Nowele
Marii Konopnickiej
Dzieciństwo
Była córką Józefa Wasiłowskiego i Scholastyki z Turskich. Wasiłowscy przybyli do Suwałk w 1841 z pierworodną córką Wandą Zenobią, urodzoną rok wcześniej w Warszawie i zamieszkali w domu rejenta Jana Zapiórkiewicza przy dzisiejszej ul. Kościuszki 31 (wówczas Petersburskiej). W czasie pobytu w Suwałkach Wasiłowskim urodziło się jeszcze czworo dzieci: Jan Jarosław, Laura Celina, Zofia, Jadwiga Julia. Zofia zmarła nazajutrz po urodzeniu i została pochowana na suwalskim cmentarzu. W 1849, kiedy Maria miała siedem lat, rodzina Wasiłowskich przeniosła się do Kalisza i zamieszkała na Warszawskim Przedmieściu, w mieszkaniu na parterze pałacu Puchalskich przy dzisiejszym pl. Jana Kilińskiego 4 (wówczas Stawiszyńskim Przedmieściu), naprzeciw fabryki Beniamina Repphana. Jej jedyny brat zginął w pierwszej bitwie pod Krzywosądzem. Matka Marii Konopnickiej zmarła w 1854 roku. Ojciec jej był prawnikiem, obrońcą Prokuratorii Generalnej i Patronem Trybunału cywilnego, znawcą i miłośnikiem literatury. Wychowywał córki w tradycji chrześcijańskiej, bez kobiecego wpływu. Atmosfera powagi, żarliwego patriotyzmu i surowych nauk moralnych miała duży wpływ na Marię. W latach 1855-1856 uczyła się z siostrą na pensji u sióstr sakramentek w Warszawie i tam zetknęła się z Elizą Pawłowską, późniejszą Orzeszkową. Przyjaźń ich, scementowana wspólnymi zainteresowaniami literackimi, przetrwała całe życie Marii.
Młodość i początki twórczości
Konopnicka wyszła za mąż we wrześniu 1862 roku. Zaraz po ślubie Maria Konopnicka wyjechała z Kalisza, zamieszkując w Bronowie k. Poddębic, a potem w Gusinie na terenie ówczesnej guberni kaliskiej (dziś województwo łódzkie). Małżeństwo pod koniec 1863 roku i na początku 1864 roku spędzało czas z pierworodnym synem Tadeuszem za granicą, w Wiedniu i Dreźnie. W czasie dziesięciu lat małżeństwa Maria urodziła ośmioro dzieci, z czego dwoje zmarło zaraz po porodzie. W 1876 roku poetka rozstała się z mężem. Po kilku latach, w 1878 roku nagle zmarł jej ojciec. W tym też roku zaczęła uczestniczyć w konspiracyjnych i jawnych akcjach społecznych. W 1877 roku przeniosła się z dziećmi do Warszawy, gdzie mieszkała do roku 1890. Pracowała w stolicy jako korepetytorka. W 1882 roku wyjeżdżała do Austrii i Włoch, w 1884 roku w Czechach poznała J. Vrchlickiego, z którym nawiązała korespondencję. W latach 1884-1886 redagowała pismo dla kobiet "Świt", próbując zradykalizować jego program, wywołała sprzeciw opinii zachowawczej i cenzury. Na 25-lecie pracy pisarskiej (1903) Konopnicka otrzymała w darze narodowym dworek w Żarnowcu koło Krosna na Pogórzu Karpackim. Stąd odbywała podróże głównie do Włoch, ale także do Niemiec, Austrii i Szwajcarii. Od 1900 roku pozostawała w głębokiej przyjaźni z artystką i literatką Marią Dulębianką, której udostępniła pracownię w swoim dworku, w Żarnowcu.
Konopnicka współpracowała z wydawnictwami, prasą krajową, organizacjami społecznymi trzech zaborów, a także uczestniczyła w międzynarodowym proteście przeciwko prześladowaniu dzieci polskich we Wrześni (1901-1902). Brała udział w walce o prawa kobiet, akcji potępiającej represje władz pruskich, w pomocy na rzecz więźniów politycznych i kryminalnych.
Życie literackie
Już w pierwszym okresie jej twórczość nabrała znaczenia literackiego. Debiutowała w prasie jako poetka w roku 1870. Umiłowanie natury miało wpływ na jej twórczość. Pierwszym jej utworem był wiersz pt. Zimowy poranek. Utwór ten został dobrze przyjęty. Miastu Kalisz poświęciła trzy utwory poetyckie: dwa zatytułowane Kaliszowi (1888 i 1907) i Memu miastu (1897). Cykl lirycznych wierszy "W górach" zamieścił w rok później "Tygodnik Ilustrowany". Konopnicka została zachęcona dobrym przyjęciem wierszy przez rodaków i znajomych już pisarzy m.in. Henryka Sienkiewicza. Wyróżniała się na tle epoki dużą inwencją i biegłością wersyfikacyjną. Bardzo szybko jej twórczość poetycka przepełniona patriotyzmem i szczerym liryzmem, stylizowana "na swojską nutę" zdobyła powszechne uznanie. W latach 1881, 1883 i 1886 ukazały się trzy kolejne serie jej poezji.W latach 1884-1887 redagowała pismo dla kobiet "Świt". Współpracowała z tygodnikiem emancypantek Bluszcz. Pierwszy tomik Poezji wydała w roku 1881, następne ukazywały się w latach: 1883, 1887, 1896. Nowele pisała od początku lat osiemdziesiątych XIX wieku aż do śmierci. Zaczęło się od dziennikarskich doświadczeń Konopnickiej, w czasie redagowania przez nią "Świtu". Początkowo czerpała inspiracje z doświadczeń Prusa, Orzeszkowej, a następnie rozwinęła własne pomysły w dziedzinie małych form. Nowela Dym opublikowana została w roku 1893. Maria Konopnicka zajmowała się także krytyką literacką, którą uprawiała od roku 1881, początkowo na łamach Kłosów, Świtu, "Gazety Polskiej", "Kuriera Warszawskiego", następnie w wielu innych pismach. Do 1890 roku przeważały artykuły recenzyjne o tekstach współczesnych autorów polskich i zagranicznych. Konopnicka jest znana z części swojego dorobku obejmującego prozę i tworzonego dla dzieci. Utwory Konopnickiej dla dzieci ogłaszane od roku 1884, eliminujące natrętny dydaktyzm, rozbudzające wrażliwość odbiorców były nowością w tej dziedzinie pisarstwa. Już jako znana pisarka Konopnicka powróciła do wspomnień z lat dzieciństwa spędzonych w Suwałkach. Poświęciła im dwa utwory: Z cmentarzy i Anusia. Około roku 1890 pojawiły się w poezji Konopnickiej nowe zainteresowania tematyczne, zwłaszcza dziełami kultury europejskiej oraz nowe sposoby nawiązań do tradycji. W 1908 w czasopiśmie Przodownicy Konopnicka opublikowała "Rotę" - jedną z najważniejszych polskich pieśni patriotycznych. Utwory Konopnickiej zawierają protest przeciwko niesprawiedliwości społecznej oraz ustrojowi niosącemu ucisk i krzywdę. Nacechowane są patriotyzmem, liryzmem i sentymentalizmem.
