203

Czas na debatę o Polsce Po przerażającej katastrofie pod Katyniem przychodzi czas na ocenę sytuacji i konieczność działań. Pomijając spekulacje wokół przyczyn tragedii, jedno nie ulega wątpliwości: katastrofa jest kompromitacją państwa, a więc i jego reprezentanta, czyli rządu. Podobną kompromitacją jest obecna powódź. Ofiary śmiertelne i straty sięgające miliardów złotych uwidaczniają słabość państwa i nieporadność koalicji rządowej. Gabinet Donalda Tuska z jednej strony jest nieprzygotowany na niesienie pomocy doraźnej powodzianom, a z drugiej obciąża go grzech zaniechania. Ponosi przecież bezpośrednią odpowiedzialność za odłożenie realizacji projektów infrastruktury zabezpieczającej przed powodzią przewidzianych do realizacji w ramach tzw. listy indykatywnej. I w tym wypadku zarówno nieudolność, jak i grzech zaniechania to kompromitacja państwa i powód do natychmiastowej dymisji obecnego rządu. Te skandaliczne sytuacje zmuszają do postawienia pytania o stan naszego państwa. Czy w ogóle wypełnia ono swoje zadania? Warto zapytać o to w kontekście wyborów prezydenckich. Wizja państwa winna być bowiem głównym tematem debat kandydatów na prezydenta, a punktem wyjścia takiej dyskusji musi być ocena naszej pozycji w Unii Europejskiej. Czy nasze członkostwo w UE buduje silną Polskę w jednoczącej się Europie, czy też odwrotnie - konsekwentnie realizowany proces powolnego zaniku polskiej państwowości, a katastrofa smoleńska i skutki obecnej powodzi są tylko tego objawem?
Nasz bilans w UE
 
Wchodząc w struktury Unii Europejskiej, posiadaliśmy zarówno wiele wad, jak i atutów. Do podstawowych uwarunkowań negatywnych należało zaliczyć:
- relatywne ubóstwo społeczeństwa mierzone chociażby niskim poziomem PKB;
- masowe i trwałe bezrobocie w wymiarze oficjalnym w miastach i ukrytym na wsi;
- kryzys finansów publicznych;
- brak dziedzin (sektorów) charakterystycznych dla naszego kraju, które mogłyby być domeną Polski na rynkach zagranicznych.
Atutami z kolei były:
- kapitał ludzki objawiający się korzystną strukturą demograficzną i dobrym wykształceniem;
- funkcjonująca, a więc zdrowa rodzina;
- wyśmienity stan środowiska przy rodniczego mierzony gamą rodzimych gatunków roślin i zwierząt, w tym doskonały stan biologiczny gleb rolnych gwarantujący możliwość produkcji żywności dobrej jakości;
- przebogate zasoby energetyczne w postaci węgla kamiennego, węgla brunatnego i zasobów geotermalnych;
- wielkie sukcesy w zakresie redukcji emisji gazów cieplarnianych, a więc realizacji postanowień Konwencji Klimatycznej ONZ i protokołu z Kioto.
Atuty te były tym cenniejsze, że głównymi problemami starej Piętnastki były:
- problemy demograficzne związane ze starzeniem się społeczeństw;
- katastrofalny stan środowiska przyrodniczego wielu rejonów UE objawiający się lawinowym zanikiem rodzimych gatunków roślin i zwierząt, co zmusiło starą Piętnastkę do wyznaczania obszarów Natury 2000;
- degradacja stanu biologicznego gleb rolnych uniemożliwiająca produkcję żywności o wysokiej jakości;
- deficyt własnych zasobów energetycznych zmuszający do importu tych zasobów spoza granic starej Piętnastki;
- brak spełnienia zobowiązań wynikających z postanowień Konwencji Klimatycznej ONZ i protokołu z Kioto. Stara Piętnastka przy swoich zobowiązaniach redukcji na poziomie 8 proc. redukcji takiej dokonała w roku 2005 na poziomie niecałych 3 procent. Jak wykorzystujemy więc swoje szanse w UE? Prześledźmy ten problem z punktu widzenia naszych dwóch atutów, a mianowicie wyśmienitego stanu środowiska przyrodniczego i przebogatych zasobów energetycznych.
Żywe zasoby przyrodnicze Polska może poszczycić się pełną gamą rodzimych gatunków roślin i zwierząt. Na przykład gatunki i siedliska uznawane w starej Piętnastce za wymagające specjalnej ochrony są w naszym kraju często wręcz bardzo pospolite. Przy odrobinie wiedzy i zdrowego rozsądku wyznaczenie w Polsce obszarów Natura 2000 nie powinno napotykać żadnych trudności. Mogliśmy je wyznaczać tam, gdzie zapewniałoby to cele sieci Natury 2000, nie powodując konfliktów gospodarczych. Nie wykorzystaliśmy tej szansy i teraz obszary Natury 2000 blokują planowane inwestycje, utrudniając wykorzystanie należnych nam funduszy unijnych. Dobrze jest to widoczne przy infrastrukturze liniowej. Implementacja do sieci Natura 2000 "Shadow List" oznacza zagrożenie dla budowy dróg i autostrad tam, gdzie nie będzie to zgodne z koncepcją polityki transportowej Komisji Europejskiej. Rzutuje to istotnie na wielkość absorpcji środków unijnych w ramach programu operacyjnego "Infrastruktura i Środowisko". Dzieje się tak dlatego, że pieniądze w tym programie są podzielone na konkretne zadania, z których część, z uwagi na wyznaczone na trasie przebiegu dróg obszary Natura 2000 z "Shadow List", nie ma szans być zrealizowana w ciągu najbliższych kilku lat. Okazuje się, że niczego nie nauczył nas skandal wokół Rospudy. Na przykład trasa S19 łącząca drogą lądową Skandynawię i kraje nadbałtyckie przez Białystok, Rzeszów z Bałkanami i Azją Mniejszą została wyłączona z finansowania jako droga ekspresowa w programie "Infrastruktura i Środowisko". Według informacji płynących z Brukseli jej rolę ma przejąć autostrada biegnąca przez Białoruś i Ukrainę. Jest to potworny cios z punktu widzenia możliwości rozwoju terenów Polski Wschodniej i przykład, jak unikalne polskie żywe zasoby przyrodnicze zamiast być stymulatorem, stały się barierą rozwoju gospodarczego. Podobne wnioski nasuwa realizowany obecnie przebieg drogi ekspresowej S3 łączącej port w Szczecinie z Czechami i dalej z Bałkanami. Tu również "Shadow List" odegrała znamienną rolę: główny strumień transportu towarów będzie się znajdował po lewej stronie Odry.

Polska wieś Drugim wielkim walorem Polski jest wieś. To dzięki polskiemu rolnikowi niezniszczone biologicznie gleby mogą produkować żywność o najwyższej jakości. Szansą dla polskiej wsi powinna być promocja tej żywności na rynkach międzynarodowych. Traktat akcesyjny ogranicza nam możliwości produkcji rolnej poprzez wprowadzenie kwot. Nie zabrania jednak żądać wielokrotnie wyższej ceny za produkty roślinne i zwierzęce pochodzące z terenów niezdegradowanych biologicznie. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby za miód pochodzący z czystych polskich pól czy też polskich parków narodowych żądać kilkakrotnie więcej niż za miód pochodzący z genetycznie modyfikowanego rzepaku rosnącego na totalnie zniszczonych biologicznie polach wielu państw starej Piętnastki. Nie wykorzystujemy tej szansy i wręcz z uporem maniaka za wszelką cenę chcemy doprowadzić do tego, aby Polskę uznać za kraj produkujący żywność niskiej jakości. Sprzyja temu najnowsza propozycja ustawy o GMO autorstwa rządu PO - PSL zezwalająca na produkcję roślinną opartą na genetycznie zmodyfikowanych roślinach i zgoda na import genetycznie modyfikowanej soi jako paszy dla zwierząt hodowlanych. Liczy się więc tylko interes wielkich firm i korzyść starej Piętnastki, starających się wyeliminować polskiego rolnika z rynku europejskiego jako groźnego konkurenta.

Zasoby energetyczne Silne gospodarczo państwo musi być w pełni bezpieczne pod względem energetycznym. Jednym z podstawowych atutów Polski są właśnie zasoby energetyczne. Posiadamy ponad 14 mld t węgla kamiennego, co stanowi około 90 proc. zasobów tego cennego surowca w całej UE. Na podobnym poziomie szacowane są zasoby węgla brunatnego. Może nas to w 100 procentach uniezależniać od dostaw zewnętrznych, a więc gwarantować rzeczywiste bezpieczeństwo energetyczne Polski na setki lat. Należy także wspomnieć o polskich zasobach energii odnawialnej w postaci złóż geotermalnych, których zasobność przewyższa 150 razy nasze potrzeby. W tej sytuacji węgiel i zasoby geotermalne winny być głównym punktem zainteresowania rządu jako bazy dla bezpieczeństwa energetycznego kraju. Niestety, już podpisując traktat akcesyjny, rozpoczęto proces blokady naszych zasobów, a pogłębił go pakiet klimatyczno-energetyczny przyjęty przez obecny rząd PO - PSL. Posiadając 100 mln t CO2 rocznej nadwyżki emisji, musimy teraz dokupić limity emisji, i to od tych, którzy nie wywiązali się ze swoich zobowiązań, a więc od państw starej Piętnastki. Z kraju o pełnym bezpieczeństwie energetycznym stajemy się coraz bardziej uzależnieni od zewnętrznych dostaw energii. Rodzimy węgiel zastępujemy importowanym gazem, ropą i planowanym importem technologii nuklearnych. Zamiast wykorzystywać zasoby polskiej energii odnawialnej, wspiera się rozwój drogiej energetyki wiatrowej całkowicie opartej na obcych technologiach. Innym przykładem jest blokada możliwości wykorzystania lasów dla bilansu pochłaniania dwutlenku węgla z atmosfery, mimo że związane jest to zarówno z ochroną bioróżnorodności, jak i wzmożeniem produkcji odnawialnych źródeł energii (drewno) i tworzeniem miejsc pracy na terenach wiejskich (hektar lasu może pochłonąć do kilkunastu ton CO2 rocznie przy obecnej cenie jednej tony około 15 euro). Obecny rząd nie przywiązuje do tego żadnej wagi. Nie interesuje go zmniejszanie koncentracji dwutlenku węgla w atmosferze poprzez stosowanie polskich czystych technologii spalania polskiego węgla i wykorzystanie w tym celu polskich lasów. Interesuje go natomiast zastosowanie obcej, mogącej blokować korzystanie z geologicznych zasobów energetycznych, niezwykle kosztownej technologii CCS (wychwytywanie dwutlenku węgla i magazynowanie w pokładach geologicznych), gdzie koszt wtłoczonego CO2 może dochodzić, według Ministerstwa Gospodarki, nawet do 100 euro za tonę. Jeszcze bardziej niezrozumiałe jest, dlaczego nie pozwalając na wykorzystanie polskich lasów dla krajowego bilansu redukcji emisji CO2, koalicja PO - PSL stworzyła taką możliwość obcokrajowcom (w 2008 r. przyjęto nową ustawę o handlu emisjami). Mówiąc krótko, zalesiający polskie tereny inwestor unijny spoza Polski może otrzymać pieniądze za pochłanianie dwutlenku węgla z atmosfery przez lasy, a Polak takiej możliwości nie ma, zarówno w Polsce, jak i w pozostałych krajach unijnych.

Pytanie do kandydatów Obecny rząd nie tylko nie przywiązuje wagi do tego, by Polska miała silną pozycję w Europie, ale głównym celem rządzącej koalicji wydaje się jedynie sprawowanie władzy dla niej samej. Prowadzić to musi do zaniku polskiej państwowości na rzecz budowy jednej zjednoczonej "liberalnej" Europy, gdzie narody słabe gospodarczo i pozbawione własności pełnić będą podrzędną rolę. To dlatego rujnuje się polskie bezpieczeństwo energetyczne, manipuluje Naturą 2000 dla blokady rozwoju infrastruktury i niszczy polską wieś. Piszę te słowa nie jako eurosceptyk, ale jako osoba, która wie, jaką wartość przedstawia dla jednoczącej się Europy nasz kraj. Europa będzie silna, gdy silna w niej będzie Polska. Zbliżają się wybory prezydenckie, najwyższy więc czas zadać pytanie kandydatom o wizję państwa polskiego. Jan Szyszko

CZTERY I JESZCZE PÓŁ TWARZY IDOLA (gościnnie z "Nowego Państwa") Nagonka na książkę Artura Domosławskiego „Kapuściński non-fiction” dziwi. W końcu napisana jest sprawnie i poprawnie. Od literatury faktu nie wymaga zgodności z faktami, oportunizm przedstawiony jest jako talent towarzyski, donosicielstwo - jako dramat donosiciela. Nawet zdrady małżeńskie opisane są ładnie, taktownie („prawie szeptem”) i wywołują nie tyle dewocyjne oburzenie, co chęć naśladowania Mistrza. Najbardziej zdziwiony aferą jest autor, który z uśmiechem niemowlęcia powtarza: Pisałem książkę z empatią i sympatią dla jej bohatera. Nadal uważam Kapuścińskiego za swojego mistrza. Wydawało się, że nie będzie innych recenzji niż entuzjastyczne. Książka Domosławskiego została bowiem wyposażona w liczne mechanizmy zabezpieczające: w podziękowania, przedmowy, a nawet w magiczne zaklęcia.

Zabezpieczenia zawiodły
1. Autor do perfekcji opanował sztukę podziękowań. Najtłustsze otrzymała oczywiście Anna Bikont. Domosławski uznał ją za Ducha, który natchnął go arcydziełem. Nie napisał: „Na początku było słowo”, tylko: „Na początku był e-mail od Ani Bikont. Może byśmy napisali wspólną biografię Ryśka…” „Ania – zaklina się Domosławski - wciągnęła mnie w przygotowania do podróży po jego życiu”. Autor zakadził też drobniejszemu zwierzchnictwu (ale miał za co!): „Jarosław Kurski i Marek Beylin, moi szefowie w »Gazecie Wyborczej«, udzielili mi urlopu, dzięki czemu przez blisko rok mogłem poświęcić sto procent swojego czasu na pisanie książki”. Stosowne wyrazy otrzymała też Wdowa: „Pani Alicji Kapuścińskiej dziękuję za wszystko, co służyło powstaniu tej książki. Jestem wdzięczny za troskę, za udostępnienie archiwum”.
2. Biografię poprzedziły aż cztery buforowe przedmowy. Eksmarksistowski socjolog Zygmunt Bauman oznajmił, iż jest to „wielka książka o wielkim człowieku”, pisarz Andrzej Stasiuk podkreślił, że autor uchwycił „wielkość” Mistrza i „nie uczynił z niego eunucha” (czyżby chodziło o romanse?); dziennikarka Teresa Torańska w tonie reklamy („nie dla idiotów”) stwierdziła, że dzieło Domosławskiego jest nie dla tych, którzy najlepiej czują się w uproszczonym świecie. Na koniec historyk Marcin Kula pochwalił autora za całokształt.

3.W książce rozmieszczone zostały ochronne zaklęcia magiczne - nie zawsze na temat, ale jakże poprawne! Przy okazji poznawania perypetii małżeńsko-politycznych Kapuścińskiego czytelnik musi usłyszeć „o zbrodni Polaków na żydowskich sąsiadach w Jedwabnem” i o tym, że Adam Michnik to: „Legendarny opozycjonista wobec reżimu Polski Ludowej”. W sztuce demonstrowania swej poprawności Domosławski wykazuje czasami niezwykłą pomysłowość. Przykładowo: pech chciał, że w Pińsku, w którym urodził się Kapuściński, nie było przed wojną pogromów. Ale autor i z tego potrafił wybrnąć, pisząc: „W Pińsku – inaczej niż w miastach na Białostocczyźnie, także w Wilnie i Lwowie – nie dochodzi w latach trzydziestych do pogromów ludności żydowskiej”... I na koniec (też w ramach zabezpieczeń): autor informuje, iż książkę czytało i niejako ukoszerniało kilku Wielkich Szamanów: Zygmunt Bauman, Daniel Passent, Marian Turski etc. A jednak książka została skopana i to przez takie Autorytety, jak profesor przez zasiedzenie Bartoszewski i prezes honorowy Bratkowski. Prezes nawet dał do zrozumienia, że Domosławski jest hieną. Nieskazitelny abp. Życiński uznał twórczość Domosławskiego za „działalność na poziomie magla”, tłumacz Martin Pollack skojarzył książkę o Kapuścińskim z ojcobójstwem i oświadczył, że jej nie przełoży. Nawet macierzysta „GW” dołożyła swemu autorowi! Szef Beylin nie zrewanżował się Domosławskiemu czułością, tylko stwierdził, że Kapuściński został przez niego spłaszczony i pomniejszony. Nawet Wdowa zarzuciła biografowi naruszanie dobrego imienia jej Męża, zażądała wstrzymania druku i 50 tys. na Fundację im. Kapuścińskiego. No cóż: z dobrym imieniem jest jak z pasztetem z zająca: żeby go zrobić, trzeba najpierw mieć zająca... Jeśli jakieś rodziny osiągały przez lata korzyści z tego, że ktoś postępował haniebnie – powinny teraz wytrzymać parę dni potępień. Polacy nie są mściwi, wygadają się i zapomną! Dobytku po przestępcach nie odbiorą. Wdowie zaś trzeba zadedykować myśl Schopenhauera: ktoś, kto prostuje kłamstwo, niczego nam nie odbiera, wręcz przeciwnie. Walka o „dobrą pamięć” kogoś, kto pisał donosy i był karierowiczem, jest walką o prawo do oszukiwania siebie i innych. Walką o mit – i to podejrzany. Nieoczekiwanie wylazł na wierzch materialny podtekst afery. Szef „Znaku” Woźniakowski, który pierwotnie miał wydać „Kapuścińskiego”, zamiast książki wydał oświadczenie, dlaczego odstąpił od druku. Mówił mętnie o hermeneutyce podejrzeń, a nawet o moralności, co w przypadku wydawnictwa, które jak gdyby nigdy nic wznawia peerelowską książkę TW „Docenta” Garlickiego o Piłsudskim, brzmiało jak kpiny. Bardziej przekonująco brzmiały zaprzeczenia, że nie chodziło mu o sprawy materialne – jeśli wiedzieć, jak zaprzeczenia czytać. W kapitalizmie powstają najdziwniejsze przedsiębiorstwa: Schindler-biznes, Geremek-biznes, Kuroń-biznes etc. Od paru lat działa także Kapuściński-biznes, zarabia w nim kupa ludzi. Upadek mitu „Cesarza reportażu” groził upadkiem całemu biznesowi i pokrewnym biznesom zorganizowanym w oparciu o równie sztuczne mity. Groził upadkiem samych mitów! Ponieważ słowo mit pada po raz kolejny – czas nim się zająć.

Lekcja Bikontowej
Twarz 1. Poeta Kapuściński - cudowne dziecko socrealizmu Mit Mistrza Kapuścińskiego tworzony był w naszej kulturze kilkakroć. Budowali go propagandziści PRL, budowały specsłużby, najsprawniej zaś budował sam Mistrz. Nie od razu. Najpierw była ucieczka z rodzicami z sowieckiego raju, kilkuletnia tułaczka wojenna, która uczyniła Kapuścińskiego dzieckiem nad wiek dojrzałym, mądrzejszym i bardziej wyrachowanym od rówieśników. To był warunek przeżycia. W jednym z ładniejszych fragmentów książki Domosławski rozwodzi się nad uśmiechem Kapuścińskiego - podkreśla, że Mistrz miał go dla wszystkich, jakby ze wszystkimi chciał się zgodzić. Uchodził za wspaniałego dyskutanta – każdemu przytakiwał - też z uśmiechem. Myślę, że ten uśmiech zachował nasz idol z dzieciństwa i że ten uśmiech dorastał razem z nim. Świadome budowanie kariery rozpoczął przyszły autor „Cesarza” w szkole średniej - w prestiżowym gimnazjum im. Staszica. Domosławski ustala: „Rysiek wysyła wiersze do tygodnika kulturalnego »Odrodzenie« i »Dziś i Jutro«, pisma koncesjonowanego przez partię stowarzyszenia katolików PAX. To ostatnie publikuje w sierpniu 1949 dwa wiersze »Pisane szybkością« i »Uzdrowienie«”. Zacytowany fragment „Uzdrowienia” zręcznie łączy wiarę w Chrystusa z wiarą w odbudowę kraju:
W miasto, gdzie uśmiech zasypały cegły, Ze smutkiem w ciernie wbitym przyszedł Człowiek. Jego oczy na gruzach umęczonych legły, Ręce bólem przetkane zwiastowały – Nowe A dzisiaj pośród drzew dachówki kwitną I słońce brukuje ulice radośnie. Nocą gwiazdy wędrują w ciemność płytką, Ludzie wyżsi niż domy. Bo Prawda w nich rośnie.

PAX pozornie współpracował z partią, w istocie miał umocowanie aż w Moskwie, znalazło w nim przystań wielu przedwojennych, autentycznie prorosyjskich endeków, ale i antysowieckich akowców. Przez partię był więc postrzegany jako konkurent do łask Kremla - druk w PAX-ie nie ułatwiał kariery. Ale przecież nie tylko w „Dziś i jutro” próbował startu Kapuściński. Do każdego z odbiorców wysłał wiersz – jakby list miłosny napisany w bliższym mu języku. Wydrukowane w propartyjnym „Odrodzeniu” bardziej awangardowe „Różowe jabłka” posługują się frazeologią zbliżoną do oficjalnej propagandy: „Różowe jabłka – /radosne twarzyczki dzieci /…/ I są to synowie i córki/ Górników z Zabrza. /…/ Świat jest biały jak gołąb pokoju,/ który unosi w dziobie skrawek czerwonego płótna. Te dzieci wciągają na maszt/czerwoną flagę/ rączkami ciepłymi od ufności”. Trudno powiedzieć, czy Kapuściński na zimno postawił na mocniejszego, bo partyjnego konia, czy partyjni propagandziści zwietrzyli łup w postaci uzdolnionego prymusa, który potrafi pisać wiersze na każdy (zadany) temat. Faktem jest, że „Odrodzenie” z 5 marca 1950 r. zamieściło nie tylko wiersz, zamieściło cały reklamiarski tekst „Dyskusja o poezji w gimn. im Staszica w Warszawie”. Bohaterem był 18-letni uczeń – właśnie nasz Ryszard Kapuściński. W reżyserowanej dyskusji porównywano jego wiersze do Majakowskiego: Krzysztof Dębowski: „Wiersze Majakowskiego i Kapuścińskiego zawierają określoną ideologię: ideologię marksistowsko-leninowską […] zagmatwana zaś burżuazyjna ideologia wyciska piętno na poezji dwudziestolecia”.
Eugeniusz Czapliński: „Na poezji dwudziestolecia ciąży chaos świata kapitalistycznego Utwory pozornie mówiące o życiu są negacją życia. Inaczej w przytoczonych wierszach W. Majakowskiego i R. Kapuścińskiego. […] zwracają się one ku sprawom robotnika, wychowania młodzieży socjalistycznej… etc. Na zakończenie dyskusji Kapuściński odczytał swój nowy wiersz „bliższy właściwych tradycji” pt. „W sprawie zobowiązań”:
„Cóż, towarzysze poeci/ dajcie i mnie słów parę powiedzieć. A sprawa jest dla nas ważna:/ żółwia trzeba i w wierszach wyprzedzić /.../ Jesteśmy daleko w tyle./ Ale rozpocznijmy za górnikami pościg Chyba się domyślacie/ Co by tu rzekł Majakowski // Wiem: niejeden mnie weźmie zdrowo/ Przebłyśnie talentu latarką Nie dla sławy śpiew liry/ wymieniam na pracy warkot. Egzaminują: Markiewka,/ Poręcki, Michałek, Markow. Egzaminują robociarze/ na czele z Partią”. Mit młodocianych ideowców pojawiał się w kulturze sowieckiej czasem w formach heroicznych (Młoda Gwardia), czasem w potworkowatych (Pawka Morozow); dla elit preparowano mit Majakowskiego. Kapuściński nie był Morozowem, nie został też – choć chciał bardzo – Majakowskim. Na ten pomnik wdrapywał się szybciej Woroszylski, który pisywał nawet wiersze ku czci bezpieki, także Mandalian. W decydującym momencie obu ich wyprzedził stary cwaniak – Ważyk, który podchwycił sugestię Bermana, machnął „Poemat dla dorosłych”. Kapuściński nie został „polskim Majakowskim”, znalazł jednak dla siebie niemniej eksponowane miejsce - liczące się w skali obozu.

Twarz 2. Młody inkwizytor Już w szkole Kapuściński wstąpił do ZMP. Do tej partyjnej młodzieżówki zapisywano całe klasy, uczniowie, jeśli przychodzili na zebrania, traktowali je jak godziny do odsiedzenia. Jednakże Kapusciński potraktował rzecz „pryncypialnie”. Został przewodniczącym koła, zdyscyplinował organizację – zagroził usunięciem tym, którzy opuszczali zebrania albo odrabiali na nich lekcje. Były ministrant stał się fanatykiem komunizmu. Dzięki temu zyskał poparcie na studia - co dla dzieci przedwojennej inteligencji, do tego nauczycieli, było prawie niemożliwością. Na studiach Kapuściński został przewodniczącym ZMP na historii, pisywał do „Sztandaru Młodych”, jeździł w teren, tropiąc „niedociągnięcia”. W pamięci znajomych, do których dotarł Domosławski, zapisał się jako młody inkwizytor: publicznie wybijał koleżankom z głów chodzenie do kościoła i w ogóle religijne wstecznictwo, zmuszał mniej prawomyślnych do samokrytyki itp. Swą postawę potwierdzał wierszami, takimi jak „Zetempowcy”, „Zaciągu pionierskiego ochotnicy”, „II Światowy Kongres Pokoju” itp. W sierpniu 1951 r. pojechał na Festiwal Młodzieży do Berlina – był jednym z najmłodszych, był gwiazdą! W 1952 r. wstąpił do PZPR. Jako student II roku Kapuściński został asystentem prof. Jabłońskiego (przyszłego Przewodniczącego Rady Państwa) i prowadził zajęcia dla… III roku filozofii. Został także przewodniczącym Koła Młodych Pisarzy przy Klubie Pisarzy PZPR oraz zapisał się do TPRR… Wtedy właśnie otarł się o Morozowa. „Różnice w poglądach politycznych doprowadziły mnie do tego, że utrzymuję luźny kontakt z rodziną i jestem na własnym utrzymaniu” – pisał w jednej z wersji życiorysu. W rzeczywistości – jak sprawdził Domosławski – Kapuściński mieszkał wtedy z rodzicami. Usłuszniając swą biografię, Kapuściński sugerował także, że pochodził niemal z dołów społecznych, że w dzieciństwie brakowało mu książek – choć jako dziecko nauczycieli miał i książek, i podręczników aż w nadmiarze. Kapuściński dokonał jakby symbolicznej korekty życiorysu, pisząc w artykule „W 8. rocznicę śmierci Janka Krasickiego”: „W Polsce szalał faszyzm […] Kiedy wybuchła [wojna], rząd faszystowski zdradził Polskę, porzucił naród, uciekł. Janek przedostał się do Lwowa. Znalazł się w ojczyźnie Stalina, w wolnym państwie, które pierwsze w dziejach zbudowało socjalizm”. Gdyby stalinizm potrwał dłużej, młody reporter wmówiłby innym i sobie, że to fragment jego życiorysu… Że Kapuścińscy uciekli nie z Pińska do Generalnej Guberni, lecz odwrotnie.

Twarz 3. Naprawiacz, czyli młody Szaweł partyjny Wydawało się, że tak mocno związany ze stalinizmem, nielubiany za nadgorliwość propagandzista padnie razem ze stalinizmem. Po śmierci Stalina partia przeżywała odnowę, to znaczy - wahała się między terrorem a obłudą. Kapuściński załapał się na tę odnowę. Domosławski trochę przecenia odwagę Kapuścińskiego. Przed nim były wiersze Drozdowskiego, m.in. „O 16-letniej ukarminowanej”, wcześniej był też – pisany na polecenie samego Bermana – „Poemat dla dorosłych” Ważyka. Niemniej, gdy większość propagandzistów zajmowała jeszcze postawę wyczekującą, Kapuściński zaryzykował. We wrześniu 1955 r. zaślepiony dotychczas młody propagandzista jakby nagle przewidział i napisał reportaż „To też jest prawda o Nowej Hucie”. Odważnie: o braku mieszkań, o bezdomnych małżeństwach, o dziewczynie, która mieszka w hotelu robotniczym z 6 koleżankami, rodzi dziecko, ale ponieważ nie przynosi jakiegoś papierka - hotelowy zabiera jej pościel i dziewczyna zostaje z dzieckiem na gołych deskach. Artykuł był tak „odwilżowy”, że redakcja „Sztandaru Młodych” bała się go puścić. A gdy puściła – 30 września 1955 r. – szefostwo niemal wyleciało na bruk . Niemal – bo wszystko dobrze się skończyło. Kapuściński zdobył poparcie Jerzego Morawskiego, jednego z liderów „puławian”; reportaż o Nowej Hucie okazał się słuszny, podobnie jak „Poemat dla dorosłych” Ważyka, podobnie jak nowa linia partii. Redaktorzy zostali przywróceni do pracy, Kapuściński – to swoisty rekord - dostał za swój reportaż Złoty Krzyż Zasługi. Miał 23 lata.

Twarz 4. Przyjaciel Lumumby - ikona postępowego dziennikarstwa Berlin, który mógł zostać szczytem i końcem międzynarodowej kariery Kapuścińskiego, okazał się ledwie jej początkiem. Jako gwiazda partyjnego dziennikarstwa Kapuściński pojechał do Indii i Chin, potem zaliczył Afrykę z Ameryką Łacińską. Zewsząd nadsyłał reportaże, niezbyt liczne, lecz barwne; coraz częściej bywały przekładane na obce języki. Sam Kapuściński początkowo nie znał nawet angielskiego – stąd zasadne wydają się pytania, kto dostarczał mu materiały i co naprawdę robił Kapuś-ciński (przepraszam za freudowski przerywnik), skoro pisał relatywnie mało. Niemniej wszystko, co nadsyłał, było politycznie słuszne, a do tego ładnie napisane. Bez względu na to, czy zdawał sobie z tego sprawę – stał się czołowym agentem wpływu. Jego teksty to hasła radzieckiej propagandy – lecz przełożone na jakże żywy język! Tam, gdzie kto inny byłby nachalny albo łopatologiczny – on był liryczny, znajdował jakiś wzruszający szczegół, który ustawiał uczucia czytelników po słusznej stronie. Opowiadał się za krajami walczącymi o wolność – przeciw kolonialistom, po stronie biednych - przeciw bogatym i oczywiście po stronie popierającego tych nieszczęśników Kraju Rad. Reportaże okraszał dowcipem, iluminował światełkami poezji, a przede wszystkim: znakomicie opowiadał. Wiele z tekstów do dziś już zwietrzało, na pewno jednak pozostaną w literaturze książki, które wtedy uznano za szczyty literatury faktu: „Cesarz” i „Szachinszach”. Pierwsza z tych książek zdobyła dla Kapuścińskiego sławę światową. Cesarz Abisynii Hajle Sellasje I opisany jest tak, jak opisuje się dziwacznych władców w baśniach. Nie jest zły, jest anachroniczny, prymitywny. Miał nauczyciela jezuitę (!), który ledwo nauczył go czytać (podpisu cesarza nikt nie widział, zapewniał autor…); jego pasją były małe pieski. Piesek – cóż - stworzenie sikające. Stąd na dworze specjalny urzędnik, który wycierał obsikane buty gości. Tyle zapamiętuje czytelnik na temat cesarza - i o to chodzi. Warto przypomnieć, że książka o cesarzu powstała już po jego obaleniu. W rzeczywistości Hajle Sellasje I był człowiekiem światłym, miał kilku nauczycieli, w tym dwóch kapucynów (i ani jednego jezuity!), czytał po amharsku, francusku, angielsku, sam pisywał przemówienia – chyba że improwizował. Jednak cesarz-prymityw potrzebny był propagandzie komunistycznej; Związek Radziecki poparł reżim płk. Mengistu Hajle Mariama, pomógł mu cesarza obalić – trzeba więc było ekswładcę przedstawić w czarnych barwach. A przecież (co wytknął Kapuścińskiemu jego biograf) w 1963 r., gdy Kraj Rad przyjaźnił się z Krajem cesarza, również i w PRL uważano cesarza Abisynii za postępowca! Sam Kapuściński pisał wtedy na kolanach: „Mimo swoich siedemdziesięciu pięciu lat Hajle Sellasje jest człowiekiem niespożytej energii, bystrego umysłu i głębokiej wrażliwości… Jako człowiek jest ogromnie sympatyczny, pogodny i urzekający… Cesarz jest niewątpliwie najwybitniejszym umysłem politycznym tego kraju”. Kapuściński kreował nie tylko propagandową rzeczywistość, także siebie. Jako nieustraszonego reportera, który, gdy trzeba, walczy z kałaszem w dłoni. Na okładkach jego książek pojawiały się reklamowe informacje, że zna Che Guevarę, Fidela Castro, Lumumbę. W rzeczywistości nigdy z nimi się nie spotkał. Nawet jeśli sam nie pisał tych reklamówek, to przecież ich nie prostował. Nie są to jedyne przypadki gdy minął się z prawdą. W jednym z wywiadów opowiadał, jak chcieli go rozstrzelać belgijscy spadochroniarze: „Miałem wyrok śmierci, cudem uniknąłem rozstrzelania”. Ta wiadomość też była fikcją, choć nie całkiem. Belgowie rzeczywiście byli, tyle że żartowali. Kapuściński zaś uznał, że taki element przedstawiony już poważnie - ubarwi reportaż. W ogóle ubarwiał dość często. Opisywał nieistniejące plemię Lugabra i równie nieistniejącą miejscowość Haragwe i gigantyczne plantacje kauczuku w Sudanie i jeszcze większe okonie w jeziorze Wiktorii. Podobno siepacze dyktatora Ugandy Amina wrzucali do wody trupy opozycjonistów. To na nich upasły się te ryby. W rzeczywistości jeszcze za rządów kolonialnych Anglicy wrzucili do jeziora okonia nilowego, który jako drapieżnik wytrzebił inne gatunki ryb i osiągnął niewiarygodne rozmiary... Ale nawet jeśli te reportaże nie są prawdziwe, to są dobrze zmyślone. A kogo dziś obchodzi Idi Amin? komu nie zwisa Lumumba? Obrońcy prawa do podbarwiania rzekomych reportaży przywołują efektowne pytanie, które postawił Gabriel Garcia Maarquez: czy można dopisać łzę na twarzy zrozpaczonej kobiety? Pisarz odpowiedział twierdząco – i jesteśmy w stanie z nim się zgodzić. Ale świadczy to jednocześnie o tym, że ów dopisujący łzy reportażysta nie potrafi inaczej, prawdziwiej oddać ludzkiej rozpaczy.

