775

Smoleńsk - katastrofa TU-154 M - fakty mało znane. Gdzie jest trzeci rejestrator lotu Tu-154M? Opancerzony i produkcji jeszcze radzieckiej? Od dawna interesował mnie taki prosty fakt, że w miejscu katastrofy TU-154 M nie odnaleziono trzeciego rejestratora tego samolotu. Przeciez to niemożliwe - nie wyparował. A był produkcji radzieckiej i mocno opancerzony. A jednak musiał "wyparować". Czemu? Pomyśl. Oto Fakty:

1. Str. 62 Raportu Millera:

Cytuję:

„3) rejestrator K3-63 jest rejestratorem eksploatacyjnym przeznaczonym do rejestracji

następujących parametrów:

• czasu;

• wysokości barometrycznej;

• prędkości przyrządowej;

• przeciążenia normalnego (pionowego).

Zapisane dane wykorzystywane sądo wykonania szybkiej analizy parametrów lotu, kiedy nie ma dostępu do urządzeńumożliwiających analizęparametrów z systemu MSRP lub rejestratora ATM-QAR. Rejestrator K3-63 nie zostałodnaleziony” Katastrofa Tu-154 M miała miejsce na ziemi a nie na dnie oceanu. I właśnie dzisiaj postanowiłem się mu lepiej przyjrzeć. Miał ten rejestrator pewną cechę „wredną” – z technicznego punktu widzenia. Proszę się zastanowić nad jego opisem (krótkim):

„Zapis odbywał się na ok. 10 metrach przezroczystej perforowanej taśmy filmowejszerokości 36 mm wystarczającej na około 25 godzin lotu. Zapisana taśma nawijała się do opancerzonego zasobnika zapewniającego jej niezniszczalność w przypadku poważnej awarii samolotu. Rejestrator zabudowany był pod podłogą w kabinie pasażerskiej, w pobliżu środka ciężkości samolotu. Włączany był automatycznie podczas startu po oderwaniu się kół samolotu i wyłączany wraz z napięciem pokładowym.„ 25 godzin z poprzednich lotów nie da się podrobić na taśmie celuloidowej. Tia….To już nie jest zapis na taśmie magnetycznej lub cyfrowy. Daje do myślenia? Bardzo dużo. Czy dlatego musiał zaginąć?

Wszystkie pozostałe rejestratory miały znacznie krótszy czas nagrywania parametrów i to nie na taśmie celuloidowej.

Dlatego jak sądzę rejestrator musiał być nie odnaleziony. Rejestrował bardzo ważne parametry lotu jak wysokość barometryczną i przeciążenia i prędkość przyrządową!!!! Tyle się na ten temat na NE opisałem. Kto się tematem interesuje - ten wie. Już sam ten fakt świadczy o manipulowaniu informacjami z przebiegu katastrofy - przez Rosjan i spolegliwą stronę polską. Ryszard Witkowski

Referat z III Konferencji Awioniki Waplewo 2001. „W Polskich Liniach Lotniczych "LOT" dane z pokładowych rejestratorów parametrów lotu wykorzystywano jeszcze w latach 60-tych. Zakupione w 1961 r. samoloty typu Ił-18 wyposażone były w rejestratory typu K3-63. Był to eksploatacyjny, trójkanałowy rejestrator pokładowy przeznaczony do ciągłej rejestracji:

- barometrycznej wysokości lotu,

- prędkości przyrządowej

- i przyspieszeń w osi pionowej samolotu.

Zapis odbywał się na ok. 10 metrach przezroczystej perforowanej taśmy filmowej szerokości 36 mm wystarczającej na około 25 godzin lotu. Zapisana taśma nawijała się do opancerzonego zasobnika zapewniającego jej niezniszczalność w przypadku poważnej awarii samolotu. Rejestrator zabudowany był pod podłogą w kabinie pasażerskiej, w pobliżu środka ciężkości samolotu. Włączany był automatycznie podczas startu po oderwaniu się kół samolotu i wyłączany wraz z napięciem pokładowym. Rejestratory K3-63 służyły głównie do oceny współczynników przeciążenia przy lądowaniu w celu wykrycia tzw. "twardych lądowań". I choć kolejne samoloty były wyposażane już w magnetyczne rejestratory typu MSRP-12 to jednak łatwość odczytania wartości Nz, nawet ręcznie bez specjalnego rzutnika, powodowała, że z rejestratorów taśmowych dane odczytywano jedynie dla potwierdzenia wyniku. Pewien postęp nastąpił, gdy w "LOCIE" wyszkolono pierwszych pracowników, których zadaniem była wyłącznie praca przy odczycie i analizie parametrów lotu. Zaczęto szerzej wykorzystywać dane z taśmowego rejestratora MSRP-12. Był to magnetyczny, awaryjny rejestrator lotu, przeznaczony do rejestracji znaczących parametrów samolotu niezbędnych do odtwarzania przebiegu wypadku lotniczego.” Swiat Akwedukta

Mieszko I – współtwórca narodu 25 maja 992 roku zmarł książę Mieszko I – pierwszy historyczny władca Polski. Można powiedzieć, że był współtwórcą narodu polskiego, który nie powstałby bez współpracy dwóch instytucji: monarchii piastowskiej oraz rzymskiego Kościoła. To Mieszko I dokończył tzw. podbój wewnętrzny, a więc rozpoczęte zapewne jeszcze za jego poprzedników stopniowe podporządkowywanie (najczęściej drogą zbrojną) Polanom mniejszych plemion słowiańskich zamieszkałych w dorzeczu Odry i Wisły. Zasługą Mieszka I było również wytyczenie polskiej polityce kierunku nad Bałtyk, zarówno w odniesieniu do Pomorza Wschodniego (Gdańskiego), jak i Zachodniego. Tutaj monarchia Mieszka I musiała ścierać się z postępującą ekspansją Niemiec, które wówczas podjęły ponowną próbę podporządkowania sobie obszarów między Łabą a Odrą. Zwycięska dla Mieszka I bitwa pod Cedynią w 972 roku, gdy pokonał siły margrabiego Hodona, pokazała determinację i skuteczność polityki oparcia granic o ujście Odry. Z drugiej strony, trzeba pamiętać i o tym, że Mieszko I prowadził politykę realistyczną, obliczoną wedle sił, jakimi dysponowało jego państwo w zestawieniu z przeżywającym apogeum swojej potęgi królestwem niemieckim Ottonów. Ono zaś od 962 roku połączone było z godnością cesarza rzymskiego (koronacja cesarska króla Niemiec Ottona I w Rzymie). Uznawał, więc Mieszko I swoją podległość lenną wobec Ottonów I oraz II, choć wśród historyków do dzisiaj trwają spory, czy podległość ta dotyczyła tylko Pomorza Zachodniego, czy całego państwa. Nasz władca potrafił również działać bezwzględnie i skutecznie, w myśl zasady „sojusze się zmieniają, interesy zostają te same”. A interes podstawowy widział Mieszko I bardzo jasno: ciągłe umacnianie państwa. Kierując się właśnie tą maksymą, pod koniec swojego panowania zerwał dotychczasowy sojusz z czeską monarchią Przemyślidów, zaatakował ją, odbierając Czechom Małopolskę i Śląsk. Nie trzeba nikogo przekonywać o epokowej wadze decyzji Mieszka I z 966 roku o przyjęciu chrztu od Kościoła rzymskiego za pośrednictwem Czech. Polska wchodzi do łacińskiej christianitas, to za jej pośrednictwem otrzymuje „literę cywilizacji” (Cyprian Kamil Norwid). Powołanie – dzięki staraniom Mieszka I – biskupstwa misyjnego w Poznaniu bezpośrednio podporządkowanego Stolicy Apostolskiej oddalało niebezpieczeństwo podporządkowania rodzącej się w Polsce organizacji kościelnej niemieckim metropoliom. To był dosłownie ostatni moment, bowiem już w 962 roku cesarz Otton I zapowiedział erygowanie w Magdeburgu nowej metropolii kościelnej (arcybiskupstwa), która miała objąć swoim działaniem wszystkie ziemie słowiańskie na wschód od Łaby, w tym także ziemie polskie. Poznańskie biskupstwo misyjne było pierwszym krokiem na drodze do ustanowienia w Polsce niezależnej od niemieckich metropolii organizacji kościelnej. Kontynuatorem tego dalekowzrocznego dzieła był potem następca Mieszka I – książę (król) Bolesław Chrobry, który uzyskał zgodę papieża na powstanie arcybiskupstwa gnieźnieńskiego „u grobu św. Wojciecha” (decyzję podjętą w 999 roku ogłoszono rok później, podczas słynnego zjazdu gnieźnieńskiego). Pamiętajmy ponadto, że bez arcybiskupstwa nie byłoby królewskiej koronacji Chrobrego, a tym samym potwierdzenia suwerenności państwa polskiego. Los gnieźnieńskiej metropolii był ściśle złączony z losem polskiej monarchii wczesnopiastowskiej. Gdy upadała metropolia, chwiała się monarchia (i odwrotnie). Aż do XII wieku trwały starania Magdeburga, by uchylić decyzję Rzymu o ustanowieniu w Gnieźnie osobnej metropolii kościelnej. Potwierdzeniem „kierunku na Rzym”, który obrał Mieszko I, był wydany przez niego pod sam koniec panowania dokument „Dagome Iudex”. Do dzisiaj trwają wśród mediewistów dyskusje nad genezą jego wydania, samą tytulaturą (tajemnicze imię „Dagome”) i ukrytymi znaczeniami. Istnieje solidnie uzasadniona teza, wedle, której dokument miał sankcjonować przewidziany przez Mieszka I podział jego państwa na część należną Bolesławowi (Małopolska i Śląsk) oraz część przeznaczoną dla synów Mieszka I pochodzących z jego drugiego małżeństwa z Niemką Odą. Nawet, jeśli teza ta jest prawdziwa, to wielce symptomatyczne było to, że jako gwaranta takiego układu Mieszko I chciał mieć papieski Rzym, a nie monarchię niemiecką. Taki był kierunek nadany wszystkim jego następcom, jako władcom „państwa gnieźnieńskiego” (civitas Schinesghe – z dokumentu „Dagome Iudex”): szukajcie gwarancji dla siebie w Rzymie Następców św. Piotra. Grzegorz Kucharczyk

W Trzeciej RP normalnie nie było nawet przez moment Rozmowa z Robertem Kaczmarkiem, reżyserem i producentem filmów dokumentalnych, prezesem Film Open Group. PCh24.pl: W Polsce coraz mocniej do głosu dochodzi tak zwany drugi obieg w sferze medialnej. Jak Pan, jako twórca, ocenia siłę i skalę tego zjawiska? - Po pierwsze, jestem zaskoczony aż tak szerokim odbiorem naszych filmów. Patrzę na mierniki, (co prawda, nie wiem na ile obiektywne), jak np. liczba widzów, którzy chcą oglądać nasze filmy na You Tube, a są to liczby idące już nie w dziesiątki, a setki tysięcy. To, co realizuję, czyli film dokumentalny, nie jest dziełem prostym i przyjemnym jak komediowe gagi, zbierające miliony czy dziesiątki milionów widzów, ale sytuuje się na poziomie widza wymagającego, czyli człowieka odpowiedzialnego. Na przykład film „Solidarni 2010” tylko do pewnego momentu na jednym z kanałów You Tube zanotował 300 tysięcy wejść. Moim zdaniem, jest to imponująca liczba, zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, iż był prezentowany wcześniej w telewizji i uzyskał tam oglądalność ponad 1,5 mln widzów. Trafił też, jako insert do dwóch gazet, a pomimo to z powodzeniem wciąż „żyje” w internecie. Na podobnej zasadzie funkcjonuje więcej naszych produkcji, chociaż nie wszystkie są oglądane aż tak masowo. Jednak czy to „Towarzysz generał”, „Defilada zwycięzców”, „Marsz wyzwolicieli” czy „New Poland” - to wszystko są filmy posiadające swoich wiernych widzów i są bardzo wysoko oceniane. Istnieje, bowiem realne zapotrzebowanie na problematykę historyczną, na dokumenty odkłamujące praktycznie kompletnie załganą historię ostatniego wieku. Widz takich filmów jest wymagający, inteligentny, ciekawy świata, historii, a przez to sam jak gdyby podejmuje odpowiedzialność za to, co się już wydarzyło, żeby zrozumieć to, co może się zdarzyć w przyszłości. Nawet nie patrząc w kategoriach politycznych, duży potencjał odbiorców (większość z nich to ludzie, którzy nie głoszą przekonań lewicowo-liberalnych, jak to się dzisiaj określa) nie ma właściwie dzisiaj „swoich” mediów. Szczególnie dotyczy to widzów bardziej wymagających.
Tak naprawdę, naszych „drugoobiegowych” filmów powstaje niewiele i tworzy je dosyć wąskie grono osób. Jednak każdy z filmów jest jakimś wydarzeniem. Ja przynajmniej staram się, aby każdy osiągnął określony poziom artystyczny. Podejmując się nakręcenia opowieści o pewnych zjawiskach, nie kierujemy się motywacją ideologiczną, (co prawda, tym, co „uruchamia” każdy projekt, jest pewien zestaw wartości, jakie nam przyświecają), natomiast w dalszym ciągu są to wypowiedzi artystyczne i jestem świadomy, że stoją one na bardzo wysokim poziomie. Znam na ich temat relacje pochodzące z wielu stron świata. Gdy pokazywałem w Nowym Jorku swój ostatni film („Betar”), wśród widzów siedział filmowiec, który był ortodoksyjnym Żydem. Podszedł do mnie po projekcji z gratulacjami za stronę artystyczną, za pieczołowitość, drobiazgowość nie tylko tego filmu, ale też i innych. Mamy odbiorców nie tylko w Polsce, największą oglądalność nasze filmy uzyskują tam, gdzie żyją duże skupiska Polonii, ale notujemy również specyficzne, dość nieoczekiwane miejsca. Jestem na przykład zaskoczony dużą aktywnością widzów z obszaru Rosji.
A skąd w ogóle wziął się „drugi obieg”? - Tak naprawdę, nikt nie reagował dotychczas na enuncjacje pojawiających się w telewizji kolejnych szefów działów dokumentu w telewizyjnej Jedynce i Dwójce. Gdy pojawiali się w pracy, zawsze oznajmiali na starcie: „Nie interesuje mnie historia, przeszłość, ja chcę pokazać Polskę współczesną”. Praktyka pokazuje, że ta „Polska współczesna” zredukowana jest do tabloidowych opowieści o ćpunach, młodocianych prostytutkach, wywijaniu na rurze i wszystkim tym, co ma szansę przyciągnąć przed telewizory masową publiczność. Myślę, że już wcześniej zrezygnowano z opowieści o świecie, na który można popatrzeć inaczej. Na przykład film Grzegorza Brauna „Eugenika. W imię postępu” to przyjrzenie się korzeniom zjawisk, które dziś dochodzą do głosu i z którymi dzisiaj musimy się jakoś zmierzyć. Niezależnie od tego, jakie mamy poglądy, musimy przyjąć jakiś stosunek wobec nich. Nie znając backgroundu tych zjawisk, nie jesteśmy jednak w stanie tego zrobić. Myślę, że na taki dokument, na tego typu filmy i twórców dzisiaj, w publicznych mediach – bo one są powołane do promowania ambitnej sztuki – nie ma obecnie miejsca.
Jeszcze kilka lat temu filmowcy chcący tworzyć bardziej ambitne produkcje dokumentalne skazani byli na monopol telewizji. Musiał jednak w końcu nastąpić ten przełomowy moment, w którym zdecydowaliście Państwo, że będziecie tworzyć na własną rękę, bo na telewizję nie ma, co liczyć. A może proces ten zachodził stopniowo? - Patrząc od końca, takim przełomowym momentem był 10 kwietnia 2010 roku i film „Solidarni 2010”. Trzy miesiące wcześniej nastąpiła telewizyjna emisja „Towarzysza generała”. To była taka cezura czasowa, wówczas stwierdziłem, że nic więcej z Telewizją nie wskóram. Pokończyły się stare umowy z TVP, nie zdołałem podpisać żadnej nowej. Dla jasności, będę jednak zabiegał o te umowy, telewizja publiczna nie jest, bowiem imperium należącym do jakiejś siuchty, koterii rządzącej mediami publicznymi. Jest to w istocie medium, które należy się wszystkim widzom, a ja – ze względu na swój dorobek – mam prawo do uczestniczenia w nim w proporcjonalnej skali. Jeżeli w dziesiątce najlepszych pod względem oglądalności filmów dokumentalnych w historii Telewizji Polskiej jest pięć moich (na pierwszym, trzecim, piątym, siódmym i ósmym miejscu), to myślę, że mój dorobek predestynuje mnie do tego, by ubiegać się o możliwość produkowania następnych programów. Wracając do pytania: mam za sobą wcześniejszy, pięcioletni cenzorski zapis na nazwisko, za czasów telewizyjnej prezesury Roberta Kwiatkowskiego. Nie wiem, czy miało to związek z faktem, że podczas kolaudacji pięcioodcinkowego, realizowanego wspólnie z prof. Jackiem Bartyzelem, filmu pt. „Symbole polityczne” jedna z kolaudantek wstała i trzaskając drzwiami, krzyknęła: „Kto do tego dopuścił?!”, czy też chodziło może o film o Józefie Mackiewiczu, ale - tak czy inaczej - do wyjątków należały sytuacje, w których coś nam się udawało zrobić, wbić nogę pomiędzy drzwi. Te filmy, kiedy już powstały, nie były nagłaśniane, bardzo długo, na przykład, wiadome medium z wiadomej ulicy w ogóle nie komentowało moich filmów. Wcześniej współpracowałem z Jurkiem Zalewskim, którego filmy też były przemilczane, aż do momentu, w którym przemilczać już się nie dało i trzeba było taki film – mówiąc kolokwialnie – zjechać. Tak było chociażby z dokumentem „Obywatel poeta” o Zbigniewie Herbercie. Zatem w ciągu całego tego 23-letniego okresu III RP były zaledwie krótkie momenty, kiedy można było coś zrobić. Z reguły pozostawaliśmy poza głównym obiegiem medialnym. Telewizje prywatne w ogóle nie są zainteresowane tego typu produkcją, do tego dochodzi sieć wewnętrznych, towarzyskich powiązań, zarówno w mediach publicznych, jak i niepublicznych oraz systemach dofinansowujących kulturę. Dzisiaj odczuwam to na własnej skórze, może nawet w bardziej bolesny sposób niż kiedyś. Cały ten czas od 1989 roku wydawało nam się, że „za chwilę” będzie już normalnie. Otóż ta normalność nie zaistniała ani przez moment.
Czy decydujący udział w utrwalaniu takiego stanu rzeczy miały słynne telewizyjne „dynastie”? - Patologiczna sytuacja utrwalała się poprzez ciągłość rządów w telewizji ludzi podejmujących decyzje. To są te same osoby, które na przykład decydowały o finansowaniu kultury w latach 70., 80. Gdy wezwano mnie kiedyś przed komisję etyki telewizji publicznej, jedna z pań użyła argumentu, który miał mnie zmiażdżyć: Proszę pana, ja wiem, co mówię, ja tu pracuję 40 lat. Szybko policzyłem, że ona tkwi w TVP od czasów propagandy sukcesu w latach 70. To są cały czas ci sami ludzie i nie chodzi mi o nazwiska prezesów, dyrektorów kanałów, ale o tak zwany średni szczebel, odporny na jakiekolwiek zmiany czy na przykład na konieczną reformę telewizji. Mimo to nakłaniałbym do obrony mediów publicznych, bo mówi się często, że Woroniczą należałoby zaorać i zbudować od początku. To nie byłoby takie proste, na początku przyniosłoby całkowitą zapaść w kulturze, trwającą przynajmniej przez pokolenie. Tak wynika z doświadczeń innych krajów, które redukowały w swoim czasie znaczenie mediów publicznych: Nowej Zelandii, Wielkiej Brytanii, Węgier, gdzie komuniści sprywatyzowali wszystko poza jednym, zasilanym z budżetu kanałem telewizyjnym o minimalnej oglądalności. Telewizja, niestety, jest takim ustrojstwem, które w tym systemie odpowiada za całą kulturę polską. Jeśli powstanie wolny rynek, a na nim okaże się, że jest producent, który zrobi za własne pieniądze film, dajmy na to „Krzyżacy”, odniesie sukces finansowy, będzie dysponował własną siecią dystrybucji, to owszem będzie można media publiczne z odpowiedzialności za polską kulturę zwolnić. Póki, co, takiej sytuacji nie mamy, trzeba, więc walczyć o tę instytucję, reformować ją, zachować w niej pluralizm. Nie chciałbym, żeby telewizja na Woronicza miała tylko jedną twarz, bo władza demoralizuje, a władza absolutna demoralizuje absolutnie. Dla mnie, więc powinien tam istnieć pluralizm, którego wspólnym mianownikiem jest odpowiedzialność za Polskę. Racje powinny się tam ścierać. Nie ma takiej ustawy, przepisów, które zaordynują obiektywność, równy parytet poglądów. To jest kwestia odpowiedzialności ludzi, którzy zarządzają mediami. A obecnie oni nie ponoszą żadnej odpowiedzialności, nie są rozliczani. Nie chodzi o prokuratorów, sądy, ale o wymiar publiczny, że zostają „trupami”, jeśli zrobią coś ewidentnie złego. Teraz są w przecudowny sposób ratowani przez swoich liderów politycznych.
Gdyby miał Pan wymienić pięć tematów, o których chciałby nakręcić filmy? - Tylko pięć? Musiałbym się bardzo ograniczać, powiem, nad czym już pracujemy. Chcemy zrobić film o Powstaniu Styczniowym, którego 150 rocznica się zbliża. Historia tego wydarzenia przez cały okres po II wojnie światowej nie została uczciwie opowiedziana. Do tego doszło mnóstwo bardzo atrakcyjnych materiałów, które pozwalają w zupełnie inny sposób spojrzeć na to, co stało się tak dawno temu. Jakie były przyczyny wybuchu powstania, a jakie jego konsekwencje, zarówno na poziomie tkanki narodowej, aparatu represji, w tym wypadku carskiego? Jakie konsekwencje przyniosło powstanie w sensie zmiany struktury własnościowej? Co się stało z polskim ziemiaństwem, co się stało z polskimi miastami, kto przejął ich majątek? Osobą, która będzie osią tego filmu, jest niejaki Kronenberg. Chcę zrobić wszystko, by powstał cykl filmów zapoczątkowanych przez „Eugenikę”. W tym filmie zostało zaledwie zarysowane kilka obszarów, które musiały być ściśnięte w zakresie 50 minut, a każdy z tych bloków stanowi zaczyn do powstania nowego filmu. Myślę choćby o historii polskiego ruchu eugenicznego albo o kwestii największej w historii skarbnicy medycyny, z której czerpiemy do dzisiaj, czyli Auschwitz. Jak do tego doszło, kto sponsorował doktora Mengele, z którego dorobku korzystają do dzisiaj wielkie koncerny farmaceutyczne? Jak to się stało, że eugenika przerodziła się w pewien rodzaj inżynierii społecznej? Skąd się wzięły i kto finansuje olbrzymie kombinaty aborcyjne? Jak - poprzez różnego rodzaju szwindle medialno-statystyczne – uzyskano społeczną akceptację dla tego przemysłu? Jak to się dzieje, że ludzie w Holandii i innych krajach spokojnie zgadzają się na uśmiercanie starszych, jak na elementarnym poziomie niszczy się rodzinę, kwestionując już rolę mężczyzny i kobiety, snując plany pierwotnej hordy, w której jest wiele dzieci, mężczyzn i kobiet. Wydaje nam się, że to wszystko to jest bajka z okresu hippisowskiego, ale do tego się realnie dąży, czego przykładem jest chociażby Szwecja i postulaty Zielonych. Takich, wartych opowiedzenia obszarów jest mnóstwo. Chcemy zrobić też dokument o mediach, jako o soli ostatnich 30 lat, a także inny od dotychczasowych film o ks. Jerzym Popiełuszce. Film, którego główną myślą jest to, iż każda ofiara przynosi owoce. Nie zagłębiając się w to, co bez dokumentów GRU jest nierozwiązywalne, chcemy ukazać owoce męczeńskiej śmierci księdza Jerzego. Planujemy nakręcić drugą część filmu Anny Ferens „Co mogą martwi jeńcy” o „anty-Katyniu”, o losie polskich jeńców w sowieckiej niewoli. Namówiliśmy już do udziału w tym filmie kilka osób. Myślimy też o kontynuowaniu „Erraty do biografii”, ale na razie projekt ten nie zyskał uznania ani w telewizji, ani w instytucjach kultury mogących sfinansować takie przedsięwzięcie.
Ambitne plany, jak znaleźć środki na ich finansowanie, skoro normalnie powołane do tego instytucje nie są zainteresowane współpracą? - Szukamy sponsorów, pism, mediów, które opublikują płyty z naszymi filmami w formie insertów, umieszczą nasze dokumenty na swoich stronach. Buduję serwer on-line, by można było oglądać filmy za odpłatnością, a zgromadzone pieniądze pozwoliłyby nam pisać następne scenariusze i produkować kolejne dokumenty. Zgłasza się do mnie coraz więcej młodych osób z różnych profesji filmowych i okołofilmowych, na przykład graficy, ludzie multimediów. Praktykują u nas, mają możliwość współpracy z ludźmi wybitnymi w fachu filmowym, takimi jak Grzegorz Braun, Anna Ferens, Ewa Stankiewicz, Tadeusz Śmiarowski… Jestem otwarty na tych młodych ludzi i zachęcam do kontaktu ze mną.
Jakie projekty filmowe udało się Państwu sfinalizować w ostatnim czasie? - Zakończyliśmy pracę nad filmem Grzegorza Brauna o Jarosławie Marku Rymkiewiczu pt. „Poeta pozwany”. Jest to przekrojowy dokument o wybitnym poecie. Rozgrywa się na przestrzeni czterech pór roku w ogrodzie w Milanówku, a dotyczy spraw absolutu i spraw miejscowych kotów. W filmie znalazło się osiem wierszy, w większości dotychczas niepublikowanych. Jedynym narratorem filmu jest Mistrz, a jedną z osi – toczący się przez ostatni rok proces sądowy, wytoczony Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi przez spółkę Agora. Arcyciekawe jest to, czym zajmuje się w swojej twórczości poeta, czyli książka o Reytanie, połączona z analizą końcówki XVIII wieku. Ten okres, ten kontekst zderzony z naszymi czasami i sytuacją sądową w III RP buduje nową wartość, czytelną, jak myślę, dla każdego, nawet przeciętnie inteligentnego widza. Zawarta w filmie diagnoza przeszłości jest równocześnie diagnozą współczesności. Grzegorz Braun kończy również pierwszą część sześcioodcinkowego cyklu pod wspólnym tytułem „Transformacja”. Jest to opowieść o początkach i rozwoju idei komunistycznej w Europie, od rewolucji bolszewickiej w 1917 roku do dzisiaj. Pierwsza część opowiada o powstaniu tej idei, jak do tego doszło, jakie były cele rewolucji, kto ją finansował poprzez operacje typu „Trust” i wszelkie inne działania Sowietów, aż do wybuchu II wojny światowej. Muszę też wspomnieć o jeszcze jednym pomyśle, który bardzo chcę zrealizować. Jest opowieść o amerykańskich uniwersytetach, jako kuźniach marksizmu. To, co w nich uderza, już od wejścia, już w czysto wizualnej sferze, to portrety Che Guevary, Stalina, Lenina, poprzez program postępactwa podniesiony do kwadratu i do rangi nadnauki. Dalej mamy zmiany obyczajowe i mentalne tych studentów. To wszystko zderza się z utrwalonym wśród nas – ludzi zza żelaznej kurtyny - przekonaniem, że te uniwersytety są oazą wolności. Na tak zacnych uczelniach - Cambridge czy Oxford - funkcjonują takie idiotyzmy, jak parytety wśród matematyków czy fizyków powodujące dymisje najbardziej znanych naukowców! Myślę, że przyjrzenie się tym miejscom, gdzie wykuwają się elity przyszłego świata, byłoby czymś fascynującym. Dziękuję za rozmowę.

Niemiecka propaganda polskiego sukcesu Niepowodzenia związane z mizernymi efektami promowanego przez Niemcy ogólno-unijnego programu zaciskania pasa, stymulują propagandzistów mediów korporacyjnych do szukania „innowacyjnych“ metod tumanienia opinii publicznej. Szczególnie bolesny jest dla germańskich przywódców Unii Europejskiej brak przykładów potwierdzających tezę o „zbawiennym“ wpływie niemieckiego monetaryzmu na stan gospodarek pozostałych państw Wspólnoty. Promowany przez „wolnorynkowych“ ekonomistów łotewski „cud gospodarczy“, polegający na przyhamowaniu negatywnych trendów zmian w PKB tegoż kraju, po jego 25% spadku, nie jest wystarczająco medialny. Dlatego tez oczy niemieckich mediów zwróciły się ku Polsce. Fakt zbliżających się mistrzostw piłkarskich współorganizowanych przez nasz kraj zwiększa dodatkowo propagandowa atrakcyjność III RP. Z tego tez powodu niemiecki Der Spiegel zaprezentował czytelnikom artykuł (1) pod ekscytującym tytułem „Cud u sąsiada-Polska wyrasta na potęgę centralnej Europy“. Alegorycznym obrazem tytułowej tezy jest nowy obiekt wybudowany w Warszawie na gruzach komunistycznego stadionu X-lecia. Pismo zachwyca się zarówno atrakcyjna forma, jak i nowoczesna treścią tej budowli, stanowiącej wg. autorów, symbol nowoczesnej III RP. Przy tym nie zapominają oni dodać, ze jej architektem jest Niemiec. Osobiście obawiam się, ze Niemiec jest nie tylko architektem stadionu, ale całej III RP, co niewątpliwie tłumaczy przyczyny jej „oszałamiającego sukcesu“. Ponieważ, od wielu już miesięcy, w swych publikacjach nie pozostawiam suchej nitki na III RP, jej przywódcach i po-polskim społeczeństwie, szczególnie zaciekawiło mnie zagadnienie, jak widza to nasi odwieczni wrogowie. Przy czym, jak na fotograficznym negatywie, wszelkie pochwały wrogów oznaczają ciemne strony danego zagadnienia i vice versa. Stosując wspomniana interpretacje, lektura publikacji Spiegla utwierdziła mnie w trafności mej krytyki IIIRP. Wróćmy jednak do samego artykułu. W pierwszej kolejności „sukces“ to są ludzie, a wśród nich szczególnie obecni przywódcy. Wielokrotnie pojawiaja się w nim pochwały dla „premiera“ Tuska i "ministra“ Sikorskiego. Autorzy podkreślają doskonale ich wspolgranie z Kanclerz Merkel, z którą Tusk jest nawet na ty. Doprawdy nigdy bym się nie spodziewał takiej familiarności Kanclerz w stosunku do jej zagranicznej agentury. Podczas gdy Grecja wychodzi z euro, polscy przywódcy walczą o jak najszybsze wejście do tej strefy-zachwyca się Der Spiegel. Ale nie tylko nasi czołowi „przywódcy“ są personalizacja „polskiego sukcesu“. Artykuł cytuje tez osobistego przyjaciela Donalda Tuska, ‚profesora“ Pawła Machcewicza, twórcy gdańskiego Muzeum II Wojny Światowej, gdzie „profesor“ planuje miedzy innymi zaprezentować, obok AK, „niemiecki ruch oporu“ walczący z nazistowska okupacja Niemiec w czasie wspomnianej wojny. W zachwyt wprawia autorów artykułu poseł/ posłanka do Sejmu Anna (Krzysztof) Grodzka, jak i cały „nowoczesny“ Ruch Palikota. Również zwykli obywatele doczekali się u autorów artykułu wielu pochwal. Szczególnie cenna jest pro-europejskość naszego społeczeństwa. Młodzi „Polacy“ pozbawieni są wszelkich uprzędzeń w stosunku do Niemców. To rzeczywiście jest zauważalne, zwłaszcza wśród setek tysięcy młodych „polskich pan“, które na pierwsze skinienie wnuków oprawców swych własnych dziadów z okresu ostatniej wojny, wskakują tymże bez chwili wahania do łóżka. Według autorów omawianego artykułu, ponad 80% Polaków jest zdania, „ze Niemcy w swych decyzjach kierują się także interesami innych narodów“. Jako mieszkańca USA, irytowały mnie zawsze słynne „polish jokes“, rozpowszechniane tam przez Żydów, Niemców i Anglosasów, które prezentowały Polaków, jako skończonych idiotów. Teraz widzę, ze obywatele III RP dorośli do wspomnianego wizerunku i nie ma, co się z tego powodu żołądkować. W konkluzji artykułu, autorzy stwierdzają, ze pomimo istnienia jeszcze na ścianie wschodniej enklaw „tradycyjnej polskiej ciemnoty“, to śmiało można potwierdzić fakt „prymusostwa“ III RP w szkółce „europejskości“. Polska jest ewenementem w skali wszystkich post-komunistycznych krajów- kończą autorzy. Na nasze szczęście są jeszcze w środkowej Europie „ośle nacje“, takie jak Węgrzy czy Serbowie, które dają nam nadzieje, ze nie wszystko jeszcze stracone! Europa nie jest jeszcze do końca niemiecka!

Ignacy Nowopolski Blog

27 maja 2012 "W tak radykalnie zmienionych warunkach gospodarczych potrzebujemy nowej koncepcji europejskich badań naukowych i innowacji. Horyzont 2020 zapewnia bezpośredni bodziec dla gospodarki oraz bazę naukowo techniczną i konkurencyjność przemysłu na przyszłość, dzięki czemu nasze społeczeństwo będzie funkcjonowało w bardziej inteligentny i zrównoważony sposób sprzyjający również WŁĄCZĘNIU społecznemu”- powiedziała unijna komisarz ds. badań, innowacji i nauki”- pani Marie Geoghegan-Quinn. Słowo” włączeniu”, chyba napisane jest błędnie, być może chodzi o słowo” wyłączenie”, ale tego nie wiem na pewno, a nie chce mi się dzwonić do biura obsługi innowacyjności, pardon- biura obsługi tłumaczenia słów pani komisarz koloru czerwonego. A być może chodzi naprawdę o ”włączenie”, bo już tylu Europejczyków jest wyłączonych i wykluczonych z życia społecznego Unii Europejskiej, że czas na włączenie ich do życia. Bo ile czasu można przebywać na zasiłkach lub państwowej posadzie nie robiąc nic pożytecznego oprócz zbijana bąków- nieróbstwa.. Miliony ludzi Unii Europejskiej nie robią nic pożytecznego, tylko przesiadują przyglądając się jak inni jeszcze pracują.. A jak czerwony komisarz ds. budżetu Unii, pan Janusz Lewandowski- kiedyś liberał gdański- podniesie podatki Europejczykom, żeby te 80 miliardów euro od nich wyrwać- to w Unii Europejskiej- naszym nowym państwie- przybędzie pokrzywdzonych i bezrobotnych w sektorze prywatnym a w tym czasie przybędzie darmozjadów w sektorze” publicznym”.. W końcu Chińczycy nas uduszą gospodarczo, bo Unia Europejska nie istnieje na innej planecie, tylko na tej samej, co Chiny, Indie, Brazylia, Rosja, Tajwan, Hong-kong, Stany Zjednoczone- nie wiem czy wymieniłem w odpowiedniej kolejności.. To jest oryginalna wypowiedź pani komisarz, zamieszczona w informacji o programie Horyzont 2020, który to program będzie wynosił 80 miliardów euro naszych pieniędzy przeznaczonych dla „naukowców”, którzy gospodarkę europejską pchną na nowe tory gospodarcze. No, no, no.. 80 miliardów euro, to będzie gdzieś 320 miliardów złotych, bo jeszcze złotówkę - jako środek płatniczy – mamy, ale nie będziemy mieć jak tylko przyjdzie czas realizacji Traktatu Lizbońskiego, w którym likwidacja złotówki jest zapisana, a który to Traktat podpisał pan prezydent Lech Kaczyński. Pan Jarosław chwalił się, że go dobrze wynegocjował.. Jedyna nadzieja w tym, że Unia Europejska padnie przed terminem wprowadzenia w Polsce euro.. Bo inaczej padniemy – i my! Módlmy się, w więc do Boga. Terminu wprowadzenia euro nie mamy określonego, więc mądry rząd powinien przedłużać w nieskończoność wprowadzenie politycznej waluty euro.. Podkreślam - mądry rząd! Ciekawi mnie przy okazji, co zrobią nasi decydenci socjalni z Narodowym Bankiem Polskim przy Placu Powstańców Warszawy, gdzie powstańcy warszawscy kulom niemieckim się nie kłaniając szli pod ogień karabinów maszynowych niemieckich, szarżując jak nasi ułani pod Somosierrą mordując katolickich chłopów hiszpańskich w imię imperialnych interesów Napoleona... Z otwarta przyłbicą i wystawioną piersią.. Tak jak na bohatera romantycznego przystało.. Dać się zabić ku chwale ojczyzny- i to w takich romantycznych okolicznościach.. W każdym razie Narodowy Bank Polski będzie trzeba przerobić na magazyn, w którym przechowywać będziemy euro- walutę polityczną drukowaną w Europejskim Banku Centralnym znajdującym się we Fankfurcie nad Menem.. Niemcy to mają łeb.. Mając euro w garści- będą rządzić całą Europą.. Ciekawe, co zrobią ze Szwajcarią.. Nawet Hitler się nie odważył na nią napaść.. A był to kuszący pomysł. Dorwać się do tych banków, do tych sztab złota tam ukrytych., do tych precjozów pochodzących jeszcze z holokaustu.. No i coś zrobić z tym frankiem szwajcarskim, co to spędza sen z oczu naszych pożyczkobiorców i wielbicieli szwajcarskiego franka.. Najlepiej przymusić Szwajcarów do przyjęcia euro… Nawet jak nie podpisali Traktatu Lizbońskiego.. Co z tego, że Konfederacja Szwajcarska ma neutralność od roku 1815, od czasu Kongresu Wiedeńskiego? Neutralność można przecież pogwałcić.. Nie mają nawet stolicy, nieformalnie pełni ją Berno, tak jak Anglicy nie mają Konstytucji- i żyją.. Szwajcarzy nie mają oddzielenia władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej... Nie mają też Trybunału Konstytucyjnego- tak jak my. Gdzie Trybunał- czwarta izba parlamentu - blokuje wszelkie zmiany w kierunki wolnościowym i jego orzeczenia już są ostateczne? W 2002 roku- w wyniku demokratycznego referendum - Konfederacja Szwajcarska przystąpiła do tego biurokratycznego monstrum, jakim jest Organizacja Narodów Zjednoczonych. To jest początek trudności Szwajcarii.. Będą musieli słuchać dyrektyw stamtąd płynących... Kobiety - prawa wyborcze – otrzymały w roku 1971.. A niektóre kantony nie dały im do tej pory... Teraz – podczas demokracji- jest więcej emocji.. Kobiety do wyborów demokratycznych wnoszą głównie ciepło i emocje. Wnoszą kobiecość i piękno. Co jest skądinąd niezwykłe? Zdziecinniali mężczyźni na ogół wnoszą głupotę. Jeszcze jak dzieci dostaną prawa wyborcze, tak jak u nas proponuje Platforma Obywatelska- od 16 lat.- to demokracja w pełni zatriumfuje w Szwajcarii.. Resztę zrobi propaganda. Ale co będzie ze Szwajcarią? A jak przystąpią- w wyniku demokratycznego referendum do Unii Europejskiej i zaczną przyjmować te socjalistyczne rozwiązania gospodarcze- to koniec Szwajcarii.. Wystarczy, że przynależą do Rady Europy.. Nie mylić z Radą Unii Europejskiej.. Ale ad rem:

Polscy” naukowcy” też coś z tej puli dostaną, na razie dyskutują, ostatnia taka dyskusja odbyła się 30 listopada ubiegłego roku w Przedstawicielstwie Komisji Europejskiej w Polsce, gdzie spotkali się pan: dr Wiktor Raldow - Dyrekcja Generalna ds. Badań Naukowych i Innowacji, pani Agnieszka Sprońska- Przemysłowy Instytut Automatyki i Pomiarów oraz pan dr Andrzej Siemaszko- dyrektor Krajowego Punktu Kontaktowego Programów Badawczych Unii Europejskiej.. Będą bardzo uważnie przyglądać się podziałowi tortu ”naukowego”, którego część ma trafić do Polski w ręce biurokracji” naukowej”.. Tylko jeden przykład: 31,7 mld euro przeznaczono na kwestie dotyczące wszystkich Europejczyków.. Zdrowie,, zmiany demograficzne i dobrostan, bezpieczeństwo żywnościowe, zrównoważone rolnictwo, badania morskie, gospodarkę ekologiczną, klimat, zintegrowany transport, bezpieczne społeczeństwa.. I tych pieniędzy wyrzuconych w błoto nie będzie żadnego rozwoju.. To są złe wydatki, wiązce się jedynie z podwyżkami podatków, dla tych, którzy jeszcze coś wytwarzają pożytecznego. Zabiją przedsiębiorczość, tucząc biurokratyczne instytuty i jakieś mętne instytucje o dziwnych nazwach, ale bardzo naukowych.. Krajowy Punkt Kontaktowy Programów Badawczych.(????).