Śmierć pisarki
Maria Konopnicka zmarła na zapalenie płuc 8 października 1910 we Lwowie. Została pochowana 11 października 1910 na cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie, w Panteonie Wielkich Lwowian (II rondo, 5 aleja). Pogrzeb, zorganizowany przez Marię Dulębiankę, stał się wielką manifestacją patriotyczną, w której udział wzięło blisko 50 000 osób. Popiersie nagrobne wykonała Luna Drexlerówna, na cokole wyryto fragment wiersza Konopnickiej Na cmentarzu:
...Proście wy Boga o takie mogiły,
Które łez nie chcą, ni skarg, ni żałości,
Lecz dają sercom moc czynu, zdrój siły
Na dzień przyszłości..
Społeczność Suwałk zorganizowała wieczór poświęcony jej twórczości i zapoczątkowano zbiórkę pieniędzy na tablicę pamiątkową. Władze carskie sprzeciwiały się tej inicjatywie. Dopiero w 25-lecie śmierci, 8 października 1935 roku, na ścianie domu, w którym urodziła się poetka, umieszczono pamiątkową tablicę. W lutym 1957 roku powołano Muzeum Marii Konopnickiej, a otwarcie ekspozycji nastąpiło 15 września 1960 roku, po przeprowadzeniu prac remontowych i konserwatorskich. W centrum Suwałk postawiono poetce pomnik. Postawiono również pomnik we Wrześni.
Zbiory nowel
POZYTYWISTYCZNA NOWELISTYKA - Polska nowelistyka przeżywa swój najznakomitszy okres od powstania styczniowego aż do I wojny światowej. Bez względu na fakt, że dla dwudziestowiecznej świadomości teoretycznoliterackiej gatunek ten nie stanowi już idealnego, raz na zawsze wyznaczonego wzorca, to jednak można wskazać na pewne ponadindywidualne, ogólniejsze, ale zarazem wspólne tendencje kompozycyjne charakterystyczne dla „produkcji nowelistycznej” XIX wieku. Krótkie formy prozatorskie tworzyła większość pisarzy doby pozytywizmu – E. Orzeszkowa („Melancholicy”, 1896; „Iskry”,1898; „Chwile”, 1901; „Przędze”, 1903; „Gloria victis”,1910); B. Prus („Opowiadania wieczorne”, 1894; „Dziwni ludzie”, 1914); M. Konopnicka („Moi znajomi”, 1890; „Na drodze”, 1893; „Nowele” 1897; „Ludzie i rzeczy”, 1898; „Na normandzkim brzegu”, 1904); H. Sienkiewicz („Dwie łąki”,1908).Wymienieni autorzy często przekraczali klasyczne cechy gatunkowe noweli, a te stanowiła:
- Jednowątkowość (od XIX wieku większość teoretyków literatury zaczęła podważać jednoelementowość noweli, okazało się bowiem, że taki pojedynczy element powinien zostać czymś „obudowany”. W ten sposób powstała koncepcja „punktu centralnego” tożsamego z „punktem zwrotnym” noweli)
- Zwarta fabuła z wyraźnym punktem kulminacyjnym (zdaniem E. Kucharskiego nowele, będące ze swej natury opowiadaniem ustnym nastawione są na wywołanie silnego i natychmiastowego efektu na odbiorcy, mają one trzymać w napięciu do momentu ich ostatecznego rozwiązania, które powinno znajdować się jak najbliżej końca opowieści)
- wyraźnie sformułowana pointa.
Nowelistyka pozytywistyczna ściśle związana jest z powieściopisarstwem, często bowiem nowele stanowiły swoiste preludium do napisania większych form („Z legend dawnego Egiptu” - "Faraon"; „Ogród Saski” – „Lalka” B. Prusa), nie znaczy to jednak, że ich rola polegałaby jedynie na kształceniu pisarskiego warsztatu. Nowele mogły także stanowić rozdział powieści, tak było w przypadku „Sierocej doli” Prusa. Pozytywiści chętnie tworzyli także całe ich cykle ( E. Orzeszkowa, „Gloria victis”; Zapolska, „Menażeria ludzka”),bo chociaż nowelistyka radziła sobie z tematami zarezerwowanymi do tej pory dla powieści, to jednak cykle noweli umożliwiały głębsze a zarazem bardziej wielostronne wniknięcie w zasygnalizowaną problematykę. Zdecydowana większość omawianych form narracyjnych to utwory stricte realistyczne. Ich charakter podkreślony jest zazwyczaj w tytule bądź też w podtytule poprzez takie sformułowania jak: „obrazek”, „szkic”, „kartka”, „wrażenie”, „ze wspomnień”, „z pamiętnika” itd. (trzeba jednak pamiętać, że nie jest to czynnik definitywnie przesądzający o ich przynależności gatunkowej). Głównym materiałem dla realistycznego twórcy – obserwatora jest bez wątpienia codzienna, zwyczajna rzeczywistość. To ona dostarcza inspiracji do dociekań natury etyczno-filozoficznej. Skupienie na szczególe służy nie tylko dramatyzacji codzienności, ale przede wszystkim niesie sens, który wraz z tokiem opowiadania zmienia się. Regularnie powtarzająca się codzienność – jak pisze Ihnatowicz – zostaje zakłócona, potem następuje jej stabilizacja, ale już w innym układzie. W noweli najczęściej portretowana jest konkretna osoba. Zazwyczaj jednostki przeciętne ulegają heroizacji. Szczególne znaczenie ma tutaj wspomniana codzienność, gdyż to w jej kontekście ukazuje się niezwykłość bohatera. Nowele działają bardziej na rozum niż na wyobraźnię, postaci zazwyczaj są wcielenie idei i prowadzone są przez autora drogą zwykłej ludzkości.
Nowela to forma narracyjna. Oznacza to, że ktoś musi opowiadać historię w niej przedstawioną. Pozytywistyczni twórcy wykorzystywali zarówno narrację pierwszo- jak i trzecioosobową. Zadaniem narracji prowadzonej w pierwszej osobie jest uwiarygodnienie prezentowanego zdarzenia. Chociaż jest to zabieg wcześniej już stosowany przez pisarzy to zdecydowanym novum, pojawiającym się w nowelistyce okresu pozytywizmu, jest bez wątpienia utożsamienie narratora z realnym autorem (w „Moich znajomych” oraz w cyklu „Przy drodze” M. Konopnicka – autorka jest także narratorką, która wchodzi niejako w świat przedstawiony i rozmawia ze swoimi bohaterami). Narracja trzecioosobowa związana jest natomiast z punktem widzenia postaci, zbliża się do niej przy użyciu mowy pozornie zależnej. Dzięki niej czytelnik ma szansę spojrzeć na świat przedstawiony z punktu widzenia bohatera, patrzeć niejako jego oczyma. Wraz z nią pojawia się subiektywizm spojrzenia wprowadzający autentyzm przeżyć. Widać więc, że w nowelach następuje odejście od obiektywnego, bezosobowego przekazywania wiedzy o świecie, autorzy pozytywistyczni chcieli poprzez swą twórczość oddziaływać na czytelnika, pisze się przecież po to by przekazać idee i uczucia. Utwory literackie są dla Prusa (podobnie i dla innych twórców) narzędziem celowego oddziaływania na odbiorcę, to rodzaj swoistej walki o niego. Elementów konstytuujących nowele można wymienić jeszcze wiele, wynika to przede wszystkim z faktu, że istotnie „nie ma noweli jako takiej”. Występują różne ukształtowania zarówno stylistyczne jak i kompozycyjne.