Towarzysze-parasole W Indiach Kapuściński poznał Ryszarda Frelka, który stał się jego politycznym sponsorem, potem znalazł kolejnych: Trepczyńskiego (kierownik sekretariatu KC, ), Starewicza (Szef Biura Prasy KC), Sobieskiego (o którym będzie jeszcze mowa), nawet Werblana (Kierownik Wydziału nauki KC), dla którego pisywał raporty. Podobnie jak wcześniej Morawski, byli to dla reportera ludzie-parasole, a raczej towarzysze-parasole. Frelek awansował z biegiem lat na szczebel szefa Wydziału Zagranicznego KC; Sobieski najpierw poszedł w ambasadory, potem wylądował u Frelka. Kapuściński wraz z żoną utrzymywali wręcz serdeczne stosunki i z Sobieskimi, i z Frelkiem – oczywiście do czasu, gdy było to korzystne. Parasolami były także instytucje. „Słuszne” redakcje, organizacja partyjna, MSZ i nie tylko... Kapuściński z młodzieżowego „Sztandaru” awansował do „Polityki”, czyli był w „bandzie Rakowskiego”. „Polityka” została powołana jako „anty – Po Prostu”, jednak po zamknięciu niesfornego pisma młodych nie została zlikwidowana. Stała się natomiast obiektem ataku moczarowców, których liderami byli opiekunowie Kapuścińskiego, zwłaszcza Frelek. Kapuściński wycofał się więc z „Polityki” (lecz bez palenia mostów!) i przeszedł z polecenia Frelka do „Kultury”, której naczelnym został akurat partyjniak, ale przedwojenny falangista Dominik Horodyński - uczestnik powstania, adiutant „Radosława”, a także zaufany TW! Domosławski nie neguje koneksji Kapuścińskiego z moczarowcami, zwraca jednak uwagę, że „moczaryzm” przed antysemickimi ekscesami ‘68 roku, dla młodych działaczy był nadzieją odnowy. Redaktor Maciej Wierzyński w rozmowie z Domosławskim mówił nawet, że „Kultura” była pismem „oświeconego moczaryzmu”. Szefem pisma był Janusz Wilhelmi (sam o sobie mówił : „jestem polskim nacjonalistą”), potem jego następca Horodyński. Z pisarzy „przychylali się” do moczaryzmu prozaik Roman Bratny i poeta Stanisław Grochowiak. Do pisma dołączyła też grupa „młodych”, do których Domosławski zalicza Łopieńską, Ziomeckiego, Głowackiego, Łubieńskiego i paru innych dziennikarzy – w tym Kapuścińskiego. Podkreśla jednak, że Kapuściński niczego wspólnego z partyjnym antysemityzmem nie miał, marzec 1968 r. przetrwał w Chile, a to, że kogoś kiedyś nazwał wstrętnym Żydłakiem, było wyrazem personalnej niechęci, a nie światopoglądu... Jest faktem, że to serdeczny przyjaciel Kapuścińskiego, Frelek, napisał słynny żydożerczy artykuł wydrukowany w „Słowie Powszechnym” 11 marca 1968 r., jednak artykuł nie był podpisany i nie jest prawdą, że Kapuściński wiedział, iż autorem jest jego przyjaciel. Po klęsce moczarowców Kapuściński wymiksował się z niewygodnych układów, podobnie postąpił po 1989 r. – po klęsce partii. Dlatego dawni przyjaciele zarzucali mu zdradę albo cynizm – tak Starewicz, jak Sobieski i Frelek. Ten ostatni notował w rozżaleniu, że „człowiek, z którym spędził w bliskiej przyjaźni trzydzieści lat i którego przez cały ten czas wspierał i chronił, odwraca się do niego plecami”.

Niewidzialny superparasol Kapuściński mógł działać w miarę swobodnie dzięki temu, że miał zarówno układy na szczytach partii, jak i w MSZ. Ale układy te by nie starczyły, gdyby nie był pod ochroną służb specjalnych. Kapuściński figuruje w aktach MSW w 1965 r. jako kontakt informacyjny „Poeta” (zawsze chciał być poetą…), jednak służby specjalne interesowały się nim co najmniej od 1963 r. Pamiętać musimy, że w stosunku do członków partii służby nie przeprowadzały rekrutacji na TW, lecz bardziej elegancką – nazywając ich „kontaktami” czy „konsultantami”. Kontakt składał donosy ustne, konsultant pisemne – wtedy jednak otrzymywał gratyfikację. Podczas pobytu w Ameryce Kapuścińskii pisywał raporty jako „Vera Cruz”. Dotyczyły zarówno obywateli krajów, w których przebywał, jak i Polaków przebywających w tych krajach. Przejechał się nawet po „syjonistce” Marii Sten, która z falą żydowskiej emigracji wyjechała w 1968 r. z Polski do Meksyku. Domosławski cytuje i jednocześnie bagatelizuje dokumenty, w których „cesarz reportażu” przyjmuje „do wiadomości i wykonania” jakieś kolejne zlecenie czy potwierdza odbiór pieniędzy (350 pesos = 35 dolarów). Z notatek oficerów prowadzących wynika, że reporter był „zadaniowany” na naprowadzanie na dziennikarzy, którzy mieli dostęp do obcych tajnych służb, opracowywał niektóre zagadnienia związane z działalnością „syjonizmu” oraz instytucji amerykańskich mogących być przykrywką wywiadu. Trudno powiedzieć, czy informacje te komuś zaszkodziły – bo nigdy nie wiadomo, czy zaszkodzi informacja, że ktoś jest w finansowych kłopotach, czy poszukuje mieszkania albo że sypia z Murzynami. Taką informację przekazał Mistrz w 1975 r. w Angoli na temat Alice B. domniemanej agentki angielskich służb, „grającej rolę ultralewacką”. Wiadomo, że niektóre informacje zostały przekazane do towarzyszy kubańskich, niektóre – to więcej niż pewne – zawędrowały do Moskwy. W 1972 r. materiały przekazano do archiwum, potem współpracę agenturalną z Kapuścińskim wznowiono – nie jest pewne, na jak długo. Oficerami prowadzącymi Kapuścińskiego byli m.in. Eugeniusz Spyra „Grzegorz” i Henryk Sobieski „Benito”, z tym ostatnim Mistrz nawiązał długoletnią przyjaźń – zerwaną dopiero po 1989 r., co „Benito” podobno przeżywał. Do tego roku Kapuściński był lojalnym członkiem partii, pokazywał się wprawdzie na mszach za ojczyznę, ale do podziemnego „Tygodnika Mazowsze” nie chciał pisać. Odmawiał też - według świadectwa Skalskiego - pisania do podziemnego „Przeglądu Wiadomości Agencyjnych”. Władze doceniały lojalność „cesarza reportażu”, przez moment błysnęła nawet możliwość Nobla. W stanie wojennym zaufany Jaruzelskiego, członek Politbiura Józef Czyrek, sugerował generałowi zgłoszenie przez Polskę Kapuścińskiego do literackiej Nagrody Nobla. „Generał miał odrzec »tak«, potem jednak polityczne trzęsienie ziemi, wielka zmiana ustrojowa wypchnęły sprawę z porządku dnia i pamięci pomysłodawcy”. Gdyby rządy junty trwały dłużej – może dostałby Nobla. Był popularny na Zachodzie, jako wzorcowy humanista i liberał. Tak wzorcowy, że nie chciano wierzyć, iż był członkiem kompartii.

Twarz 5. Niedokończona Po upadku komuny Kapuściński próbował dokonać jeszcze jednej korekty swego mitu. Oddajmy głos Domosławskiemu: „Kapuściński opowiada o »ucieczce ojca z transportu do Katynia« w jednym z wywiadów, niespełna cztery lata przed śmiercią. Wcześniej wspominał o tym w rozmowie z Wilhelminą Skulską, w jej tekście Reporter”. Skulska była eksgwiazdą stalinowskiego reportażu, prywatnie – matką wspomnianej na początku Anny Bikont. Wszyscy chcieli coś tym Katyniem ugrać. Domosławski sprawdza: „Pytam siostrę Kapuścińskiego Barbarę, czy zna szczegóły ucieczki ojca z niewoli radzieckiej. Jest zaskoczona pytaniem. Mówi stanowczo, że ojciec nigdy nie był w radzieckiej niewoli. […] Wrócił, kiedy ustały walki, przebrany w cywilne ciuchy i krótko potem przeprawił się z kolegą Olkiem Onichowskim, też nauczycielem, do Generalnego Gubernatorstwa. Musiał uciekać, bo pod okupacją radziecką, jako nauczycielowi, groziła mu wywózka”. Słowo „Katyń” zamykało usta potencjalnym krytykom naszego idola, było świętością – to znaczy nowym parasolem Kapuścińskiego. Nowym superparasolem stała się dla niego „Gazeta Wyborcza”. Potęga tej organizacji (jest to coś więcej, niż redakcja!) bierze się między innymi stąd, że gardłując przeciw lustracji – zwabia pod swe sztandary tych, którzy po prostu się jej boją – czyli większość naszych Autorytetów. Życie polskie zaczyna kontrolować lobby dawnych TW i ich obrońców (o ile kiedykolwiek przestało…). Domosławski wspomina, iż Kapuściński zjawił się demonstracyjnie na promocji książki Toeplitza oskarżanego o współpracę z SB. Drugim „zlustrowanym” był wówczas Daniel Passent, który też się tam zjawił. Razem z Kapuścińskim trzy gracje-cichodajki... „Pojawienie się Ryśka odebraliśmy jako gest solidarności – mówią obaj Toeplitz i Passent. […] Przyszedł, żeby pokazać, że jest z nami, że nie godzi się na takie polowanie na ludzi, jakie uprawia prawica” - cytuje Passenta Domosławski . Biograf Kapuścińskiego nie zauważa, że mamy do czynienia z bezczelnym odwróceniem pojęć: oto ci, którzy donosami wspomagali prześladowców – mianują siebie ofiarami! Promocja książki Passenta była tyleż pokazem siły, co wyrazem przestrachu. Kapuściński jako sławniejszy od Toeplitza i Passenta razem wziętych, bał się kompromitacji na skalę międzynarodową. Domosławski odnotowuje jego histeryczne wypowiedzi: „Idzie na faszyzm […] Zobaczycie, Kaczory nas załatwią”. To nowomowa i kpiny z moralności: były współpracownik tajnych służb totalitarnego reżimu nazywa „faszyzmem” ujawnienie faktu tej współpracy. Kapuściński niepotrzebnie bał się, że doścignie go skrywana latami prawda. Dzięki blokadzie lustracji – urzędowej i towarzyskiej - prawda nigdy go nie dogoniła. Ujawniono ją dopiero po jego śmierci.

Elita prostytutek i przedsiębiorstwa – burdele „Z ostatniej chwili: zmarł śp. Ryszard Kapuściński. Na 100 % agent bezpieki” – tak na swym blogu doniósł 24 stycznia 2007 r. Janusz Korwin-Mikke o śmierci Kapuścińskiego. „Newsweek Polska” z kolei zamieścił wspomnieniowo rozliczeniowy felieton Mariusza Cieślika pt. „Trafiony teczką”. Cieślik nie tylko twierdził, że reporter nasz bał się lustracji, ale dodawał, że miał on teczkę także w Moskwie. Stąd „Odpowiedź na pytanie, czy zabiła go teczka, zapewne jest twierdząca”. W imieniu „salonu” odpowiedział mu w „Dzienniku” Jerzy Pilch: („Szaleństwo wokół Kapuścińskiego”): „Ma się wrażenie, że autor nad grobem Kapuścińskiego kucnął, pierdnął w głąb, następnie wstał i z mocą oświadczył, że jeśli nieboszczyka zabiła lustracja, to on, autor, jest przeciw”. Książka Domosławskiego oczywiście stoi o klasę wyżej od Pilcha. Właściwie miała być rozbrojeniem miny, uprzedzeniem ataków, czymś w rodzaju dalszego ciągu wybielającej stalinowskich literatów książki „Lawina i kamienie” spółki Bikont – Szczęsna. Domosławski popełnił jednak błąd: za bardzo uwierzył w wartość prawdy. Nie tylko rozgrzeszył Kapuścińskiego, ale dokładnie opisał, z jakich grzechów i z kim jego bohater grzeszył. Przy okazji pokazał, jak wyglądały naprawdę kariery – nie tylko Kapuścińskiego, ale także Horodyńskiego, Toeplitza, Passenta, Geremka i wielu, wielu innych „Autorytetów”. Większość miała protektorów w KC i w SB, większość należała do partii, podlizywała się raz „chamom” raz „Żydom”; za możliwość wyjazdu czy za talon na samochód wypierali się przyjaciół, rodzin, a przede wszystkim etyki. Z jego książki wynika po prostu, że polską kulturą rządzą ludzie, którzy są byłymi agentami, przyjaciółmi agentów, pociotkami agentów – w szerokim rozumieniu tego słowa, obejmującym także aparatczyków i propagandzistów, także ich kochanki płci obojga, współzłodziei, współkłamcówi etc. Umówili się, że wszyscy byli prześladowani i bohaterscy, stworzyli nowy mit - Domosławski ten mit obnażył, pokazał, że król jest nie tylko nagi, ale wstrętny i że to wcale nie jest król. Media, wydawnictwa i inne instytucje kultury opanowane są w większości przez stare prostytutki - z wyjątkiem tych, które opanowane są przez młode, ale przyuczone do zawodu. Nie jest prawdą, że „wszyscy byli umoczeni”, że kolaboracja była ceną sukcesu. Jest prawdą, że ci, którzy kolaborowali ze spec służbami, wspięli się do sukcesu, depcząc po ciałach tych uczciwszych, często zresztą zdolniejszych. Nie jest też prawdą, że gdyby Kapuściński nie pisał donosów, nie mógłby pisać arcydzieł. Może tylko zamiast zakłamanych „reportaży” o Abisynii, powstały by prawdziwe o Polsce – na miarę „Hubalczyków” Wańkowicza czy „Przemarszu przez piekło” Podlewskiego.

Za co kochać Kapuścińskiego Odpowiedzmy od razu: kochać nie, ale za co podziwiać. Domosławski nie zdaje sobie sprawy z tego, jak przewartościował mit Kapuścińskiego. Trudno utrzymać twierdzenie, że Kapuściński był mistrzem literatury faktu, skoro te fakty przeinaczał. Ale jest godzien podziwu, jako mistrz kariery. Mimo trudnych warunków startowych. Syn akowca, nauczyciela, który wybrał Generalną Gubernię ponad Kraj Rad, był – tak się wydawało - na straconej pozycji. Ale swoją życiową partię rozegrał z mistrzostwem godnym Wielkiego Szu. Rodziców wyparł się pozornie, z religią chyba nigdy nie zerwał, flirtował z antysemitami, ale i dla semitów miał swój rozbrajający uśmiech. A pamiętajmy, że to były czasy, które Bąka przyprawiły o szaleństwo, Zawieyskiego doprowadziły do samobójstwa - o ile nie został wyrzucony przez oknem przez SB!. Kariera Kapuścińskiego porównywalna jest tylko z karierą Jaruzelskiego, który mimo ziemiańskiego pochodzenia został głównym namiestnikiem PRL. Też za cenę współpracy, też dzięki układom ze służbami, dzięki przyjaźni z Moczarem i z Kiszczakiem. I też niewiele brakowało, by dawny stalinowski nadzorca filozofii, Schaff, wylansował Jaruzelskiego do Nobla. Czy można jednak skreślić dorobek literacki Kapuścińskiego? W żadnym wypadku. Trzeba go tylko przewartościować. Kapuściński nie był mistrzem reportażu, bo uprawiał inny gatunek: kontynuował szlachecką gawędę, sztukę pięknego łgarstwa - trochę w stylu Księcia Panie Kochanku, trochę w stylu Kaczkowskiego czy Rzewuskiego. I to też jest nader symboliczne! Bo Kaczkowski prócz gawęd również pisywał raporty dla służb, a Rzewuski był urzędnikiem do specjalnych poruczeń namiestnika gen. Paskiewicza. Podziw dla gawęd Kapuścińskiego nie ma jednak wymiaru etycznego. Podziwiać można połykacza ognia, brzuchomówcę i szulera – w grę wchodzi wówczas podziw dla sprawności. Nie dla cnót serca i charakteru. Przypadek Kapuścińskiego przypomina parę innych przypadków naszych eliciarzy. Brzechwy, który pisał dla dzieci, i Odojewskiego, który pisał dla dorosłych, i Dejmka, który nie pisał, ale też był politycznym szulerem. Każdy wart jest podziwu, żaden – pomnika.
Bohdan Urbankowski

Po nas choćby potop Klęska powodzi i katastrofa smoleńska nie pozostawiają złudzeń. Polska pod rządami Platformy Obywatelskiej nie jest państwem, w którym można czuć się bezpiecznie. Jeszcze gorzej będzie, jeśli wybory prezydenckie wygra Bronisław Komorowski, nieodrodny syn własnej partii. Polska czasów PO i Komorowskiego to – jak zauważył Zdzisław Krasnodębski – taki Tupolew: „Pozornie niemały, ale z postsowieckimi narzędziami pokładowymi, częściowo tylko zmodernizowany i zokcydentalizowany, z kadłubem świeżo polakierowanym barwami narodowymi, by ukryć korozję, z ukrytymi wadami konstrukcyjnymi, lecący w niebezpieczne strony”. Takie państwo bez państwa. Wiedzą o tym najlepiej pozostawieni sami sobie mieszkańcy terenów dotkniętych powodzią. Gdyby nie międzyludzka solidarność, tak podkreślana przez Jarosława Kaczyńskiego, tragedia tych ludzi byłaby jeszcze większa. Jedyne, na co zdobył się Bronisław Komorowski, to ironiczne stwierdzenie, że powódź sama zniknie, bo woda ma to do siebie, że spływa do morza. Premier Tusk z kolei umył ręce od odpowiedzialności i nie wprowadził stanu klęski żywiołowej, ponieważ, jak zaznaczył… strażak w terenie i tak wie, co ma robić. A przecież w czasie mniejszej niż obecna powodzi w 1997 r. tak Komorowski, jak Tusk, będący w opozycji, domagali się od rządu Cimoszewicza wprowadzenia stanu wyjątkowego, uzasadniając to troską o zabezpieczenie ludzi i skuteczniejsze zarządzanie obszarami objętymi powodzią. Jak widać, punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia.

Pokazówka w kaloszach Jak zatroszczyli się o ludzi, gdy doszli do władzy? Prezydent Lech Kaczyński dwukrotnie proponował utworzenie funduszu klęskowego. Inicjatywa została obalona głosami obecnej koalicji rządowej. Ponadto, wbrew temu co insynuował 5 czerwca rzecznik rządu Paweł Graś, zapewniając o dbałości gabinetu Tuska o powodzian, to ten rząd w lutym 2008 r. wykreślił plany budowy zbiornika retencyjnego i poprawy wałów na Wisłoku i Wiśle przygotowane przez minister Grażynę Gęsicką, które miały być realizowane w ramach wykorzystania funduszy europejskich. Z projektów zrezygnowano, a część środków przewidzianych na poprawę zabezpieczeń przeciwpowodziowych przeznaczono na budowę sztandarowych w polityce propagandowej rządu lokalnych dróg, tzw. schetynówek, którymi Komorowski chwalił się ostatnio na Krajowej Pielgrzymce Sołtysów. Tusk zatem pośrednio odpowiada za pozbawienie ludzi dorobku całego życia. I nie przesłonią tego gospodarskie wizyty premiera oraz kandydata PO na prezydenta, ubranych w kalosze, na wałach. Słowem: – propaganda i utrzymanie się przy władzy ponad wszystko, nieważne, jakim kosztem, to rzeczywista oferta Komorowskiego i jego zaplecza partyjnego.

Statyści Putina Nie inaczej było, gdy Tusk pod dyktando strony rosyjskiej zgodził się na rozdzielenie obchodów 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. Wreszcie mógł poczuć się kimś, stanąć obok pułkownika KGB, obecnie premiera Rosji Władimira Putina i pokazać Kaczyńskiemu, kto tu rządzi. Katastrofa smoleńska z 10 kwietnia, którą można traktować jako tragiczne zwieńczenie polityki arogancji i wykańczania przeciwników politycznych przez Platformę, Tuska i Komorowskiego, obnaża inne, jeszcze groźniejsze, oblicze atrapy państwa firmowanej przez PO oraz p.o. prezydenta Polski. Oddanie – na rozkaz Putina – Moskwie pełnej kontroli nad śledztwem mającym wyjaśnić przyczyny katastrofy pod Smoleńskiem potwierdza, że nie mamy premiera ani podlegającego mu ministra obrony narodowej czy służb specjalnych, których zadaniem było zabezpieczenie wizyty głowy państwa i polskiej delegacji 10 kwietnia – tylko statystów realizujących scenariusz Kremla. Bóg jeden raczy wiedzieć, ile Tusk z Komorowskim są jeszcze gotowi złożyć na ołtarzu polsko-rosyjskiego „pojednania”, polegającego w istocie na pełnej kapitulacji przed Rosją Putina.

Zakładnik Kremla i Gazpromu „Nie oddajmy Polski w ręce liberalnych namiestników Niemiec i Rosji”. Taki m.in. transparent witał Bronisława Komorowskiego 30 maja w Licheniu. To nawiązanie nie tylko do sprawy smoleńskiej, lecz także do 2008 r., gdy prezydent Lech Kaczyński organizował wsparcie polityczne dla Gruzji, napadniętej przez armię rosyjską. Tusk i Komorowski, wspierając Moskwę i oskarżając polskiego prezydenta o wywoływanie napięcia międzynarodowego, weszli wówczas w buty rzeczników Putina. Komentując próbę zamordowania głowy państwa polskiego słowami „Jaka wizyta, taki zamach, bo z 30 metrów nie trafić w samochód to trzeba ślepego snajpera”, kandydat Platformy pokazał coś znacznie gorszego aniżeli cynizm i lekceważenie prezydenta, którego obarczył winą za ostrzelanie konwoju przez Rosjan. Nie uznał za stosowne zażądać wyjaśnień od Kremla, gdyż – jak powiedział – „najpierw muszą paść pytania do polskiego prezydenta, do jego ochrony, do osób, które organizowały wizytę, odpowiadały za przebieg tej wizyty. Potem, oczywiście, także do Gruzinów”. Jedyną troskę marszałka polskiego sejmu stanowiło to, że „incydent będzie miał negatywny wpływ na stosunki polsko-rosyjskie”. Taka reakcja, wychodząca naprzeciw propagandzie Moskwy, stawiała polityka PO w roli rzecznika interesów rosyjskich. Komorowski, który – jako druga osoba w państwie – zaatakował własnego prezydenta w obronie racji obcego państwa, stworzył haniebny precedens, niewyobrażalny w cywilizowanych i suwerennych państwach XXI w., podobnie jak przyjęcie przez premiera Tuska prestiżowej niemieckiej Nagrody Karola Wielkiego z rąk kanclerz Angeli Merkel w obecności jednego z liderów tzw. ziomkostw, kwestionujących polską granicę na Odrze i Nysie oraz występujących z roszczeniami majątkowymi wobec Polaków. Co znamienne, w tym samym momencie ruszyła budowa rosyjsko-niemieckiego gazociągu Nord Stream, wymierzonego w nasze interesy gospodarcze. Zresztą, ekipa Tuska i Komorowskiego mogłaby na szóstkę zdać egzamin z oddawania suwerenności gospodarczej. Parlament Europejski zapalił właśnie zielone światło dla nowej polsko-rosyjskiej umowy gazowej, zwiększającej dostawy gazu z 2,3 do 10,3 miliarda metrów sześciennych gazu rocznie, która miałaby obowiązywać do 2037 r. Chodzi oczywiście o umowę „wynegocjowaną” przez gabinet Tuska, która na długie lata uzależnia nas od Rosji. Dla przeciętnego Polaka decyzja rządu oznacza – poza zamknięciem drogi do dywersyfikacji dostaw surowca – dotkliwe podniesienie cen gazu. Od zależności od Rosji moglibyśmy się uwolnić. Mamy olbrzymie zasoby gazu łupkowego, zaspokajające nasze potrzeby na 100 do 200 lat, które – po wdrożeniu – wywróciłyby do góry nogami gazową mapę świata, łamiąc potęgę rosyjskiego Gazpromu. Komorowskiemu jednak wizja suwerennej energetycznie Polski nie jest w smak. Podczas londyńskiego spotkania ze studentami London School of Economists, zapytany o ewentualną eksploatację gazu łupkowego w Polsce stwierdził, że powinniśmy zrezygnować z jego wydobycia, gdyż grozi to dewastacją środowiska naturalnego poprzez zastosowanie prymitywnej metody odkrywkowej. W rzeczywistości gaz łupkowy wydobywa się obecnie, znaną także w naszym kraju, nowoczesną metodą głębokich odwiertów w ziemi, tzw. szczelinowaniem hydraulicznym. Komorowski wykazał się więc po raz kolejny ignorancją w sprawach ekonomicznych, tak jak wcześniej, gdy pomylił deficyt budżetowy z długiem publicznym. Gdyby chodziło tylko o ignorancję… Porównując wypowiedzi kandydata Platformy Obywatelskiej na prezydenta z argumentami rosyjskiego Gazpromu dotyczącego m.in. zagrożenia ekologicznego spowodowanego eksploatacją gazu łupkowego, trudno nie zauważyć, że Komorowski mówiąc językiem Kremla reprezentuje propagandowo interesy rosyjskiego potentata gazowego.

Stawka większa niż życie Wybierając Kaczyńskiego i odrzucając Komorowskiego, kończymy z polityką, której celem jest zachowanie władzy bez względu na konsekwencje, a Polska przestanie być rozgrywana przez Kreml. Wybór Komorowskiego przeciwnie – przybliża nas do wzorca Rosji Putina: atrapy państwa demokratycznego, w rzeczywistości państwa władzy absolutnej z ograniczonymi administracyjnie wolnościami. Próbki już mamy. 10 kwietnia to pośpieszne – według niektórych konstytucjonalistów, niezgodne z ustawą zasadniczą, gdyż nieznany był jeszcze los Lecha Kaczyńskiego – ogłoszenie się przez Komorowskiego p.o. prezydentem. Potem podpisana przez Komorowskiego nowelizacja ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, dająca byłym esbekom i tajnym współpracownikom dostęp do akt instytutu. Ostatnie dni to zamach na niezależność telewizji publicznej w wyniku odrzucenia przez senat sprawozdania z działalności Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. O rozpędzeniu – jeszcze przed wyborami – Centralnego Biura Antykorupcyjnego, patrzącego władzy na ręce, już nie wspominając. Istotą wyborów prezydenckich nie jest więc wyłącznie wybór personalny pomiędzy Jarosławem Kaczyńskim a Bronisławem Komorowskim. Jest to kolejna odsłona bitwy o Polskę, w której wybierzemy pomiędzy Polską aferalną z silnymi, nieformalnymi wpływami służb o komunistycznym rodowodzie a Polską Kaczyńskiego. Ta Polska to suwerenna polityka zagraniczna, zdrowy kapitalizm, bez prywatyzacji na zasadach sprzecznych z polskimi interesami. To Polska bez afer takich jak stoczniowa czy hazardowa, to Polska inna niż ta reprezentowana przez Mira, Zbycha, Grzecha i Rycha.

Julia M. Jaskólska Piotr Jakucki

Okradziono ofiarę katastrofy – władze rosyjskie zaprzeczają “oszczerczym pomówieniom” strony polskiej jakoby mieli tego dokonać funkcjonariusze OMON-u Rosyjskie MSW zaprzeczyło, by w kradzież kart kredytowych Andrzeja Przewoźnika byli zamieszani rosyjscy funkcjonariusze. To reakcja na wypowiedź rzecznika polskiego rządu Pawła Grasia, który stwierdził, że kradzieży dokonali funkcjonariusze OMON-u. - Aresztowano trzech funkcjonariuszy smoleńskiego OMON-u, którzy bezpośrednio po katastrofie polskiego Tu-154M okradli konto Przewoźnika, posługując się jego kartami kredytowymi. Błyskawicznie, także dzięki współpracy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i służb specjalnych Rosji, zostali zatrzymani trzej funkcjonariusze OMON-u, którzy tego haniebnego czynu się dopuścili – oznajmił Graś w Radiu Zet. Dodał, że sprawcy czekają już w areszcie na proces i wyrok – mówił w niedzielę rano w radiu Zet. Sprawę kradzieży kart kredytowych Andrzeja Przewoźnika, przewodniczącego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, ujawniła sobotnia „Rzeczpospolita” w swoim internetowym wydaniu. Warszawska Prokuratura Okręgowa od 14 maja prowadzi śledztwo w sprawie kradzieży kart Andrzeja Przewoźnika na podstawie materiałów wyłączonych przez prokuraturę wojskową ze śledztwa dotyczącego katastrofy pod Smoleńskiem. Wynikało z nich, że skradziono dwie karty kredytowe Przewoźnika, a z jednej z nich wypłacono ok. 6 tys. zł już 2-3 godziny po katastrofie. Rzeczniczka ABW, Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska poinformowała, że Rosjanie zatrzymali w sprawie kradzieży kart kredytowych czterech żołnierzy zabezpieczających miejsce katastrofy polskiego samolotu pod Smoleńskiem. Z kolei polska prokuratura stwierdziła, że nie wie nic o zatrzymaniach w tej sprawie. Wypowiedź Pawła Grasia zacytowały czołowe rosyjskie media. Wieczorem w niedzielę MSW Federacji Rosyjskiej jako „bluźniercze” i „cyniczne” określiło oskarżenia o ograbienie Andrzeja Przewoźnika wysunięte wobec funkcjonariuszy smoleńskiego OMON-u, oddziału specjalnego milicji. - Informacje o tym, rozpowszechnione przez niektóre media, nie odpowiadają rzeczywistości. Nikt z pracowników smoleńskiej milicji nie został zatrzymany w związku z opisanymi czynami – oświadczyło MSW Federacji Rosyjskiej. Rosyjskie ministerstwo podało, że na miejscu katastrofy w pierwszych dniach pracowało około 1 tys. milicjantów, w tym 400 funkcjonariuszy smoleńskiego Urzędu Spraw Wewnętrznych, służby patrolowo-prewencyjnej, OMONU-u i OMSN-u (innego oddziału specjalnego milicji), a także GIBDD (milicji drogowej). W zabezpieczaniu miejsc katastrof zwykle uczestniczą też żołnierze wojsk wewnętrznych MSW Rosji. - Działania smoleńskiej milicji na każdym powierzonym jej odcinku doczekały się pozytywnych ocen. Z postawionymi zadaniami funkcjonarisze poradzili sobie godnie. Uwag pod ich adresem nie było – oznajmiło MSW FR. Przypomniało, że pełniący obowiązki prezydenta Polski, marszałek sejmu Bronisław Komorowski, nadał czterem smoleńskim milicjantom wysokie odznaczenia państwowe za ich pracę przy likwidowaniu następstw katastrofy i wyjaśnianiu jej okoliczności. Wcześniej zarzutom pod adresem funkcjonariuszy smoleńskiego OMON-u zaprzeczył Urząd Spraw Wewnętrznych w Smoleńsku. Cytowany przez radio Echo Moskwy zastępca szefa tamtejszego USW Nikołaj Turbowiec oświadczył, że nieprawdą jest zarówno to, że milicjanci zostali zatrzymani, jak i to, że pracownicy organów ochrony prawa dopuścili się jakichkolwiek przestępstw, związanych z ich pracą na miejscu katastrofy.

