetu trafiły zdjęcia szczątków katastrofy samolotu prezydenta Kaczyńskiego pod Smoleńskiem, przypadkowo wyszła na jaw inna tajemnica. I ona jest o wiele bardziej paskudna”.

Przykryć Katyń Tak się składa, że Rosjanie są specjalistami w fabrykowaniu takich „tajemnic”, które nagle „przypadkowo” wychodzą na jaw. Jest to jeden z wypróbowanych sposobów dezinformacji stosowanej jako oręż w wojnie psychologicznej. Jedną z takich akcji propagandowych była operacja „Anty-Katyń”. Przez pół wieku Moskwa ukrywała prawdę o zbrodni w Katyniu. Na skutek ogłoszenia polityki pieriestrojki i głasnosti Kreml nie był jednak w stanie dłużej utrzymywać fałszywej wersji tej historii. Władze Związku Sowieckiego 13 kwietnia 1990 r. po raz pierwszy przyznały się więc do odpowiedzialności za wymordowanie polskich oficerów. W komunikacie agencji TASS padło stwierdzenie, że to, co się wydarzyło w Katyniu, było „jedną z ciężkich zbrodni stalinizmu”. Władze sowieckie postanowiły jednak zrelatywizować swoją winę za zbrodnię katyńską i powiązać ją z jakimś wydarzeniem historycznym, w którym to Polacy mieli odgrywać rolę oprawców, Rosjanie zaś ofiar. Ówczesny prezydent ZSRS Michaił Gorbaczow 3 listopada 1990 r. wydał rozporządzenie zalecające zebranie odpowiednich materiałów archiwalnych, mających ukazać Polaków jako zbrodniarzy. Chodziło o to, by mord na bezbronnych jeńcach wojennych w Katyniu został „zrównoważony” innym bestialskim mordem, tyle że dokonanym na Rosjanach.

Piłsudski jak Stalin Wybór kreatorów sowieckiej polityki historycznej padł na wydarzenia, które rozegrały się w latach 1919–1921, gdy trwała wojna polsko-bolszewicka. Nagle w rosyjskich mediach zaroiło się od tekstów, których autorzy prześcigali się w twierdzeniach, że Polacy dokonali na sowieckich jeńcach zbrodni ludobójstwa. Ukazujące się wtedy tytuły artykułów mówią wszystko: „Strzałkowo – polski Katyń”, „Czerwonoarmiści w piekle polskich obozów koncentracyjnych”, „Tragedia zamordowanych w polskich lochach”. Borys Szardakow, konsul Rosji w Krakowie, 7 listopada 1994 r. oświadczył: „Józef Piłsudski utworzył w 1920 r. obozy koncentracyjne dla jeńców wojennych – żołnierzy i oficerów Armii Czerwonej, w których zamordowano bez sądu 60 tys. osób, a z niektórych z nich Polacy robili sobie tarcze strzelnicze (...). Józef Piłsudski jest takim samym zbrodniarzem jak Józef Stalin”. W 1998 r. prokurator generalny Jurij Czajka – ten sam, który dziś nadzoruje rosyjskie śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej – wysłał list do władz w Warszawie z wezwaniem wszczęcia śledztwa w sprawie polskiego ludobójstwa na sowieckich jeńcach.

Oprawca jako ofiara O rzeczywistych losach czerwonoarmistów wziętych do niewoli w 1920 r. wielokrotnie pisali historycy polscy i rosyjscy (m.in. Inessa Jażborowska czy Nikita Pietrow). Okazuje się, że w obozach jenieckich nie doszło do żadnej zbrodni, wysoka śmiertelność wśród uwięzionych spowodowana zaś była epidemiami, zwłaszcza grypy (warto przypomnieć, że tzw. grypa hiszpańska po I wojnie światowej pochłonęła kilkadziesiąt milionów ofiar śmiertelnych na świecie – więcej niż cały konflikt zbrojny w latach 1914–1918). Mimo to „Anty-Katyń” do dziś funkcjonuje w rosyjskiej świadomości zbiorowej jako niepodważalny fakt historyczny. Nadal ukazują się na ten temat liczne publikacje. W telewizji pokazywane są specjalne materiały o polskiej zbrodni. Mówią o tym głośno prezydent Władimir Putin, a nawet przedstawiciele Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, np. ihumen Filip Riabych. W 2008 r. ministerstwo oświaty zatwierdziło dla rosyjskich szkół podręcznik do historii, w którym pada stwierdzenie, że mord w Katyniu był „sprawiedliwą zemstą historyczną” NKWD za wcześniejsze ludobójstwo Polaków na jeńcach sowieckich. W 2011 r. Państwowy Fundusz Filmowy Federacji Rosyjskiej ogłosił konkurs na scenariusz filmu pt. „Śmierć czerwonoarmistów w polskiej niewoli”. Zdaniem działaczy stowarzyszenia „Memoriał” film ten ma być odpowiedzią na „Katyń” Andrzeja Wajdy. Wymowa obrazu będzie podobna, nastąpi tylko zamiana ról: Polacy staną się bezwzględnymi egzekutorami, a Rosjanie bezbronnymi ofiarami.

Polska na ławie oskarżonych Dziś w sprawie Smoleńska Rosjanie po raz kolejny sięgają po ten sam chwyt, by zagłuszyć niewygodną dla siebie prawdę. Podobnie było też w 2009 r., gdy obchodzono 70. rocznicę wybuchu II wojny światowej. Prezydent Lech Kaczyński podczas obchodów na Westerplatte wskazywał wówczas jako winnych rozpętania konfliktu zbrojnego dwa totalitaryzmy: komunistyczny i narodowosocjalistyczny. To właśnie sojusz tych dwóch systemów, którego wyrazem stał się pakt Ribbentrop-Mołotow, otworzył drogę do wybuchu wojny. Właśnie wtedy w rosyjskich mediach pojawiło się wiele publikacji, które odpowiedzialnością za rozpętanie II wojny światowej zaczęły obarczać Polskę. Ich autorzy pisali m.in., że „mimo pokojowej polityki Adolfa Hitlera Polsce udało się sprowokować konflikt międzynarodowy na wielką skalę, w którym utopiła swoje interesy”. W tej sytuacji „Stalin nie mógł inaczej postąpić” i zawarł sojusz z Niemcami. Wiadomo, że sygnał do rozpoczęcia kampanii propagandowej dał wówczas płk Siergiej N. Kowalow z Instytutu Historii Wojennej Ministerstwa Obrony. A kto dał sygnał do „Anty-Smoleńska”?

Grzegorz Górny

Tego już nie zatrzymacie w tym szkle (in vitro) naród wam postawi ciepłą wódkę Ostatnie działania rządu wskazuję wyraźnie na kompletne zagubienie. Nawet cynizm i ściema muszą być prawdopodobne, by zatrybić. Zarówno premier jak i jego rzecznik tę cechę utracili. Już nie wierzą we własne kłamstwa, plącząc się w zeznaniach stają się coraz mniej wiarygodni, a cała taktyka rządu ma na celu jedno: jak dłuższe trwanie przy władzy, bo jej utrata będzie wiązała z realnymi konsekwencjami. Tym razem nie będzie żadnej grubej kreski, ani stołu bez kantów, tylko nie dające się przewidzieć w skutkach kryterium uliczne. Kula śniegowa ruszyła. Konferencja smoleńska, którą stacje telewizyjne przykryły mgłą wygenerowała jasny , spójny przekaz. Na pokładzie tupolewa był wybuch, MAK fałszował dane a komisja Millera te kłamstwa petryfikowała. Nie było żadnych „debeściaków”, tak jak nie było normalnego w takich przypadkach leja powstałego w wyniku upadku 80 tonowej masy lecącej z szybkością 270 km/h maszyny. Samolot rozpadł się w powietrzu. Mityczna brzoza nie tylko nie była w stanie urwać skrzydła , ale nawet nie zostawiła śladu wgniecenia na powierzchni lotek. Przemysł dezinformacji zainkasował potężny cios. Jego funkcjonariusze jeszcze działają zgodnie z wytycznymi Wydziału Prasy KC partii i rządu organizując na wizji walki w kisielu o in vitro, ale w kuluarach słuchać już szepty o przerzucaniu kładek i przygotowaniach na wariant nieuchronnych zmian. Chaotyczne i przypadkowe działania ekipy bez pomysłu na państwo zostały skonfrontowane z przemyślaną koncepcją „stabilnych” miejsc pracy na lata 2013-2023, która pozytywnie zaskoczyła nawet zdeklarowanego wyborcę PO prof. Kika. Propaganda oparta na wykazach w których Polska przesunęła się o kilka oczek w górę, jak w rankingu „Doing Business” działa tylko na analfabetów i z daleka widać, że autorzy nie skonfrontowali swoich badań z oszukanymi budowniczymi autostrad i stadionów. Teraz ekipie, która wyraźnie jest na ostatnim okrążeniu, został skok na resztki kasy i transfer 250 mln złotych do prywatnych klinik in vitro, nawet kosztem zamknięcia czterech oddziałów zadłużonego na 200 mln CZD. Praca, zdrowie i życie Polaków nie mają dla nich żadnego znaczenia. Tym razem naród nie będzie zaciskała pasa. Zaciśnie pięści, a potem pętle na kilku gardłach. Nie będzie zmiłuj, gdy na powierzchnie wypłyną zbrodnicze kłamstwa smoleńskie. Ten czas właśnie nadchodzi. Irena Szafrańska