Ciekawe ile - nas podatników kosztuje nas taki punkt.? Dane mogą być podane w euro! Więcej takich punktów - więcej biurokracji, mniej innowacyjności i większa przedsiebiorczość…. Biurokratów w pozyskiwaniu pieniędzy. Dla gospodarek nic z tego nie wynika, tylko większe marnotrawstwo, nasiadówki i spotkania w salach konferencyjnych, gdzie dyskutuje się o podejściu naukowym … do wyciągania pieniędzy poprzez różne kanały finansowe.. W końcu jest to duża góra pieniędzy.. La montania es grande! Na razie Europejski Instytut Innowacji I technologii dostanie 2,8 miliarda euro na swoje marnotrawstwo, a jakiś nowo tworzony instytut”- na razie bez nazwy - dostanie 3,5 miliarda euro(!!!!) Najpierw pieniądze- o nazwę mniejsza, zawsze jakąś się wymyśli.. Od tych wszystkich biurokratycznych instytutów nie przybędzie Europejczykom dobrobytu.. Będą coraz większe długi.. Rzecz w tym, żeby Europejczyków uwolnić od tej biurokracji! Ale to są marzenia ściętej głowy - jak twierdził Cat-Mackiewicz. I tak na razie pozostanie.. Całość ratuje- paradoksalnie- jedynie bankructwo całej Unii.. Tego biurokratycznego potwora, który wysysa soki z ludzkiej przedsiębiorczości.. A jakie to są” radykalnie zmienione warunki”? - Chińczycy, których wspomina pani komisarz koloru czerwonego. Czyżby Chińczycy i przedsiębiorcy indyjscy ante portas? No i ratunek w Chińczykach.. Ale ja za ryżem specjalnie nie przepadam.. Nawet jak nas wszystkich wykupią, niektórzy pożyteczni idioci nadal powtarzać, będą za propagandą antychińską, że ”Chińczyk pracuje za miskę ryżu”. I z tej wypracowanej miski ryżu lata w kosmos, przesiada się z rowerów na samochody, a europejczycy z samochodów na rowery- podbija ekonomicznie Amerykę Łacińską i Afrykę i buduje najnowocześniejszą armię świata... Jakaś wyjątkowo pojemna musi być ta miska ryżu. A państwo chińskie ma w kasie 3,3 biliona dolarów, pod przewodnictwem Komunistycznej Partii Chin.. Oni naprawdę nie przywiązują wagi do nazw! I nie mają demokracji i praw człowieka. Bo bogactwo pochodzi z pracy, a nie od biurokracji pasożytującej.. Nawet pasożytującej w instytutach o miło brzmiących nazwach... I nie pochodzi z demokracji.. Pochodzi z ciężkiej pracy! WJR

Temu, który odważył się nie bać Obchodzimy kolejną rocznicę śmierci [28.05.1981 - admin] Wielkiego Prymasa Polski Kardynała Stefana Wyszyńskiego, człowieka, którego na trudne czasy dała Opatrzność polskiemu Kościołowi i Narodowi. Możemy do niego odnieść słowa, które “Przewodnik Katolicki” przed prawie stu laty odniósł do ks. kard. Stanisława Hozjusza, wielce zasłużonego dla całego Kościoła i dla Polski:

“(…) dla wyjątkowych, przełomowych epok Bóg zsyła i wyjątkowych, przełomowych ludzi, którzy podobni latarniom morskim dookoła oświetlają ciemności, tak iż zagrożeni falami rozhukanymi żeglarze szczęśliwie przybyć mogą do portu”. Dziś z perspektywy czasu jaśniej widzimy i lepiej możemy docenić rolę, jaką Prymas Wyszyński odegrał dla Kościoła i Narodu Polskiego w trudnych czasach komunizmu. Rocznica ta jest nie tylko okazją do wspomnień, ale także do poszukiwań światła i inspiracji dla naszych działań w czasach dzisiejszych, które również można nazwać czasami próby dla Kościoła, dla Narodu i dla państwa.

Siła odwagi Poszukując jakiegoś punktu odniesienia, na którym można by oprzeć całą działalność Prymasa Wyszyńskiego, zarówno dla dobra Kościoła, Narodu, jak i poszczególnych ludzi, wskazałbym (obok zawierzenia Bogu i Maryi) jeden: odważył się nie bać. Systemy totalitarne budowane są na terrorze i opierają się na strachu. Kiedy ktoś, a za nim inni, przestaje się bać, wtedy rozpoczyna się upadek systemów totalitarnych, i tak stało się z polskim (a także sowieckim) komunizmem. Pod datą 25 września1953 r. (piątek), a więc datą aresztowania Prymasa Wyszyńskiego, kiedy przedstawiciele służb bezpieczeństwa po północy wdarli się do kurii biskupiej, ksiądz Prymas z całą mocą – jak czytamy w “Zapiskach więziennych” – oświadczył aresztującemu go oficerowi:

“(…) protestuję (…) przeciwko gwałtowi, przeciwko sposobom postępowania z obywatelem, którego państwo mogło dosięgnąć w inny sposób, zgodny z Konstytucją. Protestuję przeciwko uniemożliwieniu mi sprawowania rządów nad diecezjami gnieźnieńską i warszawską. Protestuję przeciwko pogwałceniu jurysdykcji Stolicy Świętej, którą wykonywałem na mocy uprawnień specjalnych. (…) Protestuję przeciwko zakazowi spoglądania przez okno” (s. 14). Ta postawa odwagi, która znosi strach, opisana na pierwszych stronach “Zapisków”, będzie towarzyszyć cały czas Prymasowi i okaże się jego wielką siłą, a zarazem zagrożeniem dla komunistycznego systemu. Odwaga, świadomość własnych praw obywatelskich, domaganie się prawa do prowadzenia misji duszpasterskiej, niepozwolenie na zastraszenie siebie, na zamknięcie ust – to cechy bardzo potrzebne dzisiejszemu polskiemu Kościołowi: zarówno duchownym, jak i świeckim. Dziś, kiedy kierujemy nasz wzrok w stronę państw komunistycznych, takich jak Chiny, Kuba, Korea Północna czy Wietnam, w których dokonuje się przymusowej ateizacji – widzimy, że tym, co utrzymuje w tych państwach komunizm, jest właśnie strach napędzany państwowym terrorem. W ostatnich tygodniach pojawiły się nowe informacje na temat życia chrześcijan w tych państwach, a mianowicie, że grupy katolików podejmują próby przełamywania strachu przed komunistycznym reżimem, szczególnie w Wietnamie, a także w Chinach. Katolicy tych państw domagają się prawa do wolności wyznawania wiary, gromadzenia się w świątyniach i życia religijnego, co budzi oczywiste niezadowolenie reżimu i prowadzi do zaostrzenia państwowych restrykcji. Prymas Wyszyński wiedział, że swoją nieustraszoną postawą wobec przedstawicieli komunistycznych władz państwowych, tajnych służb czy milicji daje przykład odzyskiwania sił ducha dla duchowieństwa i ludzi świeckich, zgodnie z ewangelicznym przesłaniem, by nie lękać się tych, którzy ciało zabijają, ale duszy zabić nie mogą. Warto tu przypomnieć, że kiedy władze komunistyczne próbowały podporządkować sobie Kościół, ks. kard. Wyszyński pisał w Liście Episkopatu Polski do Rządu (8 maja 1953 r.): “Rzeczy Bożych na ołtarzu cesarza składać nam nie wolno. Non possumus”. Uczył, jak żyć, mimo biedy i ideologicznego zniewolenia, z podniesioną głową, z godnością, z wewnętrzną wolnością. Strach współczesnego Polaka ma nieco inny charakter, ale dalej pozostaje elementem władzy rządzenia. Strach ten uzewnętrznia się na różne sposoby. Strach przed suwerennością myśli i własnym zdaniem przejawia się w poprawności politycznej; strach przed prawdą przejawia się w ucieczce w relatywizm; strach przed otwartym wyznawaniem wiary przechodzi w udawaną religię; strach przed przestrzeganiem zasad moralnych ujawnia się w tolerancji zła; strach przed zachowaniem patriotyzmu i tradycji narodowych przejawia się w nihilizmie. Prymas Wyszyński wiedział, że Polak, który boi się tylko Boga, który wie, że należy bardziej słuchać Boga niż ludzi, okaże się obywatelem bardzo niebezpiecznym dla komunistycznego totalitaryzmu. I dziś warto o tym pamiętać, że człowiek głęboko wierzący, prawdziwy katolik, wyzwolony od strachu wobec władzy, jest i będzie niebezpieczny dla każdego totalitaryzmu.

Budzić świadomość podmiotowości Jednym z głównych celów komunizmu było dążenie do ubezwłasnowolnienia podstawowych podmiotów społecznych: rodziny, organizacji kościelnych, a także samych obywateli, i poddanie ich totalnej kontroli ze strony państwa. Prymas Wyszyński, jako znawca katolickiej nauki społecznej, prawnik, teolog i filozof wiedział, że podstawą suwerenności Kościoła i Narodu jest suwerenny w swoim istnieniu i działaniu człowiek. Suwerenność zaś to nic innego jak wolność samostanowienia o sobie, o własnej rodzinie, własnym życiu i działaniu, a także o państwie. W tym też przejawia się autentyczna podmiotowość zarówno człowieka, jak i całych społeczeństw. Świadomość chronienia tego w polskim społeczeństwie, przypominania o tym, walki o to, od początku towarzyszyła Prymasowi Wyszyńskiemu. Wystarczy przywołać temat rozprawy doktorskiej, który brzmiał: “Prawa rodziny, Kościoła i państwa do szkoły”. Świadomość praw rodziny, świadomość praw katolików, praw Kościoła katolickiego, świadomość praw ludzkich – to było fundamentem budowania autentycznej podmiotowości polskiej rodziny, polskiego Kościoła i Polaka. Nic więc dziwnego, że Prymas Wyszyński do budzenia świadomości własnej podmiotowości Polaka, polskiej rodziny, polskiego Kościoła, polskiego katolika przywiązywał wielką wagę. W tym widział ochronę najcenniejszych wartości rodzinnych, religijnych, patriotycznych i ludzkich, dzięki którym Polska i Polacy mogli zachować w czasach komunistycznego zniewolenia własną wolność i suwerenność. Obronić własne Westerplatte. Po czasach tzw. transformacji ustrojowej rozpoczętej w 1989 r. wydawało się, że polskie społeczeństwo odzyskało na nowo swoją podmiotowość, że może samostanowić o sobie, o swojej religii, kulturze, polityce, wychowaniu, że jesteśmy społeczeństwem obywatelskim. Włączenie w struktury Unii Europejskiej miało tę suwerenność i podmiotowość jeszcze bardziej umocnić, zaś wybrany demokratycznie rząd miał zrobić wszystko, by tego strzec. Tymczasem analizując suwerenność gospodarczą, a także polityczną Polski, obserwując ostatnie społeczne protesty różnych grup zawodowych, w tym także ludzi wierzących domagających się swoich niezbywalnych praw w związku z blokowaniem dostępu do multipleksu dla katolickiej Telewizji Trwam, uświadamiamy sobie, że znowu stajemy przed problemem ubezwłasnowolnienia społeczeństwa przez rządzące partie, ubezwłasnowolnienia katolików, ubezwłasnowolnienia Kościoła katolickiego. W Polsce, w której wyznanie katolickie deklaruje 94 proc. społeczeństwa, chce się to społeczeństwo pozbawić podmiotowości i ubezwłasnowolnić. Okazuje się, że dziś musimy na nowo walczyć o prawa rodziny, o prawa katolików do własnych środków przekazu, o prawa do nauczania historii, o prawa ludzi pracy do godnej pracy i płacy, walczyć o prawo stanowienia o sobie, o swą podmiotowość. I tu znowu staje przed nami postać Wielkiego Prymasa Polski, który jak morska latarnia rzuca światło, w którym kierunku iść, przed czym się bronić, czego unikać, o co walczyć i w walce tej nie ustawać.

Odnaleźć siłę w Bogu Komunizm walczył może nie tyle z Bogiem, ile z ludźmi wierzącymi w Boga. Stąd państwo komunistyczne podejmowało wszelkie działania, aby wykorzenić Boga z serc ludzkich. Poczynając od przedszkoli, poprzez szkoły podstawowe, zawodowe, licea, technika, szkoły wyższe ideolodzy komunistyczni środkami administracyjnymi przeprowadzali przymusową ateizację. Wyrzucenie religii ze szkół, zdejmowanie krzyży ze ścian szpitali, instytucji państwowych, szkół i urzędów było nagłaśniane, jako proces oddzielania Kościoła od państwa i budowania państwa neutralnego, czyli ateistycznego. Prymas Wyszyński widział w tym niebezpieczeństwo nie tylko dla społeczności ludzi wierzących, lecz dla wszystkich obywateli Polski, co później w dobitnych słowach wyraził Jan Paweł II, przestrzegając przed straszliwymi skutkami rugowania Boga z życia ludzi i społeczeństw ludzkich, a czego świadkami byliśmy w niedalekiej historii.

“Skoro człowiek sam, bez Boga, może stanowić o tym, co jest dobre, a co złe – przypominał Papież Polak – może też zdecydować, że pewna grupa ludzi powinna być unicestwiona. Takie decyzje na przykład były podejmowane w Trzeciej Rzeszy przez osoby, które po dojściu do władzy na drodze demokratycznej uciekały się do nich, aby realizować przewrotny program ideologii narodowego socjalizmu, inspirującej się przesłankami rasowymi. Podobne decyzje podejmowała też partia komunistyczna w Związku Radzieckim i w krajach poddanych ideologii marksistowskiej (…). Chodziło tu zazwyczaj o eliminację w wymiarze fizycznym, ale czasem także moralnym: mniej lub bardziej drastycznie osoba była pozbawiana przysługujących jej praw (…). Po upadku ustrojów zbudowanych na “ideologiach zła” wspominane formy eksterminacji w tych krajach wprawdzie ustały, utrzymuje się jednak nadal legalna eksterminacja poczętych istnień ludzkich przed ich narodzeniem. Również i to jest eksterminacja zadecydowana przez demokratycznie wybrane parlamenty i postulowana w imię cywilizacyjnego postępu społeczeństw i całej ludzkości. Myślę na przykład o silnych naciskach Parlamentu Europejskiego, aby związki homoseksualne zostały uznane za inną postać rodziny, której przysługiwałoby również prawo adopcji. Można, a nawet trzeba się zapytać, czy tu nie działa również jakaś inna jeszcze “ideologia zła”, w pewnym sensie głębsza i ukryta, usiłująca wykorzystać nawet prawa człowieka przeciwko człowiekowi oraz przeciwko rodzinie” (“Pamięć i tożsamość”, s. 19-20). Prymas Wyszyński w odpowiedzi na te zagrożenia formułuje program nowenny dla uczczenia tysiąclecia chrztu Polski oraz przygotowuje tekst odnowienia ślubów jasnogórskich, by w ten sposób umacniać wiarę w swoich braciach. Z drugiej strony domaga się praw dla ludzi wierzących, którzy są obywatelami państwa, które ma być miejscem, gdzie ludzie wierzący powinni także mieć możliwość realizować się, jako jego obywatele. Państwo jest przecież dla obywatela, a nie odwrotnie. Ponadto państwo jest dla takiego obywatela, jakim jest Polak w rzeczywistości, a nie jakiegoś wypreparowanego, a w Polsce 94 proc. obywateli to ludzie wierzący, i w dodatku katolicy. Dziś polski Kościół i polscy katolicy stają przed podobnymi problemami, z jakimi w latach pięćdziesiątych mierzył się ks. kard. Stefan Wyszyński. Powracają próby rugowania religii ze szkół, walki z krzyżami wiszącymi w szkołach, szpitalach i instytucjach państwowych, ośmieszania księży, podważania autorytetu Kościoła, ograniczania praw ludzi wierzących. Nierzadko robią to ci sami ludzie, którzy w czasach prześladowań komunistycznych szukali schronienia w kościołach, na plebaniach i w salkach katechetycznych. Wielu z nich zapomina dziś, że zwycięstwo “Solidarności”, podobnie jak te wcześniejsze pod Grunwaldem i Wiedniem, pod Chocimiem i Warszawą, dał nam Bóg. Widząc to wszystko, przychodzą na myśl słowa modlitwy Prymasa Wyszyńskiego, której tekst znajdujemy w “Zapiskach więziennych” pod datą 10 października 1956 r., w dniu dziękczynienia za zwycięstwo chocimskie. “Wielbię Twoją zwycięską rękę, Ojcze! Dziękuję Ci za tę siłę wiary, która oparła się sile. Dziękuję za ten szczytny idealizm, który poniósł rody całe na pola bitew i ofiarował wszystkich niemal synów niejednej rodziny. Dziękuję za tę potęgę, którą wlałeś w skrzydła husarii. Słyszę jej śpiew i czuję pęd zwycięski. Niech to wszystko śpiewa Tobie, Ojcze Narodów. – A gdy dziękuję za przeszłość, proszę – wspomnij na bój, który dziś toczymy, by Polska nie była zalana przez obcą przewrotność, przez materialistyczną brutalność, przez półinteligencką pychę i wyniosłość. To straszna siła, która zwycięża, ogłupiając trwogą nawet mężnych i dobrych. Upomnij się o Naród Twój, którego jesteś Ojcem i Panem. Daj odpocząć odrobinę ludziom znużonym przez nieustanny ucisk i walkę” (s. 252). Jakże aktualna jest ta modlitwa i jakże nam dziś potrzebna. Ks. prof. Andrzej Maryniarczyk SDB, kierownik Katedry Metafizyki KUL
Nie musimy sięgać aż do Chin, Kuby, Korei Północnej czy Wietnamu, aby zauważyć brutalną ateizację życia publicznego i walkę z Kościołem. Dużo bliższym przykładem może służyć Unia Europejska z jej wiernopoddańczym członkiem, Polską. Z bezpośrednią ateizacją, która napotyka jednak w Europie na pewien opór społeczeństw, współgra celowe rozkładanie Kościoła od wewnątrz przez agentów Lucyfera, co jest bodaj czy nie groźniejsze, gdyż odbywa się w sposób podstępny i nie zauważalny dla przeciętnego, niezbyt świadomego swej wiary, katolika. Admin.

Wcześniej zielona wyspa, a teraz już druga potęga za Niemcami Rzeczywiście porównanie się z wiodącą gospodarką świata, drugim po Chinach eksporterze na świecie, krajem, który od zawsze ma wyraźnie dodatni bilans handlowy i płatniczy może napawać dumą, tyle tylko, że niestety nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.

1. Bardzo często w debatach sejmowych zwracam uwagę na poważną sprzeczność w narracji przedstawicieli Platformy dotyczącej sytuacji w polskiej gospodarce i naszych finansach publicznych. Często jest to opowiadanie o bardzo szybkim rozwoju naszej gospodarki o liderowaniu pod tym względem w całej Unii Europejskiej, o tym jak to premierowi Tuskowi zazdroszczą tego szefowie wielu europejskich krajów. Wszystko to zostało ujęte w tym słynnym już sformułowaniu, Polska to zielona wyspa na czerwonym morzu europejskiego kryzysu. Ostatnio jednak pojawia się inna narracja, o kryzysie, o konieczności oszczędzania, wszystko to oczywiście nie na skutek nieudolności rządu Tuska, ale w związku z kryzysem w Grecji, który rozlewa się na całe południe Europy, ale także na kraje Europy ŚrodkowoWschodniej. To właśnie konieczność oszczędzania, aby starczyło na emerytury w przyszłości, zdaniem Platformy, spowodowała podwyższenie wieku emerytalnego do 67 lat o 2 lata dla mężczyzn i aż o 7 lat dla kobiet. Obydwie narracje są używane przez polityków Platformy, a także samego premiera Tuska, zamiennie, zależnie od tego, jakie jest grono słuchaczy i jaką tezę trzeba w danym momencie udowodnić.

2. Przy różnego rodzaju spotkaniach partyjnych obowiązuje oczywiście narracja pokazująca jak pięknie i odpowiedzialnie rządzimy, w związku, z czym gospodarka rośnie a Polacy są coraz szczęśliwsi. Nie inaczej było podczas piątkowej Rady Krajowej PO, zachwytom nad rządami Platformy, które prowadzą Polskę od sukcesu do sukcesu, nie było końca, a wypowiadający się liderzy wręcz prześcigali w komplementowaniu premiera i przedstawianiu kolejnych osiągnięć „Polski w budowie”. Oczywiście motywem przewodnim było zakończenie przygotowań do Euro 2012, wszystko oceniono na 5 z plusem, może trochę gorzej inwestycje drogowe, ale przecież tutaj winien jest PiS, bo 5 lat temu nie wybudował odcinka C autostrady A-2, bo gdyby to zrobił ta autostrada na mistrzostwa byłaby przynajmniej przejezdna. Tak przynajmniej uważa minister Nowak. Tyle tylko, że przy tym 100% wykonaniu planów przygotowań do Euro 2012, dosyć zastanawiająco brzmi hasło właśnie rozpoczętej za ciężkie miliony złotych, kolejnej kampanii informacyjnej związanej z mistrzostwami „wszyscy jesteśmy gospodarzami”. Rozumiem, że jeżeli coś się nie uda podczas rozgrywek, dojdzie do jakiś wpadek, skandali, to w związku z tą kampanią, wszyscy Polacy będą za to odpowiedzialni, bo przecież wszyscy byliśmy gospodarzami. Po wprowadzeniu przez rząd obowiązku cieszenia z tego, że mamy Euro 2012, zadekretowaniu przysłowiowej polskiej gościnności w stosunku do piłkarzy, oficjeli i kibiców, którzy do Polski w związku z rozgrywkami przybędą, ta konieczność bycia gospodarzami, może być dla wielu z nas, dosyć frustrująca.

3. Ale podczas Rady Krajowej PO, pojawiło się jeszcze jedno porównanie, przy którym „zielona wyspa” to mały pikuś. Przewodniczący parlamentarnego klubu PO Rafał Grupiński wystrzelił „dużymi stabilnymi krajami są w zasadzie dzisiaj tylko Polska i Niemcy”. Rzeczywiście porównanie się z wiodącą gospodarką świata, drugim po Chinach eksporterze na świecie, krajem, który od zawsze ma wyraźnie dodatni bilans handlowy i płatniczy, któremu inwestorzy chcą ostatnio pożyczać pieniądze na finansowanie długu za darmo, a nawet ze stratą (ostatnia emisja 2 letnich obligacji na prawie 5 mld euro miała rentowność 0,07% co oznacza, przy 2,5% inflacji, że ci inwestorzy na tym pożyczaniu stracą), może napawać dumą, tyle tylko, że niestety nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Ponieważ za to porównanie przewodniczący otrzymał gromkie brawa, więc wygląda na to, że cała Platforma uwierzyła, że dzięki jej światłym rządom Polska w zasadzie już dogoniła gospodarczo i politycznie Niemcy. W tej sytuacji rodzi się tylko pytanie, dlaczego zupełnie niedawno jeździł do Berlina Radek Sikorski i oferował Niemcom przywództwo w Unii Europejskiej? Nie lepiej było zostawić je Polsce? Kuźmiuk

Serbia bliżej Moskwy, czy Brukseli? Tradycyjną, dawną przyjaźń między słowiańskimi i prawosławnymi krajami – Serbią i Rosją – przypomniał nowy prezydent-elekt Serbii, Tomislav Nikolić, wybierając się w swą pierwszą podróż zagraniczną (przed zaprzysiężeniem) właśnie do Moskwy, gdzie wziął udział w 13 kongresie prorządowej i proprezydenckiej partii Jedna Rosja. Partia Nikolicia, Serbska Partia Postępowa (SNS), ma podpisane porozumienie o współpracy z Rosją. Choć głównym punktem rozmowy Nikolicia z Putinem były sprawy gospodarcze, istotne znaczenie miały poruszone punkty polityczne o fundamentalnym znaczeniu dla Serbii, a także istotne z punktu widzenia rosyjskiej geopolityki. Po pierwsze: integracja z UE, ale bez przystąpienia do NATO. Nikolić stwierdził, że jego kraj nie zrezygnuje z swej „europejskiej ścieżki”: „Serbia znajduje się na drodze do UE, lecz jest to długa droga” – powiedział prezydent-elekt. Celem Serbii jest, więc integracja z UE, jednakże nie ma to być proces gwałtowny i zbyt pospieszny. Serbia nie zamierza też przystępować do NATO i pozostanie krajem neutralnym. To zapewnienie skierowane jest przede wszystkim do Rosji właśnie, która każde poszerzenie NATO na wschód, na kraje dawnego bloku wschodniego, postrzega, jako wrogie wobec Rosji posunięcie USA i bezpośrednie zagrożenie militarne dla siebie. Po drugie: Serbia nie godzi się z utratą Kosowa, ale nie zamierza odzyskiwać go siłą. Nikolić podziękował prezydentowi Putinowi za wsparcie stanowiska Serbii w sprawie Kosowa. Oświadczył też, że jego kraj nie zrezygnuje z roszczeń do niepodległej od 2008 kolebki państwowości serbskiej, nawet, jeśli miałoby to oznaczać zerwanie rozmów z UE. Zaraz potem jednak dodał, że „dotychczas od nikogo nie usłyszał, że przed wejściem do UE musimy uznać niepodległość Kosowa”. Dodał jednak od razu, że Serbia „ma dość wojny”. Stanowisko w sprawie Kosowa jest więc zarówno dla Serbii, jak i dla Rosji, a także dla UE i samego Kosowa stosunkowo wygodne – wprawdzie Belgrad nie uzna niepodległości swojej byłej prowincji, ale nie zamierza odzyskiwać jej siłą (a więc nie będzie angażował Moskwy w kolejna awanturę), i jednocześnie stara się rozgraniczać od siebie kwestię Kosowa od integracji z UE (perspektywicznie rzecz postrzegając ewentualne przystąpienie w przyszłości Serbii i Kosowa do UE oraz strefy Schengen mogłoby dla Serbii mieć skutki pozytywne). Po trzecie: Putin autorytetem, Rosja przyjacielem. Nikolić miał opowiedzieć się za wzmocnieniem więzi z Rosją, i zapewnił, że dla Serbów Putin jest „najważniejszym autorytetem” – ma tu zapewne trochę racji, przynajmniej, jeśli chodzi o Serbów o poglądach narodowych, słowianofilskich, antyzachodnich, którzy absolutnie nie godzą się na utratę Kosowa. Takie wypowiedzi mają zapewne na celu utrzymania wsparcia i przyjaźni ze strony Rosji, nawet, jeśli Serbia faktycznie dalej utrzymywałaby kurs prounijny i umiarkowanie prozachodni. W zamian za te deklaracje uznania i szacunku Nikolić uzyskał obietnicę kredytu w wysokości 800 mln USD na modernizację infrastruktury w Serbii, oraz zapewnienie Putina, że Rosja jest zadowolona z dużego wzrostu serbsko-rosyjskich obrotów handlowych, jednakże można by jeszcze uczynić w tej sprawie dużo więcej. Podsumowując spotkanie Nikolić – Putin, można by je określić, jako próbę politycznego szpagatu. Z jednej strony pierwsza podróż prezydenta-elekta, który dawniej uchodził za nacjonalistę i opowiadał się zdecydowanie za sojuszem z Rosją (kiedyś stwierdził wręcz, że wolałby, żeby Serbia stała się rosyjską prowincją, niż żeby przystąpiła do UE), odbyła się do Moskwy. Z drugiej jednak pierwsza już po zaprzysiężeniu, oficjalna, odbędzie się do Brukseli. Z jednej strony Nikolić zapewnia, że autorytetem jest Putin i dąży do wzmocnienia więzów z Moskwą, z drugiej podkreśla, że celem Serbii jest integracja z UE. Z jednej podkreśla, że nie uzna niepodległości Kosowa, co zapewni mu sympatię sporej części Serbów, z drugiej zapewnia, że nie będzie jej podważał siłą i stara się uniknąć konflikt z UE w kwestii uznania tej niepodległości, jaki mógłby powstać przy faktycznym przygotowaniu Serbii do wejścia do Unii. Dyplomatycznie może się to wydawać sprytne, pytanie tylko, jak długo uda się Nikoliciowi jechać jedną nogą na jednym wozie, a drugą na drugim, podczas gdy jest oczywiste, że jeden podąża na zachód, a drugi na wschód. Wcześniej czy później może się okazać, że jedna ze stron (i przypuszczalnie będzie to UE podczas rozmów o akcesie Serbii) będzie wymagała bardziej stanowczych kroków, godzących w podstawowe interesy narodowe Serbii. Michał Soska

Większej się dumy domagają tłumy Zastrzegałem to wielokrotnie, powtórzę − emocje sportowe są mi głęboko obce. Ostatni raz doznawałem ich za sprawą Lubańskiego, Deyny i trenera Górskiego, czyli, jeśli dobrze liczę, gdzieś w drugiej klasie podstawówki. Jeszcze przez jakiś czas potem deklarowałem się, jako kibic Górnika Zabrze, ale, szczerze mówiąc, wisiał mi ten klub tak samo jak każdy inny, i robiłem tak tylko, dlatego, że w mojej szkole „trzeba było” być za Legią. Generalnie, szanuję ludzi, którzy potrafią coś, czego nie potrafią inni, rozumiem, że sport (przynajmniej w niektórych dziedzinach, tam, gdzie jeszcze decyduje jakaś umiejętność, a nie napakowanie „koksem”) jest pokonywaniem samego siebie, zwycięstwem woli nad słabością ciała, i to mi w sportowcach imponuje. Ale w nachlanym piwskiem brzuchaczu, popiskującym z emocji przed telewizorem albo na okoliczność meczu ryczącym ludziom pod oknami nie imponuje mi nic i trudno mi jego zachowanie zrozumieć. Krótko mówiąc, stosunek do, jak on to nazywał, „rozwydrzenia sportowego”, jest jedyną rzeczą, która łączy mnie z Witkacym. „Zajmowanie uwagi społeczeństwa tym, że Jasiek Wąbała skoczył parę centymetrów wyżej albo pobiegł parę sekund szybciej niż Maciek Wątorek” uważam za zawracanie głowy tak samo waśnie, jak znany przedwojenny ekscentryk, którego, nawiasem mówiąc, swego czasu omal nie ukatrupił mój rodzony dziadek (wspominałem o tym? Carski oficer Stanisław Ignacy Witkiewicz został ranny w lipcu 1916 pod Witoneżem wskutek ostrzału legionowej artylerii, w której, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, uwijał się wtedy przy austro-węgierskim dziale kanonier Stanisław Ziemkiewicz z Czerwińska nad Wisłą. Gdyby dziadek przycelował minimalnie obok, Ziemkiewicz odmieniłby polską literaturę już o bez mała sto lat wcześniej!). Jednym słowem, by wrócić do wątku, cechuje mnie niewrażliwość na emocje wzbudzane powszechnie przez dwie dziesiątki zziajanych facetów ganiających za świńskim pęcherzem. Gdybym był politykiem, męczyłbym się straszliwie, zmuszony udawać, że też kibicuję „naszym chłopcom” (kibicować? Cholera jasna, jak będę chciał oglądać dziady to pójdę do teatru!), że „w tych dniach wszyscy jesteśmy kibicami” i tak dalej. Jest to zresztą, szerzej patrząc, jedna z wielu przyczyn, dla których na politykę nigdy się nie dałem i nie dam skusić. Ten swoisty autyzm utrudnia mi, przyznaję, zrozumienie bieżącej polityki, bo, jak łatwo zauważyć, cała ona kręci się wokół planów władzy, by wszelkie problemy przygłuszyć emocjami kibicowskimi. „Wszyscy jesteśmy gospodarzami” (wypraszam sobie − gdybym to ja był gospodarzem tej imprezy, do takiego bardaku, marnotrawstwa i szabru na pewno bym nie dopuścił!), wszyscy malujemy sobie twarze na biało-czerwono, zakładamy szaliki, piszczymy, wykupujemy ze sklepów wszelkiego sortu badziewie oznakowane firmowym ukwiałem mistrzostw, opijamy się wyrobami sponsorujących to wszystko browarów, i dajemy się ponieść fali zorganizowanego entuzjazmu, odgórnie zadekretowanej narodowej dumy, że wielkim wysiłkiem, ogromnym kosztem, gigantyczną mobilizacją, na ledwie-ledwie i opier-łataj udało się zrobić coś, co w krajach zachodnich robi się rutynowo i nawet zarabia się na tym pieniądze. Tak to sobie władzunia nasza wyobraża. Trudno mi ocenić, czy ma to szanse powodzenia. Czy przeciętny Polak rzeczywiście zapomni o kłopotach ze spłatą kredytu, o rachunkach za prąd i cenach benzyny, urzędniczych „ścieżkach zdrowia” z każdym drobiazgiem, kłopotach z pracą i w ogóle o wszystkim, bo macherzy od Tuska uznali, że „większej się dumy domagają tłumy”? Ten cytat w starej piosence Młynarskiego miał charakter ironiczny, ale kto wie, może rację ma Eryk Mistewicz, gdy w najnowszym „Uważam Rze” pisze o wyborcach „tych przeciętnych, masowych, niezainteresowanych polityką, których jest to święto. Święto ich piwa, ich telewizorów, ich meczów, ich radości biało-czerwonej”, którą to radość prawica, bo wskutek piarowskich błędów tak się pozwoliła rządowej propagandzie obsadzić, „chce im zepsuć”. Najnowsze sondaże zdają się mu przyznawać rację. Rozpaczliwe próby Jarosława Kaczyńskiego, by przekonać owych „przeciętnych masowych”, że nie chce im psuć mistrzostw, także. Tusk postawił na jedną kartę. Sukces Euro − sukces oczywiście zostanie otrąbiony w każdym wypadku, ale powiedzmy, że będzie takowym, jeśli nic się nie zawali ani nie wykolei, nie wybuchnie żaden organizacyjny skandal a polscy piłkarze zdołają strzelić bodaj jednego gola − jest jedynym jego pomysłem na przyszłość. Po wczorajszej naradzie PO, i po zaprezentowanej tam obronie damskiego boksera „Stefanku, nasz skarbie, nie kop pani tak mocno, bo się zasapiesz” nie ma wątpliwości, że premier wybrał kurs na konfrontację. Swoją drogą, muszę przyznać, że nie sądziłem, aby Tusk mógł mnie jeszcze czymkolwiek zaskoczyć, ale na widok takiej dawki obłudy, bezczelności i cynizmu, jaki tam prezentował, szczęka mi dosłownie opadła. Co tam ja − Ulrich Von Jungingen i inni wielcy mistrzowie zakonu krzyżackiego zakryli w trumnach twarze ze wstydu, że oni tak nie potrafili, i pewnie do dziś skręcają się z podobnej irytacji, z jaką Czarzasty i Kwiatkowski podziwiali zamiecenie przez Tuska afery hazardowej?

No, ale nie jestem Robertem Krasowskim, żeby się zachwycać brakiem „burżuazyjnych przesądów” u polityka, który okładając opozycję pałką i oblewając ją pomyjami jednocześnie nawołuje do miłości i deklaruje pojednanie. Cynizm i obłuda to u Tuska nic nowego, ale powoływanie się na internetowego trolla (można zerknąć, kogo wykreował właśnie Tusk na kolejny autorytet PO − moim zdaniem określenie pani logującej się, jako Renata Rudecka Kalinowska mianem chorej z nienawiści jest wobec niej aż przesadną uprzejmością), jeśli było przemyślane, to wyraźna zapowiedź zaostrzenia propagandy. Nawet, jeśli Euro wypali, uda się urządzić „przeciętnemu, masowemu wyborcy” święto i wzbudzić w nim odświętną dumę, to potrwa to tyle, ile potrwa, a potem przyjdą rachunki i nieuchronny kac. Na dłuższą metę, więc jedyną szansą dla władzy na utrzymanie się u koryta staje się takie rozgrzanie emocji, aby Polacy dosłownie zaczęli sobie wyrywać kłaki z głów. Myślę, że o niczym nie marzy w tej chwili Tusk bardziej, niż o pojawieniu się na Euro jakiegoś „pisowskiego”, albo dającego się w jakikolwiek sposób przypisać opozycji Ryszarda Cyby – bis.

„Nienawiść dzieckiem śmiertelnego strachu, a czegóż mają bać się milijony?” − można powtórzyć za Kaczmarskim i mieć nadzieję, że ta strategia się skicha. Ale istnieje niestety obawa, że jeśli „nasz skarb” Stefanek, Palikot ani ludzie pokroju pani RKK, zalewający swym nienawistnym bełkotem sieć, mimo wszystko nie zdołają żadnego ekscesu sprowokować, to władza postara się go zorganizować. Jakiś Reichstag do podpalenia zawsze się znajdzie. RAZ

Pomysły Kaczyńskiego na pudrowanie socjalistycznego trupa Centrum Adam Smitha obliczyło, vat, zus, akcyzy, cła, podatki i opłaty lokalne zabiera 83 procent dochodu. Oznacza to, że osoba, która zarabiana rękę 1200 złotych faktycznie jej pensja powinna w sile nabywczej być warta 7000 złotych Kaczyński chce pudrować trupa. Niemiecki system przymusowych, ubezpieczeń społecznych doprowadził do upadku cały Zachód. Buńczuczne hasła państwa dobrobytu, następnie społecznej gospodarki rynkowej, czy solidaryzmu głoszone przez socjalistów, skończyły się tym, czym się musiały skończyć. Hasła te były pretekstem dla socjalistycznych złodziei podnoszenia podatków w tym składek, wprowadzania coraz to nowych. Społeczeństwa Zachodu zbankrutowały biologicznie, czego najlepszym dowodem jest fakt, że w tamtym roku nawet w USA po raz pierwszy liczba urodzonych dzieci niebiałych była większa od białych. Bankrutują też ekonomicznie i cywilizacyjnie. Społeczeństwa Tajwanu, Singapuru, Hong Kongu, Korei Południowej już osiągnęły wyższy standard życia od większości krajów Europy. Warto przypomnieć, że PKB na głowę ludności wynosi w Polsce 20 tysięcy dolarów, a Korei Płd 31 tysięcy, Tajwan 37, Hongkong 49, Singapur 59. Korea Południowa, która ma około 49 milionów ludności ma nie tylko szybszy wzrost gospodarczy, ale i dodatni przyrost naturalny. Przepaść cywilizacyjna i społeczna z roku na rok się powiększa. Kaczyński proponuje rozwiązywać socjalistyczny problem niemożności kupienia mieszkania, czy wybudowania domu przez młodych Polaków budowa tychże mieszkań przez państwo przyjęci modelu holenderskiego, czy brytyjskiego ich wykupu. Centrum Adam Smitha obliczyło, że państwo bandyckimi podatkami zawłaszcza ludzi pracującym najemnie poprzez podatek dochodowy, vat, zus, akcyzy, cła, podatki i opłaty lokalne 83 procent dochodu. Oznacza to, że osoba, która zarabiana rękę 1200 złotych faktycznie jej pensja powinna w sile nabywczej być warta 7000 złotych. Dwie osoby wypracowują wartość 14tysicy złotych. Jeśli jednak obie osoby dostawałyby na rękę 2400 złotych to obie faktycznie wypracowały wartość, za którą powinny kupić dobra o wartości … 28 tysięcy złotych bandyckie państwo w takim razie rabuje dwojgu młodych Polaków w postaci podatków, zus.......itd 23 tysiące 200 złotych. Nawet gdyby płacić wygórowane już i tak podatki w wysokości 20 procent to tym dwojgu młodym ludziom pozostałoby ponad 22 tysiące złotych miesięcznie. Młodzi Polacy nie mogą kupić mieszkania nie, dlatego, że na niego nie zapracowali, ale ponieważ są okradani na niewyobrażalną skale przez II Komunę i funkcjonariuszy. Rok pracy dwojga młodych ludzi dostających na rękę po 2400 złotych wart jest...336 tysięcy złotych. Czyli każde polskie młode małżeństwo mogłoby w rok zaoszczędzić na mieszkanie. Przecież rozwój techniki jest gigantyczny. Koparki, gruszki z betonem, żelbeton, coraz lepsza logistyka powoduje ogromny wzrost wydajności pracy, powoduje spadek ilości ludzkiej pracy potrzebnej do wybudowania mieszkania, czyli coraz krótszego czasu pracy potrzebnej do kupienia mieszkania, samochodu, żywności, itd.. Młodzi Polacy nie potrzebują pomocy państwa, bo pomoc ta jest pomoc bandziora z mafii, który okrada z wszystkiego, a potem pożycza na chleb na lichwiarski procent. Feudałowie lichwy, będący właścicielami banków, gdyby nie drakońskie podatki nie sprowadziliby milionów ludzi do roli swoich chłopów pańszczyźnianych pracujących często do śmierci na odsetki i spłatę kapitału. Kapitału, który zrabowało im państwo. Kaczyński w rozmowie z Szułdrzyńskim i Staniszewski.”Powrót do systemu solidarnościowego przy takich tendencjach demograficznych? W 2050 r., co trzeci Polak będzie emerytem. Kaczyński.Takie szacowanie zakłada z góry stałość pewnych trendów. W 2050 r. wnuki już będą mogły mieć osoby urodzone w 2000 r. jak się pospieszą. Pytanie, ile tych dzieci będzie, to zależy, jaka będzie polityka prorodzinna, czy uda nam się przełamać zapaść. Ceną obecnego systemu jest fatalna perspektywa demograficzna, wypychanie ogromnej ilości osób poza granice kraju, to cena trwania tego systemu. Trzeba podjąć szereg działań, z jednej strony o charakterze ekonomicznym. Trzeba rozwiązać problem mieszkaniowym oraz podjąć zabiegi o charakterze kulturowym. Chodzi o to, żeby rodzenie dzieci było trendy.