Na razie nie wiadomo, kto ze strony rosyjskiej poinformował ABW o zatrzymaniu i aresztowaniu funkcjonariuszu OMONU-u i kto z ABW przekazał te informacje rzecznikowi rządu Pawłowi Grasiowi. Premier Donald Tusk na razie nie zajął stanowiska w tej sprawie, milczy również Jerzy Miller, szef polskiego MSWiA i jednocześnie przwodniczący poslkiej komisji badającej przyczynę prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. (dk, Niezależna.pl, wp.pl, rp.pl)

Rosjanie: milicjanci nie ukradli kart kredytowych Przewoźnika Urząd Spraw Wewnętrznych w Smoleńsku w niedzielę zaprzeczył, jakoby funkcjonariusze smoleńskiego OMON-u, oddziału specjalnego milicji, po katastrofie polskiego Tu-154M okradli konto Andrzeja Przewoźnika, posługując się jego kartami kredytowymi. Cytowany przez radio Echo Moskwy zastępca szefa USW w Smoleńsku Nikołaj Turbowiec oświadczył, że nieprawdą jest zarówno to, że milicjanci zostali zatrzymani, jak i to, że pracownicy organów ochrony prawa dopuścili się jakichkolwiek przestępstw, związanych z ich pracą na miejscu katastrofy. Rzecznik rządu Paweł Graś powiedział w niedzielę rano, że aresztowano trzech funkcjonariuszy OMON-u, którzy bezpośrednio po katastrofie w Smoleńsku okradli konto Przewoźnika, posługując się jego kartami kredytowymi. “Błyskawicznie, także dzięki współpracy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i służb specjalnych Rosji, zostali zatrzymani trzej funkcjonariusze OMON-u, którzy tego haniebnego czynu się dopuścili – oznajmił Graś w Radiu Zet. Dodał, że sprawcy czekają już w areszcie na proces i wyrok. Echo Moskwy przytoczyło wypowiedź rzecznika polskiego rządu. W sobotę “Rzeczpospolita” podała na swoich stronach internetowych, że ok. 6 tys. zł zniknęło z konta b. sekretarza Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, który zginął 10 kwietnia w katastrofie pod Smoleńskiem. Według agencji RIA-Nowosti, karty Przewoźnika zostały wykorzystane do zakupów w Smoleńsku. W dniach 10-12 kwietnia zarejestrowano trzy takie operacje. http://wiadomosci.onet.pl/ Od admina: Nie jest jasne, czy rosyjscy milicjanci istotnie dokonali kradzieży pieniędzy przy pomocy znalezionych na miejscu katastrofy kart kredytowych. Nie mamy powodu wierzyć bardziej jednej stronie niż drugiej. Chcemy tylko mimochodem przypomnieć o zachowaniach niektórych naszych rodaków, którzy korzystając z powodzi szabrują i plądrują opuszczone czasowo przez mieszkańców domostwa.

PETELICKI UDERZA W RZĄD Czas przestać udawać, że mamy sprawne wojsko. Katastrofa smoleńska oraz powódź wykazały wszystkie słabości polskiej armii – pisze były dowódca GROM Sławomir Petelicki To nie piloci Tu-154 są winni katastrofy pod Smoleńskiem, ale minister obrony narodowej Bogdan Klich, który zostawił ich bez wsparcia i pomocy, tak jak rok temu śp. kapitana Daniela Ambrozińskiego, którego patrol Talibowie bezkarnie ostrzeliwali przez sześć godzin. Państwo, które nie potrafiło zapewnić ochrony swojemu prezydentowi, ministrom i najwyższym dowódcom wojskowym (czyli znaczącej części infrastruktury krytycznej tego państwa), nie zdało egzaminu. Wmawianie Polakom, że państwo zdało egzamin, a zawiniła pogoda, piloci, lotnisko w Smoleńsku i Kancelaria Prezydenta, kompromituje nas nie tylko w oczach sojuszników w NATO i Unii Europejskiej, ale przed całym światem. Warto się zastanowić, ile koni, krów i innych zwierząt domowych mogłyby uratować amfibie, które musiały transportować terenowe bmw premiera, szefów MSW i MON W 1990 roku oficerowie b. wywiadu PRL uratowali w Iraku życie amerykańskim oficerom CIA i DIA. Z wdzięczności za ten spektakularny akt odwagi i profesjonalizmu rząd USA (tajna dyrektywa prezydenta) nie tylko zmniejszył nasze długi o 20 miliardów dolarów i udzielił pomocy przy tworzeniu jednostki GROM, ale także przez ponad dziesięć lat uczył kolejne rządy RP zarządzania w sytuacjach kryzysowych i ochrony infrastruktury krytycznej państwa. Zdaniem Amerykanów było to niezwykle ważne dla ładu demokratycznego wolnej Polski. Nasz strategiczny partner wiedział, co mówi! My na to odpowiadaliśmy, że polski lotnik potrafi latać na drzwiach od stodoły, a procedury Ministerstwa Obrony Narodowej są najlepsze i mogą się ich uczyć inne resorty!

W tym tekście chciałbym skupić się wyłącznie na ochronie najwyższych dowódców naszego wojska. Zwracam uwagę na następujące fakty: to minister Obrony Narodowej dysponuje samolotami CASA, Jak-40 i Bryza, mającymi między innymi służyć do transportu najwyższych dowódców (tym uzasadniał Bogdan Klich kupno samolotów Bryza po katastrofie samolotu CASA). Dysponuje też pilotami wojskowymi, technikami lotniczymi mogącymi sprawdzić i w razie potrzeby odpowiednio przygotować polowe lotnisko A i lotniska zapasowe dla najważniejszych delegacji. To w dyspozycji ministra obrony narodowej jest Służba Kontrwywiadu Wojskowego i Żandarmeria Wojskowa, do obowiązków których należy ochrona najwyższych dowódców naszego wojska. Dla wszystkich specjalistów (z wyłączeniem tych od propagandy) oczywiste jest, że ekipy SKW i Żandarmerii Wojskowej powinny znajdować się na lotnisku w Smoleńsku i lotnisku wybranym jako zapasowe przed przylotem delegacji, a nie wieczorem po porannej katastrofie! Nie ma takich cudów techniki, które pozwoliłyby prawidłowo zabezpieczyć rządowe telefony satelitarne, laptopy i telefony ofiar katastrofy, do której doszło rano, jeśli się przybywa na jej miejsce wieczorem. A zabezpieczenie tych urządzeń jest bardzo ważne, bo aby w inny sposób zdobyć znajdujące się na nich dane, obcy wywiad musiałby pracować wiele lat. Nie brnijmy więc dalej w ten ślepy zaułek, nie opowiadajmy, że NATO nie ma procedur bezpieczeństwa, nie mówmy, że dyskutowanie nad przyczynami katastrofy jest dolewaniem oliwy do ognia i kampanią wyborczą. Dzięki zaufaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego mogłem w 1990 roku nie tylko zacząć tworzyć GROM, ale przejść kilkuletnie szkolenie, na które rządy USA i Wielkiej Brytanii wydały ponad milion dolarów. To dzięki zdobytym wtedy umiejętnościom w zakresie zarządzania ryzykiem, ochrony infrastruktury krytycznej państwa i zarządzania w sytuacjach kryzysowych mogłem przez ostatnie osiem lat pracować jako doradca strategiczny prezesa globalnej korporacji amerykańskiej. Także z tego powodu czuję się zobowiązany pomagać społecznie Polsce. Dlatego po katastrofie przekazałem moje przemyślenia premierowi oraz posłom, a teraz zwracam się do czytelników „Rzeczpospolitej”. W 1920 roku wielkie zwycięstwo Polaków nad Armią Czerwoną przeciwnicy marszałka Józefa Piłsudskiego nazwali cudem nad Wisłą, choć to nie był cud. To było skoordynowane, przemyślane działanie bohaterskich profesjonalistów. Wybitni polscy matematycy rozszyfrowali system łączności wroga, dzięki czemu polskie dowództwo mogło wyprzedzać ruchy Armii Czerwonej na froncie o długości 700 km. Pomagało wtedy całe społeczeństwo czujące, że jest dobrze dowodzone. Żołnierz w czasie wojny, tak jak strażak, policjant i ochotnik w czasie klęski żywiołowej, ma niezbywalne prawo być dobrze dowodzonym. Jednak gdyby nie ostatnia katastrofa, to oszukiwane przy pomocy piarowskich sztuczek społeczeństwo nie dowiedziałoby się pewnie o rozmiarach aroganckiego nieudacznictwa władzy. Redaktor naczelny bardzo popularnego wśród młodzieży, żołnierzy zawodowych i miłośników wojskowości miesięcznika „Komandos” Andrzej Wojtas w ostatnim edytorialu pisze: „Historia wojskowości nie odnotowuje takiego przypadku, aby w ciągu dwóch lat w wyniku dwóch niemal takich samych incydentów, jakaś armia straciła wpierw wszystkich dowódców sił lotniczych, a następnie wszystkich głównodowodzących. Arabskie przysłowie powiada, iż tylko dureń potyka się dwa razy o ten sam kamień (...). Z całą pewnością jako naród i społeczeństwo zasługujemy na znacznie lepiej skonstruowane państwo i armię. Żądamy tego od całej (zdziesiątkowanej) klasy politycznej. Jeśli owego oczekiwania obecni politycy szybko nie spełnią, to niech się idą bujać na zieloną trawkę, tam będą mogli do woli pogrywać w szmaciankę”.Obydwoma rękami podpisuję się pod słowami redaktora Wojtasa, napisanymi jeszcze przed powodzią. A wielka powódź potwierdza, że nasi politycy, na czele z premierem Donaldem Tuskiem, nie wyciągnęli żadnych wniosków z katastrofy pod Smoleńskiem i brną dalej w ślepą uliczkę. W liście do premiera, który wysłałem w nocy po zakończeniu żałoby narodowej, sugerowałem między innymi przywrócenie na stanowisko szefa Rządowego Centrum Bezpieczeństwa doktora Przemysława Guły, po którego skandalicznym zwolnieniu odeszło z tego centrum na znak protestu dziesięciu najlepszych w Polsce specjalistów od zarządzania w sytuacjach kryzysowych. Premier tę szczerą radę zignorował. Gdyby z niej skorzystał, mógłby już w piątek, 14 maja, zacząć profesjonalną akcję zapobiegawczo-ratowniczą. Specjaliści z Rządowego Centrum Antykryzysowego zamiast wydawać uspokajający komunikat, że nie ma zagrożenia powodzią, przygotowaliby mu raport, na podstawie którego rozdzieliłby zadania i obowiązki pomiędzy ministrów spraw wewnętrznych i obrony Narodowej. W czasie tak wielkiej powodzi te dwa ministerstwa muszą ze sobą ściśle współpracować, uzupełniając się i wspierając nawzajem. Ktoś musi jednak pracę tych resortów skoordynować, i od tego właśnie jest prezes Rady Ministrów. W Wielkiej Brytanii raz do roku odbywają się ćwiczenia antykryzysowe pod przewodnictwem premiera. Po 11 września bywało, że takie ćwiczenia odbywały się nawet dwa razy w roku. Elementarną zasadą jest, że premier i ministrowie kierują akcją ratowniczą ze sztabu. Na miejsce kataklizmu wolno im przyjechać dopiero po zakończeniu tragedii, żeby ocenić straty. Przyjazd w czasie akcji ratowniczej ma charakter czysto piarowski i dezorganizuje pracę miejscowych służb ratowniczych, które zamiast zajmować się ratowaniem dobytku mieszkańców, w tym ich zwierząt, muszą zajmować się premierem i jego świtą. Wystarczy się zastanowić, ile koni, krów i innych zwierząt domowych mogłyby uratować amfibie przewożące terenowe bmw premiera, ministra spraw wewnętrznych i ministra obrony narodowej. Użycie w pierwszym etapie katastrofy tylko 700 żołnierzy i brak ciężkich śmigłowców przystosowanych do przenoszenia specjalnych wielkich worków z gruzem, które mogą szybko uszczelnić duże wyrwy w przerwanych tamach, stanowić może nawet podstawę do wnioskowania o postawienie przed Trybunałem Stanu odpowiedzialnego za to ministra. Ale czego można się spodziewać po członku rządu, który nie wiedział nawet, że przed przylotem do Smoleńska najwyższych dowódców Wojska Polskiego powinien znajdować się tam zespół składający się z ekspertów lotniczych od naprowadzenia samolotu na lotnisko polowe oraz oficerów Kontrwywiadu i Żandarmerii Wojskowej? Taki sam zespół powinien znajdować się na lotnisku zapasowym. Wtedy piloci nie byliby pod tak niewyobrażalną presją. Generałowie powinni byli lecieć kilkoma samolotami CASA, których wojsko ma przecież 11! Czas przestać udawać, że mamy sprawne wojsko. Gdy Romuald Szeremietiew mówił kiedyś, że dla bezpieczeństwa obywateli potrzebne są śmigłowce, a nie samoloty F-16, po prostu go zniszczono. Brał w tym udział obecny kandydat na prezydenta Bronisław Komorowski. To Komorowski jako minister obrony narodowej obniżył pensję komandosów GROM i zaakceptował wykreślenie z etatu jedynych w naszych Siłach Zbrojnych pilotów śmigłowców przeszkolonych w USA do nocnych lotów na niskich wysokościach. W wyniku tej decyzji odeszło z GROM kilkudziesięciu świetnie wyszkolonych specjalistów. Wcześniej Bronisław Komorowski próbował przekazać GROM pod dowództwo gen. Jerzego Słowińskiego – szefa Żandarmerii Wojskowej, z którym polował na terenie zamkniętego ośrodka wojskowego Omulew. A generał Słowiński, powołując się na decyzję ministra Komorowskiego, zażądał od dowództwa GROM zaprezentowania sobie karabinów snajperskich, bo chciał sprawdzić, czy nadają się one do polowań. W koszmarnym współzawodnictwie o to, kto bardziej zaszkodził naszym Siłom Zbrojnym, Bronisław Komorowski pozostaje jednak daleko w tyle za obecną ekipą rządzącą z ministrem Bogdanem Klichem. Rok temu, po bohaterskiej, ale niepotrzebnej śmierci kapitana Daniela Ambrozińskiego w Afganistanie, premier miał szansę skorzystać z rad wybitnego dowódcy generała Waldemara Skrzypczaka, który ostrzegał, że biurokratyczny beton w wojsku może doprowadzić do kolejnej katastrofy. Jednak wtedy generała zakrzyczano, twierdząc, że naruszył świętą zasadę cywilnej kontroli nad wojskiem. To pewnie dlatego żadnemu z najwyższych dowódców wsiadających na pokład tupolewa nie przyszła do głowy myśl, że powinni polecieć innymi samolotami. Śp. kapitan Daniel Ambroziński ze swym patrolem był pozostawiony bez pomocy tak samo jak piloci samolotu Tu-154 lecącego do Smoleńska. Największym bogactwem Polski jest świetnie wykształcone pokolenie młodych ludzi, które myśli zupełnie inaczej niż ludzie skażeni programem „BMW” (bierny, mierny ale wierny). Młodych jest ponad 13 milionów i to oni wprowadzą nas w złotą dekadę. Aż przyjemnie jest z nimi rozmawiać, gdyż myślą kategoriami państwa, a nie partii politycznej. To oni przed kilkoma laty odsunęli od władzy PiS, między innymi wysyłając esemes o treści „schowaj babci dowód”. Teraz wysyłają esemesy: „przebrała się miarka, głosuję na Jarka”, „wolę Jarka z kotem niż Bronka z Palikotem” i – najwięcej mówiący – „oni myślą, że my nie myślimy, a my wiemy, co oni o nas myślą”. Tym młodym ludziom nie podobają się ani „chłopcy z ferajny”, ani zakładające komitet ich obrony „towarzystwo wzajemnej adoracji”. Na szczęście osoby niezależne, do niedawna należące do towarzystwa wzajemnej adoracji, pod wpływem nieprofesjonalnego prowadzenia akcji ratowniczej przy powodzi przechodzą na stronę ludzi dobrej woli. Wybitny satyryk rozesłał ostatnio esemes o następującej treści: „dobry Niemiec, u którego od 13 lat jestem dozorcą, doradza, żeby pochwalić się sukcesem w walce z powodzią, zanim powodzianie się zorientują, że nie ma obiecanych im pieniędzy. Pomóżcie proszę”. Ten żartobliwy esemes chyba potraktował poważnie nowy redaktor naczelny tygodnika „Wprost” Tomasz Lis. Pierwszy wychwalał w mediach znakomitą koordynację wszystkich służb walczących z powodzią, a drugi w edytorialu napisał: „Zauważamy więc na dzień dobry, że premier Tusk odrobił lekcję Włodzimierza Cimoszewicza i zdał egzamin powodziowy”. Pewien wybitny muzyk napisał do mnie: „Czas skończyć z nazywaniem ludzi krytykujących nieudacznictwo władzy pisiorami (czyli zwolennikami PiS). Ja nigdy nie będę popierał PiS, ale jak patrzę na arogancję i niereformowalność Klicha, zagłosuję na Jarka!”. Dlaczego w ostatnim czasie poparcie Jarosława Kaczyńskiego tak bardzo wzrosło wśród młodego pokolenia? Nie dlatego, że polubili oni PiS, ale dlatego, że wiedzą, co to jest audyt zewnętrzny i czym grozi sytuacja, gdy z jednej partii będą prezydent i premier. Głęboko wierzę, że w nowym parlamencie, tak jak to ma miejsce w Wielkiej Brytanii, pokolenie ludzi ukształtowanych po 1989 będzie miało tak silną pozycję, że nie będzie można zbudować rządu bez ich udziału. Bo tylko oni mogą wprowadzić nas w złotą dekadę i zahamować tragiczną spiralę aroganckiego nieudacznictwa. Ci młodzi ludzie świetnie rozumieją, że dla bezpieczeństwa naszych obywateli najważniejsze są profesjonalne szpitale, dobre drogi, obrona terytorialna (zbudowana na wzór państw skandynawskich) i różne rodzaje śmigłowców, a nie kadłub korwety Gawron, który zamiast 300 milionów, kosztował 1 miliard 200 milionów złotych i nie nadaje się nawet do pocięcia na żyletki. Tragicznym symbolem nieudolności władzy są zdjęcia pokazywane w TVN 24. Na pierwszym samotna kobieta klęczy i modli się przy przerwanej tamie, a na drugim czterech żołnierzy na łodzi kręci się wkoło, bo każdy wiosłuje w inna stronę, a mieszkańcy, których mają ratować, krzyczą „O rany! Oni nie umieją wiosłować! Za chwilę rozwalą nam płot!”. Sowicie opłacani specjaliści od piaru ministra obrony narodowej Bogdana Klicha doradzili mu, żeby jak najczęściej pokazywał się na terenach zalanych wodą w towarzystwie generałów. Jako piarowcy nie muszą oni wiedzieć, że robiący tło ministrowi dowódca Wojsk Lądowych i szef Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych powinni w tym czasie dowodzić żołnierzami. Nikt nie potrafił też wyjaśnić, co na miejscu katastrofy robił kilkakrotnie generał Gruszka, szef Dowództwa Operacyjnego odpowiedzialnego za prowadzenie działań wojennych w Afganistanie. Całkowitą piarowską i organizacyjną klapą dla ministra Klicha okazało się uroczyste powitanie w Morągu 25 maja szkoleniowych wyrzutni rakiet Patriot i obsługujących je amerykańskich żołnierzy. W swoim długim przemówieniu minister Klich przypomniał Amerykanom nasze zwycięstwa pod Grunwaldem, Kircholmem i Wiedniem, a następnie ostrzegł ich, żeby nie nadużywali polskiej gościnności i przestrzegali polskiego prawa. Amerykanie wzięli sobie to do serca i wyjeżdżają już w czerwcu, by wrócić dopiero za trzy miesiące. Prawdziwe problemy ministra zaczęły się, dopiero gdy ambasador USA Lee Feinstein rozpoczął swoje przemówienie. Nadleciał wtedy niezidentyfikowany śmigłowiec Mi-8, który narobił takiego hałasu, że amerykański dyplomata musiał przerwać przemówienie. Minister pytał szefa Sztabu Generalnego, czy wie, co to za śmigłowiec. Generał Mieczysław Cieniuch nie wiedział. Dopiero po dziesięciu minutach oczekiwania ambasador mógł zakończyć swoje przemówienie. Jako następny wystąpił amerykański pułkownik, który chciał podziękować za gościnę i zapewnić, że żołnierze amerykańscy będą przestrzegali polskiego prawa – ale nikt go nie słuchał, bo ktoś dał komendę do defilady i polscy żołnierze zaczęli maszerować. Zdezorientowani Amerykanie podążyli za nimi, a TVN 24 przerwał transmisję. Gdyby to nie dotyczyło polskiego ministra Obrony Narodowej, a happeningu zorganizowanego przez miłośników bobrów i piżmaków, to można by się z tego śmiać. To nie jest śmieszne, ale tragiczne. To z winy obecnego ministra obrony narodowej 1 czerwca w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego 30 oficerów złożyło wypowiedzenia. A w sumie do tego dnia wypowiedzenia w wojsku złożyły ponad 5 tysięcy żołnierzy zawodowych. MON twierdzi, że to efekt plotek i insynuacji. Ale czy z winy plotek i insynuacji nastąpiły także katastrofy CASY, bryzy, mi-24 i tu-154, w których śmierć poniosło 121 osób? Autor do 1989 roku był oficerem wywiadu PRL. Potem był pomysłodawcą i organizatorem Jednostki Wojskowej GROM, którą dowodził w latach 1990 – 1996 i 1997 – 1999. Otrzymał za to stopień pułkownika, a następnie generała brygady Wojska Polskiego oraz Krzyż Oficerski i Komandorski Order Odrodzenia Polski, Krzyż Zasługi za Dzielność i amerykańskie odznaczenie bojowe For Military Merit. Sławomir Petelicki

JAK KOMOROWSKI OBWIESZAŁ ORDERAMI ROSJAN Dwie godziny po katastrofie ze skradzionej Andrzejowi Przewoźnikowi karty kredytowej wypłacono w Smoleńsku parę tysięcy złotych, a miesiąc później na miejscu tragedii leżały rzeczy osobiste i szczątki ofiar. Mimo to 6 maja marszałek Komorowski odznaczył 20 Rosjan za "wybitne zasługi" w działaniach po katastrofie. O odznaczeniu rosyjskich milicjantów przypomniało wczoraj Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Federacji Rosyjskiej. Była to reakcja na słowa rzecznika polskiego rządu Pawła Grasia, który stwierdził, że pieniądze z konta Andrzeja Przewoźnika ukradli funkcjonariusze paramilitarnej jednostki OMON. Ponieważ informacja o odznaczeniu Rosjan przez marszałka Komorowskiego przeszła przez media zupełnie niezauważona, cytujemy oficjalny komunikat zamieszczony 6 maja na stronie Kancelarii Prezydenta: 6 maja 2010 r. Marszałek Sejmu RP wykonujący obowiązki Prezydenta RP, na wniosek Ministra Spraw Zagranicznych, nadał obywatelom Federacji Rosyjskiej, za wybitne zasługi i zaangażowanie w działania podjęte przez stronę rosyjską po katastrofie polskiego samolotu specjalnego pod Smoleńskiem odznaczenia państwowe. Odznaczeni zostali :

KRZYŻEM OFICERSKIM ORDERU ZASŁUGI RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ
1. mjr Balakin Vitaliy
2. Chernolikhova Irina
3. Chizhova Elena
4. mjr Gaenkov Sergey
5. Khizhniak Andrey
6. mjr Kremen Pavel
7. Kryukov Roman
8. Leonov Sergey
9. Lyanenko Vladimir
10. Makarova Olga
11. Momot Dmitriy
12. Moshenskaya Svetlana
13. por. Naryshkin Andrey
14. Nazarov Igor
15. Nikonov Dmitriy
16. Reshetun-Belikov Aleksey
17. Reunov Denis
18. kpt. Spravceva Olga
19. Utenkova Rogneda
20. Yakovlev Aleksandr
Podejrzewamy, że trzech kontrolerów z wieży w Smoleńsku, którzy cały czas informowali polską załogę, że jest "na ścieżce i kursie", nie zostali odznaczeni tylko ze względów technicznych: pierwszy z nich odszedł na emeryturę 3 dni po katastrofie i zniknął, drugi rozpłynął się w powietrzu po zabraniu go przez nieokreślonego bliżej „mundurowego”, a trzeci - o nazwisku Krasnokutskij - okazał się agentem FSB lub GRU.

Zabójcza propaganda Spirala nienawiści nakręcona przez rzecznika rządu Jerzego Urbana w mediach przygotowała "podłoże dla morderców". To "akt słownego zabójstwa" na Księdzu Jerzym "Zwykła propaganda ma niewiele wspólnego z obiektywizmem i jeszcze mniej z prawdą" - twierdził jej "mistrz" Joseph Goebbels, minister propagandy III Rzeszy. Zasadę tę traktowali poważnie i wdrażali nie tylko funkcjonariusze reżimu narodowo-socjalistycznego, lecz także komunistycznego. Kłamstwo jako kamień węgielny totalitaryzmu otoczono w komunizmie nadzwyczajną, gęstą osłoną propagandową. Zdawano sobie sprawę, że nawet niewielkie jej przebicie grozi katastrofą dyktatorskich konstrukcji. Gdy w schyłkowym okresie stanu wojennego na warszawskim Żoliborzu pojawił się Kapłan, który stwierdzał, że: "Naród Polski nie nosi w sobie nienawiści, i dlatego zdolny jest wiele przebaczyć, ale tylko za cenę powrotu do prawdy", poczytano to za więcej niż prowokację. Domaganie się ewangelicznej prawdy rozjuszało nie tylko najwyższe władze PRL, ale także ich sowieckich mocodawców oraz innych przywódców bloku komunistycznego, szczególnie NRD. Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa (tzw. grupy "D") Departamentu IV MSW, programowo zajmującego się zwalczaniem Kościoła katolickiego w Polsce, zintensyfikowali dotychczasowe działania. Sporządzono tajną listę księży przeznaczonych do fizycznej eliminacji, na której ks. Jerzy Popiełuszko wstępnie znalazł się na drugim miejscu, tuż za ks. Stanisławem Małkowskim. W momencie uaktualnienia celów operacyjnych uruchomiono machinę propagandową. Tworzyły ją konkretne osoby, które wedle wstępnych ustaleń śledztwa prowadzonego na początku lat 90., uzgadniały propagandowe argumenty z funkcjonariuszami Departamentu IV MSW. Wielowarstwowa Kombinacja Operacyjna, która ostatecznie doprowadziła do męczeńskiej śmierci Kapłana, nie mogła zostać podjęta bez inspiracji bądź akceptacji władz sowieckich. Turbulencje i przetasowania na szczytach KC KPZR i KGB musiały skutkować niejednoznacznym przekazem instrukcji i planów do Polski. Dość przypomnieć, że w ZSRS w ciągu trzech lat, 1982-1985, zmieniło się aż czterech pierwszych sekretarzy, co w świetle dotychczasowej historii tego kraju nie należało do zjawisk zwyczajnych.

Kampania nienawiści Istotnym impulsem rozkręcania propagandowej spirali nienawiści względem osoby ks. Jerzego Popiełuszki był artykuł L. Toporkowa zamieszczony 12 września 1984 r. w moskiewskich "Izwiestiach" pt. "Lekcja na darmo" ("Urok nie wprok"), w którym wymieniono z nazwiska i napiętnowano Księdza Jerzego, a także wyraźnie wskazywano towarzyszom w Polsce możliwe kierunki pracy operacyjnej. Sowiecki korespondent Toporkow pisał m.in.: "W czasie nabożeństwa w kościele św. Stanisława Kostki, przekształconego w wiec polityczny, rozległy się okrzyki z bezczelnym żądaniem oddania Wilna i Lwowa. Te prowokacyjne antyradzieckie wypady mają na celu sianie ziarna niezgody, rzucanie cienia na braterską przyjaźń i wzajemnie korzystną współpracę naszych narodów. (...) Niedawno - kontynuował - w tym samym kościele wojowniczy ksiądz Popiełuszko zwrócił się do amnestionowanych z wezwaniem, którego sens był następujący: odpoczęliście, a teraz czas do roboty. Tylko energicznie, sprytniej niż dotąd. Najważniejsze to nie bać się. Sam ksiądz, sądząc ze wszystkiego, nie boi się. Zmienił swoje mieszkanie w magazyn nielegalnej literatury. Ściśle współpracuje z zajadłymi kontrrewolucjonistami. Z ambony jakby czytał nie kazania, a ulotki pisane przez Zbigniewa Bujaka, aż bije od nich nienawiść do socjalizmu". Konstatując, autor retorycznie zapytywał: "Rząd stawia więc sobie pytanie, czy możliwe jest, aby Popiełuszko i podobni mu duchowni mogli zajmować się rozbijacką działalnością polityczną wbrew woli wyższej hierarchii kościelnej?". Powyższy artykuł współgrał z wcześniejszym tekstem zamieszczonym pod koniec grudnia 1983 r. w "Ekspresie Wieczornym" i "Trybunie Ludu" - oficjalnym organie KC PZPR, pt. "Garsoniera ob. Popiełuszki", podpisanym pseudonimem Michał Ostrowski. Od tych publikacji rozpoczął się zmasowany atak medialny na ks. Popiełuszkę i Kościół, który towarzyszył konkretnym działaniom władz. Przykładowo wymienić można tu akcję zdejmowania krzyży w szkołach w Miętnem (grudzień 1983), próby zastraszania księży, m.in. ks. Stanisława Małkowskiego i ks. Kazimierza Jancarza (1984), oraz pobicia, np. ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego (1985). Bezpośrednią kontynuacją sowieckiej akcji propagandowej był artykuł ówczesnego rzecznika rządu Jerzego Urbana, opublikowany pod pseudonimem Jan Rem, 19 września 1984 r. (a więc zaledwie tydzień po tekście Toporkowa, a miesiąc przed porwaniem ks. Jerzego), w tygodniku "Tu i teraz" - pod znamiennym tytułem "Seanse nienawiści". Autor, odwołując się do określeń Gombrowicza, starał się także błysnąć własnym propagandowym talentem, bez skrępowania dobierając epitety. Szkalując posługę kapłańską księdza Popiełuszki w kościele św. Stanisława Kostki, pisał m.in.: "Co więc tam robi natchniony polityczny fanatyk, Savonarola antykomunizmu? Daje on świadectwo ideowej i intelektualnej degeneracji części inteligentów formacji żoliborskiej, dowodzi uwiądu tegoż Żoliborza. (...) W kościele księdza Popiełuszki urządzane są seanse nienawiści. (...) Wyznawcy sfanatyzowanego ks. Popiełuszki nie potrzebują argumentów, dociekań, dyskusji, nie chcą poznawać, spierać się, zastanawiać się i dochodzić do jakichś przekonań. Chodzi tylko o zbiorowe wylanie emocji. Ks. Jerzy Popiełuszko jest więc organizatorem sesji politycznej wścieklizny". Piszący wyraził nadzieję, że: "Upiory, które żoliborski magik polityczny wypuszcza spod ornatu, same pozdychają". Były szef Urzędu ds. Wyznań i lektor KC PZPR Kazimierz Kąkol, w specjalnym liście skierowanym do redakcji "Tu i teraz" stwierdził, że określenia Jana Rema pod adresem ks. Popiełuszki użyte zostały "Po stokroć słusznie". Korelowało to z inną sentencją wygłoszoną przez cytowanego już Josepha Goebbelsa, który twierdził, że "Kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą". Sączone i permanentnie powtarzane propagandowe kłamstwa na trwałe ukształtowały wiele umysłów zarówno w odniesieniu do kapłanów, jak i Kościoła postrzeganego jako wspólnota ludzi wierzących. W trakcie procesu toruńskiego kpt. Grzegorz Piotrowski, który uprowadził księdza Popiełuszkę i doprowadził do Jego śmierci, wykorzystał propagandową aktywność Urbana, wyznając, że czyny jego były inspirowane wypowiedziami rzecznika rządu. Dlatego też w 1985 r. historyk Peter Raina zarzucał Urbanowi, że dokonał "aktu słownego zabójstwa" na ks. Popiełuszce, gdyż kampanią nienawiści jako rzecznik rządu przygotował "podłoże dla morderców". Urban odpierał zarzuty, a za nazwanie go "Goebbelsem stanu wojennego" wytoczył nawet proces sądowy, który notabene przegrał. Zarówno były rzecznik rządu gen. Wojciecha Jaruzelskiego, jak i wiele innych osób biorących udział w akcji propagandowej oraz bezpośredniej przeciwko Księdzu Jerzemu nadal jest aktywnych w szeroko rozumianym froncie medialnym. Wykazują oni szczególną "troskę" o dobro Kościoła, ciągle gotowi piętnować jego rzekome polityczne zaangażowanie. Wynoszony na ołtarze błogosławiony ksiądz Jerzy Popiełuszko tak jak przed laty pokazuje wszystkim, w jaki sposób można łączyć umiłowanie Ojczyzny z treściami ewangelicznymi. Za swą niezłomną postawę skromny, schorowany Ksiądz, zapłacił śmiercią męczeńską. Ostatecznie to jednak On okazał się zwycięzcą, swoistym symbolem prawdy przeciwstawionej morderczej propagandzie - pozostającej na usługach komunistycznego totalitaryzmu. Propaganda przegrała, a wraz z nią legł w gruzach nieludzki system, który osłaniała. Prof. Mirosław Piotrowski

Chce kary śmierci i legalizacji narkotyków - dostanie Twój głos? Janusz Korwin-Mikke, były prezes Unii Polityki Realnej, a obecnie szef partii Wolność i Praworządność to weteran prezydenckiego wyścigu. Choć silniejszy jest na Facebooku, niż w realu, za co wini reżimową telewizję, która kłamie i sondaże robione na zlecenie ubeków, nie traci wiary. Chce w Polsce ustanowić monarchię, odseparować nasz kraj od faszystowskiej Unii Europejskiej, zalegalizować miękkie i twarde narkotyki oraz przywrócić karę śmierci. Poznaj inne pomysły najbardziej ekscentrycznego z kandydatów na prezydenta!