Wielkie redakcje i służby na straży systemu Status quo w Europie Środkowej nie pilnują już sowieckie czołgi, tylko wielkie redakcje i dawne komunistyczne służby rozsiane po mediach i ulokowane w biznesie, oraz wielki kapitał, czego doświadczyli Węgrzy. Polską rządzą rasowi cynicy, wytresowani przez nowy system, a niektórzy wyhodowani jeszcze za czasów komunistycznych. Konferencja Smoleńska nie mogła być przełomem w dochodzeniu do prawdy o 10/4, ponieważ nie ma na razie oczekiwanego przez prawicę przełomu w samym społeczeństwie, a obóz władzy od początku stoi na straży kłamstwa smoleńskiego, jest więc dokładnie po drugiej stronie. Cóż więc miałoby się stać po tym, jak grupa naukowców z kraju i z zagranicy, o uznanym dorobku naukowym, wskazuje jednoznacznie, ze na pokładzie TU –154 M doszło do wybuchu? Bez dostępu do wraku i oryginalnych zapisów z „czarnych skrzynek” zawsze powiedzą nam, że to tylko hipoteza, teoria, nic więcej. To dlatego, między innymi, główne media (w znakomitej większości) mogły sobie pozwolić na przemilczenie konferencji, gdyż wiedziały, że oburzenie przyjdzie stamtąd, skąd i tak dociera codziennie, czyli z PiS-u, blogsfery, prawicowej prasy. I na tym koniec. Nie będzie z tego powodu żadnej afery, bo Smoleńsk jest, albo wypierany ze świadomości społecznej, albo przyjmuje się oficjalne wyjaśnienia rządu, choć większość respondentów pytanych o 10/4 nie wierzy Rosjanom w prowadzone przez nich śledztwo. W tej sprawie społeczeństwo wcale nie jest zastraszone wizją wypowiedzenia wojny. Bo dziś strach, obawy, niepokoje mają wśród Polaków zupełnie inne oblicze, ale to odrębny, wielki temat do rozpraw. Jakaś cześć naszego społeczeństwa, niemała, osadzona mocno w polskiej tradycji, pokrywająca się pewnie w dużej części z wyborcami PiS- u, nie została jeszcze wynarodowiona, można powiedzieć, że sprawy Polski, Ojczyzny, niepodległości, leżą jej na sercu. Ale jest też część społeczeństwa, dla której sprawy wielkie, symboliczne, nie mają większego znaczenia. Ci ludzie, często dobrze wykształceni, doskonale wiedzą, że dzisiejsza Polska jest słaba, że nie prowadzi żadnej samodzielnej polityki. Wiedzą, że gramy tak, jak każą nam Niemcy i Rosjanie, ale to – naprawdę – nie stanowi dla nich większego problemu, nie mają poczucia jakiegoś dyskomfortu, nie są wolni, więc nie odczuwają potrzeby wolności, wolność dla nich to władza, wpływy i pieniądz. Narrację wolności, tak silną po 1980 roku, stłamszoną przez stan wojenny i ostatecznie pogrzebaną przy okrągłym stole, zastąpiła narracja politycznej poprawności, tego co wypada i czego nie wypada mówić, robić, myśleć. Tu, począwszy od 1989 roku, mamy prawdziwy kulturowy terror, którego emanacją jest środowisko „Gazety Wyborczej”. Towarzyszy temu nachalna filozofia konsumeryzmu, której specyficznym przejawem jest wielka popularność seriali i filmów, w których wszyscy są piękni, młodzi i bogaci. Status quo w Europie Środkowej nie pilnują już sowieckie czołgi, tylko wielkie redakcje i dawne komunistyczne służby rozsiane po mediach i ulokowane w biznesie, oraz wielki kapitał, czego doświadczyli Węgrzy. Polską rządzą rasowi cynicy, wytresowani przez nowy system, a niektórzy wyhodowani jeszcze za czasów komunistycznych. Żaden cywilizowany kraj, nawet dużo mniejszy od Polski, nie pozwoliłby na takie zeszmacenie się wobec Rosji, do jakiego doszło u nas, w obliczu tragicznej śmierci elity państwowej. Jak inaczej, niż zwykłą żebraniną, nazwać te prośby o zwrot wraku? Zresztą, może to tylko gra. Ale cóż? Można jeszcze milczeć o wybuchu, bo gdyby nawet był, to jeszcze nie jest to zamach, a jeśli nawet zamach, to – zapewniam, że nie braknie nad Wisłą takich głosów – co to teraz zmieni, czas płynie, musimy się z tym jakoś pogodzić. Nie sądźcie też, że rządzący mają tu jakieś dylematy, że ich ta sprawa gdzieś tam w głębi duszy boli. Oni, według siebie, zarządzają czymś w rodzaju masy ludzkiej, którą trzeba kontrolować i "edukować" poprzez system podporządkowanych sobie mediów. To władza wyrachowana, nastawiona na bieżące korzyści sitwy, jaką tworzy, uległa wobec obcych, w gruncie słaba (można było to zobaczyć 10 kwietnia wieczorem w Smoleńsku), ale taka wystarczy do rządów nad słabym, zatomizowanym dziś polskim społeczeństwem. Marsz 29 Września pokazał siłę Obozu Patriotycznego, ale obóz ten dziś, poza kilkoma tytułami prasowymi i blogsferą, nie ma praktycznie żadnych poważnych sprzymierzeńców. Kościół, w momencie, gdy sprawa Smoleńska krzyczy wręcz o prawdę, podpisuje porozumienie z Cyrylem I, pewnie potrzebne, ale teraz? Nie jest może tak źle, jak to rysuję, ale poza milczeniem mediów, o wiele bardziej niepokojące jest stłamszenie społeczeństwa, urobienie go na „europejską” modłę, wypłukanie go z potrzeby życia w prawdzie, w miłości do Ojczyzny. Obóz władzy, nie zmierza do żadnego kompromisu, będzie przekładał pozorne wajchy tak długo, jak tylko może – w jednym celu: utrzymania władzy. Tuska zastąpi ktoś inny i na tym skończą się zmiany, coś na kształt nowej odwilży. Jest oczywiście mieszanka wybuchowa, która mogłaby go nie tylko zmieść z powierzchni ziemi, ale także na długie lata przenieść jego funkcjonariuszy w miejsca odosobnienia: załamanie gospodarcze i ujawnienie prawdy o Katastrofie Smoleńskiej, w mniejszym stopniu same wybory parlamentarne. Jakakolwiek by ta prawda nie była, będzie świadczyć o współodpowiedzialności tej władzy za śmierć najwyższych dostojników i urzędników państwowych. Ta konstatacja nie wynika z hipotez, domysłów, tylko ze znanych powszechnie dokumentów i faktów. Potrzebne jest dużo większe wsparcie społeczne dla upadku systemu władzy, jaki ukształtował się w Polsce po 1989 roku. Tu nie chodzi tylko o Tuska i jego Platformę, tu chodzi o zwrot w historii Polski, o powrót do ideałów wolności, do budowy niepodległego państwa od podstaw. Nie jest może wizja zbyt atrakcyjna dla Polaków, chcących mieć wszystko, tu i teraz, już, bo inni też mają, ale jest to przynajmniej wizja polska. Po Konferencji Smoleńskiej nabraliśmy jeszcze większego przekonania, że prawda jest po naszej stronie – tak, tu można nawet mówić o przełomie - ale ona sama w sobie, nie wystarczy do upadku III RP. To nie w naszym stylu, romantycznym i heroicznym., ale kropla naprawdę drąży skałę. GRZECHG

Dziennikarstwo to dziś ignorancja, narcyzm i egzaltacja, dlatego służy kompletnie do niczego Dziennikarstwo stało się zawodem intelektualnych troglodytów. Pozostają jeszcze oczywiście kwestie moralne, ale to zupełnie odrębna sprawa. Głównym problemem dziennikarstwa AD 2012 jest intelekt i wiążąca się z tym wiedza. A odwracając sytuację – głupota i wiążąca się z tym niewiedza. Dziennikarstwo w ogromnej większości już niczego nie wyjaśnia i nie objaśnia. Jest albo miałkim przyczynkarstwem, albo działalnością wprost rozrywkową, albo reklamowo-promocyjną z elementami lokowania produktów. Główną przyczyną są tzw. studia dziennikarskie, czyli zestaw ignoranckich schematów, klisz i kalek, za czym nie stoi nic oprócz tupetu i dobrego samopoczucia – tak studentów, jak i ich nauczycieli akademickich. Pół biedy, gdyby tzw. studia dziennikarskie uczyły chociaż sprawnego pisania czy przygotowywania materiałów telewizyjnych bądź radiowych, ale to akurat jest ich najsłabszą stroną. Bo większość nauczycieli sama albo nic w życiu dziennikarsko nie osiągnęła, albo do perfekcji opanowała zestaw konformistycznych i grzecznych chwytów gwarantujących bezpieczne, a czasem nawet gwiazdorskie funkcjonowanie w dziennikarstwie, choć nie stoi za tym żadna ugruntowana wiedza w żadnej konkretnej dziedzinie – poza barwnym, a często egzaltowanym pustosłowiem.

Dziennikarze w ogromnej większości nic nie rozumieją z osiągnięć i metod współczesnej nauki, szczególnie z nauk ścisłych. Nic nie rozumieją nawet z dość łatwych dziedzin, takich jak ekonomia i finanse. Nie potrafią interpretować danych i badań, w tym sondaży. Jedyne w czym się czują w miarę pewnie, to coś w rodzaju kuchennej psychologii połączonej z ogólnymi dywagacjami o niczym. To ostatnie ma mniej więcej taką wartość jak rozmowy na ławce przed sklepem w serialu „Ranczo”. A może nawet ma mniejszą wartość, bo rozmowy na ławce mają jednak jakiś klimat. Dziennikarstwo dziś to nadęty narcyzm, samozachwyt i ćwiczenia z miłości własnej, przeplatane egzaltacją z własnego sposobu mówienia czy robienia tzw. mądrych min. Mamy więc do czynienia z amatorskim teatrzykiem ludzi udających ekspertów, choć ich ekspercka wiedza jest bez trudu osiągalna dla ambitnego gimnazjalisty, a już tym bardziej licealnego kujona. Dziennikarstwo polega więc na pisaniu i wygłaszaniu napuszonym tonem banałów i trywializmów. A to oznacza, że poza garstką ludzi nie chcących oszukiwać swoich odbiorców np. 23 czy 24 października Polacy nie dowiedzieli się z mediów niczego sensownego o rządowym projekcie budżetu. Nie dowiedzieli się o wnioskach z badań okoliczności katastrofy smoleńskiej prowadzonych przez około setkę krajowych i zagranicznych ekspertów, najczęściej profesorów nauk technicznych. Nie dowiedzieli się nawet o warunkach, konsekwencjach czy technicznej stronie zabiegów in vitro. Dziennikarze w Polsce w ogromnej większości nie robią nic istotnego i społecznie ważnego. Nie odgrywają żadnych istotnych ról poza dworskimi, błazeńskimi bądź propagandowymi. Ale odbiorcy nie da się oszukać. I dlatego czytelnictwo gazet i czasopism leci na łeb, podobnie jak oglądalność tzw. programów informacyjnych czy publicystycznych. Ludzie po prostu nie chcą kitu, tak jak nie chcą źle zamontowanej umywalki bądź nie działającej pralki. To dziennikarze zabijają swój zawód i media, w których pracują. Ale w swej pysze nie tylko nie zauważają własnych błędów, ograniczeń i wad, nie tylko nie chcą się uczyć, ale przerzucają winę na odbiorców, wyzywając ich od ignorantów i głupoli. Tyle że jest dokładnie odwrotnie: to dziennikarze, a nie ich odbiorcy są w bardzo znaczącej części ignorantami i głupolami. Stanisław Janecki