NOWELISTYKA KONOPNICKIEJ
Późniejszy o kilka lat debiut Konopnickiej w dziedzinie prozy narracyjnej przypadł już na okres wyjątkowego rozkwitu beletrystyki, dlatego też jej wystąpienie w roli prozaika nie zdołało na ogół wzbudzić na krytyce szczególnego zainteresowania.
Wstępem były „Wrażenia z podróży” (1883) do Austrii, Włoch i Szwajcarii, teksty z pogranicza listu i reportażu o luźnej, dygresyjnej konstrukcji, nie pozbawione prób beletryzacji. Jednak zostały one bezlitośnie i nie bez podstaw skrytykowane przez A. Sygietyńskiego W dalszych latach niejednokrotnie Konopnicka powracała do form podróżniczego reportażu, dygresyjnych impresji i opisów połączonych z bystrymi studiami obyczajów i charakterów. Debiutem beletrystycznym w ścisłym sensie były „Cztery nowele” wydane w roku 1888. Powstałe między rokiem 1883-86, utwory te posiadają charakterystyczne cechy debiutowej mieszaniny. Obok zapożyczeń fabularnych i dydaktyczno – moralizatorskich zaczerpniętych z niedawnej tradycji i aktualnej literatury dnia ( m.in. echa Kraszewskiego, Hugo oraz wspomnianych współczesnych) występują w nich pierwsze próby odnowienia motywów skonwencjonalizowanych przez tradycje literacką. Obok nieporadności konstrukcyjnych, dłużyzn opisu, zbytnich zawiłości intrygi przebłyskują znakomite spięcia dramatyczne, efektowne rodzajowe dialogi, nowatorskie pomysły charakterystyki wewnętrznej. Oryginalne cechy pisarstwa Konopnickiej, obecne w każdym z utworów, choć w różnych proporcjach, wyraźnie ujawniły się już w „Wojciechu Zapale”, a najwszechstronniej w „Pod prawem”.
Pełną skalę własnych form kreowania postaci, pomysłów kompozycyjnych i metod narracji przyniosły następne zbiory : „Moi znajomi”(1890) „Na drodze”(1893) „Nowele”(1897) „Ludzie i rzeczy”(1898) „Na normandzkim brzegu” (1904). W rozległym okresie w jakim powstawały te teksty, ogólne zmiany życia kraju oraz własne doświadczenia pisarki wprowadzały nieustannie do jej utworów nowe motywy fabularne i problemy ideowe, wpływały na różnicowanie form przedstawienia. W zasadzie jednak kunszt nowelistyczny autorki skrystalizował się już u progu lat dziewięćdziesiątych: od „Obrazków więziennych”, „Pod prawem” i opowiadań zebranych w „Moich znajomych” Konopnicka staje się w dziedzinie prozy twórcą w pełni dojrzałym i samodzielnym.
Najobficiej reprezentowane są w jej nowelistyce różnorodne w ujęciu, a niemal zawsze odkrywcze i subtelne studia portretowe ludzi „nizin”. Jak większość jej wybitnych rówieśników skupiała uwagę na surowej, realistycznej dyscyplinie gatunku. Podporządkowała się jej zarówno w sensie fabularnym – doborze motywów tematycznych, faktów, postaci, jak też w zakresie środków strukturalnych i form narracji. Prócz odosobnionych wyjątków, brak w jej nowelistyce całej rozległej dziedziny opowieści baśniowych i fantastycznych. Utwory Konopnickiej zawierają obszerną skalę pomysłów kompozycyjnych. Spotykamy w nich pograniczne formy reportażowe o wyraźnej, choć raczej liryczno-nastrojowej niż dramatycznej poincie. Znajdziemy sporo opowiadań i obrazków o różnym zaawansowaniu nowelistycznym: opowieści dygresyjno-wspomnieniowe splecione ze scenami dramatycznymi w „Banasiowej”, półkronikę, półgawędę. Spotykamy również utwory o szczególnym napięciu akcji dramatycznej w zakresie zdarzeń lub przeżyć wewnętrznych jak „Krysta”. Sporo jest także opowiadań zawierających rozbudowane studia środowiskowe, o świetnie dobranych szczegółach opisu, umiejętnie wyzyskanych w motywacji zdarzeń i charakterystyce postaci, przejmujących w odsłanianiu smutku lub grozy życia bohaterów. Są to np. „Nasza szkapa”, „Mendel Gdański”, „Miłosierdzie gminy”. W wielu spośród tych utworów na plan pierwszy wysuwa się dialog ludowej postaci z narratorem, najczęściej utożsamianym z autorem. Rola narratora-słuchacza, dyskretnego i czułego przewodnika wśród tajemnic „dusz prostych”, motywującego scenerię dialogu, prowokującego swoistą spowiedź bohatera, potraktowana jest przez Konopnicką oryginalnie, w sposób odbiegający od większości ujęć w literaturze ówczesnej. W swej wnikliwości psychologicznej ujęcie to zapowiada zdobycze następnego wieku. Znakomite i różnorodne posłużenie się monologiem postaci w „Banasiowej”, „Miłosierdziu gminy”, czy „Pannie Florentynie” przyniosło autorce wybitne sukcesy przy analizie osobowości bohaterów. Niepospolity artyzm Konopnickiej przejawia się w malowaniu dusz – pisał Belmont.
W dziedzinie stylistycznej, podobnie jak Prus, Orzeszkowa, Sienkiewicz, odmiennie zaś niż Dygasiński, zachowuje Konopnicka język literacki jako podstawę relacji narratora. Opowieści jego z lekka tylko nasyca dyskretną stylizacją, współgrającą z mową postaci ludowych. Język tych ostatni konstruuje pisarka na wzór słownictwa i składni gwary, logiczniej i niezbędnej w całokształcie bohaterów. Poza niektórymi nowelami ta gwarowa stylizacja, przekonywująca i skuteczna w odbiorze nie jest zresztą bynajmniej dosłownym zapisem określonego dialektu regionalnego; jest to także mowa przetworzona literacko, ale wynikła z rzetelnej znajomości „prowincjonalizmów”. Jednym z najciekawszych pomysłów jest częste w nowelach wprowadzania postaci dziecięcego narratora. Pisarka w pełni wykorzystuje możliwości psychiczne opowiadacza oraz kontrast między naiwną prostotą jego spojrzenia a grozą przedstawianych faktów. Operowanie kontrastem, niespodzianym zestawieniem, zaskakującą zmianą nastroju należy do środków, którymi Konopnicka – nowelistka włada znakomicie. Śmiałość tematyki, subtelność analizy psychologicznej, bogactwo oryginalnych form kompozycyjnych i narracyjnych w ramach wybranej dyscypliny gatunku stanowią o nowatorstwie i wysokim kunszcie nowel Konopnickiej.