Joanna Stanisławska: Według sondażu na Facebooku w drugiej turze zmierzyłby się pan z Bronisławem Komorowskim. Zostawił pan w tyle Jarosława Kaczyńskiego. Wiedział pan o tym? Co sprawia, że w internecie jest pan tak silny? Janusz Korwin-Mikke: - WiP-owcy i UPR-owcy (zwolennicy partii Wolność i Praworządność oraz Unii Polityki Realnej – przyp. red.) mają bezpośredni dostęp do wiadomości światowych, natomiast Większość tzw. wyborców jest karmiona telewizją, która kłamie. Oni, co gorsza, jej wierzą Janusz Korwin-Mikke reszta tzw. wyborców jest karmiona telewizją, która kłamie. Oni, co gorsza, jej wierzą, więc nie mogą się zaliczać do świadomych wyborców. Wyprzedzić Jarosława Kaczyńskiego nie jest trudno, pod warunkiem, że ma się do dyspozycji reżimową telewizję, albo tak jak Bronisław Komorowski – TVN.

Dlaczego to internetowe poparcie nie przekłada się na realne głosy? Dlaczego pana wyborcy nie chodzą do urn? - Te głosy, które oddano na mnie na Facebooku, dostanę także w wyborach. A do tego jakieś 300 tys. innych.

Oficjalne sondaże są dla pana bezlitosne… - Sondaże są robione przez bezpiekę. Większość biur badania opinii publicznej – podobnie jak redakcje gazet i Trybunał Konstytucyjny – została obsadzona przez agentów na samym początku istnienia III RP Janusz Korwin-Mikke Sondaże są robione przez bezpiekę. Większość biur badania opinii publicznej – podobnie jak redakcje gazet i Trybunał Konstytucyjny – została obsadzona przez agentów na samym początku istnienia III RP. To był bardzo staranny manewr. W pierwszym okresie można było założyć niezależny ośrodek, ale nie pomyśleliśmy o tym. Sondaże zakłamują rzeczywistość. Jest możliwe, że zadziałają na zasadzie samospełniającej się przepowiedni. Bo jeśli wyborcom będzie się ciągle powtarzać, że popiera mnie 1% Polaków, to faktycznie tyle dostanę głosów.

Mimo to wierzy pan w sukces? Jak pan ocenia swoje realne poparcie? - Realne poparcie mam takie, jak na Facebooku. Może sytuacja by się zmieniła, gdyby mi dano dostęp do telewizji na tydzień przed wyborami, albo gdyby doszło do debaty z którymś z kontrkandydatów.

A z kim chciałby pan wejść w taką debatę? - Z każdym, rzecz jasna, ale tak się nie stanie. Nie ma takiego polityka, który by się zgodził na debatę, bo wszyscy się mnie boją.

Kto byłby najciekawszym rywalem? - Najciekawiej byłoby debatować z Bronisławem Komorowskim, albo z Jarosławem Kaczyńskim, bo ci kandydaci coś sobą reprezentują, co prawda niewielkie idee, ale zawsze jakieś. Nie mógłbym natomiast dyskutować z panem Napieralskim, bo jak ktoś po tym, co się stało w Grecji, może wciąż głosić socjalizm? Janusz Korwin-Mikke Najciekawiej byłoby debatować z Bronisławem Komorowskim, albo z Jarosławem Kaczyńskim, bo ci kandydaci coś sobą reprezentują, co prawda niewielkie idee, ale zawsze jakieś. Nie mógłbym natomiast dyskutować z panem Napieralskim, bo jak ktoś po tym, co się stało w Grecji, może wciąż głosić socjalizm? Szkoda słów. Wiadomo powszechnie, że socjaliści dzielą się na dwa rodzaje: cwaniaków, którzy doskonale wiedzą, że to, co mówią jest kłamstwem, ale ponieważ na tym zdobyli elektorat, kłamią w żywe oczy oraz idiotów, którzy wierzą w to, co mówią. Za wysoko cenię pana Napieralskiego, żeby sądzić, że wierzy w te bzdury, które głosi. Z panem Pawlakiem rozmawiać nie można, bo to człowiek bezideowy, a partia chłopska nie jest partią polityczna, tylko związkiem zawodowym. A pana Olechowskiego nie lubię. Trudno byłoby mi zachować w jego obecności spokój. On nie ma żadnych poglądów, powtarza tylko to, co było w ostatnich sondażach. Czy widziała pani oficera bezpieki, który by mówił to, co myśli, takich na agentów nie biorą.

A Andrzej Lepper? - Bądźmy poważni.

Czy osoba o takiej przeszłości w ogóle powinna kandydować? - W demokracji każdy może kandydować. Ja jestem jej wrogiem.

O demokracji powiedział pan kiedyś: „Jak może istnieć ustrój, w którym dwóch meneli spod budki ma dwa głosy, a profesor uniwersytetu ma jeden głos? Trzeba być idiotą, żeby chcieć w takim ustroju żyć”. Nie zmienił pan zdania? - W demokracji decyduje większość, a jak wiadomo zawsze więcej jest głupich niż mądrych. Skutki widać na własne oczy. Wszystkie pięć tygrysów Azji, które niezwykle szybko znalazły się w gronie państw o najwyższym w świecie wzroście gospodarczym było dyktaturami. Kraj demokratyczny nie ma szans na podobny „tygrysi skok”.

W takim razie, jaką pan widzi alternatywę dla Polski – jeśli nie demokracja to co? - Czekam aż to wszystko się zawali. Demokracja nie jest normalnym ustrojem.

A jaki jest normalny ustrój? Normalnym ustrojem zawsze była monarchia. Demokracja jest pryszczem na zdrowym ciele ludzkości. Janusz Korwin-Mikke - Pani chyba żartuje. Ten, który istniał przez 99% historii ludzkości. Normalnym ustrojem zawsze była monarchia. Demokracja jest pryszczem na zdrowym ciele ludzkości. Tak samo zginie jak demokracja ateńska, jak Rzeczpospolita szlachecka.

Czy jeśli zostanie pan prezydentem, chciałby pan również zostać królem Polski? - Nie. Trzeba by wówczas zakładać dynastię, a to ciężka praca. Natomiast z chęcią bym zainstalował jakiegoś odpowiedzialnego króla Polski.

Jak by pan to przeprowadził? - Napoleon III miał swoje sposoby (bratanek Napoleona I, po rewolucji 1848 r. prezydent Francji. Pozował na demokratę, w istocie dążył do odbudowy cesarstwa. W 1852 r. dokonał zamachu stanu, wprowadził stan wojenny, wreszcie koronował się na cesarza Francuzów – przyp. red.).

Zamierza pan zmienić konstytucję? - Tak, obecnej i tak nikt nie przestrzega.

Ale konstytucja ostatnio bardzo się sprawdziła w tak trudnej ustrojowo sytuacji po katastrofie smoleńskiej. - Nie widzę nic specjalnego w tym, że zastępca objął obowiązki zmarłego prezydenta. Choć oczywiście mogłoby się zdarzyć, że konstytucja by takiego wariantu nie przewidywała.

Jaka będzie pierwsza decyzja, jaką podejmie pan jako prezydent? - Jednym z pierwszych moich posunięć będzie przywrócenie urzędu hetmana polnego, który w czasie pokoju zajmuje się wizytowaniem jednostek, natomiast w wypadku wojny obejmuje dowództwo nad siłami zbrojnymi. Przed wojną ta funkcja nazywała się Generalny Inspektor Sił Zbrojnych. Ten urząd istniałby obok funkcji szefa MON, odpowiednika hetmana wielkiego, który zarządza pieniędzmi. Wojskiem nie może dowodzić szef sztabu, bo to człowiek na „nie”, kunktator, a dowódca musi być człowiekiem, który armię porwie do przodu, tak jak generał Patton. Innym projektem, który zamierzam przeprowadzić będzie reforma sądownictwa. Trzeba wrócić do normalności. Chciałbym przywrócić roczki sądowe, które działały w Polsce przed rozbiorami. Do danej miejscowości zjeżdżał sędzia nie z tego miasta, nie wiedział z góry, jaką sprawę dostanie, bo ją losował. Przed wejściem na salę sądową zakładał perukę, co jest sprawą bardzo istotną, bo dzięki temu na ulicy nikt nie mógł go poznać. Problem korupcji zniknąłby od razu. Po drugie sprawa musiałaby trwać do końca. Obecnie sprawy trwają latami, sam 15 lat temu miałem sprawę z Jarosławem Kaczyńskim, która po siedmiu latach została umorzona, bo pod koniec obaj zapomnieliśmy, o co w niej chodziło. Sprawiedliwość musi być wymierzona natychmiast. Jeśli mordercę złapano na gorącym uczynku z nożem w ręku i on się przyznaje, ma wisieć na drugi dzień.

Czy jako prezydent podpisałby pan ustawę, która sankcjonowałaby karę śmierci? - Nawet ją zaproponuję. Co prawda, po wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego, przeforsowanie tej ustawy oznaczałoby praktyczną separację od Unii Europejskiej, ale myślę, że dałoby się to zrobić. A jaki wrzask by się podniósł w Brukseli. Ci faszyści nie popuszczą. Nazywaliby nas barbarzyńcami, ale tak naprawdę kara śmierci to przejaw cywilizacji. W prymitywnych plemionach jej nie było. Jak ktoś kogoś zamordował mógł co najwyżej dostać kopa w tyłek. Kara śmierci to proces, ewolucja.

Historia zna wiele przypadków błędów sądowych. - Znany jest jeden przypadek niesłusznie skazanego na karę śmierci faceta, który miał IQ 72 i przyznał się za kogoś innego. Ten nowojorski rabuś brał udział w co najmniej trzech zabójstwach, ale sam nie zabijał, tylko się przyglądał. Wszystkie pozostałe przypadki są naciągane. Teraz mamy badania DNA, wtedy mogły być błędy, teraz jest to praktycznie niemożliwe. Czasami zdarza się pomyłka kierowy w wyniki której pasażer ginie. Szansa, że pani zginie w wyniku pomyłki kierowcy jest parę milionów razy większa niż szansa, że zginie się w wyniku pomyłki sędziego. Sędziowie nie mają zwyczaju wymierzać kary śmierci, kiedy mają wątpliwości.

Popiera pan karę śmierci, a czy jest pan zwolennikiem eutanazji? - Eutanazja jest obecnie po cichu popierana przez rządy, które mają nadzieję, że się wymigają od płacenia emerytur. Człowiek przez całe życie odkłada na emeryturę, a jak skończy 65 lat to mu się mówi: poprzyj partię czynem, umrzyj przed terminem. Każdemu wolno popełnić samobójstwo, nie mamy prawa tego zwalać na innych. Lekarz nie może zabijać.

A co z aborcją? Czy ustawa antyaborcyjna powinna zostać zaostrzona? - Ronald Reagan słusznie mówił, że za aborcją opowiadają się na ogół ci, którym wyskrobanie już nie grozi. W wieku XIX przypuszczalnie byłbym zwolennikiem aborcji, bo wtedy uważano, że dziecko istnieje od chwili narodzin. Teraz w wyniku rozwoju techniki jesteśmy w stanie utrzymać przy życiu płód także poza organizmem matki. Trzeba przyjąć, że w tej chwili jedynym logicznym początkiem życia ludzkiego jest moment zapłodnienia.

Byłby pan za zapisem w konstytucji, który proponuje Marek Jurek o ochronie życia od poczęcia do naturalnej śmierci? - Oczywiście. Z tym, że dla mordercy naturalna śmierć jest na szubienicy. Życie trzeba chronić, ale nie twierdzę, że za aborcję kary muszą być wysokie. Kodeks karny za zabicie dziecka już narodzonego przewiduje nadzwyczajne złagodzenie kary dla kobiety w szoku poporodowym. Kara powinna być mniejsza niż za zabicie dziecka narodzonego, ale powinna być, skoro dziś każe się nawet za zabicie kota. Dyskutowałem kiedyś z pewnym libertarianinem amerykańskim, który zapytał mnie, czy jeśli miałbym niechcianą narośl na plecach, którą musiałbym nosić przez dziewięć miesięcy, czy nie miałbym prawa się od niej uwolnić? Tyle, że kobiecie dziecka nikt nie przyklejał do pleców, coś musiała w tym kierunku zrobić.

A gdyby chodziło o ofiarę gwałtu, co wtedy? - Mówimy o człowieku, przez dziewięć miesięcy chyba mogłaby go ponosić.

A potem co? Oddać dziecko do adopcji? - Oczywiście. Można też dziecko w pewnym sensie sprzedać rodzinie, która nie może mieć własnego, ale wówczas trzeba uważać, żeby się nie naciąć na handel organami. Nie stawiałbym na samodzielne kontakty, jakaś społeczna organizacja powinna się tym zajmować.

W rozmowie z moją redakcyjną koleżanką Katarzyną Izdebską przyznał pan, że nie pobiera pan emerytury. Dlaczego? Czy ze względów ideologicznych? - Pół życia byłem w ZUS-ie, a drugie pół - w KRUS-ie. Obie te instytucje nie czują się za mnie odpowiedzialne, w żadnej nie mam koniecznego stażu. Zarabiam dość dużo, na pewno więcej niż wynosi pensja prezydenta i nie odczuwam potrzeby posiadania emerytury, poza tym przeraża mnie konieczność wypełnienia tysięcy papierków.

Jak pan widzi rolę Polski w faszystowskiej – jak ją pan określa - UE? - Trzymać się jak najdalej od Brukseli i tyle. Polska od 1 grudnia przestała być suwerennym państwem. Jesteśmy teraz prowincją federacji o nazwie Unia Europejska. Przede wszystkim nie powinniśmy przyjmować euro. Sam zawsze byłem przeciwnikiem wspólnej waluty, nawet wówczas, gdy wszyscy przeżywali euforię związaną z tym projektem. Dziś wielu ekonomistów zmieniło zdanie, gdy okazało się, że kraje eurolandu zniosły kryzys znacznie gorzej niż państwa spoza strefy euro.

Jakie ma pan inne pomysły gospodarcze? - Nie chcę obiecywać wiele, bo nie wszystko uda się przeforsować. Chciałbym zlikwidować podatek dochodowy. O ile VAT i akcyza są narzucone przez Brukselę, to podatek dochodowy możemy zlikwidować i nic nam Bruksela nie może zrobić, bo takie decyzje leżą w gestii prowincji.

Powiedział pan, że Polska nie jest normalnym krajem, a jaki kraj jest pana zdaniem normalny? - Przykładem idealnego kraju jest Liechtenstein, który ma znakomite wyniki gospodarcze. Mimo że jest maleńki i nie należy do Unii, świetnie sobie daje radę.

Czy to jest miejsce gdzie chciałby pan mieszkać? - Nie lubię gór, więc nie wiem, czy bym polubił Liechtenstein. Nigdy tam nie byłem, ale jako zdeklarowany monarchista chyba muszę się wybrać.

Co pana przekonało do monarchizmu? - To, że jedynie właściciel państwa ma na względzie jego interes. Jeśli wie, że krajem będzie rządził potem jego syn, a następnie wnuk to stara się, żeby państwo dobrze się rozwijało. W demokracji myśli się o jednym: żeby wygrać wybory, co będzie za pięć lat nikogo już nie interesuje. Perspektywa pięćdziesięciu lat w ogóle już nie jest brana w rachubę. Dlatego np. nas system emerytalny zbankrutował, co przewidziałem już w 1965 r. Król tak nie myśli, on chce dobrego państwa dla swoich dzieci i wnuków. Prezydent z kolei chce się tak nakraść, żeby jego dzieci i wnuki miały, z czego żyć.

A pan jaką ma wizję prezydentury? - Marzę o silnej prezydenturze w stylu francuskim.

We Francji panuje system półprezydencki. Chciałby pan zwiększyć uprawnienia głowy państwa? - Tak. Chcę być prezydentem-kreatorem. Zasypywałbym sejm projektami ustaw i myślę, że niektórych posłowie nie odważyliby się odrzucić, np. wspomnianej ustawy o naprawie sądownictwa.

Czy pokusi się pan o ocenę prezydentury Lecha Kaczyńskiego? - Głosowałem na pana Lecha Kaczyńskiego, bo miałem nadzieję, że nie podpisze Traktatu Lizbońskiego. Liczyłem też, że będzie się przeciwstawiał Niemcom, co robił. Niestety jednocześnie prowadził wojnę z Rosją. A wojnę na dwóch frontach już w 1939 r. próbowaliśmy prowadzić i wiadomo, jaki był skutek. Wiadomo: wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, więc nic dziwnego, że oba państwa zaczęły się porozumiewać ponad naszymi głowami. Cieszmy się, że nas nie rozebrali, bo i takie przypadki były w historii.

A co pan sobie pomyślał 10 kwietnia, kiedy dowiedział się pan, że spadł samolot z tyloma ważnymi politykami na pokładzie, w tym z prezydentem i jego małżonką? - Wypadki chodzą po ludziach.

W sieci roi się od teorii spiskowych na temat tragedii. Czy pan ma swoją wersję wydarzeń z 10 kwietnia? - Po to, by teorie spiskowe się nie tworzyły należało na drugi dzień upublicznić zapisy z czarnych skrzynek. Ponieważ tego nie zrobiono, zaczęły rodzić się podejrzenia, że są one poddawane manipulacjom, że coś z nich jest wycinane, etc. Dziś już nie uwierzę, że nie było przy nich mataczenia. Rezerwuję pewną szansę na teorię spiskową, ale nie podejrzewam Rosjan tylko WSI. Lech Kaczyński miał przecież w rękach aneks do raportu WSI i szantażował tym pewnych ludzi. Byli ludzie z WSI mieli interes w tym, żeby usunąć Ś.P. Lecha Kaczyńskiego. O wiele łatwiej było to zrobić polskim służbom, niż Rosjanom.

Jak pan widzi rolę kobiet w polityce? Co pan sądzi o parytetach? - Tak samo jak mężczyzn. Bruneci nie mają parytetów, więc dlaczego kobiety miałyby je mieć. Nie liczę kobiet w parlamencie. Przypomina mi się dowcip z głębokiej komuny. Dyrygent moskiewskiej orkiestry symfonicznej przyjeżdża do Londynu. Dyrektor filharmonii pyta go o problem antysemityzmu w Związku Sowieckim. Jaki antysemityzm – odpowiada dyrygent - ja mam w swojej orkiestrze 37 Żydów. Samo liczenie kobiet świadczy o dyskryminacji. Parytety to traktowanie kobiet jak niepełnosprawnych.

A bierze pan uwagę taki scenariusz, że kobieta zostanie prezydentem? W tej kampanii kobiet brakuje. - Skoro kobiet nie ma, to znaczy, że się do polityki nie garną. Tak samo wśród koszykarzy NBA nie ma mężczyzn poniżej 180 centymetrów, bo się tam nie nadają.

Kobiety nie mają predyspozycji do polityki? - Tak jak mężczyźni do zawodu pielęgniarza. Oczywiście są wyjątki, sam jestem wielkim miłośnikiem lady Małgorzaty Thatcherowej. Gdyby ona kandydowała na prezydenta Polski, na pewno bym na nią zagłosował. Nie mam nic przeciwko kobietom w polityce, tylko powtarzam, to musi być kobieta, która ma predyspozycje, by bez żadnej taryfy ulgowej konkurować z mężczyznami.

Jakby pan widział rolę swojej żony jako Pierwszej Damy? - Jest cała masa obowiązków reprezentacyjnych, których nie znoszę. Przecinanie wstęg, głaskanie dzieci po główkach - to znakomite zajęcia dla kobiety.

A jeśli chodzi o życie codzienne, to gdzie pan widzi kobietę? W domu, „przy garach”? - To zależy od konkretnego stadła. Znam blisko rodzinę, w której on zajmuje się gotowaniem obiadów i wyprowadzaniem psa na spacer, a ona zarabia. To jednak wyjątek do reguły. Nie posyła się ciężarówki po kostkę masła, a malucha po tonę cementu. Z tych samych powodów 100-kilogramowego faceta nie używa się do zamiatania podłogi, ale do łupania siekierą. Takie są naturalne predyspozycje płci i koniec. Kobieta potrafi wytrzymać przy dziecku wiele godzin, mężczyzna by totalnie zgłupiał. Natomiast kazać kobiecie całki liczyć to okrucieństwo. Teraz biedne dziewczyny mają równania różniczkowe już w liceum. Przeciętny mężczyzna nie daje sobie z tym rady, a co dopiero kobieta. Udają tylko, że rozumieją. Kiedyś zrobiłem eksperyment: zaczepiłem na ulicy dwadzieścia kobiet, które skończyły liceum i pytałem je, co to jest logarytm. Ani jedna nie wiedziała, chociaż parę lat wcześniej zdawały maturę. Pytam więc, po cholerę je męczono?

Gdyby pan zrobił taką samą ankietę wśród mężczyzn, wyniki byłyby takie same. - Nie, co drugi wie.

Czy ciągle jest pan zwolennikiem legalizacji miękkich narkotyków? - Dlaczego tylko lekkich? Jestem liberałem, co prawda bardzo konserwatywnym, ale uważam, że skoro nie zabraniamy popełniać samobójstw, to dlaczego mamy nie pozwalać na branie narkotyków. Trzeba jednak pamiętać o jednej rzeczy: są różne narkotyki i o ile szkodliwość marihuany jest porównywalna z nikotyną, a haszyszu z alkoholem, to hera i kokaina to zupełnie inna bajka. Może się zdarzyć, że dzieciak, którego straszy się tym, że narkotyki są czymś straszliwym zapali raz czy drugi marychę, stwierdzi, że nic mu się nie dzieje, więc sobie pomyśli: narkotyki są ok i sięgnie po mocniejsze dragi. Otóż między marychą a herą jest kolosalna różnica. Niektórym ludziom wystarczy raz czy dwa razy spróbować, żeby się uzależnić, a z uzależnienia wychodzi 2% dziewczyn i 19% mężczyzn. Reszta prędzej czy później schodzi z tego świata.

A czy pan, tak jak premier Donald Tusk, ma doświadczenia z marihuaną? - Narkotyki na mnie nie działają. Parę razy próbowałem marihuany, ale bez efektu. Podobnie mam z alkoholem i nikotyną. Po wypiciu dwóch butelek wina i butelki likieru potrafię bez problemu prowadzić samochód – taki eksperyment przeprowadził ze mną kiedyś TVN.

W wywiadzie dla „Dziennika” powiedział pan, że „geje to formacja faszystowska”. Nadal pan tak uważa? Czy wsparłby pan legalizację związków partnerskich? - Homoseksualista to za długie słowo, dlatego mówię pieszczotliwie - homoś. Gej to zupełnie co innego, to importowany z zachodu typ, który zrobił sobie z gejostwa sposób życia. Część gejów to wcale nie są homosie, oni urządzają parady, wygłupiają się, żeby ciągnąć pieniądze z UE. Tak samo jak Bagsiki wcale nie byli Żydami, tylko ich udawali za kasę. Podobnie duecik Tatoo – dziewczyny grały lesbijki, bo im się to opłacało. Geje demoralizują społeczeństwo. Są różne sposoby uprawiania miłości, seks oralny, miłość hiszpańska, ale nikt nie urządza pochodów zwolenników tych praktyk. Niech sobie robią, co chcą, ale po cichu. Kiedyś pisałem o takim przypadku, że homosia za obnoszenie się ze swoją orientacją seksualną po dwóch tygodniach wywalono ze szkoły. Narzekał potem na dyskryminację homoseksualistów. Gdyby ten pan był zwolennikiem miłości oralnej i nie ukrywał tego, to wyleciałby ze szkoły po dwóch dniach. O pewnych rzeczach się po prostu nie mówi, zwłaszcza dzieciom. Homoś to homoś, dopóki mnie nie podrywa, to mi nie przeszkadza. Jest wielu zboczeńców, niech sobie żyją.

Homoseksualizm to pana zdaniem zboczenie? - Co nie jest normalne, to jest zboczone. Znam wielu homosiów i oni wcale się nie uważają za normalnych, oni są wybitni, są creme de la creme, normalnymi gardzą.

A co z legalizacją związków partnerskich? Jest pan za czy przeciw? - Małżeństwa mają pewne uprawnienia – moim zdaniem niesłuszne – z tego względu, że państwo liczy, że osoby, które zawarły związek będą miały dzieci. Celem jest przysporzenie obywateli. A homosie z oczywistych względów dzieci mieć nie mogą.

Ale wiele gejów i lesbijek ma dzieci. Taki jest stan faktyczny. - Wilcza Matka i Ojciec z „Księgi Dżungli” też mieli dziecko, ale to nie było ich dziecko. Przecież jeśli dwóch homosiów chce zawrzeć dozgonny związek małżeński nikt im nie broni założyć spółki cywilnej pod nazwą Małżeństwo Kowalskiego z Wiśniewskim. Wówczas ich majątek staje się wspólny, a statut spółki może przewidywać, że dochodzi do tego po założeniu obrączki na palec i odegraniu Marsza Mendelssohna. W żądaniach legalizacji związków partnerskich wcale nie chodzi o prawa homosiów, ale o zniszczenie społeczeństwa patriarchalnego. O ośmieszenie i zniszczenie rodziny. Taki jest cel gejów, ale nie homosiów. Homosie żyją obok nas od dwóch tysięcy lat i nigdy nikomu nie przeszkadzali.

Dlaczego geje mają taki cel? - Nie tylko oni. Jest cała masa ludzi, którzy zajmują się niszczeniem naszej cywilizacji. Oni głównie siedzą w Brukseli. I im się udaje. Świat nas podbija. Rodzina, honor, wszystkie nasze wartości zostały zanegowane przez tych „postępowców”. Jak tak dalej pójdzie, za 20 lat Polska będzie graniczyła z Kalifatem Saksonii, Hanowerską Republiką Turecką oraz Kurdyjską Republiką Meklemburgii. Jeżeli kobieta muzułmańska ma ośmioro dzieci, a biała kobieta 0,8 dziecka to musi się tak skończyć.

Jeżeli pierwsza tura okaże się dla pana niekorzystna, kogo pan wesprze w drugiej? - Nie zastanawiam się nad tym. Podstawowa zasada alpinistów brzmi: nie wolno myśleć o tym, że można odpaść od ściany.

Dlaczego zdecydował się pan po raz kolejny na udział w wyborach prezydenckich? To już pańskie czwarte podejście, jest pan prawdziwym weteranem. Po co to panu? - Startuję, bo chcę, żeby ludzie mieli wybór. Wszyscy czterej główni kandydaci to przedstawiciele obozu okrągłego stołu, którzy akceptują euro-socjalizm w takiej czy innej formie. To absurdalna gospodarka. Dotacje europejskie niszczą produkcję, wszystkiego mamy w nadmiarze. 50 lat temu gazety były pełne porad, jak za 100 zł dać mężowi jak najwięcej kalorii, dzisiaj są porady jak za 50 zł zjeść posiłek, który ma 3 kalorie.

Jak pan ocenia rząd Donalda Tuska? - Ogólna reguła liberałów jest taka, że państwo powinno robić jak najmniej. Tam, gdzie rząd Tuska nic nie robił: nie walczył ze świńska grypą – nie było epidemii, nie walczył specjalnie z kryzysem i go nie było. Tam, gdzie rząd brał się za coś - niestety same nieszczęścia. Jako prezydent starał bym się pana Tuska jako starego liberała, z którym znamy się jak łyse konie, przekonać do tego, żeby nic nie robił w tych sprawach, w których nie trzeba.

Dobrze by się panowie dogadywali? - To zależałoby od układu. Zdaje sobie pani sprawę, kto za nim stoi, od aferałów i bezpieczniaków jest gęsto w partii Tuska. Polską rządzą zdegenerowane służby specjalne. Nie wiem, na ile Tusk jest w stanie przeciwstawić się naciskom. Swego czasu obiecał przecież, że jeśli Aleksander Grad nie sprzeda stoczni do 30 stycznia, to go wyrzuci, ale tego nie zrobił, bo bezpieka mu nie pozwoliła. To był ich człowiek. Później za pomocą szantażu zmusili go do rezygnacji z kandydowania na prezydenta. Po to wystawili Olechowskiego, w ten sposób mogą trzymać go w szachu grożąc, że jeśli wystartuje, TVN będzie popierało Olechowskiego, a nie Tuska.

O jakiej Polsce pan marzy? - O wolnej Polsce, w której panuje zasada: chcącemu nie dzieje się krzywda. W której nikt nie będzie sprawdzał, czy zupę sobie solę, cukrzę czy dosypuję do niej marihuany. Bo to moja prywatna zupa. Gdzie nikt nie wtrąca się, do jakiej szkoły chcę posłać dziecko, ani czy daję mu klapsa, bo to moje dziecko, a nie rządowe. Polska o jakiej marzę to normalny kraj, w którym podatki są niskie i nie ma podatku dochodowego. Gdzie Izba skarbowa nie sprawdza, gdzie coś kupiłem i za ile, bo co to kogo obchodzi. W normalnej Polsce wydawałoby się dwa razy więcej pieniędzy na wojsko i policję, bo chcę mieć silną armię i policję, której bandyci będą się bali. Byłoby to państwo prawa.