Ruscy szpiedzy obok nas Zimna wojna wciąż trwa: niemieckie służby zatrzymały rok temu małżeństwo rosyjskich agentów z austriackimi paszportami. Para, mieszkająca od 25 lat w Niemczech, kupowała dokumenty NATO od urzędnika holenderskiego MSZ. "Nielegalni" są obok nas. “Nielegalni” agenci rosyjskiego wywiadu zyskali sławę wraz z rozpracowaniem grupy w USA, w której pracowała słynna Anna Chapman. Trochę później aresztowano w Niemczech mniej fotogeniczną parę “nielegalnych”, małżeństwo rosyjskich szpiegów z austriackimi paszportami, które zostało uplasowane w Niemczech w 1988 roku. Niemiecki tygodnik “Die Welt” przypomina nam detale rosyjskiej operacji w Niemczech. “Nielegalni” są obok nas. Rosyjscy agenci podający się za Heidrun Freud i Andreas Anschag zostali wyszkoleni w latach 80-tych w specjalnej szkole językowej rosyjskich służb. Wysłano ich do Niemiec w 1988 roku, załatwiając im w jakiś sposób prawdziwe austriackie paszporty. Droga do Niemiec wiodła przez Meksyk. Dlaczego ? Chodziło o makijaż akcentu obu agentów: podali się oni za Austriaków urodzonych i wychowanych w Ameryce Południowej. Ameryka Poludniowa była podobno często używaną legenda przez Rosjan. Małżeństwo Anschlag osiedliło się w Niemczech, pan Anschlag skończył studia mechaniki przemysłowej na renomowanym niemieckim uniwersytecie i zaczął prace w niemieckich firmach. Pani Anschlag stała się gospodynią domową. Przez dekady małżeństwo Anschlag żyło dyskretnie, będąc sterowanymi równie dyskretnie przez centralę w Moskwie. Do komunikacji z Moskwa używali nie tylko stacji radiowej i klasycznych skrytek, używali też serwis YouTube ! Pan Anschlag dostawał pensję wywiadowczą w wysokości 4300 Euro a pani Anschlag 4000 Euro. Do tego oczywiście pan Anschlag otrzymywał niemiecką pensję od swojego oficjalnego niemieckiego pracodawcy. Anschlagowie wypadli po rozpracowaniu amerykańskiej siatki Anny Chapman. Okazało się, że Anschlagowie zapłacili 72 tysiące Euro urzędnikowi holenderskiego MSZ za dokumenty NATO:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/58099,rosyjski-szpieg-w-msz

Oczywiście Holender był typowany przez centralę w Moskwie i innych szpiegów, których Anschlagowie nie znali. Anschlagowie zajmowali się tylko częścią logistyczną i finansową. Tak jak to robił w latach 70-tych słynny “polski” szpieg Marian Zacharski. Mrożącym krew w żyłach detalem jest to, że po rekrutacji holenderskiego urzędnika, centrala w Moskwie zastanawiała się jak przyspieszyć jego karierę w ministerstwie, tak aby mógł on mieć dostęp do jeszcze ważniejszych dokumentów. Pokazuje to na rozmiar i bogactwo agentury jaka mają Rosjanie w Europie.

Rosyjscy “nielegalni” operują w Niemczech. A w Polsce?

http://www.welt.de/print/wams/politik/article110073295/Alpenkuh-1-sendet-nicht-mehr.html

Świeczka dla ITI Bankrut ITI wzmacnia kompetencje swojej rady dyrektorów: niedawno dołączył do niej producent świec. Czy chodzi o symbol czy raczej o to że producent świec ma profil bardzo podobny do profilu śp. Jana Wejcherta ? Odpowiedzi należy szukać ze świecą. ITI ledwo zipie, spółka wzmacnia wiec kompetencje swojej rady dyrektorów, w ciężkich czasach eksperckie kompetencje liczą się podwójnie. Niedawno do rady dyrektorów ITI dołączyła pani Carmen Behles, sekretarka kasjera ITI z Zurychu:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/74611,carmen-nadzoruje-tvn

Obok sekretarki, do rady dyrektorów wszedł także producent świec, pan Friedrich Rather. Pan Rather posiada firmę Korona SA w Wieluniu, która produkuje świece na dużą skalę. Dlaczego ekspert od świec wszedł do rady dyrektorów ITI ? Nie chodzi chyba o lanie wosku, gabinet figur woskowych w TVN24 przecież już mamy. Nasza teoria jest następująca. Pan Rather ma wizjonerski profil zadziwiająco podobny do profilu śp. Jana Wejcherta. Kiedy Jan Wejchert zaczynał w Niemczech w firmie polonijnej w 1974 roku, pan Rather otworzył w Hamburgu spółkę o nazwie HSH Chemie czyli Hamburska Spółka Handlowa. Hamburg to duży i ważny strategicznie port przez który przewijały się przeróżne wizjonerskie postacie. W Hamburgu zdobywał złodziejskie szlify Mariusz Olech (wrabiany aktualnie w Amber Gold), tam też rozgrywano min. operacje “Żelazo” oraz inne podobne gry. Pan Rather działał więc w latach 70-tych i 80-tych w Hamburgu, czekając cierpliwie na rozwój wydarzeń w PRL. W 1989 dostał objawienia wizji i stal się jednym z pierwszych biznesmenów wizjonerów, którzy weszli do post-PRL-u. Zacytujmy fragment ze strony internetowej jego firmy (cytat):

“Hamburska Spółka Handlowa, HSH sp. z o.o została założona w Warszawie w 1989 r. 100% udziałów należy do niemieckiej firmy HSH Chemie GmbH z siedzibą w Hamburgu. HSH jest jedną z pierwszych 100 firm założonych w Polsce na mocy nowych uregulowań prawnych dotyczących inwestycji zagranicznych, które weszły w życie w 1989 r.”. Siedziba niemieckiej spółki HSH znajduje się na ulicy Ballingdamm 1 w Hamburgu. W budynku ma swoją siedzibę kancelaria adwokacka, dwa konsulaty i kilka małych firm. Pan Friedrich Rather jest intrygującą postacią, pasuje jak ulał do ITI. Balcerac

Poczwórny fałsz – ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski 70. rocznica Krwawej Niedzieli będzie testem na wiarygodność nie tylko PO, ale i całej III RPZnalazłem na stronach internetowych IPN informację o możliwości dofinansowania z budżetu państwa filmu dokumentalnego o dokonanej przez UPA zagładzie kresowych wiosek. Chciałoby się powiedzieć: nareszcie! Po tylu latach milczenia i chowania głowy w piasek zarówno przez polityków (z małymi wyjątkami), jak i twórców kultury. Jednak w tej informacji zmroziło mnie sformułowanie: “tzw. rzeź wołyńska”. Czemu tak poważna instytucja używa pokrętnego określenia, na dodatek poprzedzając go dwuznacznym skrótem? Czy któryś z pracowników IPN mógłby bez żadnych konsekwencji użyć określenia np. tzw. Holokaust czy tzw. Zbrodnia Katyńska? Wątpię, bo w pierwszym przypadku byłby skarcony przez ambasadę Izraela i “Gazetę Wyborczą”, a w drugim przez środowiska prawicowe. Określenie “rzeź” nie tylko jest eufemizmem, ale i zawiera fałsz. Zgodnie z zasadami ustalonymi przez Rafała Lemkina, polskiego prawnika, który po wojnie pracował na rzecz ONZ, jedynym właściwym terminem jest “ludobójstwo”. Dlatego prokuratorzy IPN właśnie nim się posługują, prowadząc śledztwa w sprawach zbrodni przeciwko narodowi polskiemu. Jak słusznie zauważył jeden z profesorów, pojęcie “rzeź” może dotyczyć “zabijania kaczek i kur, a nie istnień ludzkich”. Vide: opis spustoszeń w kurniku, jakich w “Panu Tadeuszu” dokonała szlachta najeżdżająca Soplicowo. Drugim fałszem jest przymiotnik “wołyńska”. Zagłada dotyczyła bowiem nie tylko tej krainy, ale i województw lwowskiego, stanisławowskiego i tarnopolskiego, a nawet fragmentów poleskiego, lubelskiego i krakowskiego. W sumie jednej trzeciej terytorium II RP. Trzecim fałszem jest sprowadzanie tych wydarzeń do roku 1943. Otóż eksterminacja ludności kresowej zaczęła się już w 1939 r. Mój śp. ojciec, Jan Zaleski, opisał w swoim pamiętniku wymordowanie przez członków Organizacji Nacjonalistów Ukraińskich polskich rodzin (wraz z kobietami i dziećmi) w osadzie Kołodne k. Monasterzysk w powiecie buczackim. Miało to miejsce w nocy z 17 na 18 września1939 r., kiedy to wojsko polskie wycofało się do Rumunii. Podobne mordy, także opisane przez ojca, miały miejsce w lipcu 1941 r., kiedy to wycofały się wojska sowieckie. Kolejne mordy działy się za okupacji niemieckiej oraz za ponownej (po lipcu 1944 r.), sowieckiej. Obaj bowiem okupanci w jednakowy sposób sprzyjali ludobójstwu. Mordowanie naszych rodaków przez UPA trwało do 1946 r. Czwartym fałszem jest sprowadzenie zagłady tylko do Polaków. Otóż banderowcy i członkowie ukraińskich formacji kolaboranckich zabijali też polskich obywateli innych narodowości. Przede wszystkim Żydów, biorąc w ten sposób czynny udział w Holokauście. Zachęcam do przeczytania przetłumaczonej niedawno na język polski książki brytyjskiego pisarza i filmowca Christophera Hale pt. “Kaci Hitlera. Brudny sekret Europy” (Znak, Kraków 2012 r.). Nacjonaliści zabijali także Ormian, Cyganów, Czechów, a także tych Ukraińców, którzy ratowali Polaków. Nawiasem mówiąc, polski establishment, zafascynowany pomarańczową pseudo-rewolucją, o tych bohaterskich Ukraińcach pamiętać nie chce. W ramach “oczyszczania krwi” wybijano także rodziny polsko-ukraińskie. 6 bm. w Łężycy k. Zielonej Góry poświęciłem tablicę dla upamiętnienia 5-letniej Stasi Stefaniak, córki Polaka i Ukrainki, zabitej wraz z rodzicami przez banderowców. Tablicę tę, dedykowaną wszystkim polskim dzieciom zamordowanym na Kresach, ufundował Piotr Szelągowski z Poznania. Ów młody człowiek nie ma żadnych korzeni kresowych, ale jako miłośnik historii stara się upamiętnić te ofiary, które ludzie zakłamani i cyniczni chcą skazać na zapomnienie. Czy powstanie jakiś film dokumentalny o tych wydarzeniach? Pokaże to zbliżająca się 70. rocznica Krwawej Niedzieli na Wołyniu. Wówczas przekonamy się, czy w kraju rządzonym przez wychowanków Bronisława Geremka i Adama Michnika zwycięży prawda czy też fałsz i “zamiatanie pod dywan”. Będzie to autentyczny test na wiarygodność nie tylko PO, ale i całej III RP. Na koniec powrócę do swojego zeszłotygodniowego felietonu pt. “Czkawka”. Fundacja Dzieło Nowego Tysiąclecia ustanowiona przez Episkopat Polski i rozdająca nagrody Totus przeprosiła wydawnictwo “Fronda” za oszczerstwa. Chwała Panu! Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