STRESZCZENIA NOWEL
Mendel Gdański
Utwór rozpoczyna się sceną, w której stary Mendel patrzy na ruch uliczny i analizuje pojawienie się nowych postaci oraz cele drogi poszczególnych przechodniów. Zna on bowiem tę ulicę bardzo dobrze. Wie wszystko o jej przechodniach: dzieciach, śpieszących do szkoły, handlarkach, robotnikach i innych, gdyż już od 27 lat mieszka i prowadzi swój zakład introligatorski w tym właśnie miejscu. Zna wszystko i wszystkich i sam także jest powszechnie znany. W otoczeniu staruszka panuje atmosfera swojskości – na ulicę czy do zakładu rzadko zapuszcza się ktoś obcy. Najbliżsi sąsiedzi: zegarmistrz, student, powroźnik, straganiarka, syn gospodarza – wszyscy żyją ze sobą w ciepłych i życzliwych stosunkach. Narrator sugeruje, że 67-letniemu staruszkowi jest tam dobrze. Poza takimi oznakami starzenia się, jak zgarbione plecy czy duszności, ma się Mendel Gdański całkiem nieźle. Zresztą kiedy doskwierają mu owe dolegliwości, wyjmuje fajkę i odpoczywa chwilę, paląc. Szczególne znaczenie ma dla niego sam dym, który, snując się, prowokuje do wspomnień. Przypomina się Mendlowi zmarła żona, dzieci, wnuki. Te smutki nosi on głęboko w sercu i próbuje o nich nie myśleć, poświęcając się pracy. Gdy zaprzyjaźniona gospodyni przynosi mu obiad, nie je, ale czeka na małego, dziesięcioletniego wnuka, syna swojej nieżyjącej najmłodszej córki. Wnuczek jest oczkiem w głowie dziadka – widząc jego cherlawą posturę i skłonność do chorób Mendel nieustannie martwi się o jego zdrowie. Po obiedzie chłopiec siada do lekcji, a dziadek wraca do pracy, nieustannie jednak obserwując i dopieszczając małego ucznia. Wszyscy odnoszą się z sympatią i szacunkiem do starego Żyda. Gdy kiedyś wyrostkom przyszło do głowy prześmiewać pod oknem modlitwy szabasowe, zawstydził ich przechodzący ksiądz, który, widząc modlącego się, uchylił kapelusza. Od tej pory nikt nie przeszkadzał Mendlowi.
Jednak przedwczoraj zdarzył się pewien niepokojący wypadek – wnuczek wrócił do domu bez czapki. Początkowo nie chciał powiedzieć, co się stało, ale w końcu wyznał, że zgubił ją uciekając przed chłopcem, który szydził z niego, że jest Żydem. Na te słowa dziadek wpadł z gniew i zaczął wyrzucać chłopcu, że głupi jest, jeśli wstydzi się swojego pochodzenia. Później nieco łagodniej tłumaczył, że jest takim samym mieszkańcem miasta, jak inni, i że bycie Żydem nie powinno powodować u niego poczucia wstydu. Ukochali to miejsce, jak własne, więc stanowi ono ich ojczyznę. Jednak następnego dnia powrót chłopca ze szkoły wyglądał niespokojnie. Malec wrócił na całe szczęście zadowolony. Jednak chwilę później pojawił się dependent z głupkowatym zapytaniem, czy wie, że Żydów maja bić. Stary próbował obrócić wiadomość w żart, nie chcąc niepokoić dziecka. Wieczorem z kolei z ta samą nowiną pojawia się zegarmistrz. Na pytanie Mendla, dlaczego mieliby bić wszystkich Żydów, odpowiada, że są oni obcymi. Odpowiedź ta zraniła bardzo dotkliwie starca – pokazując swoje spracowane dłonie, mówi, że uczciwie pracuje i mieszka w Polsce, traktując ją jak swoją ojczyznę. Wywiązuje się dłuższa dyskusja, podczas której stary Żyd odpiera takie zarzuty, jak posądzanie o chytrość i interesowność. Stara się rozumować logicznie i jasno udowadniać słuszność swoich tez, na co głupkowaty zegarmistrz ma jedną odpowiedź: Żyd to jednak zawsze Żyd i do tego obcy. Wskazuje również, że Żydzi strasznie się mnożą. Na to Mendel opowiada dzieje swojego imienia: Mendlem nazwano go, gdyż urodził się jako 15 dziecko w rodzinie i był ich wtedy cały mendel. Wskazuje jednak na zmiany w świadomości Żydów: on sam miał już tylko 6 dzieci, a jego najmłodsza córka tylko jedno (tu pokazuje zegarmistrzowi swojego wnuka – Kubusia). Podkreśla przy tym, że nie tyle powinno chodzić o to, żeby ludzi mało się rodziło, ale o to, żeby oni dużo dobrego robili dla siebie i innych. Przechodzi z kolei do wyjaśniania, dlaczego nazywa się Gdański. Nazwisko sugerujące raczej miejsce pochodzenia bohatera, zawdzięczał faktowi, iż to miasto najbardziej kojarzyło się z Polską, którą tak bardzo kochali jego matka i ojciec: „Nu, co to jest Gdański? To taki człowiek albo taka rzecz, co z Gdańska pochodząca jest... Pan dobrodziej wie?... Wódka gdańska jest i kufer gdański jest, i szafa gdańska jest... Jak uny gdańskie mogą być. tak ja jestem Gdański. Nie jestem paryski, ani nie jestem wiedeński, ani nie jestem berliński - jestem Gdański”. Po udaniu się małego Kuby na spoczynek, Mendel zmienia „taktykę” – nie bagatelizuje już zagrożenia, a stara się dowiedzieć czegoś więcej. Gdy na pytanie o to, kto rozprowadza informacje o zbliżających się prześladowaniach, otrzymuje odpowiedź, że mówią tak „ludzie”, Żyd znów nie może uwierzyć. Mówi, że to nie ludzie, ale
To powiada wódka, to powiada szynk, to powiada złość i głupota, to powiada zły wiatr, co wieje. |
---|
Dlatego też on, wierząc w rozwagę mieszkańców miasta, będzie spał spokojnie. Zegarmistrz zbiera się szybko i wychodzi. Mendel nie śpi jednak spokojnie – najpierw idzie zajrzeć do pokoju, gdzie śpi Kuba, a następnie rozmyśla długo, pogrążony w niemej zadumie i smutku. Zmartwiony tak, że wygląda, jakby się w ciągu nocy o 10 lat postarzał. Następnego dnia Mendel od rana pilnie pracuje w swoim zakładzie. Był jednak zmęczony nieprzespaną nocą. Dopiero gdy sąsiadka przyniosła mu poranną kawę, ożywił się nieco i poszedł obudzić wnuka, malec bowiem dopiero po jakimś czasie zasnął snem spokojnym i dlatego teraz zaspał. Zdenerwowany malec w obawie, że spóźni się do szkoły, szybko zjadł śniadanie i sposobił się do wyjścia, gdy z progu wepchnął go do izby student. Nadbiegł on z wiadomością, żeby nie wychodzić, bo Żydów biją. Zdenerwowany Mendel rzuca w twarz studentowi swoje żale: zapytuje go, dlaczego