Rozumiem, że dlatego pańska partia nazywa się Wolność i Praworządność. - Dokładnie tak.
Z Januszem Korwin-Mikkem, kandydatem na Prezydenta RP, rozmawiała Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska

Sposób na Smoka Jedną z atrakcyj Krakowa jest smok. Bydlę to, jak głosi legenda, pożerało dziewice i domagało się się coraz coraz większych danin. Żadna siła – w tym wojsko królewskie – nie mogło sobie z nim poradzić – aż wreszcie problem rozwiązała prywatna inicjatywa, czyli szewc Dratewka. Z czego jest  wniosek, że zamiast zatrudniania do czegokolwiek państwowych urzędników, lepiej wynająć prywaciarza. Czynią to zresztą również firmy państwowe  – zamiast zatrudnienia dwóch sprzątaczek, które przez pół dnia siedzą bezczynnie na etacie, wynajmują firmę, która  posyła sprzątaczki na tę chwilę dnia, kiedy są potrzebne. Sprzątaczki pracują więcej, więc i więcej zarabiają – i wszyscy są zadowoleni... oczywiście poza tymi sprzątaczkami, które wolały zarabiać mniej – ale za to spędzać pół dnia na plotkach w oparciu o kij od szczotki. Wracając do smoka: jest to, rzecz jasna, alegoria. Tak właśnie tworzy się bajki. Zamiast opisywać Złego Ochmistrza, bajkopisarz tworzy bajkę o opasłym hipopotamie – a to, że ludziom skojarzy się to z rzeczonym Ochmistrzem – to już nie jego wina... Otóż w tej bajce „smok” symbolizuje najgorszego potwora, jaki kiedyś gnębił krakowiaków i górali  - a teraz gnębi całą Europę i obydwie Ameryki – czyli tego Potwora na Wielkie B – jak ujmował to śp. Stanislaw Lem.
Biurokrację. Biurokracja to potwór nienasycony. Rozrasta się jak rak – zgodnie z I Prawem Parkinsona: 4,83% rocznie. Oczywiście rosnąca liczba urzędników MUSI COŚ robić – choćby po to, by czuć, że nie biorą pieniędzy za nic. Widzieli Państwo, że 13 lat temu powodzianie musieli wypełniać formularz 4-stronicowy – a obecne miały już 13 stron. Proszę spytać, o ile wzrosła liczebność urzędników, którzy „walczyli z powodzią” przez te 13 lat – tworząc tysiące stron  Dyrektyw dotyczących przyszłej walki z powodzią – napisanych  celowo tak, by nikt nic z tego nie mógł zrozumieć (bo jakby zrozumiał, to pojąłby natychmiast, że jest to Wielkie NIC...). I tak w każdej dziedzinie. II Prawo Parkinsona, zwane „Prawem Tysiąca” powiada, że jeśli instytucja przekroczy liczbę 1000 urzędników, to reszta świata przestaje ją obchodzić: zajmuje się już wyłącznie sobą: awansami i wewnętrznymi regulaminami... Otóż to był właśnie sposób, w jaki szewczyk Dratewka pokonał Smoka. Walczyć z nim się nie dało: działacze związkowi paraliżowali wszelkie próby króla Kraka, by się ich pozbyć. Biurokracja pożerała większość szkatuły królewskiej i paraliżowała życie poddanych: dość powiedzieć, że  każdy budowniczy chałupy musiał podać liczbę źdźbeł słomy uzytej na pokrycie dachu... Pomysł Dratewki polegał na tym, by podrzucać Smokowi coraz więcej informacji – i zatrudnić dodatkowe dziewice, które biurokraci z ochotą molestowali. I wtedy Potwor na Wielkie B załamał się pod własnym ciężarem – i pękł. Ciekawe: kiedy tak stanie się z euro-kracją? JKM

Więcej niż gafa Bronisław Komorowski przyzwyczaił już wszystkich do coraz to nowych wpadek. Pal diabli “przyjemność wizytowania powodzian” czy “kaszaloty” – z niezręczności można się pośmiać i tyle. Z zarekomendowania Marka Belki jako zastępcy sekretarza generalnego ONZ także. Zaliczenie Norwegii do Unii Europejskiej, mylenie stanu wyjątkowego ze stanem klęski żywiołowej czy deficytu budżetowego z długiem publicznym to już pomyłki znacznie poważniejsze, bo każące podejrzewać, że ogłaszanie zwołania Rady Bezpieczeństwa Narodowego z wydrukiem z Wikipedii w ręku nie było jakimś fatalnym przypadkiem, ale poważną oznaką nieprzygotowania kandydata, mimo dotychczas sprawowanych stanowisk, do urzędu, o który się ubiega. Jednak wypowiedziane w Londynie słowa, że eksploatacji polskich złóż łupków bitumicznych dokonywać można tylko metodą odkrywkową, niszcząc piękne miejsca krajobrazowe, i w związku z tym trzeba się jeszcze nad podjęciem tej decyzji “poważnie zastanowić”, to coś więcej niż palnięcie od rzeczy, i słusznie protestują przeciwko tej wypowiedzi polscy eurodeputowani. Bo choć koncerny, które się badaniem złóż na mocy udzielonych przez Polskę koncesji zajmują, zapewniały wielokrotnie, iż nawet nie rozważają użycia metody odkrywkowej, od pewnego już czasu słyszymy przyjacielskie przestrogi, byśmy nie niszczyli krajobrazu i nie łamali wyśrubowanych europejskich standardów ekologicznych, skoro możemy mieć gazu, ile potrzebujemy, a nawet znacznie więcej, ze źródeł dotychczasowych. Słyszymy te dobre rady ze Wschodu: od ludzi zbliżonych do rządu Rosji i do Gazpromu. Kiedy ważyło się polskie członkostwo w NATO, prezydent Wałęsa wyskoczył z pomysłem, by najpierw zbudować NATO-bis. Można odnieść wrażenie, że Komorowski ma dziś przy sobie tych samych doradców. Rafał A. Ziemkiewicz

II RP CZY „TRZECIA FAZA”? część 3 - TAKTYCZNA DEFENSYWA „W wyniku tegoż właśnie epizodu, jeśli już do tego określenia wrócę, nastąpiło bardzo poważne ożywienie działalności przeciwnika. Można powiedzieć, że najbardziej skrajne, opozycyjne siły, o jawnie kontrrewolucyjnym charakterze, prą do swego rodzaju konfrontacji. [...] I drugie – to są rachuby na reanimację „Solidarności” czy też pod jakimś innym szyldem, bardziej dzisiaj ugodowym, pojednawczym w formie, ale faktycznie chodzi o to, aby mówiąc obrazowo, wjechać okrakiem na trumnie w działalność de facto legalną czy półlegalną. Również dla Kościoła to kolejna wielka okazja do wzmocnienia jego pozycji, i tak przecież w Polsce mocnej. To swego rodzaju lokomotywa samonapędzająca, pomnażająca jego możliwości. Eksploatacja śmierci Popiełuszki to temat na dziesięciolecia, a na pewno i więcej. Oczywiście skala i ostrość tej eksploatacji może być bardzo różna, może być bardzo gorąca, a może być bardzo zminimalizowana, i o to w tej chwili dzisiaj przede wszystkim chodzi. Ale nie ulega wątpliwości, że jest to osłabienie naszych pozycji w stosunku do Kościoła w danym momencie. Że jest to przesunięcie części tego wielkiego środka naszego społeczeństwa, które nie było jeszcze z nami, ale nie było i nie jest z opozycją. Przesunięcie jego części bliżej Kościoła i bliżej przeciwnika. Na niektórych odcinkach faktycznie zostaliśmy odrzuceni do tyłu i zepchnięci do defensywy. Z tym że chcę zaznaczyć, że jest to taktyczny wymiar defensywy, o czym jeszcze potem będę mówił właśnie, ażeby nie odebrać tego w sposób katastroficzny, bo takich powodów również nie ma”. (podkr.moje) Powyższy cytat pochodzi z wystąpienia Wojciecha Jaruzelskiego, wygłoszonego na posiedzeniu Rady Ministrów na początku listopada 1984 roku. „Epizodem”, który spowodował ożywienie działalności przeciwnika, nazywa Jaruzelski zabójstwo księdza Jerzego. Słowa generała ludowego wojska, skierowane do partyjnych towarzyszy, świadczą o doskonałym rozeznaniu nastrojów społecznych i trafnej diagnozie rozwoju sytuacji powstałej po zabójstwie Kapelana Solidarności. Jednocześnie, „przesunięcie” społeczeństwa bliżej Kościoła i bliżej przeciwnika nazywa Jaruzelski „taktycznym wymiarem defensywy”. Czy to sformułowanie było retorycznym wybiegiem, mającym na celu uspokojenie towarzyszy, czy też Jaruzelski pozwolił sobie na szczere wyznanie, podkreślając dobitnie, że sytuacja znajduje się pod kontrolą? Proponując „nową metodologię” analizowania zdarzeń w świecie komunizmu, o której pisał Golicyn, zwróciłem uwagę, że każde z wydarzeń wskazujących na zmiany w reżimie komunistycznym tworzyło część serii zazębiających się, strategicznych operacji dezinformacyjnych, zaplanowanych na potrzeby wdrażania długoterminowej polityki Bloku i jego strategii. Choć Golicyn, zdawał się przeceniać potencjał wszechwładnych wpływów służb sowieckich i nie brał pod uwagę działań niezależnych od woli Kremla, nie sposób sądzić, by do katalogu działań inspirowanych mogło nie należeć zabójstwo księdza Popiełuszki. Z całą pewnością, było ono precyzyjnie zaplanowaną i równie perfekcyjnie wykonaną kombinacją operacyjną policji politycznej PRL, której efekty władza komunistyczna była w stanie przewidzieć i nimi sterować. O „taktycznym wymiarze defensywy” niech świadczy dalszy ciąg wystąpienia Jaruzelskiego z listopada 1984 roku, gdy mówi o porozumieniu z Kościołem: „Jednocześnie powinniśmy ten tok rozumowania, nie oczywiście w takiej formie, jak ja to dzisiaj ujmuję, ale dobitnie doprowadzać do świadomości Kościoła, że dla nas porozumienie to nie jest jakiś koniunkturalny chwyt, jakiś taktyczny zabieg. Nie pamiętam, czy kiedyś towarzyszom to mówiłem, czy nie, ale w jednej z rozmów z prymasem [on] się wyraził w ten sposób: „no to tak, panie generale, dzisiaj to wszystko jest, tak jakoś się układa, no bo ta władza, pan wybaczy, nie jest taka jeszcze silna, ale jak się wzmocni, to starym zwyczajem, a patrząc jeszcze szerzej na w ogóle sytuację w[e] wspólnocie socjalistycznej pod tym kątem, no to nas złapie za gardło”. Dlatego ja myślę, że jest to w jakiejś mierze rozumowanie, [z] którym trzeba znaleźć określony i dla nas właściwy kontakt. W ten sposób, że my traktujemy to poważnie i że konstruktywne współistnienie na gruncie realiów socjalistycznych Polski i dobra naszego narodu jest naszym autentycznym i poważnym założeniem. I że widzimy w tym stosowną rolę Kościoła w sprawach, w których zbieżność celów, humanistycznych celów, patriotycznych celów, pokojowych celów jest oczywista i na niej trzeba budować”. Jaruzelski zakreślił wówczas bardzo konkretny plan działań, których celem było włączenie Kościoła w zamysł budowania podstaw „historycznego kompromisu”. Taktyka polegała na stopniowym angażowaniu Kościoła w rzekome problemy władzy i absorbowaniu jego uwagi: „Nie trzeba się bać wychodzenia z naszą platformą, z naszymi oczekiwaniami i z naszymi postulatami w stosunku do kleru. Tu chodzi o nadrzędny interes. I na szczeblu centralnym, i na szczeblu wojewódzkim, miejskim, gminnym itd. Informować o sytuacji gospodarczej, o patologii, o przestępczości, pokazywać, ilu w tym jest wierzących, praktykujących aktywistów Kościoła, o programach demograficznych i potrzebach stąd wynikających. Co może Kościół tutaj pomóc, a nawet może publikować. Wojewoda czy ktoś inny zwrócił się do biskupa z prośbą, żeby to [pomóc] w takich i to w takich sprawach. Oni będą w bardzo nieprostej sytuacji. Bo [jak] odrzucić publicznie tego typu ofertę, tego typu chęć współdziałania?” Gdyby okazało się to niewystarczające, należało przypomnieć Kościołowi, jak bardzo ważna może okazać się rola organów bezpieczeństwa: „[...] że tolerowanie przez Kościół, a tym bardziej jeszcze jakieś podniecanie przez niektórych duchownych atmosfery przeciwko przedstawicielom tych organów, jest bardzo niebezpieczną zabawą. Poza wszystkim innym ona może się zemścić i na interesach Kościoła, bo po prostu te organy przestaną strzec i wielkich dóbr zgromadzonych w obiektach sakralnych, i na plebaniach.” Nie zapomniano przy tym o zadaniach dla wiernych sojuszników: „Trzeba zadbać o to, żeby te bliskie środowiska katolików świeckich, PAX, ChSS, Caritas i nie tylko świeckich, bo Caritas to przecież duchowni. Żeby oni nie poszli w rozsypkę, żeby tam się nie zaczęły jakieś wahania. Musimy ich tutaj podtrzymywać. Jeszcze bardziej może dobitnie dokumentować, że są naszymi bliskimi sojusznikami, że mają wszystkie możliwości uczestniczenia w życiu publicznym.” Jaruzelski doskonale zdawał sobie sprawę z nastrojów panujących wśród części Episkopatu, z głosów hierarchów, w których nie brakowało dezaprobaty dla księży „zaangażowanych politycznie”. Tendencje te należało pogłębić:

 „ [...] Ale wiecie, że każde przedobrzenie ma swoje i w konsekwencji dla tych przedobrzonych i ujemne skutki. Rodzi pewność siebie, puchnie bogactwem, tworzy różnego rodzaju zagrożenia dla tego, co jest zasadniczą platformą Kościoła, platformą religijną. Polityka włączana zbyt nachalnie do działalności kościelnej Kościół obiektywnie kompromituje. Takie kazanie, jakie wczoraj przeczytaliśmy, przytoczone zostały, one stanowią bardzo bolesne ukłucie. I Kościół to też czuje, czy mądrzy ludzie w Kościele, i tego się też obawia. Co mądrzejsi czują, że stereotyp nieskazitelnego Popiełuszki niełatwo będzie utrzymać. On jest męczennikiem nie za wiarę, ale za politykę, za sianie nienawiści”[...] Nas ten przypadek wiele nauczył pod tym względem. Oby Kościół też się z tego nauczył nie mniej niż my. I chodzi o to tylko, proszę towarzyszy, żeby te działania, o których tutaj mówię, nie zabrzmiały jako jakaś z naszej strony kampania antykościelna, czy jeszcze gorzej antyreligijna. Bo byłoby to nieszczęście. Na odwrót – to musi być budowane i propagandowo osłonione w ten sposób, że my to robimy w obronie stosunków, w obronie dobrych, pozytywnych stosunków, którym szkodzi ekstrema”. Ścios

Czy gen. Milewski kazał porwać i zabić księdza Popiełuszkę? Burza w szklance wody Historyk prof. Andrzej Paczkowski ujawnił notatkę wskazującą, że inspiratorem zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki był gen. Mirosław Milewski. Większość mediów zachwyciła się i uznała to niemal za pewnik. Informacja nie jest jednak "trzęsieniem ziemi", jak tego chce gen. Wojciech Jaruzelski, ani "kamykiem, który uruchomi lawinę", jak to przedstawia historyk z lewicy Tomasz Nałęcz, ale raczej burzą w szklance wody. Notatka z adnotacją: "sporządzona w jednym egzemplarzu" oraz "nie powielać" - to zapis rozmowy, jaką 25 października 1984 r. przed południem przeprowadzili w Urzędzie Rady Ministrów: gen. Wojciech Jaruzelski, ówczesny premier, oraz jego najbliżsi współpracownicy: gen. Michał Janiszewski, szef URM i płk Bogusław Kołodziejczak, szef Kancelarii KC PZPR. Dokument sporządził obecny na spotkaniu doradca premiera, mjr Wiesław Górnicki, który przed śmiercią przekazał go prof. Paczkowskiemu (dlaczego właśnie jemu?). Górnicki miał przy tym zastrzec, że notatka może zostać ujawniona dopiero w 2010 r., ale Paczkowski terminu nie dotrzymał, gdyż - jak stwierdził - nie widział powodu, żeby 20 lat po śmierci księdza Popiełuszki przestrzegać testamentu nieżyjącego już autora dokumentu.

POPARCIE W APARACIE Notatka ma być bezpośrednią reakcją otoczenia Jaruzelskiego na pierwsze przesłuchania Grzegorza Piotrowskiego, które rozpoczęły się kilka godzin wcześniej - w nocy z 24 na 25 października. Uczestnicy narady dokładnie znali zeznania Piotrowskiego. Powiedział on przede wszystkim, że "miał poparcie w aparacie władzy", ale nie wymienił żadnych nazwisk (do dziś morderca księdza Popiełuszki nie ujawnił swoich mocodawców). "Jaruzelscy" jednomyślnie stwierdzili: "Politycznym inspiratorem porwania - niezależnie od indywidualnego fanatyzmu sprawcy - mógł być wyłącznie towarzysz Mirosław Milewski" i "opowiedzieli się za natychmiastowym usunięciem tow. Milewskiego ze stanowiska sekretarza KC PZPR bez konieczności wyjaśniania przyczyn, które to spowodowały. Zwrócono uwagę nie tylko na działalność polityczną Milewskiego skierowaną przeciwko linii IX Zjazdu PZPR, ale także na afery o charakterze finansowym (o czym napiszemy niżej - red.)". Jednak w innym miejscu notatki Górnicki zapisał: "Towarzysz premier, podzielając dezaprobatę zebranych dla działalności tow. Milewskiego i nie poddając w wątpliwość politycznej, a może i osobistej odpowiedzialności za uprowadzenie, a być może i za morderstwo na osobie ks. Popiełuszki, sprzeciwił się jednocześnie podejmowaniu decyzji personalnych na XVII Plenum KC PZPR, które miało się wkrótce rozpocząć". Jaruzelski mówi, że taka decyzja byłaby "nieuzasadniona", historycy uważają jednak, że generał nie czuł się jeszcze wystarczająco silny, aby usunąć Milewskiego (zrobił to za kilka miesięcy). Podczas przesłuchania Piotrowski powołał się także na "rozmowy, jakie prowadził w Bułgarii i we Lwowie". Paweł Machcewicz, historyk z Instytutu Pamięci Narodowej, komentuje: - Wiem z analizy innych dokumentów, że we Lwowie SB spotykała się z KGB, bo do Lwowa z Polski było blisko i tak im było wygodniej. Dlaczego Piotrowski wspomniał o Bułgarii - tego nie wiem. Choć po tzw. śladzie bułgarskim w zamachu na papieża Jana Pawła II wiemy, że bułgarskie specsłużby specjalizowały się w działaniach przeciw Kościołowi.

LIBERAŁOWIE I BETON A co mówi dziś na ten temat gen. Jaruzelski? Niewiele: "Nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie". Cóż, dziennikarzowi mówić nie musi, ale tym bardziej powinien stanąć przed prokuratorem (w tej i innych sprawach), sam zresztą wyraża taką gotowość: "Jeśli powstaną możliwości prawne, powiem co wiem". Generał wie jednak dobrze, że takie możliwości z pewnością nie powstaną. Już teraz minister sprawiedliwości Andrzej Kalwas zapowiedział, co prawda, że notatką zajmie się osobiście, ale jednocześnie dodał, że nie wie, czy w tej sprawie zostanie przesłuchany Jaruzelski (tak samo zresztą jak Milewski) i "wyjaśnił": "Nie chcę instruować prokuratora, który tą sprawą się zajmie". Nie mówiąc nic, Jaruzelski "ujawnia" jednak, niby mimochodem, kto stał za zabójstwem księdza Jerzego: "Mógłby to być ktoś ze skrzydła zachowawczego", "Mirosław Milewski należał do tzw. prawdziwych komunistów [betonu] i dlatego jego nazwisko pojawiło się w tych spekulacjach", a dokument ma "wymiar ogromny, trzęsienia ziemi".
Józef Oleksy (wówczas kierownik Biura Centralnej Komisji Rewizyjnej PZPR, dziś marszałek Sejmu III RP) o notatce: "Nie wiem, na ile jest tam wprost dowiedzione inspiratorstwo, ale jak pamiętam, taka dyskusja toczyła się także w kręgach PZPR i już wtedy takie sugestie [o związkach Milewskiego z morderstwem - red.] były formułowane". Oleksy nie mówi niczego odkrywczego. Potwierdza tylko, że już 20 lat temu pojawiały się takie "spekulacje" i "sugestie". Kto je rozpowszechniał? Czy przypadkiem nie jest tak, że również dziś nagłaśnianie takiej wersji wydarzeń jest na rękę "Jaruzelskim"? Przecież od dawna chcą uchodzić za łagodnych jak baranki liberałów-reformatorów, w przeciwieństwie do twardogłowych, zdolnych do wszystkiego ludzi pokroju Milewskiego. Jednak twierdzenie, że mord na księdzu Jerzym był wynikiem konfliktu na wysokich szczeblach ówczesnych władz PRL - to tylko jedna z hipotez. Senator Krzysztof Piesiewicz twierdzi, że notatka ma wartość historyczną, ale do sprawy zabójstwa księdza Popiełuszki nie wniesie nic nowego: "Wątek Milewskiego już się w niej pojawiał. Wcześniej nakreślono już bowiem podział na »dobrych« i »złych« - dobrymi byli ludzie generała Jaruzelskiego, złymi - ci z otoczenia właśnie Milewskiego". Poseł Jan Olszewski, oskarżyciel posiłkowy w procesie przeciwko zabójcom księdza Popiełuszki, od 20 lat jest przekonany, że mocodawców mordu trzeba szukać w Moskwie: "W moim przekonaniu nikt tutaj, zwłaszcza w MSW, nie odważyłby się zrobić czegokolwiek w sprawie ks. Jerzego co najmniej bez konsultacji, jak nie bez zaleceń stamtąd". Olszewski mówi, że przyczyn powstania notatki może być kilka, ale najbardziej prawdopodobna jest taka oto: "Na podstawie posiadanych informacji osoby te wiedziały lub przypuszczały, kto to morderstwo inspirował, ale zdały sobie sprawę, że nie mogą go ujawnić i w związku z tym szukały jakiegoś rozwiązania zastępczego, które pozwoli im jakoś wyjść z tej sytuacji".

"CIĘŻKIE SYTUACJE" To wszystko nie oznacza, że Milewski jest czysty. W sprawie księdza Popiełuszki "wyjaśnia": "nie wie, dlaczego na niego wskazano", "gdyby były jakieś dowody, to wcześniej postawiono by mu zarzuty", "nigdy nikt z kierownictw partii ani resortu spraw wewnętrznych w żadnej rozmowie nie sugerował mu, że mógł by być sprawcą politycznym tego mordu". Radiu ZET wyznał: "Mogę absolutnie powiedzieć, bez cienia wątpliwości, że nigdy nikogo nie zabiłem, tym bardziej księdza jakiegoś. Mówię uczciwie i szczerze - ja nigdy nikogo nie zabiłem, nigdy. Mimo że były nawet ciężkie sytuacje, że trzeba było strzelać". Jakie to ciężkie sytuacje spotkały Mirosława Milewskiego? Pracę w bezpiece rozpoczął jako 16-letni chłopak, w 1944 r. Od 1958 r. zatrudniony w centrali MSW jako wicedyrektor, potem dyrektor departamentu. Między październikiem 1980 r. a lipcem 1981 r. w "imieniu klasy robotniczej" (z wykształcenia był inżynierem-rolnikiem) sprawował funkcję ministra spraw wewnętrznych (zastąpił go gen. Kiszczak). Resortem faktycznie kierował już wcześniej - od początku lat 70. W książce "bohatera PRL" i jak się niedawno okazało również III RP - Edwarda Gierka "Przerwana Dekada" czytamy o ówczesnym szefie SW Stanisławie Kowalczyku: "Stał się on tylko malowanym ministrem, któremu się tylko wydawało, że pełni tę funkcję. Resortem zaczął rządzić Milewski, on też dawał Kowalczykowi tylko te informacje, które miały trafić na jego ręce". Karierę polityczną Milewski zaczynał w PPR, by później - naturalną koleją rzeczy tego typu ludzi - znaleźć się w PZPR. W latach 1980-85 był członkiem Biura Politycznego, a od lipca 1981 r. do maja 1985 r. sekretarzem KC. Odpowiadał za milicję. Generałem brygady MO został w 1971 r., a generałem dywizji w 1979 r. Milewski był bez wątpienia jedną z najbardziej wpływowych osób na szczytach komunistycznej władzy. Jego nazwisko pojawia się nie tylko w kontekście zabójstwa księdza Popiełuszki, ale również Grzegorza Przemyka, wprowadzenia stanu wojennego (opowiadał się za twardą rozprawą z "Solidarnością"; w tej sprawie zeznawał w III RP w charakterze świadka przed komisją odpowiedzialności konstytucyjnej) i afery "Żelazo", ujawnionej niedługo przed śmiercią kapelana "Solidarności". Przypomnijmy, że afera ta dotyczyła zrabowania przez politycznych gangsterów (funkcjonariuszy wywiadu PRL-owskiego, kierowanego przez Milewskiego) i zawodowych gangsterów ze świata przestępczego w latach 60. i 70. dużych ilości złota i kamieni szlachetnych z "imperialistycznego" wówczas Zachodu. Towarzyszyły temu napady i morderstwa. W połowie 1985 r. Milewski został za to usunięty z partii, a w 1990 r. trafił na krótko do aresztu. Generałowi i sześciu innym osobom (gangsterom z obu grup) zarzucono korupcję na wielką skalę przez przyjmowanie korzyści majątkowych. Dokumenty w tej sprawie zostały jednak zniszczone (przez pogrobowców PRL), a śledztwo - z powodu przedawnienia - umorzone (przez prokuratora III RP). Zaiste owo przedawnienie jest cudownym rozwiązaniem dla różnej maści gangsterów.

WSPÓŁPRACA Z NKWD Było i jest tajemnicą poliszynela, że Milewski miał kontakty z sowieckimi specsłużbami. Sam zresztą się do nich przyznawał, twierdząc jednak, że były one częścią jego "służbowych obowiązków". Kilka lat temu Milewski został oskarżony o to, że jako funkcjonariusz WUBP w Białymstoku w marcu 1947 r. bezprawnie aresztował żołnierza Armii Krajowej Czesława Burzyńskiego i wydał go NKWD. Milewski twierdzi, że Burzyńskiego nie zna i nie pamięta. Burzyński zaś zapamiętał go bardzo dobrze. "Poznał go" już w październiku 1945 r., kiedy pracował w urzędzie gminy w Lipsku nad Biebrzą (tu w 1928 r. urodził się Milewski). Późniejszy generał, a już wówczas - według słów Burzyńskiego - "ważna figura", przyszedł do jego biura i nakazał, aby je "udostępnić". Potem prowadził tam przesłuchania. Jak wspomina Burzyński, zostawały po nich na ścianach ślady krwi. Drugi raz Milewski przyszedł do Burzyńskiego, który wówczas posługiwał się fałszywym nazwiskiem Korczyński, aby go aresztować. Burzyński wiedział, że jest amnestia i chciał się ujawnić. Potwierdził, że był żołnierzem Armii Krajowej. Milewski osadził go w areszcie białostockiego UB. Jeszcze w marcu 1947 r. powiedział Burzyńskiemu, żeby się pakował, bo wychodzi na wolność. A więc jednak amnestia nie była lipą. Nic bardziej błędnego. Milewski wsadził go do samochodu wypełnionego sowieckimi żołnierzami, którzy wywieźli go na Wschód. Burzyński został uwięziony w areszcie NKWD w Mińsku i był tam sądzony za działalność przeciwko Związkowi Sowieckiemu, zdradę sowieckiego państwa, dokonanie aktu terrorystycznego i... nielegalne przekroczenie granicy, co było zarzutem najbardziej absurdalnym. Burzyńskiego skazano początkowo na karę śmierci, zamienioną następnie na 20 lat "zesłania do robót katorżniczych". Po śmierci Stalina, w 1954 r. napisał skargę, informując o swoim bezpodstawnym aresztowaniu i skazaniu. Sowieci wypuścili go na wolność dopiero w 1957 r. (po 11 latach ciężkich robót w kopalni węgla w Workucie, został inwalidą I grupy). Rok później jego prześladowca Mirosław Milewski był już w centrali MSW.

TYLKO JEDNA SPRAWA Po powrocie do kraju Burzyński śledził błyskotliwą karierę Milewskiego, aż w końcu (po odzyskaniu niepodległości w 1989 r.) poszedł do prokuratury. Prokurator stwierdził, że Milewski aresztując Burzyńskiego, dopuścił się czynu bezprawnego (żołnierze AK podlegali wówczas amnestii), związanego "ze szczególnym udręczeniem wobec wydania pokrzywdzonego władzom obcego państwa". W końcu sprawa trafiła do sądu w Giżycku. Po kilku kolejnych latach sędzia orzekł: "Oskarżony współpracował z NKWD. Dowodom trudno zaprzeczyć", ale w sprawie Burzyńskiego uniewinnił Milewskiego (tu dowody okazały się niewystarczające).
I jeszcze jeden znany fakt z życia Milewskiego. W 1980 r. zawiózł do Moskwy szefowi KGB Andropowowi listę osób przewidzianych do internowania po wprowadzeniu stanu wojennego. Dlaczego Mirosław Milewski odpowiada tylko za jedną sprawę i to najbardziej odległą - sprzed pół wieku? Po pierwsze - znaleźli się świadkowie, którzy chcieli zeznawać. Po drugie - zachowały się akta. Może ktoś uznał, że nie są takie ważne, bo kto będzie sięgał 50 lat wstecz, kiedy główne funkcje Milewski pełnił w latach 80.? A może po prostu najwygodniej było oskarżyć generała MSW "tylko" o wsadzenie za kraty żołnierza AK, co w porównaniu z jego późniejszą działalnością może wydawać się błahostką. Wobec zniszczenia większości akt z okresu późniejszej działalności gen. Milewskiego, wątpliwe jest, abyśmy dowiedzieli się, jaką faktycznie rolę pełnił on w kierowniczym aparacie partyjnym, państwowym i bezpieczniackim, w jakich sprawach uczestniczył i jaki ma związek z zabójstwem księdza Jerzego.

POSZLAKA DO HIPOTEZY Notatka Górnickiego-Paczkowskiego trafi teraz do Instytutu Pamięci Narodowej. Dla prokuratora Andrzeja Witkowskiego z lubelskiego IPN, prowadzącego śledztwo w sprawie okoliczności śmierci ks. Popiełuszki nie jest ona zaskoczeniem: - Tego rodzaju wersja była już uwzględniona i zweryfikowana w toku śledztwa prowadzonego jeszcze w 1991 r. Wtedy właśnie prokurator Witkowski chciał objąć zarzutami nie gen. Milewskiego - ale gen. Jaruzelskiego i Kiszczaka i... został nagle odsunięty od sprawy. Do śledztwa wrócił po 10 latach, w 2001 r. - jako prokurator IPN. W wywiadzie zamieszczonym w "Biuletynie IPN" (styczeń 2003 r.) ujawnił notatkę znalezioną w dokumentach Urzędu ds. Wyznań z sierpnia 1984 r., w której Jaruzelski polecił "wzmóc działania wobec ks. Popiełuszki". Jeśli chodzi o notatkę Górnickiego-Paczkowskiego, Witkowski będzie chciał natomiast ustalić, dlaczego uczestnicy spotkania u premiera Jaruzelskiego, będąc przekonani o winie Milewskiego, nie zgłosili tego do prokuratury, która właśnie prowadziła śledztwo w sprawie ks. Popiełuszki. Tłumaczenia gen. Jaruzelskiego, że "były to tylko polityczne spekulacje", trudno traktować poważnie. Inni historycy IPN też nie uważają notatki za dowód przeciwko Milewskiemu, ale za poszlakę, potwierdzającą jedną z hipotez. Dr Jan Żaryn: - Jest bardzo prawdopodobne, że i generał Jaruzelski, i generał Kiszczak byli doskonale poinformowani o przebiegu całej operacji. Pozostaje tylko pytanie, czy zbrodnia była zaplanowana w 100 proc. i czy miała się zakończyć tak, jak się zakończyła, czyli śmiercią księdza Popiełuszki. Tadeusz M. Płużański

Wywiad PRL na tropie księdza Jerzego Wywiadowcy z Rzymu informowali o różnicy zdań między papieżem a prymasem w sprawie zabójstwa księdza Jerzego. Kardynał Glemp miał mówić, że mimo dobrych intencji Jaruzelskiego i Kiszczaka na razie nie uda się ustalić zleceniodawców morderstwa. Jan Paweł II miał zaś twierdzić, że „zleceniodawcy zabójstwa istnieją". Dnia 30 października 1984 r. wyłowiono z Wisły ciało zamordowanego przez oficerów SB księdza Jerzego Popiełuszki. Wiadomość ta wstrząsnęła Janem Pawłem II. Od samego początku papież był zdania, że za tą zbrodnią stoją wysocy funkcjonariusze PRL. Podczas osobistej rozmowy z kardynałem Józefem Glempem 27 listopada 1984 r. Jan Paweł II zobowiązał polski Kościół do wyjaśnienia całej prawdy o śmierci księdza Jerzego. Wobec niejednoznacznej postawy prymasa Polski, który bronił tezy o prowokacji wymierzonej w Jaruzelskiego, papież miał zareagować słowami: "Kościół nie może dopuścić, by zleceniodawcy zabójstwa księdza pozostali nieznani". O rozmowie tej od razu poinformowała rezydentura rzymska wywiadu PRL, która uruchomiła swoją najcenniejszą agenturę w Watykanie. Departament I MSW otrzymał specjalne zadanie rozeznania stanowiska Jana Pawła II w sprawie zabójstwa ks. Jerzego, a szczegółowe raporty wywiadowcze na ten temat trafiały na biurka Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka.

Ból kapłana Zdecydowany pogląd papieża na sprawę śmierci księdza Jerzego zaniepokoił komunistów. Departament I otrzymał zadanie rozpoznania sytuacji w Watykanie po zabójstwie polskiego kapłana. Chociaż ks. Popiełuszko nie żył od kilku dni, zdecydowano się w pewnym sensie na kontynuację strategii realizowanej wobec niego od lat przez krajowe struktury bezpieki. W celu obniżenia autorytetu księdza Jerzego w oczach duchowieństwa i wiernych wykorzystywano plotki, krzywdzące pomówienia, a czasem krytyczne opinie na jego temat ze strony niektórych hierarchów. Sam ksiądz Jerzy niedługo przed porwaniem i śmiercią pisał o bólu, jakiego doświadczył od przełożonych oskarżających go o zaniedbywanie pracy duszpasterskiej, niesubordynację i trudny charakter. Wspominał jedną z rozmów z prymasem: "zarzuty mi postawione zwaliły mnie z nóg. SB na przesłuchaniu szanowała mnie bardziej". O tym wszystkim wiedziała bezpieka. Dlatego zebrany przez lata zestaw "oskarżeń" pod adresem ks. Popiełuszki wywiad PRL postanowił wykorzystać nawet po jego tragicznej śmierci. Chciano w ten sposób zdezawuować zarówno męczeński charakter śmierci księdza Jerzego, jak również obniżyć rangę wydarzeń, jakie rozegrały się pomiędzy 19 a 30 października 1984 r. na trasie Bydgoszcz – Włocławek. Najważniejszym jednak celem, jaki chciano osiągnąć, było upowszechnienie tezy władz PRL o "spisku twardogłowych" przeciwko Jaruzelskiemu. W działaniach tych istotną rolę odegrała agentura Departamentu I w Watykanie.

Osobnik niedowarzony Rezydentura wywiadowcza w Rzymie interesowała się księdzem Jerzym na długo przed jego śmiercią. Przykładowo, w styczniu 1984 r. SB uzyskała ze źródeł agenturalnych szczegółowe informacje na temat opinii redaktora naczelnego polskiego wydania "L'Osservatore Romano" ks. Adama Bonieckiego dotyczącej krytyki ks. Popiełuszki przez niektórych polskich hierarchów: "W dniu 5 I 1984 r. wrócił do Rzymu z pobytu w Polsce ks. A. Boniecki. W dniu 6 I 1984 r. był on na obiedzie u papieża i jak twierdzi, przekazał mu szczegółowe sprawozdanie ze swojego pobytu w Polsce. W Warszawie Boniecki spotkał się z ks. Popiełuszko. Uznaje go za bohatera i niepodziela oceny abp. Bronisława Dąbrowskiego i ks. Janusza Bolonka, którzy uważają, żePopiełuszko jest "...osobnikiem niedoważonym i nienadającym się do odgrywania ofiaryprześladowania...""(pisownia oryginalna - przyp. red.). Według wywiadowców ks. Boniecki miał też skrytykować polskich hierarchów, a zwłaszcza prymasa Glempa, za to, że udają, iż nie wiedzieli o "istnieniu prywatnego mieszkania Popiełuszki w Warszawie przy ul. Chłodnej", co z kolei wykorzystywała propaganda komunistyczna, publikując na ten temat sensacyjne artykuły w prasie. "Zdaniem Bonieckiego zachowanie J. Glempa w stosunku do "rzekomo" rozpolitykowanych kapłanów jest skandaliczne". Wywiad PRL starał się na wszelkie sposoby potwierdzić te informacje. Dzięki sieci agenturalnej w Watykanie już kilka tygodni później Departament I ustalił, że stanowisko Jana Pawła II jest zbieżne z opinią zaprezentowaną przez ks. Bonieckiego. Papież miał zwlekać z przyjęciem kardynała Glempa, który 16 stycznia 1984 r. przybył do Watykanu. Zdaniem rezydentury Jan Paweł II miał pretensje do kardynała Glempa za zbytnią uległość wobec reżimu Jaruzelskiego, napominanie "rozpolitykowanych kapłanów" związanych z "Solidarnością", "autocenzurę", której dopuścił się, przygotowując tekst orędzia na Boże Narodzenie w 1983 r. oraz za wyrażoną w kazaniu z 6 stycznia 1984 r. jednostronną krytykę instalacji rakiet NATO w krajach zachodniej Europy bez przypomnienia, iż jest to reakcja na agresywne zamiary bloku sowieckiego wobec wolnego świata.