24 października 2012 Walka Platformy Obywatelskiej pod dywanem Spadają notowania demokratycznych sondaży Platformy Obywatelskiej- jak niektórzy mówią- na” łeb , na szyję”. Albo ktoś je spada. A przecież tak dobrze rządzą, że niedługo kamień na kamieniu nie pozostanie z tych rządów.. Kierunek jest jeden: podwyżka podatków, rozrost państwa demokratycznego i prawnego i płodzenie sejmowe setek przepisów utrudniających nam życie.. I wielkie marnotrawstwo środków, których historia Polski chyba nie znała. Ja przynajmniej sobie nie przypominam. Centralne planowanie gospodarcze w demokratycznym państwie prawnym zwanym Polską Rzeczpospolitą Ludową opierało się o marnotrawstwo. Ale chyba nie aż takie.. Ole! Ministra Rostowskiego Jacka i Vincenta zarazem muszą wkurzać te setki tysięcy pijących kawę.. Bo zamierza podnieść w pierwszej kolejności podatek od kawy.. No pewnie! Tym bardziej, że co jak co- ale kawa na pewno jest szkodliwa.. Obok innych szkodliwych rzeczy na tym Bożym świecie rządzonym przez socjalistów.. Najbardziej szkodliwi są oczywiście socjaliści.. Czy dałoby się ich jakoś opodatkować? Przynajmniej tak jak ONI opodatkowują permanentnie nas? Wysokość mandatów należy podnieść nie do 1000 złotych- ale do 10 000 złotych(!!!!) Będzie więcej w budżecie, o który tak zawzięcie walczy pan poseł Zbigniew Kuźmiuk z Prawa i sprawiedliwości. Wcześnie PSL i PSL_ Piast”. Gdzie go widzę- to tylko ględzi, żeby więcej do budżetu.. No pewnie! Wszystko powinniśmy oddać do budżetu, a samemu stanąć nago przed Wysokim Sejmem.. W worach pokutnych. To on powinien stanąć w worze pokutnym- jako socjalista pobożny systematycznie uczęszczający do Kościoła Powszechnego. Że go proboszcz nie skropi wodą święconą.. Może wygnałby z niego tego diabła budżetu Centralne planowanie w poprzednim socjalizmie demokratycznym opierało się o marnotrawstwo, ale nie opierała się bynajmniej pani ministra Joanna Mucha , albo się opierała- ale nie wiadomo o co-z Platformy Obywatelskiej, ministra od sportu. Nie dość, że wprowadziła do obiegu słownego sfeminizowane słowo”: ministra”, narobiła w sporcie wielkiego bałaganu biurokratycznego, walczyła o skasowanie łańcuchów psom, o In vitro-to teraz- jak donosi prasa=- spaceruje po Sejmie maskując swój brzuch teczką, w której zapewne przenosi papiery z jednego sportu – do drugiego.. Ale co nosi w brzuchu? Sejmowa wieść niesie, że dzieciątko.. Nawet długie marynarki i luźne koszule nic nie pomogą.. I tak przyjdzie czas , że będzie wszystko widać.. Ale nie ma co ukrywać? Każde dziecko jest radością, bo to nowe życie i nie ma się co tego wstydzić.. Dziecko nie powinno być powodem do wstydu.. Ale okoliczności, w jakich zostało poczęte.. No bo kto jest ojcem. Może ten analityk sejmowy, pardon- analityk giełdowy i rynków finansowych,, o którym wcześniej pisała prasa.. Miłość nie wybiera. Miłość- przychodzi nagle. A co nagle- to często po diable.. Pani minister – dla kariery- zostawiła swoje dzieci i męża( może teraz mówi partnera!) i związała się z kimś innym. Skrzętnie ukrywa z kim, ale wcześniej czy później wszyscy się dowiemy.. Chyba, że coś się popsuło pomiędzy partnerami.. Ale dzieciątko już jest. I to nie skonstruowane przy pomocy narzędzi w próbówce jak kiedyś w filmach scence- fiction- tzw In vito- ale metodą tradycyjną i skuteczną. Bo to jest nie tylko metoda tradycyjna, to jest metoda połączona z przyjemnością.. Nie tak jak In vitro- gdzie dziecko konstruowane jest bez przyjemności, w połączeniu dwóch ciał w jednej duszy.. Na razie pani minister Joanna Mucha, w związku z „aferą dachową” na Stadionie Narodowym” oddała się do dyspozycji premiera”. Zobaczymy co z tego „ oddania” wyniknie; dymisja czy dalsze zajmowanie się sportem , na którym- powiedzmy sobie szczerze- pani minister się nie zna. Zresztą kto się zna , na tych krętych ścieżkach biurokratycznej machiny sportowej? Specjalnie tak skonstruowanej, żeby sport nie był wolny- ale uzależniony od biurokracji. No cóż! „ Na Narodowym kibic się pluska?- To wina Tuska”. Inni znowu uważają, że dlatego pan Grzegorz Lato nie jeździ kabrioletem, bo nie potrafi zamknąć dachu.. „Kochanie ! Otwórz okno, bo zaczyna padać!” Tak było mokro, że podobno Tytonia miała zastąpić Otylia Jędrzejczak.. I z tego wszystkiego pan premier Donald Tusk pędził po ulicach Warszawy od telewizji do telewizji, żeby ratować spadające demokratyczne sondaże w demokratycznym państwie prawnym.. Przekonywał w nich, że nadal jest w stanie dobrze rządzić.. Funkcjonariusze BOR gnali po ulicach z prędkością 140km/h i nikt ich nie zatrzymywał, nawet jak jechali bez „ kogutów”. Premierowi więcej wolno niż innym.. Jak to w demokratycznym państwie prawnym, gdzie są równi i równiejsi.. No pewnie, że premier dobrze rządzi.. Kto mógłby rządzić lepiej od premiera? Podnosić podatki, rozbuchiwać demokracje biurokratyczną, wymyślać kolejne przepisy.. I mówić! Oooooo… To - to premier potrafi.. Iść w zaparte i mówić, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. I nieprawdą jest, że lepiej już było.. Będzie lepiej, o czym zapewnia jego minister w Sejmie ,już w przyszłym roku.. To jest prawdziwa sztuka, myśleć co innego, mówić co innego a robić- jeszcze co innego.. I machać rękoma- żeby zaprzeczać temu co mówią usta..

Pani minister Joanna Mucha” oddała” się premierowi do dyspozycji, ale jeszcze przed tym „oddała” do dyspozycji działaczy spółki organizującej EURO 2012 -3 miliony złotych, żeby sobie pobrali na premie. W końcu te trzy miliony, przy tych zmarnowanych 2000 milionów- to mały zupełnie pikuś.. I w końcu należy się ludziom za dobrą pracę.. Tylko dlaczego z budżetu państwa? Z kieszeni tej całej biedoty rosnącej w oczach.??. Nie otworzyli dachu, bo myśleli, że to Lato- a to już październik. Zresztą tradycyjnie październik to miesiąc oszczędności.. To w PRL-u! W III Rzeczpospolitej demokratycznej -to miesiąc rozrzutności.. Tak jak każdy miesiąc z kalendarza rządów Platformy Obywatelskiej I to jakiej!! Niektórzy próbowali wybrać się na mecz warszawskim metrem.. Ta kamienica na rogu Świętokrzyskiej i Szkolnej na razie jeszcze nie runęła.. Ale było strachu! To, że pani minister Mucha jest w ciąży, to oczywiście dobrze. Będzie mamą- mam nadzieję, że tata jest i się nie rozmyśli.. Bo w życiu różnie bywa, szczególnie jak się jest parlamentarzystką . Może nawet- jak dorośnie- zostanie ministrem, lub ministerką sportu.. I rozwiąże ten nierozwiązywalny problem rządów biurokracji nad sportem.. Choć tego problemu rozwiązać się nie da.. Chyba, żeby ktoś pogoniłby całą tę biurokrację.. Zlikwidował ten dach i parasol biurokratyczny nad sportem.. Niech sportowcy sami się zorganizują, za pieniądze własne i sponsorów.. A nie mieszają nas do tego co im w życiu pasuje.. Ja nie mieszam innych do własnych spraw , które załatwiam na własny rachunek. A w tym czasie Biblioteka Narodowa kupiła list Adama Mickiewicza, który napisał gdy był chory i nie mógł mieć wystąpienia w Paryżu, tym bardziej, że władze francuskie nie były zadowolone z tego co wyprawiał przeciwko Rosji.. Kupiła go za 78 000 złotych, a licytacja została zorganizowana w Centrum Kultury Żydowskiej w Krakowie.. Dlaczego tam? Może dlatego, że’ wieszcz” próbował tworzyć w Turcji Legion Polski osobno- i Legion Żydowski- osobno. Wszyscy mieli iść przeciwko Rosji.. Ówczesnej potędze ! Taki to był szaleniec.. Ale umiał klecić wiersze.. Po polsku.. Jest narodowym wieszczem, ale swoją epopeję zaczął od słów” Litwo! Ojczyzno moja!” I jakoś nikt na to nie zwraca uwagi,. Tylko ja- skromny WJR

„Dziennikarz” instruuje polityka Ongiś w dyskusji z politykami PiS pewna mądra pani radziła, by nie wrzucać wszystkich krytycznych wobec tej partii dziennikarzy do jednego worka. Należy dostrzegać, że obok pewnej, nie tak dużej, liczby dziennikarzy, których można nazwać „funkcjonariuszami” reżimu, istnieje jeszcze większość – często niedojrzałych, słabo zorientowanych, ale w sumie pragnących dobrze wykonywać swój zawód. Ci pierwsi zdecydowanie wspierają system władzy III RP i są z nim wieloma nićmi powiązani. Z nimi trzeba toczyć twardą grę bez wiary w to, że prawda i racjonalne argumenty do nich trafią. Z tymi drugimi warto rzeczowo oraz uprzejmie się spierać. Wielu z nich dopiero poszukuje swojego miejsca w zawodzie i dobrze przedstawione argumenty do części z nich mogą niekiedy trafić. Pochopnie krytykując tych drugich, wpycha się ich w ramiona funkcjonariuszy. Ale czy zawsze wiemy, jak odróżnić jednych od drugich?

Słucham radia Socjolog powinien pobierać informacje z wszystkich społecznie istotnych stref życia społecznego. Dlatego raz po raz słucham radia Tok FM – radia establishmentu systemu III RP. Środowisko, którego głos jest w tym radiu eksponowany, ma niemały wpływ na bieg spraw polskich. Można nad tym boleć, ale nie wolno się na rzeczywistość obrażać. Przynajmniej badaczom społecznego świata.W piątek 12 października 2012 r. prowadzący w tym radiu stałe audycje Jacek Żakowski rozmawiał z regularnym gościem tej rozgłośni posłem Januszem Palikotem.