małemu nie wolno chodzić po ulicach, gdy on nic nikomu nie zrobił. Student wymyka się chyłkiem, pozostawiając starego bez odpowiedzi. Mendel przeżywa załamanie – narrator relacjonuje, że wygląda, jakby go postrzelono. Jak zahipnotyzowany słucha odgłosów nadciągającego tłumu pijanych „katów”. Zapomina nawet o płaczącym malcu. Przypomina sobie o nim, gdy wystraszone dziecko wtula się w niego. Po chwili do zakładu Mendla wpadają znajome kobiety, każąc skryć się staremu i chłopcu. Przynoszą także obraz Matki Boskiej, bo tam, gdzie widać taki obraz, agresorzy nie wchodzą. Znają one bowiem długo swojego sąsiada i widzą w nim dobrego i pomocnego człowieka. Mendel jest wzruszony tym gestem, ale mówi, że nie chce stawiać krzyża i wstydzić się swojego żydostwa. Jeżeli ludzie ci są prawdziwymi chrześcijanami, to przed napaścią powstrzyma ich powaga siwej głowy starca i niewinność dziecka. Po tych słowach bierze małego za rękę i staje z nim w oknie swej izby. Jego heroiczna postawa rozsierdza tłum, który interpretuje takie zachowanie jako wyraz buty i zniewagi. Wypływa z nich „czyste” zwierzęce okrucieństwo. Rzucony przez kogoś kamień trafia chłopca w głowę – zajmują się nim kobiety. Stary tymczasem stoi w oknie, płacząc i modląc się. Agresorzy rzucają się do ataku. Jednak na drodze staje im student, nie pozwalając napaść na Żyda. Tłum zaczyna się cofać. Przez otwarte okno student wskakuje do środka i zastępuje w oknie Mendla. Tłum wściekły odchodzi nie zrobiwszy nikomu nic więcej. Tego wieczora nikt w domu Mendla nie pracował ani się nie uczył. Mały gimnazjalista leżał z obandażowana głową, a przy jego łóżku czuwał student. Mendel tymczasem milczał w kącie izby. Postawa ta zdenerwowała studenta. Wskazuje on, że przecież nikt nie umarł, że mały szybko wyzdrowieje i nie ma po czym rozpaczać. Po chwili milczenia staruszek odpowiada, że on ma po kim odprawiać modły żałobne. Umarło bowiem w nim uczucie, które pielęgnował przez 67 lat swojego życia, tzn. miłość do miejsca, w którym mieszka. Jego serce umarło dla tego miasta.
Miłosierdzie gminy
Dochodziła godzina dziewiąta. Przed gminną kancelarią gromada ludzi oczekiwała na otwarcie budynku. Woźny, stojący na ganku urzędu, zapewniał, że radca Storch, rozmawiający obecnie w kawiarni Gehra z sędzią pokoju, zaraz nadejdzie. Gmach urzędu z zewnątrz był szary, kwadratowy. Na dachu miał żelazną balustradę o złoconych gałkach, a na fasadzie pamiątkową tablicę z napisem. Zegar umieszczony na górze odmierzał godzinę. Budynek był wspólnym dziełem mieszkańców gminy Munsteru. O godzinie dziewiątej ludzie weszli do środka: „jak kto przy robocie stał, tak przyszedł. Zwyczajnie, za interesem”. Podzielili się na dwie grupy tak, jak zawsze. W pierwszej znaleźli się ludzie „interesowni”. Podeszli do balustrady dzielącej salę na część urzędową i nieurzędową. Byli wśród nich: rzeźnik Wallauer, Jan Blanc - rymarz z Höschli, wdowa Knaus, powroźnik Sprungli: „który się niedawno z wdową ożenił i warsztat chciał rozwinąć”, Kagi Tobiasz - właściciel piwiarni "Pod Zieloną Różą", piekarz Lorce, oberżysta z Mainau, Dödöli - właściciel winnicy, Wetlinger Urban – słodownik, Tödi Mayer – ślusarz, kotlarz Kissling, ogrodnik Dörfii, stolarz Leu Peter i jeszcze kilku ważnych obywateli gminy. Każdy z nich przyszedł z myślą, że zrobi dobry interes, otrzymując drogą licytacji bezpłatną siłę roboczą do swego gospodarstwa. Gmina płaciła nowemu właścicielowi za każdego licytowanego człowieka pieniądze na utrzymanie. W zamian za to ten godził się na przyjęcie go pod swój dach na dożywocie. Z kolei druga grupa, zwana „ciekawymi”, usiadła na stojących pod ścianami ławkach. Radca Storch - młody, przystojny i okazały szatyn - zajął miejsce za biurkiem i rozpoczął posiedzenie sekcji dobroczynności w gminie. Przemawiał: „gmina nie dozwala cierpieć nędzy żadnemu z członków swoich. Ociera łzy, odziewa nagich, karmi głodnych, bezdomnym daje dach nad głową, słabych wspiera. (…)przygarnia tych, których skrzywdziło życie, przygarnia nędzarzy i wydziedziczonych, przygarnia kaleki i niemocne starce! (…)- Tak jest, moi panowie! Gmina przygarnia ich i godząc rozumną rachubę z porywami serca mówi: starzec ten, nędzarz ten, ten kaleka nie może już wyżyć ze swej pracy. Owszem, nie może już pracować. Nie ma on rodziny, która by go żywić mogła, lub też ma rodzinę biedną, której praca ledwo starczy, by głodu nie zaznać. Mamże go puścić, by się włóczył po drogach jako wstrętny żebrak? Nigdy!”. Woźny z bocznych drzwi sali, za którymi była mała komórka, wyprowadził człowieka przeznaczonego na licytację. Był to Kuntz Wunderli, stary tragarz, którego wszyscy znali. Ubrany był w kubrak, a na szyi miał przewiązaną niebieską chustkę. Te rzeczy pożyczył mu woźny, by mógł się lepiej prezentować przed ludźmi. Dobre wrażenie leżało w interesie gminy. Tak naprawdę Kuntz był niedołężnym staruszkiem bez sił do pracy, cierpiącym z powodu chorych nóg. Prawdziwy stan swego zdrowia musiał ukrywać, by radca tanio go sprzedał, by gmina poniosła jak najmniejsze koszty na jego utrzymanie: „Trzeba mu i litość wzbudzić, i nie okazać się zbyt niedołężnym. Wie on, że stoi tu w charakterze starca, nie mogącego pracować, ale wie także, iż każdy z tych, co tu przyszedł, na ręce jego patrzy, czy się roboty chwycą”. Radca ponownie zabrał głos: „- Tak jest, moi panowie! Piękne nasze ustawy wygnały z ziemi naszej żebraninę, a wprowadziły do niej miłosierdzie. Nie ma już opuszczonych! Nie ma już nędzarzy! Gmina jest ich matką, gmina jest ich żywicielką. Oto jest starzec niezdolny do pracy. Kto z panów chce go wziąć do siebie? Niejedną posługę mieć można jeszcze z niego. Gmina nie wymaga, by jej członkowie czynili to darmo. Gmina gotowa jest, podług ustaw swoich, przyczynić się do