Tonować watykańskie nastroje Kiedy stało się jasne, że ksiądz Jerzy zginął zamordowany przez funkcjonariuszy SB, Departament I otrzymał zadanie rozpoznania stanowiska Stolicy Apostolskiej w tej sprawie. Od początku starano się również monitorować relacje pomiędzy prymasem Glempem a kurią rzymską i samym papieżem. Z zadowoleniem przyjęto wiadomość, że w rozmowach z duchownymi Glemp propaguje pogląd o "terroryzmie dwóch ekstrem – partyjnej i opozycyjnej", które próbują wykorzystać tragedię Popiełuszki przeciwko "linii politycznej gen. Jaruzelskiego". W tej sytuacji cel działań wywiadowczych był jasny – uzyskać sprawdzone informacje, na ile skutecznie prymas tonuje nastroje panujące w Watykanie po śmierci ks. Popiełuszki, przedstawiając mord dokonany przez oficerów bezpieki jako prowokację wymierzoną w Jaruzelskiego. Meldunki wywiadowcze dokumentujące postawę kardynała Glempa oraz stanowisko Jana Pawła II i kurialistów w sprawie śmierci ks. Jerzego kierowano bezpośrednio na biurka generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka. Tak było m.in. w przypadku informacji dotyczącej rozmowy prymasa Glempa z papieżem 27 listopada 1984 r. w Watykanie. Opierając się na szyfrogramach przesłanych z Rzymu i informacjach, które na bieżąco przekazywał kontakt informacyjny "Prorok", dyrektor Departamentu I MSW gen. Zdzisław Sarewicz pisał: "Kardynał Glemp, omawiając sprawę porwania i zabicia ks. Popiełuszki, stwierdził, że był to gest "twardych komunistów" wymierzony przeciwko gen. Jaruzelskiemu osobiście. Potępiając tę prowokację, prymas położył zarazem duży nacisk na fakt, iż ks. Popiełuszko postępował nierozważnie i nie stosował się do rad i poleceń kierownictwa Kościoła". Glemp miał też zrelacjonować spotkanie abp. Dąbrowskiego z gen. Kiszczakiem, który zapewnił episkopat Polski, że "osobiście przyjmuje odpowiedzialność za przebieg dochodzenia w sprawie bezpośredniej i pośredniej odpowiedzialności za śmierć Popiełuszki". "Zdaniem kard. Glempa – pisał szef wywiadu PRL – min. Kiszczak sprawiał wrażenie bardzo szczerego, ale musiał przyznać, że prowadzącym dochodzenie nie będzie łatwo dotrzeć do inspiratorów zabójstwa, ponieważ jego bezpośredni sprawcy nie chcą zeznawać. Prymas stwierdził, że go to nie dziwi. Zdumiony Jan Paweł II miał wówczas zareagować słowami: "Kościół nie może dopuścić, by zleceniodawcy zabójstwa księdza pozostali nieznani".

Groźba beatyfikacji Wywiadowcy z Rzymu informowali o różnicy zdań między papieżem a prymasem w sprawie zabójstwa księdza Jerzego. W kontrze do Jana Pawła II kardynał Glemp miał wygłosić pogląd, że mimo dobrych intencji Jaruzelskiego i Kiszczaka "na razie rząd nie będzie w stanie ustalić i udowodnić odpowiedzialności ewentualnych zleceniodawców politycznych". Mimo to, mówił prymas, Kościół "nie może szkodzić gen. Jaruzelskiemu", gdyż "jego upadek mógłby mieć dla Kościoła w Polsce poważne konsekwencje". Papież miał polemizować z tym poglądem, twierdząc, że "zleceniodawcy zabójstwa istnieją" i że należy dążyć do wyjaśnienia wszystkich okoliczności śmierci kapłana, wysuwając jednocześnie "konkretne żądania wobec rządu i uzyskanie niektórych ustępstw, dotychczas negowanych". Kilka dni później gen. Sarewicz przesłał najważniejszym osobom w państwie kolejnąnotatkę poświęconą "stanowisku Watykanu i Jana Pawła II w sprawie Popiełuszki".Powstała ona w oparciu o informacje pochodzące ze źródeł agenturalnych w Watykanie(m.in. "Konrado" i "Prorok"). Na rozdzielniku, poza Jaruzelskim iKiszczakiem, znalazły się m.in. nazwiska generałów Józefa Chomętowskiego, WładysławaPożogi i Władysława Ciastonia, a także szefa Urzędu ds. Wyznań Adama Łopatki. Szef wywiadu z zadowoleniem informował, że coraz szersze kręgi watykańskie uznają porwanie i zamordowanie ks. Jerzego za "prowokację polityczną" wymierzoną w ekipę Jaruzelskiego. Zdaniem Sarewicza, środowisko watykańskiego Sekretariatu Stanu miało z dużym uznaniem wypowiadać się o "konsekwencji, z jaką władze [PRL] podeszły do sprawców przestępstwa". Szef wywiadu uspokajał też elitę PRL, zapewniając, że ani w Watykanie, ani w polskim episkopacie nikt nie myśli o beatyfikacji ks. Jerzego. Na potwierdzenie przywoływał w tym miejscu słowa abp. Dąbrowskiego, który miał w Rzymie oświadczyć, że "episkopat nie dopuści, aby doszło w tym przypadku do pomieszania wiary z polityką".

Narwany od młodości Stanowisko prymasa Glempa podzielali także inni biskupi, co z satysfakcją podkreślano w meldunkach wywiadowczych. Przykładowo, podczas pobytu w Rzymie w ostatnich dniach października 1984 r. abp Henryk Gulbinowicz miał odbyć rozmowę na temat księdza Jerzego z agentem Departamentu I, którego w meldunkach i szyfrogramach – zapewne dla większej konspiracji – opisywano jako "źródło nr 13963". W rozmowie tej abp Gulbinowicz miał powołać się na opinię sekretarza KC PZPR Kazimierza Barcikowskiego, który przyznał, że sprawą niepokornego kapłana interesują się "towarzysze radzieccy". Informator SB w ten sposób relacjonował rozmowę z arcybiskupem wrocławskim: "[Gulbinowicz] Krytycznie ocenił postać zamordowanego ks. Popiełuszki. Stwierdził, że był on "narwany" od młodości i niepotrzebnie prowokował już od czasu odbywania służby wojskowej. Papież był jednostronnie informowany o Popiełuszce i dlatego niepotrzebnie się angażował – przykładowo przekazał Popiełuszce przez bp. Zbigniewa Kraszewskiego różaniec i broszury z encykliką i dedykacją oraz specjalne błogosławieństwo na piśmie. Urządzenie wystawy pt. "Od Katynia do stanu wojennego" o silnych akcentach antyradzieckich ocenił jako przykład "niedoważenia" (pisownia oryginalna) życiowego i politycznego. Kard. Glemp nie starał się przesunąć Popiełuszki na inne stanowisko, tak jak to uczynił z ks. Mirosławem Nowakiem z Ursusa. Istniał natomiast pomysł wysłania go na studia do Instytutu Katolickiego w Paryżu, ale sprawa ta przeciągnęła się w czasie wobec stanowiska Popiełuszki, że "nie może opuścić wiernych". Sprawa tego księdza oraz innych księży podejmujących działalność polityczną poruszana była na ostatnim posiedzeniu Komisji Wspólnej. Barcikowski oświadczył wówczas, że "my sobie jakoś damy z nimi radę, ale towarzysze radzieccy mówią bez przerwy, "że trzeba zrobić z tym porządek" (pisownia oryginalna – przyp. red.).

Stary znajomy i Sowieci W tym samym czasie w Rzymie przebywał sekretarz episkopatu Polski abp Bronisław Dąbrowski, który podobnie jak abp Gulbinowicz, zaprezentował swoje stanowisko na temat zabójstwa ks. Popiełuszki. Znów obszernie informowało o tym "źródło nr 13963": "Zdaniem abp. Dąbrowskiego odpowiedzialność za tę zbrodnię należy przypisać elementom politycznym wrogim wobec gen. Jaruzelskiego, a zatem chodzi niewątpliwie w tym przypadku o prowokację, posiadającą dotąd pewne cechy utajone. Kpt. Piotrowskiego – Dąbrowski określił jako "starego znajomego", gdyż zarówno on, jak i Glemp spotykali go kilka razy, podczas kiedy pełnił on służbę jako funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu i Departamentu ds. Kościelnych i Narodowościowych MSW w czasie wizyty papieża w Polsce oraz przy okazji spotkań z Wałęsą. W jego ocenie Piotrowski jest typem bardzo ambitnym, który uważał, że należy mu się stopień pułkownika. Trzej sprawcy przestępstwa działali pod Toruniem w łatwych warunkach, ponieważ strefa ta jest dobrze kontrolowana. Mogli więc liczyć na poparcie organizacyjne czynników radykalnych w aparacie SB i tajnej jaczejki OAS (Organizacja Anty-Solidarność), jak również na poparcie "bazy sowieckiej". Jako wykonawcy działali oni niewątpliwie na rozkaz przeciwników gen. Jaruzelskiego uplasowanych w MSW tzn. ludzi zaufanych Mirosława Milewskiego". I dalej: "Jaruzelski, według opinii Dąbrowskiego, musi obecnie wykazać Moskwie, że panuje całkowicie nad sytuacją. Zaś przywódcy sowieccy nie mogą dopuścić do tego, by ewentualne więzi z grupą przeciwników-konspiratorów wyszły na jaw. Prowokacja zapewne nie uda się, jej sprawcy bowiem źle wykalkulowali – jeśli się okaże, że nie dojdzie do zaburzeń, a więc i tym samym do represji, będzie to oznaczać porażkę obydwu ekstremizmów, tzn. partyjnego, wrogo nastawionego do Jaruzelskiego, i w łonie "Solidarności" kontestującego Wałęsę oraz kard. Glempa".

Według relacji "źródła nr 13963" zarówno Dąbrowski, jak i Gulbinowicz wpłynęli na złagodzenie stanowiska Jana Pawła II w sprawie zabójstwa ks. Jerzego, aby przez to pomóc ekipie Jaruzelskiego obawiającej się "zaburzeń społecznych". Również doradca prymasa Polski Romuald Kukułowicz wygłaszał podobne opinie. W listopadzie 1984 r. tłumaczył on w Rzymie, że "cała sprawa z Popiełuszką była z góry ukartowana, łącznie z celowym pozwoleniem na ucieczkę szofera Chrostowskiego, aby wytrącić opozycję z ofensywy". Zaznaczył, że dopiero teraz Jaruzelski z Kiszczakiem przejęli całkowitą kontrolę zarówno w partii, jak i w aparacie bezpieczeństwa.

Ciszej nad tą trumną Również w następnych latach władzom PRL zależało, aby sprawę śmierci ks. Popiełuszki prezentowano wyłącznie przez pryzmat wersji przygotowanej przez kierownictwo PZPR i MSW. Podczas jednej z rozmów ze stroną watykańską w 1985 r. powiedział o tym wprost minister Adam Łopatka, szantażując jednocześnie polski Kościół: "Władze państwowe są za tym, aby strona kościelna przyjęła w tej sprawie inną metodę postępowania w myśl hasła: "ciszej nad tą trumną". Jeśli obecna koncepcja i akcja wykorzystania tego tragicznego wydarzenia przeciw władzom i spokojowi społecznemu miałaby być kontynuowana, to władze mogą opublikować dane "kim naprawdę był ks. J. Popiełuszko", bowiem zgromadzone informacje o nim i jego działalności bardzo mocno odbiegają od obrazu, który chce mu się nadać w koncepcji kościelnej. Zależy nam na tym, aby do tego nie doszło". Po argument ten sięgali komuniści także później, zwłaszcza w okresie przygotowań do pielgrzymki Jana Pawła II w 1987 r. Komunistom, ale też niektórym "realistom" w Kościele zależało, aby papież nie nawiedził grobu księdza Jerzego i nie akcentował jego postaci w kazaniach. "Może się to bowiem negatywnie odbić na generalnej ocenie wizyty, a ponadto wzmocni wśród kleru niższego szczebla nurt ekstremalny, czemu Glemp stara się przeciwdziałać" – raportował zaniepokojony agent wywiadu o ps. Ravel. Na szczęście Jan Paweł II nie uległ sugestiom ludzi, których zachowanie świadczyło o ich wrogości wobec księdza Jerzego. Miejmy nadzieję, że obecnie nie przeszkodzą oni w wyniesieniu do chwały ołtarzy kapłana, który ostatecznie obnażył zło komunizmu, pokonując je dobrocią i odwagą. Polacy wierzą, że ksiądz Jerzy Popiełuszko przed 25 laty "zapomniany przez anioły, porzucony w środku drogi…" jest dzisiaj w raju, "gdzie spokojny słyszy krwi i myśli rytm…" – jak śpiewał przed laty Przemysław Gintrowski w pieśni "Powrót". Autor jest historykiem, byłym pracownikiem IPN. Wydał (wspólnie z Piotrem Gontarczykiem) książkę pt. "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii"

Sławomir Cenckiewicz

Dudek: Nie mam złudzeń. Popiełuszko zginął 19 października Gdyby komuniści chcieli zwerbować księdza Jerzego Popiełuszkę, nie podejmowaliby prób jego zabicia - uważa historyk Antoni Dudek.

"Super Express": - W jaki dzień powinniśmy obchodzić rocznicę śmierci księdza Jerzego Popiełuszki? Antoni Dudek: - Myślę, że w ten, który dotąd obchodzimy, czyli 19 października.

- Pojawiają się informacje, że 19 października 1984 r. ksiądz Popiełuszko jeszcze żył... - Nie są one na tyle spójne i przekonujące, abyśmy musieli tę datę zmieniać. Oczywiście nie oznacza to, że w dotychczas przyjmowanym przebiegu wydarzeń wszystko jest jasne. Są punkty wątpliwe, ale budowanie na nich alternatywnej wersji wydarzeń jest na pograniczu fantastyki naukowej.

- Przypomnijmy wersję oficjalną... - Ksiądz Jerzy Popiełuszko po odprawieniu mszy w Bydgoszczy jechał do Warszawy. W okolicach miejscowości Górsk kierowca wiozący księdza został zatrzymany pod pretekstem kontroli przez trzech funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, z których jeden był przebrany w mundur milicyjny. Następnie ksiądz został wywleczony z samochodu i wsadzony do bagażnika samochodu porywaczy. Z kolei kierowca księdza został skuty kajdankami i posadzony na tylnym siedzeniu tego samego samochodu. Auto, którym podróżował ksiądz, zostało porzucone. W trakcie jazdy - i to jest pierwsza rzecz, która budzi ogromne wątpliwości - skutemu kajdankami kierowcy księdza udało się oswobodzić i wyskoczył z samochodu jadącego z prędkością blisko 100 km/h, przy czym nie odniósł on poważniejszych obrażeń. Ksiądz był dalej wieziony - zatrzymano się i bardzo mocno go pobito; próbował wówczas uciekać - w końcu, po kilku godzinach, skatowanego, wrzucono go do Wisły przy włocławskiej tamie.

- To jest wersja, którą wykazał proces toruński... - Tak. I ona wydaje się najbardziej prawdopodobna.

- A jeżeli kierowca księdza był w zmowie z porywaczami? Czy to coś zmienia? - Nie, przecież to nie daje żadnych dowodów na to, że porywacze nie byli mordercami księdza.

- Alternatywna wersja zakłada, że ksiądz jeszcze żył, gdy jego porywacze - pod wodzą Grzegorza Piotrowskiego - zostali ujęci. Pojawia się hipoteza, że Popiełuszko był przesłuchiwany nie przez tych ludzi, którzy go porwali. Być może miało to miejsce w bazie KGB... - Wydaje mi się to mało prawdopodobne. Po pierwsze, uczestnicy tego porwania są już od lat na wolności. Noszą w sobie piętno udziału w najgłośniejszym mordzie politycznym w historii komunizmu w Polsce po 1956 roku. Nigdy nie twierdzili, że to nie oni zabili księdza. Po drugie, z zeznań składanych w procesie toruńskim wynika, że kilka dni przed porwaniem Piotrowski próbował po raz pierwszy dokonać zamachu na księdza, rzucając kamienie w jadący samochód - licząc, że spowoduje wypadek ze skutkiem śmiertelnym.

- Czemu więc służy alternatywna wersja zdarzeń? - Służy próbie udowodnienia tezy, że księdza chciano zwerbować jako współpracownika.

- Czy nie podejmowano takich prób wobec księży? - Owszem, podejmowano. Ale jeżeli chce się kogoś zwerbować, to nie próbuje się go zabić. Pierwsza próba zabicia księdza podważa sens operacji werbunkowej.

- Załóżmy jednak, że czeka na odkrycie element układanki, który pokaże, że kto inny porwał, a kto inny zamordował... - Inna jest kara za porwanie, a inna za zamordowanie. Piotrowski i jego ludzie musieliby dostać jakieś odszkodowanie, bo mieli wyrok za zabójstwo. Ale w takim razie, gdzie są ci, którzy mogli tej zbrodni dokonać? Przyjęcie wersji alternatywnej powoduje, że wiemy jeszcze mniej niż teraz. Bo w takim przypadku twierdzimy, że to nie Piotrowski - choć się do tego przyznał i swoich zeznań nigdy nie odwołał - ale był ktoś inny, ale nie wiemy, kto. Dla mnie z alternatywnej koncepcji nie wynika nic spójnego. Oto bowiem kilka dni później widziano jakiś pakunek przypominający zwłoki wrzucane do Zalewu Włocławskiego. Ale czy to musiały być zwłoki księdza Popiełuszki - niekoniecznie. Prócz tego zwłoki rzekomo wyłowiono, a później wrzucono z powrotem. To się nie trzyma kupy.

- Co pan sądzi o podejrzeniach wobec gen. Kiszczaka? Czy on wiedział o porwaniu, monitorował je? - Takie założenie - a jest ono integralną częścią alternatywnej wersji wydarzeń - utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że wersja alternatywna jest błędna. Ja twierdzę, że zbrodnia dokonana na księdzu Popiełuszce była wymierzona również w Kiszczaka i Jaruzelskiego.

- Dlaczego? - Świadczą o tym dwie rzeczy. Po pierwsze to, że doszło do procesu toruńskiego. W PRL-u mieliśmy do czynienia z wieloma zabójstwami, które były dziełem funkcjonariuszy bezpieki i zawsze te sprawy tuszowano. W sprawie Grzegorza Przemyka nawet sfingowano proces załogi karetki pogotowia. Dlaczego w sprawie Popiełuszki nie próbowano twierdzić, że coś takiego nie miało miejsca albo że dokonali tego inni ludzie? Przecież Kiszczak zdecydował się na krok, który był całkowitą kompromitacją jego resortu - na proces funkcjonariuszy. Fakt, że zmanipulowany, ale jednak proces. Zrobił to dlatego, że uważał, iż zabójstwo księdza Popiełuszki jest ciosem w niego i w jego pryncypała gen. Jaruzelskiego.

- Czego mieliby się obawiać? - Konsekwencji niepokojów społecznych - tego, że pogrzeb przerodzi się w gigantyczną manifestację. Tak się zresztą stało.

- Tylko że była ona pokojowa... - Ale oni tego nie mogli być pewni.

- A zatem kto zadecydował o tym, że ksiądz ma zginąć? - Podam moją hipotezę: gen. Mirosław Milewski. W odróżnieniu od Kiszczaka i Jaruzelskiego on miał motyw.

- Co nim było? - Kilkanaście tygodni wcześniej do świadomości Kiszczaka i Jaruzelskiego doszły informacje o tzw. aferze Żelazo, której organizatorem był gen. Milewski. Wiele przemawia za tym, że Milewski miał świadomość, że z tego powodu niedługo zostanie odwołany z kierownictwa partii, co zresztą nastąpiło, ale dopiero w połowie 1985 r.

- Ale do czego byłoby mu potrzebne zabójstwo kapelana Solidarności? - Mógł rozumować w ten sposób, że tylko wielkie niepokoje społeczne mogą uratować jego obecność na stanowisku. Na to jest jeszcze jeden dowód - notatka pochodząca z niepublikowanych pamiętników Wiesława Górnickiego, jednego z głównych doradców gen. Jaruzelskiego. Kilka lat temu odkrył ją prof. Paczkowski. Górnicki pisze w niej - a miało to miejsce kilka dni po zniknięciu księdza - że jest przekonany, że za tą sprawą stoi gen. Milewski. A była to notatka poufna. Antoni Dudek

Kto stał za kapitanem Piotrowskim? To pytanie wraca od dwudziestu sześciu lat. Kto w rzeczywistości był zleceniodawcą porwania i zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki? Z wielu hipotez na ten temat, najczęściej występują dwie: 1) mord zlecił gen. Czesław Kiszczak, być może za cichym przyzwoleniem gen. Wojciecha Jaruzelskiego; 2) inspiratorem zbrodni był – dziś już zapomniany – sekretarz KC PZPR, były minister spraw wewnętrznych, gen. Mirosław Milewski. Nie mamy żadnych możliwości by w sposób nie budzący wątpliwości orzec, która z dwóch wersji jest bliższa prawdy, choć ja od lat skłaniam się do uznania wersji o współodpowiedzialności Milewskiego. Opieram ja wszakże wyłącznie na wnioskowaniu z rzymskiej maksymy: „Cui bono? Cui prodest”, czyli ten popełnił zbrodnię, komu przyniosła ona korzyść. Kiszczak i Jaruzelski rzeczywiście byli mocno poirytowani duszpasterską aktywnością księdza Jerzego, ale jego zabicie niosło za sobą znacznie poważniejsze zagrożenie, w postaci niemożliwych do wykluczenia protestów społecznych. Co więcej, gdyby istotnie stali za tą zbrodnią, to po porwaniu uporczywie głosiliby tezę o nieznanych sprawcach, a kapitana bezpieki Piotrowskiego chroniliby jeszcze gorliwiej niż zwykłych milicjantów, którzy zmasakrowali Grzegorza Przemyka. Natomiast Milewski miał motyw by odwrócić uwagę od rozgrywanej przez Kiszczaka sprawy „Żelazo”, a ewentualne niepokoje społeczne dawały mu wręcz – jako zwolennikowi twardej linii - szansę na umocnienie się z pomocą Moskwy przy władzy, w opozycji do zbyt „liberalnego” Jaruzelskiego. Wszak w 1984 r. na Kremlu rządził jeszcze Konstantin Czernienko, który dał wprawdzie Jaruzelskiemu order Lenina za wprowadzenie stanu wojennego, ale nie omieszkał równocześnie wyrazić niezadowolenia ze zbyt ugodowej polityki wobec Kościoła. Wszystko to są oczywiście spekulacje. A przecież w całej tej sprawie nie można też wykluczyć najbardziej prozaicznego i z tego powodu uważanego za nieprawdopodobne, wyjaśnienia. Oto ambitny kapitan Grzegorz Piotrowski, naciskany przez zwierzchników by wreszcie znalazł sposób na uciszenie charyzmatycznego kapłana, postanawia go zlikwidować, pozorując wypadek drogowy. Wszak kilka dni przed porwaniem rzuca kamieniem w samochód z jadącym księdzem, ale że nie odnosi to pożądanego skutku, postanawia najpierw księdza uprowadzić, a później zlikwidować pozorując wypadek. Kiedy wskutek brawurowej ucieczki kierowcy księdza Waldemara Chrostowskiego i ten plan się załamuje, wrzuca zwłoki do zalewu włocławskiego licząc, że ciało nigdy nie zostanie odnalezione, bądź też - jeśli będzie inaczej – obciąży konto „nieznanych sprawców”. Nie bierze jednak pod uwagę, że Kiszczak i Jaruzelski uznają zabicie księdza za wymierzoną w nich prowokację i – po raz pierwszy od czasów rozliczeń z epoką stalinowską – zdecydują się postawić funkcjonariuszy bezpieki przed sądem za zbrodnicze nadużycie władzy. Oczywiście i ten scenariusz ma swoje słabe punkty, poczynając od wciąż niejasnych okoliczności ucieczki Chrostowskiego. Reasumując mam wrażenie, że mimo pojawiania się nowych dokumentów i informacji dotyczących męczeńskiej śmierci ks. Jerzego Popiełuszki, wciąż jeszcze daleko nam do wyjaśnienia wszystkich jej okoliczności. Niestety pojawiające się w ostatnich latach nowe tropy prowadzą nas w różnych, często wykluczających się wzajemnie kierunkach, a kłamstwa i półprawdy głoszone przez komunistycznych generałów i pułkowników powodują, że szanse na wyjście ze stworzonego przez nich labiryntu wydają się coraz mniejsze. Antoni Dudek

Niedorzeczności prokuratora List otwarty gen. Kiszczaka do prezesa Instytutu Pamięci narodowej w sprawie zabójstwa ks. Popiełuszki Z zażenowaniem i oburzeniem obserwuję doniesienia prasowo-telewizyjne o podjętych przez prokuratora Andrzeja Witkowskiego próbach podważenia kolejnych wyroków sądów w sprawie zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki. W ostatnich dniach apogeum wrzawy propagandowej zostało osiągnięte, kiedy nagłośniono - wbrew bezspornym faktom i ustaleniom prokuratury, Sądów Okręgowych (Wojewódzkich) w Toruniu i Warszawie oraz Sądu Najwyższego - że ks. Jerzy Popiełuszko nie został pozbawiony życia 19.10.1984 r., lecz 6-7 dni później, tj. 25 lub 26.10.1984 r. Przy tym nie w rejonie Torunia i Włocławka, lecz w Kazuniu k. Modlina, i że sprawcami nie są Grzegorz Piotrowski, Leszek Pękala, Waldemar Chmielewski oraz Adam Pietruszka, który ich inspirował i osłaniał. W aluzyjnej, ale czytelnej medialnie formie prokurator Witkowski sugeruje, że inspiratorzy byli usytuowani znacznie wyżej. Dzień i godzinę śmierci człowieka można ustalić z dużą dokładnością i trudno podejrzewać, że zespół z Akademii Medycznej w Białymstoku pod kierownictwem prof. Marii Byrdy, dokonujący sekcji zwłok, pomylił się o 6-7 dni. Jak rozumieć fakt, że Piotrowski, Pękala i Chmielewski, mimo iż - zdaniem prokuratora Witkowskiego - nie zabili księdza, odsiedzieli pokornie w więzieniu po kilka, a Piotrowski 15 lat. Nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien uwierzyć, że nawet po transformacji ustrojowej osłaniali oni swoich byłych przełożonych z MSW czy z Biura Politycznego KC PZPR. Piotrowski, Pietruszka, Pękala i Chmielewski odwoływali się do Sądu Najwyższego, składali skargi do Ministra Sprawiedliwości i Rady Państwa, przytaczali na swoją obronę różne argumenty - prawdziwe i nieprawdziwe - usiłowali wplątać w tę sprawę niektórych przełożonych, ale nie mieli takiej wyobraźni i fantazji jak Andrzej Witkowski. Przy tym nigdy nie wypierali się swojego bezpośredniego udziału w zabójstwie.Prokurator Witkowski od samego początku wszczętego ponownie w 1990 r. śledztwa stosował niedozwolone i "niekonwencjonalne" metody, o których w Warszawie - i nie tylko - było głośno. Jak mnie informowano, miał namawiać świadków do fałszywych zeznań, fałszować protokoły przesłuchań, umożliwiał zabójcom kontakty z prasą i telewizją, której udzielali wywiadów, brali udział w produkowaniu filmów i pisaniu książek. Należy dodać, że wystawiał im pozytywne opinie na piśmie, konieczne przy ubieganiu się o wcześniejsze zwolnienie z więzienia, udzielał przepustek. Aresztowanemu gen. Płatkowi proponował zwolnienie i wyłączenie ze sprawy, jeżeli obciąży zeznaniami mnie - b. ministra spraw wewnętrznych. Przez dwa dni przesłuchiwał sekretarkę na okoliczność rzekomych tajnych przejść do mego gabinetu. Zażyłość Witkowskiego ze sprawcami zbrodni oraz okazywana im wręcz demonstracyjnie pomoc budziła u wielu osób sprzeciw. Wyraziła to m.in. prof. Krystyna Daszkiewicz (była obserwatorem procesu toruńskiego) w książce "Kulisy zbrodni": "Na kategoryczny sprzeciw zasługują działania osób trzecich, udzielających pomocy w wybielaniu sprawców zbrodni w oparciu o fałszywe twierdzenia, zakłamywanie okoliczności zbrodni". Niedorzeczne pomysły i praktyki Witkowskiego zostały dostrzeżone przez ministra sprawiedliwości-prokuratora generalnego, prof. Wiesława Chrzanowskiego, więźnia stalinizmu, który pod koniec 1991 r. odsunął go od tej sprawy i skierował do Lublina. W sposób bardzo krytyczny, publicznie ocenił "działalność" Witkowskiego prokurator Jacek Szafnicki z łódzkiej prokuratury, który przejął sprawę. Pozwalam sobie przytoczyć fragment jednej z jego wypowiedzi dotyczącej sprawy generałów Ciastonia i Płatka, opublikowanej w czasopiśmie "Prawo i Życie" nr 38 z dnia 17.09.1994 r.: "Okazało się, że będąc prokuratorem, można postawić ludziom zarzut popełnienia najpoważniejszej zbrodni, pozbawić ich w związku z tym na długo wolności i nie poczuwać się do żadnej odpowiedzialności za ukoronowanie tych działań wyrokiem uniewinniającym Do tej pory niesłusznie byłem przekonany, że "powodzenie w sądzie" gwarantują zgromadzone dowody (i to odnoszące się do każdego zarzutu z osobna, jeżeli postawiono ich wiele). Teraz już wiem, że to nie dowody, lecz wyłącznie "koncepcja", i to jedynie ta, której autorem miał być pan Witkowski - mogła je zapewnić, a to, że była ona nic nie warta - nie ma znaczenia. Po raz pierwszy dowiedziałem się, że istniały dowody pozwalające na przedstawienie równie ciężkich zarzutów także innym osobom. Nie mogę się tylko nadziwić, że ani mnie, ani memu następcy dowodów tych nie udało się odnaleźć w pracowicie zgromadzonych przez pana Witkowskiego licznych tomach akt. Nie śmiem podejrzewać, że dowody te istniały wyłącznie w jego wyobraźni. ...Andrzej Witkowski własne wyobrażenia bierze za rzeczywistość i postępuje w myśl zasady, jeżeli fakty przeczą ich prawdziwości - to tym gorzej dla faktów". Z aktywności, jaką Witkowski przejawia w ostatnim czasie, wynika, że znowu ma "koncepcję" swojego autorstwa. Trafność przytoczonych ocen i decyzji w sprawie Witkowskiego potwierdzają dwa wyroki uniewinniające gen. Władysława Ciastonia i jeden gen. Zenona Płatka, którzy jednak bez winy po dwa lata spędzili w więzieniu. Jak wiadomo, ks. Popiełuszkę uprowadzono i pozbawiono życia wieczorem 19.10.1984 r. Sprawców ustaliła Służba Bezpieczeństwa kierowana przez gen. Władysława Ciastonia. Organizator zabójstwa, Grzegorz Piotrowski, został zatrzymany w moim gabinecie już 23.10.1984 r. ok. godziny 8.15, jego pomocnicy następnego dnia, zaś Pietruszka 1.XI 1984 r. Śledztwo trwało wyjątkowo krótko, bo 51 dni. Prowadziły je Prokuratura Generalna oraz Biuro Śledcze MSW przy dużym nakładzie sił i środków. Sprawa została skierowana do sądu z aktem oskarżenia 11.12. 1984 r. Proces w Toruniu rozpoczął się 27.12 1984 r., a zakończył 27.02.1985 r. Piotrowski i Pietruszka otrzymali wyroki po 25 lat, Pękala 15, a Chmielewski 14 lat więzienia. Sąd Najwyższy utrzymał te wyroki w mocy po dwudniowej rozprawie w dniu 22.04.1985 r. W czasie procesu toruńskiego zobowiązaliśmy oskarżonych do zachowania tajemnicy służbowej i państwowej (jeżeli coś nie dotyczy sprawy zabójstwa i nie przeszkodzi w ich obronie, to nie mają prawa tego ujawniać). Chodziło zwłaszcza o to, żeby nie ujawniać agentury pośród księży oraz faktów kompromitujących niektórych duchownych. Wiedzieli o tym obrońcy, osobiście lojalnie poinformowałem także sekretarza Episkopatu Polski, abp. Bronisława Dąbrowskiego. Prasa inspirowana przez Witkowskiego pisze przeróżne brednie. Nie chcę odnosić się do wszystkich, ale dla przykładu powiem o jednej. Tygodnik "Wprost" z 22-29.12.2002 r. pisze, że "W dwóch operacjach - o kryptonimie "Teresa" i "Robot" - kilkudziesięciu funkcjonariuszy SB zacierało ślady, niszczyło dokumenty, zastraszało świadków". Brzmi to groźnie, przemawia do wyobraźni czytelników. A prawda jest taka, że na moje osobiste polecenie Zarząd Ochrony Funkcjonariuszy ("policja w policji") prowadził operacyjne rozpracowanie, z udziałem agentury, podsłuchu, podglądu, obserwacji, kontroli korespondencji itp., grupy osób m.in. posiadających różne kontakty zewnętrzne, które mogły nas doprowadzić do ew. inspiratorów zabójstwa ks. Popiełuszki. Sprawie tej nadano kryptonim "Teresa" i prowadzono ją od 1984 do 1990 r., tj. mojego odejścia z resortu. Jak w znanym dowcipie, okazuje się, że nie zacierano śladów, lecz ustalano ślady, nie niszczono dokumentów, lecz gromadzono dokumenty, nie zastraszano świadków, lecz szukano świadków. Natomiast bardzo pożądana byłaby odpowiedź na pytanie, jakie były dalsze losy rozpracowania "Teresa" po 1990 r., bo sygnały i ślady prowadzące do ew. inspiratorów zbrodni były godne uwagi. Osoby, które przejęły władzę (w szczególności resort spraw wewnętrznych) - oddaną w sposób pokojowy, co było zresztą wzorcem i impulsem do przemian w całym regionie - niestety nie pogłębiły tego śladu. Natomiast prok. Witkowski uruchomił - w warunkach trudności budżetowych IPN - szeroko zakrojone poszukiwania na zupełnie ślepym torze.