Dziennikarstwo III RP Żakowski zaczął rozmowę od przywołania słów Janiny Paradowskiej. Zarzuciła ona Palikotowi brak wyobraźni politycznej w związku ze zgłoszeniem radykalnego projektu ustawy rozluźniającego zapisy antyaborcyjne. Żakowski: „mówi Janina Paradowska, wiadomo, że Solidarna Polska się odwinie i złoży bardziej restrykcyjny projekt”. Na to Palikot: „Ten kompromis, który próbuje nam się wmówić, nie jest żadnym kompromisem. Jest dyktatem Kościoła katolickiego, represyjną ustawą, której nie ma w żadnym innym kraju Unii Europejskiej”. Nakręcający samego siebie Palikot krytykuje Platformę – ale to nas teraz interesuje mniej – i potem dodaje: „Przecież ustawy mają być świeckie, (…) ustawy mają być w państwie w XXI wieku, w państwie świeckim, wolne od ideologii”. Ale te słowa to czysta demagogia. Ideologia jest z aktów prawnych nieusuwalna. Każda konstytucja jest dokumentem ze swej istoty ideologicznym. Na przykład wyraźny ideologiczny charakter ma art. 20 naszej obecnej konstytucji: „Społeczna gospodarka rynkowa oparta na wolności działalności gospodarczej, własności prywatnej oraz solidarności, dialogu i współpracy partnerów społecznych stanowi podstawę ustroju gospodarczego Rzeczypospolitej Polskiej”. Postawienie na „społeczną gospodarkę rynkową” jest wyborem pewnej opcji ideologicznej. I Żakowski pewnie to rozumie. Ale – w tym punkcie – nie uznał za stosowne instruować swego rozmówcy. Zareagował chwilę potem – i ten moment nas najbardziej interesuje. Niniejszy tekst bowiem nie dotyczy kwestii ustawy aborcyjnej, ideologiczności ustaw ani demagogii Palikota. Ani nawet tego, czy napuszone ataki Palikota na Platformę są szczere, czy są jedynie ustawką z Donaldem Tuskiem. Czytacie Państwo tekst o dziennikarstwie III RP.

Palikot podburza, dziennikarz Żakowski doradza Gość Żakowskiego dalej atakuje: „Ta polityka, tego fikcyjnego wmawiania: »bądźmy grzeczni, bo jakieś demony się obudzą«. Niech się obudzą te demony. Niech właśnie opinia publiczna zobaczy, że nie ma żadnej różnicy między Platformą i PiS-em. Mi jest wszystko jedno. Powiem panu uczciwie, mi, człowiekowi Platformy Obywatelskiej, który walczył z Lechem Kaczyńskim i z całą tą pisowską chorobą, z tą zatrutą duszą, jaką reprezentuje ta formacja”. Tu Żakowski się włącza: „Dziś lepiej mówić, że z Jarosławem”. Palikot: „Tak, czy z Jarosławem Kaczyńskim. Walcząc z tym ugrupowaniem, z tym całym resentymentem, który on wnosi do polskiego życia społecznego…”. Dotarliśmy do sedna sprawy. Z punktu widzenia skuteczności propagandowej Żakowski radzi celnie. W wielu środowiskach autorytet śp. Lecha Kaczyńskiego jest już tak duży. A można się spodziewać, że im więcej wyborcy będą wiedzieli o manipulacjach PO, tym będzie większy. W dodatku w Polsce chwalenie się, że się walczyło ze zmarłym, wcale nie musi być skuteczne – raczej przeciwnie. Zatem Żakowski, podczas owej rozmowy mniej zapalczywy, po prostu doradza socjotechnicznie: dzisiaj skuteczność wymaga, by mówić, że walczyło się nie z Lechem, lecz z Jarosławem.

Palikot pędzi, dziennikarz Żakowski dyscyplinuje Nakręcony gość radia krytykując swą byłą partię, jednak się zapędza: „Platforma Obywatelska przez lata walczyła z PiS-em jakby z pozycji ochrony wolności. Gdzie ta wolność jest? W kraju, w którym jest największa liczba inwigilacji! (…) To, co wprowadził PiS, Kaczyński w latach 2005–2007, tą właśnie szokową terapię zastosowaną w walce z korupcją, pod płaszczykiem której zabierano prawa obywatelskie, Platforma usankcjonowała i do tego wszystkiego doprowadziła jeszcze terapię szokową polegającą na, właśnie, na ukrywaniu tych tendencji światopoglądowych, mówiąc, że to właśnie, i to Janina Paradowska jest tą tubą propagandową Platformy Obywatelskiej”. W tym momencie Żakowski interweniuje: „No, no, no, tu muszę trochę koleżanki bronić jednak”. Chociaż Palikot kontynuuje z rozpędu: „Ja nie mogę się absolutnie zgodzić na takie argumenty”, to zaraz pojmuje, że został przywołany do porządku i pokornie oddaje hołd: „Ja szanuję panią redaktor, to jest jeden z niewielu dziennikarzy, z którym można porozmawiać o kulturze, który ma szeroki przegląd cywilizacyjnych trendów kulturowych, trendów cywilizacyjnych, wszystko jest OK, ale w tej sprawie będę nieubłagany…”.

Lans Palikota W ciągu ostatnich 12 miesięcy Palikot gościł u Żakowskiego w Tok FM pięć razy, a u Paradowskiej siedem. Paradowska przeprowadziła z nim też wywiad dla „Polityki” (w marcu br.) i co najmniej dwa razy zaprosiła go do „Superstacji” (w marcu 2011 r. oraz ostatnio 11 października br.). Niektóre rozmowy z Palikotem w radiu obszernie omawia portal Tokfm.pl. Co najmniej dwukrotnie w ostatnim okresie Palikot miał duże, korzystnie sformatowane zdjęcie na okładce sobotniego wydania „Gazety Wyborczej”. Widać wyraźną zmianę – w ubiegłym roku w Tok FM trzy razy Palikota gościła Dominika Wielowieyska, a raz Łukasz Grass. Wygląda na to, że lans Palikota nasilono w ostatnim okresie. Portal Gazeta.pl sprawdził, kogo najczęściej zapraszali przez pół roku (od lipca br. wstecz) do swoich programów Tomasz Lis i Monika Olejnik. U Lisa Palikot był raz, a na 100 programów „Kropki nad i” Olejnik aż osiem razy zaprosiła Palikota właśnie. Chcąc sprawę lansu systematycznie zbadać, trzeba by oczywiście porównać częstotliwość obecności w Tok FM Palikota oraz innych osób. Szkoda mi jednak na to czasu. Zaryzykuję hipotezę, iż obliczenie pokazałoby, że nasz antybohater jest w samej czołówce. To wszystko po prostu układzik towarzyski? Czy raczej coś większego i głębszego, coś bardziej dla Polski niebezpiecznego, czego nawet sami funkcjonariusze nie ogarniają? Palikot woła: „Niech się obudzą te demony”. Na taką zachętę Żakowski nie zareagował. Kto ma interes, by Polska była krajem skłóconym, niestabilnym, niezdolnym do podmiotowego rozwoju i działania na arenie międzynarodowej? Jacek Żakowski nie zadał swemu rozmówcy trudnych pytań, nie pokazał sprzeczności w jego wywodach. Wiemy, że nie tylko raz po raz udostępnia mu trybunę do głoszenia Palikotowej propagandy. Zobaczyliśmy, jak dziennikarz Żakowski doradza, by propagandę skuteczniej uprawiać. Palikot, szef partii Andrzeja Rozenka (ten b. zastępca red. naczelnego tygodnika „Nie” Jerzego Urbana jest rzecznikiem prasowym Ruchu Palikota), jest nie tylko przez media agorowej koalicji lansowany. Palikot jest także rzeczowo instruowany i, kiedy trzeba, przywoływany do porządku. Ale nie jest to porządek, który służy Polsce. Andrzej Zybertowicz

Oblicza cenzury w Polsce 40 godzin prac społecznych przez rok i trzy miesiące, czyli dwa miesiące robót publicznych – taki wyrok za obrazę prezydenta Bronisława Komorowskiego usłyszał Robert Frycz, twórca satyrycznej strony internetowej Antykomor.pl. 35 kibiców zostało skazanych na grzywny za głoszenie hasła „Donald, matole, twój rząd obalą kibole”. Sądy III RP zaczęły, niczym w PRL, karać za obrazę władzy. Skąd sąd wiedział, że w haśle „Donald, matole” chodzi o premiera rządu RP? Już my wiemy, który Donald jest matołem – głosi popularny żart w internecie. Nawiązuje on do popularnego w PRL-u dowcipu, w którym młody człowiek złapany na pisaniu hasła na murze „Rząd jest do d***” broni się, że miał na myśli amerykański rząd. Milicjanci zaś zakładają mu kajdanki i spokojnie tłumaczą „Już my wiemy, który rząd jest do d***””. Fakt, że za ocenę satyrycznej twórczości na stronie Antykomor.pl zabrała się Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, której funkcjonariusze wpadli o szóstej rano do domu twórcy tej strony, dowodzi, że żarty się skończyły. Władza boi się śmiechu i chce, aby internauci także się bali. Chociaż Frycz osobiście na zamieszaniu wokół jego osoby zarobi, to mało kto zdecyduje się na pójście w jego ślady. Proces karny i wizyta agentów ABW o szóstej rano są skutecznym środkiem odstraszającym potencjalnych naśladowców.

Kneblowanie ludzi To twórcze rozwinięcie know how peerelowskiej bezpieki. W PRL-u niepokornych dziennikarzy niszczyło się ekonomicznie. Wyrzucało się z pracy i wprowadzało nieformalny, ale faktyczny zakaz druku ich tekstów. Tego typu represje kilkakrotnie zachwiały egzystencją np. Stefana Kisielewskiego. Dziś mamy do czynienia z podobnym terrorem. Fakt, że wymiar sprawiedliwości chce wsadzać do więzienia człowieka, który obraża – zdaniem prokuratorów – prezydenta RP, jest sytuacją więcej niż chorą. Prokuratura żądała kary roku i ośmiu miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na pięć lat dla twórcy strony Antykomor.pl. Co więcej, na jej wniosek proces Frycza toczył się „za zamkniętymi drzwiami”. Oznacza to, że prokuratura, mając świadomość śmieszności swoich zarzutów, nie chciała, aby ludzie mogli śledzić proces. Charakter zastraszania nosi również wyrok za głoszenie hasła „Donald, matole…”. Sąd, karząc grzywną tych, którzy krzyczeli to hasło, twierdził, że doszło do lekceważenia „konstytucyjnych organów Rzeczypospolitej Polskiej poprzez wykrzykiwanie obraźliwego hasła dotyczącego Prezesa Rady Ministrów”. Osobną kwestią jest zastosowanie przez sąd zbiorowej odpowiedzialności, bo na zdrowy rozum, jak sąd ustalił, kto krzyczał „Donald, matole?” Protest w sprawie wyroku za obrazę prezydenta zgłosiła Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. W nowoczesnej demokracji sankcje karne za obrażenie głowy państwa są nie na miejscu, zwłaszcza że Europejski Trybunał Praw Człowieka od dziesięcioleci uchyla takie wyroki – oświadczyła Dunja Mijatović, przedstawicielka OBWE ds. wolności mediów. A przecież wyrok skazujący demonstrantów obrażających Tuska jest jeszcze bardziej kuriozalny. Zakłada on zbiorową odpowiedzialność. Sąd nałożył bowiem sankcje na wszystkich „obrażających premiera RP”. Trudno jednak ustalić, jak dowodzono winy tłumu. Ustalenie, kto co krzyczał, jest niemożliwe.