Mieszkania budowane przez państwo? Można zorganizować system, w którym państwo daje działki, może po części uzbrojone ze środków unijnych. Następnie mieszkania są budowane na wynajem. Przy założeniu, że jeden metr kosztowałby 2800 zł, bo taki jest koszt budowy, 80 metrowe mieszkanie kosztowałoby maksymalnie 300 tys. zł. Osoby, które by je wynajmowały jednocześnie wykupywałyby je. Taki system działa w Austrii.”...(źródło)

Marek Mojsiewicz

GAME OVER „Pomylił się Stalin, pomylił się wróg, zawiodła się ruska hołota” – te słowa piosenki Żołnierzy Wyklętych przychodzą mi na myśl, kiedy patrzę na ostatnie wyczyny obrońców oficjalnej wersji katastrofy smoleńskiej, wyprodukowanej na potrzeby moskiewsko-warszawskiej propagandy. Jedyne, co bym zmieniła w przywołanych słowach  „Marszu oddziału „Zapory”, by nieco uaktualnić wymowę, to nazwisko  głównego winowajcy. Dlaczego te słowa "chłopców z lasu" są dzisiaj aktualne? Otóż wydaje się, że  towarzysze spod znaku sierpa i młota, spod znaku GRU,  FSB, WSI i SB przeliczyli się w swoich rachubach, sądząc, iż propagandowe zabiegi przyprawią Polaków o zbiorową amnezję i  sprawią, że puszczą płazem tę, jak wszystko na to wskazuje, bezprecedensową zbrodnię w dziejach najnowszych. Wizyta profesora Wiesława Biniendy zapoczątkowała proces, którego  być może niewielu  się spodziewało: poruszyła środowiska naukowe, które dotąd przestraszone  zmasowaną propagandą, niekiedy w zaciszu sal wykładowych, a czasem całkiem oficjalnie, zgodziły się z ustaleniami eksperta Zespołu Parlamentarnego i wyraziły aprobatę dla przyjętej metody oraz wniosków z niej wypływających. Również Prokuratura Wojskowa nie lekceważy tych wniosków i zabiega o spotkanie z naukowcem z USA. Profesor w sposób bezdyskusyjny wykazał, że właściwości konstrukcyjne skrzydła TU 154 M całkowicie wykluczają, aby mogło one zostać przecięte przez 30-40 cm brzozę, jednocześnie ją łamiąc. Aby wzmocnić wymowę swoich wniosków profesor z Uniwersytetu w  Akron na potrzeby eksperymentu osłabił skrzydło, pozbawiając je niektórych elementów konstrukcji, jakie posiada w rzeczywistości, wzmacniając jednocześnie brzozę. I w tym przypadku wynik był jednoznaczny: skrzydło zostaje uszkodzone w swojej przedniej części (sloty), ale już pierwszy dźwigar przecina brzozę, nie pozbawiając  skrzydła właściwości aerodynamicznych. Innym, mocnym dowodem na to, iż skrzydło nie zetknęło się w ogóle z brzozą są nieuszkodzone sloty,  które musiałyby być zniszczone po zetknięciu z jakąkolwiek przeszkodą naziemną. Wczoraj doktor Kazimierz Nowaczyk w czasie posiedzenia Zespołu Parlamentarnego przedstawił kolejne, mocne dowody na fałszerstwo oficjalnej wersji, potwierdzające zarówno wnioski profesora Biniendy, jak i doktora Szuladzińskiego. Wersja stworzona przez ekspertów ZP na podstawie blisko dwuletnich badań  jest, zatem najbardziej spójną i wiarygodną hipotezą. Przymiotu wiarygodności dodaje jej  fakt, iż trzy zespoły naukowców, pracujących niezależnie od siebie spotkały się w tym samym punkcie.  Ten punkt, to miejsce ostatniego, zarejestrowanego przez komputer TU 154 M sygnału TAWS #38 (event landing). W tym punkcie profesor Binienda sytuuje moment oderwania się skrzydła,  podobnie jak doktor Szuladziński, w którego raporcie możemy przeczytać, iż w okolicach TAWS # 38 doszło do gwałtownego wydarzenia - wybuchu, które spowodowało destrukcję skrzydła. W wyniku eksplozji  i utraty skrzydła samolot gwałtownie zmienił kurs, a jednocześnie wystąpiło przyspieszenie pionowe ok. 0,27 g, skierowane do góry względem samolotu, wobec czego system podwozia samolotu zareagował tak, jakby nastąpiło lądowanie (uruchomiły się czujniki umieszczone w goleni). Doktor Nowaczyk wykazał z kolei, analizując dane urządzeń pokładowych TAWS i FMS, ze właśnie TAWS#38, z uwagi na zapisane w tym miejscu wartości, definiujące położenie samolotu, został celowo ukryty przez obie komisje w oficjalnych raportach. Przy czym w raporcie Millera zostało to zrobione wyjątkowo nieudolnie, wręcz prymitywnie, a raport MAK całkowicie pominął protokół z odczytu FMS i TAWS. Odczytane przez Universal Avionics System (producenta TAWS i FMS) dane, zostały dołączone do raportu Millera, dopiero po tym, jak ZP ogłosił, że nimi dysponuje. Co zapisał TAWS#38 i dlaczego jest kolejnym dowodem na fałszerstwo, mające ukryć prawdziwy przebieg zdarzeń? Prawie każda wielkość zapisana w TAWS#38 zaprzecza wersji katastrofy podanej przez MAK i Millera, jak choćby wysokość baryczna, prędkość wznoszenia, odchylenie od kursu. Doktor Nowaczyk zaprezentował dane z dziennika awarii, odczytane przez Universal Avionics System, które są szokująco zbieżne z hipotezą doktora Szuladzińskiego, mówiącą o wybuchu na lewym skrzydle w okolicach TAWS#38:

Pierwsza awaria została zapisana o godzinie 06:40:59 (czas UTC), w tym samym czasie, w którym zapisany został, ukryty przez komisje MAK i KBWL, TAWS #38 – event landing. Wówczas komputer TAWS nie był w stanie odczytać położenia klap na skrzydłach samolotu. Ta awaria nie wystąpiła przy brzozie lub bezpośrednio za nią, ale 140 metrów dalej i 30 metrów za miejscem znalezienia końcówki skrzydła. Kolejne dwie awarie zostały zapisane w tym samym czasie o godzinie 06:41:02 (UTC), czyli w chwili zamrożenia pamięci FMS. Pierwszy zapis informuje o braku odczytu położenia podwozia samolotu. Bardzo ważną informację niesie ostatni zapis. Oprócz utraty komunikacji z systemem ILS, w pliku Fault Log zostało zapisanych w systemie binarnym dwanaście dodatkowych informacji. Znając metodę zapisu zastosowaną przez Universal Avionics można przypuszczać, że w sposób bezpośredni (ILS 1 Digital Fail) zapisana została usterka o najwyższym priorytecie, natomiast pozostałe są w postaci binarnej (zaznaczone czerwoną ramką). Oznacza to lawinowe wystąpienie awarii, które mogły być efektem drugiego wybuchu. Ponownie występuje tutaj zgodność z hipotezą dr. Szuladzińskiego”. Ponadto doktor Kazimierz Nowaczyk poinformował, iż  Universal Avionics zaoferował pomoc przy deszyfracji zapisów binarnych, jeżeli zaszłaby taka potrzeba w trakcie śledztwa. Jednak zarówno komisja MAK jak i Millera potrafiły bez tych danych (i wielu innych) bezspornie ustalić, że samolot był „sprawny” do końca. Komentarz wydaje się zbędny,  dowody są jednoznaczne. Kłamcom smoleńskim i ich pomagierom mam tylko jedno do powiedzenia:  game over panowie. Martynka

Dzień Matki niepoprawny politycznie Dzień Matki, mający wyrażać szacunek dla naszych rodzicielek, obchodzony jest niemalże na całym świecie. Jednak w ostatnich latach szkoły na Zachodzie coraz częściej traktują to święto jako obraźliwy przeżytek. Dlaczego? Ponieważ… rzekomo rani sieroty oraz dyskryminuje homoseksualistów wychowujących swoich podopiecznych. Już w czasach przed Chrystusem Rzymianie i Grecy poświęcali jeden dzień w roku, aby w sposób szczególny uczcić matki i ich rolę w społeczeństwie. Zwyczaj obdarowywania matek kwiatami, słodyczami, drobnymi prezentami lub laurkami obecny był także w XVII-wiecznej Anglii, (jako „niedziela u matki”). Wiązał się przede wszystkim ze wspólnym uczestnictwem w nabożeństwie, a także z błogosławieństwem otrzymywanym z rąk kobiety, która dała nam życie. Dzień Matki, po raz pierwszy oficjalnie świętowany w Polsce w 1914 r., przetrwał do dziś. I choć w większości państw ma on obecnie stricte świecki charakter, coraz częściej budzi kontrowersje.

W trosce o różnorodność W 2001 r. nowojorska szkoła Rodeph Shalom Day School podjęła decyzję o zaprzestaniu obchodzenia Dnia Matki oraz Dnia Ojca, argumentując to „różnorodnością” rodzin, z jakich pochodzą podopieczni. W oświadczeniu jednej z dyrektorek placówki czytamy: Jesteśmy szkołą z rodzinami o bardzo różnym charakterze, dlatego musimy dbać o dobre samopoczucie wszystkich dzieci w naszej szkole. Święta, które nie służą edukacji i nie mają znaczenia w edukacji dzieci, powinny zostać ocenione pod względem ich znaczenia w środowisku szkolnym, bo uznanie tych świąt w życiu szkolnym może nie być pozytywnym doświadczeniem dla wszystkich dzieci. Z tego samego powodu w 2007 r. szkoła podstawowa Johnstown w Carmarthen w Walii zakazała uczniom robienia laurek na Dzień Matki. Dyrektorka placówki Helen Starkey takie posunięcie argumentowała tym, że ponad 5 proc. dzieci jest odseparowanych od swoich biologicznych matek. Ta decyzja nie została podjęta z powodu jakiejkolwiek filozoficznej postawy wobec obchodów Dnia Matki, lecz w celu ochrony dużej liczby dzieci w naszej szkole. W naszych relacjach z tymi dziećmi musimy zachowywać wielką wrażliwość – stwierdziła. Stanowisko pani dyrektor wywołało oburzenie wśród rodziców 357 uczniów. Jedna z matek wykazywała, iż „nikt nie chce być nieczuły wobec dzieci bez mamy w domu, ale oznacza to, że 95 proc. uczniów zostanie pozbawionych tradycyjnej zabawy”. Zdziwienie decyzją pani dyrektor wyraziła także rzeczniczka brytyjskiego Związku Matek, Fiona Thomas, która zaznaczyła, że szkoła powinna wpajać uczniom szacunek dla swoich rodziców i zachęcać do wyrażania wdzięczności i miłości. – Rozumiem, że nie wszystkie dzieci mają kontakt ze swoimi matkami. Jednak prawdopodobnie wszystkie dzieci w szkole mają opiekę i byłoby idealnie, gdyby szkoła mogła promować i wspierać opiekunów poprzez zachęcanie każdego dziecka do robienia im laurek. Tą osobą może być tata, ciocia, opiekun, mama zastępcza, dziadkowie – powiedziała.

Matka, jako czasownik „Macierzyństwo nie ogranicza się do kobiet” [sic! - admin] – to kolejny argument za zniesieniem Dnia Matki lub przekształceniem go w święto… gejów i lesbijek. Kilkanaście dni temu taką zmianę formuły Dnia Matki zaproponował na jednej z najpopularniejszych amerykańskich platform blogowych – „Huffington Post” – profesor prawa Carlos A. Ball, autor wielu książek promujących „rodziny” homo- i transseksualne, m.in. „The Right to be Parents: LGBT Families and the Transformation of Parenthood”. Przygotowania do Dnia Matki, zdaniem Balla, powinny uświadomić społeczeństwu, że macierzyństwo nie ogranicza się wyłącznie do kobiety. Co więcej, profesor dowodzi, że wcale nie trzeba być kobietą, żeby być matką? Bo czym w gruncie rzeczy jest macierzyństwo? Otóż dbaniem o dzieci, o to, żeby nie działa im się krzywda fizyczna lub emocjonalna, gotowaniem, sprzątaniem, pieczeniem babeczek na urodziny, przytulaniem i całowaniem, rozwijaniem w pociechach pasji, etc. Definiując macierzyństwo w taki sposób, Ball idzie dalej: Oczywisty na pierwszy rzut oka wymóg, że matka musi być kobietą, jest w rzeczywistości przejmującym przykładem tego, w jaki sposób nasze społeczeństwo zgodnie z tradycją pozwala pozornie naturalnym prawdom na temat różnic między płciami rzutować na nasze myślenie o zdolnościach poszczególnych ludzi. Co ciekawe, choć nasza kultura nadal uważa macierzyństwo i ojcostwo, jako kategorie wzajemnie się wykluczające, prawo ich nie rozróżnia?(…). Choć prawo sprzyja idei, że kobiety i mężczyźni są równi, nasze normy kulturowe pozostają daleko w tyle. Macierzyństwo, podkreśla Ball, niewątpliwie powinno być szanowane. Ale nie ma się ono odnosić do osoby kobiety, a do tego, co się robi. Oznacza to, że musimy zacząć myśleć o matce raczej, jako o czasowniku niż rzeczowniku. Powinniśmy się skupić, innymi słowy, na tym, co znaczy matkować dziecku, a nie na płci rodzica, który mu matkuje. Prof. Carlos A. Ball, dodajmy, jest homoseksualistą wychowującym – wraz z kochankiem – dwóch synów. W zakończeniu swojego tekstu wyraźnie podkreślił, że największym zaszczytem dla niego, jako matki-ojca, będzie świadomość, że nauczył swoje dzieci, jak być dobrymi… matkami. Magdalena Żuraw

Jak to robią w Ameryce Prasa amerykańska była dla nas wzorem wolności słowa. Z bliska widać, że bywa wolna również od prawdy. W użyciu są nie tyle kłamstwa, za które można trafić przed sąd, co manipulacje i przemilczenia. Nic nowego, ale warto spojrzeć na parę przykładów w bieżącej kampanii wyborczej do Białego Domu, bo stawka jest wysoka. Według niektórych badań, Barack Obama i Mitt Romney idą łeb w łeb. Ale jest też sondaż, gdzie Romney ma 50 procet poparcia a Obama 43 procent. Gospodarka w stanie chwiejnym i jak na Amerykę wysokie bezrobocie ponad 8 procent, zawsze szkodzi urzędującemu prezydentowi.  Media w większości liberalne chcą pomóc Obamie. Dlatego w ostatnich dniach „The Washington Post” wyciągnął historię, a „The New York Times” podchwycił, że Romney w szkole średniej bywał brutalny dla kolegów. Zarzucają mu, że przemocą obciął nożyczkami tlenione włosy koledze podejrzewanemu, że jest gejem. Wprawdzie było to 47 lat temu, jednak część mediów wysnuwa stąd wniosek, że Romney będzie dzisiaj niebezpieczny dla ludzi, a szczególnie dla gejów. To nic, że pół wieku temu homofobia była powszechna. I nic to, że będąc nastolatkiem prawie każdy chłopak wzmacnia swą tożsamość męską i w ten sposób, że tępi odstępstwa od normy, wdaje się w bójki, a robiąc agresywne błędy, dopiero uczy się, jak trzeba być mężczyzną. Według części mediów ma to przemawiać przeciw kandydatowi na prezydenta Stanów Zjednoczonych, jak gdyby USA nie wdawały się – by tak rzec – w bójki na podwórkach świata. A co w tym czasie robił prezydent Obama? Tego czytelnicy nie dowiedzą się z „The Washington Post” czy „New York Timesa”. A przecież bezstronna informacja jest podstawą rzetelnego raportu o kandydatach na tak ważny urząd. Sam Obama napisał w autobiografii kilka lat temu, gdy zaczynał pierwszą kampanię wyborczą do Białego Domu, co robił jako nastolatek. Systematycznie się upijał. Zażywał narkotyki i to nie byle marihuanę, ale niebezpieczną i drogą kokainę. I kiepsko się uczył w swojej dobrej szkole. Dziś wypadałoby o tym przypomnieć, wypominając młodzieńcze wybryki Romneyowi. Ale cicho, sza, bo jak się ludzie dowiedzą, to Obama przegra.  Wszakże ludzie dowiedzieli się dzięki zwalczającej demokratów telewizji FOX. W swoim programie dziennikarz Sean Hannity odegrał z audiobooku stosowne cytaty z autobiografii Obamy, czytane przez autora. Widzowie mogli rozpoznać doskonale znany głos prezydenta przyznającego się do występków młodości. Hannity zadał dobre pytanie: Jak to się stało, że będąc kiepskim uczniem w szkole, Obama został przyjęty na najlepsze uniwersytety w Ameryce, gdzie o miejsca jest zaciekła rywalizacja? Przyszły prezydent również i o tym pisze w autobiografii: dostał się na uczelnię dzięki punktom za pochodzenie, czyli „akcji afirmacyjnej” na rzecz umysłowo ułomnych potomków niewolników, aby wyrównać krzywdę historyczną, ułatwić im rozwój i stworzyć czarną klasę średnią. Większość mediów popiera demokratów, dlatego obchodzi temat młodości prezydenta z daleka, by nie zmniejszać jego szans na ponowny wybór. W walce o Biały Dom Obama sięgnął ostatnio po broń masowego rażenia: poparł małżeństwa gejów, jako pierwszy urzędujący prezydent Stanów Zjednoczonych. Romney na to oświadczył, że małżeństwo jest związkiem jednej kobiety i jednego mężczyzny i że jest on przeciwny również gejowskim związkom partnerskim. Większość Amerykanów także sprzeciwia się małżeństwom gejowskim. Na 51 stanów, w 31 odbyły się głosowania powszechne nad zakazem takich małżeństw. I we wszystkich zostały zakazane. Jest to poważny problem wart rozpatrzenia z wielu stron. W grę wchodzi przyszłość instytucji rodziny. A jak ten problem prezentują media? W konserwatywnej telewizji FOX przeciwnej takim małżeństwom wypowiedziało się trzech ich zwolenników i dwóch przeciwników. Na bardzo liberalnym kanale MSNBC było jedenastu zwolenników i ani jednego przeciwnika. W liberalnym CNN bodaj siedmiu zwolenników i trzech przeciwników. Tak przynajmniej podał Hannity z FOX. Nie mam powodu mu nie wierzyć. Bardziej zniuansowana prezentacja w CNN może wynikać z faktu, że pierwszy gwiazdor tej telewizji Anderson Cooper jest zadeklarowanym gejem, podobnie jak gwiazdor drugiego szeregu Don Lemon. Obaj wiedzą z własnego doświadczenia, że problem jest złożony. FOX News Channel ma w primetime nieco ponad dwa miliony widzów, MSNBC prawie milion, CNN ponad pół miliona. Siły między liberalnym i konserwatywnym skrzydłem telewizji informacyjnych są na kablu mniej więcej równe w Stanach Zjednoczonych. Dzięki temu widzowie mogą sobie wyrobić własny pogląd przy pomocy pilota. A w Polsce? A w Polsce to mamy „dziki kraj”, gdzie w telewizjach rządzi jeden światopogląd, jeśli nie liczyć marginalnej Telewizji Trwam.

PS. W tych wyborach jestem zwolennikiem Obamy, ale przeciwnikiem manipulacji opinią publiczną.

Krzysztof Kłopotowski

Sąd po stronie Rady Niejednogłośnie, ale jednak Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie oddalił wczoraj skargę Fundacji Lux Veritatis. Będzie apelacja do NSA Fundacja Lux Veritatis domaga się unieważnienia decyzji przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Jana Dworaka w sprawie przydzielenia koncesji na pierwszym multipleksie cyfrowym i nieprzyznania na nim miejsca Telewizji Trwam. Sędzia Zbigniew Rudnicki, przewodniczący składu orzekającego, jeszcze przed udaniem się na naradę podkreślił, że to nie był proces w sprawie Telewizji Trwam, ale czterech podmiotów, które dostały koncesję. W uzasadnieniu wyroku sędzia Rudnicki powiedział, że sąd rozpatrywał tę sprawę tylko pod względem formalnym, czyli badał zgodność decyzji przewodniczącego KRRiT z Konstytucją, ustawą o KRRiT czy ustawą o swobodzie działalności gospodarczej. I według sądu do złamania procedur nie doszło. Sędzia bronił też Krajowej Rady, że nie jest ona ani superbankiem, ani superrewidentem, więc nie mogła dokładnie badać dokumentów finansowych firm, jak postulowała to w skardze Fundacja. Według sądu, Rada dokonała tej oceny w sposób wystarczający, bo badała, czy podmioty starające się o koncesję na nadawanie na multipleksie cyfrowym miały długookresową zdolność do sfinansowania tego przedsięwzięcia. Sędzia Rudnicki podzielił opinię KRRiT, jakoby w przypadku Fundacji Lux Veritatis problemem było to, iż w znacznym stopniu utrzymuje się ona z dobrowolnych datków, "których wysokość jest trudna do prognozowania". Ale jednocześnie przyznał, że Krajowa Rada powinna wziąć pod uwagę wieloletnią działalność Fundacji, która się na takich darowiznach opiera. Jednak te uchybienia nie wystarczyły - zdaniem sądu - do uchylenia decyzji przewodniczącego Jana Dworaka. Według warszawskiego sądu, przy rozpatrywaniu sprawy nie miało też znaczenia to, że Fundacja dysponowała własnymi pieniędzmi na finansowanie multipleksu, a inni musieli je pożyczać w banku.

- To, że lepiej oceniamy firmę, która ma pieniądze, to są nasze odczucia subiektywne. Pożyczka może być lepszym środkiem niż pieniądze własne - wyjaśniał motywy składu orzekającego sędzia Rudnicki. Kierując się względami formalnoprawnymi, sąd nie brał też pod uwagę doświadczenia nadawców, tego, od jakiego czasu działają na rynku, czy od lat, czy od miesiąca - a tu Telewizja Trwam przebijała zdecydowanie konkurentów. Sędzia przyznał jednocześnie, że to może wydawać się niezgodne ze zdrowym rozsądkiem. Ponadto sąd nie zauważył łamania zasady równości podmiotów, co podnosili w swoich wnioskach skarżący. Ojciec Jan Król CSsR z zarządu Fundacji Lux Veritatis powiedział po procesie, że liczył się z takim wyrokiem. Ale jego zdaniem, jako dobry znak trzeba odczytywać to, że jeden z trojga sędziów złożył jednak zdanie odrębne, nie zgadzając się z orzeczeniem, a więc podzielał zasadność skargi Fundacji. Lidia Kochanowicz, dyrektor finansowy Fundacji, zauważyła, że odrzucając skargę, sąd w zasadzie nie odniósł się merytorycznie do większości zarzutów. Poza jednym - gdy stwierdził, że żądanie przeprowadzenia przetargu na miejsca na multipleksie nie miało podstaw prawnych. - Będziemy apelować do Naczelnego Sądu Administracyjnego, jak tylko otrzymamy pisemne uzasadnienie wyroku - zapowiedział pełnomocnik prawny Fundacji Lux Veritatis, radca Benedykt Fiutowski. W jego ocenie, sąd nie wziął pod uwagę przede wszystkim argumentów natury ekonomiczno-finansowej, które były podnoszone w skardze na decyzję przewodniczącego KRRiT Jana Dworaka. A to właśnie te kwestie zdecydowały o tym, że Telewizji Trwam nie ma na multipleksie. Ojciec dr Tadeusz Rydzyk CSsR, dyrektor Radia Maryja, jeszcze przed ogłoszeniem wyroku mówił o ewentualności odrzucenia skargi. Komentując zaś samo orzeczenie, stwierdził, że w ten sposób odebrano Telewizji Trwam szansę na ewangelizowanie Polaków. - Żal mi tego wszystkiego, że tracimy szansę na głoszenie prawdy, komunikacji między Polakami - powiedział dyrektor Radia Maryja, obiecując, że Fundacja się nie podda, ale będzie się starać o miejsce na multipleksie. Choć trzeba mieć świadomość, że to nie jest łatwe. - Tylko zmiana rządu pomoże, ale nawet gdyby zmienili rząd, nie będzie już miejsca na multipleksie. A oni się bardzo mocno zakorzeniają - zauważył o. Tadeusz Rydzyk. - Obserwujcie państwo, liczę na myślenie - wezwał dyrektor Radia Maryja. Podziękował też milionom Polaków za modlitwę w intencji Telewizji Trwam i za podpisywanie protestów do Krajowej Rady, których jest już ponad 2,2 mln i cały czas napływają.
Równi i równiejsi Przed wydaniem wyroku sąd w obszernym sprawozdaniu przypomniał przebieg procesu koncesyjnego, który zakończył się przyznaniem miejsca na pierwszym multipleksie cyfrowym (MUX-1) czterem podmiotom: Lemon Records, STAVKA, ATM Grupa i Eska TV. Potem swoje stanowiska przedstawiły strony postępowania. Uzasadniając skargę, radca prawny Benedykt Fiutowski, reprezentujący Fundację Lux Veritatis, skoncentrował się na wadliwości postępowania KRRiT. Czego jednak - jak świadczy wyrok - nie podzielał sąd administracyjny? Radca podkreślał, że Krajowa Rada nie traktowała równo wszystkich podmiotów. - Cztery podmioty, które uzyskały koncesje, nie uzyskałyby ich, gdyby niedeklarowana chęć pomocy finansowej ze strony organu - powiedział radca prawny. Chodzi o opłaty koncesyjne - od 7 do prawie 11 mln zł - które zgodnie z ordynacją podatkową powinny być zapłacone jednorazowo. I na to przystała Fundacja. Rada powinna, więc ocenić, czy koncesjonariuszy na to stać. Jednak Rada, podkreślił radca, twierdzi, że nie musiała tego robić, bo miała prawo zakładać, że opłata będzie rozłożona... na raty. Ale KRRiT, jak wykazał Benedykt Fiutowski, nie opracowała jednolitych kryteriów ekonomicznych dla wszystkich wnioskodawców. Dlaczego? Bo zdaniem członków Rady o koncesje wystąpiły różne podmioty, o różnej sytuacji. Ale przy ocenie tychże podmiotów KRRiT stosowała, co najmniej 99 różnych wskaźników ekonomicznych i dowolnie je stosowała wobec różnych wnioskodawców.

- Krajowa Rada temu w piśmie procesowym nie zaprzeczyła - podkreślił pełnomocnik Fundacji.
Radca podał mnóstwo przykładów niewłaściwego postępowania KRRiT w sprawach oceny finansowej wnioskodawców. Na przykład Rada zarzucała Fundacji, że ma duży wskaźnik zadłużenia długoterminowego, ale nie odnosi się do takiego samego wskaźnika u innych wnioskodawców, bo tego nie badała. Tymczasem trzech z czterech koncesjonariuszy miało o wiele gorsze wskaźniki zadłużenia długoterminowego.

- Dochodzę do przekonania, że w tym momencie Krajowa Rada próbuje znaleźć argumenty, które uratują rozstrzygnięcie, ale szuka ich dopiero dzisiaj. Nie było ich, gdy wydawano decyzję - podkreślił pełnomocnik Fundacji. Fundacja Lux Veritatis zarzuciła Krajowej Radzie, że zignorowała dokumenty finansowe przez nią przedstawione. A właściciel Telewizji Trwam miał kilka milionów złotych na koncie bankowym, ponadto Fundacja od 2003 r. składa, co roku Krajowej Radzie sprawozdania finansowe, więc można było łatwo ocenić jej wiarygodność. Inne podmioty działały krótko, więc nie można było ich w ten sposób zweryfikować. Przypomniano też sprawę spółki STAVKA, która składając wniosek, przedstawiła tylko ofertę kredytową, dopiero potem dołączyła promesę kredytową, a wątpliwości wzbudzała choćby kwestia zabezpieczenia kredytu. To właśnie z tego kredytu miała być finansowana działalność spółki na multipleksie.

- To była niekontrolowana swoboda działania KRRiT. Nie widać toku myślenia organu - podkreślał Benedykt Fiutowski.
Fundacja to nie spółka Radca zarzucił też Radzie, że Fundację potraktowała tak samo, jak spółki prawa handlowego. Tymczasem Fundacja nie działa dla zysku, tylko, aby wypełniać swoje cele statutowe: misję ewangelizacji realizowaną przez zakon redemptorystów. I Fundacja pozyskuje środki od darczyńców w zamian za realizację tej misji społecznej. Te darowizny w zupełności pokrywają, co roku koszty działalności, a nawet zapewniają nadwyżki w wysokości 3-6 mln zł rocznie, co gwarantuje środki na finansowanie programu cyfrowego. Benedykt Fiutowski wskazał poza tym, iż przewodniczący Jan Dworak podpisał koncesje dla 4 firm po wydaniu pierwszej decyzji, w sytuacji, gdy była ona zaskarżona - nie była to, więc decyzja ostateczna. Stało się to 16 grudnia 2011 r., a skargę Fundacji odrzucono 17 stycznia 2011 roku.

- Śmiem twierdzić, że losy tej sprawy były przesądzone - podkreślił Benedykt Fiutowski. Zaznaczył, że jednocześnie Rada złamała zasadę dbania o pluralizm programowy i właścicielski w mediach. Wszystkie argumenty przedstawione przez Fundację Lux Veritatis podzieliła spółka Mediasat, która także zaskarżyła decyzję KRRiT o nieprzyznaniu miejsca na multipleksie, i jej adwokaci zrezygnowali w tej sytuacji ze swojego wystąpienia.
KRRiT: Oddalić skargi Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji oraz spółki, które otrzymały koncesję, wnosiły o oddalenie skargi. Rada podtrzymuje tezę, że Fundacji nie pozbawiono żadnych praw, nie dostała ona "tylko" dodatkowego uprawnienia, ale wciąż będzie mogła nadawać przez satelitę i sieci kablowe. Według prawników Rady, nie było także potrzeby organizowania przetargu - byłby on ogłoszony tylko wtedy, gdyby KRRiT nie była w stanie dokonać wyboru koncesjonariuszy, a tak w tym postępowaniu nie było, bo wybrano czterech koncesjonariuszy. - Krajowa Rada miała prawo oceniać wnioskodawców i taka analiza miała miejsce, to wynika z protokołów posiedzeń KRRiT - przekonywała radca prawny Kinga Szyguła. I zarzuciła Fundacji oraz Mediaset, że mówiąc o kwestiach ekonomiczno-finansowych, opierały się na błędnym rozumieniu rozporządzenia Krajowej Rady. A ono pozwalało na uzupełnianie wniosków po ich złożeniu. Tak samo jak Rada nie żądała finansowania działalności koncesjonariuszy z własnych źródeł, mogli sięgać po kredyt, pożyczkę, korzystać z podwyższenia kapitału. Radca podtrzymała także opinię KRRiT, że darowizny, jakie otrzymuje Fundacja, nie podlegają weryfikacji, nie można, więc ocenić perspektyw, jak będzie wyglądała sytuacja właściciela Telewizji Trwam.

- Ale pani nie kwestionuje, że istnieje swoiste imperium medialne - zauważył sędzia.

- Te trzyletnie przychody stanowią jakąś argumentację czy żadną? - dopytywał przewodniczący składu orzekającego, nawiązując do informacji Benedykta Fiutowskiego, że z tytułu darowizn Fundacja otrzymuje, co roku kilkanaście milionów złotych. Szyguła podkreśliła, że Krajowa Rada posługiwała się takimi kryteriami finansowymi przy ocenie wnioskodawców, jakimi mogła zgodnie z ustawą, i każdy podmiot był oceniany tak samo.
Za zamkniętymi drzwiami W procesie chciały wziąć udział, wspierając Fundację Lux Veritatis, dwa podmioty: Parlament Ekologiczno-Rolny RP (PERRP) z Kielc i Stowarzyszenie "Piotr" ze Szczecina. Eugeniusz Koprowski, przewodniczący PERRP, podkreślił, że jego stowarzyszenie ma interes prawny, aby występować w procesie, jako strona.

- Parlament odbył kongres i ponad 300 delegatów przyjęło uchwałę o obronie Telewizji Trwam i Radia Maryja. Do statutu wpisali także obronę niezależnych mediów - wyjaśnił Eugeniusz Koprowski. - Mamy poczucie, że są zagrożone nasze prawa obywatelskie, katolicy mają poczucie poniżenia, zagrożenia swoich praw - dodał. Wskazywał ponadto, że jego stowarzyszenie bardzo często występuje w różnych procesach karnych, cywilnych i administracyjnych, jako strona, bo ma prawo do reprezentowania obywateli przed sądami. Sąd odrzucił jednak oba wnioski. Sędzia Zbigniew Rudnicki, przewodniczący składu orzekającego, argumentował, że nie dostrzegł, aby wynik postępowania procesowego był związany z interesem prawnym obu stowarzyszeń.