Powódź nie odpuszcza Druga fala powodziowa dała się we znaki zwłaszcza mieszkańcom południowo-wschodniej Polski.

Nie sprawdziły się optymistyczne przewidywania: druga fala powodziowa jest równie groźna dla wielu regionów Polski jak ta pierwsza z maja. W wielu miejscach, zwłaszcza na południowym wschodzie, dramat przeżywają dziesiątki tysięcy ludzi pozbawionych dobytku. Wielu nie zdążyło nawet oszacować strat po pierwszej fali, a woda znowu zalała im domy i gospodarstwa. W dodatku meteorolodzy zapowiadają kolejne intensywne opady i choć poziom wody w rzekach znacząco nie wzrośnie, to z powodu przesiąkniętych wałów może znowu dać się ludziom we znaki. Dramatyczna sytuacja panuje zwłaszcza w Sandomierzu w woj. świętokrzyskim. – Utopiliśmy się po raz drugi – powiedział “Naszemu Dziennikowi” burmistrz Sandomierza Jerzy Borowski. W dramatycznej walce żywioł znów okazał się mocniejszy. Wały opaskowe przez wiele dni budowane z wielką determinacją w Koćmierzowie przez strażaków, wojsko i ludność z soboty na niedzielę nie wytrzymały ogromnego naporu wody i ponownie zalana została prawobrzeżna część miasta. – Wały były przygotowane do sześciu metrów, podciągnęliśmy je do ośmiu. Jednak w ciągu niespełna godziny poziom wody wzrósł o 15 cm i wały zaczęły puszczać. Zostaliśmy zmuszeni ewakuować wszystkich tam pracujących. Wały te były budowane w bardzo ciężkich warunkach, w deszczu. Udawało się do pewnego momentu. Myślę, że gdyby ta fala nie była tak duża, to dalibyśmy radę – wyjaśnia burmistrz Borowski. Zalane zostały te same osiedla co dwa tygodnie temu. Woda wdarła się do ok. 1,5 tys. domów. Teraz wszystkie siły koncentrują się na ochronie przed zalaniem największego zakładu pracy w Sandomierzu – huty szkła. W maju udało się hutę obronić i mieszkańcy miasta liczą, że teraz będzie podobnie. Cały czas na wały dowożone są worki z piaskiem. Jeśli huty nie udałoby się uchronić przed wodą, wtedy bez pracy i środków do życia pozostałaby ponad dwutysięczna załoga. Premier Donald Tusk, który odwiedził Sandomierz, stwierdził, że nie ma potrzeby ogłaszania stanu klęski żywiołowej, choć jak dodał, faktycznie mamy do czynienia z klęską żywiołową. W związku z przerwaniem opaski na wale w Koćmierzowie równie źle jest w pobliskim Tarnobrzegu, gdzie do ewakuacji wezwano 3,5 tys. mieszkańców. Woda zalała osiedle Wielowieś i znaczną część osiedli Sielec, Sobów i Zakrzów. – Wody stale przybywa i podejrzewamy, że zasięg tego rozlewiska będzie podobny do tego sprzed dwóch tygodni. Można zaryzykować stwierdzenie, że zalaniem zostanie objętych ok. 30 km kw. – powiedział “Naszemu Dziennikowi” prezydent Tarnobrzega Jan Dziubiński. Większość ludzi dotkniętych wtedy przez powódź nie zdążyła nawet wrócić do domów, by oszacować straty. Wczoraj w południe stan Wisły choć minimalnie, to jednak wciąż się podnosił. W rejon Tarnobrzega i Sandomierza ściągnięto dodatkowe siły strażaków, którzy będą pomagać w walce z żywiołem. Dramatyczna sytuacja jest także w gm. Gorzyce, gdzie pod wodą znalazły się miejscowości: Zalesie Gorzyckie, Trześń oraz Sokolniki. Ogłoszono ewakuację wsi Furmany. Woda wdzierała się przez przerwany wał w Zalesiu Gorzyckim na rzece Trześniówka. Trwa także dramatyczna walka o utrzymanie wału na rzece Łęg. W przypadku przerwania zalane zostaną również Gorzyce. Na skutek przerwania obwałowań w Jaśle cztery dzielnice miasta, gdzie mieszka 12 tys. ludzi, zostały zalane przez trzy rzeki: Wisłokę, Ropę i Jasiołkę. Woda wdarła się do większej części os. Gądki w Jaśle, które już wielokrotnie było podtapiane. Ogromnym wysiłkiem, kosztem dziesiątków milionów złotych wybudowano tam wały, które miały chronić nieustannie doświadczaną ludność. Nadwątlone w maju obwałowania teraz nie wytrzymały. Mieszkańcom zalanych terenów strażacy dostarczają łodziami wodę, żywność oraz środki czystości. Podjęto też decyzję o rozkopaniu dwóch fragmentów wałów na Jasiołce i Ropie, co umożliwia odpływ wody. Na szczęście woda zaczęła opadać. Wczoraj poziom Wisłoki spadł poniżej stanu alarmowego. Wojewoda podkarpacki Mirosław Karapyta, który wczoraj uczestniczył w posiedzeniu Powiatowego Centrum Zarządzania Kryzysowego w Jaśle, zaznaczył, że z uwagi na niesprzyjające prognozy pogodowe przewidujące kolejne intensywne opady deszczu i przybór rzek konieczna będzie natychmiastowa odbudowa obwałowań. Wody poniżej poziomu alarmowego opadają także w Dębicy, odsłaniając rozmiar zniszczeń. Zalanych jest kilka zakładów produkcyjnych i kilkadziesiąt domów. – Takiej wody miasto nie widziało od stu lat. Mimo poważnego zagrożenia udało się ochronić os. Słoneczne – podkreśla wiceburmistrz Dębicy Andrzej Reguła. Ludzie powoli wracają do swoich domów, ale nie wiadomo na jak długo, ponieważ przewidywane są kolejne opady deszczu. Wczoraj na Podkarpaciu alarm powodziowy obowiązywał w 10 powiatach. Wciąż podnosiły się wody Wisły, natomiast powoli opadały wody Sanu, Wisłoki i Wisłoka. W Małopolsce problem dotyczy nie tylko Wisły, ale też innych rzek tego regionu: Dunajca, Popradu, Raby, oraz ich dopływów. Jednak najtrudniejsza sytuacja panowała wczoraj w gminie Szczucin i okolicach, gdzie woda przelała się przez wał. – W miejscowości Słupiec z wyrwy powstałej w wale Wisły nadal wydostaje się woda, która zalewa miejscowości: Słupiec, Borki, Maniów, Załuże, Dąbrowica, Wola Szczucińska. Z terenów zagrożonych gm. Szczucin ewakuowano 1081 osób. Przy uszczelnianiu wałów Wisły w Słupcu pracowały dwa śmigłowce – informuje Joanna Sieradzka, rzecznik prasowy wojewody małopolskiego. Bardzo źle wygląda także sytuacja na Wiśle w rejonie Płocka. Jak poinformowała Ivetta Biały, rzecznik wojewody mazowieckiego, poziom Wisły będzie wysoki i woda prawie na pewno przeleje się przez zaporę, która teraz jest wznoszona w wyrwie w wale w Świniarach. Tym samym ponownie mogą zostać zalane tereny w gminach Słubice i Gąbin, choć na mniejszym obszarze niż w maju. W związku z napływającą falą wezbraniową ogłoszono też ewakuację ludzi i zwierząt z kilku miejscowości w gminie Gąbin: z Troszyna Polskiego, Nowego Troszyna, Borek Dolnych, Piasków, Nowego Wymyśla i Starej Korzeniówki. Ewakuowana jest też część mieszkańców Dobrzykowa. Mariusz Kamieniecki

Żydzi powinni opuścić Palestynę i wrócić do Polski i Niemiec Z szerokim potępieniem w USA spotkała się wypowiedź znanej dziennikarki Helen Thomas na temat Żydów w wywiadzie udzielonym po incydencie z flotyllą z pomocą humanitarną dla Strefy Gazy – informuje PAP. Thomas powiedziała, że “Żydzi powinni opuścić Palestynę i wrócić do Polski i Niemiec”. Prasa i telewizja zignorowały prowokacyjną wypowiedź, ale specjalizujący się w politycznych sensacjach konserwatywny portal internetowy “Drudgereport.com” nagłośnił ją i przez dwa dni eksponował na czołówce. Thomas przeprosiła za nią, ale nie uciszyło to licznych krytyków. Były rzecznik prezydenta Busha, Ari Fleischer, wezwał Hearst News Service, agencję informacyjną, w której jest zatrudniona Thomas, aby ją zwolniła. Były doradca prezydenta Clintona, Lanny Davis, powiedział, że Thomas nie zasługuje, by siedzieć w pierwszym rzędzie na konferencjach prasowych w Białym Domu. Thomas zasiada tam od lat jako najstarsza członkini korpusu prasowego Białego Domu.

Thomas, dziennikarka o libańskich korzeniach i lewicowych poglądach, znana jest od dawna z prowokacyjnych pytań zadawanych na briefingach rzecznikom kolejnych prezydentów. Za: hoga.pl Od admina: Koczowników bynajmniej nie trzeba zachęcać do powrotu do Polski – czynią to już od lat 1990-tych, uzyskując polskie paszporty bez większego trudu, czego nie mogą powiedzieć etniczni Polacy zesłani kiedyś na Syberię czy do Kazachstanu i starający się o powrót. Nie znamy dokładnych liczb, ale może chodzić o parę milionów osób.

Ambitne plany Unii Europejskiej UE chce ograniczyć o 20 mln liczbę osób biednych O co najmniej 20 mln osób do 2020 roku, czyli ze 120 do 100 mln ma być ograniczona liczba biednych w Unii Europejskiej – uzgodnili w poniedziałek ministrowie ds. społecznych “27″. Taki cel zostanie zapisany w nowej unijnej strategii gospodarczej Europa 2020. Cel walki z biedą wzbudził najwięcej kontrowersji na unijnym szczycie w marcu, kiedy to przywódcy odrzucili liczbowe zalecenia Komisji Europejskiej, by z 80 do 60 mln ograniczyć liczbę osób biednych i zagrożonych biedą. KE proponowała, by liczyć to na podstawie stosowanego przez Eurostat wskaźnika biedy obejmującego osoby osiągające przychody poniżej 60 proc. przeciętnego wynagrodzenia w danym kraju. Wobec braku zgody co do tego jednego wskaźnika wspólnego dla wszystkich, bieda, zagrożenie biedą i wykluczenie społeczne będą mierzone na trzy sposoby. Po pierwsze, ma obowiązywać kryterium dochodu, po drugie, dostępu do różnych dóbr materialnych, a po trzecie, uzyskiwania dochodów z pracy w gospodarstwie domowym. Zastosowanie tych trzech kryteriów oznacza, że odnoszą się one teraz do 120 mln osób w UE a nie 80 mln, o których początkowo mówiła KE. Natomiast unijny cel redukcji – 20 mln – pozostał niezmieniony. Oznacza to de facto spadek unijnych ambicji: liczba biednych zostanie zredukowana nie o jedną czwartą, ale o jedną szóstą. Krajom zależało na różnorodnych kryteriach, bowiem będą mogły wybrać ten, który najbardziej im odpowiada przy ustalaniu krajowych celów redukcji biedy. Minister pracy i polityki społecznej Jolanta Fedak powiedziała, że dla Polski najbardziej adekwatny jest wskaźnik tzw. materialnego niedostatku. Liczy się go, badając odsetek osób, których nie stać na cztery z dziewięciu określonych dóbr będących wyznacznikami poziomu życia, jak mięsne posiłki, wakacje raz w roku, telewizor czy samochód. “Sytuacja krajów jest bardzo zróżnicowana” – tłumaczyła minister w rozmowie telefonicznej z Luksemburga. Dodała, że “jest jeszcze za wcześnie, by określić w liczbach lub procentowo, jaka będzie redukcja w Polsce”. Krajowe cele wynegocjowane z KE mają doprowadzić do zrealizowania unijnego celu redukcji o 20 mln osób. Według danych Eurostatu za rok 2008 63 proc. Polaków nie stać, by raz w roku pojechać przynajmniej na tydzień urlopu. 20 proc. Polaków nie może sobie pozwolić na to, by wystarczająco ogrzać mieszkanie, 21 proc. – by przynajmniej raz na dwa dni jeść mięso, drób albo rybę, a 17 proc. nie stać na samochód. Eurostat na tej podstawie policzył, że odsetek osób dotkniętych materialnym niedostatkiem wynosi w Polsce 32 proc., czyli należy do najwyższych w Europie. Natomiast wskaźnik biedy obejmuje 17 proc. Polaków. Minister Fedak, a także przedstawiciele innych krajów wskazywali, że zmniejszenie liczby biednych o 20 mln jest “ambitnym” celem; by sprawdzić, czy uda mu się podołać, w roku 2015 przewidziano przegląd wskaźników.

Wśród innych uzgodnionych już celów strategii Europa 2020 jest m.in. wzrost zatrudnienia do 75 proc. w UE i ograniczenie do 10 proc. odsetka osób przedwcześnie kończących naukę oraz wzrost do 40 proc. odsetka osób z wyższymi studiami. Strategia 2020 ma być przyjęta na najbliższym szczycie UE w Brukseli 17 czerwca. Za: http://biznes.onet.pl Zdaniem admina likwidacja Unii Europejskiej w jej obecnej postaci znacznie przyspieszyła by zmniejszanie obszarów biedy, które zaczęły szybko rosnąć właśnie po jej utworzeniu. Same oszczędności, jakie można by poczynić na pozbyciu się gigantycznej biurokratycznej brukselskiej maszynerii oraz uwolnienie ludzkich inicjatyw tłamszonych przez eurofaszystów, pozwoliły by na zauważalny wzrost poziomu życia w dzisiejszych krajach członkowskich. A w ogóle to nie po raz pierwszy zauważamy, iż futurologiczne “plany Unii” są w zasadzie identyczne z planami rozwoju, jakie ogłaszał Chruszczow w byłym Związku Sowieckim, a z których nigdy nic nie wyszło. Marucha

Czy rząd nas urządzi Wiele razy pisałem już o kontrakcie gazowym, który Polska zawarła niejako poza wiedzą opinii publicznej. Kontrakt, który będzie wiązał nasz kraj 27 lat (!) i zobowiązuje nas do zakupu ogromnej ilości rosyjskiego gazu, nie tylko nie został poddany szerokiej debacie, ale nawet upubliczniony. Informacje na jego temat z trudem można było wydobyć od władz. Gdyby media w Polsce funkcjonowały zgodnie z elementarnymi standardami, sprawa stałaby się głównym przedmiotem ich zainteresowania i nie sposób byłoby jej ukryć pod korcem. Dotyczy to zarówno samego kontraktu, jak i traktowania obywateli, którzy – karmieni piarowską papką – trzymani są na dystans wobec podstawowych posunięć kształtujących nasze losy. Rząd byłby zobowiązany wytłumaczyć się ze swoich decyzji. Gdyby media zajmowały się tym, do czego zostały powołane… Ale nie… Większość mediów zajęta była dyskusją, czy Jarosław Kaczyński, zwracając się do Polaków, znowu zasadniczo ich nie podzielił. Także dziś z trudem przedostaje się do nich informacja, że Komisja Europejska dziwi się zapisom polsko -rosyjskiego porozumienia. Na czym precyzyjnie polegają owe wątpliwości, trudno się zorientować. Równocześnie z uzależnianiem nas od rosyjskiego gazu trwają badania nad możliwością niekonwencjonalnego uzyskiwania go z łupków bitumicznych. Najprawdopodobniej los obdarował nas wielkim bogactwem tego typu złóż, które mogą uczynić nasz kraj samowystarczalnym. W kwestii ich badania i eksploatacji podpisaliśmy już jakieś porozumienia z jakimiś koncernami, ale… tak naprawdę nie wiemy z kim i co. To znaczy nie wiemy my, obywatele, gdyż istnieje domniemanie, że podejmujący decyzje rząd się w sprawie orientuje. Domniemanie to może podważyć wypowiedź p.o. prezydenta Bronisława Komorowskiego, który uznał, że korzystanie z łupków może popsuć nasz krajobraz. Prezydenckiemu kandydatowi PO pomylił się węgiel z gazem, ale nie to jest najważniejsze. Pozostaje pytanie, czy za jakiś czas się nie dowiemy, że i w tej kwestii zasadnicze dla nas sprawy zostały już załatwione za naszymi plecami Bronisław Wildstein

KOLEJNA SZARŻA OFE W piątek i sobotę OFE przeprowadziły ostrzał artyleryjski. Jedna z gazet opublikowała artykuł, że „w ubiegłym roku fundusze emerytalne znów lepiej pomnażały odłożone w nich pieniądze niż ZUS”. (Fundusze emerytalne ponownie lepsze od ZUS Waloryzacja składek w ZUS za ubiegły rok wyniosła 7,22 %. Fundusze emerytalne w tym czasie pomnożyły oszczędności o 13,7 %. Kapitał gromadzony w OFE rośnie szybciej niż ten w ZUS Składki emerytalne wpłacone do ZUS na konto emerytalne oraz kapitał początkowy zostały zwaloryzowane za ubiegły rok o nieco ponad 7 %. To oznacza, że znów otwarte fundusze emerytalne lepiej pomnażały pieniądze. Przypomnijmy, w ubiegłym roku zarobiły dla klientów przeciętnie 13,7 %. Waloryzacja składek w ZUS w wysokości 7,22 %. oznacza, że do każdego 1 tys. złotych zgromadzonego na starość w ZUS dopisane zostaną w tym miesiącu nieco ponad 72 zł. Są to jednak księgowe podwyżki, bo w rzeczywistości ze składek emerytalnych trafiających do ZUS wypłacane są świadczenia obecnym emerytom. Dopiero w przyszłości, gdy osoba płacąca składki przejdzie na emeryturę, zapisy te zostaną zamienione w realne pieniądze. – Przewaga OFE potwierdza zasadę, że na ożywienie gospodarcze giełda reaguje szybciej – i to ma odzwierciedlenie w ich stopach zwrotu – niż waloryzacja oparta na wzroście funduszu płac – mówi Andrzej Sołdek, prezes PTE PZU. Rok wcześniej było na odwrót – to waloryzacja składek w I filarze była korzystniejsza dla oszczędzających na starość. Wówczas wyniosła 16,3 %., a fundusze emerytalne traciły na inwestycjach przeciętnie ponad 14 proc. Podobnie w 2007 r. waloryzacja była lepsza niż wyniki inwestycyjne OFE. Jednak między 2002 a 2006 r. to jednak fundusze były lepsze. I, jak wynika z wyliczeń, średnioroczna stopa zwrotu w latach 2000 – 2009 przemawia na ich korzyść – wynosi 9,07 %., gdy w ZUS jest to ok. 7,5 %. – Przy takim podziale oszczędności emerytalne są bardziej bezpieczne. Tempo waloryzacji składek zależne od tego, jak rosną wynagrodzenia i jaka jest liczba ubezpieczonych, nie jest skorelowane ze stopą zwrotu funduszy emerytalnych. Oba filary się uzupełniają i nie ma sensu zmniejszanie wysokości składki do OFE – mówi Agnieszka Chłoń-Domińczak z SGH, była wiceminister pracy i polityki społecznej.

Obecnie 12,22 %. składki emerytalnej 14,6 mln Polaków trafia na konto emerytalne w ZUS. Reszta, czyli 7,3 %., idzie na rachunki w funduszach emerytalnych. Minister pracy i minister finansów chcieliby, aby składka, która trafia do OFE, była mniejsza i wynosiła 3 proc. Jak zaś wynika z wyliczeń Departamentu Analiz Strategicznych w Kancelarii Premiera, w latach 2000 – 2009 skumulowana stopa zwrotu OFE od 100 zł środków gromadzonych w każdym z kwartałów po odliczeniu całości pobieranych przez PTE opłat i prowizji była średnio o 8,1 pkt %. wyższa niż stopa waloryzacji tych samych kwot gromadzonych na kontach emerytalnych w ZUS. Także w ciągu najbliższych 10 – 20 lat można oczekiwać, że stopy zwrotu w OFE będą wyższe niż w ZUS, a po wprowadzeniu zmian zwiększających efektywność funkcjonowania II filara zyskowność OFE może być trwale wyższa od stopy waloryzacji kapitału w ZUS. Wg informacji z Komisji Nadzoru Finansowego od początku roku do 1 czerwca fundusze emerytalne zarobiły 6,8 mld zł, a od początku działalności pomnożyły kapitał przyszłych emerytów o prawie 56 mld zł. OFE odrobiły już nominalnie straty związane ze spadkami na giełdzie, które zaczęły się w drugiej połowie 2007 r. i trwały przez cały 2008 r. Wartość jednostek rozrachunkowych OFE, na które przeliczane są wpłacane składki, nie wróciła jednak jeszcze do poziomu sprzed bessy na giełdzie. Katarzyna Ostrowska). Zacząć trzeba od tego, że ZUS niczego w ogóle nie pomnaża, tylko wypłaca z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (FUS) emerytury naszym rodzicom i dziadkom z płaconych przez nas składek i podatków tudzież z podatków naszych dzieci i wnuków (same nasze składki nie wystarczają, więc potrzebna jest dotacja budżetowa do FUS, którą finansuje się z wpływów podatkowych i prywatyzacyjnych, z pobranych przez Skarb Państwa dywidend i z emisji bonów skarbowych i obligacji – które trzeba będzie wykupić z podatków płaconych w przyszłości). Jeśli już musimy porównywać efektywność to porównajmy wyniki OFE z wynikami zarządzanego przez ZUS Funduszu Rezerwy Demograficznej, w którym są jakieś pieniądze. Oficjalne wyniki FRD za 2009 rok będą dostępne za tydzień, więc będzie okazja porównać. W każdym razie w latach 2006-2007 były one lepsze od wyników OFE!!! Dziś atak już frontalny. W jednej z gazet hiobowa wieść: („Ministrowie chcą nam zabrać emerytury”. Szefowie resortów finansów i pracy - Jacek Rostowski i Jolanta Fedak - chcą pozbawić ludzi emerytur. Wprowadzając swój plan obniżenia składek do OFE sprawią, że świadczenia będą bardzo niskie. Uda się za to, ale tylko tymczasowo, załatać część dziury budżetowej. Jolanta Fedak, minister pracy i polityki społecznej, oraz Jacek Rostowski, minister finansów, chcą obniżki składek do OFE. Dzisiejsi 20-latkowie i 30-latkowie mogą przez to nie otrzymać z ZUS pieniędzy, które im się teraz obiecuje. Emerytów będzie więcej, a ZUS musiałby wypłacać im wyższe świadczenia. Bo zamiast do OFE wpłacaliby więcej składek do ZUS. A z najnowszej przygotowanej przez ZUS prognozy wpływów i wydatków funduszu emerytalnego do 2060 roku wynika, że tak czy inaczej ubezpieczonych i emerytów w ciągu najbliższych 20 lat czekają ciężkie chwile. W ZUS, który takie prognozy przygotowuje raz na trzy lata, będzie brakować coraz więcej pieniędzy na wypłatę emerytur. W 2011 roku deficyt funduszu emerytalnego wyniesie 49,8 mld zł i będzie rósł, aby w 2030 roku osiągnąć rekordową kwotę ponad 83 mld zł (w cenach przeliczonych na 2009 rok). Są też jednak dobre wiadomości. Jeśli nie będziemy zmieniać wysokości składki do OFE czy sposobu obliczania emerytur, po okresie rekordowego manka wydolność systemu emerytalnego zacznie rosnąć. A to gwarantuje osobom płacącym obecnie składki większe bezpieczeństwo wypłat w przyszłości. Nie będziemy też musieli podnosić podatków i składek. ZUS szacuje w podstawowym wariancie prognozy (najbardziej realistyczna z trzech zaprezentowanych), że w 2040 roku dopłaty do emerytur zmaleją do 64 mld zł, a w 2060 roku do 34,8 mld zł. To mniej niż obecnie, mimo że dramatycznie pogorszy się sytuacja demograficzna w Polsce. Liczba osób płacących składki emerytalne zmaleje w latach 2011 – 2060 z 14,5 mln do 9,8 mln, a liczba emerytów wzrośnie z 5 mln do 7,5 mln. "Poprawa wypłacalności systemu to efekt dwóch głównych czynników: oszczędzania w OFE i zmiany sposobu liczenia świadczeń" - mówi Agnieszka Chłoń-Domińczak ze Szkoły Głównej Handlowej.Tłumaczy, że dzięki temu, iż obecnie wpłacamy do ZUS mniej pieniędzy (36 proc. składki emerytalnej wędruje do OFE), w przyszłości publiczny system będzie miał mniejsze zobowiązania. Część emerytury będzie bowiem pochodzić z systemu kapitałowego. Poprawa wydolności systemu jest też związana z nowym sposobem liczenia świadczeń, który obniży ich wysokość. Mają zależeć wyłącznie od wysokości wpłaconych składek i statystycznej długości trwania życia. Bartosz Marczuk). „Szefowie resortów finansów i pracy - Jacek Rostowski i Jolanta Fedak - chcą pozbawić ludzi emerytur. Wprowadzając swój plan obniżenia składek do OFE sprawią, że świadczenia będą bardzo niskie”, gdyż „pogrążony w długach ZUS będzie miał coraz większe trudności z wypłatami” Ciśnie mi się do tego pytanie i komentarz. Pytanie jest takie:  jak nie obniżymy składki do OFE, to emerytury będą wysokie? Takie, żeby starczyło na wakacje „pod palmami”, jak obiecywały reklamówki OFE w 1999 roku? A komentarz jest taki: ZUS nie jest „pogrążony w długach”! W długach pogrążeni jesteśmy my jako społeczeństwo. Jest to dług zaciągnięty kiedyś wobec dzisiejszych emerytów, którym  emerytury należą się jak „psu kość”, bo kiedyś płacili „składki” na te emerytury. Ale na tym nie koniec. W wielce przenikliwej analizie czytamy, że przez obniżenie składek do OFE „dzisiejsi 20-latkowie i 30-latkowie mogą nie otrzymać z ZUS pieniędzy, które im się teraz obiecuje. Emerytów będzie więcej, a ZUS musiałby wypłacać im wyższe świadczenia. Bo zamiast do OFE wpłacaliby więcej składek do ZUS”. Więc kolejne pytanie jest takie: co ma zdanie pierwsze do drugiego i trzeciego? Czy może na rynkach finansowych już na stałe zmieniły się zasady logiki, a zwłaszcza budowa tak zwanego sylogizmu? Dzisiejszym 20 i 30-latkom się niczego nie obiecuje! Ich emerytury będą takie, jak pozwoli budżet i wyniki wyborów gdy będą oni 65 i 70-latkami. A jako że dzisiejsi 20 i 30-latkowie należą do pokolenia wyżu demograficznego, to jak sami  nie zrobią co najmniej takiej samej ilości dzieci, jaką zrobiło moje pokolenie (czyli ich) to sobie demokratycznie przegłosują co tam będą chcieć, bo ich będzie większość i to w dodatku zdyscyplinowana – jak na emerytów przystało. I na przykład będą mogli wybrać sobie taki rząd, który nie wykupi obligacji, które dziś kupują OFE. I co wtedy??? Ale jak się dalej wczytamy w analizę (poza samym tytułem i lidem) to przeczytamy, że „z najnowszej przygotowanej przez ZUS prognozy wpływów i wydatków funduszu emerytalnego do 2060 roku wynika, że tak czy inaczej ubezpieczonych i emerytów w ciągu najbliższych 20 lat czekają ciężkie chwile”. Więc mam kolejne pytanie: nawet jak nie zmniejszymy składki do OFE??? Ale „są też dobre wiadomości. Jeśli nie będziemy zmieniać wysokości składki do OFE czy sposobu obliczania emerytur, po okresie rekordowego manka wydolność systemu emerytalnego zacznie rosnąć”. A dzięki czemu? Otóż poprawa wydolności systemu jest związana z nowym sposobem liczenia świadczeń, który obniży ich wysokość”!!! Dzięki OFE zmienił się sposób liczenia świadczeń, dzięki czemu będą one niższe co zwiększy „wydolność systemu”. A nie można „obniżyć wysokości świadczeń” bez OFE?? Czy naprawdę musimy komuś zapłacić za to, żeby mieć niższe emerytury??? Bo że będą one w proporcji do ostatniego wynagrodzenia procentowo niższe niż dzisiejsze to jest pewnik. Na pewno zostanie o to oskarżony „neoliberalizm”. Może Naomi Klein napisze o tym w swojej kolejnej książce? Gwiazdowski

Czasem trzeba się wdać - Wyłączyli mnie z pewnego obiegu - mówi Leszek Długosz, poeta, pieśniarz i kompozytor pytany o swoje polityczne wybory Rz: Jeśli znany artysta, taki jak Pan, dokonuje niepoprawnych politycznie wyborów, czyli popiera PiS, nie szkodzi mu to w karierze? Leszek Długosz: Szkodzi. Co nie znaczy, że to mi przeszkadza.

Koledzy artyści patrzą z niedowierzaniem? Niektórzy. Wyłączyli mnie z pewnego obiegu. Mam nawet odpowiednie pisma z pieczątkami "Piwnicy pod Baranami". Na jednym pieczęć prostokątna, na drugim okrągła, ozdobna.

To ciekawe. A co w nich napisano? Że nie reprezentuję "środowiska piwnicznego". Stara historia. Dawno przestałem się tym zajmować i staram się nawet traktować te pisma jak żart.

Kiedy te pisma powstały? Podczas kampanii wyborczej do parlamentu w 2007 roku, gdy kandydowałem do Senatu z listy PiS. Dotarły do biura tej partii. Ale tez oficjalnie przesłano je do mediów, do różnych redakcji… Sprawa jest więc oficjalnie "uregulowana".

Jest Pan za mało "postępowy" jak dla sporej części artystycznego środowiska? Tak by to niektórzy podsumowali.

A czy koledzy, z którymi Pan pracował i pewnie biesiadował, nie podają ręki albo?... Albo na mój widok, przechodzą na drugą stronę ulicy ?.. - Są tacy, co przechodzą. Choć w Krakowie niewielkie uliczki. Straciłem sporo adresów, gdzie byłem zapraszany, chętnie widziany. Zostałem też "wycięty" z części mediów. Nie mówi , nie pisze się o moich publikacjach. W ogóle o jakiejś artystycznej mojej obecności. To się w konsekwencji przekłada także na kieszeń. Ale bardziej dotyka, jeśli spędziło się z kimś wiele lat na wspólnej tratwie (tak to ujmijmy), a teraz ów ktoś czmycha, odwraca się na nasz widok.

??? Jak na przykład Krystyna Zachwatowicz… Kiedyś spod Baranów, wieloletnia koleżanka. Trzeba to pozostawić bez komentarza. Nie wpadam w lament.

Nie zagląda Pan jednak "Pod Barany"? Piwnica, z którą tyle lat byłem związany, przestała być moim miejscem. To przeszłość.

Wśród artystów, naukowców i dziennikarzy dominują jednak zwykle poglądy liberalne czy wręcz lewicowe. Nie jest więc Pan chyba zaskoczony, że części środowiska się Pan naraził? Nie jestem zaskoczony i nie zamierzam biadolić. Czuję się człowiekiem o określonych właściwościach. Nie jestem z tych, którzy wolą „neutralnie” ustawiać się z boku. - Tak by nie ucierpiała ich sztuka. Czyli, by nie ucierpiało raczej wiadomo co. Interesy. O moich wyborach i o moim wizerunku, ja sam decyduję. I to świadomie.