Cenzura ekonomiczna Dziś połowa Polaków bojkotuje wybory. Represje za głoszenie poglądów mają na celu doprowadzić do bierności drugą połowę. W 2008 roku, po dekadzie pracy w mediach (przez całą karierę w mediach przegrałem dwa procesy o ochronę dóbr osobistych za swoje teksty), zostałem uznany winnym naruszenia dóbr osobistych adwokata Jacka Dubois poprzez zamieszczenie w internecie komentarza, który przeczytało niewiele ponad 4 tys. osób. W jednym z felietonów Rafał Ziemkiewicz ocenił tę sytuację następująco: „Redaktor Piński naraził się Duboisowi wpisem na swoim blogu, w którym zastanawiał się nad dziwną asymetrią pomiędzy traktowaniem przez »Gazetę Wyborczą« podobnych w swej istocie interesów Aleksandra Gudzowatego, którego gazeta tropiła długo i bardzo wnikliwie, oraz spółki J&S, którą zaatakowała równie ostro, a potem, w pewnym momencie, atakować przestała. Piński zauważył (i tego spostrzeżenia nikt nie zakwestionował), że ta zmiana zbiegła się z wykupieniem przez J&S kosztownej kampanii reklamowej na łamach organu »etosu«. Ponieważ firmę J&S reprezentował wówczas właśnie mecenas Dubois, mający wiele okazji do spotkania się z Wandą Rapaczyńską, z racji m.in. zasiadania w tej samej radzie nadzorczej jednego z przedsięwzięć »Agory«, Piński pozwolił sobie na przypuszczenie, że być może to ta właśnie para wynegocjowała, jak to sformułował: »rozejm (lub, jak kto woli, układ)«. Właśnie słowa »układ« uczepił się – jak charakteryzuje mecenasa Dubois przy okazji procesu, który wytoczyła mu prokuratura pod zarzutem złamania prawa i utrudniania śledztwa przeciw reprezentowanym przez niego członkom gangu pruszkowskiego »Gazeta Wyborcza« – potomek »szanowanej prawniczej rodziny«. I, trudno nie podejrzewać, że dzięki swojemu obyciu w świecie prawa, doprowadził do skazania Pińskiego najpierw w procesie cywilnym na horrendalne odszkodowanie i wykupienie przepraszających ogłoszeń w gazetach docierających łącznie do kilku milionów czytelników (wspomniany wpis na blogu miał nieco ponad cztery tysiące wejść); następnie zaś do skazania Pińskiego za pomówienie w procesie karnym (!) – z mocy osławionego, horrendalnego paragrafu o znieważaniu osób publicznych, wprowadzonego do prawa w stanie wojennym jako podstawa ścigania autorów i wydawców pism podziemnych”. Tyle Ziemkiewicz. Sąd karny uznał mnie za winnego na podstawie opinii biegłego językoznawcy, który stwierdził, że słowo „układ” od czasów rządu PiS ma konotacje negatywne (moje pytania o konotacje „układów pierwiastków” i układów tanecznych” zostały bez odpowiedzi). Sąd cywilny w drugiej instancji w bardzo ciekawym wyroku zwolnił mnie z kosztów, ale nakazał przeprosiny w internecie – nie za to, że napisałem nieprawdę (z przeprosin kazał wykreślić słowo „nieprawdziwe”), ale za to, że mój tekst był obraźliwy dla Jacka Dubois. Obrona w tym procesie kosztowała mnie kilkanaście tysięcy złotych. Ten przykład pokazuje, jak działa mechanizm niszczenia dziennikarzy przez sądy. Nawet jeżeli zarzuty są absurdalne. Żeby było jeszcze śmiesznie, w trakcie trwania procesu kancelaria Dubois pomagała w zawarciu ugody z moim ówczesnym pracodawcą – tygodnikiem „Wprost”. Porozumienie wówczas zawarte nakładało na dziennikarzy tygodnika cenzurę, że nie mogą naruszać dóbr osobistych firmy J&S i jej właścicieli – nawet wówczas, gdy jest to zasadne. Krótko mówiąc: na mocy ugody dziennikarze zostali ocenzurowani. Sądy nie chciały wówczas oceniać tej ugody jako dowodu w sprawie. Przypomnijmy: dziennikarz naruszający dobra osobiste, ale piszący prawdę, nie łamie prawa.

Wolność słowa Obecnie w polskich mediach istnieją trzy rodzaje cenzury. Pierwsza – ekonomiczna, czyli „nie mogę tego napisać, bo stracę reklamy lub mnie zniszczą”. Druga – polityczna: „nie możemy tego napisać, bo nasza partia straci”. Trzecią formą jest cenzura towarzyska, czyli taka, że nie publikujemy materiałów, które szkodzą naszym kolegom. Biorąc pod uwagę wąski rynek mediów III RP, jest ona najbardziej niebezpieczna. Fakt, że ochroną dóbr osobistych władz RP zajęły się służby specjalne, jest zatrważający. Prześladujący krytyków III RP mają świadomość, że łamią lub naginają prawo. Chodzi im tylko o zastraszenie ludzi, aby nie byli w stanie lub nie chcieli protestować. W USA można wyzywać prezydenta i obrażać do woli – i nie będzie miało to żadnych konsekwencji. Fakt, że w USA o skazaniu decydują ławy przysięgłych, a nie sędziowie, sprawia, że prokuratorzy kilka razy myślą, zanim skierują sprawę do sądu. Znalezienie – losowo – 12 ludzi, którzy skazaliby kogoś jednogłośnie za obrazę władzy, jest więcej niż niemożliwe. Jan Piński

Rostowski zaprasza recesję do Polski Wczoraj odbyła się w Sejmie debata nad projektem ustawy budżetowej na 2013 rok. Zabierałem w niej głos i postawiłem 3 tezy

1. Wczoraj odbyła się w Sejmie debata nad projektem ustawy budżetowej na 2013 rok. Zabierałem w niej głos i postawiłem 3 tezy: minister Rostowski swoją dotychczasową polityką w zakresie finansów publicznych i tym projektem budżetu, zaprasza recesję do polskiej gospodarki, przedstawiony projekt budżetu ma bardzo luźny związek z rzeczywistością i wreszcie w tym projekcie nie ma nawet śladu ekspansji inwestycyjnej, którą zapowiedział premier Tuska w swoim II expose zaledwie kilkanaście dni temu. Minister Rostowski w swoich wczorajszych wielokrotnych wypowiedziach w czasie debaty, niestety nie przedstawił, żadnych kontrargumentów w tych trzech sprawach, bardzo często mijał się z prawdą, a kiedy brakowało merytorycznych argumentów, pojawiała się u niego teza, że przecież w wielu krajach Unii Europejskiej w 2013 roku, będzie znacznie gorzej niż u nas.

2. Dlaczego minister Rostowski zaprasza recesję do Polski (czyli prawdopodobnie doprowadzi do sytuacji, że w 2013 roku dojdzie w naszym kraju do spadku PKB w II kolejnych kwartałach)? Otóż wzrost gospodarczy, który wyraża wzrost PKB zależy w blisko 2/3 od popytu wewnętrznego, a w 1/3 od kolejnych dwóch czynników: wzrostu inwestycji i wzrostu wskaźnika eksportu netto. W tej sytuacji kryzys w strefie euro osłabia wzrost polskiego PKB tylko zaledwie w kilkunastu procentach, a zdecydowany wpływ na to co się dzieje w polskiej gospodarce mają czynniki zależne tylko od nas: popyt wewnętrzny i poziom inwestycji. A minister Rostowski od wielu miesięcy dusi popyt wewnętrzny i zmniejsza rozmiary nakładów inwestycyjnych. Podniesienie stawki podatku VAT o 1 pkt procentowy, podniesienie składki rentowej o 2 pkt procentowe, podwyższenie podatku od dochodów osobistych poprzez likwidację wielu ulg, zmrożenie od już 3 lat płac w sferze budżetowej co przy średniorocznej 4% inflacji oznacza ich kilkunastoprocentowy realny spadek, to są wszystko czynniki które znacząco osłabiają popyt wewnętrzny. Jeżeli dołożymy do tego spadek płac realnych w sferze przedsiębiorstw o ponad 2 pkt. procentowe, który nastąpił w tym roku po raz pierwszy od wielu lat, co nieuchronny jest w tej sytuacji spadek popytu krajowego. W roku 2013 kończą się także środki europejskie z budżetu na lata 2007-2013 i w to miejsce mimo szumnych zapowiedzi premiera w II expose, nie wchodzą ani dodatkowe środki na inwestycje publiczne, a także ciągle nie są uruchamiane na większą skalę inwestycje prywatne. A więc także inwestycje nie będą motorem napędowym wzrostu gospodarczego w przyszłym roku.

3. W tej sytuacji zaplanowanie wzrostu gospodarczego w 2013 roku na poziomie 2,2% PKB, jest podejściem wyjątkowo optymistycznym, a przecież o taki poziom wzrostu, są oparte prognozy dotyczące dochodów podatkowych. Eksperci, którzy na zlecenie Kancelarii Sejmu przygotowywali opinie o tym projekcie budżetu, piszą w opiniach,że nawet gdyby ten wzrost został zrealizowany, to wpływy podatkowe są zawyżone o przynajmniej 10 mld zł (o 2 mld zł z VAT, o ponad 6 mld zł z CIT i blisko 2 mld zł z PIT).Jak więc można odpowiedzialnie debatować o wydatkach budżetowych, kiedy już teraz wiadomo, że nawet przy optymizmie dotyczącym wzrostu PKB, zabraknie do ich sfinansowania blisko 10 mld zł.

4. Wreszcie w budżecie na 2013 rok nie ma nawet śladu ekspansji inwestycyjnej zapowiedzianej przez premiera Tuska w II expose. Ba zaplanowanie 5 mld zł przychodów z prywatyzacji, które posłużą do zmniejszenia deficytu budżetowego, a także aż 6 mld zł z dywidendy od spółek Skarbu Państwa, oznacza tak naprawdę dalszą wyprzedaż majątku narodowego i dalszy drenaż tych spółek. A przecież aktywa spółek Skarbu Państwa miały być podstawą swoistego wehikułu inwestycyjnego zarówno w Banku Gospodarstwa Krajowego jak i nowej spółce „Inwestycje polskie”. Skoro wyraźnie zmniejszamy rozmiary tych aktywów poprzez wyprzedaż majątku, a także osłabiamy potencjał spółek Skarbu Państwa, poprzez wręcz grabież ich zysków w postaci dywidendy, to uczynienie z tego majątku podstawy do przyszłych inwestycji jest zwykłą mrzonką. Kuźmiuk