- Obaj panowie nie udowodnili związku swojej działalności statutowej ze sprawą - zwrócił się sędzia Rudnicki do przedstawicieli obu stowarzyszeń. Jeszcze przed rozpoczęciem procesu przed budynkiem sądu zgromadziła się grupa widzów Telewizji Trwam. Przyszli z transparentami, modlili się także podczas trwania rozprawy: odmawiali Różaniec i śpiewali pieśni religijne. I żałowali, że tylko niewielka grupa z nich mogła zająć miejsca na sali dla publiczności, aby tam przysłuchiwać się rozprawie. Ten proces, jak żaden inny w sądzie administracyjnym, wzbudził też ogromne zainteresowanie mediów. Krzysztof Losz

Polemika? Nie, dziękuję Dobiegła końca seria wykładów prof. Wiesława Biniendy, który od tygodnia podróżuje po Polsce. I choć w mediach "eksperci" mają teoriom naukowca wiele do zarzucenia, żaden z nich nie podjął merytorycznej dyskusji. Powodem jest zapewne ogromne doświadczenie prof. Biniendy i jego sukcesy w pracy naukowej, jakie odnosi w Stanach Zjednoczonych. Jego wiedza jest wykorzystywana przez światowe koncerny lotnicze przy budowie nowych samolotów. Profesor Binienda miał m.in. wkład w prace nad konstrukcją silników montowanych obecnie w dreamlinerach (Boeing 787). Ponadto, z punktu widzenia naukowego, efektom pracy Biniendy nie można nic zarzucić. Naukowiec za pomocą zaawansowanych narzędzi symulacyjnych rozwiązał kluczowy dla katastrofy Tu-154M problem i odpowiedział na pytanie, czy brzoza mogła przeciąć skrzydło samolotu. Okazało się, że nie jest to możliwe, i to przy różnych wariantach wytrzymałości zarówno skrzydła, jak i brzozy. Za każdym razem skrzydło było jedynie uszkadzane na długości 60-80 cm od krawędzi natarcia, a następnie ścinało drzewo. Nigdy odwrotnie. Oczywiście symulacje naukowca bazują na modelach, które można udoskonalać i zbliżać do rzeczywistych obiektów, ale przyjęte przez Biniendę generalne założenia - znacznie mniejszej wytrzymałości skrzydła i mocniejszej niż w rzeczywistości brzozy - kolokwialnie rzecz ujmując, bronią się w kontekście końcowej konkluzji. Co istotne, prof. Binienda nie działał po omacku, nie twierdził: "bo tak wyszło ze wzoru", ale przystępując do symulacji, zbudował fragment skrzydła podobnego (z punktu widzenia wytrzymałości) do tego w Tu-154M i sprawdził w laboratorium jego zachowanie. Potem powtórzył podobny test na modelu komputerowym. Okazało się, że wirtualny materiał zachował się dokładnie tak jak rzeczywisty. A to wskazuje na poprawne modelowanie. Z kolei wirtualna brzoza była faktycznie solidna. Nie dość, że jej średnica do symulacji została zwiększona o 10 proc. w stosunku do najgrubszej wskazywanej w raportach z badania katastrofy (Rosjanie zmierzyli, że wynosiła ona 30-40 cm), to dodatkowo jej wytrzymałość została w symulacjach zawyżona 3-4-krotnie w stosunku do wyniku otrzymanego na rzeczywistym materiale. Mimo zachowania tak dużego "marginesu pewności" prof. Binienda i w dalszych obliczeniach nie działał pochopnie. Mając do dyspozycji niezbędne dane z przeprowadzonej przez Amerykanów kontrolowanej katastrofy innego samolotu, wykonał jej komputerową symulację. Obliczenia dały dokładnie taki sam efekt jak wykonany wcześniej w praktyce crash test. A nie chodziło tu tylko o - w tym kontekście przecież banalną do zasymulowania - kolizję skrzydła i brzozy! Druga z tez prof. Biniendy - dotycząca miejsca upadku oderwanego skrzydła i nasuwającego się twierdzenia o innym, niż podali Rosjanie, torze lotu Tu-154M - jest dyskusyjna. Ale też profesor nie kryje, że przedstawia tylko rozwiązanie naukowego, bardzo konkretnie zarysowanego problemu: skoro urwane skrzydło znajduje się 111 m od brzozy, to gdzie musiał znajdować się samolot w chwili oderwania skrzydła od konstrukcji, przy założeniu, że oderwało się ono bez dodatkowego impulsu? Profesor Binienda nie kryje, że w obliczeniach brakuje owego impulsu inicjującego oderwanie skrzydła, ale też nikt nie wie, w jaki sposób do tego doszło. Intrygującym dla badacza faktem jest jednak to, że wyznaczona w symulacji pozycja samolotu w chwili oderwania skrzydła pokrywa się z wynikami całkowicie niezależnych analiz prof. Kazimierza Nowaczyka, który na podstawie badań TAWS wyznaczył tor lotu samolotu. Co ciekawe, obydwie analizy są tu zbieżne i wskazują, że samolot leciał wyżej, zatem nie mógł zderzyć się z brzozą... I nic w tym dziwnego, że z mocno popartymi wynikami obliczeń prof. Biniendy nikt nie polemizuje. No, może poza kilkoma młodymi, zaczynającymi przygodę z nauką osobami, które jednakże - jak się okazuje w bezpośrednim starciu z profesorem - muszą jeszcze przyswoić podstawowe prawa fizyki. Profesor Binienda wykonał, bowiem ogromną pracę, poparł ją doświadczeniami udowadniającymi poprawne funkcjonowanie cyfrowego modelu i symulacji. Żaden z naukowców nie próbował dotąd bardziej zgłębić problemu. Stąd też zwyczajnie brakuje argumentów do poważnej naukowej debaty. Podważenie wyliczeń prof. Biniendy wymagałoby stworzenia jeszcze bardziej bliskiego rzeczywistości modelu skrzydła i brzozy oraz skorzystania ze sprawdzonych i pewnych metod obliczeniowych. Logika wskazuje, że taki wynik zapewne byłby dokładniejszy, ale efekt obliczeń pozostałby niezmienny... Do takiej aktywności zresztą namawia sam prof. Binienda, czekając na poważne opracowania i kontrargumenty. Ostatecznie wszystkie te obliczenia można jeszcze zweryfikować w praktyce. Do tego potrzebna jest jednak odpowiednia brzoza i samolot. Rozwiązanie kosztowne. Dlatego właśnie konstruktorzy samolotów zamiast niepotrzebnie rozbijać kolejne, drogie prototypy, sięgają po wiedzę ludzi takich jak prof. Binienda i ufają ich obliczeniom. Nawet, jeśli okazuje się, że brzoza skrzydła pokonać nie mogła. Marcin Austyn

Media prawicowe, masoneria, ustrój polskiego państwa Media prawicowe i katolickie są płytkie. Nie poruszają ważnych tematów tak jakby przyjmowały ramy narzucone przez „nich” i uznawały, że ustrój polityczny i gospodarczy dzisiejszej Polski jest idealny. Temat ten wywołał w komentarzach Karoljozef pisząc: „Uprzejmie proszę o krótką ocenę, analizę poczynań największych mediów tzw. prawicowych”. Są dwie perspektywy, w których brakuje podjęcia istotnych problemów: negatywna i pozytywna. Perspektywa negatywna to wskazywanie na zło. Na tym media prawicowe i katolickie skupiają swoja uwagę, ale pomijają to, co wydaje się być najważniejsze, co jest istotą, a o czym mówił Jan Paweł II, że ten świat polityczny i gospodarczy to „struktury grzechu”. Nie da się, więc usunąć zła z naszego życia, ponieważ należy ono do struktury i fundamentów cywilizacji, którą przyjęliśmy, struktur ustrojowych. Wadliwy jest tak ustrój polityczny jak i gospodarczy i można go zmienić. W perspektywie negatywnej ważna jest też oczywiście masoneria. Ten temat jest pomijany – pojawia się rzadko lub w ogóle i to raczej tylko w ujęciach propedeutycznych, powierzchownych. Dlaczego? Czy to wpisywanie się w polityczna poprawność? Strach przed masonerią? Strach przed ośmieszeniem? Brak wyczucia wagi problemu? Media prawicowe i katolickie tym samym utrwalają w świadomości społecznej wbijane przez „nich” społeczeństwu do głowy przeświadczenie, że to nie jest żaden problem, że to jakieś urojenia. A można by przecież choćby referować, co dzieje się na Zachodzie w tej mierze. Dobrym pretekstem była tu zbrodnia w Utoja. Norwegia to kraj opanowany przez masonerię i nie trzeba tego specjalnie szukać. Naprzeciwko parlamentu w Oslo stoi pokaźny budynek z napisem Loża Masońska. Jest tam też parking: „Tylko dla masonów” Taka sytuacja powtarza się w innych miastach. Perspektywa pozytywna to refleksja nad cywilizacją i jej podstawami. Chcemy cywilizacji łacińskiej, a nie bizantyjskiej, stepowej, barbarzyńskiej czy pogańskiej. Chcemy państwa, prawa, ustroju właściwego dla cywilizacji łacińskiej, wyrastającego z niej. Nie ma w prasie prawicowej i katolickiej refleksji, w ramach, które prezentuje się całkowicie odmienne rozwiązania ustrojowe dotyczące fragmentów życia społecznego (np. uczelni wyższych, które spełniają dziś funkcje ideologiczne i stały się szkołami zawodowymi – nie ma już uniwersytetów tak charakterystycznych dla cywilizacji łacińskiej). Brak propozycji koncepcji ustroju politycznego i gospodarczego konkurencyjnych dla panującego ustroju politycznego czy gospodarczego. W międzywojniu każdy praktycznie polityk miał takie koncepcje. Istotne pytania to: jakie funkcje powinno pełnić państwo?; jaki powinien być ustrój polityczny, by służyć dobro wspólnemu i odzwierciedlać zarazem wolę społeczną? jakie jest to dobro wspólne?; jak powinna być rola samorządów?; Jak powinna być konstytucja? Czy nie powinny być w niej ujęte (np. w aneksach) jakieś długofalowe, kilkudziesięcioletnie programy (np. dotyczące szkolnictwa czy polityki energetycznej tak żeby kolejne ekipy rządzące musiały je realizować? Jaki powinien być ustrój gospodarczy? Jako filozof, uczeń Arystotelesa i św. Tomasza Z Akwinu wiem, że ustrój gospodarczy to podstawowy czynnik powodujący, że ludzi są wolni lub są niewolnikami. Fundamenty wolności buduje się na niepodległości i suwerenności gospodarczej jednostek i rodzin, a to oznacza rodzinne przedsiębiorstwa. Im więcej tych przedsiębiorstw tym mniej niewolników (tych, którzy za psie pieniądze służą innym i są od nich całkowicie zależni). Co zrobić, by gospodarkę zdominowały przedsiębiorstwa rodzinne? – to jest pytanie, które moim zdaniem powinno być stawiane w prasie prawicowej i katolickiej. To oczywiście tylko przykład. Zaniedbane są też w prasie prawicowej i katolickiej inne rejony – rejon kultury ( w tym tej „prawdziwej”, którą Europa i Polska budowały przez wieki), historii, savoir vivre (robi się z nas proletariat) itp. itd.

Stanisław Krajski

Ujawniamy: Blogerka, której słów Donald Tusk użył, jako "głosu ludu" w obronie "naszego Stefana" to krwawo antypisowska aktywistka TVN postanowił ocenzurować premiera. W „Faktach” o 19 relacja z jego wystąpienia na Radzie Krajowej PO była wręcz zdawkowa. W szczególności pominięto początek mowy, która już od paru godzin była szeroko komentowana w Internecie. Donald Tusk „ułaskawił” Stefana Niesiołowskiego, już nie będzie żądał przeprosin dla Ewy Stankiewicz, więcej ma zamiar bronić „naszego bohatera”. Choć podtrzymuje nawoływanie do unikania agresji. I wierzy, że nastąpi taka chwila, kiedy „nasz Stefan będzie witał dziennikarkę z uśmiechem”.

Choć sformułowanie „nasz bohater” dotyczyło w teorii opozycyjnej przeszłości Niesiołowskiego, trudno się zwłaszcza po owacjach sali oprzeć wrażeniu, że chodzi o jego dzisiejsze dokonania. Wezwania do uśmiechu skierowane do człowieka, którego cały sens funkcjonowania w opozycji to monotonnie miotane obelgi, zakrawało na absurd. Ale ta sala tak tego nie odbierała. Początkowo Tusk zdawał się patrzeć dalej niż jego partia, teraz jednak uległ całkowicie logice plemiennej wspólnoty. Co zabawne uzasadniał to wszystko listem „kobiety, która jest wyborcą PO”. Jego autorka groziła mu, że nie będzie go dalej popierać, jeśli on opuści „naszego Stefana”. Ta anonimowa zwolenniczka partii to Renata Rudecka Kalinowska, blogerka Salonu 24 i członek Platformy. W swoim liście nazwała Stankiewicz łamiącą prawo pisowską propagandystką, a to, co działo się przed Sejmem tego dnia określała mianem „terroryzmu”. Rudecka-Kalinowska jest autorką jednego tematu: jej blog to wielki hymn nienawiści wobec Kaczyńskiego, PiS i jego zwolenników, w praktyce nie pisze na żadne inne tematy Tu odegrała rolę Timoszuk, lekarki otwierającej Stalinowi oczy na zbrodnie lekarzy w 1953 roku. Nie porównuję Tuska do Stalina, ale powoływanie się na głos z dołu, z ludu, zachęcający do większej czujności i pryncypialności był ulubioną sztuczką przywódców totalitarnych.  Blogerka wystąpiła, jako strażniczka świętego ognia, ortodoksji. Premier już już by się zapomniał, zmiękczył nieco swoje serce. Ale się cofnął. Bo słucha mas. Czy tak naprawdę Tusk wie, kogo cytował? Nie jest znany, jako amator Internetu. Z pewnością wiedzieli, ci, co podsunęli mu taki głos. Dlaczego to zrobił? Bo wyczuł, że tym razem nie warto iść przeciw partyjnym nastrojom? Bo wiedział, że może, skoro TNS OBOP, który tydzień wcześniej pokazywał zrównanie się PiS z PO, teraz wykazał aż 10-punktową przewagę partii rządzącej? To skądinąd skutek podróży gospodarskich. Wyśmiewane w prasie i w Internecie, jednak podobają się zwykłym Polakom. Jest coś jeszcze. W poniedziałkowym „Uważam Rze” opisuję kłopot Tuska i całej PO ze znalezieniem czytelnego politycznego celu po Euro. Artykuł ten pisałem bez znajomości sobotniego przemówienia, pojawiło się zbyt późno., Wygląda na to, że na razie używana jest stara sprawdzona metoda. Premier i lider PO powtarzał o miłości, o konieczności unikania agresji, a jednocześnie znaczną część mowy poświęcił przestrogom przed opozycją. Żadnych nowych celów nie wytyczył. Znacie? Znamy? To posłuchajcie! TVN-owskie „Fakty” zauważyły miłość, nie zauważyły przestróg przed Kaczyńskim. Inaczej niż „Wiadomości” pominęły też akt łaski wobec „naszego Stefana”. Schowany polityk, który dzień wcześniej nie siedział na sejmowej Sali podczas debaty nad odwołaniem minister Szumilas i nie dogadywał jak zawsze posłom opozycji, jawił się teraz, jako uszczęśliwiony. Można podejrzewać, że tydzień, dwa będzie się nieco hamował. Potem wróci do swoich nawyków, bo to w gruncie rzeczy przyzwolenie. Premier powiedział, że były wicemarszałek „został sprowokowany”. Spektakl pod tytułem: nie zgrzałeś się Stefanku, zyskał najwyższą sankcję.

P.S. Inna sprawa, że wiara w to, że głos najbardziej radykalnych internautów to głos całego elektoratu, to powszechna choroba polityków. Przydarza się także i liderom PiS. Piotr Zaremba

Szokujące. Instytut Lecha Wałęsy publikuje ostro antyizraelską rozmowę z ambasadorem Iranu. "Media są w rękach syjonistów" Na stronie Fundacji "Instytut Lecha Wałęsy" jedną z czterech głównych informacji jest rozmowa z ambasadorem Islamskiej Republiki Iranu Samadem Ali Lakizadehem. Redakcja oficjalnej strony Instytutu byłego prezydenta tak ją wprowadza:

Na kilka dni przed kolejną turą negocjacji poświęconych irańskiemu programowi nuklearnemu publikujemy rozmowę, w której ambasador Iranu w Polsce opowiada o swoich oczekiwaniach wobec tych negocjacji, możliwości konfliktu z Izraelem, ale także prawach człowieka. Problem w tym, że w wywiadzie o powyższych problemach jest niewiele. Sporo, zatem typowo lewicowej propagandy skierowanej przeciw Państwu Izrael. Dyplomata irański mówi:

Izrael od lat jest zagrożeniem dla stabilności, pokoju i bezpieczeństwa w naszym regionie. Państwo to, poprzez swoją militarystyczną postawę, stara się skłócić USA i Europę z Iranem. Najogólniej rzecz ujmując pokój, bezpieczeństwo i stabilność regionu są sprzeczne z interesami Izraela, czyli dalszą egzystencją tego państwa. Uważamy, że USA i Europa Zachodnia o ile chcą rzeczywiście dbać o swoje interesy narodowe oraz interesy swoich społeczeństw, nie powinny spełniać żądań Izraela. Nazwa Izrael zawsze kojarzona była w naszym regionie z destabilizacją, brakiem bezpieczeństwa i kryzysem. Jeśli chodzi o reżim izraelski to oczywiście nie jest on absolutnie stroną w tych negocjacjach, w związku, z czym nie ma w tej kwestii nic do powiedzenia. Izrael, po pierwsze, jako państwo-okupant, po drugie, jako państwo, które nie jest sygnatariuszem Układu o nieproliferacji broni jądrowej i nie jest związane żadnymi międzynarodowymi zobowiązaniami traktatowymi w tej dziedzinie, nie ma absolutnie żadnego prawa, aby ingerować w kwestie związane z uprawnieniami jednego z sygnatariuszy traktatu. Cała sytuacja świadczy o słabości i dwulicowości państw Zachodu, które poddają się dyktatowi Izraela – państwa będącego orędownikiem rozwiązań militarnych. O trzech uwięzionych irańskich opozycjonistach:

Chciałbym tutaj zwrócić uwagę na fakt, że znaczna część opinii publicznej jest uzależniona od mediów, które w większości znajdują się w rękach syjonistów. Dlatego, mógłbym zapytać z drugiej strony: dlaczego europejska opinia publiczna jest tak przejęta losem tych 3 osób, które znajdują się w odległym bliskowschodnim kraju, natomiast w ogóle nie okazuje swojego zainteresowania takimi faktami jak zbrodnie w Guantanamo, Strefie Gazy, czy też chociażby naruszenia, które miały miejsce w tajnych więzieniach amerykańskich rozsianych w różnych państwach świata i Europy? Według nas człowiek zawsze pozostaje człowiekiem obojętnie, czy mieszka w Iranie, Europie, Palestynie czy USA. Natomiast być może jest tak, że w oczach Amerykanów są ludzie lepsi i gorsi. Autor? Z ambasadorem Islamskiej Republiki Iranu w Polsce rozmawiał Tomasz Kostrzewa, koordynator programu "Solidarni z Iranem" Jak widać islamska propaganda skierowana przeciw Państwu Izrael jest w pełni popierana przez Instytut Lecha Wałęsy. Warto pamiętać, że choć "Gazeta Wyborcza" i związane z nią środowiska od lat budują obraz rzekomego antysemityzmu w Polsce, w rzeczywistości dużo większym problemem jest on na Zachodzie, gdzie rozwinięta propaganda islamska doprowadziła do radykalnego wzrostu agresji wobec Żydów i Państwa Izrael. Niestety, ten przykład pokazuje, że wkracza ona za pośrednictwem ILW także i do Polski. Gim zespół wPolityce.pl

Swąd szatana na lewicy? W ubiegły piątek pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego PZPR Naszej Partii Edward Gierek, to znaczy pardon - nie Edward Gierek, tylko Donald Tusk i nie pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego PZPR Naszej Partii, tylko pierwszy minister rządu premiera Donalda Tuska rozpoczął gospodarskie wizyty na wielkich budowach socjalizmu: autostradach, kolejach i dworcach, no i oczywiście - na komendzie policji. Okazało się, że jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej - zwłaszcza, że premieru Donaldu Tusku w gospodarskich wizytach towarzyszył minister Sławomir Nowak, a wiadomo, że tak czy owak - Sławek Nowak, więc na autostradach - szturmowszczyzna, jak nie przymierzając - na budowie Huty Katowice, albo i jeszcze lepiej - jak nie przymierzając na budowie Kanału Białomorskiego. Tam też trwał „nieustający szturm” - podobnie jak na budowie autostrady A2, gdzie pracownicy pracują na okrągło - 24 godziny na dobę - żeby tylko zdążyć na Euro 2012 tak samo, jak budowniczowie Kanału Białomorskiego musieli zdążyć na 1 maja 1933 roku. I zdążyli, jakże by inaczej - chociaż oczywiście nie wszyscy, bo ciała, co najmniej 100 tysięcy budowniczych posłużyły w charakterze umocnienia brzegów, śluz i tam. Teraz oczywiście czasy są inne i ludzkich ciał przy budowie autostrad, linii kolejowych, czy kanałów w zasadzie już się nie używa - ale tylko, dlatego, że w międzyczasie wymyślono lepsze sposoby eksploatacji materiału ludzkiego. Z człowieka żyjącego można wycisnąć znacznie więcej, niż myślał Naftali Aronowicz Frenkiel, formułując swoją spiżową zasadę, że „z więźnia musimy wycisnąć wszystko w ciągu pierwszych trzech miesięcy, potem nic nam po nim”. Następcy Naftalego Aronowicza wyciskają z każdego znacznie więcej i to nie tylko przez pierwsze trzy miesiące, ale przez całe lata - a w dodatku więzień wcale nie wie, że jest więźniem. Przeciwnie - myśli, że jest suwerenem w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej - a utalentowani publicystycznie jawni i tajni współpracownicy następców Naftalego Aronowicza utwierdzają go w tym przeświadczeniu w gazetach wyborczych i innych mediach głównego nurtu. Oczywiście od czasu do czasu trzeba przeprowadzać selekcję - czemu służy Narodowy Program Eutanazji, przy pomocy, którego następcy Naftalego Aronowicza próbują poprawiać rentowność mniej wartościowego narodu tubylczego. Bo wiadomo, że nieustającemu szturmowi może podołać więzień, to znaczy pardon - jaki tam znowu więzień; nie żaden więzień, tylko pracownik młody, zdrowy i pełen entuzjazmu - zaś nieustający szturm jest znowu konieczny, żeby wszyscy zainteresowani mogli się nakraść w tak zwanym majestacie prawa - bo kto chciałby się nakradać inaczej, niż w tak zwanym majestacie prawa - zaraz zostanie aresztowany przez CBA, które nie toleruje nikogo, kto chciałby wszystko zjeść sam i nie podzielić się, z kim trzeba. Obserwując tedy nieustający szturm na wielkich budowach socjalizmu, które odwiedził pierwszy sekre... to znaczy pardon - oczywiście premier Donald Tusk, można się domyślić, że tak zwany majestat prawa musiał tam być używany wyjątkowo intensywnie, dzięki czemu już po zakończeniu mistrzostw Europy w piłce nożnej znacząco zwiększy się w naszym nieszczęśliwym kraju liczba starych rodzin, rekrutujących się, co prawda głównie z bezpieczniackich dynastii - ale to właśnie dobrze, bo cóż wyróżniać, kogóż wynagradzać, jeśli nie dynastie od pokoleń zaangażowane w służbie narodu? Najwyraźniej z tego założenia wyszedł poseł Palikot, który w ramach przygotowań do objęcia przewodnictwa zjednoczonej lewicy zapowiedział swoje uroczyste obrze... to znaczy pardon - oczywiście nie obrzezanie, tylko wystąpienie z Kościoła katolickiego. Najwyraźniej ktoś starszy i mądrzejszy musiał mu powiedzieć, że w przeciwnym razie nie będzie mógł stanąć na czele zjednoczonej lewicy, którą bezpieka spróbuje podmienić Platformę Obywatelską Donalda Tuska - ale jeszcze nie teraz, tylko po angielskiej Olimpiadzie, kiedy przyjdzie czas rozliczenia okresu błędów i wypaczeń. Nie od dziś wiadomo, że na czele lewicy może stanąć tylko mełamed, a w ostateczności - ktoś z czarnym podniebieniem - tymczasem poseł Palikot twierdzi, że został ochrzczony. Wszystko to oczywiście być może, podobnie jak i to, że chrzest chyba mu się nie przyjął. Takie rzeczy podobno się zdarzają, a w każdym razie tak w swoim czasie opowiadano na mieście o Andrzeju Szczypiorskim - że pierwszy chrzest mu się nie przyjął. Jestem pewien, że decyzję posła Palikota Niebo przyjęło z ogromną ulgą, bo Jego Świątobliwość Paweł VI już w 1972 roku zauważył, że przez jakąś szczelinę swąd szatana przeniknął do Świątyni Pańskiej. Wtedy oczywiście nie mógł wiedzieć, że ten swąd pochodzi od 8-letniego Janusza Palikota z Biłgoraja, ale dzięki Bogu teraz rzecz się wreszcie wyjaśniła i wszyscy będziemy mogli spokojnie odetchnąć bez obawy, że razem ze wspomnianym swądem wciągniemy w siebie jakieś miazmaty. Niechże odtąd smrodzi patronującym zjednoczonej lewicy ubekom, którzy dopiero w takiej atmosferze znajdują odpowiednie warunki rozwoju. Inna rzecz, że na tym tle można docenić zalety apartheidu, do którego niedawno nawiązał JE abp Józef Michalik, zauważając powstający „drugi obieg kultury”. Szkoda, że dopiero teraz, bo o potrzebie apartheidu, czyli rozwoju oddzielnego, pisałem w podziemnym miesięczniku „Kurs” jeszcze w połowie lat 80-tych - no, ale lepiej późno, niż wcale. Apartheid jest zdecydowanie lepszy od bezmyślnych nawoływań do „jedności”, bo jak ktoś chce przyjaźnić się ze wszystkimi, to prędzej czy później wpadnie w złe towarzystwo. To złe towarzystwo niestety rządzi i będzie rządziło naszym nieszczęśliwym krajem - ale to jest właśnie owa „rózga surowości”, którą Niebo karci głupie i safandulskie narody, którym się wydaje, że można się politycznie wyzwolić przy pomocy siuchty pod okrągłym stołem. Tymczasem gdyby tak było rzeczywiście, to by znaczyło, że wolność nie kosztuje nic, a w najlepszym razie - bardzo niewiele, a skoro tak - to by znaczyło, że jest nic, albo niewiele warta. Ale to nieprawda; nic, albo niewiele warta jest tylko namiastka wolności - bo tym właśnie zostaliśmy w 1989 roku obdarowani przez generała Kiszczaka i jego konfidentów. SM

Mimowolna dekonspiracja W kreowaniu rzeczywistości podstawionej, która we współczesnym świecie w coraz większym stopniu zastępuje rzeczywistość autentyczną, ogromną rolę odgrywa przemysł rozrywkowy. Jest on jednym z trzech elementów piekielnej triady, służącej odmóżdżaniu człowieka współczesnego, będącego zaawansowaną przeróbką homo sapiens, czyli człowieka rozumnego, na homo ludens, czyli człowieka rozbawionego. Dwa pozostałe elementy, to specjalnie zaprogramowana edukacja oraz media głównego nurtu. Specjalnie zaprogramowana edukacja polega z jednej strony na tresurze, której elementem jest np. tzw. „klucz” w programie nauczania języka polskiego, a z drugiej - na tumanieniu młodych umysłów fałszywą wiedzą. Biolog, prof. Władysław Goldfinger-Kunicki wyjaśniał, że dlatego w Sierpniu 1980 roku studenci nie odegrali żadnej roli, bo w odróżnieniu od młodych robotników, byli grupą najdłużej pozostającą pod wpływem systemu edukacyjnego. Dzisiaj sytuacja pod tym względem nie uległa żadnej poprawie, ponieważ jedne tematy tabu zostały zastąpione innymi - nie tylko głupszymi, ale w dodatku - w znacznie większej ilości. Tak edukowany człowiek nie powinien zbyt często stykać się z autentyczną rzeczywistością, bo takie kontakty wprowadzałyby go w potężny dysonans poznawczy i frustrację - toteż zarówno media głównego nurtu, jak i przemysł rozrywkowy, podsuwają mu miraże rzeczywistości podstawionej, zsynchronizowanej z edukacją. Niby każdemu powinno to wystarczać, ale ludzie, jeśli nawet niczego nie podejrzewają, sterroryzowani i onieśmieleni przez szubrawców uważających dociekliwych za chorych psychicznie, to przecież pragną autentyczności. Widać to - co prawda w postaci patologicznej, niemniej jednak - w eksploatowaniu śmierci, seksu i choroby - ostatnich przejawów rzeczywistości, które wydają się autentyczne. W miarę wypłukiwania suwerenności ze współczesnych państw, zwłaszcza poprzyłączanych do Unii Europejskiej, również polityka w coraz to większym stopniu staje się elementem przemysłu rozrywkowego. Politycy mający coraz mniejszy wpływ na kreowanie rzeczywistości autentycznej, która pozostaje w gestii reżyserów demokratycznego widowiska, koncentrują się na odgrywaniu przypisanych im ról, a swoją grę oceniają i ewentualnie korygują według natężenia oklasków, zwanych uczenie badaniami opinii publicznej. I oto właśnie mamy okazję przekonać się o tym ponad wszelką wątpliwość i na własne oczy, kiedy to z powodu zbliżających się mistrzostw Europy w zawodach polegających na wkopywaniu wypełnionego powietrzem i obszytego skórą pęcherza do drewnianych bramek, nasi Umiłowani Przywódcy proklamowali coś na kształt „świętego rozejmu”, jaki ogłaszany był w starożytnej Grecji podczas olimpiad. Podczas „świętego rozejmu” na dwa miesiące wstrzymywane były wojny - a po jego zakończeniu podejmowane były oczywiście na nowo. Ale ówcześni Grecy byli przekonani, iż olimpijskie zwycięstwo jest aktem religijnym, podczas gdy decyzji współczesnych Umiłowanych Przywódców takiej motywacji przypisać niepodobna. Po prostu każdy odgrywa swoją rolę w wyreżyserowanym przedstawieniu: jedni wkopują piłkę do bramek, inni na czas rozgrywek dostają białej gorączki, a Umiłowani Przywódcy zawieszają spory. Byłoby to może nawet zabawne, gdyby nie to, że w ten sposób pokazują prawdziwą hierarchię wartości. Jeszcze do wczoraj przedmioty politycznych sporów przedstawiane były, jako sprawy życia i śmierci całego narodu - ale okazuje się, że żaden z nich nie ma takiej wagi, jak Euro 2012, które w gruncie rzeczy jest tylko absurdalnym widowiskiem! Dlatego powinniśmy być naszym Umiłowanym Przywódcom wdzięczni - bo chociaż jestem pewien, że ani przez chwilę nie mieli takiej intencji - to przecież pokazali nam ponad wszelką wątpliwość, że owe zaciekłe spory, to tylko aktorskie popisy ludzi próbujących stworzyć wrażenie, że panują nad sytuacją. Podobnie byłemu prezydentowi naszego nieszczęśliwego kraju Lechowi Wałęsie, wyrwało się kiedyś niechcący szczere wyznanie: „oni udawali władzę, my - opozycję”. SM

Komisja Europejska wciąga Polskę w wir kryzysu Artykuł w Financial Times opisuje nowe regulacje przygotowane przez Komisję Europejską, na mocy których posiadacze obligacji banków będą ponosili koszty bankructwa banku co najmniej na równi z podatnikami. To jest dobre rozwiązanie, chociaż utrudni bankom pozyskiwanie funduszy, ale o to chodzi, żeby banki przestały rosnąć w relacji do wielkości gospodarki. Natomiast druga propozycja, czyli stworzenie ogólno-unijnego systemu gwarancyjnego może oznaczać, że z czasem polski podatnik będzie płacił za błędne decyzje bankierów we Francji lub Hiszpanii. My mamy dobrze zarządzane banki i nadzór finansowy o wiele bardziej kompetentny niż w krajach Europy Zachodniej, i nie powinniśmy się zgodzić na te zmiany. W mojej ocenie kryzys finansowy może potrwać nawet dekadę, co jakiś czas będą padały różne banki, nie płaci za to ten kraj, który dopuścił do tych wypaczeń. Jak kryzys się skończy, sytuacja wróci do normy i Polacy będą szefowali nadzorowi finansowemu w Unii Europejskiej, wtedy możemy wprowadzać takie zmiany. Ale teraz, tuż przed kryzysem, forsowanie takich zmian oznacza wzrost po popularności partii komunistyczno-faszystowskich i ryzyko rozpadu całej Unii Europejskiej, nie tylko strefy euro. Od dwóch lat ostrzegam publicznie, że Komisja Europejska i liderzy UE popełniają błąd za błędem i prowadzą Unię Europejską w otchłań kryzysu. Jeżeli teraz zaczną forsować wspólną odpowiedzialność podatników unijnych za błędy bankierów w danym kraju, to skończy się trzęsieniem ziemi na scenie politycznej Europy i będzie to koniec Unii Europejskiej, jaką znamy. Polska powinna przeciwstawić się z całą mocą tym planom. Jak można najpierw poprzez bilionowe LTRO uzależnić banki hiszpańskie od śmieciowych obligacji rządu Hiszpanii, a potem żądać, żeby Polak zrzucał się na odszkodowanie dla Hiszpanów jak ich banki będą padać. Podsumowując, tak dla planów podrożenia finansowania dla banków strefy euro, niech przestaną rosnąć, nie dla pomysłów żeby polski podatnik płacił za błędy francuskich lub hiszpańskich bankierów oraz unijnych komisarzy. Przez 50 lat płaciliśmy za błędy komisarzy ze wschodu, teraz szykuje się to samo, tylko komisarze zamiast brudu za paznokciami i nahajek mają białe rękawiczki i paragrafy, i zamiast wódy ciągną drogie Merloty i Szardony. Mer(llan)de!!! Rybiński

Literatura anty-socjalistyczna Wbrew temu, co sądzi młodzież chowana na "etosie SOLIDARNOŚCI" w PRLu można było dość swobodnie głosić poglądy anty-socjalistyczne - pod warunkiem, że nie powiedziało się, że są to poglądy anty-socjalistyczne. Prawie cała ówczesna twórczość śp.Stanisława Lema, wielu innych pisarzy - czy choćby wydawanie śp. Cyryla N. Parkinsona, (który nie używał żadnych terminów politycznych!) jest tego dowodem. Albo weźmy taki wierszyk śp.Ludwika Jerzego Kerna:

EPOKOWE POMYSŁY

Sporo śmiecia i brudu niesie z sobą nurt Wisły, kupa ludzi ma w Polsce epokowe pomysły.

Coraz to się: ktoś zjawia w epokowym wymiarze: byle dać mu pieniądze, to on zaraz pokaże.

Byle dać mu pieniądze, to on popchnie i ruszy, lecz czy może to zrobić bez rządowych funduszy?

Co do tego panuje przekonanie niezłomne, że w tym względzie niezbędne są pieniądze kazionne.

Ja - mam pomysł genialny, proszę: drogich współbraci, a kochana Ojczyzna ryzykuje i płaci.

Ja - chcę: teatr założyć epokowy, jak sądzę, a kochana Ojczyzna da mi na to pieniądze.

Ja - uchylę: przed wami nieba, moi złociści, a kochana Ojczyzna rachuneczek uiści.

Ja - rozsieję łaskawie moich myśli zalążki, a kochana Ojczyzna przyszykuje pieniążki.

Ja - mam planik, co powstał w mojej głowie dziś w nocy, a kochana Ojczyzna nie odmówi pomocy.

Ja - się z wami, kochani, genialnością podzielę, a kochana Ojczyzna ciaćki da na te cele.

Ja - mam pomysł, co właśnie przed chwileczką zaświtał, a kochana Ojczyzna niech da jeno kapitał.

Ja - wiem dobrze, jak można uszczęśliwić dziś masy, niech kochana Ojczyzna kwit da tylko do kasy.

Jam jest gotów uczynić z wsiech królowe i króli, niech kochana Ojczyzna tylko forsę wybuli.

Kupa ludzi ma w Polsce epokowe pomysły, sporo śmiecia i brudu niesie z sobą nurt Wisły. 

Przecież istotą programu Nowej Prawicy jest właśnie uniemożliwienie urzędnikom i politykom wydawania pieniędzy publicznych. Kern pisał o PRL - my teraz podkreślamy marnotrawstwo UE. Jednak istota etatyzmu jest zawsze ta sama. "Etatyzm" jest pojęciem w zasadzie szerszym, niż socjalizm. Socjalizm bez etatyzmu - wbrew anarchosyndykalistom - istnieć nie może. Teoretycznie mógłby istnieć etatyzm bez socjalizmu - jednak takie zwierzę jest rzadko spotykane. Politycy chcą wydawać pieniądze publiczne - by pokazać, że coś robią. Urzędnicy chcą wydawać pieniądze publiczne - i z tego powodu, i dlatego, by brać łapówki i czuć się ważnymi. Dziennikarze nieustannie podpowiadają, gdzie te pieniądze można by - ba: koniecznie trzeba - wydać. A głupi ludzie WIDZĄ potrzebę i wierzą, że te pieniądze by pomogły - a NIE WIDZĄ, że te pieniądze są zabierane skądś, gdzie pomogłyby jeszcze bardziej. Teoria Krótkiej Kołdry. I tak się to kręci w socjal-d***kracji... JKM

28 maja 2012

Chór grecki udaje, że idzie - a stoi, ale w socjalizmie biurokratycznym, w którym mamy nieprzejemność żyć nie stoimy. Idziemy w imię postępu do przodu, to znaczy i przód chóru idzie do przodu - i tył chóru do przodu. A chór jest olbrzymi i śpiewa donośnie... Nawet ci, co w nim nie śpiewają - też idą w imię postępu do przodu razem z tyłem. Ten cały chór nie udaje, że stoi. On idzie, a my razem z nim. W odwrotnym kierunku niż rozsądek podpowiada.. Śpiewanie w chórze jest dla wielu ludzi łatwe.. W kupie łatwiej, kolektywniej, bezodpowiedzialnościowo.. I nawet jak się fałszuje- nikt nie zwróci na to uwagi.. Łatwo się z fałszem ukryć. Jak to w tłumie? W tłumnym chórze można więcej.. Właśnie rusza czwarty raz w Polsce, europejski program „ Owoce w szkole”. Komisarzom chodzi o to, żeby dzieci jadały więcej owoców i warzyw, niż do tej pory, bo –zdaniem ”ekspertów” żywnościowych Unii Europejskiej dzieci europejskie jedzą za dużo słodyczy, chipsów i piją oranżady niż powinny. A ile powinny? Na ten temat mają zadnie ”eksperci”. Od tego są” ekspertami”, bo ekspertami nie są rodzice dzieci.. Biurokratyczny „ekspert” ma więcej do powiedzenia, co mają jadać dzieci rodziców- niż sami rodzice.. Trwa systematyczny proces odbierania dzieci rodzicom.. Masy urzędnicze organizują, nagabują, nansiadają ustalają i oceniają- organizowane przez siebie kosztowne programy europejskie. Bardzo dobrze sami żyją z tych programów, bo strumienie pieniędzy płyną od państw będących częścią wielkiego państwa o nazwie Unia Europejska, tam są liczone i dzielone, a potem przekazywane na dół z powrotem do tych państw, ale pomniejszone o wartość kosztów poniesionych w związku z radami „ ekspertów”, posiedzeniami, analizami, papierami i tego typu wynalazkami socjalizmu. Taki to model” gospodarczy” jest budowany w Europie od lat, gdzie biurokracja europejska wymyśla różnego rodzaju kosztowne programy, którymi karmi głównie biurokrację, a przy okazj i- albo głównie - realizuje cele polityczne. Nadzór nad wszystkim, co się rusza w Unii Europejskiej, no i zmiana świadomości ”obywateli” Unii Europejskiej.. Program” Owoce w szkole” ma za zadanie zmienić” nawyki żywieniowe” dzieci w szkołach.. I za to Unia płaci z pieniędzy wcześniej wpłaconych przez „ kraj członkowski” w postaci składki.. Suma wpłacona- jak zawsze- pomniejszona jest o marnotrawstwo biurokratyczne.. Bo w końcu każdy biurokrata musi pieniądze wziąć.. Tuczy się głównie europejska i rodzima biurokracja, która przyjemnie spędza czas na nansiadówkach, pseudodyskusjach, marnotrawnych analizach tego, co wytworzyła biurokracja centralna, naszego nowego państwa- Unii Europejskiej. I dobrze się bawi w korytarzach brukselskiego dobrobytu i zatrzymując się w hotelach wysokiej klasy, na rachunek podatników zupełnie niczego nie świadomych.. Socjalistyczna Unia promuje owoce i warzywa, opłacając program „Owoce w szkole”, a nie promuje na przykład „Schabowych z kapustą w szkole”, czy „Wątróbki cielęcej z cebulką”..- też w szkole. Bo jeszcze są przedszkola i żłobki, których - jak twierdzi lewica odbierająca dzieci rodzicom- jest” za mało”. Będzie więcej, bo żłobki i przedszkola mają cel polityczny i europejski.. Odebrać ostatecznie dzieci rodzicom. Tak jak w starożytnej Sparcie i wychowywać je na swoją własną modłę.. W określonej świadomości i na garnuszku państwa, w ścisłej zależności od niego.. A przy tym wszystkich zadłużyć, tak jak Greków, z których każdy jest zadłużony na dwa lata pracy bez wynagrodzenia.. Tak ktoś wyliczył! Chór grecki udaje, że idzie- a stoi, a nawet się cofa.. Rozdawacze owoców i warzyw w ramach programu europejskiego” Owoce w szkole” chwalą się, że poprzez ostatnich trzy lata rozdali dzieciom 100 milionów porcji (!!!!). Bo nie może być tak, że każda szkoła organizuje owoce dla dzieci oraz warzywa samodzielnie, bez rozdzielnika centralnego- i to z Brukseli.. Szkoda, że warzywa i owce nie są rozdzielane w ONZ, byłoby sprawniej, no i nasi przedstawiciele jeździliby na konsultacje w sprawie diety owocowo- warzywnej dla polskich dzieci- do Stanów Zjednoczonych.. Bo do Brukseli pojechali przedstawiciele Biura Wspierania Konsumpcji Agencji Rynku Rolnego, przedstawiciel Instytutu Żywności i Żywienia oraz przedstawiciel Departamentu Rynków Rolnych Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi.. Czy nie za mało tych przedstawicieli pojechało do Brukseli w sprawie analizy realizacji programu „Owoce w szkole”? Stanowczo za mało.. Powinien pojechać każdy z każdego istniejącego departamentu, który jest w wymienionych przez mnie instytucjach.. A departamentów tam jest sporo.. Jak to w kraju kwitnącej wiśni biurokracji.. Bo, po co mają opowiadać jeden drugiemu, o czym tam dyskutowano w Brukseli? Niech każdy przedstawiciel departamentu przekona się sam.. Ile jabłka, gruszki i marchewki jest w każdej porcji, ile być powinno, a może coś zmienić? NA przykład więcej śliwki.. Ale z usuniętą pestka, żeby było bezpieczniej dla dzieci. Bo wszystkie dzieci” nasze są”.. Jak to w komunie. Tym bardziej, ze w Unii Europejskiej marchewka nie jest warzywem, lecz owocem.. Na razie jabłka i gruszki są owocami, ale kto wie.. Może będą rybami- tak jak ślimaki. A ryby – ślimakami. Dwóch związanych facetów stosunkiem płci jest małżeństwem, tak jak dwie panie o tej samej skłonności płciowej do siebie- są małżeństwem... To, dlaczego rybak nie ma być zakwalifikowany, jako mleczarz, pardon - jako sadownik? Ślimaki i ryby przecież mogą rosnąć na drzewach owocowych.. A drzewa owocowe mogą przecież być z gumy.. Tak jak swojego czasu w Grecji, gdzie tamtejsi właściciele drzewek oliwnych uprawianych poprzez oparcie o dotacje europejskie, zamienili prawdziwe drzewka rodzące oliwki, na drzewka gumowe. Co prawda oliwek nie rodziły, ale pomagały wyciągnąć dotacje z budżetu Unii Europejskiej.. Przecież nie chodziło o oliwk i- chodziło o pieniądze na bazie gumowych oliwek.. Mogłyby być oliwki równie dobrze z brązu, choć epokę brązu mamy szczęśliwie za sobą.. Bynajmniej nie powodu zniknięcia brązu.. Kontrole z samolotów i zdjęcia satelitarne niczego złego nie wykazały.. Drzewka oliwne były- były. Tyle, że z gumy.. No i co z tego, że z gumy? Prezerwatywa też jest z gumy i nie rośnie na drzewku oliwkowym.. Ale będzie symbolem EURO 2012.. Nie wiem czy do każdego biletu organizatorzy dołączą jedną prezerwatywę? Prowokują, żeby zamiast oglądać mecze, oddawać się rozpuście.. Już merdia reklamują przyjazd młodych prostytutek z Europy, głównie Wschodniej.. Firmy farmaceutyczne zarobią- budżet EURO 2012 zapłaci.. Czyli zapłacimy my! No właśnie.. Dlaczego do ”piramidy zdrowia” w ramach programu europejskiego „Owoce w szkole” nie dołączono oliwek? I innych owoców południowych w ramach mieszania kultur żywienia..? Rozumiem… Mogłoby się zdarzyć, że dzieciaki dostaną oliwki gumowe.. Byłby wtedy zagrożony program powszechnego leczenia zębów. A przecież państwo stawia na zdrowie.. Zdrowe zęby – zdrowy duch.. No i ciało.. A jak „społeczeństwo obywatelskie” nie wykaże się posłuszeństwem, to policja z urzędnikami zrobi nagonkę na naród.. Tak to wszystko wygląda, jak biurokracja organizuje nam życie.. Wcale nie w ramach EURO 2012. Tak, na co dzień!. WJR