utrzymania tego starca”. Wunderli uśmiechał się do ludzi, bojąc się w głębi duszy o to, komu będzie musiał służyć do śmierci, kto zostanie jego „panem”. Licytujący ludzie zaczęli głośno pytać o wiek. Gdy usłyszeli, że ma osiemdziesiąt dwa lata, kazali mu pokazać zęby, machać rękami (by zobaczyć, czy jest silny) i maszerować po sali. Staruszek z największym trudem podnosił obolałe nogi. Stał się obiektem żartów i śmiechu. Oglądano go jak towar (którym w gruncie rzeczy był, musiał się dobrze sprzedać). Zdziwił się, gdy ujrzał syna. W pierwszej chwili pomyślał, że nie chciałby, by go licytował, lecz już po chwili zmienił zdanie. Choć wiedział, że latorośli było ciężko - miał przecież na utrzymaniu żonę, dzieci - to pieniądze, które gmina zapłaciłaby mu za ojca, bardzo by się mu przydały.Woźny kazał staruszkowi stanąć na wyznaczonym miejscu. Radca ogłosił koniec prezentacji kandydata. Zaczęła się licytacja. Powroźnik Sprungli podał cenę, za którą zabrałby staruszka do siebie. Było to dwieście franków. Radca odparł, że nie zapłaci tak wysokiej ceny. Padały coraz niższe ceny. Nawet syn licytował ojca za sto sześćdziesiąt franków. Nie zdziwiło to nikogo. W wielu domach tak robiono. Przyjmowano pod swój dach krewnych na dożywocie, za których otrzymywano jeszcze pieniądze. Tödi Mayer obniżył cenę do stu czterdziestu pięciu franków sugerując, że skoro w licytacji uczestniczył syn, to niech weźmie rodzica do siebie za darmo. Ten jednak zrezygnował i wycofał się. Opuścił salę trzymając swego syna (wnuczka staruszka) na ręku. Choć chłopiec wołał rozpoznanego dziadka, nie zmieniło to nic. Dla syna oferowana suma była za mała, by utrzymać rodzica. Mayer wycofał się także. Zrobił to po upewnieniu, że sto czterdzieści pięć franków nie obejmowało kubraka i chustki Kuntza. W wyniku tego prawda wyszła na jaw. Ludzie dowiedzieli się, że odzienie było pożyczone. Wściekły radca krzyczał, by staruszek zdjął ubranie. Po chwili Wunderli został w łachmanach. Stal zawstydzony, że zawiódł gminę, że nie potrafił się tanio sprzedać. Wszyscy z niego szydzili: „Kapuściana... ośla... barania głowa!”. W tej kompromitujące sytuacji Tödi podbił cenę do dwustu franków, na co Storch się nie zgodził, ponieważ gmina musiała liczyć się z wydatkami. Do sali wkroczył Probst – miejscowy mleczarz (właściciel pięknej obory). Był tęgim, silnym mężczyzną, obdarzonym ponurym i zuchwałym spojrzeniem. Podszedł do barierki i przeprosił radcę za spóźnienie, usprawiedliwiając się tym, iż musiał sam rozwieść mleko, ponieważ jego parobek się rozchorował. Kuntz wystraszył się widokiem mleczarza. Wiedział, że poprzedni człowiek, którego wziął z gminy, po trzech miesiącach ciężkiej pracy (jako zaprzęg w mleczarskim wozie, który trzy razy dziennie jeździł po gminie) zmarł. Pamiętał poobcierane od szelek ramiona starego kolegi. Wszyscy w gminie wiedzieli, że Probst licytuje już od siedmiu lat, biorąc do siebie najtańszych robotników, ponieważ nie ponosił na nich żadnych kosztów. Pieniądze gminne zachowywał oczywiście dla siebie. W końcu podał cenę – sto dwadzieścia pięć franków, czym niewymownie uszczęśliwił radcę. Na koniec woźny stuknął laską trzy razy. „W chwilę potem Kuntz Wunderli stoi u dyszla mleczarskiego wózka, trzęsąc swą nędzną, starą, siwą głową i usiłując drżącymi rękami przełożyć przez siebie parcianą szleję. Z drugiej strony dyszla rzuca się w podskokach silny kudłaty pies w takiejże uprzęży, ujadając głośno, donośnie”.
Nasza szkapa
W domu rodziny Mostowiaków matka leżała na łóżku. W pewnej chwili zapytała ojca chłopca o powód zamyślenia, na co usłyszała, że „zwózka żwiru się zakończyła”. Mostowiak pracował na Wiśle, przewożąc wozem zaprzężonym do szkapy kruszywo. Teraz do przewożenia pozostał mu jedynie piasek, na czym mógł zarobić jednak mniej pieniędzy, a miał przecież tyle wydatków.Anna Mostowiak - matka narratora – ciężko chorowała na gruźlicę. Stale kaszlała, a ostatnio nie miała siły podnieść się z łóżka. Choć powinna mieć zapewnione ciepło, regularne posiłki, a przede wszystkim leki i spokój, rzeczywistość była inna. Rodzina Mostowiaków mieszkała w jednej izbie, w suterenie na poziomie piwnicy. Żyła w ciężkich warunkach. Do ich ciemnego pokoju nigdy nie przedostał się promyk słońca. Panował tam mrok, była wilgoć. Z powodu choroby kobiety nie starczało pieniędzy na jedzenie. Małżeń
stwo miało trzech synów: Wicka (narrator), Felka i Piotrusia. Dzieci uczęszczały na zajęcia do ochronki. Ich ojciec – Filip – zdecydował, że sprzedadzą łóżko chłopców, którzy zajmą miejsca obok niego na sienniku (cieszyli się z tej zmiany, traktując ją jak przygodę). Po mebel przyszedł Żyd handlarz, narzekający, że łóżko było stare i zepsute. Nie chciał dać przyzwoitej ceny, póki nie otrzymał jeszcze poduszki i kołdry chłopców. Wówczas dopiero dobito targu i „Żydzisko” zapłaciło. Ojciec, mając już pieniądze, wezwał do matki doktora, a potem kupił jeszcze leki i węgiel. Napaliwszy w piecu, udał się po żywność. Wieczorem rozłożył przy piecu siennik do spania. Nad ranem obudziło go zimno, więc przykrył dzieci płaszczem, kładąc Piotrusia do żony. Po dwóch tygodniach znowu zabrakło pieniędzy. W izbie panował chłód. Pojawił się Żyd, któremu Filip sprzedał teraz szafę. Na miejscu po meblu chłopcy znaleźli drobne rzeczy (guzik, igłę), które potraktowali jako skarby, a ojciec przybił tam gwóźdź i powiesił na nim sukienki żony (niedzielną oraz codzienną). Gdy stan kobiety znowu się pogorszył, wezwano doktora. Medyk kazał się jej dobrze odżywiać, a Filipowi polecił, żeby w izbie zawsze było ciepło, a nie wilgotno. Mężczyzna przez dwa tygodnie karmił Annę rosołem i mięsem, lecz potem zabrakło ponownie pieniędzy. Wtedy trzeba było znowu wezwać Żyda. Sprzedano mu cztery krzesła, na których wcześniej cała rodzina siadała przy stole do obiadu. Chłopcy pomogli odnieść meble do lichwiarza. Niosąc je na głowach, cieszyli się z nowej sytuacji, krzycząc z radością do ludzi: „Na bok, na bok!”