Budżet stagflacyjny, nierealny i polityczny Stagflacja, tego słowa boją się jak ognia komentatorzy życia gospodarczego w naszym kraju. Tymczasem budżet uchwalony wczoraj wskazuje, że rząd taki właśnie scenariusz rozwoju kraju zamierza realizować w 2013 roku. Przypomnijmy, że stagflacja to spowolnienie gospodarcze przy utrzymującej się wysokiej inflacji. Rząd założył wzrost PKB na poziomie 2,2%, podczas gdy stopa inflacji miałaby jednocześnie wynieść 2,7%. Zatem w realnych wartościach gospodarka wg zaproponowanego projektu budżetu ma się w 2013 roku skurczyć. Dodatkowo, rzeczywista inflacja będzie wg mojej oceny o wiele wyższa, choćby ze względu na zaplanowane podwyżki cen energii w Polsce, a także wzrost cen żywności na świecie, efekt skoordynowanych planów UE i USA nieograniczonego dodruku pieniądza. Rząd był w pełni świadomy, że budżet, który przedstawia nie zostanie zrealizowany. Świadczy o tym najdobitniej fakt, że przeforsował go na dzień przed ogłoszeniem danych GUS za wrzesień. Gdyby poczekał ten jeden dzień okazałoby się, że założenia budżetowe są po prostu śmieszne i niemożliwe do zrealizowania. Gospodarka bowiem wyhamowuje w zastraszającym tempie. Spada sprzedaż detaliczna liczona z miesiąca na miesiąc, a w ujęciu realnym również w stosunku rok do roku. Jednak to skala spadku zamówień w przemyśle, aż o 13% rok do roku warunkuje w sposób alarmujący przyszły stopień spowolnienia gospodarczego. Już teraz można przewidzieć, że wzrost PKB będzie znacznie niższy w trzecim kwartale niż budżetowe 2,2% na 2013 rok, a w czwartym kwartale spadnie najprawdopodobniej w okolice 1%. Procesy gospodarcze mają swoją bezwładność. Wielce optymistycznym wydają się w związku z tym założenia, że gospodarka odbije się od dna w drugiej połowie 2013 roku. Tak w mojej ocenie niestety nie będzie. Co jednak stanowi, że przedstawiony budżet, nierealny do wykonania, ma charakter mocno polityczny, więcej, dramatycznie szkodliwy dla Państwa. Rząd Tuska założył w nim realny wzrost (powyżej stopy inflacji) nakładów na administrację państwową przy jednoczesnym spadku wydatków na edukacje czy inwestycje. Wymowa tych zapisów jest w mojej ocenie jednoznaczna. Mówiąc dosadnie: „rządzący wszem i wobec ogłosili, że będą trzymać się koryta za wszelką cenę, nawet za cenę przekupstwa”. Czy administracja publiczna da się na tę obietnicę nabrać? Źle bardzo, świadczyłoby to o stanie kraju, a wręcz zawyrokowało o podważaniu filarów naszej państwowości. Bowiem już teraz można zaobserwować powrót podziałów na „my i oni”, które dobrze jeszcze pamiętamy z czasów komuny. Taki rozwój sytuacji prowadzi zawsze do gnicia instytucji publicznych i organów państwa. Te zamiast zajmować się celami do których zostały konstytucyjnie powołane, ograniczą się wyłącznie do funkcji cerberów pilnujących, by rządząca krajem sitwa przypadkiem nie utraciła cennych stołków. Jerzy Bielewicz

W obronie Księdza Biskupa Zamieszanie wokół wypadku biskupa Jareckiego bardziej niż jego samego kompromituje jego kolegę - księdza Korżę. Biskup Jarecki zachował się tak, jak powinien się zachować każdy, kto popełni życiowy błąd. W dzisiejszym SuperExpressie czytam wypowiedź księdza Henryka Korży z archidiecezji warszawskiej. Usiłuje on bagatelizować zdarzenie, którego negatywnym bohaterem okazał się ksiądz biskup Piotr Jarecki. Przypomnijmy, że kilka dni temu hierarcha - prowadząc samochód - wypadł z drogi i uderzył w latarnię. Alkomat wykazał, że miał we krwi ponad dwa promile alkoholu. Ksiądz Korża usiłuje bronić swego kolegi. Mówi, że gdyby w Polsce wszyscy jeździli tak jak księża to byłby raj. To oczywiście nonsens, próba wybielenia zła. Ksiądz biskup Jarecki - prowadząc pod wpływem alkoholu - zachował się nie tylko niezgodnie z przepisami prawa, lecz również w sposób uchybiający godności biskupiej. Żadne gadanie jego kolegów nic tutaj nie pomoże. Ksiądz biskup powinien zostać potraktowany jak normalny obywatel. Powinien stanąć przed sądem i ponieść konsekwencje - tak, jak każdy, kto w Polsce zostanie przyłapany na prowadzeniu samochodu po pijanemu. Co do tego wątpliwości być nie może. Nie ma ich chyba również Ksiądz Biskup, który zapowiedział wniosek o dobrowolne poddanie się karze. Jednak ważna jest postawa samego biskupa po niefortunnym zdarzeniu. Chodzi nie tylko o to, że oddał się do dyspozycji Papieża, ale o to, że do czynu się przyznał i - co najważniejsze - wszystkich przeprosił. Ksiądz Biskup nie "rżnął głupa", nie usiłował cichaczem załatwić sprawy, nie udawał, że nic się nie stało. Zrobił to, co powinien zrobić każdy szanujący się obywatel: przeprosił i zapowiedział, że podda się karze. A także - w trosce o autorytet Kościoła - oddał się do dyspozycji Papieża. Każdy z nas popełnia w życiu błędy. Do popełnienia błędu miał też prawo ksiądz Jarecki. I tak samo jak każdy z nas ma obowiązek ponieść konsekwencje błędu. Prowadzenie samochodu po pijanemu przez biskupa jest oczywiście moralnie naganne. Jednak jego późniejsze zachowanie zasługuje na szacunek. Oby każdy, kto prowadzi po alkoholu, miał odwagę zachować się tak samo: przyznać się do błędu i przeprosić. Szymowski

Czym będzie zajmować się program Inwestycje Polskie? Budową elektrowni i gazociągów Program Inwestycje Polskie będzie wspierał budowę elektrowni węglowych i gazowych, gazociągów, magazynów gazu, nowej fabryki chemii na Pomorzu, infrastruktury drogowej, kolejowej i portowej - wynika z informacji przedstawionej przez resort skarbu. Rząd planuje utworzenie specjalnej spółki, która ma realizować program Inwestycje Polskie. Jej operatorem ma być Bank Gospodarstwa Krajowego (BGK). Resort podał w dziś, że spółka ma zostać powołana "w najbliższym czasie" tak, aby mogła zacząć działać jeszcze w tym roku. Początkowo ma być to spółka z wyłącznym udziałem Skarbu Państwa. Ministerstwo rozważa jednak możliwość zaproszenia do akcjonariatu instytucji finansowych. Będzie to spółka akcyjna. Nie ma ona jeszcze nazwy, roboczo to: Celowa Spółka Inwestycyjna (CSI). "Powinna to być spółka notowana na GPW w Warszawie. Chodzi o pełną przejrzystość. Mówimy o publicznych pieniądzach w związku z tym procesy inwestycyjne muszą być realizowane w sposób profesjonalny i jawny" - podał resort. W początkowym okresie kapitał potrzebny spółce zapewni Skarb Państwa. Jednak jednym z założeń programu jest aktywizacja środków prywatnych inwestorów, dlatego w oparciu o kapitał dostarczony przez SP resort będzie chciał pozyskać również środki prywatne. Na potrzeby programu BGK może zostać dokapitalizowany. Resort szacuje, że kwota ta wyniesie docelowo 10 mld zł. Do spółki, a następnie do Banku Gospodarstwa Krajowego trafią pakiety akcji spółek Skarbu Państwa notowanych na GPW. Spółki strategiczne nadal pozostaną w nadzorze MSP, a ewentualna sprzedaż pakietów akcji w spółkach strategicznych będzie możliwa jedynie do poziomu gwarantującego utrzymanie kontroli korporacyjnej. Prywatyzacyjny "potencjał nadwyżkowy" w ocenie MSP wynosi kilkanaście miliardów złotych i właśnie takie aktywa zostaną wniesione do obu podmiotów. Ministerstwo wyjaśnia, że program Inwestycje Polskie zakłada powstanie spółek celowych, które będą odpowiadały za przygotowanie i realizację konkretnych projektów infrastrukturalnych. Głównymi udziałowcami spółek celowych będą podmioty prywatne, gdyż to one zgłaszają zainteresowanie danym projektem i dysponują know-how dotyczącym sektora, w który inwestują. W początkowym okresie działalności spółek celowych, CSI będzie ich udziałowcem. W zależności od potrzeb albo rentowności przedsięwzięcia CSI może pozostać w akcjonariacie w dłuższym terminie. Skarb Państwa oczekuje jednak "wyjścia CSI po zrealizowaniu odpowiedniego zysku". Ministerstwo podkreśla, że podstawowym założeniem programu Inwestycje Polskie jest to, aby inwestycje mogły się spłacić w przyszłości i oferowały rynkową stopę zwrotu. Dlatego kredyt BGK, jak i inwestycje CSI w spółki celowe będą analizowane przez pryzmat kryteriów stosowanych przez banki komercyjne. "Zależy nam na tym, aby to inwestor prywatny zdobył większość kapitału, dzięki czemu będzie miał kontrolę operacyjną nad projektem inwestycyjnym" - podał resort. CSI będzie wspierała duże przedsięwzięcia infrastrukturalne: infrastrukturę przesyłową gazu i energii, produkcję energii, a także infrastrukturę transportową, morską, portową, drogową i kolejową, samorządową. Przykładowe projekty, to elektrownie węglowe i gazowe np. w Stalowej Woli, Kozienicach, Opolu, infrastruktura wokół budowanego już terminalu LNG w Świnoujściu, gazociąg z tego miasta na południe Polski, magazyny gazu, a także nowa fabryka chemii na Pomorzu. Szczegóły polityki inwestycyjnej określi BGK wraz z CSI. MSP opracowało już wstępną listę potencjalnych projektów, istotnych dla gospodarki i firm. Projekty te są na zaawansowanym etapie, jednak ze względu na problemy z finansowaniem zostały wstrzymane lub czekają na odpowiednie możliwości. "Z oczywistych względów nie możemy ujawniać wszystkich projektów. Na pewno interesującym dla nas projektem jest gazociąg północ-południe, istotny dla bezpieczeństwa Polski, który zamierza wybudować Gaz-System (...) Istnieją także inne gotowe projekty energetyczne, jak i gazowe" - podał resort. Z kolei inwestycje drogowe mogą być wsparte poprzez: udzielanie kredytów samorządom budującym drogi lokalne, udzielanie kredytów firmom budującym drogi, udzielanie gwarancji firmom budującym drogi oraz wsparcie kapitałowe i kredytowe dla potencjalnych inwestycji Partnerstwa Publiczno-Prywatnego. Ministerstwo podkreśliło, że program Inwestycje Polskie jest elastycznym rozwiązaniem. "Planujemy przekazywać na niego środki stopniowo, zależnie od potrzeb. Prawdopodobnie nie będzie potrzeby uzyskania dodatkowych 10 mld zł w 2013 r. (aczkolwiek nie wykluczamy takiej możliwości). Uważamy, że przy dobrych warunkach rynkowych będziemy w stanie dostarczyć wymagane przez Program środki. Wszystko jednak zależy od potrzeb (...) i sytuacji rynkowej" - czytamy w informacji przedstawionej na stronach resortu. Rząd chce, aby BGK miał 40 mld zł na zadania związane z powołaniem spółki Inwestycje Polskie, która ma pomóc m.in. w rozwoju inwestycji i tworzeniu miejsc pracy. Ponadto BGK będzie dysponować do 60 mld zł na gwarancje kredytowe dla małych i średnich firm.Nowe obowiązki BGK, wraz z utworzeniem programu Inwestycje Polskie zapowiedział w październiku w Sejmie premier Donald Tusk podczas tzw. drugiego expose. BGK m.in. udziela wsparcia finansowego funduszom kapitałowym, inwestującym w firmy, które mają siedziby w Polsce, przede wszystkim innowacyjne lub prowadzące działalność badawczo-rozwojową. BGK należy do Skarbu Państwa. (PAP)