Mimowolna dekonspiracja W kreowaniu rzeczywistości podstawionej, która we współczesnym świecie w coraz większym stopniu zastępuje rzeczywistość autentyczną, ogromną rolę odgrywa przemysł rozrywkowy. Jest on jednym z trzech elementów piekielnej triady, służącej odmóżdżaniu człowieka współczesnego, będącego zaawansowaną przeróbką homosapiens, czyli człowieka rozumnego, na homoludens, czyli człowieka rozbawionego. Dwa pozostałe elementy, to specjalnie zaprogramowana edukacja oraz media głównego nurtu. Specjalnie zaprogramowana edukacja polega z jednej strony na tresurze, której elementem jest np. tzw. „klucz” w programie nauczania języka polskiego, a z drugiej - na tumanieniu młodych umysłów fałszywą wiedzą. Biolog, prof. Władysław Goldfinger-Kunicki wyjaśniał, że dlatego w Sierpniu 1980 roku studenci nie odegrali żadnej roli, bo w odróżnieniu od młodych robotników, byli grupą najdłużej pozostającą pod wpływem systemu edukacyjnego. Dzisiaj sytuacja pod tym względem nie uległa żadnej poprawie, ponieważ jedne tematy tabu zostały zastąpione innymi - nie tylko głupszymi, ale w dodatku - w znacznie większej ilości. Tak edukowany człowiek nie powinien zbyt często stykać się z autentyczną rzeczywistością, bo takie kontakty wprowadzałyby go w potężny dysonans poznawczy i frustrację - toteż zarówno media głównego nurtu, jak i przemysł rozrywkowy, podsuwają mu miraże rzeczywistości podstawionej, zsynchronizowanej z edukacją. Niby każdemu powinno to wystarczać, ale ludzie, jeśli nawet niczego nie podejrzewają, sterroryzowani i onieśmieleni przez szubrawców uważających dociekliwych za chorych psychicznie, to przecież pragną autentyczności. Widać to - co prawda w postaci patologicznej, niemniej jednak - w eksploatowaniu śmierci, seksu i choroby - ostatnich przejawów rzeczywistości, które wydają się autentyczne. W miarę wypłukiwania suwerenności ze współczesnych państw, zwłaszcza poprzyłączanych do Unii Europejskiej, również polityka w coraz to większym stopniu staje się elementem przemysłu rozrywkowego. Politycy mający coraz mniejszy wpływ na kreowanie rzeczywistości autentycznej, która pozostaje w gestii reżyserów demokratycznego widowiska, koncentrują się na odgrywaniu przypisanych im ról, a swoją grę oceniają i ewentualnie korygują według natężenia oklasków, zwanych uczenie badaniami opinii publicznej. I oto właśnie mamy okazję przekonać się o tym ponad wszelką wątpliwość i na własne oczy, kiedy to z powodu zbliżających się mistrzostw Europy w zawodach polegających na wkopywaniu wypełnionego powietrzem i obszytego skórą pęcherza do drewnianych bramek, nasi Umiłowani Przywódcy proklamowali coś na kształt „świętego rozejmu”, jaki ogłaszany był w starożytnej Grecji podczas olimpiad. Podczas „świętego rozejmu” na dwa miesiące wstrzymywane były wojny - a po jego zakończeniu podejmowane były oczywiście na nowo. Ale ówcześni Grecy byli przekonani, iż olimpijskie zwycięstwo jest aktem religijnym, podczas gdy decyzji współczesnych Umiłowanych Przywódców takiej motywacji przypisać niepodobna. Po prostu każdy odgrywa swoją rolę w wyreżyserowanym przedstawieniu: jedni wkopują piłkę do bramek, inni na czas rozgrywek dostają białej gorączki, a Umiłowani Przywódcy zawieszają spory. Byłoby to może nawet zabawne, gdyby nie to, że w ten sposób pokazują prawdziwą hierarchię wartości. Jeszcze do wczoraj przedmioty politycznych sporów przedstawiane były, jako sprawy życia i śmierci całego narodu - ale okazuje się, że żaden z nich nie ma takiej wagi, jak Euro 2012, które w gruncie rzeczy jest tylko absurdalnym widowiskiem! Dlatego powinniśmy być naszym Umiłowanym Przywódcom wdzięczni - bo chociaż jestem pewien, że ani przez chwilę nie mieli takiej intencji - to przecież pokazali nam ponad wszelką wątpliwość, że owe zaciekłe spory, to tylko aktorskie popisy ludzi próbujących stworzyć wrażenie, że panują nad sytuacją. Podobnie byłemu prezydentowi naszego nieszczęśliwego kraju Lechowi Wałęsie, wyrwało się kiedyś niechcący szczere wyznanie: „oni udawali władzę, my - opozycję”. SM

Kabaretowy sukces w Chicago Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Tak najkrócej można by podsumować niedawny szczyt NATO w Chicago, na którym definitywnie potwierdzono zakończenie „operacji bojowej” Sojuszu w Afganistanie w roku 2014. To bardzo ciekawe, bo dotychczas słyszeliśmy, że w Afganistanie nie ma żadnej „operacji bojowej”, tylko „misja stabilizacyjna”, ewentualnie - „operacja pokojowa”. Tymczasem - patrzcie Państwo! - okazało się, że to nie „operacja pokojowa” tylko „bojowa!” Ładny interes! To takie słowa są? Ale mówi się - trudno. Jak tam było, tak tam było - cokolwiek to było, zostanie zakończone w roku 2014. To znaczy - „operacja bojowa” - bo dyskretna opieka Sojuszu nad Afganistanem zakończona nie zostanie - co to, to nie. To znaczy - nie tyle może nad Afganistanem, bo - powiedzmy sobie szczerze - Sojusz całym Afganistanem nie jest w stanie się zaopiekować nawet i dzisiaj, więc cóż dopiero po roku 2014, kiedy to zostaną stamtąd wycofane wszystkie dzielne wojska - wśród nich również nasi askarisowie. Dlatego też NATO zamierza zaopiekować się tylko samymi afgańskimi demokratami, którzy najwidoczniej niczego za darmo nie zrobią, a najwyraźniej - również byle, czego nie zjedzą. Można taki wniosek wyciągnąć z wysokości łapówki, jaką na szczycie w Chicago zatwierdzono na otarcie łez afgańskich demokratów. Cztery miliardy dolarów to jak na Afganistan - całkiem sporo - chociaż, ma się rozumieć, NATO takiej sumy nie przekaże za jednym zamachem. Nie, dlatego, by afgańscy demokraci nie byli tego warci - co to, to nie - ale dlatego, ze istnieje poważne ryzyko, że afgańscy demokraci forsę by wzięli - a jakże - ale tego samego dnia przestaliby interesować się demokracją. Do tego jednakowoż dopuścić nie można, bo gdyby tak tamtejsi demokraci zlali się z tamtejszymi talibami, a co gorsza - podzieliliby się z nimi NATO-wskim szmalem, to byłby obciach nie do zniesienia! Okazałoby się, bowiem, że sławna „operacja pokojowa” zakończyła się zapłaceniem haraczu farbowanym lisom, którzy dla miłego grosza tylko udawali demokratów, a byli podszyci złowrogimi talibami. Rozłożenie łapówki na raty pozwala rozmyć cały ten proces na lata, podczas których opinia światowa zapomni, o co tak naprawdę w tym całym Afganistanie chodziło, dzięki czemu teraz można będzie bez specjalnego ryzyka otrąbić zwycięstwo demokracji. A że demokracja bez korupcji obyć się nie może, to przecież wszyscy wiedzą, a gdyby nawet ktoś nie wiedział, to może się dowiedzieć na podstawie uchwały Parlamentu Europejskiego, który - wyrażając święte oburzenie udrękami, jakich z wyroku niezawisłego sądu ukraińskiego doznaje Julia Tymoszenko - sformułował jednocześnie zasadę, która chyba na trwałe wejdzie do tzw. standardów demokracji - że mianowicie polityków można pociągać tylko do odpowiedzialności politycznej - ale nie karnej. Znaczy - jak który jeden z drugim bęcwał wpędzi cały kraj w długi, zastawiając na całe dziesięciolecia przyszły dorobek nieświadomych niczego obywateli, to można go będzie, co najwyżej przesunąć na inne odpowiedzialne stanowisko - żeby mógł spokojnie doczekać emerytury. Tymczasem, jeśli zwykły obywatel pomyli się choćby o złotówkę w zeznaniu podatkowym, komornik zlicytuje go bez litości, a jak pomyli się o dwa złote, to, kto wie - może niezawisły sąd wsadzi go nawet do turmy? Warto by sprawdzić, którzy łajdacy pochodzący z naszego nieszczęśliwego kraju głosowali za tą uchwałą - żeby cnota nie pozostała bez odpowiedniej nagrody. Na razie wróćmy jednak na szczyt chicagowski, który po początkowym niezdecydowaniu został również i przez naszych Umiłowanych Przywódców uznany za sukces. Okazało się, bowiem, że NATO nadal uznaje artykuł 5 traktatu waszyngtońskiego za obowiązujący. Bardzo się z tego, ma się rozumieć, cieszymy, chociaż nie da się ukryć, że uchwalone na poprzednim szczycie NATO w Lizbonie strategiczne partnerstwo Sojuszu z Rosją pozostaje, a ściślej biorąc - może pozostawać z nim w pewnej kolizji. To tak, jak z klasztorami - męskim i żeńskim, które stoją naprzeciwko siebie po obydwu stronach ulicy. Nie ma w tym nic złego - ale może być. Jakże, bowiem pogodzić strategiczne partnerstwo z Rosją, która nie tylko nie życzy sobie żadnej tarczy antyrakietowej w Europie, ale nawet się odgraża, że w przypadku rozpoczęcia jej instalowania nie tylko zainstaluje rakiety Iskander w Okręgu Królewieckim, ale nawet je odpali? Okazuje się, że pogodzić można wszystko - a to dzięki zasadzie wymyślonej jeszcze w głębokiej starożytności: cunctando rem restituere, co się wykłada, żeby sytuację ratować, a ściślej - klajstrować odwlekaniem. Toteż prezydent Obama, który po cichu obiecał prezydentowi Miedwiediewowi, że po wygranych w listopadzie br. wyborach będzie „jeszcze bardziej elastyczny” („jeszcze bardziej!” - czy to w ogóle możliwe?) zaplanował rozpoczęcie instalowania elementów tarczy w Polsce dopiero po roku 2018. Mówiąc inaczej - obiecał tym samym Władimiru Władimirowiczu Putinu, że póki będzie urzędował w Białym Domu, żadnej „tarczy” w Polsce nie będzie. Czegóż Władimir Władimirowicz mógłby chcieć więcej - skoro w ten pośredni sposób prezydent Obama potwierdził, iż zgadza się na przydzielenie naszemu nieszczęśliwemu krajowi statusu „bliskiej zagranicy” - atoli spodziewa się, że Rosja będzie unikać niepotrzebnej ostentacji? Nawet gdyby miał u siebie na Łubiance oryginał aktu urodzenia amerykańskiego prezydenta, chyba nie mógłby spodziewać się niczego więcej. W tej sytuacji nie ma innej rady, jak tylko otrąbić sukces, zwłaszcza, że o przynależności naszego nieszczęśliwego kraju do wielkiej familii wolnych i demokratycznych narodów zaświadczy dodatkowo 20 milionów dolarów rocznie - bo taki właśnie wyznaczono nam udział w łapówce, przy pomocy, której NATO ma nadzieję utrzymywać afgańskich demokratów w wierności dla demokracji. Skoro w Chicago powiało pokojem, to te dmuchy natychmiast przełożyły się na sytuację wewnętrzną w naszym nieszczęśliwym kraju. Oto na czas Euro 2012 wszystkie ugrupowania parlamentarne zapowiedziały coś na kształt tregua Dei, to znaczy - że wygaszają wszelkie spory i przekomarzania, oddając się całkowicie kibicowaniu piłkarzom. Od razu widać, że ta cała scena polityczna, to tylko jedna z gałęzi przemysłu rozrywkowego, toteż nic dziwnego, że i reakcja naszych Umiłowanych przywódców na szczyt NATO w Chicago jest tylko mniej finezyjną w formie powtórką formuły niezapomnianego artysty kabaretowego Ludwika Sempolińskiego - bo to on właśnie wprowadził do kabaretowego repertuaru zasadę, że jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. SM

Bez euro też można żyć – rozmowa z Waldemarem PAWLAKIEM, prezesem PSL.

Poniższy tekst rzucam na pastwę gajówkowiczów – admin.

Jedni ustawę emerytalną zachwalają. Inni nie szczędzą jej słów krytyki. A gdzie pan się sytuuje w swoich ocenach? - Musimy wyprzedzać zagrożenia, wynikające z możliwości potencjalnego obniżenia ratingu Polski przez zagraniczny kapitał i związane z tym straty. A z drugiej strony trzeba wykorzystać szanse – utrzymanie wysokiego statusu Polski na międzynarodowych rynkach finansowych. W rezultacie pozwoli to na tańsze finansowanie polskiego długu publicznego i tworzenie lepszych warunków do życia dla polskich rodzin. To był jeden z najważniejszych powodów przyjęcia tej reformy.

Co do tej reformy wniosło PSL? - Pozytywnie wpłynęliśmy na bieg wydarzeń. Nadaliśmy tej reformie zdecydowanie bardziej społeczny charakter. Dzięki nam nie ma przymusu pracy do 67 roku życia. Uzyskaliśmy rozwiązania prorodzinne i okresy przejściowe.

Potencjalne, najistotniejsze korzyści dla polskiego społeczeństwa uzyskane dzięki pańskiemu Stronnictwu, to…. - Wywalczyliśmy m. n. Możliwość wcześniejszego przejścia na emeryturę przez kobiety i mężczyzn. Do tego doszło jeszcze wsparcie dla matek zarówno na wsi jak i w mieście, które nie miały takiej pomocy. Uchroniliśmy także rolników przed pogorszeniem sytuacji w najbliższych latach.

Przed przegłosowaniem ustawy, podczas sejmowych wystąpień, opozycja bezpardonowo atakowała za nią PSL. - Politycy, którzy najgłośniej krytykują często nie chcą widzieć swojej winy, czy zaniedbań, tj. przyjęcia błędnych reform emerytalnych w 1998 r. przez AWS, w tym drenażu pieniędzy emerytów do OFE.

A co z poprawkami do ustawy stwarzającej równe szanse dla rolników, żeby mogli łączyć staż ubezpieczeniowy w KRUS jak i w pracy poza rolnictwem? - To zadziwiające i oburzające, ale posłowie PiS, którzy mają się za takich obrońców wsi, wstrzymali się w tej sprawie od głosu Tym samym skazali rolników na to, żeby musieli dłużej pracować i nie mogli wykorzystać wcześniejszego przejścia na emeryturę.

Czy negocjacje PSL z PO w sprawie kształtu ustawy emerytalnej faktycznie toczyły się na serio, czy też z góry ustaliliście, kto będzie dobrym, a kto złym policjantem? - Rozmawialiśmy twardo i spieraliśmy się naprawdę. Był taki moment w tych negocjacjach, że spakowałem już swoje osobiste rzeczy w ministerstwie. Wydawało się, iż nie ma szans na porozumienie. Jednak ostatecznie zwyciężył zdrowy rozsądek. Osiągnęliśmy kompromis dobry dla ludzi.

W negocjacjach nie pomagała PSL, a usztywniała PO postawa Janusza Palikota, który deklarował poparcie dla podniesienia wieku emerytalnego do 67. Lat. - Gdyby PSL nie udzieliło poparcia dla rządowego projektu, doszłoby pewnie do zmiany sytuacji w parlamencie. Projekt zostałby i tak przeforsowany głosami Janusza Palikota, który jednak nie przykładał takiej wagi do kwestii społecznych, jak PSL. Ostatecznie w koalicji zwyciężył dialog i merytoryczne argumenty.

Czy zaproponowane w ustawie rozwiązania mogą jeszcze ulec zmianie, czy też nie ma na to szans? - Uważam, że rozwiązania trzeba udoskonalać. One muszą służyć polskiemu społeczeństwu. Niezbędna jest, więc równowaga pomiędzy wyzwaniami cywilizacyjnymi i demograficznymi a mechanizmami finansowymi. Dlatego, co cztery lata będzie odbywał się przegląd tego systemu i możliwość korekty. Myślę, że jeżeli poprawi się demografia, a gospodarka będzie mocna stworzy to szanse na obniżenie wieku emerytalnego.

Ta kadencja jest trudniejsza i większe są różnice między PSL i PO. Czy koalicjanci będą ze sobą przez pełne cztery lata, czy może PO spróbuje jak jej będzie w koalicji z Palikotem lub z SLD? - Warto w życiu, i w koalicji swoje działania opierać na rzetelnych zasadach, wspólnie szukać dobrych rozwiązań i mądrych kompromisów. Wtedy wszystko jest możliwe, nawet to, co wydaje się bardzo trudne do zrealizowania. Ważne, żeby w działaniach rządu były widoczne te efekty, które odpowiadają na współczesne oczekiwania polskiego społeczeństwa i wyzwania cywilizacyjne. Trudno wszystko z góry zakładać. W 2007 roku, nikt nie był w stanie przewidzieć kryzysu finansowego, powodzi czy katastrofy smoleńskiej.

Pański resort podejmuje wiele starań, żeby utrzymać dobry klimat gospodarczy, wspierać działania eksportowe i dbać o tworzenie warunków do rozwoju gospodarczego… - Mniej obowiązków informacyjnych dla przedsiębiorców oraz poprawa warunków wykonywania działalności gospodarczej to najważniejsze ułatwienia dla firm, które weszły w życie 1 stycznia 2012 r. Od nowego roku łatwiej jest prowadzić firmę. Rozwiązania zawarte w II ustawie e regulacyjna pomogą zmniejszyć wydatki obywateli i firm aż o 3 mld zł rocznie. Istotna jest ustawa o ograniczaniu barier administracyjnych dla obywateli i przedsiębiorców. Wprowadziliśmy kulturę oświadczeń zamiast dotychczasowego obowiązku składania zaświadczeń, czy możliwość przedstawiania kopii dokumentów. Zmniejszyliśmy również liczbę zbędnych licencji i koncesji. Zniesienie wielu niepotrzebnych obowiązków informacyjnych będzie miało wpływ na poprawę warunków prowadzenia działalności gospodarczej w naszym kraju. Jest także trzecia ustawa e regulacyjna, zawierająca ułatwienia dotyczące pozwoleń na budowę, podatku VAT, rynku pracy oraz zamówień publicznych. To są konkrety.

Z gospodarką powinno być dobrze. Tym bardziej, że Polska kolejny raz została uznana liderem wzrostu gospodarczego w Unii Europejskiej. - Rzeczywiście, Komisja Europejska w najnowszym raporcie podniosła prognozę wzrostu gospodarczego dla Polski do poziomu 2,7 proc. A w jej ocenie podstawowym czynnikiem wpływającym na wzrost gospodarczy Polski w 2012 r. będzie postępująca konsolidacja fiskalna oraz pogorszenie popytu globalnego. Mnie jednak martwi decyzja Rady Polityki Pieniężnej, która podniosła stopy procentowe.

„Wbili nóż w plecy” – dokładnie tak pan podsumował decyzję RPP. - Niestety RPP wbiła nóż w plecy procesom rozwojowym w Polsce. Zupełnie bez potrzeby nadgorliwie podniosła stopy procentowe, a tym samym podwyższyła cenę pieniądza. Możliwe, że pojawi się druga fala kryzysu. W tej sytuacji podnoszenie stóp procentowych jest bardzo dramatyczną pomyłką. Nie dość, że świat ogarnia spowolnienie gospodarcze, to RPP jeszcze zaciągnęła hamulec w naszym kraju.

Przywódcy europejscy zastanawiają się jak uniknąć powtórki z kryzysu greckiego. Ten kryzys może też niestety uderzyć w Polskę. Mam pan receptę na rozwój Unii Europejskiej? - W moim przekonaniu możemy zapewnić Europie zrównoważony i konkurencyjny rozwój gospodarczy kierując się 5 zasadami: subsydiarności, transparentności, efektywności, lepszych regulacji i nowego Euro. Europa w drodze do poprawy konkurencyjnej pozycji na świecie powinna tworzyć lepsze regulacje gospodarcze i kierować się zasadą subsydiarności. Musimy brać pod uwagę wszystkie konsekwencje wynikające z tworzenia prawa oraz szczególną sytuację gospodarczą każdego państwa członkowskiego. Niezbędne jest też zmniejszenie obciążeń informacyjnych dla biznesu i większe zaufanie do przedsiębiorców. Warto się poważnie zastanowić, czy nie stworzyć koncepcji nowego euro, które będzie walutą rozliczeniową, opartą o koszyk walut narodowych.

Zainteresowanie wywołała Pańska koncepcja powrotu do walut narodowych gdyby strefa euro miała się rozpaść. Zaproponował Pan powrót do walut krajowych, przy jednoczesnym wykorzystaniu euro, jako waluty rozliczeniowej. - To propozycja na sytuację, gdyby okazało się, że sama strefa euro nie jest już w stanie się utrzymać. Wówczas można tego typu koncepcję wykorzystać – z jednej strony idąc do przodu i obejmując wszystkie 27 krajów taką wspólną walutą rozliczeniową (bazującą na koszyku walut narodowych), a z drugiej strony – przywracając waluty narodowe. W walce z kryzysem dobre pomysły są na wagę złota.

Jakby pan odpowiedział tym, którzy wieszczą: koniec euro – to koniec Europy? - Europy nie można redukować tylko do waluty. Europa to wspólne dziedzictwo chrześcijańskie, to kultura, to gospodarka, to właśnie różnorodność, ale różnorodność połączona wspólnymi wartościami. W wymiarze gospodarczym mówimy tu o czterech swobodach: przepływu ludzi, przepływu towarów, przepływu usług i przepływu kapitału. To tworzy tę europejską przestrzeń i na tej przestrzeni podejmuje się różne dodatkowe działania wspierające, takie jak wspólna waluta. Wspólna Europa była przed euro i może być po euro.

W debacie sejmowej dotyczącej przyszłości Unii Europejskiej przekonywał Pan, iż zasada pomocniczości jest dobrym kluczem do pogodzenia suwerenności, globalności i europejskości… - Ważne jest, abyśmy, mówiąc o zasadzie pomocniczości, o zasadzie subsydiarności, pamiętali o tym, że narody i państwa nie mogą być ograbione ze wszystkich przynależnych im kompetencji, tak samo jak z kolei państwo nie może ograbić lokalnych wspólnot ze wszystkich kompetencji, które przynależą samorządowi. Spójrzmy na Unię, jako przedsięwzięcie wyjątkowe w historii świata, które z bogactwa różnorodności tworzy bogactwo możliwości. Nie zgadzam się z takim patrzeniem zaślepionym na projekt europejski tylko w kategoriach dążenia do jednego państwa i jednej waluty. Związek Radziecki już był. A upadł, gdyż stał się za bardzo scentralizowany, za mocno skręcony, nie uwzględniał różnic kulturowych, nie uwzględniał specyfiki narodów.

A co jest ważne dzisiaj, szczególnie dla Polski, jako państwa członkowskiego Unii Europejskiej? - Istotne, żebyśmy zachowali podmiotowość w kluczowych dla narodu sprawach, zwracali uwagę na ład społeczno-gospodarczy, dbali o to, aby w naszym kraju człowiek człowiekowi był bratem, a nie człowiek człowiekowi wilkiem. Żebyśmy naród rozumieli, jako rodzinę rodzin nastawioną na rozwój każdego. W rodzinie nawet ten, kto jest najsłabszy, też jest przygarnięty i też cieszy się miłością, nikt nie jest odrzucany czy skazany na utylizację. Powinniśmy budować dobry ład, oparty właśnie o rozwój i szacunek, godność każdego człowieka, a nie tylko zysk czy wyzysk. My – PSL, Polskę chcemy widzieć, jako rodzinę rodzin, Polskę, jako państwo wspierające, Polskę, jako państwo tradycyjnie nowoczesne w Europie.

Ciągle pan podkreśla, ze Polskie Stronnictwo Ludowe jest ważnym, aktywnym i potrzebnym ludziom podmiotem życia publicznego w Polsce… - Rzeczywiście, gdyż razem stanowimy siłę zdolną do wprowadzania pozytywnych zmian w kraju i zapewnienia lepszej przyszłości polskiemu społeczeństwu. Tę siłę i wspólnotę tworzy każdy z nas. Szczycimy się naszą historią i tradycją. Naszymi wartościami ludowymi, chrześcijańskimi i narodowymi. Jednak autentyczną wielkość pragniemy budować poprzez służenie ludziom, szacunek dla nich i dzielenie się z ludźmi. Człowiek jest przecież najważniejszy.

W PSL trwa kampania sprawozdawczo-wyborcza, której finałem będzie kongres planowany na jesień. Czego pan oczekuje w tej kampanii? - Przede wszystkim zachęcam naszych działaczy do szerokiej dyskusji o PSL i Polsce. Dyskutujemy o tym, co wspólnie możemy uczynić, aby wzmocnić nasze ugrupowanie i zapewnić rozwój polskiego społeczeństwa. Wybieramy jak najlepsze władze na poziomie gminnym – to fundament naszego działania. Chcemy, żeby połączenie tradycji i nowoczesności rodziło konkrety, dorobek i gwarancje dla ludzi. W XXI wieku ludowiec powinien być postrzegany, jako dobry, kompetentny i nowoczesny gospodarz. Dziękuję za rozmowę

Faszyzacja salonu List tzw. intelektualistów (przepraszam, ale kiedy do intelektualistów zalicza się jurorów telewizyjnych talent-show czy zawodowych propagandystów, nie mogę napisać inaczej) przeciwko działaniom zwolenników telewizji Trwam jest sygnałem, którego nie wolno przeoczyć. Sygnatariusze listu wyrazili gromko oburzenie, iż obywatele ośmielają się wywierać nacisk na „demokratyczną” władzę, żądając zmiany decyzji powołanego przez tę władzę organu administracyjnego. Fakt niegodzenia się, choćby tylko symbolicznego, z urzędowym ukazem, w tym zwłaszcza organizowanie ulicznych manifestacji, grono podpisane pod apelem uważa za zachowanie niedopuszczalne, zagrażające państwu. Jeśli przypomnimy sobie niedawne wypowiedzi Tadeusza Mazowieckiego przestrzegającego przed „rokoszem” oraz Lecha Wałęsy domagającego się „pałowania” opozycyjnych demonstracji, widzimy, że kuriozalny apel nie wisi bynajmniej w próżni. Dlaczego kuriozalny? Bo listy intelektualistów niegdyś były bronią w walce o demokratyczne wolności, a nie przeciwko nim. A przecież prawo do publicznego manifestowania sprzeciwu wobec decyzji rządu i jego organów to jedna z podstawowych wolności obywatelskich. Odmawianie Polakom tego prawa przez ludzi uważających się za nasze elity obnaża nie tylko ich lizusowskie oddanie władzy, ale i ich iście totalniacką mentalność. Dowodzi, że „intelektualiści” rozumieją demokrację tak samo, jak stronnicy Mussoliniego i Hitlera: lud wybrał Wodza i od tego momentu, kto w jakikolwiek sposób Wodzowi się przeciwstawia, ten jest wrogiem ludu ze wszystkimi tego konsekwencjami! Zajadła nienawiść do opozycji i strach przed tym, że „ich” władza mogłaby znowu zostać przez Polaków przegłosowana, najwyraźniej odbiera już elicie III RP resztki rozsądku i przyzwoitości. RAZ

“Faszysta”, “nietolerancyjny fanatyk”, “rasista” – bluzgi, którymi niejeden leming obraził przeciwnika NWO. Skąd się biorą? “Nadszedl juz czas na rozpoczecie bezwzglednego niszczenia wszystkich dotychczasowych odrebnych panstw i królestw, na zniesienie wszystkich religii, ma sie rozumiec, za wyjatkiem talmudycznej, i na ustanowienie na calym swiecie jednego panstwa zydowskiego.” - Z manifestu Wszechswiatowego Zwiazku Zydowskiego, Paryz 1890 r.

“Doskonale wiemy, ze jutrzejsza ‘mlodziez  bez granic’ zrealizuje zapanowawszy nad sprzeciwami pierwszy rzad swiatowy” Mason Louis Pauwels, wydawca ezoterycznego czasopisma “Planete

“Czlowiek przyszlosci bedzie krwi mieszanej. Przyszla rasa euroazjatycko-negroidalna, zblizona do starozytnych Egipcjan, zastapi wielosc narodów wieloscia osobowosci” Richard Coudenhove – Kalergi, autor “Paneuropy”, dziela, w którym zawarto plany stworzenia przyszlego panstwa europejskiego.

“Proklamujemy republike swiatowa, skasowanie granic, istnienie jednego, jedynego prawa: prawa czlowieka, które oglosili nasi chwalebni poprzednicy Wielkiej Rewolucji.” Hiszpanski mason Lozano na swiatowej konferencji masonskiej w Rzymie, 1914 r.

“…nie bedzie wojen miedzy narodami, gdyz nie bedzie narodów.” Mason James Burnham, “Walka o swiat”, 1950

“Pojecie ojczyzny jest przestarzale. Musi byc zastapione przez Ojczyzne swiatowa, rzadzona przez organ w rodzaju Ligi Narodów. Dzisiejsza Liga Narodów sklada sie wylacznie z Braci, czyli masonów, którzy rozumieja, ze nacjonalizm sie przezyl.” Eksplika Kongresu Masonskiego w Belgradzie, 1926 r.

“Przyszla wojna bedzie wojna niewidzialna. Dopiero, gdy dany kraj zauwazy, ze jego plony ulegly zniszczeniu, jego przemysl jest sparalizowany, a jego sily zbrojne sa niezdolne do dzialania, zrozumie nagle, ze bral udzial w wojnie i ze te wojne przegrywa.” Fryderyk Joliot – Curie, czlonek komitetu Pugwash, laureat Stalinowskiej Nagrody Pokoju oraz dzialacz “Ruchu przeciw rasizmowi i antysemityzmowi i na rzecz pokoju”

“Rzad swiatowy, natychmiastowe i drastyczne ograniczenie suwerennosci narodów, miedzynarodowa kontrola wszystkich armii i marynarek wojennych, uniwersalny system pieniezny, swoboda migracji, stopniowe znoszenie wszelkich restrykcji celnych [...] oraz banka swiatowy pod kontrola demokratyczna.”John Foster, czlonek masonskiego Pilgrims Society.

Powyzsze cytaty potwierdzaja logiczna teze, iz do stworzenia swiatowego panstwa i swiatowego rzadu potrzebne jest unicestwienie wszelkich podzialów narodowych, religijnych i rasowych.

W przyszlej Republice Swiatowej nie ma byc miejsca dla istnienia jakiegokolwiek panstwa i milosci do ojczyzny. Cala planeta stanie sie jednym organizmem panstwowym. Wszelkie przeszkody stojace na drodze do zunifikowanego swiata maja zostac usuniete. Obecnie zauwazyc mozna trend przystepowania poszczególnych panstw do wielkich struktur ponadnarodowych takich jak np. OZN, (w którym czlonkostwo ma niemal kazdy kraj), NATO, Unia Europejska, której odpowiedniki powstaja równiez na pozostalych kontynentach. Kraje oddaja coraz wiecej wlasnych kompetencji i suwerennosci poszczególnym tworom, zarzadzanym… no wlasnie? Przez kogo? Grupy ludzi, którzy wybieraja sami siebie. Zaden szary obywatel, zadnego z krajów nie ma wplywu na wybór danego globalistycznego urzednika! Jednak na tym nie koniec. Wtajemniczeni postanowili pójsc o wiele dalej. Od 1989 roku dzialajace w ONZ Biuro Wysokiego Komisarza do Spraw Uchodzców wprowadza w zycie zaplanowana wczesniej migracje Arabów i Slowian do Europy Zachodniej. Byly mason 18 stopnia Murice Caillet w liscie do Martine Aubry (ówczesnej minister zdrowia we Francji) napisal, iz naplyw emigrantów powstrzyma kryzys demograficzny panstw Zachodu. Wszystko staje sie, zatem klarowne.  Wtajemniczeni promuja bezdzietne rodziny, sponsoruja antykoncepcje i aborcje. Opanowane przez nich media lansuja pózne zawieranie malzenstw, zohydzaja macierzynstwo i rodzine, ukazujac je, jako niemodne, zacofane itd. w ich miejsce wstawiajac nieustanna, gnostyczna i egoistyczna pogon za kariera! Starzejace sie spoleczenstwa Zachodu potrzebuja, zatem mlodych osób, które zapracuja na ich utrzymanie. W ten sposób architekci swiata zachecaja do migracji na Zachód czlonków wyniszczonych przez nich gospodarczo narodów Europy Wschodniej i Afryki. Tym samym powstaje swoista, synkretyczna ludnosc. Wielosc ras, jezyków, tradycji, kultur i narodów spowoduje w niedalekiej przyszlosci ujednolicenie Europy na tyle, iz ta bez problemu bedzie mogla stac sie (tym razem juz jawnie) prawdziwym Panstwem Europejskim. Jakiekolwiek odtworzenie danego narodu, takim, jakim byl przed laty stanie sie niemozliwe, gdyz rdzenni jego mieszkancy stanowic bede zaledwie kilka procent ludnosci danego terytorium dawnej ojczyzny. Mieszanina róznorodnosci doprowadzi do synkretyzmu kultur, jezyków, a nawet rasy poprzez promowanie malzenstw wielorasowych. Proces ten przeprowadzony zostanie na kazdym z kontynentów, tak, aby powstal jeden swiatowy naród i jedna swiatowa rasa wysniona przez fanatyczny umysl masona Coudenhova – Kalergi’ego. Widzimy tu istotne podobienstwo do postulatów gloszonych przez guru new age, którzy to uwazaja, ze nastanie swiatowa kontrola dzieki rozwiazaniu lub zniszczeniu indywidualnych panstw i narodów w imie “pokoju”. Chrzescijanstwo bedace fundamentem Europy jest bombardowane przez wszelkiej masci sekty bazujace na ezoteryce new age. Wszelkie sprzeciwy promowania new age nazywa sie “nietolerancja” i “fanatyzmem”. Wszak ideologia new age glosi, ze wszystkie religie, sekty itd. sa dobre. Wszystkie? Czy satanizm tez jest dobry i ma prawo do tolerancji? Wedlug new age tak! Kazdemu, kto sprzeciwia sie tym procesom przykleja sie obrzydliwa etykietke “rasisty”, “faszysty” i “szowinisty”. Obarczanie nacjonalizmu o nazizm i rasizm jest dzialaniem niezwykle podlym. Masoneria celowo stworzyla rewolucje francuska, faszyzm i nazizm po to, aby dokonac przez nie okrutnych zbrodni obarczajac cala wina za zlo nacjonalizm! Hitler mial proste zadanie – stworzyc pod przykrywka nacjonalizmu okrutna ideologie, doprowadzajac do wielkiej wojny w Europie, na której gruzach powstanie laczenie narodów Starego Kontynentu w imie “pokoju” i zwalczania nacjonalizmu, zas zydzi beda mogli w zadoscuczynienie otrzymac panstwo na Bliskim Wschodzie. Ukazywanie przez Hitlera III Rzeszy, jako chrzescijanskiej opozycji do bolszewizmu i syjonizmu bylo wielka mistyfikacja, gdyz zarówno syjonizm, jak i nazizm i bolszewizm to odrosle masonskie. Obecnie wtajemniczeni stosuja równiez metode regionalizacji dzielac panstwa narodowe na poszczególne regiony. Tym samym Hiszpanów dzieli sie na Andaluzyjczyków, Kastylijczyków i Katalonczyków, Wlochów na Padanczyków, Toskanczyków, Sycylijczyków, Polaków dzieli sie na Slazaków, Kaszubów, Mazowszan i inne nieistniejace narody, które z czasem maja stac sie autonomiami, a potem panstwami. Wszystko to ma na celu oslabienie i rozbicie panstw narodowych na male organizmy, które z latwoscia popadna w totalne uzaleznienie od Brukseli. Zaden patriota nie poprze takiego dzialania, dlatego tez media przykleja mu latke szowinisty i rasisty.  Równiez paskudnym okresleniem uzywanym przez masonerie jest “antysemityzm” imputowany chrzescijanskim narodom Europy. W rzeczywistosci rasizm i antysemityzm sa obce chrzescijanstwu. Kosciól nie mial zadnych oporów przed uznaniem czarnoskurego sw. Augustyna za najwiekszego doktora Kosciola do czasów sw. Tomasza z Akwinu. Jezus, Matka Boza, Apostolowie, troje z ewangelistów, sw. Pawel itd. byli zydami. Masoneria (wiedzac o  niewiedzy spoleczenstwa) celowo manipuluje faktami historycznymi robiac z chrzescijan (glównie katolików) rasistów i antysemitów. Czesto niechec do zydów jest podzegana przez nich samych. Przez stulecia kierowali sie oni rasistowskimi uprzedzeniami z Talmudu. Ksiega ta nakazuje traktowac goja, (czyli kazdego nie-zyda) jak bydlo.

Oto kilka wybranych przykladów:

,,Tylko zydzi sa ludzmi, nie-zydzi nie sa ludzmi, tylko bydlem”  – (Kerithuth 6b s. 78, Jebhammoth 61a)
,,Nie-zydów stworzono by sluzyli zydom jako niewolnicy” – (Midrasch Talpioth 225)
,,Nie-zydów nalezy sie wystrzegac, nawet bardziej niz chore swinie” – (Orach Chaiim 57, 6a)
,,Spólkowanie z nie-zydami jest jak spólkowanie ze zwierzetami” – (Kethuboth 3b)
,,Wskaznik urodzen nie-zydów musi zostac znacznie obnizony” – (Zohar II, 4b)
,,Kazdemu zydowi wolno wykorzystywac klamstwa i krzywoprzysiestwo, by doprowadzic do ruiny nie-zyda” – (Babha Kama 113a)

Czy dzisiejsi historycy sa na tyle odwazni, aby wbrew chorej poprawnosci politycznej powiedziec publicznie Prawde? Czy rzekome rozruchy wyolbrzymiane do miana “pogromów”, majace miejsce przed stuleciami na zachodzie Europy nie byly czasem spowodowane przez tych, którzy stosowali sie do nakazów Talmudu?  Dlaczego wiec zaden historyk o tym nie wspomina? A jesli juz naglosni dane machlojki narodu wybranego, to konczy jak sw. pamieci dr Ratajczak?

Tak wlasnie dziala machina wtajemniczonych. Najpierw poprzez swoich ludzi wywoluja wojny, aby nastepnie wina za nie obarczyc swego przeciwnika, oczerniajac go za pomoca szkoly i telewizji na wszelkie mozliwe sposoby. Tego typu medialno – polityczno – inteligencka propaganda potrafi kazdego patriote i przeciwnika NWO zrównac do miana rasisty, faszysty i bandyty! Nie dziwmy sie, zatem, ze obraza sie przeciwników nowego porzadku mianem nazistów, kato – rasistów i antysemitów. Wtajemniczeni maja w tym swój cel. Po tym, jak poprzez swoje macki stworzyli Hitlera i mu podobnych tyranów, kiedy zrobili okrutne wojny, kiedy juz nawciskali ludziom do glów, ze to nacjonalisci sa winni. Teraz moga z latwoscia przystapic do demontazu narodów, ras i religii, majac za soba poparcie zindoktrynowanych spoleczenstw. Wiec nie ma sie, co dziwic, ze kazdy, kto kocha swój naród i swój kraj jest dzis obrazany, atakowany i porównywany do zlych ludzi! Mysle, ze ten artykul dal wszystkim wystarczajaca odpowiedz na to, dlaczego przeciwnicy NWO sa porównywani do rasistów, antysemitów i faszystów.