. Mostowiak w najcięższych chwilach mówił żonie, by starała się przeczekać zimę. Zapewniał, że wkrótce przyjdzie wiosna, zacznie się praca, ponieważ puszczą lody na Wiśle. Anna jednak już nie słuchała. Martwiła się, ponieważ odkryła, że Filip, mimo trzaskającego mrozu, sprzedał swój kożuch (dzięki temu mógł ponownie wezwać medyka). Zajmował się wszystkimi pracami domowymi, opiekował dziećmi. Słyszał od sąsiadek: „- Żeby już albo w tę, albo w tę stronę Pan Jezus dał”. Kobieta leżała blada i wychudzona. Ciągle przychodził do niej lekarz, po którego wizytach ubywało mebli i przez kilka dni było ciepło. Potem znowu nadchodziły dni zimna i braku jedzenia. Gdy Mostowiak otworzył kuferek: „Były w pudełku brzytwy ojca, były w drugim korale matczyne, była czarna jedwabna chustka, co ją ojciec w wielkie święta na szyję wiązał; była szuba matczyna z czerwoną podszewką, była żółta serweta w kwiaty na stół, była kapa na łóżko z zielonego persu. Ale tym razem zupełnieśmy się zawiedli; kuferek był pusty. W kątku tylko, w czerwoną chusteczkę zawiązana, leżała kawalerska harmonijka ojca”. Choć żona prosiła, by nie sprzedawał instrumentu, nie potrafił jej tego obiecać. Następnego dnia Anna poprosiła Wicka, by zapytał znajomą maglarkę, czy kupi od niej rodzinne „klejnoty”, czyli żelazko, moździerz i rondel. Zmusił ją do tego stan zdrowia: miała zapadłe oczy, świszczało jej w piersiach. Martwiła się sytuacją w domu: było zimno, dzieci były głodne, mąż w pracy (za którą otrzymywał coraz mnie wynagrodzenia). Przedmioty te od zawsze były ustawione na półce, czyste i błyszczące. Rondel nigdy nie został użyty. Anna, gdy jeszcze była zdrowa, czyściła go co tydzień. Z kolei moździerz był „rówieśnikiem” Wicka, prezentem Filipa z okazji narodzin pierwszego syna. Mostowiakowa używała go raz do roku, tłukąc w nim cynamon do placka przed świętami wielkanocnymi. Żelazkiem prasowała tylko lepsze ubrania. Wicek przypomniał sobie, że gdy stróżka chciała pożyczyć przyrząd, matka odpowiedziała, iż takich rzeczy się nie pożycza. Gdy chłopiec wrócił z informacją, że maglarka nic nie kupi, wysłała go z tym samym pytaniem do stróżki, lecz i ta nie zamierzała skorzystać z oferty (przedmioty nie miały żadnej wartości, były stare). W końcu znajomy Żyd wyraził chęć kupna przedmiotów za dziesięć złotych, lecz kobieta się nie zgodziła. Posłała Wicka po innych handlarzy z nadzieją, że któryś zaoferuje uczciwą sumę. Myliła się jednak. Każdy kolejny oferował coraz niższą zapłatę (chłopcy mieli frajdę, ponieważ przyprowadzali do domu nieznanych ludzi, którzy wzbudzali ich dziecinne zainteresowanie). Zdenerwowana, w końcu zdecydowała się przyjąć propozycję Żyda, lecz w czasie ponownej wizyty zaoferował jedynie dziewięć złotych. Kobieta zgodziła się. Po powrocie, Filip napalił w piecu. Nadchodziła wczesna wiosna i odwilż. W izbie panowała taka wilgoć, że po ścianach lała się woda. Rzeczy wciąż ubywało. Sprzedali nawet sukienkę Anny, zegar, płaszcz Filipa. Dzieci chodziły teraz po pustym pomieszczeniu, a Felek bawił się w echo. Doktor przychodził, lecz stan chorej pogarszał się z dnia na dzień. Jednego wieczoru Mostowiak wyjął harmonijkę i zaczął na niej grać. Małżonkowie wspominali czasy pierwszego spotkania, młodości, czasów, gdy kobieta była zdrowa. Wicek zauważył łzy ojca. W końcu Filip wyszedł i sprzedał instrument. Za otrzymaną kwotę kupił lekarstwa, jedzenie, opał. Rozpalił ogień, gdy tymczasem Wicek z Felkiem śmiali się z Piotrusia, który był stale głodny. Pewnego dnia, po sprzedaży srebrnego pieniądza z wizerunkiem Matki Boskiej, Filip powiedział Annie, że nadszedł moment sprzedania szkapy. „- Szkapę? - zawołała matka i aż się na łóżku podniosła. - Bój się Boga, Filip! A toć nas ona wszystkich żywi!...Ojciec się ciężko na ręku wsparł i wąsy w milczeniu skubał.- Żywi albo i nieżywi! - odezwał się po chwili. -Z kacierzem na rzece się nie pokaż, woda rwie tak. że to ha! Koło żwiru nijakiej roboty nie ma. piasku też licho co odchodzi, na plecach by to człowiek rozniósł, a tu na każdy dzień sieczki kup, a i otrąb choć z garstkę, boć to owsa nie uwidzi w żłobie; tera pomieszczenie, tera ściółka, a wszystko drogo”. Szkapa była ukochanym zwierzęciem całej rodziny. Towarzyszyła im, odkąd tylko Wicek sięgał pamięcią. Gdy Filip wracał z pracy znad rzeki, chłopcy wybiegali na powitanie konia. Każdy podsuwał mu ziemniaka czy kawałek chleba. Zabawa zaczynała się w chwili, gdy ojciec wyprzęgał szkapę z wozu. Felek wskakiwał na jej kościsty grzbiet, podobnie jak Piotruś. Chłopcy biegali do starego konia z każdą sprawą, zabiegali o względy i łaskę. Koń patrzył na nich jednym okiem, ponieważ na drugie nie widział. Czyścili go codziennie szczotką i zgrzebłem, kłócąc się o pierwszeństwo, a szkapina stała cierpliwie. Po Wielkanocy zawsze nad Wisłą oblewali zwierzę wodą, wycierając je potem starannie (było to „pławienie szkapy”). Stan zdrowia Anny pogarszał się z dnia na dzień. Prawie cały czas spała, kaszląc i trzęsąc się. Filip postarzał się o jakieś dziesięć lat , a chłopcy jeszcze bardziej przywiązali się do szkapy (od momentu, gdy dowiedzieli się o zamiarze jej sprzedania). W stajni było weselej, niż w domu. Doktor odwiedzający chorą nie zmieniał zaleceń Pewnego dnia mieszkania Mostowiaków odwiedził pan Łukasz Smolik, dorożkarz z Pragi i chrzestny Piotrusia. Był starym, wysokim i zgarbionym bezdzietnym wdowcem. Miał żółte, saperskie wąsy. Przyszedł w celu kupna konia, choć ślepe zwierze składało się tylko ze skóry i kości. Dzięki sprzedaży klaczy w izbie było ciepło, wszyscy byli najedzeni, lecz