WikiLeaks czyli cena wolności 140 tys. funtów brytyjskich (ok. 700 tysięcy zł) zapłaci dziewięć osób, które poręczyły za Juliana Assange’a, szefa WikiLeaks, który schronił się przed ekstradycją w Ambasadzie Ekwadoru. Sprawa Assange’a, to demonstracja pokazująca, że wolność słowa deklarowana przez zachodnie demokracje jest pustym hasłem. 41-letni Julian Assange jest twórcą i pomysłodawcą portalu WikiLeaks. Publikuje on dokumenty i filmy, których inne media nie chcą publikować. Assange nie jest kryształową postacią. Trudno nie zgodzić się z twierdzeniami, że atakuje głównie USA i kraje zachodnie, za to dziwnym trafem omija sprawy kłopotliwe dla Rosji. W kwietniu bieżącego roku, osaczony w Wielkiej Brytanii, debiutował w rosyjskiej telewizji ze swoim programem. Trudno powiedzieć, czy ten program był docenieniem kłopotów, jakie sprawił krajom Zachodu, czy też od samego początku Assange miał związki z Rosją. Sprawa Assange’a jest pewnego rodzaju testem na to, co są w stanie zaakceptować demokratyczne społeczeństwa. Kłopoty Australijczyka rozpoczęły się w listopadzie 2010 roku. Szwecja wydała wówczas list gończy, oskarżając go o rzekome gwałty na jej obywatelkach. Assange bynajmniej nie boi się procesu o gwałt, tylko tego, że zostanie, nawet po uniewinnieniu, wydany przez Szwecję Stanom Zjednoczonym, które oskarżają go o publikacje tajnych materiałów, za co grozi kara śmierci. Assange jest dziennikarzem. Fakty i dokumenty ujawnione przez WikiLeaks doprowadziły do szału największe mocarstwo świata – USA. Spór o ekstradycję Assange’a można byłoby rozwiązać prosto. Szwecja mogłaby oświadczyć, że będzie on sądzony tylko za gwałt i nie zostanie przekazany USA. Tego jednak nikt nie chce zrobić. Walka nie toczy się bowiem o wolność Assange’a. On i tak jest obecnie skończony. Siedząc tam, gdzie jest, stając się celebrytą, pozbawił się możliwości działania. Teraz międzynarodowy kartel polityczny chce go ukarać, aby pokazać, że tego typu działania nie pozostaną bez konsekwencji. Chodzi o to, aby nikt nigdy nie pomyślał o pójściu w ślady Assange’a. Dlatego najbliższe lata może on spędzić w Ambasadzie Ekwadoru w Londynie, w której się ukrywa. W XXI wieku najcenniejszym towarem jest informacja. Ten, kto jest w stanie kontrolować informację, jest w stanie rządzić demokratycznymi społeczeństwami. Ostatnie próby ataku na wolność słowa i wymiany informacji w internecie pokazują, jak bardzo dotkliwa dla rządzących elit jest wolność słowa. Oskarżenia wobec Assange’a są groteskowe. Rzekomo zgwałcone przez niego kobiety plączą się w zeznaniach, zgłosiły owo przestępstwo znacznie po czasie itp. Mimo to większość wolnych mediów nie protestuje w sprawie ścigania założyciela WikiLeaks. Nie powstają materiały dziennikarskie pokazujące, jakich „zbrodni” się dopuścił. Jego ucieczka do Ambasady Ekwadoru jest pokazywana jako swego rodzaju show. Stawką bynajmniej nie jest wolność Assange’a. Chodzi bowiem o wyznaczenie granic, do których mogą posunąć się władze, kneblując usta dziennikarzom. Jeżeli Assange kolejne kilkanaście lat spędzi jako więzień ekwadorskiej ambasady, będzie to wyraźny sygnał dla wszystkich niepokornych dziennikarzy: nie narażajcie się władzy. Leszek Szymowski

O przydatności dyktatury Bohdan Szklarski i Maciej Słęcki kilka dni temu wydali książkę „Franco i Salazar. Europejscy dyktatorzy”. W zbiorze są także dwa moje teksty, dlatego powstrzymam się przed napisaniem klasycznej recenzji, ponieważ trudno recenzować samego siebie. Można jednak pokusić się o refleksję innego rodzaju: o przydatności dyktatury i warunkach sprzyjających powstaniu systemów autorytarnych. Od starożytnego Rzymu dyktatura zawsze uważana była za formę ustrojową przejściową, chwilową, która nie może nabrać charakteru normalnego. Dyktator i dyktatura pojawia się w sytuacji nadzwyczajnej. W Rzymie dyktator był ekstraordynaryjnym zarządcą państwa, które normalnie miało charakter arystokratycznej republiki. W epoce nowożytnej pojęcie przywrócił Niccolò Machiavelli, tworząc koncepcję „władcy nowego typu”, czyli ekstraordynaryjnie immunizowanego od moralności i religii, aby móc zjednoczyć Italię, wyzuwając z tronów prawowitych książąt i niszcząc Państwo Kościelne zajmujące środkową część Półwyspu Apenińskiego. Różnego rodzaju władze dyktatorskie spotykamy następnie w XVI i XVII wieku, w czasie wojen religijnych, gdy były to klasyczne rządy „ratunku państwa”. Potem nastały dyktatury rewolucyjne, nadzwyczajnie powołane na czas przewrotu. Oto robespierryzm we Francji i leninizm w Rosji. Dopiero w XX wieku pojawia się myśl, że dyktatura nie jest środkiem do opanowania sytuacji, lecz celem samym w sobie. Ludzie uznali, że w sytuacji permanentnego chaosu, rewolucji i kontrrewolucji, sytuacja krytyczna i nadzwyczajna stała się stanem permanentnym. A stan taki potrzebuje ustawicznego środka nadzwyczajnego, czyli dyktatury. Pojawiła się kategoria państw, które profesor Franciszek Ryszka określił mianem „państw stanu wyjątkowego”. Pierwszym z nich był Związek Radziecki, gdzie marksistowska dyktatura proletariatu – w planach Marksa chwilowa i przejściowa – nagle stała się trwałą formą rządów, dodatkowo próbującą wywołać komunistyczne rewolucje we wszystkich krajach naokoło. Permanentność zagrożenia rewolucyjnego spowodowała pojawienie się równie permanentnych dyktatur antybolszewickich. Jedne z nich miały charakter faszystowski (Mussolini, Hitler), inne katolicko-autorytarny (Salazar, Franco, Horthy). W krajach ekonomicznie i politycznie zacofanych pojawiły się dyktatury głoszące pospieszną „modernizację” (Piłsudski, Perón). Dziś systemy autorytarne czy półautorytarne nabierają cech coraz bardziej konserwatywnych, broniąc się przed ideologiczną agresją imperializmu prawoczłowieczego i demokratycznego (Łukaszenka, Putin). Wszystko to pokazuje, że bywają dyktatury i dyktatury. Jedne są z punktu widzenia konserwatysty sympatyczne (np. Salazar i Franco); inne – nieludzkie (Lenin, Stalin); jeszcze inne, jakkolwiek obleśne i socjalistyczne, mogą być traktowane jako mniejsze zło w porównaniu z bolszewizmem (faszyzm włoski). Czym jest dyktatura? Jest narzędziem stworzenia lub ugruntowania już istniejącego porządku społecznego. Jest narzędziem utrzymania już istniejących lub wszczepienia nowych wartości i idei. Można o niej powiedzieć, że ma charakter stricte techniczny. Lenin za pomocą dyktatury wywrócił do góry nogami porządek społeczny i polityczny starej Rosji. Mussolini za jej pomocą obronił tenże sam porządek przed groźbą ewentualnej rewolucji bolszewickiej. Franco i Salazar za jej pomocą nie tylko obronili tradycyjny ład przed rewolucjonistami, ale rewitalizowali go tak, że Półwysep Iberyjski stał się – miłym konserwatyście – rezerwatem świata baroku i kontrreformacji w pan-uniwersalnym morzu socjalizmu, demokratyzmu i prawoczłowieczego fanatyzmu. Dyktator może także podczas rządów zmienić znacząco swoje poglądy. W 1926 roku Józef Piłsudski uzyskał poparcie lewicy – nie tylko PPS, ale i KPP („błąd majowy”) – aby zaraz potem pokazać twarz zachowawczą, a konkretniej: oportunistyczny pragmatyzm. Władimir Putin brał władzę, aby konserwować postkomunizm a buduje Rosję na wzór starego caratu. Dlaczego Franco i Salazar są tak ciekawi? Dlatego, że oto mamy przykład „naszych” dyktatorów: prawicowych, konserwatywnych, katolickich i kontrrewolucyjnych. W przypadku Franco, szczególnie w drugim okresie jego rządów, to zarazem dyktator wolnorynkowy, który osiągnął wielki sukces ekonomiczny. Uważa się dziś, że czas dyktatorów już się skończył. Nie sądzę. Dyktatura pojawia się zawsze wtedy, gdy świat polityczny, społeczny i ekonomiczny pogrąża się w chaosie i nadzwyczajna sytuacja wymaga nadzwyczajnych form władzy. Gdy Unia Europejska zbankrutuje i zacznie się rozpadać, to demokracja utrzyma się w krajach członkowskich? Wolne żarty. W Polsce rząd Donalda Tuska chwieje się po aferze Amber Gold, gdy w butelkę zostało nabitych kilkanaście tysięcy Polaków, którzy ulokowali tam swoje oszczędności. Co stanie się z tym rządem, który kiedyś będzie musiał powiedzieć Polakom, że zbankrutował ZUS i bez emerytur zostanie 30 milionów ludzi? Demokracja nie przetrwa takiej afery Amber Gold do kwadratu. Gdy demokracja upadnie, nadejdzie czas na „silnego człowieka”, który uchwyci władzę i zaprowadzi porządek pod hasłami… No właśnie, pod jakimi? Dyktatura jest tylko narzędziem w ręku zarówno Lenina, jak i Franco.

Adam Wielomski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
885
885
885
lex dz u 2013 885 finanse publiczne
885
885
885
884 885
885
885
Część 3. Postępowanie egzekucyjne, ART 885 KPC, I CSK 357/07 - wyrok z dnia 15 lutego 2008 r
885
885
885 Child Maureen Królowie Kalifornii 01 Włoszka z temperamentem
II DWK 16 Preludium i fuga g moll nr 16 BWV 885

więcej podobnych podstron