Wybrana bibliografia:
Epiphanius, “Ukryta strona dziejów, Nowy Porzadek Swiata, Nowy Lad Ekonomiczny, Globalizm, Masoneria i tajne sekty”.
Ks. Justyn Bonawentura Pranaitis “Chrzescijanin w Talmudzie zydowskim”
Tadeusz Zielinski, “Nowa Era prymitywizmu”, za czasopismem “Szczerbiec” 4-6/2004 r.

http://newworldorder.com.pl/

“Perła w koronie” polskiej chemii potoczy się na Wschód? Onet.pl alarmuje: Rosyjski koncern Akron oficjalnie potwierdził swoje zainteresowanie polskim producentem nawozów mineralnych, grupą Azoty Tarnów. Rosyjski kontrahent poinformował, że za pośrednictwem swojej firmy-córki, Norica Holding SARL wystąpił z ofertą zakupu 66 proc. akcji Zakładów Azotowych w Tarnowie-Mościcach S.A. Jak informuje w swoim oświadczeniu Akron, wystąpił on z ofertą zakupu po kursie 36 złotych za akcję: przy 66 proc. akcji koszt zakupu wyniesie szacunkowo 1,5 mld złotych, czyli ok. 453 mln USD. Rosyjski nabywca podkreśla, że cena oferty jest o ok. 18,3 proc. wyższa od średniego kursu akcji Azotów przez ostatnie pół roku i o 12,1 proc. od kursu zamknięcia w dniu 15. maja. Przedstawiciele polskiego holdingu uznają jednak tę ofertę za nieodpowiadającą ich oczekiwaniom. ”Oferowana cena jest dość niska” – oświadczył prezes tarnowskich Azotów Jerzy Marciniak w rozmowie z przedstawicielem stacji telewizyjnej TVN CNBC, rozpowszechnianej przez Bloomberg Azoty Tarnów to lider na polskim rynku chemicznym. Problemem, z jakim borykają się Polacy, jest jednak zapewnienie odpowiedniej podaży surowców. Grupa Akron jest w stanie temu zaradzić, a ponadto Azoty uzyskają dzięki transakcji dostęp do nowych rynków: rosyjski koncern sprzedaje swoje wyroby w przeszło 60 krajach. Jeszcze w ubiegłym tygodniu polska prasa informowała, że Akron prowadzi rozmowy o zakupie 32,05 proc. akcji Azotów Tarnów, znajdujących się obecnie w posiadaniu Skarbu Państwa. Do chwili obecnej nie wiadomo, czy państwo może odpowiedzieć już w tej chwili na tak sformułowaną ofertę. Wiceminister resortu finansów Rafał Baniak poinformował jedynie, że ze strony zagranicznych inwestorów docierają sygnały o zainteresowaniu polskimi firmami chemicznymi, władze zaś planują sprzedaż swoich udziałów do końca 2013 roku. Tarnowskim koncernem zainteresowany jest również drugi oferent – polski inwestor Michaił Sołowow, którego majątek, jak przypomniał w tych dniach dziennik ”Puls Biznesu”, szacowany jest w rankingu ”Forbesa” na 1,8 mld USD. Jak jednak informuje Reuters, powołując się na źródła zbliżone do władz Akronu, ramowe porozumienie z rosyjskim holdingiem zostało już osiągnięte, a odpowiednia umowa może zostać zawarta w trzecim kwartale tego roku.

Gajowemu nasuwają się następujące pytania:
1. Czy koncern Akron ma zamiar kupić 66% akcji za darmo, czy może za cenę średniej wolnostojącej willi, czy raczej za pieniądze, jakie znajdują się w kasie przedsiębiorstwa? Bo taka jest praktyka polskojęzycznych prywatyzatorów.
2. Czy kiedykolwiek w mediach głównego nurtu podnoszono alarm, gdy zagraniczni “inwestorzy” przejmowali setki innych pereł polskiego przemysłu za napiwki dla decydentów III RP?

Życie jak w Madrycie Ciemne okna, świece na stołach, „kozy” zamiast kaloryferów. Największymi szczęśliwcami mogą być ci, którzy mają kominki, ale to też niekoniecznie, gdyż drewno do niego jest coraz droższe. Już dziś, jadąc przez Polskę w nocy, czujemy się jak za okupacji gdyż ledwo zipiące gminy wyłączają na noc oświetlenie na ulicach. Na jesieni rząd miłości i powszechnego dobrobytu szykuje kolejny pasztet w postaci wzrostu cen energii. Co najmniej o 40 procent. Za każdym razie przy podwyżkach słyszymy tłumaczenia, że dana branża nie ma pieniędzy i jest biedna. Podobnie z energetyką. Ciekawe, więc gdzie idą nasze coraz większe daniny.

Już widzę ten raj dla komorników i zakładów energetycznych! Coraz więcej jest rodaków niepłacących na czas rachunków, a państwo jest bezlitosne. Pół biedy, jeśli prąd służy tylko do oświetlenia, ale makabra zaczyna się, gdy z braku innych możliwości trzeba nim również ogrzewać lub nawet dogrzewać mieszkania. Mój daleki znajomy musiał to zrobić, tam gdzie ma dom nie ma gazu ziemnego, a propan butan ze zbiorników jest też drogi, podobnie olej (a dochodzi jeszcze inwestycja na kotłownię), a węglem też wcale nie tanim nie ma, kto u niego w domu palić. Jest przedsiębiorcą, kontrahenci zalegali mu z płatnościami i w rezultacie nie opłacił na czas kilkutysięcznej faktury. Nie pomogły tłumaczenia, że czeka na przelewy. No mercy – jak mawiają anglosasi. Minął termin, przyjechali fachowcy, weszli na słup, odłączyli. Lodówka „popłynęła”, żywność poszła do śmietnika, gdyż znajomego i jego rodziny akurat nie było w domu. Opowiadał mi potem wściekły, że „urzędniczki mogły, chociaż zadzwonić i uprzedzić o terminie, bo gdy miał niedopłatę o wartości paczki papierosów telefony z zakładu dzwoniły bez przerwy”. W końcu przelewy przyszły, znajomy zapłacił, i zakład prąd przyłączył. Nie za darmo oczywiście, jeno za kolejne prawie 100 złotych. Strach się bać, tym bardziej że jak zauważa unijny Eurostat już teraz Polacy płacą w UE jedne z najwyższych rachunków za prąd, podobnie jak za gaz. Ceny prądu i gazu dla gospodarstw domowych w Unii wzrosły średnio od połowy 2010 r. do połowy 2011 r. o 6,3 proc. Najbardziej na Łotwie (o 27 proc.), Cyprze (19 proc.), w Portugalii i Hiszpanii (13 proc.). Nad Wisłą prąd poszedł w górę w tym czasie o 5,1 proc., a gaz o 6,5 proc. Średnia cena elektryczności dla gospodarstw domowych w UE wynosi 18,4 euro za 100 kilowatogodzin (kWh), a w Polsce 13,5 euro. Jeśli chodzi o gaz to drożej jest tylko w Bułgarii, na Węgrzech, w Słowenii, Szwecji, Portugalii i na Litwie. Średnia pociecha płynie z tej wyliczanki, gdyż biorąc pod uwagę siłę nabywczą, mamy jeden z najdroższych prądów w Europie. Przed nami są tylko Cypryjczycy, Węgrzy, Słowacy i Niemcy. Tuskowe „reformy dla ludzi”, powszechna szczęśliwość obywateli, od której aż huczą tzw. media głównego nurtu i cuda po irlandzku, wychodzą nam coraz bardziej bokiem, o czym zaświadczają puste portfele. W sklepach coraz częściej klienci rezygnują w kasach z kupna niektórych produktów, gdyż okazuje się, że nie starcza pieniędzy. Ale jak ma być inaczej skoro, jak podała kilka dni temu Polska Agencja Prasowa, np. za jajka płacimy o 76,1 proc. więcej niż rok temu, za wieprzowinę – 17,9, a za kurczaki – o 8,6 proc. Ponadto zwiększa się, zgodnie z platformerskimi zapowiedziami przedsiębiorczość młodych Polaków. Zwiększa się, czyli coraz więcej z nich jest bez pracy, mogą też zapomnieć o zatrudnieniu na etacie. Międzynarodowa Organizacja Pracy wyliczyła właśnie, że średnia stopa bezrobocia w UE sięga już niemal 23 proc.. Za rządów PO doszlusowujemy powoli do Hiszpanii i Grecji. Tam ponad połowa młodzieży nie ma gdzie się zatrudnić, w Polsce to 27 proc. I wskaźnik ten rośnie nieprzerwanie od pięciu lat. Czyli od 2007 r., czyli od przejęcia rządów przez Platformę. „By żyło się lepiej. Wszystkim”. Kiedyś, na określenie dobrobytu, używało się sformułowania „życie jak w Madrycie”. No to je mamy. Z tym, że, taki drobiazg, oznacza to zupełnie coś innego. Piotr Jakucki

Poprzeczka na wysokości kolana Jeśli wielka przemiana cywilizacyjna Polski ma polegać na zbudowaniu czterech stadionów i dwóch autostrad, to znaczy, że nadal największym reformatorem Polski pozostaje Edward Gierek. Gierek zrealizował kilka kluczowych projektów infrastrukturalnych (np. naftoport, CMK) i dziwnym trafem rząd Tuska wciąż nie może się uporać z dokończeniem trzech autostrad rozpoczętych jeszcze w latach 70. Co więcej, przedsięwzięcia infrastrukturalne, które teoretycznie mogły być kołem zamachowym polskiego sektora budowlanego, doprowadziły go na skraj upadłości? Mówimy tu nie tylko o problemie rozstrzygania przetargów według kryterium najniższej ceny w szczycie kryzysu gospodarczego, ale także o przeprowadzaniu wszystkich budów naraz, co kończy się przegrzaniem koniunktury i gwałtownym zanikiem popytu po Euro 2012. Zamiast zatem konsekwentnie budować ok. 200 km dróg i linii kolejowych rocznie przez najbliższą dekadę, wybudowaliśmy wszystko za jednym zamachem, osiągając przy tym limit zadłużenia. Premier Tusk zawiesił sobie poprzeczkę na wysokości, którą aktualnie potrafi przeskoczyć, czyli gdzieś w okolicach kolana. W wielu wypowiedziach polityków obozu rządzącego pojawia się topos “zdanego egzaminu”, który stał się szczególnie nachalny od 10 kwietnia 2010 roku. Można odnieść wrażenie, że politycy PO właśnie wtedy mówią o zdanym egzaminie, gdy nie umieli go zdać. Co więcej, premier wydaje się wiedzieć, że zdał egzamin, jeszcze przed podejściem do niego? Jeszcze zabawniejsze jest wybieranie sobie egzaminatorów.

Ile polski podatnik będzie, co roku płacił na utrzymanie takich obiektów? Okazuje się, że to już nie polscy wyborcy są tymi, przed którymi chce odpowiadać premier, ale raczej “politycy spoza naszego kraju”, którzy bardzo kompetentnie – czytaj: z dużą liczbą komplementów – ocenią działania rządu premiera Tuska. W jednej kwestii wypada się z premierem zgodzić. Opinia o Polsce jest obecnie w Europie bardzo pozytywna. I jeśli gdzieś ma to swoje wymierne korzyści, to choćby w dziedzinie prowadzenia biznesu poza Polską. Mówią o tym właściciele polskich firm o globalnym zasięgu, których w ostatnich latach jest coraz więcej. Jednocześnie to, czego nikt wydaje się w Europie nie dostrzegać, a rząd jakby nie przyjmuje do wiadomości, to fakt, że wzrost gospodarczy ostatnich lat nie był bardzo ekstensywny. Innymi słowy, utrzymaliśmy się na powierzchni poprzez bardzo duże zwiększenie wydatków publicznych i zadłużenia, które tylko w niewielkiej części miało charakter rozwojotwórczy, a w przeważającej raczej konsumpcyjny.

Ostateczne wnioski, jakie można wysnuć z wystąpienia Tuska na Radzie Krajowej PO, są takie, że premier – po pierwsze – nie ma już sił, aby dalej ciągnąć coraz cięższy i coraz mniej sprawny wehikuł państwowy. Właśnie, dlatego mówi o tym, że trzeba te siły znaleźć. Po drugie – że nie rozumie źródeł i przyczyn kryzysu toczącego Europę. Paradoksalnie, gdyby czerpał od 5 lat inspiracje z Niemiec, a nie tylko ciągle się na nie powoływał, to Polska byłaby dziś krajem dużo bardziej konkurencyjnym (lepiej wydalibyśmy pieniądze na innowacje), dużo bardziej demokratycznym (parlament i opozycja cieszyłyby się dużo większym wpływem na rzeczywistość), a przede wszystkim budowalibyśmy infrastrukturę na czas i z głową. Jan Staniłko

Godzina 21.30, Rakowiecka 37 Jedyny dobrowolny więzień niemieckiego obozu Auschwitz Jego nazwisko miało zniknąć z kart historii, a pamięć miała zostać zatarta na wieki. A jednak od roku późnym wieczorem 25 maja na Rakowiecką 37 przychodzi coraz więcej osób, by oddać cześć rotmistrzowi Witoldowi Pileckiemu, straconemu właśnie w tym miejscu. O godz. 21.30, 64 lata temu. Od ubiegłego roku pod więzieniem mokotowskim przy ulicy Rakowieckiej 37, gdzie 25 maja 1948 r. zamordowano Witolda Pileckiego, Stowarzyszenie Międzynarodowy Motocyklowy Rajd Katyński w symboliczny sposób upamiętnia to wydarzenie. Pod murem więziennym gromadzą się wszyscy, dla których kultywowanie pamięci o rotmistrzu jest niezwykle ważne. Podczas uroczystości przypominana jest osoba Pileckiego, jest czas na modlitwę, wieńce i znicze. Podobnie było w tym roku. Późnym piątkowym wieczorem na Rakowiecką przyszły prawdziwe tłumy warszawiaków. W uroczystości uczestniczyła córka rotmistrza, pani Zofia Pilecka-Optułowicz, która podkreśliła, że bardzo cieszy się z faktu, że jej ojciec to postać coraz bardziej obecna w świadomości Polaków. Leszek Rysak, członek Stowarzyszenia Motocyklowego Rajdu Katyńskiego i historyk IPN, przywołując postać Pileckiego, wskazał, że jego życiorys powinien być znany i ważny dla każdego Polaka.

- Spotkanie pod więzieniem, w którym stracono rotmistrza Pileckiego, organizowaliśmy spontanicznie po raz drugi. Ludzi było więcej niż w ubiegłym roku. Mam nadzieję, że te spotkania na Rakowieckiej przyjmą się podobnie jak jasnogórskie zloty. Przyjechaliśmy na motorach, ale były również liczne delegacje szkolne, harcerze oraz dużo osób indywidualnych, dla których sprawa Polski i jej bohaterów jest ważna – mówi “Naszemu Dziennikowi” Wiktor Węgrzyn, prezes Stowarzyszenia Międzynarodowy Motocyklowy Rajd Katyński. Zaznacza, że takie postaci, jak Pilecki czy Danuta Siedzikówna “Inka” cały czas są dla młodych ludzi wzorami do naśladowania, a pamięć o nich wymaga szczególnej troski.

Młodzi szukają bohaterów Hołd Witoldowi Pileckiemu oddali w piątek również mieszkańcy Wrocławia i Poznania. Ci pierwsi spotkali się przed pomnikiem rotmistrza przy Promenadzie Staromiejskiej, gdzie historycy i kombatanci wspominali rotmistrza. Był wykład prof. Wiesława Wysockiego z UKSW na temat Pileckiego, panel dyskusyjny “Od Związku Walki Zbrojnej do “Solidarności”" i koncert. Z kolei w Poznaniu Zarząd Towarzystwa Byłych Żołnierzy i Przyjaciół 15. Pułku Ułanów Poznańskich zorganizował uroczystość, podczas której w krużgankach klasztoru Ojców Dominikanów – Panteonie zasłużonych dla Ojczyzny – odsłoniono tablice upamiętniające rtm. Witolda Pileckiego i ppłk. Łukasza Cieplińskiego. Uroczystość, w której uczestniczył syn rotmistrza, pan Andrzej Pilecki, i wdowa po synu ppłk. Cieplińskiego, poprzedziła Msza św. odprawiona przez ks. bp. Marka Jędraszewskiego. Po odsłonięciu i poświęceniu tablic obu bohaterów wspominali uczniowie szkół z Poznania i Kwilcza.

– Biskup Marek Jędraszewski wygłosił znakomitą homilię, w której nawiązał do najwyższych wartości w życiu człowieka, jak uczciwość i prawda. Kościół był pełen ludzi, kilkadziesiąt pocztów sztandarowych, później całą uroczystość na dziedzińcu prowadził pan Włodzimierz Buczyński, wielce zasłużony dla całej idei wykonania tych tablic – relacjonuje Tadeusz Jeziorowski, dyrektor Wielkopolskiego Muzeum Wojskowego. Co ciekawe, w uroczystości upamiętniające rotmistrza Pileckiego i podpułkownika Cieplińskiego najbardziej zaangażowała się młodzież szkolna.

– Z naszej strony wyszła inicjatywa do szkół – im. rtm. Pileckiego, którą mamy w Poznaniu, oraz szkoły z Kwilcza, miejsca urodzenia ppłk. Cieplińskiego. Bardzo zaangażowała się także szkoła im. gen. Andersa z Poznania, która wcześniej uczestniczyła w odsłanianiu przez nas tablicy poświęconej jej patronowi. Uczniowie tych szkół przygotowali specjalny program, przedstawili sylwetki obu bohaterów oraz przeczytali listy, które rotmistrz Pilecki pisał z więzienia do swoich najbliższych, i uzasadnienia wyroków, które pozbawiły ich życia. Ta młodzież utożsamia się z obu bohaterami, uroczystości były dla nich wielkim przeżyciem – wskazuje Jeziorowski. Piotr Czartoryski-Sziler

Barbarzyńcy w klinice Nie chodzi tu o samą osobę o. Rydzyka, ale o zachowanie “dziennikarzy” Faktu. – admin.

Reporterzy “Faktu” wdarli się do gabinetu lekarskiego kliniki w Krojantach, żeby opublikować zdjęcia ojca Tadeusza Rydzyka CSsR, dyrektora Radia Maryja. Zszokowany zachowaniem dziennikarzy jest personel placówki. Ojciec Tadeusz Rydzyk przebywał w Krojantach na kilkudniowej rehabilitacji. Nie spodziewał się, że ktoś może chcieć zakłócić jego spokój, i to w tak brutalny sposób. Okazuje się, bowiem, że reporterzy wysłani przez redakcję “Faktu” urządzili sobie wręcz polowanie na dyrektora Radia Maryja. Przez kilka dni koczowali pod kliniką, jak relacjonuje personel i inni pacjenci, “chowali się po krzakach”. Próbowali sfotografować dyrektora Radia Maryja na terenie parku przylegającego do szpitala, ale bezskutecznie. Wreszcie jeden z paparazzich po prostu brutalnie wtargnął do gabinetu.

– Słyszałem szamotaninę, krzyki. Ludzie żądali, aby ten pan stąd wyszedł – relacjonuje o. Tadeusz Rydzyk. Wreszcie intruz został usunięty siłą z gabinetu.

- To była agresja, brak elementarnej kultury. To niestety skutek łamania zasad kultury w życiu publicznym – ocenia działania tabloidu dyrektor Radia Maryja. I podkreśla, że jak każdy pacjent miał prawo do prywatności, godności czy zachowania tajemnicy lekarskiej, a tego został pozbawiony. Personel placówki widział pewnie już wiele, ale nigdy nie spotkał się z sytuacją, aby ktoś w tak brutalny sposób naruszał prawa pacjenta. Zszokowani całą sytuacją byli też inni chorzy, którzy przyjechali na leczenie, a nie po to, żeby oglądać tak gorszące sceny.

Poruszony personel Oświadczenie w sprawie wydarzeń w Krojantach wydał kierownik kliniki – dr n. med. Tomasz Winiecki. Wskazuje, że zdjęcia były wykonane bez zgody i wiedzy kierownictwa, personelu kliniki oraz pacjenta, a zatem naruszyły jego dobra osobiste oraz podstawową zasadę intymności pacjenta, a cała sytuacja była bez precedensu. [Tak jest! Nachalne fotografowanie o. Rydzyka, osoby skądinąd publicznej, nie miało miejsca w związku z jego publicznym występem czy też wykonywaniem przezeń swych obowiązków - admin]

“Jestem lekarzem od ponad 40 lat, a Kliniką w Krojantach kieruję od 22 lat, leczyłem tysiące pacjentów i nigdy dotychczas nie zdarzyło mi się, aby ktoś nieuprawniony wdarł się do gabinetu lekarskiego czy zabiegowego i naruszył godność i intymność pacjenta. Jestem oburzony tak nieetycznym i pozbawionym wszelkich zasad moralnych zachowaniem reportera gazety “Fakt”" – napisał w oświadczeniu dr Tomasz Winiecki. “Zarówno ja, jak i cały personel medyczny staraliśmy się zapewnić Ojcu Tadeuszowi Rydzykowi spokój w trakcie leczenia. W ponad 20-letniej działalności Kliniki nie przeżyłem tak brutalnego zachowania reporterów” – twierdzi szef placówki. Doktor Winiecki oświadczył, że “zdecydowanie potępia takie działanie mediów, które naruszają dobra osobiste pacjentów, zakłócają spokój i utrudniają tym samym proces leczenia”. To, co wydarzyło się w klinice w Krojantach, to dowód na to, zdaniem ekspertów, jak nie powinno wyglądać prawdziwe dziennikarstwo. Doktor Hanna Karp, medioznawca, mówi, że tabloidów nie powinniśmy traktować, jako normalnych dzienników.

- Tam są, co prawda zwykłe informacje, wywiady, ale tabloid jest nastawiony przede wszystkim na sensację. Jak nic sensacyjnego się nie wydarzy, to taką sensację się kreuje. W tym przypadku sensacją miały być zdjęcia ojca Tadeusza Rydzyka z kliniki w Krojantach – mówi Hanna Karp. Jej zdaniem, dziennikarze, którzy się tak zachowują, to “egzekutorzy”. – To jest medialne barbarzyństwo, aby naruszać spokój człowieka, który się leczy – podkreśla dr Karp. I dodaje, że byliśmy też świadkami rozzuchwalenia, tak jakby tabloidom było wszystko wolno. ["Fakt" jest własnością niemieckiego koncernu Ringier Axel Springer, a ponieważ Niemcom jest w Polsce wszystko wolno, więc siłą rzeczy dotyczy to również i pracowników tej gazety - admin] Zdaniem medioznawcy, jedynym sposobem na walkę z tabloidami wydaje się wytaczanie im procesów i żądanie wysokich odszkodowań. W ostatnim czasie w Polsce były przykłady takich spraw, gdy różne osoby wygrywały przed sądami z tabloidami, udowadniając, że te naruszyły ich godność czy prawo do prywatności. Z drugiej jednak strony trzeba mieć świadomość, że takie procesy w Polsce mogą toczyć się latami i jeśli nawet ktoś wygra proces po tak długim czasie, to wyrok daje mu niewielką satysfakcję. Krzysztof Losz

Okup dla okupanta Po wyrzuceniu w błoto bilionów dolarów pakt północno-atlantycki kończy oficjalnie za dwa lata swoją burdę w południowym Hindukuszu. Burdę niepotrzebną, żenująco nieefektywną i drenującą jedynie społeczeństwa biorące w niej udział. Samą Amerykę do 2014 burda ta kosztować będzie ponad $2 biliony. Północno-atlantyccy agresorzy przywiozą z tej ekspedycji w sumie ponad 3000 swoich trupów, kilkanaście tysięcy swoich kalek i inwalidów oraz kilkaset tysięcy rozmaitych syndromów i efektów ubocznych, za które przyjdzie płacić osobno jeszcze przez lata. To nie licząc już nawet dziesiątek tysięcy ofiar afgańskich, pół miliona „displaced persons”, niezliczonych zniszczeń, napsutej krwi i nienawiści nagromadzonej na dekady. Burdę iracką można było przynajmniej uzasadnić, jako biznes naftowy. Koszty siania demokracji są w końcu tylko w papierowym dolarze, którego, w odróżnieniu od ropy, wyprodukować można w dowolnych ilościach po koszcie zero. Jedyny, więc problem, jaki mógłby wystąpić – że ktoś nie chciałby się spontanicznie pozbywać swojej ropy za bezwartościowy papier – sianie demokracji tomahawkami rozwiązuje. Konieczność nagłego siania demokracji w Libii również można było zrozumieć. W końcu Kadafi też eksperymentował ze złotym dinarem, jako kompensacją za ropę, czym zaniepokoił Waszyngton. Zgromadził nawet 170 ton złota na początek, które teraz jak raz koszty siania demokracji przez NATO pokryło, i to nawet z nawiązką Trudniej jest natomiast wyjaśnić cel burdy pod Hindukuszem. Złota tam niewiele, ropy też, co kot napłakał. Ludność krnąbrna i nielubiąca okupantów, a do tego pamiętliwa. No i niewadząca nikomu, w pełni ekologiczna gospodarka oparta na opium. Wprowadzanie demokracji w Afganistanie przez przywiezionego w walizce z Waszyngtonu błazna od samego początku było kpiną. Może tylko wprowadzanie socjalizmu 30 lat wcześniej przez moskiewskiego figuranta Najibullaha było kpiną porównywalną. Afgańczycy mają jedno pragnienie – aby okupanci się wynieśli. Wielu z nich już w tym pomogli. Okupanci nie mieli tam, czego szukać i dalej nie mają. Do wielu zaczyna to powoli docierać, ale jest z tym mały problem. Wiadomo, że w miesiąc po odtrąbionym „końcu misji” NATO w Afganistanie Taliban ogłosi zwycięstwo i powiesi Karzaia na suchej gałęzi w centrum Kabulu. Byłby to nie najlepszy PR dla sojuszu i w ogóle dla siania demokracji. Stąd NATO ma pomysł nieco inny – przekupienie Talibanu, aby nie zwyciężał zbyt wcześnie i nie wieszał Karzaia przedterminowo, ale aby jeszcze trochę pozwolił się pozwalczać przez jego reżim. W tym celu NATO zacznie się wycofywać nie robiąc Talibanowi dłużej krzywdy, ale dla niepoznaki będzie szkolić armię Karzaia tak, aby całą burdę „zafganizować” i jeszcze trochę ją przeciągnąć. Jest to stary blueprint Pentagonu z czasów wojny wietnamskiej. Tam też przegrywająca Ameryka wycofywała się tylnymi drzwiami intensywnie „wietnamizując” konflikt. Południowowietnamska armia, szkolona oczywiście przez ekspertów, miała bić Vietcong aż się kurzy. Byle tylko wpompować w nią dość szmalu. Wystarczyła jednak jedna ofensywa Tet zdeterminowanego przeciwnika walczącego na swoim, aby armia poszła w rozsypkę a szkolący ją eksperci w niekompletnej bieliźnie musieli salwować się ucieczką helikopterem z dachu ambasady w Sajgonie. Nie inaczej będzie w Kabulu, ale o tym, co głupsi uczestnicy burdy afgańskiej jeszcze nie wiedzą. Dlatego też naciągani są na dalsze dokładanie do tego biznesu. Polska wypada w tym niespecjalnie fortunnie, czyli jak zwykle. Pięcioletni udział w burdzie afgańskiej kosztował nas okrągłą sumę dwóch miliardów złotych, bezpowrotnie wyrzuconą w sytuacji światowego kryzysu i dużo pilniejszych potrzeb w kraju. Bezsensownie zmarnowano do tego 36 istnień ludzkich, a licznik ciągle tyka. Plus naprodukowano pewną ilość kalek fizycznych i psychicznych, które niepotrzebnie latami będą obciążały całe społeczeństwo, a nie imiennie tych, którzy ich tam wysłali. Największa jednak ironia tkwi w tym, że w obliczu „partnerstwa” NATO z Rosją oraz wycofania się Obamy z Europy, a z tarczy rakietowej w szczególności, każda suma wyrzucona na burdę Ameryki w Afganistanie jest czystą stratą. Nie kupuje nam ona po prostu nic, nawet żadnych promocyjnych miraży w rodzaju widoków na „ropę iracką”. Główny okupant nie tylko nam nic nie da i nie zwróci do tego żadnych kosztów, ale nawet domaga się jeszcze okupu. Okup jest na wspomniane przekupienie Talibanu, aby ten nie zwyciężał i nie wieszał Karzaia zbyt wcześnie po „zakończeniu misji” NATO. Udział polskiego podatnika w tym biznesie wynosi dwadzieścia milionów dolarów, płaconych rok-w-rok. Suma to może i niewielka, zwłaszcza w porównaniu z miliardami euro, jakie rząd premiera Tuska wyrzucił niedawno na ratowanie banków francuskich. Nie umniejsza to jednak absurdu płacenia okupów sojusznikowi i tupetu ministra spraw zagranicznych, który przywozi w ogóle taką propozycję do domu. Powinien ją z miejsca podrzeć i wyrzucić przez okno a dla lepszego przytupu oznajmić przyspieszoną ewakuację polskiego korpusu ekspedycyjnego spod Hindukuszu. Jeśli się ktoś jeszcze zastanawia, czemu bracia Czesi biją nas nie tylko w piłce nożnej, ale pod każdym innym względem to ma tu odpowiedź gotową. Szansa jest, że nie są po prostu narodem idiotów. A jeśli są to muszą się znacznie lepiej z tym kamuflować…

Zarabianie w Afganistanie Niektórzy liczą $$,   reszta liczy straty Uczestnicy sponsorowanej przez Amerykę burdy afgańskiej liżą rany i liczą swoje straty. I będą liczyli je jeszcze długo. Niedawny szczyt NATO w Chicago postanowił, że będą musieli łożyć na przekupywanie Talibanu jeszcze przez lata po zakończonej w 2014 – oczywiście sukcesem – „misji”. Oznajmienie tego sukcesu było głównym sukcesem szczytu. Bez tego sukcesu trudno byłoby sobie wyobrazić jak mogłaby wyglądać klęska NATO. Oczywiście czysto hipotetycznie, bo NATO samo pojęcie klęski, z sukcesem większym niż Taliban, wyeliminowało już ze słownika. Z placu boju wyeliminowano również budzącą złe skojarzenia „wojnę”. Teraz są tylko „misje pokojowe”. Kiedy to po ostatni raz było, że kongres USA wypowiadał komuś wojnę, czego podobno wymaga konstytucja? Japonii po Pearl Harbor? III Rzeszy Hitlera? Wszystko potem, od Korei i Wietnamu po Irak i Libię, to tylko jedno wielkie pasmo zakończonych sukcesem misji pokojowych. Są jednak niektóre kraje z wyższym kolektywnym IQ, które, w odróżnieniu od liczących straty w Afganistanie, nie dość, że żadnych strat tam nie ponoszą, ale robią kokosy. Taka Szwajcaria na przykład jest jak wiadomo tradycyjnie neutralna. Oznacza to, że nie pcha się niepotrzebnie tam gdzie nie ma nic do znalezienia. Nie wysłała ani jednego żołnierza do Afganistanu i nie poniosła tam żadnych, bezsensownie sobie samemu zadanych strat. Jest i będzie nadal równie przyjacielska i równie uśmiechnięta do Pentagonu jak i do Talibanu, gdy ten obejmie po Pentagonie rządy w Kabulu. Szanse są spore, że Szwajcaria będzie nawet trochę słodsza dla Pentagonu. Źródłem tego przypuszczenia jest fenomenalny sukces szwajcarskiej firmy Supreme Foodservice GmbH. W odróżnieniu od całej Polski, która straciła dobrze ponad pół miliarda dolarów na swoim afgańskim biznesie z Pentagonem jedna Supreme Foodservice GmbH aktualnie wyciągnęła z Pentagonu od 2005 niebagatelną sumę 5.5 miliarda dolarów. To się nazywa mieć brains i biznesowe savvy! Co więc takiego sprzedają ci najwyraźniej myślący Szwajcarzy Pentagonowi w Afganistanie? Myśliwce? Tomahawki? Swiss army knives? Nie, po prostu żywią głównego agresora. Wykryli, bowiem że żaden agresor bez jedzenia daleko nie pojedzie. To, że Pentagon zajechał w Afganistanie tak daleko jak zajechał zawdzięcza, nie bez pewnej ironii, neutralnym Szwajcarom, którzy go żywią. Okazuje się, że Supreme Foodservice GmbH zdobył w 2005 kontrakt amerykańskiej Defence Logistics Agency (zaopatrzenie dla wojska) na żywienie w 4 bazach w Afganistanie. Nie ujawniono, jakie przysmaki kuchni szwajcarskiej zaserwowano, co naszym zdaniem powinno wystarczyć na masowe dezercje żywionych. Jedzenie to jednak tak musiało posmakować najwyraźniej mniej wybrednym marines, że zlecenia posypały się po tym jak z rękawa. Obecnie Supreme zaopatruje ponad 250 baz USA w tym kraju, czyli prawie wszystkie. Ciekawe czy decydentom w Warszawie w momencie wysyłania najemników do Afganistanu przeszła przez głowę myśl, aby zapewnić na gorąco tego typu koncesje przynajmniej kilku krajowym firmom. W odróżnieniu od neutralnej Szwajcarii trudno będzie im przecież liczyć potem na przychylność rządzącego Talibanu… Sukces Supreme przyciągnął nawet uwagę kongresu który ostatnio kręci coś nosem na słone rachunki wystawiane przez firmę i niepełne dane zamówień. No ale przecież wypadek przy pracy może się czasem zdarzyć. Być może, że perspektywicznie myśląca firma, oprócz US Army, żywi także na boku i Taliban i że przez pomyłkę wysłała drugi rachunek w to samo miejsce… Nikt przecież nie twierdzi, że neutralność wolna jest od pewnych niebezpieczeństw. DwaGrosze

Łysi neonaziści - jedyna alternatywa dla marszu dewiantów? Nabuzowani złością, w większości łysi mężczyźni w glanach i neonazistowskich koszulkach "Blood&Honour" stoją naprzeciw kolorowej, przyjaznej manifestacji homoseksualistów. Ze strony pierwszych padają przekleństwa i petardy, drugich – dźwięki muzyki, śmiech i przyjazne gesty. Czy alternatywą na tę drugą, jest tylko pierwsza? Czy, gdybyśmy mieli wybierać, są tylko dwie, skrajne opcje? – lewacka tolerancja dla wszelkich dewiacji, homo, trans i Bóg wie, czego jeszcze, albo radykalny, nie oszukujmy się - czasem faszyzujący, tandem MW-ONR? - pisze Marta Brzezińska. W ostatnią sobotę w Krakowie było gorąco nie tylko ze względu na sięgający wysoko słupek rtęci w termometrach. Ulicami miasta przeszedł Marsz Równości, któremu szyki próbowała pokrzyżować tradycyjna już kontra w postaci demonstracji ONR. Jak wiadomo, spotkania bliskiego stopnia przedstawicieli obu środowisk zwykle nie kończą się dobrze – w Krakowie w ruch poszły kamienie i policyjne pałki. Tegoroczny Marsz Równości odbywał się pod hasłem: „Różnorodność, solidarność, równość”. Jego uczestnicy mieli kolorowe baloniki, transparenty, flagi w jaskrawych kolorach. Przemarszowi towarzyszyły dźwięki rozmaitych instrumentów. W gronie maszerujących znaleźli się prominentni polscy politycy, m.in. Joanna Senyszyn z SLD i Janusz Palikot wraz z Anną Grodzką. Bezpieczeństwa tęczowych manifestantów pilnowało pół tysiąca policjantów. A jak wyglądała kontrmanifestacja? Kilkuset działaczy ONR i NOP, w swoich tradycyjnych „strojach”, koszulkach z krzyżem celtyckim i napisami „Blood&Honour”, z wygolonymi w większości na łyso głowami. Mieli ze sobą także potężną płachtę ze znakiem „Zakaz pedałowania”. Taki obraz rysuje się z relacji zamieszczonych nie tylko przez „Gazetę Wyborczą”, ale także inne media. Właściwie, nie trzeba czytać artykułów, zwykle stronniczych w tym temacie, dziennikarzy „Gazety” - wystarczy rzut okiem na zamieszczone na portalach galerie zdjęciowe, by przekonać się, jak wyglądała kontrmanifestacja. Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że odpowiednio nastawiony fotoreporter wyłapywał z tłumu tylko „łysych”. Ale co w sytuacji, kiedy innych manifestantów nie było, albo była ich znikoma ilość? Z racji dziennikarskich obowiązków chodzę na Marsze Równości, które od 2005 odbywają się w Warszawie. W ubiegłym roku w czerwcu bardzo dużo czasu poświęciłam na fotografowanie zorganizowanej przez ONR kontrmanifestacji. Pośród gromady łysych osiłków i rzucających petardami kiboli udało mi się znaleźć dosłownie jedno (sic!) małżeństwo z dwójką małych chłopców. Analogicznie, po tęczowej stronie spotkałam całe mnóstwo nowoczesnych rodziców z przewiązanymi w chustach maluchami, albo popychających przed sobą dziecięce wózeczki. Pierwsza manifestacja – skupisko nabuzowanych złością (w sumie, złością w jakiś sposób zrozumiałą, ale wiele do życzenia pozostawia sposób jej rozładowywania) groźnie wyglądających (w większości) mężczyzn, druga – pokojowy marsz uśmiechniętych ludzi. Ze strony pierwszej padają przekleństwa i petardy, z drugiej – dźwięki muzyki, śmiechy i (niby) przyjazne gesty. Czy alternatywą na tę drugą, jest tylko pierwsza? Czy, gdybyśmy mieli wybierać, są tylko dwie, skrajne opcje? – lewacka tolerancja dla wszelkich dewiacji, homo, trans i Bóg wie, czego jeszcze, albo radykalny, nie oszukujmy się - czasem faszyzujący, tandem MW-ONR?