trapił ich ogromny żal i smutek. Anna powiedziała Filipowi, że umiera i nie warto się na nią „kosztować”, lecz mężczyzna usilnie powtarzał, że wyzdrowieje. Czasami przecież następowała poprawa. W takich chwilach kobieta chciała chleba z masłem, myła samodzielnie najmłodszego synka, snuła plany na przyszłość (chciała iść do Częstochowy). Po takich momentach przychodziły jednak dni słabości i cierpienia, aż pewnej nocy kobieta umarła (trzymając w objęciach Piotrusia). Nazajutrz w izbie było pełno sąsiadek. Zaczęły nazywać chłopców sierotami. Filip pobiegł do miasta załatwiać wszystkie sprawy z pogrzebem oraz zamówił trumnę u stolarzy. Trzeciego dnia rodzeństwo usłyszało szkapę. Wicek zerwał się na dźwięk znajomego rżenia, serce mu biło jak młotem. Podobnie cieszył się Felek: „Szarpnął się i na drugi bok przewrócił, ale gdy rżenie znów słyszeć się dało, porwał się on także, na sienniku siadł i szeroko otworzywszy oczy – słuchał”. Gdy przeciągłe, ciche rżenie odezwało się raz jeszcze, przebudzeni chłopcy rzucili się ku drzwiom sutereny. Narrator zaczął się pospiesznie odziewać: „(…)a tak mi ręce latały, żem do żadnego guzika trafić nic mógł”. Po wyjściu na dwór, ujrzeli znajomy widok: „przed bramą, zaprzężona do prostego, zasłanego kilimkiem wozu, stała nasza szkapa. U karku jej wisiał już Felek, objąwszy go oburącz, o ile dostać mógł”. Chłopcy podnieśli wrzask nie do opisania: „- Szkapa! Nasza szkapa! Nasza droga, kochana, stara!”, głaszcząc, klepiąc, i tuląc się do zwierzęcia: „- Stęskniła się bez nas szkapa, co?... Przyszła do nas szkapa? Przyszła?... Poczciwa, dobra, stara szkapa nasza”. Nie przyszło im jednak go głowy, po co szkapa do nich przyszła, na co czekał wóz… Stary koń także poznał swych niedawnych panów: „i ona cieszyła się nami; przednią nogą, którą szpat znacznie pogrubiał, uderzała po bruku wesoło, ochoczo jakoby krzesząc dla nas iskierki radości; łeb jej to podnosił się, to schylał, nozdrza parskały raźno; to znów na głosy nasze i śmiechy strzygła uszami, wyciągała szyję, a donośne jej rżenie przenikało nas niewymowną rozkoszą”. Rodzeństwo nawet nie spostrzegło momentu, gdy na wozie ustawiono trumnę. Pan Łukasz zawołał „Wio!” i szkapa ruszyła, a chłopcy przy niej kłusem. Gdy Wicek obejrzał się n rogu ulicy, ujrzał, iż grupa sąsiadek i przechodniów już się rozproszyła, a za wozem, którym powoził pan Łukasz, szedł ojciec sam, „z czapką w ręku i zwieszoną głową”. Ani narrator, ani jego bracia nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji i z tego, że właśnie stracili matkę. Biegli tuż przy szkapie wesoło, ochoczo, ani na chwilę nie przerywając rozmów i pieszczoty. Ich szczęście i zabawę potęgowała ładna pogoda: „Poranek byt majowy, promienne słońce zalewało blaskiem ulice, most, Wisłę; z każdej akacji, z każdego gzymsu świerkały wróble”. Głośniej niż wróble szczebiotała ich gromadka, czym zwracali na siebie uwagę ludzi. Przechodnie oglądali się za nimi, stawali i wzruszali ramionami: „Dziwnym się wydawał ten pogrzeb z trójką tak dobrze bawiących się dzieci na czele”. Słońce przygrzewało coraz mocniej, droga stała się piaszczysta, żmudna. Szkapa ciągnęła swój ciężar z pewnym wysiłkiem: „zdrowe jej oko mrużyło się od blasku, na ślepym, osłupiałym, siadały rozdrażnione gorącem muchy”. Zbliżali się do cmentarza („krzyże cmentarne wciąż rosły a rosły przed nami”). Wóz wpuszczono za bramę, ponieważ nie miał kto nieść trumny. Musieli czekać, gdyż grabarz nie skończył jeszcze kopania dołka. Chłopcy spożytkowali ten czas na zabawę, a ojciec z panem Łukaszem zdjęli z wozu trumnę i postawili ją nad brzegiem dołka. Choć nie była ciężką („bo kumoter, choć stary, prosto pod nią stał”), to jednak Filip zgiął się pod nią do ziemi: „jak ten krzyż padającego Chrystusa, com go na stacjach bernardyńskich widział [Wicek]”. Po chwili brzęknął dzwonek i przyszedł ksiądz w komeżce i kościelny z krzyżem i kropidłem. Wówczas Mostowiak spojrzał na synów surowo i wszyscy uklękli. Ceremonia była krótka: „Pan Łukasz i ojciec poklękli także, grabarz kończył robotę. Raz, dwa, trzy odprawił ksiądz swoją łacińską modlitwę, wspomniał imię i nazwisko matki, ,,Ojcze nasz" mówić kazał, sam zacząwszy głośno. Podniósł ojciec twarz i obie ręce w niebo; z jego wzniesionych oczu padały łzy ciężkie, grube. Felek, tuż przy mnie klęcząc, trzepał pacierz z wzrokiem utkwionym w szkapę. Zrobiła się cisza taka. że słychać było leciuchne szmery wierzby i cykanie świerszcza”. Ciszę przerwał cienki głos Piotrusia, który z zachwytem krzyczał, że szkapa je. Dawał jej trawę i wiosenne kwiecie, bratki polne i białe stokrotki. Kapłan spojrzał, po czym zmarszczył czoło z pogardą, pokropił trumnę i z kościelnym odszedł. Filip modlił się ciągle, nie zwracając na zniecierpliwienie Łukasza, który po wymianie przyjacielskich uścisków pożegnał wdowca i odszedł wraz ze szkapą, odświętnie przystrojoną przez Wicka, Felka i Piotrusia: „Jużeśmy ją wystroili jakby pannę młoda. Świeże, rozkwitłe gałęzie akacji sterczały jej za uszami, za uprzężą. za chomątem, gdzie tylko co wetknąć się dało. Pęk żółtych mleczów tkwił nad czołem pod skrzyżowanym rzemieniem. Z grzywy opadały ostróżki i zajęcze maczki. Resztę zieleni trzymaliśmy w rękach, aby szkapę od bąków opędzać”. Powrót do domu był prawdziwym tryumfalnym pochodem: „Najpierw kroczył Piotruś nie patrzący drogi, nadeptując małe, świeże, z żółtego piasku sypane grobki dziecięce, ile razy się na wóz obejrzał. Za Piotrusiem szkapa - wyrzucała z cichym parskaniem łbem. obciążonym kwieciem i zielenią, ja zaś i Felek, jak giermkowie, po lewej i po prawej stronie. Wóz toczył się z wolna, to podnosząc się, to opadając na zapadłych grobach, a za nami z głuchym, coraz głuchszym łoskotem padała ziemia na matczyną trumnę”.