Dlaczego na Marszu Tradycji i Kultury nie ma rodzin z dziećmi? Dlaczego nie ma, chociaż połowy osób, które co roku maszerują ulicami Warszawy (i wielu innych miast Polski) w Marszu dla Życia i Rodziny. Dlaczego nie jest tak kolorowo, wesoło i głośno, jak wtedy? Dlaczego nie ma balonów, kolorowych transparentów, dobrego nagłośnienia? Czy jedyną odpowiedzią na hasła wykrzykiwane przez różową koalicję, która domaga się legalizacji związków homo i adopcji przez nie dzieci, jest prymitywny „Zakaz pedałowania”, „Polska cała tylko biała” albo „Pedały do gazu”? I dlaczego dewianci potrafią zacząć swoją manifestację od Hymnu Narodowego i błogosławieństwa, którego wprawdzie udziela pastor sekciarskiego kościoła, ale przekonując, że „Gdyby Jezus żył dziś, to z pewnością byłby z nami”. Dlaczego organizacja, która na lewo i prawo szafuje hasłem „Bóg-Honor-Ojczyzna” nie potrafi rozpocząć demonstracji Hymnem? Dlaczego zamiast słów modlitwy szybciej usłyszy się tam przekleństwa. Już rok temu, po Paradzie Równości 2011 w Warszawie, sygnalizowałam potrzebę zmian po stronie kontrmanifestacji. Przecież marsze homoseksualistów nie są organizowane od wczoraj. Nie od wczoraj również wiadomo, jaką cieszą się troską i nakładami pomocy, choćby ze strony władz poszczególnych miast... Czy naprawdę tak trudno zorganizować porządne kontrmanifestacje? Zatroszczyć się o jakieś nagłośnienie, bo przecież wykrzykiwanych przez kontrmanifestantów haseł gejowscy aktywiści nawet nie słyszeli. Pomińmy jednak kwestie typowo techniczne – wiadomo, że sprawa dobrego nagłośnienia czy transparentów wiąże się także z niemałym nakładem finansowym, (chociaż organizatorzy Marszu dla Życia pokazali, że można), i przejdźmy do nieco ważniejszego problemu. Dlaczego na Marszu Tradycji i Kultury, będącym jak dotąd jedyną odpowiedzią na paradę gejów i przebierańców, nie ma rodzin z dziećmi? Wystarczy rzut okiem na plakat promujący tegoroczne blokowanie tęczowej parady pod Sejmem. Dwóch homoseksualistów tulących się do siebie od tyłu w obleśny sposób. Obrazek jest tak przerażający, że gdybym była matką, nigdy w życiu nie zabrałabym swojego dziecka na manifestację, którą zapowiada taki widok. Oczywiście, autorzy plakatu i organizatorzy kontrmanifestacji powiedzą mi, że przecież parada zboczeńców przechodzi przez centrum miasta w środku dnia, i z pewnością niejedno dziecko zapyta swoją mamę, co to za ludzie, którzy maszerują pod tęczową flagą. Pełna zgoda. Ale z drugiej strony, to samo dziecko, kiedy zobaczy paskudny znak „zakaz pedałowania”, albo usłyszy jeszcze bardziej prymitywne hasła wykrzykiwane przez niebezpiecznie wyglądających młodych mężczyzn, także będzie dopytywać, o co chodzi. Naprawdę, z całym szacunkiem dla podnoszonych przez narodowców i radykałów argumentów, (z którymi przecież w większości się zgadzam), to nie chciałabym tłumaczyć kilkuletniemu synkowi, dlaczego pan na znaczku (może pomińmy szczegóły) drugiego pana. Tak samo, jak nie toleruję wulgarności w przestrzeni publicznej, tak nie podoba mi się „zakaz pedałowania”, który jest skrajnym przejawem takiej wulgarności. I jeszcze jedna kwestia. Rok temu, pod moim felietonem, w którym opisywałam Paradę Równości 2011, jeden z frondowiczów o nicku Częstochowski Poeta napisał: „Obok parady gejów nie bałbym sie przejść z moimi przydługimi włosami. W przypadku parady "patriotów" nie byłbym tego pewien. Dlatego wolę jednak homoparady”. Nie to, żebym mogła się zgodzić z ostatnim zdaniem – aby uniknąć nieporozumień muszę chyba jeszcze kilka razy jasno i wyraźnie podkreślić – NIE popieram Parady Równości, podobnie jak jestem PRZECIWNA wszystkim podnoszonym przez homoseksualistów i innych dewiantów postulatom. Z ONR i MW w pełni zgadzam się, co do poglądów na temat tradycyjnej, (choć może lepiej zamiast słowa „tradycyjnej”, które sugerowałoby, że model homoseksualistów jest nowoczesny, a więc lepszy, używać słowa „normalnej”) rodziny. Tym, w czym widzę problem, jest wizerunek obu organizacji, który w szkodliwy sposób rzutuje na obraz osób o konserwatywnych poglądach w ogóle. Czy tak było zawsze? Czy ONR, od początku powstania organizacji skupiał przerośniętych łysoli, wyglądem przypominających raczej troglodytów? Oczywiście, że nie! Nieszczęściem dla kontynuacji dawnego ONR był fakt, że „wybuch” wszelkich nowych partii i stowarzyszeń prawicowych (szczególnie radykalnych i skrajnych) po '89, zbiegł się czasem z otwarciem na masy informacji (dotąd wygłuszanych przez cenzurę) o subkulturach. Młodzi ludzie, którzy na nowo chcieli określić rzeczywistość i w jakiś sposób odnieść się do niej czynnie działając, chcący także zamanifestować radykalne odcięcie od okresu PRL, wkraczali masowo w szeregi skins lub punks. Oczywiście zjawisko to miało miejsce i przed 89’, ale nie na taką skalę. I tu się zatrzymajmy na chwilę. Chyba nikomu nie trzeba przypominać, jak wyglądała moda męska i damska w latach '20 i '30. Pięknie skrojone marynarki, garnitury mężczyzn w koszulach (nie tylko piaskowych!), dziewczęta i kobiety w garsonkach, spódniczkach – wszystko pachniało niespotykaną dziś w szeregach ONR elegancją. Ten obraz stanowi mocny kontrast wobec wizerunku dzisiejszego członka ONR (stereotypowy, ale czy do końca? Przecież stereotypy nie biorą się z powietrza, w każdym z nich jest ziarnko prawdy). Już w latach '90, przeglądając taśmy nagrań z ulicznych marszów czy walk, zauważymy wpływy ubioru subkultury skinheadów: martensy, białe sznurówki, koszulki marki Fred Perry czy Ben Shermann oraz osławionego Lonsdale'a. Media od samego początku przedstawiały skinheadów, jako agresywnych i wrogo nastawionych do świata, łysych głupków, którzy poza prymitywną zaczepką „skin o’ kay?” nie mieli do powiedzenia nic… ale to nie przeszkodziło fuhrerom Tejkowskiemu i Bryczkowskiemu wykorzystać siłę młodych. Dawni oenerowcy to ludzie zarówno salonowi z ogładą, wykształceni, prowadzący koła dyskusyjne, aktywnie działający, kreatywni! Oddawali często swoje życie za wyznawane poglądy, ale nie musieli chodzić łysi, nie wyróżniali się z tłumu (pomijam oczywiście koszulę, koalicyjkę itp.), wtapiali się w zwykłych ludzi, będąc zarazem niezwykłymi… A dziś? Czy zachęcają swoim wyglądem do tego, by do nich podejść, porozmawiać, sięgnąć po ulotkę? Raczej nie. Bo jak się widzi człowieka w glanach, często w odzieży z symboliką, którą posługują się również neonaziści (sic!), to jest wystarczające ostrzeżenie – „Nie podchodź!”. Nowym zadaniem, oprócz tych wszystkich, które wynikają ze statutu organizacji, powinno być dbanie o PR w ONR. I nie na zasadzie pakowania na siłę onr'owców w garnitury – bo łysi, którzy dopiero co „przesiedli się” z glanów w elegancie buty wyglądają co najmniej żenująco. Tu trzeba pracy do podstaw! MW wypada nieco lepiej w tej kwestii - raczej więcej tam „garniturowców” niż ludzi, wyglądających jak oddziały prewencji. Celowo skupiam się na zewnętrznych aspektach organizacji, bo rozprawa na temat tego, ile dawnego ONR w dzisiejszym ONR to temat-rzeka na studium naukowe, a ja nie jestem historykiem, tylko człowiekiem mediów. Z tego punktu widzenia kwestia wizerunku wydaje się szalenie istotna. Nie chcę też, aby ktokolwiek zarzucił mi, że ulegam stereotypom. Nie twierdzę, że ci wszyscy młodzi ludzie nie mają nic do powiedzenia, bo łysa głowa to głowa pusta. W szeregach MW-ONR spotkałam wiele mądrych osób, których szczytem ambicji nie jest chodzenie w glanach i naparzanie się z policją. Niestety, przez to, że tych drugich jest jednak więcej (albo są częściej eksponowani, bo bardziej rozwrzeszczani), ci pierwsi rozpływają się jak kamfora. Nieco racji ma, więc Częstochowski Poeta, pisząc, że obok tych „tradycjonalistów” strach przejść. Z daleka widać, że to zbiorowisko osób, w którym agresja sięga poziomu zenitu. Problem w tym, że ci ludzie sięgają po takie formy rozładowywania tej agresji, które są po prostu niedopuszczalne. Rok temu na portalu Fronda.pl informowałam o zatrzymaniu przez policję grupy kilkudziesięciu uczestników Marszu Tradycji. Osoby te zostały otoczone szczelnym kordonem policji i około dwóch godzin w pełnym słońcu stały pod Sejmem, bo nagle okazało się, że z całej hordy funkcjonariuszy tylko dwóch potrafiło pisać. Oczywiście, wiadomo, że była to akcja od początku zakrojona na to, by Marsz Równości mógł spokojnie przejść ulicami miasta do wyznaczonego celu, co uważam za skandaliczne. Nie zmienia to jednak faktu, że tak samo skandaliczne było zachowanie „tradycjonalistów”, których policja zatrzymała za obrzucenie petardami homoseksualistów. Oczywiście, trudno mówić tu o „obrzuceniu” – byłam wtedy pod Sejmem i zaręczam, że w stronę tęczowych poleciało dosłownie kilka petard (czytelnicy Frondy.pl do dziś wypominają mi, jakobym miała tę sytuację usprawiedliwiać, więc napiszę po raz kolejny – to było oczywiście o kilka petard za dużo, w ogóle nie powinno ich być, ale nie zapominajmy o proporcjach tego wydarzenia – na homoparadę nie posypał się przecież deszcz ładunków wybuchowych). Rodziny z dziećmi najzwyczajniej w świecie nie przychodzą na Marsz Tradycji i Kultury, bo nie jest to bezpieczne. Nie tylko naraża dzieciaki na to, że zobaczą paskudne znaczki albo usłyszą wulgarne hasła, ale także na to, że jakiś durny łysy kibol w przypływie euforii rzuci petardą nie w tę stronę. Dopóki to się nie zmieni, dopóty w świat będzie szedł przekaz, że taka właśnie jest jedyna alternatywa dla domagających się praw do adopcji homoseksualistów, którzy przecież są tak przyjaźni, dla maluchów chcą tylko dobrze… Tak bynajmniej nie jest, ale sprzeciwianie się temu pod szyldem MW-ONR wizerunkowo wypada po prostu fatalnie. Zresztą, MW i ONR nie pierwszy raz mają problem z swoim wizerunkiem. Kwestia ta jest zazwyczaj podnoszona na przykład przy okazji Marszu Niepodległości. Aby ubiec naszych bystrych czytelników, którzy pewnie za chwilę wyciągną mi, że sama użyczyłam twarzy do firmowania pochodu „faszystów”, muszę wyraźnie podkreślić, że Marsz Niepodległości to zupełnie inna sprawa. Organizujące przemarsz stowarzyszenie nigdy nie było i NIE jest faszystowskie. Oczywiście, „Gazeta Wyborcza” i NIGDY WIĘCEJ zwykle na przełomie października i listopada przejawiają wzmożoną aktywność ukierunkowaną na przekonywanie, że jest inaczej. Samozwańczy antyfaszyści, którym paradoksalnie bliżej do faszystów, niż uczestnikom marszu, mobilizują swoje bojówki do blokowania niepodległościowej manifestacji. Ale ta wściekłość, którą wywołuje Marsz Niepodległości zasadza się na czymś innym – te skrajnie lewicowe środowiska najbardziej kłuje w oczy manifestowanie niepodległości i niezależności Polski, podkreślanie naszej dumy narodowej. „Gazeta Wyborcza” tuż przed marszem napisała, że plakat zachęcający do przemarszu 11.11.11, na którym pojawiły się młodzi ludzie w historycznych strojach, to ocieplanie wizerunku faszyzujących organizacji. Broniąc tamtej idei, podkreślałam, że to nie jest żadne ocieplanie wizerunku, że my po prostu tacy jesteśmy. Użyczyłam swojej twarzy do promowania Marszu Niepodległości, i gdybym dziś miała ponownie, to zrobić, nie zawahałabym się ani chwili. Na manifestacji zobaczyłam mnóstwo młodych, normalnych ludzi. Całe rodziny z dziećmi! Każdy, kto nie chce się karmić fałszującym rzeczywistość obrazem tamtych wydarzeń, może znaleźć na YouTubie kilkunastominutowy film, który pokazuje CAŁY przemarsz. Oczywiście, jak na każdej manifestacji, tak i na tej, pojawiły się niepożądane osoby. Łysole z celtyckimi krzyżami czy kibole, którzy już kilkanaście dni wcześniej umawiali się na kibicowskich forach, że zrobią zadymę. I nie mam, co do tego wątpliwości, że część uczestników Marszu 11.11.11 tylko po to przyszła na Pl. Konstytucji, żeby „ponapierdalać się z policją” - jak powiedział mi jeden znajomy ze środowiska „narodowców”. Sęk w tym, że MW i organizatorzy manifestacji radykalnie odcięli się od tych wszystkich zadymiarzy, którzy doprowadzili do demolki na Pl. Konstytucji, skąd miał wystartować przemarsz, wyraźnie podkreślając, ze nie ponoszą za ich zachowania odpowiedzialności. Ale już od tego, co dzieje się na Marszu Tradycji i Kultury MW się nie odcina, bo to przecież od początku do końca jest manifestacja pod jej patronatem! Smutną konkluzją tego tekstu jest fakt, że na każdej, nawet najbardziej potrzebnej manifestacji, zawsze znajdzie się jakiś debil, dzięki któremu cała reszta zostanie obdarzona mianem na przykład faszysty. Zawsze pojawi się jakiś łysol w neonazistowskiej koszulce „Blood&Honour” albo kibol, który przyjdzie „wyrównywać porachunki z policją” - bo też taki motyw przybycia na Marsz Tradycji zdradził mi jeden z uczestników. Oczywiście, muszę też wyraźnie podkreślić, że nie piszę tego wszystkiego tylko po to, żeby ostro „rąbnąć” w MW-ONR, dając tym samym wyraz jakiejś mojej wolty umysłowej, bo przecież mnie samą jeszcze kilka miesięcy temu można było nazwać faszystką, co sama kwitowałam stwierdzeniem, że bycie obdarzonym tym mianem obok na przykład Żołnierzy Wyklętych to dla mnie zaszczyt. Piszę to dlatego, że boli mnie to, co dzieję się w środowisku, do którego – z racji poglądów – jest mi w jakiś sposób blisko, a jestem przekonana, że tylko krytyka kogoś z tej strony, może być przyczynkiem do konstruktywnej dyskusji. Wszyscy dobrze wiemy, że nikt ze strony MW czy ONR nie będzie wchodził w polemikę np. z Sewerynem Blumsztajnem czy Sławomirem Sierakowskim, bo ich oczywiste argumenty dyktowane są uprzedzeniami. Ale piszę to z perspektywy osoby, która przecież uczestniczy, zarówno w Marszu Niepodległości, Marszu Tradycji, jak i innych, prawicowych czy narodowych inicjatywach. Piszę to, bo moim marzeniem jest, by na kontrę do Parady Równości przyszło mnóstwo rodzin z dziećmi, ale wiem, że dopóki sytuacja będzie wyglądała tak, jak dziś, to marzenie to nigdy się nie spełni... . Czy MW wyciągnie wnioski z tamtego roku? Czy w przyszłą sobotę, 2 czerwca dopilnuje, żeby żaden debil nie obrzucił homoseksualistów petardami, przez co kilkadziesiąt innych osób będzie musiało stać w pełnym słońcu zatrzymanych przez policję? Obawiam się, że nie, że sytuacja się powtórzy, albo będzie jeszcze gorzej... . Co w związku z tym? Dzień po Paradzie Równości, w niedzielę ulicami Warszawy przejdzie potężny Marsz dla Życia i Rodziny. Nie mam, co do tego wątpliwości, że jego uczestników będzie kilkanaście razy więcej, niż uczestników Marszu Tradycji i Kultury. I być może, dopóki nie będzie zmian, o które postuluję, takie jest jedyne rozwiązanie – pójść na ten drugi marsz, całkiem odpuszczając sobie pierwszy, na którym mają miejsce sytuacje niezgodne z moim systemem wartości i poglądami. Czy może jednak przełknąć tę gorycz, i w imię wyższych racji, blokować Paradę Równości? W końcu, jak pisze na końcu „Zgreda” Rafał A. Ziemkiewicz, wybór jest konieczny, „orać trzeba”. Decyzja należy do Ciebie, drogi Czytelniku.

Marta Brzezińska

„Narodowcy” nawołują do ogolenia głowy redaktorce portalu Fronda.pl Po opublikowaniu artykułu „Łysi neonaziści – jedyna alternatywa dla marszu dewiantów” reporterce portalu Fronda.pl Marcie Brzezińskiej zaczęto grozić. Na portalu Facebook osoby z ONR oraz mieniące się „narodowcami” nawołują do ogolenia jej głowy, tak jak karano kobiety za czasy okupacji za wchodzenie w konszachty z Niemcami. Na portalu Facebook szef Brygady Mazowieckiej ONR Jan Sapijaszko opublikował link do artykuły Marty Brzezińskiej „Łysi neonaziści – jedyna alternatywa dla marszu dewiantów”, który skomentował: „Głupich kurew nie brakuje, albo sprzedajnych. Jebać frondę!!!”. W komentarzach pod tekstem pojawiła się sugestia kobiety ukrywającej się pod pseudonimem Paulina Bolonis, by autorce tekstu Marcie Brzezińskiej ogolić głowę tak, jak karano kobiety za czasów okupacji. Jan Sapijaszko, szef Mazowieckiej Brygady ONR dopisał skrót „Ś.W.O.”, który oznacza tyle, co „Śmierć Wrogom Ojczyzny”. Możecie to zresztą zobaczyć państwo sami – poniżej publikujemy print screeny z Facebooka. Jest to publiczne nawoływanie do przestępstwa, które podlega karze. P. Sz.

Grecja powinna zaimportować Adama Smitha Praca Smitha stanowi ogólnie bardzo dobrą odpowiedź na twierdzenia współczesnych merkantylistów, zdaniem, których obecny problem Grecji polega na tym, że zdławiono jej eksport zbyt mocną walutą, pisze w komentarzu Mateusz Machaj - ekspert Instytutu.

Prace Adama Smitha bywają do dzisiaj przedmiotem kontrowersji wśród ekonomistów zafascynowanych historią myśli (pomijam tutaj krytykę ze strony uprawiających czytelniczą absencję Smitha, którzy traktują go, jako ikonę drapieżnego kapitalizmu). Jego ekonomiczni „przeciwnicy” zwracają uwagę na wiele niedociągnięć w jego pracach. Ekonomia sporo się rozwinęła od osiemnastego wieku, ale nawet uwzględniając ówczesne czasy można do pewnego stopnia uważać, iż Smith bywa przeceniany. Jego wybitne dzieło jest zbyt rozległe i w wielu miejscach za mało skupia się na teorii (za bardzo na historii i mało znaczących dygresjach). Nie było pierwsze, jeśli mówimy o traktatach ekonomicznych i w paru miejscach otworzyło drogę do błędnych teorii. Warto jednak zwrócić uwagę na najważniejsze, najwybitniejsze i niemal niemożliwe do przecenienia osiągnięcie teoretyczne: teorię długookresowego wzrostu gospodarczego. Adam Smith słynie przede wszystkim ze swojej krytyki merkantylizmu i pochwały wolnego handlu. Warto jednak zdać sobie sprawę, że to jego stanowisko wywodzi się z wcześniejszej analizy źródeł wzrostu. Nie chodziło mu, bowiem tylko o twierdzenie, że wolumen handlu nie jest w stanie wzrosnąć w wyniku zablokowania handlu zagranicznego. Nie chodziło mu również tylko o to, że podział pracy przynosi efektywność nie tylko wewnątrz przedsiębiorstw, lecz również między krajami. Smithowi chodziło o coś więcej, gdyż zdawał sobie sprawę z tego, jakie czynniki decydują o trwałym wzroście gospodarczym. Pewna osoba zwróciła mi kiedyś uwagę, że na dzieło Smitha można spojrzeć jak na poradnik z cyklu „Jak osiągnąć X?” — w tym wypadku o tytule „Jak uczynić kraj bogatym? Poradnik dla opornych”. Jeśli spojrzymy na Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów z tej perspektywy, to niewątpliwie możemy przymknąć oczy na niedociągnięcia Smitha. Odpowiedź na tytułowe pytanie wydaje się dla Szkota jednoznaczna: źródłem wzrostu gospodarczego są: produktywność i podział pracy, ilość pracy „produkcyjnej”, oraz „rozległość rynku”. Wszystkie te rozproszone w książce aspekty sprowadzają się w zasadzie do jednej głównej przyczyny: oszczędności i akumulacji kapitału. Długookresowo gospodarka rozwija się dzięki nadwyżce z dochodów, która zostaje przeznaczona na finansowanie wzrostu produktywności pracy i lepszej jej organizacji (w szerokim zakresie). Cóż to oznacza w praktyce? Oznacza to tyle, że wzrostu gospodarczego nie da się zadekretować. Źródłem wzrostu gospodarczego jest generowanie „nadwyżki produkcyjnej”, a więc mówiąc konkretnej i współczesnym językiem, oszczędzanie dochodu, a nie konsumowanie. Jeśli ludzie konsumują więcej niż zarabiają, to nie mogą liczyć na długotrwały wzrost gospodarczy, gdyż ten może zostać sfinansowany tylko akumulowaniem kapitałów, otwierających drogę do inwestowania. Skłonność ludzi do oszczędności (nazywana przez niektórych „preferencją czasową”) pozwala dzięki temu na wzrost dobrobytu. W świetle tego poglądu jakże naturalne staje się stanowisko Smitha wobec merkantylizmu. Merkantylizm stawiał na pierwszym miejscu kwestię bilansu handlowego (zależnie od tego, którego merkantylistę wybierzemy, uzasadnienie będzie inne). Smith jednak odpowiadał zdroworozsądkowo, że bilans handlowy, jako taki wyraża tylko różnicę w wartościach pieniężnych między tym, co do kraju jest wwożone, a co jest z niego wywożone. Nie mówi nic o prawdziwej przyczynie wzrostu dobrobytu, jakim jest akumulacja kapitału. Ponieważ wiele słyszymy o Adamie Smithie, a mało go wszyscy czytamy, pozwolę sobie przytoczyć obszerny cytat z jego dzieła, dobrze podsumowujący jego krytykę merkantylizmu, u źródeł, której leży długookresowa teoria wzrostu:

Istnieje, co prawda inny bilans, o którym już mówiliśmy, całkowicie odmienny od bilansu handlowego. Zależnie od tego, czy bilans ten jest dodatni czy ujemny, wywołuje on nieuchronnie dobrobyt lub upadek każdego narodu. Jest to bilans rocznej produkcji i konsumpcji. Stwierdziliśmy już, że jeżeli wartość wymienna rocznej produkcji jest większa niż wartość rocznej konsumpcji, to kapitał społeczeństwa musi się corocznie zwiększać proporcjonalnie do tej nadwyżki. W tym przypadku społeczeństwo żyje w granicach swoich dochodów, a to, co z tych dochodów corocznie oszczędza, zostaje w sposób naturalny włączone do jego kapitału i ulokowane tak, by jeszcze bardziej powiększyć produkcję roczną. Przeciwnie, jeżeli wartość wymienna rocznej produkcji nie wystarcza na pokrycie rocznej konsumpcji, wtedy kapitał społeczeństwa musi się kurczyć proporcjonalnie do tego deficytu. Wydatki społeczeństwa są wówczas większe niż jego dochody i naruszają z konieczności jego kapitał. Bilans produkcji i konsumpcji jest całkowicie odmienny od tak zwanego bilansu handlowego. (…) Bilans produkcji i konsumpcji może się stale kształtować korzystnie dla jakiegoś narodu, mimo że jego tak zwany bilans handlowy będzie na ogół niekorzystny[1].

W istocie może tak się dziać, że kraj doświadcza deficytów handlowych i wcale nie musi to oznaczać zahamowania wzrostu, gdyż różnica w wartości wywożonych i przywożonych towarów nie jest tak naprawdę ważna. Najważniejsze jest to, aby dochód osiągany z działalności gospodarczej nie tylko pokrywał istniejącą strukturę kapitałową, ale był nawet większy. Tak, aby pozwolić na dalszą akumulację i wzrost produktywności pracy. Mimo że praca Smitha ma ponad 200 lat, to nic nie straciła na swojej aktualności. W swoim ogólnym zarysie stanowi bardzo dobrą odpowiedź na twierdzenia współczesnych merkantylistów, zdaniem, których obecny problem Grecji polega na tym, że zdławiono jej eksport zbyt mocną walutą (nawiasem mówiąc, osiemnastowieczni merkantyliści przynajmniej w jednym byli lepsi od tych współczesnych: byli maniakami złotego kruszcu). Tymczasem fakt, że Grecja doświadczała dużego deficytu na obrotach bieżących nie jest w samym sobie czymś negatywnych (albo pozytywnym). Deficyt wyraża tylko różnicę w niektórych wartościach, ale nie te wartości i nie ta różnica świadczą o źródłach wzrostu. Najważniejszy jest, bowiem poziom oszczędności i akumulowanie kapitału. I może się tak zdarzyć, że wysoki poziom oszczędności i akumulacji kapitału wystąpi wraz deficytem obrotów bieżących. Mało tego — w przypadku krajów mniejszych i biedniejszych te dwa zjawiska mogą często współwystępować. Wyobraźmy sobie chociażby przypadek małej wioski w pobliżu Warszawy, do której zaczyna napływać kapitał. Przyjeżdża inwestor, otwiera fabrykę, rozpoczyna działalność gospodarczą, zatrudnia ludzi. Nowy kapitał jednocześnie finansuje napływ niezbędnych środków do otwarcia i budowy takiej fabryki. Niezbędne materiały, surowce, technologia muszą zostać „zaimportowane” z zewnątrz tejże wioski. Pracownicy, otrzymujący dochody z pracy w fabryce, zaczynają importować konsumpcyjne dobra z warszawskich sklepów i galerii handlowych. W ten oto sposób generowany jest „deficyt obrotów bieżących”. Wartość produktów, które napływają do wioski jest większa niż wartość produktów, które odpływają (tak długo, jak długo napływa do wioski kapitał i rozszerzana jest działalność produkcyjna; to oczywiście może ulec zmianie). Najważniejsze pytanie brzmi, czy taki deficyt handlowy jest niebezpieczny dla stabilności gospodarczej („makroekonomicznej”) wioski? Dla Smitha odpowiedź jest oczywista: nie. Skupianie się na samej wielkości deficytu przypomina inny ekonomiczny sofizmat wynikający z deflacjofobii i wiary w to, że spadające ceny są niebezpieczne dla gospodarki. Mówiąc trywialnie: same ceny są takie, jakie są. Ceny odzwierciedlają, bowiem po prostu zmieniające się warunki rynkowe. Czasami ceny powinny spadać, czasami powinny rosnąć. Sam spadek cen natomiast jeszcze nic nie mówi o tym, czy wiąże się to z sytuacją korzystną dla gospodarki, czy też nie. Jeśli ceny spadają, ponieważ wszystkie firmy masowo bankrutują, to zapewne jest to oznaka procesów niekorzystnych (zwróćmy uwagę, że to niespadające ceny są tutaj problemem, lecz same bankructwa i błędy). Jeśli natomiast ceny spadają, ponieważ wszystkie firmy zwiększyły swoją produktywność (i stać je na to), to jest to zjawisko ze wszech miar korzystne. Podobnie z bilansem handlowym. Znowu trywializując: bilans jest taki, jaki jest. Nie powinniśmy mówić o samej wielkości tego bilansu, gdyż jest to tylko różnica w wartościach, ale raczej o tym,  skąd ta różnica się bierze i czym jest finansowana (podobnie jak deflacjofobik powinien rozważyć różne  źródła spadku cen, a nie spadki cen same w sobie). Jeśli „niekorzystny” bilans wynika z napływu kapitału finansującego produktywną działalność gospodarczą, to trudno mówić w tym wypadku o zjawisku negatywnym. Jeśli natomiast niekorzystny bilans wynika z napływu środków zagranicznych w celu finansowania nieproduktywnej konsumpcji, to jest to zjawisko niebezpieczne i groźne dla wzrostu gospodarczego. Te Smithowe dywagacje pozwalają nam zrozumieć, dlaczego „deficyt handlowy” Grecji jest problemem makroekonomicznym. Nie, dlatego, że jest „deficytem”, lecz dlatego że deficyt ten jest finansowany nieproduktywną działalnością. I jak powiadał Smith w swoim opus magnum, wydatki publiczne są najpewniej wydatkami na „pracę nieprodukcyjną”, która nie przekłada się na wzrost gospodarczy, gdyż nie służy pogłębieniu siły produkcyjnej pracy. A to oznacza, że napływ kapitału zagranicznego do Grecji nie finansował trwałych źródeł wzrostu gospodarczego, lecz służył do utrzymywania krótkookresowej konsumpcji, co doprowadziło do wyraźnego wzrostu greckiego długu publicznego. Ten proces z kolei wynikał ze specyficznej formuły waluty europejskiej i jej politycznego charakteru (opisanej w wersji popularnej wTragedii euro Philippa Bagusa). Nie należy traktować deficytu na obrotach bieżących, jako wielkiego i zawsze negatywnego zaskoczenia. Takie są założenia funkcjonowania jednego obszaru walutowego i w zasadzie każdy o nich wie — silniejszy kapitałowo region wspiera słabszy (region niemiecki w pewnym sensie „wspiera” grecki w strefie euro tak jak poznańskie „wspiera” podkarpackie w strefie złotówkowej). Jednakże transfer kapitału nie jest decydujący sam w sobie (podobnie jak siła kursu walutowego albo bilans handlowy). Decydujące jest to, jak dana waluta jest produkowana i na co się ją przeznacza: czy na działalność produktywną, czy czystą konsumpcję na publiczny kredyt, obciążający przyszłe pokolenia, a wcześniej sektor finansowy. Może się pojawić pytanie, czy skoro Smith miał umiłowanie do oszczędności, to czy był wobec tego „merkantylistą kapitałowym” i sprzeciwiał się importowaniu oszczędności z zagranicy? Nic bardziej mylnego. Tutaj również warto przytoczyć jego słowa, gdyż trafnie odpowiadają na pojawiające się czasami w Polsce nadmierne umiłowanie do krajowego kapitału. Kapitał finansujący wzrost gospodarczy może bez problemów pochodzić „z importu”:

Lecz to, czy kapitał, który przewozi te nadwyżki, jest kapitałem zagranicznym czy też krajowym nie ma większego znaczenia. Jeśli społeczeństwo nie zdobyło dostatecznego kapitału, aby uprawiać wszystkie swe ziemie i przerabiać w sposób najpełniejszy wszystkie swe surowce, wtedy fakt, że surowce te wywozi kapitał zagraniczny, przynosi nawet znaczną korzyść, gdyż cały kapitał społeczeństwa może być użyty na realizację bardziej pożytecznych zadań. Bogactwa starożytnego Egiptu, Chin i Hindustanu dowodzą w sposób wystarczający, że naród może osiągnąć bardzo wysoki poziom zamożności, choćby przeważająca część jego handlu wywozowego prowadzili obcokrajowcy. Rozwój naszych kolonii w Północnej Ameryce i Indiach Zachodnich byłby znacznie powolniejszy, gdyby w wywóz tamtejszych nadwyżek produkcji włożono tylko własne kapitały tych krajów[2].

Dlatego możemy spokojnie skonkludować, że Grecji brakuje ważnego ogniwa produkcyjnego w ich planie budowy dobrobytu. Tym ogniwem są stare nauki Adama Smitha o źródłach wzrostu gospodarczego, które należy jak najszybciej zaimportować. Rozwój danego kraju może się odbywać tylko dzięki oszczędnościom, które poprzez akumulację kapitału pozwalają na zwiększanie siły produkcyjnej, drzemiącej w krajowej sile roboczej. Ten kapitał wcale nie musi być krajowy, może być zagraniczny. Może także przyciągać ze sobą deficyt handlowy. Najważniejsze jednak, aby nie służył finansowaniu nieproduktywnego sektora. A tak niestety dzieje się w przypadku, w którym kapitał zostaje zaimportowany na finansowanie deficytu budżetowego. Tudzież w przypadku importu kapitału na cele komercyjnej ekspansji kredytu w otoczeniu banku centralnego, wypierającej prywatne oszczędności (jak w USA), ale to już temat na inną i dużą szerszą dyskusję o chorobie kapitałowej, na którą cierpią współczesne gospodarki posługujące się pieniądze dekretowanym (fiat money). 

[1] Adam Smith, Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów, t. II, Warszawa 1954, s. 109–110.

[2] Adam Smith, Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów, t. I, Warszawa 1954, t. I, s. 486

Mateusz Machaj

Telefon z sektora nr 5 Rewizję kwalifikacji czynu związanego z uruchamianiem prezydenckiego telefonu na terenie Federacji Rosyjskiej zleciła prokuraturze apelacyjnej Prokuratura Generalna. Telefon komórkowy Lecha Kaczyńskiego, który był uruchamiany po katastrofie na Siewiernym, został znaleziony w piątym sektorze. Tak wynika z materiałów przekazanych przez stronę rosyjską w ramach realizacji wniosku o pomoc prawną. Ciało prezydenta znaleziono w sektorze nr 1. Rosyjskie materiały nie zawierają informacji na temat czasu znalezienia tego telefonu - informuje płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnego Prokuratora Wojskowego. Z wcześniejszych informacji, jakich udzieliła prokuratura, wynika, że ciało prezydenta Lecha Kaczyńskiego znaleziono w sektorze nr 1 wraku tupolewa, w którym miały być też szczątki kokpitu. W tym samym sektorze znaleziono także ciało gen. Andrzeja Błasika i 11 innych ciał. Jeden z lekarzy, który brał udział w akcji wydobywania ciał z miejsca katastrofy, mówił wcześniej "Naszemu Dziennikowi", że ciało prezydenta Kaczyńskiego znajdowało się obok środkowej części kadłuba. W sektorze nr 1 znaleziono również ciało nawigatora Artura Ziętka. Ale już zwłoki dowódcy Tu-154M mjr. Arkadiusza Protasiuka, drugiego pilota ppłk. Roberta Grzywny oraz mechanika ppor. Andrzeja Michalaka znajdowały się w sektorach nr 2 i 3.

Problem miejsca Kwestia lokalizacji telefonu, którego właścicielem była Kancelaria Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, interesuje prawników rodzin. - To bardzo zastanawiające, należałoby tę kwestię wyjaśnić. Czy do przemieszczenia telefonu doszło na skutek pewnej dynamiki, a była ona duża, na co wskazuje rozrzut szczątków samolotu i ciał ofiar, czy też było to celowe działanie osób trzecich, tj. Rosjan, którzy najpierw w tym aparacie manipulowali, a potem go porzucili - mówi mec. Rafał Rogalski, pełnomocnik Jarosława Kaczyńskiego. Jak już informował "Nasz Dziennik", Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego ustaliła, że po katastrofie smoleńskiej ktoś na terenie Federacji Rosyjskiej trzy razy uruchamiał prezydencki telefon. Dochodzenie w tej sprawie prowadzi Prokuratura Okręgowa w Warszawie. Śledztwo jest prowadzone w kierunku ewentualnego popełnienia przestępstwa z art. 267 par. 1 kodeksu karnego, tj. nielegalnego uzyskania informacji. Czyli w celu wyjaśnienia, kto i w jaki sposób mógł uzyskać dostęp do informacji zapisanych w telefonie i w karcie SIM. Jednak zdaniem pełnomocników rodzin to za mało.

Informacje wrażliwe - Powstaje pytanie, czy nie zachodzi zasadność ścigania w kierunku art. 265 kk, czyli uzyskania dostępu do tajemnicy państwowej, ponieważ nie wiadomo, jakiego rodzaju informacje w telefonie pana prezydenta się znajdowały - podkreślał niedawno w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" mec. Piotr Pszczółkowski.

- Pojawiły się kąśliwe informacje medialne, że to był stary telefon, który dawał niewielkie możliwości, ale np. spis abonentów też stanowi pewien rodzaj informacji i niekoniecznie ta informacja musi być jawna - wskazywał adwokat. Podobnej argumentacji używa także Bogdan Święczkowski, były szef ABW. Tyle, że wskazuje, iż kluczowy byłby tu również wątek utrudniania śledztwa.

- Niszczenie wraku, mycie go, a teraz sprawa z telefonem. Najwidoczniej komuś zależy, by nie można było odtworzyć rzeczywistego przebiegu zdarzenia. Dlatego w mojej opinii śledztwo powinno być rozszerzone właśnie o ten aspekt - utrudniania postępowania ze strony rosyjskiej - uzasadnia Święczkowski. Prokuratura deklaruje, że nie ma formalnego potwierdzenia, iż telefon należał do prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Z materiałów przekazanych wcześniej przez śledczych wojskowych prokuraturze cywilnej wynikało jedynie, że był on zarejestrowany na kancelarię prezydencką.

- Zwrócono się do wojskowej prokuratury okręgowej o podanie danych użytkownika tego telefonu, który był zarejestrowany na Kancelarię Prezydenta - deklaruje prok. Dariusz Ślepokura z warszawskiej prokuratury okręgowej. Formalne ustalenia w tej sprawie przez organ prowadzący dochodzenie są bardzo istotne. Z przepisów prawa wynika, bowiem, że przestępstwo nielegalnego uzyskania informacji jest ścigane na wniosek osób, które zostały w ten sposób pokrzywdzone, a nie z urzędu przez prokuraturę. Dlatego dopiero po formalnym potwierdzeniu użytkownika prokuratura może zapytać rodziny, czy chcą ścigania tego czynu.

- W przypadku, gdy WPO potwierdzi, że użytkownikiem tego telefonu był Lech Kaczyński, tutejsza prokuratura wystąpi do ww. członków rodziny w celu uzyskania stanowiska w przedmiocie złożenia wniosku o ściganie przestępstwa z art. 267 par. 1 kk, które ścigane jest na wniosek pokrzywdzonego - wyjaśnia prok. Ślepokura. Dodaje, że z analogicznym zapytaniem wystąpiono już do Kancelarii Prezydenta. Ale ma to związek z tym, że był to telefon zarejestrowany na ten urząd. Prokuratura cywilna wystąpiła także do prokuratury wojskowej o przekazanie "dowodów rzeczowych w postaci przedmiotowego telefonu i karty SIM, a także o przekazanie dokumentów w postaci protokołu oględzin ww. aparatu telefonicznego, protokołu oględzin i odtworzenia karty SIM i protokołu oględzin miejsca katastrofy części dotyczącej ujawnienia i zabezpieczenia przedmiotowego telefonu". Anna Ambroziak

Kompromitacja rządu Tuska w związku z budową dróg Mimo zaklęć wypowiadanych przez rządzących ile kilometrów dróg w tym roku zostanie oddanych do użytku, kompromitacja rządu Tuska w związku z inwestycjami drogowymi, jest nieuchronna.

1. Wydawało się, że ostatnie 4-5 lat może nas przenieść do świata Europy Zachodniej, jeżeli chodzi o inwestycje drogowe. Po raz pierwszy, bowiem w całym ostatnim 20 leciu, zostały wreszcie spełnione, jak się wydawało, wszystkie warunki pozwalające na szybką budowę autostrad i dróg szybkiego ruchu. Były na czas ich projekty, zostało uchwalone prawo pozwalające w stosunkowo szybkim tempie przygotowywać tereny pod budowę dróg, były wreszcie w odpowiedniej wysokości pieniądze pochodzące zarówno z polskiego jak i unijnego budżetu. Mimo tego mamy totalną katastrofę na budowie autostrad, wielomiesięczne opóźnienia, czasami już bez nadziei na zakończenie budów, niską, jakość, co ujawniło się w sposób szczególny po tej zimie, a teraz jeszcze upadłości wielkich firm będących wiodącymi w budowlanych konsorcjach, co zapewne spowoduje masowe upadłości podwykonawców.

2. Plany rzeczywiście były bardzo ambitne w tym okresie miało zostać wybudowane około 3 tysięcy kilometrów dróg (autostrad, dróg szybkiego ruchu, dróg krajowych). Rząd zrezygnował już z budowy 1 tysiąca kilometrów, a te, które są budowane dotyka skandal za skandalem. Na dwa tygodnie przed rozpoczęciem Euro 2012 wiemy już dokładnie, że czeka nas autostradowa katastrofa. Żaden z autostradowych ciągów ani z zachodu na wschód (A-2,A-4) ani z północy na południe (A-1) nie będzie przejezdny i co więcej zapewnienie tej przejezdności odsuwa się w bliżej nieokreśloną przyszłość. Nie pomogła nawet tzw. ustawa o przejezdności, którą rządząca koalicja PO-PSL przeforsowała niedawno w Sejmie, zupełnie absurdalna, bo wprowadzająca autostradowy ruch samochodowy na plac budowy, że aż wstyd się przyznać, iż była głosowana w parlamencie. Ale i ona chyba się ostatecznie nie przyda, bo są takie odcinki autostrad gdzie jeszcze nie ma do końca przygotowanych nasypów drogowych, a cóż dopiero warstw kruszywa i asfaltu, po których można by się było poruszać.

3.Jest jednak jeszcze inna odsłona drogowej katastrofy. Sytuacja finansowa firm, które parę lat temu rozpoczęły swoją przygodę z budową autostrad w Polsce. Jedna już spektakularnie upadła pozostawiając rozgrzebaną budowę (zresztą przejętą od chińskiej firmy Covec, która ponad rok temu zeszła z placu budowy) na autostradzie A-2. To firma DSS, o jej sytuacji finansowej minister Nowak jeszcze parę miesięcy temu wyrażał się w samych superlatywach. Pozostawiła wielomilionowe zobowiązania i rozsierdzonych podwykonawców, którzy teraz blokując drogi będą dochodzili swoich należności w GDDKiA, bo u syndyka nie mają szans, ponieważ wartość majątku firmy jest kilkakrotnie niższa od jej zobowiązań. Teraz minister Nowak obiecującym im nadzwyczajną ustawę za 2 miesiące odwlókł ich protesty poza Euro 2012. Wygląda jednak na to, że ta upadłość to czubek góry lodowej, jeżeli chodzi o firmy budujące autostrady w Polsce. Właśnie sąd rejonowy w Poznaniu zwrócił wnioskodawcy wniosek o upadłość likwidacyjną kolejnego potentata Hydrobudowy Polska, ale tylko ze względów formalnych. Był to w ciągu ostatnich kliku miesięcy już trzeci wniosek o upadłość tej firmy. Niedawno upadła także inna firma budująca jeden odcinek autostrady A-1 i fragment autostrady A-4 pomiędzy Brzeskiem i Wierzchosławicami. I po niej zostali podwykonawcy z ogromnymi wierzytelnościami. Według szacunków samej GDDKiA firmy budujące autostrady są winne około 240 podwykonawcom blisko 250 mln zł i wszystko wskazuje na to, że te ostatnie będą próbowały odzyskać swe wierzytelności bezpośrednio od Skarbu Państwa.

4. Mimo przeznaczenia w ostatnich paru latach blisko 120 mld zł na budowę dróg ani ciągi autostradowe z Zachodu na Wschód ani z Północy na Południe nie są ostatecznie gotowe, nie ma również połączeń drogami szybkiego ruchu, miast, w których odbędą się mecze Euro 2012. Zostały nieskończone drogi i ogromne długi u podwykonawców, które będą skutkowały masowymi upadłościami przedsiębiorstw w sektorze budowlanym jeszcze tego lata. Mimo zaklęć wypowiadanych przez rządzących ile kilometrów dróg w tym roku zostanie oddanych do użytku, kompromitacja rządu Tuska w związku z inwestycjami drogowymi, jest nieuchronna. Kuźmiuk

Autorytet pana premiera Podczas Rady Krajowej PO pan premier odniósł się do sprawy Stefana Niesiołowskiego i jego chamskiego ataku na Ewę Stankiewicz. Przesłanie premiera było jasne: "Stefan, nie bij pani, bo się spocisz". Natychmiast stało się oczywiste, że wezwania do przeproszenia pani Stankiewicz należy uznać za niebyłe. Zapewne Igor Ostachowicz przyniósł nowe badania - pisze Łukasz Warzecha, publicysta Faktu. Przy tej okazji Donald Tusk posłużył się cytatem z pewnej pani – nazwijmy ją umownie Tąpanią, ponieważ nie ma sensu przyczyniać się do reklamowania jej nazwiska. Tapani napisała do premiera na swoim blogu wezwanie, z którego wynikało, że zawiodła się na nim: nigdy nie powinien wzywać zasłużonego opozycjonisty Stefana do przepraszania „pisowskiej propagandystki”.

Nie wiem, czy premier miał świadomość, na kogo się powołuje. A mieć powinien. Tapani, bowiem to postać w środowisku blogerskim znana ze swoich furiackich, chamskich i rynsztokowych ataków na obecną opozycję. Wejście na jej blog przypomina zejście do szamba, jestem, więc wdzięczny portalowi 300polityka za to, że się poświęcił i uczynił to za mnie (mam nadzieję, że koledzy z portalu się potem solidnie zdezynfekowali). Kto ciekawy, niech zajrzy. Ja zbyt szanuję swoich Czytelników, żeby epatować ich tym agresywnym bełkotem, opartym na kilku zdartych i powtarzanych bez końca kliszach. Premier mógł się odwołać do któregoś ze swoich bardziej cywilizowanych obrońców. Wszak wystarczy otworzyć „Politykę”, „Newsweeka” czy „Wprost”, o „Wyborczej” nie mówiąc, aby znaleźć tam uzasadnienia, czemu Niesiołowski przepraszać nie musi. On jednak zdecydował się sięgnąć po wypociny już nie z dna rynsztoka, ale z głębi najgłębszej kloaki, uznając za swój autorytet fanatyczkę, w zajadłości i czystej nienawiści do oponentów dorównującą samemu Niesiołowskiemu. To kolejny poziom upadku. Łukasz Warzecha

O wyższości kapitalizmu nad socjalizmem Przedstawię dzisiaj dwie historie, które opowiedziałem moim studentom. Warto je przypominać właśnie w naszych czasach, gdy ignoranccy malkontenci podgryzają elementarne zasady gospodarczego racjonalizmu, (czyli zasady kapitalizmu!), a żebraczo roszczeniowa mentalność zaczyna święcić triumfy.

Pierwsza historia jest sprzed ponad stulecia i opowiada o wiejskim majsterklepce, który uznał, że znacznie lepiej niż w rzemieślniczych warsztatach można samochody wytwarzać w wielkich fabrykach. Będzie się tam produkować na masową skalę części, a następnie montować i potem malować cały już samochód. Jak pomyślał, tak zrobił. Zebrał w węzełek cały swój dobytek (nie stać go było na bilet kolejowy) i powędrował pieszo do Detroit, gdzie zatrudnił się w jednym z takich warsztatów. Ale nie dawała mu spokoju jego idea, z którą zaczął chodzić po różnych finansistach. Aż wreszcie mu się udało przekonać niektórych do nowej organizacji produkcji samochodów. Powstała pierwsza fabryka. Ceny samochodów poleciały na łeb na szyję i zamiast setek, samochody zaczęły kupować setki tysięcy Amerykanów. Wiejskim majsterklepką, który zmienił nie tylko metody transportu, ale także koncepcje osiedlania się i architekturę miast był Henry Ford. Druga historia dotyczy epoki socjalistycznego kamienia łupanego, czyli czasów późnego Gierka. W królewskim mieście Krakowie pracował w Akademii Górniczo-Hutniczej pewien profesor nauk technicznych, koneser muzyki. Profesor ów zastanawiał się, dlaczego skrzypce i inne instrumenty smyczkowe produkowane przez szwajcarskiego lutnika Stradivariusa mają tak nieporównanie piękne tony. Materiały były znane, kleje, których używał Stradivarius również, więc być może źródłem tych pięknych tonów był sam proces klejenia? A może jeszcze coś innego? Profesor ów zaczął rozważać problem teoretycznie i gdy już ułożył sobie koncepcję poszedł z tym do dyrektora fabryki, produkującej socjalistyczną tandetę pod nazwą instrumentów smyczkowych. Ale dyrektor spławił profesora, co nie było zaskoczeniem dla nikogo znającego ówczesną gospodarkę. Innowacje wprowadzane do produkcji zaburzały cykl wytwarzania tandety, a przecież ludziom (od dyrektora w dół) płacono w gospodarce zwanej planową właśnie za wykonanie planu produkcji tandety, a nie za poprawianie jej, jakości! Profesor był uparty. Nie dał za wygraną. Przez swoich byłych studentów – wówczas już dyrektorów firm przemysłu ciężkiego – spowodował, że wzmiankowany dyrektor, przydzielił mu jednak majstra, dwóch robotników i trochę materiałów – odpadów z produkcji tandety! Mimo tak niekorzystnych warunków, produkowane – po serii eksperymentów – skrzypce osiągać zaczęły wśród muzyków ceny 10-20 i więcej razy wyższe niż owa seryjna tandeta. Myślicie państwo, że był to sukces? Jeśli tak, to nie doceniliście elementów systemowych. Przedstawiona przez owego profesora technologia i tak została odrzucona przez tego samego dyrektora z tych samych powodów. Gdyby profesor nie był idealistą i zanęcił go propozycją podzielenia się wynalazkiem (i forsą), to może dyrektor widziałby w tym swój prywatny interes. Tego nie zrobił i sprawa padła. Potem przyszedł rok 1980 i sam socjalizm wszedł w fazę agonalną. Ale, jak wieść niesie, zniechęcony profesor ów porzucił swoje eksperymenty, a potem i ziemski padół. I tak skończyła się story o polskim Stradivariusie w czasach realsocu.

Tak właśnie wygląda różnica między kapitalizmem a socjalizmem. Kapitalizm nie tylko jest nieporównanie bardziej efektywny gospodarczo. Także nieporównanie bardziej sprzyja demokracji, przez którą rozumiem tworzenie warunków dla sukcesu – niezależnie od tego, czy jest to wiejski majsterklepka, czy profesor politechniki. Bo dla mnie demokracja w znacznie większym stopniu znaczy to właśnie, a nie możliwości demonstrowania przez jakichś oburzonych, czy raczej głupców odurzonych spadającym z nieba socjalem, którego raptem zaczęło im brakować... Jan Winiecki

Łożysko silnika w plątaninie rurek Reporterzy "Naszego Dziennika" odwiedzili laboratorium prof. Wiesława Biniendy w Akron. Badanie zderzeń i złamań to jego specjalność. Budynek Wydziału Inżynierii Lądowej Uniwersytetu w Akron, którym kieruje prof. Wiesław Binienda, sąsiaduje z ogromnym kompleksem Instytutu Polimerów, najbardziej renomowanego na uniwersytecie. Ale ten wydział i cały college techniczny (odpowiednik politechniki) też notuje duże sukcesy. W USA mierzy się je ilością pieniędzy kierowanych na badania przez biznes i agencje rządowe. Wzrost tego wskaźnika jest jednym89 z największych w całych Stanach Zjednoczonych. Binienda ma w tym spory udział. Specjalnie dla niego i współpracującego z nim innego profesora sześć lat temu wybudowano laboratorium zajmujące się silnikami odrzutowymi. Kosztowało milion dolarów. Amerykańskie uniwersytety są ogromne. Nie szczędzi się pieniędzy na dziesiątki budynków laboratoriów, sal wykładowych, bibliotek, różnego rodzaju zaplecza. W Akron uczelnia zajmuje prawie całe centrum miasta. W Stanach Zjednoczonych nie ma oddzielnych uczelni humanistycznych, technicznych, medycznych itd. Uniwersytet zajmuje się wszystkim. Stąd taki rozmach. Specjalnością Uniwersytetu w Akron jest chemia polimerów. To miejscowa tradycja mająca ponad 100 lat. Akron nazywane było gumową stolicą świata. To właśnie tutaj powstało kilka światowych koncernów przemysłu gumowego, znanych głównie, jako producenci opon. Goodrich, Firestone, Goodyear wywodzą się właśnie stąd. Ale nie tylko oni. Jedną z siedzib ma tu producent F-16, Lockheed Martin, który do Ohio przeniósł laboratorium radarów morskich. Prace Biniendy łączą badania teoretyczne i praktyczno-eksperymentalne. Ich celem jest projektowanie materiałów do silników samolotów odrzutowych, rakiet kosmicznych itd. Polski naukowiec jest na przykład twórcą materiału, który stanowi osłonę silnika zastosowanego w najnowszej konstrukcji Boeinga, samolocie B787 Dreamliner. Gdy tworzy się taki materiał z włókien węglowych i kewlarowych oraz żywicy epoksydowej, różne warianty składników i sposobów ich mieszania dają w efekcie rozmaite właściwości produktu. Ma on być odporny na uderzenie z bardzo dużą prędkością. W praktyce laboratorium służy do badania właściwości materiałów. Jest też możliwość wykonywania próbnych zderzeń, ale głównie robi się je za pomocą komputera, który symuluje zderzenia w różnych warunkach. Binienda pokazuje nam film, na którym jeden z producentów silników, aby spełnić wymogi konieczne do uzyskania certyfikacji produktu, wywołuje oderwanie łopatki turbiny prawdziwego silnika odrzutowego. Okazuje się, że osłona wytrzymała i oderwana część jej nie przebiła. Taka próba kosztuje 20 mln dolarów, poza tym nie ma możliwości obserwacji, mierzenia parametrów, widać tylko wybuch, ogień i dym. W Akron i podobnych ośrodkach ten sam eksperyment można wykonywać dziesiątki razy, dobierając różne wskaźniki, a jedyny koszt to praca asystenta, który wpisuje dane do komputera.
Laboratorium jak hala fabryczna Ale zespół Biniendy nie siedzi tylko przy komputerach. Laboratorium przypomina halę fabryczną. Pracownicy robią badania materiałów używanych w lotnictwie i kosmonautyce. Są rozciągane, zginane, skręcane, poddawane zmianom temperatur i ciśnienia. Potem specjalnymi kamerami poszukuje się mikrouszkodzeń, pęknięć. Jeden z projektów polega na powtórzeniu miliony razy ugięcia tworzywa, które znajdzie się w systemie zasilania statku kosmicznego. Od tej części zależy powodzenie trwającej wiele lat misji związanej z badaniem obrzeży układu słonecznego. Dlatego NASA zamówiła wykonanie próby, ile ugięć i przez jaki czas wytrzyma. O tym eksperymencie Binienda opowiada, ale za drzwiami słychać systematycznie jakieś uderzenia. To także zamówienie rządowe, ale naukowcowi nie wolno o nim rozmawiać. Tajemnica wojskowa i ochrona dorobku naukowego USA przed niechcianym wyciekiem. Trudno. Ale i tak udaje nam się zobaczyć jeden z projektów wojskowych. W plątaninę rurek i przewodów za 1,5 mln dolarów włożono łożysko silnika odrzutowego samolotu. Jeżeli ulegnie awarii, maszyna spadnie, a pilot ma szansę przeżyć tylko dzięki katapulcie. Dlatego naukowcy próbują znaleźć oznaki pozwalające na przewidzenie, że materiał za chwilę pęknie. Jeżeli będzie wiadomo, jak zachowuje się łożysko na przykład pół godziny przed rozpadem, będzie można zainstalować odpowiednie czujniki i ostrzec pilota.
Próżnia i sprężony azot Schodzimy do piwnicy przypominającej schron. Tu wykonuje się próbne zderzenia. Działo gazowe to po prostu rura przedzielona zaporą, do której wkłada się pocisk. Z jednej strony wytwarzana jest próżnia, a do drugiej wpompowuje się sprężony azot. Po usunięciu zapory gaz wyrzuca pocisk w kierunku ustawionej obok tarczy z badanym materiałem. Wszystko obserwuje kamera, która rejestruje 200 tys. klatek w ciągu sekundy. Dla porównania kamera telewizyjna zapisuje 24 klatki na sekundę. Przygotowanie do wystrzału z działa trwa kilka dni, a potem analiza danych wiele tygodni. Na czas zderzenia nikogo nie ma w laboratorium, a operator steruje eksperymentem z innego pomieszczenia. Potem trzeba je jeszcze długo wietrzyć, bo powietrze z azotem nie nadaje się do oddychania.
Czasem przebieg zderzeń w tak ekstremalnych warunkach jak te wytwarzane w laboratorium Biniendy jest sprzeczny ze zdrowym rozsądkiem. Widzimy na przykład gumową piłeczkę bez żadnych wygięć czy zadrapań. Okazuje się, że przeleciała przez grubą deskę, robiąc w niej otwór. Twarde drewno nie zostawiło żadnych śladów na gumie. Spektakularny i dramatyczny przykład z dziedziny lotnictwa to przebieg zamachu na World Trade Center. Tam skrzydła samolotu przebiły wykonane ze stali i strunobetonu kolumny utrzymujące konstrukcję drapacza chmur.
"Pesymistyczne" dane Może - zastanawia się Binienda - jest to przyczyna, dla której wyniki jego symulacji uderzenia skrzydła Tu-154M w brzozę natrafiają na takie niedowierzanie. Naukowiec zrobił wszystko, żeby wynik symulacji był wiarygodny. Nawet przyniósł do laboratorium pień prawdziwej brzozy, żeby zmierzyć jego parametry. Co więcej, do komputera wprowadził dane "pesymistyczne", to znaczy brzoza jest znacznie twardsza i szersza niż w rzeczywistości, a skrzydło słabsze. Sztuka dobrego przygotowania symulacji to takie dobranie siatki, za pomocą, której w komputerze została zobrazowana rzeczywistość, by rezultat był zgodny z eksperymentami, a czas obliczeń do zaakceptowania. Im gęstsza siatka, tym dokładniej opisuje materiał, ale wtedy obliczenia trzeba powtarzać dla większej ilości jej węzłów i dłużej trwają. Dlatego stosuje się rozwiązanie pośrednie. W częściach bardziej istotnych dla symulowanego zdarzenia siatka jest gęstsza, a w innych rzadsza. Najmniej istotne są pomijane. W symulacji zderzenia skrzydła z brzozą też są takie uproszczenia. Na przykład brakuje wystających z tyłu kadłuba silników, a jedynie uwzględniono ich wagę. Binienda uznał, że ich kształt nie ma wpływu na uderzenie samolotu w brzozę, które nastąpiło w zupełnie innej części konstrukcji. Binienda jest też autorem drugiej, znacznie trudniejszej symulacji. Zadał sobie najpierw pytanie, gdzie upadłby kawałek skrzydła, gdyby jednak oderwała go brzoza. Okazało się, że opór powietrza zaraz by go zatrzymał i leżałby tuż za brzozą. Wówczas profesor postanowił policzyć, skąd musiało wylecieć skrzydło, by upaść w miejscu, gdzie je rzeczywiście znaleziono. Okazuje się, że znacznie wyżej i dalej, niż wynika to z raportu Millera. Zatem samolot mógł w ogóle nie uderzyć w brzozę, a urwanie fragmentu skrzydła spowodowało coś zupełnie innego. Co ciekawe, punkt, który według Biniendy mógł być miejscem oderwania części skrzydła, leży na trajektorii lotu według dr. Kazimierza Nowaczyka, a nie komisji Jerzego Millera i w tym miejscu odnotowany jest jeden z dwóch wyraźnych - dotąd niewytłumaczonych - wstrząsów. Wbrew propagandzie przeciwników Biniendy jest on osobą w Akron i lokalnym środowisku powszechnie uznawaną i szanowaną. Po otrzymaniu nagród podczas konferencji w Pasadenie do Biniendy zaczęły napływać listy z gratulacjami. Od rektora, od zastępcy gubernatora. Rozmawiamy z Denise Henry, rzecznikiem prasowym uniwersytetu. Zapewnia, że władze uczelni wiedzą o zaangażowaniu jednego z profesorów w sprawę katastrofy smoleńskiej i je w pełni popierają. Binienda cały czas się dziwi, dlaczego jego wyniki nie spotykają się z żadną fachową dyskusją. Nikt z komisji Millera czy MAK nie chce z nim rozmawiać, spierać się na argumenty, zaproponować własnej symulacji, która pokazałaby inne wyniki. A przecież raport zawiera wiele sprzeczności i kwestii niewyjaśnionych. Na przykład ogromna prędkość zniżania, odmienna trajektoria lotu według MAK i komisji Millera od zapisanej w TAWS i odtworzonej przez dr. Kazimierza Nowaczyka z Baltimore. Nikt się tak naprawdę poważnie tymi pytaniami nie zajął. Wiesław Binienda ma żal do polskich władz, że wolą dezawuować jego wyniki, zamiast na przykład udostępnić mu bardziej dokładne dane o budowie skrzydła, jakimi zapewne dysponuje komisja Millera. Chyba, że za taką formę dialogu należy uznać propozycję wizyty i współpracy ze strony pewnej firmy rosyjskiej. Zgłosili się do kolegi Biniendy z innego uniwersytetu zaraz po pierwszej prezentacji naukowca. Twierdzili, że chcą zbudować nowy silnik odrzutowy. Ale spółka dotąd zajmowała się wyłącznie sprzedażą samochodów. Natomiast właściciel jest byłym oficerem rosyjskich sił powietrznych, obecnie biznesmenem miliarderem. Binienda odmówił, powołując się na konflikt interesów, a Rosjan ów kolega zabrał do innego ośrodka zajmującego się silnikami odrzutowymi. Podobno byli bardzo niezadowoleni.
Piotr Falkowski

Toksyczne dowody Dwudziestu ośmiu członkom rodzin ofiar katastrofy samolotu Tu-154, zgodnie z życzeniem, dostarczane są rzeczy ich bliskich. Uznano je za zbędne w śledztwie. Przesyłki są hermetycznie pakowane. Specjaliści nie dają pełnej gwarancji, że bezinwazyjnymi metodami zdołali usunąć wszystkie groźne zanieczyszczenia. Część odnalezionych na miejscu katastrofy samolotu Tu-154M rzeczy, niezakwalifikowanych w śledztwie, jako materiał dowodowy, wraca do rodzin tragicznie zmarłych. Pamiątki muszą jednak pozostać w hermetycznym zamknięciu, bo mogą znajdować się na nich niebezpieczne dla życia lub zdrowia bakterie. Przesyłki dostarczane są do domów zainteresowanych w paczkach przez Żandarmerię Wojskową, która przy odbiorze żąda podpisu pod oświadczeniem o zapoznaniu się z zagrożeniem, jakie niesie za sobą otwarcie hermetycznego opakowania. Jak poinformowała nas Naczelna Prokuratura Wojskowa, zainteresowanie odzyskaniem rzeczy bliskich wyraziło 28 członków rodzin ofiar katastrofy? Zakończono już proces okazywania tych przedmiotów i są one aktualnie wydawane. - Treść oświadczenia, podpisywanego przez osoby, którym rzeczy są wydawane, wynika bezpośrednio z treści opinii Wojskowego Instytutu Higieny i Epidemiologii.

- Z punktu widzenia pragmatyki laboratoryjnej zastosowane techniki badania sterylności oraz ocena doboru tych technik pozwalają z wysokim prawdopodobieństwem bliskim pewności stwierdzić, że zastosowana technika sterylizacji była skuteczna i przedmioty te zapakowane oryginalnie są w tej chwili wolne od zanieczyszczeń mikrobiologicznych, aczkolwiek nie istnieją techniki i podejścia diagnostyczne pozwalające na przyjęcie pełnej odpowiedzialności za to stwierdzenie - tłumaczy płk Zbigniew Rzepa, rzecznik NPW. I zapewnia, że Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie uczyniła wszystko, co było możliwe, aby doprowadzić do wydania tych rzeczy rodzinom ofiar katastrofy. - Nic więcej bez możliwości uszkodzenia tych rzeczy zrobić się już nie da - podkreślił płk Rzepa. I jak dodał, zabiegi umożliwiające bezpieczne okazanie, a następnie wydanie znalezionych rzeczy członkom rodzin ofiar katastrofy kosztowały budżet państwa ponad 122 tys. złotych. Zaznacza, że w razie wątpliwości przesyłki można nie odebrać. Adresaci są zaskoczeni całą sytuacją, do tej pory podobnych oświadczeń nie musieli podpisywać. Co się zmieniło? - Podczas wydawania bliskim ofiar innych rzeczy (a więc tych, które nie były zdjęte z ciał ofiar katastrofy) nie było konieczności informowania o zagrożeniach wynikających z obcowania z taką rzeczą - wyjaśnia płk Rzepa. Wydawane przez żandarmerię przedmioty należące do ofiar katastrofy smoleńskiej to te, które uznano za zbędne dla śledztwa i zdecydowano, by je zwrócić osobom uprawnionym po wcześniejszym okazaniu. Oczywiście w przypadku, gdy ich własność nie budziła żadnych zastrzeżeń. W gestii prokuratury pozostaje wciąż grupa przedmiotów należących do ofiar katastrofy. To m.in. telefony komórkowe, aparaty fotograficzne, kamery, laptopy, które stosownymi postanowieniami Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie "uznała za dowody rzeczowe i przekazała uprawnionym służbom, celem odzyskania znajdujących się na nich informacji, mogących pomóc w wyjaśnieniu przyczyn i przebiegu katastrofy".
Długa droga do właścicieli Z informacji przekazanych "Naszemu Dziennikowi" przez Naczelną Prokuraturę Wojskową wynika, że zanim hermetyczne paczki trafiły do właścicieli, musiały przebyć długą drogę. Chodzi tu głównie o rzeczy osobiste ofiar katastrofy, a w szczególności elementy odzieży, które zostały zdjęte ze zwłok w trakcie prowadzonych badań sądowo-medycznych w Moskwie.

- Po przekazaniu tych rzeczy do Polski, 29 kwietnia 2010 r. Wojskowy Inspektor Sanitarny z Wojskowego Ośrodka Medycyny Prewencyjnej w Modlinie zakwalifikował je, jako potencjalnie zakaźne odpady medyczne ze względu na ich liczne zanieczyszczenia substancjami pochodzenia organicznego, a następnie zdecydował o utylizacji tych rzeczy - przypomina płk Rzepa. Następstwem tej opinii było wystąpienie prokuratury 11 maja 2010 r. do Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie z wnioskiem o zarządzenie zniszczenia tych przedmiotów, jako "niebezpiecznych dla życia lub zdrowia ludzi, stanowiących źródło zagrożenia dla bezpieczeństwa powszechnego". Sąd wniosku nie uwzględnił, a w uzasadnieniu stwierdził, że jeśli prokurator uznaje te przedmioty za zbędne dla śledztwa, a nie można ich wydać osobom uprawnionym, to powinien "spowodować niezwłoczne wykonanie decyzji Wojskowego Inspektora Sanitarnego". W praktyce oznaczałoby to zniszczenie lub bezpieczne przechowywanie tych rzeczy. Tak przedmioty trafiły do rzeszowskiej firmy zajmującej się przechowywaniem i utylizacją odpadów medycznych. Przedłużające się postępowanie spowodowało jednak, że szef Sztabu Generalnego z inicjatywy prokuratury wojskowej powołał zespół, którego zadaniem było określenie, czy i w jakim stopniu rzeczy ofiar katastrofy stwarzają zagrożenie dla zdrowia lub życia ludzi. Zlecono analizę, która miała wykazać możliwości likwidacji skażeń i w konsekwencji umożliwić bezpieczne okazanie i ewentualne wydanie rzeczy rozpoznanych rodzinom ofiar katastrofy.
Promieniowania nie wykryto By stwierdzić, czy na przedmiotach znajdują się niebezpieczne substancje chemiczne, promieniotwórcze lub biologiczne, na podstawie opinii Wojskowego Instytutu Higieny i Epidemiologii oraz Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii wykonano szereg badań. Dokonano m.in. analiz mikrobiologicznych, chemicznych, weryfikowano poziom skażeń promieniotwórczych. Obecności bojowych środków trujących oraz produktów ich rozkładu, jak również obecności substancji promieniotwórczych nie wykryto.

- Stwierdzono jednakże, iż na rzeczach pochodzących z ciał ofiar obecne są zarówno liczne szczepy bakterii chorobotwórczych, jak i węglowodany alifatyczne, naftalenowe i aromatyczne, (które świadczą o obecności w próbach pozostałości po paliwie lotniczym). Wobec powyższego bezpieczne okazywanie tych rzeczy pokrzywdzonym na tym etapie było niemożliwe - zaznacza prokurator płk Zbigniew Rzepa. Dlatego zespół zdecydował o poddaniu rzeczy sterylizacji "metodą bezkontaktową przy wykorzystaniu promieniowania jonizującego". W ocenie ekspertów, była to najskuteczniejsza metoda pozwalającą na oczyszczenie przedmiotów ze zidentyfikowanych substancji chemicznych i biologicznych. Taki zabieg gwarantował też, że rzeczy nie zostaną zniszczone. Przedmioty wróciły do jednostki Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim. Kolejna opinia Wojskowego Instytutu Higieny i Epidemiologii potwierdziła, że znajdują się na nich liczne szczepy bakterii chorobotwórczych stwarzających zagrożenie dla zdrowia i życia ludzi, w tym bakterii przetrwalnikujących Clostridium botulinum. Jak podała NPW, stąd też 25 maja 2011 r. w Instytucie Chemii i Techniki Jądrowej w Warszawie przedmioty te poddano dekontaminacji poprzez sterylizację metodą bezdotykową, przy użyciu twardego promieniowania jonizującego.
Szkodliwe mikroby To wtedy uzyskano opinię, że po przeprowadzonym zabiegu sterylizacji radiacyjnej możliwe jest wydanie rzeczy osobom trzecim. Jednak jak wskazał płk Rzepa, eksperci stwierdzili, że jest to możliwe "jedynie przy zastosowaniu obecnej (oryginalnej) formy ich zapakowania. Otwarcie opakowań, w których rzeczy te w chwili obecnej się znajdują (tj. woreczków foliowych), stwarza ryzyko zanieczyszczenia materiałów przez kontakt z mikroorganizmami środowiskowymi, zarówno niechorobotwórczymi, jak i chorobotwórczymi, w zależności od tego, kto i w jakim środowisku będzie miał z nimi kontakt - co zostało wykazane poprzez przeprowadzenie kolejnych badań mikrobiologicznych".
To też były dowody W ocenie mec. Piotra Pszczółkowskiego, pełnomocnika kilku rodzin poszkodowanych w katastrofie samolotu Tu-154M, przede wszystkim wspomniane przedmioty osobiste powinny być odpowiednio zabezpieczone jeszcze na terenie Federacji Rosyjskiej i przechowywane na potrzeby toczącego się w Polsce śledztwa. Jak wskazuje, problemem wtórnym była sama szkodliwość tego materiału, bo przede wszystkim problematyczna była decyzja o jego sterylizacji. Wprawdzie rzeczy osobiste zostały uznane przez prokuratorów za zbędne w śledztwie, ale to też oznacza, że gdyby w przyszłości np. sąd, strony postępowania chciały powtórzyć pewne analizy czy skorzystać z tych przedmiotów, jako z dowodów, będzie to niemożliwe.

- W mojej ocenie, te przedmioty zostały błędnie zakwalifikowane, jako niepotrzebne w śledztwie. To jest materiał dowodowy i powinien być on do końca postępowania odpowiednio zabezpieczony. Ktoś, kto z tego zrezygnował, wziął na siebie to ryzyko, że pewnych rzeczy już się nie ustali, nie zweryfikuje. Niewiele się to różni od umycia wraku - zaznacza Pszczółkowski. Według niego, istnieje takie ryzyko, że wyniki wykonanych analiz w przyszłości mogą zostać podważone, a w takiej sytuacji wyczyszczenie materiałów uniemożliwi wykonanie ponownych badań.

- Dziwnym trafem w tej sprawie wszyscy robią "niepodważalne badania", niszczą materiały dowodowe. I twierdzą, że nie ma się czym martwić, bo były one przebadane. Tylko tego już nie zweryfikujemy. Ja nie mówię, że nie mam zaufania do prokuratury, ale też tego zaufania mieć nie muszę. A przecież każdy szanujący się sędzia będzie chciał mieć wgląd w ten materiał - dodaje pełnomocnik. Dlatego, jego zdaniem, rzeczy, choć kłopotliwe w przechowywaniu, powinny zostać zatrzymane na potrzeby śledztwa w pierwotnej postaci.

- Oczywiście jak już się uczyniło dowód rzeczowy niezdatnym do weryfikacji wykonanych na nim badań, to należy zadbać, chociaż o te względy sanitarne - dodaje mec. Pszczółkowski. Jego zdaniem, można jednak spodziewać się, że mimo ostrzeżeń wiele osób otworzy hermetyczne worki, bo otrzymane przedmioty to pamiątki po bliskich zmarłych.

- Jak już zaczęło się sterylizować, to należało przekazać pewny materiał. A asekuracja w postaci podpisywanych oświadczeń, w razie gdyby otwarcie hermetycznej paczki komuś zaszkodziło, można powiedzieć, jest żadna - oceniła pełnomocnik. Także według mec. Bartosza Kownackiego, pełnomocnika kilku poszkodowanych rodzin, podpisywana deklaracja to zabezpieczenie na wyrost. Jak przyznaje, skoro prokuratura zdecydowała się przekazać rzeczy bliskim zmarłych, to powinny one być dla nich bezpieczne.

- Jeśli okazuje się, że tych rzeczy nie można wyjąć z hermetycznego opakowania, to można powiedzieć, że cały trud włożony w ich oczyszczenie był bezproduktywny - zaznacza mec. Kownacki. Jak dodaje, zapewne wiele osób doceni to, że otrzymały taką zabezpieczoną pamiątkę, bo to i tak więcej niż nic, ale nie zmienia to faktu, że jest to połowiczne rozwiązanie. Marcin Austyn

Demokracja przed sądem Film „Poeta pozwany”, w reżyserii Grzegorza Brauna to portret pisarza Jarosława Marka Rymkiewicza z procesem z Agorą S.A. w tle. Trudno, by cokolwiek poza autorem mogło w tym filmie znaleźć się na pierwszym planie. To bowiem wielka postać polskiej literatury i wielki Polak.

Film o prof. J.M. Rymkiewiczu "Poeta pozwany" już w najbliższą środę z "Gazetą Polską" W marcu ubiegłego roku pisarz przegrał proces wytoczony przez wydawcę „Gazety Wyborczej”. Chodziło o wypowiedzi na temat zagrożeń polskiej niepodległości i tożsamości narodowej, które zostały opublikowane w „Gazecie Polskiej” po katastrofie smoleńskiej. Pamiętamy niezrozumienie i oburzenie wielu środowisk, dla których wyrok ten był łamaniem wolności słowa. Kamery rejestrowały proces. Dzięki nim widzimy w filmie emocje rozjuszonego prokuratora i znużenie sędziny. Widzimy też, jak Jarosław Rymkiewicz musi tłumaczyć się ze swoich opinii, musi wyjaśniać, na jakiej podstawie sądzi, że „Wyborczej” zależy na tym, by Polacy nie byli Polakami. Zmuszony był do opowiadania, dlaczego napisał, że redaktorzy gazety „są duchowymi spadkobiercami Komunistycznej Partii Polski”. Adwokat Agory wypytał arogancko poetę o jego rodzinę i jego przeszłość. Na procesy przychodziły tłumy zaniepokojonych i oburzonych ludzi, którzy krzyczeli: „wolność słowa”, „wolność poety”. Po ogłoszeniu wyroku w pierwszej instancji Rymkiewicz na sądowym korytarzu w obecności mediów i swoich sympatyków przeczytał oświadczenie: „Wolność słowa będzie teraz w Polsce ograniczana. (…) Ale nie zważajcie na to. Mówcie, co chcecie. Pamiętajcie, że jesteśmy wolnymi Polakami. (…) Musi to na Rusi, a w Polsce, jak kto chce! Nie zmusicie nas do milczenia”. Słowa te spadały niczym deszcz na suchą glebę. Obecni sympatycy poety chłonęli każde zdanie. Wyrok sprawił, że byli zarówno źli, ale też zdezorientowani. Wyrok ten oznaczał, bowiem zagrożenie dla demokracji.
Wybitny intelektualista Jarosław Marek Rymkiewicz to człowiek wielki. Jest jednym z najwybitniejszych współczesnych poetów, tłumaczy i dramaturgów. Profesor nauk filologicznych, autor kilkudziesięciu książek. Jest znakomitym znawcą romantyzmu, a także komentatorem życia politycznego. Filmowa ekipa miała ten zaszczyt, by obserwować go przy pracy. By filmować jego biurko, rejestrować jego opowieści o procesie twórczym, o miłości do żony, opowieści o tym, co go ukształtowało i wciąż kształtuje. Pisarz mówi o swoim warsztacie. Opowiada o tym, że napisanie wiersza trwa krótko – jeden dzień. Ale czasem jedna poprawka rymu może kosztować wiele zaangażowania i czasu. Bo wszystko musi się zgadzać, brzmieć płynnie i być dokończone. Zdradza też to, jaką rolę w jego pisaniu ma żona. A ma niebagatelną. Opowiada o tym, jak kolejka, którą dojeżdża do Warszawy, okazała się niezwykłym miejscem budzącym natchnienie, a podróże często zaskakującą inspiracją. I mówi też wiele o Polsce. O tym, w jakiej sytuacji jesteśmy i jaką mamy władzę. Ten film to prawdziwy skarbiec złotych myśli poety. O tym, że współczesne czasy przypominają te z końcówki XVIII w., gdy Polska była rozszarpywana przez sąsiadów. O tym, że nie wiadomo, kto tak naprawdę rządzi w naszym kraju, bo aktualny gabinet to rząd „telewizyjny”. Mówiąc o okrągłym stole, mówi o ludziach ze statusem postkolonialnym i niejasnej przeszłości. Mówi w końcu, że komunizm się nie skończył. On po prostu przechodził różne mutacje. W jego głosie słyszymy troskę o Polskę. Bezdyskusyjną, prawdziwą i naturalną obawę o losy kraju. Rymkiewicz mówi w filmie, że wiedza o przeszłości jest fundamentalna, bo bez niej, nie wiemy, kim jesteśmy. A jak nie wiemy, kim jesteśmy, to przestajemy być ludźmi i „sprowadzamy się do poziomu… kota” – puentuje. Film to też opowieść o przeszłości Rymkiewicza. „Dzieciństwo przypadło na okupację niemiecką, a młodość na sowiecką” – mówi poeta i opowiada o tym, jak tumaniony komunistyczną ideologią poczuł, że może być przecież wolny. Mówi o momencie, w którym przejrzał na oczy. I właśnie tym się różni od sądowych przeciwników, że wie, kim jest, bo nie boi się przeszłości.
Wiersze filmowane „Poeta pozwany” pomaga nam też poznać bliżej twórczość Rymkiewicza. W filmie autor czyta wiersze sam. Niby zwyczajnie, bez recytacji, ale jednak to jego wiersze, do których nie ma dystansu, które są częścią jego życia. Które dopiero czytane przez niego nabierają innego, osobistego charakteru. Na dodatek filmowcy dali sobie trudne zadanie ilustrowania tych wierszy. Zabierają nas w podróż po wyobraźni poety. Słyszymy często żołnierskimi słowami czytane kolejne wersy, a widzimy bystre oczy autora skupione pod charakterystycznymi brwiami, za chwilę przerażające obrazy wojennych ofiar, operatorskie artystyczne impresje i piękne zdjęcia otaczającego nas świata. Jest to więc film nietuzinkowy. Wymagający. Film, dzięki któremu próbujemy, choć trochę zbliżyć się do duszy i myśli wielkiego twórcy. Wejść w jego umysł i serce. Oczywiście trudno na tym polu odnieść większy sukces, ale sama możliwość takiego eksperymentu to już bardzo wiele. Autorem scenariusza i reżyserem jest Grzegorz Braun, autor słynnych „Plusów dodatnich, plusów ujemnych”, oraz wielu nowatorskich w formie i niezwykle potrzebnych i wartościowych w treści filmów. Zdjęcia zmontował znany z odważnych pomysłów Paweł Suchta. Producentem filmu jest Robert Kaczmarek, mający w dorobku takie produkcje jak: „Eugenika – w imię postępu”, „Krzyż”, „Solidarni 2010”, „Towarzysz generał” czy „Towarzysz generał idzie na wojnę”.
Przed nami trudny czas Myli się ten, kto myśli, że poecie takiej klasy jak Jarosław Rymkiewicz jakikolwiek wyrok zamknie usta. Nie. Ten wyrok może jedynie potwierdzać to, co wrażliwy komentator współczesnych wydarzeń podskórnie czuje. A jest to niepokojący kierunek, w którym zmierza nasz kraj. I tylko tak wybitni ludzie jak on mogą przewidzieć kolejny zakręt polskiej historii. Puenta filmu jest mocną wypowiedzią pisarza. Jego opinią, która dowodzi, że wyrok, choć prawomocny, nie może paraliżować swobody myśli i wypowiedzi. „Najlepsza wiadomość jest taka, że część Polaków nie zgadza się na to, co się z Polską robi. Ta niezgoda narasta z różnych powodów. Może też z takich, że zamordowali im prezydenta, ale to jest ta najlepsza część narodu, która naprawdę chce być narodem, i wie, że jest narodem. Trzeba to będzie pacyfikować, ale, tak jak powiedziałem, nie wiemy, kto tu rządzi, więc nawet nie możemy domyślać się, jakie środki pacyfikacji zostaną zastosowane. Ale niewątpliwie zostaną zastosowane, bo w Warszawie musi panować »porządek«. Czekają nas więc trudne lata. Musimy sobie z tym dać radę i jak będzie trzeba, to ten rów pełen krwi znów zostanie wykopany” – powiedział Rymkiewicz. A mądre oczy wnuka, którego trzyma na kolanach i któremu dedykuje jeden ze swoich listów zapowiadają, że damy sobie radę.
Sylwia Krasnodębska


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
arkusz biologia poziom r rok 2001 775
Dz U 2005 93 775 Konwencja (nr 102) dotycząca minimalnych norm zabezpieczenia społecznego Genewa 19
775
775 Garden of delight
MaxCom KXT 775
ploch 775
775
774 775
775 - Kod ramki - szablon, RAMKI KOLOROWE DO WPISÓW
775
AsRock Prescott800 775 i 65GV
PN EN 775 1998 AC 2002 U
775
775
arkusz biologia poziom r rok 2001 775
ustawa o ochronie praw nabywcy lokalu mieszkalnego lub domu jednorodzinnego 775 0

więcej podobnych podstron