Warto więc się angażować politycznie? Czasem warto się w coś wdać, by pozostać sobą. By zostać wiernym systemowi wartości, jaki się ceni i chce się chronić. A nie, biegać od komitetu do komitetu, nadsłuchując, który raczej ma szanse na prowadzenie?... Jestem inaczej skonstruowany.

Kiedy kampania wyborcza mija, kontakty ze środowiskiem wracają do normy? Niezupełnie. Różnice polityczne przenoszą się na wzajemne kontakty. Tak, jakbyśmy nie mogli prezentować różnych opinii?

Ma Pan chyba także sojuszników? Mam. I wsparcie fantastycznej publiczności na koncertach. Przyjazne gesty przechodniów w Krakowie, serdeczne maile słane ze świata i z bliskich „ zaułków”. - Sygnały poparcia i łączności ze mną. I tej wzajemnej między ludźmi. To jeden poziom pozytywów. Są i te inne przyjemności. Płynące z "oczyszczenia". Z pozbycia się złudzeń co do niektórych układów, miejsc, prawdziwości związków, jakości osób. - „Takie jest życie panie Hertzowicz, nie?” Lubię ten cytat, w takich sytuacjach zwłaszcza.

Czemu ostracyzm części środowiska artystycznego czy naukowego wywołuje tylko poparcie PiS, a nie - Platformy?

To dowodzi, jaki jest głęboko umieszczony właściwy powód napięć. Chodzi o meritum , o fundament… Gdybym popierał jakiekolwiek inne ugrupowanie - SLD ( MHD. RPK czy MPK ) potraktowano by to co najwyżej jako osobliwość. Byłbym oryginałem. Nie wolno się jednak "sPiS-ić". Za taką niesubordynację, za taką „ deklasację” należy się kara.

Dlaczego to ugrupowanie budzi takie emocje? Stanowi zagrożenie dla interesów wielu osób. Zmiana mogłaby oznaczać rewizję pozornych autorytetów i pozornych osiągnięć. Niekoniecznie uczciwe, nie najpiękniejsze po drodze powiązania i metody. A niełatwo zrezygnować z ustalonej hierarchii, z przywilejów. Z przyjemności wyniesienia… Rola autorytetu, który poucza i osądza, to nie lada pokusa. I u Szekspira i u Moliera o tym niemało.

W Krakowie widać to chyba bardziej niż w Warszawie. To raczej kwestia środowiska niż miasta.

Niedawno naraził się Pan jednak Krakowowi, bo kiedy przed kurią metropolitarną demonstrowali przeciwnicy pogrzebu tragicznie zmarłej pary prezydenckiej na Wawelu, powiedział Pan w telewizji, że Polska jest w Warszawie, a nie w Krakowie. Powiedziałem dokładnie, że w owych dniach, Polska jest pod pałacem prezydenckim, gdzie w wielogodzinnej kolejce stały tysiące ludzi, by oddać zmarłym hołd, a nie pod krakowską kurią, gdzie rozlegały się inne okrzyki.

Nie było protestów i "życzliwych" telefonów po tych słowach? Były. Usłyszałem, że nie mam prawa formułować takich opinii, bo nie jestem z Krakowa. Pochodzę z Zaklikowa , czyli to, że mieszkam w Krakowie pół wieku, nie wystarczy. Dostałem sporo nauk . Radę, że "mogę sobie rozporządzać, kto ma leżeć na cmentarzu w Zaklikowie, ale nie - w Krakowie". Mail oczywiście był anonimowy.

Ostatnia tragedia, "narodowe rekolekcje", jak czas po niej ochrzczono, coś chyba jednak w nas zmienią? W ludziach obudziła się odwaga. Niektórzy weryfikują wcześniejsze osądy. Przestają się bać formułowania poglądów. Ale zasadniczy przedmiot sporu nie znika. Jest nim ambicja. Myślę o tym nawet gorzej – pycha.

Polityczna? Chodzi mi przede wszystkim o wpływ na opinię, na kształtowanie hierarchii w społeczeństwie. Pewne osoby powinny odejść i zrezygnować z "rządu dusz".

Mówi Pan o politykach? Nawet nie o tym teraz myślę. Choć to oczywistość. Patrzę na inne boisko. Gdzie inna idzie gra. Myślę o nauce, o kulturze, o mediach. O klimacie towarzysko-społecznym. O narzuconym i obowiązującym tonie. I o tej reszcie myślę - która woli się nie wychylać. Żeby nie stracić atrakcyjnej roli? Kontraktu korzystnego? Pięciu minut nagłośnienia?... Więc pobrzękują , potakują. - Misy pusto brzmiące. Rezonerzy. - Ani im zdobyć się na odwagę. Ani na ocenę własną.

A Pan wchodzi do komitetu poparcia kandydata PiS na prezydenta. Wyboru dokonałem już kilka lat temu, więc teraz, skoro mnie poproszono, była to oczywista decyzja. Skoro byłem w komitecie w 2005 roku, ileż bardziej i jak bardziej w 2010? Chodzi o przyszłość państwa, z którym się utożsamiam. Trzeciego maja, białoczerwona wstążeczka w butonierce, to nie jest dla mnie powód do skrepowania. Przeciwnie, przyjemność i satysfakcja. - Nie może być tak, że ze względu na interes sztuki, publicznie lepiej nie formułować poglądów. Czuję się twórcą i z pewnością jestem obywatelem. Nie widzę w tym sprzeczności.

Nie przeszkadza Panu to, że - według sondaży - Jarosław Kaczyński wybory przegra? - Nie popieram go dlatego, że jest pewniakiem do zwycięstwa. Choć najpoważniej uważam, że stanowi lepszy wybór. A jeśli nie zwycięży, będzie to tylko dalsza nauka… Uczymy się wszak cały czas.

??? Na razie jestem pięknie nastrojony z wiosną. Jest mnóstwo wiosennego przebudzenia. Ośmielają się serca. Rozjaśniają się spojrzenia. Ja to widzę. Także w krakowskim centrum wokół Brackiej, gdzie mieszkam.

Czego oczekiwałby Pan od tych, którzy się budzą? Żeby się ośmielili być autentyczni. I żeby uwierzyli, że słuszniej i piękniej jest przeżyć życie na własne konto i na własną odpowiedzialność. To tyle.

Zaskoczyło Pana, że w kolejkach do pałacu prezydenckiego i wawelskiej krypty stanęło tylu młodych ludzi?

(Po długim milczeniu) Nie zaskoczyło. Wierzyłem, że tak będzie. Trudno w ludziach stłumić samodzielne myślenie , potrzebę odróżniania pozorów od rzeczywistych znaczeń i wartości. W młodym pokoleniu drzemie potrzeba czystości reguł. Niezgoda na fałsz.

Ewa Łosińska

Boki zrywać! Właśnie dowiedziałem się, że tzw. Rząd postanowił, że jako organizacja jest tak cenny, że na wszelki wypadek nie poleci do Brukseli jednym samolotem! Zareagowałem na to felietonikiem w "Dzienniku Polskim": Dmuchanie na ciepłe Proszę sobie wyobrazić, że mam podwieźć dwoje znajomych. Jednak po chwili wahania Janek mówi mi tak: „Słuchaj – mamy dwoje małych dzieci.. A gdyby tak coś się stało? Nie, ja pojadę z Tobą, a Zosia pojedzie taksówką....” Czy nie odebrałbym tego jako szczyt ostrożności – a także: wyraz nieufności do moich umiejętności jako kierowcy? W wypadkach samolotowych ginie u nas znacznie mniej ludzi, niż w samochodowych. Gdy tedy słyszę, że „Rząd” wyciągnął konsekwencje z Katastrofy, i leci do Brukseli czterema samolotami - to śmiech pusty mnie bierze. Dzieci Janka i Zosi mają tylko ich. Natomiast my oprócz ministrów opłacamy po kilku v-ministrów, którzy chętnie zastąpią ich gdyby co (tu odpukać...). Rocznie ginie w wypadkach 6000 nieraz naprawdę wartościowych Polaków. Nic by się nie stało, gdyby w Polsce zeszło się nagłą śmiercią całej Radzie Ministrów: następcy by awansowali – i tyle. A np. JE Aleksandra Grada JE Donald Tusk obiecał zdymisjonować – a służby specjalne Mu zabroniły. Więc byłby zysk... Skąd w tych ministrach przekonanie, że ONI są cenniejsi od przeciętnego kierowcy - i gdyby wszyscy razem zginęli, to byłaby jakaś straszna strata. Niedawno zginęli wszyscy dowódcy sił zbrojnych - i trzęsienia ziemi w wojsku nie było. A JE Aleksander Grad nie jest jedynym ministrem, którego odejście (niekoniecznie z tego świata...) miałoby pozytywny wpływ na polską  politykę! JKM

08 czerwca 2010"Kiedy woda unosi głazy, to przez swoj rozmach"… twierdzi Sun Zi, w swojej „Sztuce wojennej”. „Kiedy uderzający z góry jastrząb razi swą zdobycz, to dzięki temu, że dokładnie wymierzył”- prawi dalej.” Ich moc w pełni napiętej kuszy, a wybrany moment jak zwolnienie jej spustu”. Czy nasze życie nie przypomina ciągłej walki rządu z nami? Czy nie jesteśmy codziennymi ofiarami, na które rzuca się administrujący nami rząd? Czy nie poluje na nas, na nasze zasoby, na naszą wolność, na nasze kieszenie? W „Trzydziestu sześciu podstępach”, Tan Daoji, a szczególnie w „Podstępach na dogodne sytuacje”, w punkcie pierwszym” Przepłynąć morze bez wiedzy nieba” –pisze:” Nie ma lepszego ukrycia niż postępować całkiem jawnie, wcale się nie maskując. Codzienna i nie kryjąca się obecność, tak jak najzupełniej otwarte działanie, to w wielu przypadkach najbardziej skuteczny sposób, aby nas nie podejrzewano o złe intencje i nie dopatrywano się zagrożenia”. Mądrzy byli ci ludzie sprzed wieków.. I jacy przewidujący. Od pierwszego czerwca, w ramach wolnego rynku regulowanego, podniesiono nam ceny gazu, od 3 do 5 % , w zależności od zamieszkanego przez nas regionu.. Gazu mamy więcej niż nam potrzeba, a nie działa wolny rynek, tylko obowiązują sztywne umowy popodpisywane przez kolejne socjalistyczne rządy.. Bo nie można puścić gazu  na wolny rynek,  żeby  prywatne firmy, konkurując ze sobą oferowały nam tani gaz.. Tak być nie może! To byłby skandal! Koniec socjalizmu regulowanego… I musimy kisić się w ramach i regulacjach. Wszystkim tym rządzi biurokracja- bo jakżeby inaczej.. „Wolny rynek, wolnym rynkiem, ale ktoś tym wszystkim musi rządzić”- chciałoby się powtórzyć klasyka.. „Na zakończenie narady , panowie, jeszcze jedno miłe doniesienie. W okresie sprawozdawczym otrzymaliśmy o 33 procent łapówek więcej niż sami wręczyliśmy”- doniesiono na łamach prasy. Doniesiono nam też, ustami pana wiceministra finansów, pana Ludwika Koteckiego, że na razie ”podatki i składki ubezpieczeniowe bez zmian”.. No nareszcie koniec podnoszenia podatków, parapodatków, opłat.. Koniec z rabowaniem nas, jako mas  - przez ostatnich dwadzieścia lat.. Nareszcie nastąpi błogi spokój.. Przyzwyczaiłem się już, ze kolejny rząd udaje Greka.. A boję się Greków, nawet gdy przynoszą dary.. Jak mówi stare powiedzenie. Pan Janusz Korwin-Mikke wyraził to swojego czasu w Sejmie dosadniej ”Rząd rżnie głupa” Nie pierwszy zresztą raz.... Właśnie wybieram się na tzw. badania techniczne pojazdu.. W ubiegłym roku kosztowały one 155 złotych, bo posiadam w samochodzie zainstalowaną butlę na gaz..(???) Gdybym jej nie miał- to taniej. Około 100 złotych! Tylko dlatego, że mam butlę z gazem -to drożej.. Taki podatek od wzbogacenia, bo na co dzień- przynajmniej pozornie- jeżdżę taniej.. Rząd nie lubi tych, co chcą jeździć oszczędniej i pobiera od nich więcej, podczas przymusowych badań pojazdów. Będąc wstępnie, żeby się umówić, zjeżdżał z badań mercedes, rocznik 2007..(???? Też dokonano na nim badania. Badania powinny być robione przymusowo, już pomijając  przymus, przynajmniej dwa razy do roku.. Będzie na drogach bezpieczniej.. A że parapodatkiem zarobi władza? Moje badanie będzie kosztowo 162 złote.. W tym roku; właśnie podnieśli czynsz, bo wzrosły opłaty za wywóz  śmieci;  wzrosły też  ceny ogrzewania, bo wzrosły ceny węgla. Ceny węgla wzrosły, bo rząd ogranicza wydobycie węgla, zalewa kopalnie i reguluje co  się da.. A nas zalewa krew i… powódź. Sytuację ratują jeszcze” nielegalni” pracownicy  bieda- szybów. Oni sprzedają taniej.. Narażając w prymitywnych warunkach pracy - swoje życie. W każdej chwili może się całość konstrukcji, bez konstruowania - zawalić... Minister Jacek Vincent Rostowski, który w imieniu Platformy Obywatelskiej zadłuża kraj( Jeszcze kilka miesięcy temu było to około 200 miliardów złotych!), tak jak sam jest zadłużony, ustami swojego zastępcy twierdzi,  że w podatkach i ubezpieczeniach nie będzie zmian.. Do roku 21012(???), Czyżby? Już sam nie ogłasza tych rewelacji, tylko wypycha do ich głoszenia swojego zastępcę.. Niech ludzie myślą, że to on.. Kiedyś posłańcowi przynoszącemu złe wieści, obcinano głowę.. Dzisiaj ten krwawy zwyczaj zarzucono.. Ale minister werbalnie wieści przynosi dobre.. A że nieprawdziwe? Skąd wiem, że nie prawdziwe.. A chociażby z wypowiedzi pana profesora Witolda Modzelewskiego, który wprowadzał  do polskiego systemu podatkowego niepotrzebny podatek od wartości dodanej, czyli VAT. Będąc wiceministrem finansów w latach 1992- 1996.  A więc jeszcze w rządzie „prawicowym” pana Jana Olszewskiego i rządzie pana Waldemara Pawlaka.. I jeszcze po 1995- kto tam był premierem..(???) Pan profesor jest specjalistą od wprowadzania podatków, gmatwania systemu podatkowego nakładania nowych podatków… A potem do tego wszystkiego rzetelnego doradzania, jak płacić podatki jak najmniejsze. Ma do tego cały Instytut Studiów Podatkowych, który bardzo dobrze prosperuje.. Gdyby w Polsce wprowadzić projekt podatku zryczałtowanego dochodowego( dawniej zwanego pogłównym) i uprościć  radykalnie istniejący „ burdel i serdel” taki Instytut byłby oczywiście niepotrzebny.. Bo i po co? Psu piąta noga też  nie jest potrzebna. Każdy by zapłacił swoje państwu- i cześć pieśni! A tak w zagmatwanym, między innymi przez profesora Modzelewskiego systemie, urzędnicy bardzo sprawnie łowią ryby.. Bo w mętnej wodzie..

Oprócz wielkiego osiągnięcia  wprowadzenia w Polsce podatku VAT, bardzo kosztownego w poborze, na poziomie mniejszym niż 7% nie opłaca się go wprowadzać, bo tyle mniej więcej wynoszą jego koszty, pan profesor ma na swoim koncie inne wielkie osiągnięcia w  budowie  represyjnego systemu podatkowego.. Wprowadził podatek akcyzowy, wprowadził banderolowanie, raczej rolowanie- wyrobów akcyzowych, wprowadził ulgi inwestycyjne w podatkach dochodowych gmatwając i gęszcząc i tak już zagmatwany i zagęszczony system podatkowy..  Ujaił nas też NIP-em.. Numerem identyfikacji podatkowej.. Przygotował też koncepcję powszechnego opodatkowania nieruchomości..(????). Takie to reformy - w interesie biurokracji państwowej przygotował pan profesor, który te wszystkie mądrości przekazuje  swoim potencjalnym następcom na Uniwersytecie Warszawskim i Szkole Głównej Handlowej.. Gdzie te czasy wolności, gdy nie było NIPu, VAT-u.. To on mianowicie twierdzi,  że wpływy z podatku CIT w 2009 roku spadły o 11%, z PIT o 7,7%, z VAT o 2,5 % .. I co dalej twierdzi „ specjalista” od zagmatwanego przez siebie samego systemu podatkowego? „- Po wyborach, niezależnie od tego, kto je wygra, rząd będzie zmuszony podnieść podatki, aby uniknąć podobnego  scenariusza jak w Grecji”(!!!). Podejrzewa, że skoczy akcyza , głównie  na papierosy, paliwa i energię elektryczną.. Czyli po staremu! A jak to się ma do deklaracji obecnego wiceministra finansów, pana Ludwika Koteckiego.. Czyżby kłamał w rządzie Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego? Żeby kłamczuch był w rządzie- to niepodobna, w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości..? W tym przypadku można zastosować „pułapkę odniesionej rany”. A jej tekst brzmi następująco..” Udawać, że się odniosło ranę lub inny uszczerbek. Jeśli są one rzeczywiste, tylko, że zadane samemu sobie, wróg może się nawet dowiedzieć od swoich szpiegów, że to prawda. Tylko nie wie, że częściowa. Kiedy uzna, że szukamy u niego współczucia i porozumienia, możemy go znienacka zaatakować.”. I nas atakują! Rząd nie jest od rozwiązywania problemów- rząd jest problemem!

WJR

Pułk chciał, by rosyjski nawigator leciał Tu-154 MIAŁ POMÓC PRZY LĄDOWANIU W SMOLEŃSKU rosyjskiego nawigatora, który towarzyszyłby polskim pilotom podczas lotu do Smoleńska. Odpowiedź w tej sprawie jednak nie nadeszła. W połowie marca Dowództwo Sił Powietrznych zwróciło się do Rosji z prośbą w trzech sprawach: o wyrażenie zgody na lądowanie na lotnisku w Smoleńsku, aktualną kartę podejścia do lądowania oraz o rosyjskiego nawigatora, tzw. lidera. Wszystkie wnioski zostały przekazane przez polską ambasadę w Moskwie i dotyczyły lotu zarówno premiera z 7 kwietnia oraz prezydenta z 10.

Odpowiedź niepełna albo wcale Polska strona odpowiedzi nie otrzymała do końca marca. Postanowiono więc ponownie wysłać pismo, ale już bez prośby o rosyjskiego nawigatora. Rosyjskojęzyczna ekipa pilotów została już bowiem zebrana. Jak w Dowództwie Sił Zbrojnych dowiedziała się TVN24, odpowiedź nadeszła kilka dni przed wylotem Donalda Tuska do Rosji. Była jednak niepełna - wydano tylko zgodę na lądowanie. Nie otrzymano jakichkolwiek informacji zwrotnych nt. karty podejścia do lądowania, która informuje m.in. o długości pasa startowego, o zmianach jakie ewentualnie zaszły na lotnisku (np. przebudowie jego części) oraz częstotliwościach, na których piloci powinni pracować. Dowództwo Sił Powietrznych nie potrafi jednak ocenić, czy brak tej wiedzy mógł wpłynąć na przebieg wydarzeń, Dlaczego rosyjski nawigator nie poleciał ani z premierem, ani z prezydentem? Nie wiadomo. - Strona rosyjska nie potwierdziła gotowości do zabezpieczenia lotów przez lidera – mówi lakonicznie ppłk Robert Kupracz, rzecznik prasowy Dowództwa Sił Powietrznych w rozmowie z "Rzeczpospolitą". jaś, nsz/fac/k

Złodzieje pieniędzy Przewoźnika schwytani Rosja przyznaje się do zatrzymania żołnierzy podejrzanych o wykorzystanie karty kredytowej Andrzeja Przewoźnika. Rosyjskie media powołując się na źródło w Ministerstwie Obrony i strukturach siłowych podają jednak niedokładną liczbę zatrzymanych żołnierzy. Niektóre media informują o zatrzymanych trzech, a inne o czterech wojskowych, którzy mieli przy pomocy karty kredytowej pobrać z konta Andrzeja Przewoźnika około 6 tysięcy złotych. Rosyjskie media potwierdziły tym samym wcześniejsze doniesienia strony polskiej o zatrzymaniu wojskowych. Zrobiły to jednak późno wieczorem, gdy zakończyły się główne wydania dzienników. Wcześniej media cytowały oświadczenia MSW i dowództwa wojsk wewnętrznych, że im podlegli funkcjonariusze nie są podejrzani o kradzież kart kredytowych i pieniędzy z konta Andrzeja Przewoźnika, który był wśród ofiar katastrofy samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem. Na razie nie podano stopni wojskowych zatrzymanych żołnierzy. Prawdopodobnie odbywali służbę w jednej z jednostek wojsk lotniczych.

"Kommersant": Rosjanie podejrzani o kradzież w Smoleńsku nie zostali aresztowani Czwórka poborowych podejrzanych o kradzież pieniędzy z kart Andrzeja Przewoźnika nie została aresztowana - informuje dziennik "Kommersant". Wczoraj rosyjskie agencje potwierdziły, że w sprawie podejrzani są żołnierze wojsk lotniczych ze smoleńskiego garnizonu. Żołnierze zostali oddani pod nadzór komendanta jednostki, bo nie popełnili ciężkiego przestępstwa. Według dziennika, żadnych wniosków o areszt w tej sprawie nie było. "Kommersant" uzyskał potwierdzenie tych informacji w sądzie garnizonowym w  Smoleńsku. Żołnierze mieli przypadkowo znaleźć się na miejscu katastrofy. Korespondent RMF FM w Moskwie Przemysław Marzec usłyszał w prokuraturze garnizonowej w Smoleńsku, że ostatnio żadnych żołnierzy nie aresztowano. Strona rosyjska milczy w sprawie kradzieży pieniędzy z kart sekretarza generalnego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Resort obrony wczoraj lakonicznie poinformował, że żadnych informacji na ten temat nie posiada. Dzisiaj ma zostać wydany oficjalny komunikat komitetu śledczego przy rosyjskiej prokuraturze. To on prowadzi śledztwo w sprawie katastrofy prezydenckiego samolotu. Zapowiedź wydania komunikatu, wciąż jednak jest nieoficjalna. W sprawie kradzieży milczą też, jak na razie instytucje, które prowadziły działania na miejscu katastrofy w  Smoleńsku, czyli prokuratura wojskowa oraz komitet śledczy obwodu smoleńskiego. Uparcie odsyłają one do Moskwy. Tam jednak również nikt się nie wypowiada. ReklamaMożna odnieść wrażenie, że na szczytach władzy nie podjęto decyzji o tym jak o sprawie informować. Dowodem na to, może być ignorowanie sprawy kart Andrzeja Przewoźnika przez rządowe kanały rosyjskiej telewizji. Może to wskazywać na to, że Rosjanie chcieli sprawę załatwić po cichu i dlatego "Komsomolskaja Prawda", bulwarówka, która jest tubą rosyjskiej władzy pisze o polskiej prowokacji. Ma ona popsuć polsko- rosyjską odwilż, która według gazety wielu siłom się w Polsce nie podoba.

Przemysław Marzec

Rosyjscy kontrolerzy prognozowali pogodę na "Indianina"! Nowe sensacyjne szczegóły na temat smoleńskiej tragedii: wojskowe lotnisko, na którym miał lądować samolot z prezydentem, nie ma własnej stacji meteorologicznej. Wieża kontroli lotów korzysta z danych stacji oddalonej aż o 10 kilometrów, w dodatku położonej na innej wysokości. To oznacza, że rosyjscy kontrolerzy nie mieli dokładnych danych o pogodzie, która panowała 10 kwietnia na lotnisku i podawali polskim pilotom niedokładne parametry. - To groteska. Oni prognozowali na oko - mówi Faktowi Jerzy Polaczek (49 l.), były minister infrastruktury i członek sejmowej podkomisji ds. lotnictwa wyjaśniającej przyczyny katastrofy – Kontrolerzy ze Smoleńska określali pogodę „na Indianina”. Podawali pilotom widoczność taką, jaką sami mieli, gdy wyszli przed swój barak i patrzyli na kilka punktów na lotnisku – mówi poseł Polaczek. – A prognozę określili na podstawie danych ze stacji meteorologicznej, która znajduje się aż 10 kilometrów od lotniska Siewiernyj – dodaje. Potwierdzają to piloci z 26. Pułku Lotnictwa Transportowego. – Siewiernyj nie ma stacji meteo. Dane mają ze stacji z innego lotniska, 10 kilometrów dalej. W dodatku te drugie lotnisko też jest już od roku zamknięte – opowiadają nam piloci. Jak duży wpływ na dokładność prognozy ma 10–kilometrowa różnica? – Aby podać prawidłową prognozę, urządzenia stacji meteorologicznej muszą być umiejscowione tak, by oddawały warunki miejsca, dla którego sporządza się prognozę. Na lotniskach urządzenia pomiarowe powinny być przy pasie – tłumaczy dyrektor Rafał Bąkowski z Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Inni meteorolodzy, z którymi rozmawialiśmy, nie dowierzają, że pogoda dla lotniska była przygotowywana z tak odległej stacji. – To jakiś absurd! Biorąc pod uwagę odległość stacji i to, w jak specyficznym terenie jest lotnisko – jest tam głęboki jar i bagienny rejon – jestem pewny, że Rosjanie nie mogli podać naszej załodze prawidłowej prognozy. Równie dobrze mogliby ją podać z Moskwy, prawdopodobieństwo byłoby takie samo – tłumaczy nam specjalista. Wojskowi spece od pogody zwracają uwagę na jeszcze jeden szczegół. – Znam te miejsca. Stacja meteo, która jest na zamkniętym lotnisku, znajduje się na innej wysokości niż lotnisko Siewiernyj – mówi Faktowi wojskowy meteorolog. Dodając do tego podmokły teren, różnice w temperaturze czy wilgotności dane między stacją meteo a lotniskiem, gdzie próbowała wylądować polska delegacja, mogły się bardzo różnić. – To wszystko razem to jakaś tragiczna groteska. Ta buda jako wieża kontroli lotów i prognoza ze stacji oddalonej o 10 kilometrów – gorzko komentuje poseł Polaczek. I obiecuje, że sejmowa komisja postara się wyjaśnić wszystkie okoliczności smoleńskiej tragedii.

Magdalena Rubaj

Nareszcie fakty Dni mijają, a my coraz więcej wiemy – niedługo Radio Erewań nam powie, że tak naprawdę, to okradziono konta rosyjskich funkcjonariuszy pilnujących miejsca po katastrofie smoleńskiej, a nie że jakieś ofiary ktoś z pilnujących ograbił. Pozostanie wtedy ustalić, kto łupi uczciwych funkcjonariuszy? Może jakaś polska mafia? Tak czy tak dowiedzieliśmy się, że nie kradł OMON ani żadni funkcjonariusze i właściwie to nikt nie kradł, aczkolwiek potem się okazało, że jednak kradli żołnierze, tudzież, jak to określono na jednym z portali, „poborowi”. Poinformowano nas, że żołnierze zostali aresztowani, ale też zaraz też doniesiono, że nie zostali aresztowani, ponieważ „nie popełnili ciężkiego przestępstwa”, a tak poza tym, to znaleźli się przypadkowo w okolicach pobojowiska. Hm, niewykluczone też, dodałbym, iż ktoś z Polaków podrzucił im te karty bankomatowe, sam je uprzednio ukradłszy lub też tak naprawdę, to oni odzyskali te karty, schwytawszy polskich złodziei na gorącym uczynku – to wszystko, sądzę, jest jeszcze do ustalenia. Zanim do tych ustaleń dojdzie, to już możemy się dowiedzieć, że lotnisko Siewiernoje nie ma własnej stacji meteorologicznej, tylko podaje prognozę „na oko”, jak donosi „Fakt”. Oczywiście nie ma to większego znaczenia dla śledztwa dotyczącego przyczyn katastrofy z 10 kwietnia, gdyż wiemy, iż rosyjskie oko o wiele więcej i dokładniej widzi niż polskie. Sporo na ten temat dowiedzieli się reporterzy „SE”, którzy odkryli, iż Rosjanie ukryli przed nami część rozmów w kokpicie, oczywiście dla naszego dobra (Rosjanie ukryli zapisy rozmów w kokpicie prezydenckiego Tupolewa Sensacyjne ustalenia "Super Expressu" w sprawie katastrofy w Smoleńsku. Ujawnione kilka dni temu stenogramy rozmów w kabinie pilotów są niepełne, bo Rosjanie celowo zataili niektóre fragmenty. Zdaniem ekspertów, z którymi rozmawialiśmy, Rosjanie nie przekazali nam pełnego zapisu z czarnych skrzynek, bo boją się, że zawarte tam informacje mogą wywołać w naszym kraju prawdziwą burzę. - Jestem przekonany, że rosyjskim śledczym udało się odczytać znacznie więcej rozmów, niż nam przekazano - uważa mjr Arkadiusz Szczęsny, były pilot i instruktor sił powietrznych. W stenogramach rozmów ujawnionych kilka dni temu aż roi się od fragmentów rzekomo niezrozumiałych. Zdaniem naszych ekspertów Rosjanie z pewnością znają ich treść. - Sądzę, że nie przekazano nam wszystkiego. Po pierwsze dlatego, że śledztwo jest niezakończone. Po drugie uznano, że część informacji zawartych w czarnych skrzynkach, m.in. tych dotyczących szkolenia pilotów i zachowania dowódców pilotów, może wstrząsnąć polską opinią publiczną. Chcą więc, byśmy odczytali je sami, w Polsce - uważa major Arkadiusz Szczęsny, były pilot i instruktor sił powietrznych. Kopie nagrań z czarnych skrzynek prezydenckiego Tu-154 analizują od piątku dwa zespoły ekspertów z Krakowa i Warszawy. Ich praca może potrwać do kilku tygodni. Czy dowiemy się wówczas więcej na temat tego, co zdarzyło się rankiem 10 kwietnia na pokładzie Tupolewa? Dr Mieczysław Goca (59 l.), wiceprezes Polskiego Towarzystwa Kryminalistycznego, przyznaje, że jest to możliwe, iż nasi biegli odczytają więcej niż Rosjanie. Jednak wielu ekspertów przyglądających się śledztwu uważa, że ta prawda jest już znana. Tyle że Rosjanie nam jej nie ujawnili i celowo dali nam niepełną wiedzą na temat katastrofy. - Znają już pewne fakty i wiedzą, że mogą one wstrząsnąć naszą opinią publiczną. Chcą, byśmy sami doszli do prawdy - mówi mjr Arkadiusz Szczęsny, były pilot i instruktor sił powietrznych. Jakie to mogą być fakty? - Przede wszystkim dotyczące szkolenia pilotów i zachowania na pokładzie ich dowódców - tłumaczy mjr Szczęsny. Podobnie sądzi Tomasz Hypki, sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa. - Więcej szczegółów na temat rozmów w kabinie prezydenckiego samolotu posunie śledztwo w sprawie przyczyn tej tragedii do przodu - uważa ekspert. O tym że w zapisach z czarnych skrzynek może być sporo szokujących rzeczy, jest przekonany nasz kolejny rozmówca, związany z polskim śledztwem. Przyznaje, że chodzi przede wszystkim o rolę generała Błasika. Po raz pierwszy pojawił się w kabinie pilotów 15 minut przed zderzeniem z ziemią. Co tak naprawdę robił w kokpicie? Dlaczego przez ostatnie sekundy milczy pierwszy pilot Arkadiusz Protasiuk? - W tym momencie rodzi się kolejne pytanie: Czy w ogóle był za sterami - mówi nasz informator. - No i przede wszystkim być może dowiemy się też, jaką decyzję miał podjąć prezydent. W stenogramach Mariusz Kazana (50 l.) miał mówić przecież: prezydent nie podjął jeszcze decyzji. - Sądzę, że nie przekazano nam wszystkiego. Po pierwsze dlatego, że śledztwo jest niezakończone. Po drugie uznano, że część informacji zawartych w czarnych skrzynkach, m.in. dotycząca szkolenia pilotów i zachowania dowódców pilotów, może wstrząsnąć polską opinią publiczną. Chcą więc, byśmy odczytali je sami, w Polsce - mjr Arkadiusz Szczęsny, b. pilot i instruktor sił powietrznych - Jestem przekonany, że Rosjanie odszyfrowali znacznie więcej, niż przekazali nam w stenogramach. Niebawem, dzięki pracy naszych ekspertów, poznamy więcej szczegółów na temat rozmów w kabinie prezydenckiego samolotu. Uważam, że to posunie do przodu śledztwo w sprawie przyczyn tej tragedii - Tomasz Hypki, sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa).

Bali się bowiem, jak zareagujemy, gdy poznamy pełną prawdę (np. o tym, że gen. Błasik w ostatniej chwili wskoczył za stery i stąd to wymowne milczenie kpt. Protasiuka, milczenie, nad którym biedzili się rozmaici paranoicy z Sieci (Rosjanie ukryli zapisy rozmów w kokpicie prezydenckiego Tupolewa Ujawnione kilka dni temu stenogramy rozmów w kabinie pilotów są niepełne, bo Rosjanie celowo zataili niektóre fragmenty - pisze "Super Express". Według ekspertów, z którymi rozmawiali dziennikarze gazety, Rosjanie nie przekazali nam pełnego zapisu z czarnych skrzynek, bo boją się, że zawarte tam informacje mogą wywołać w naszym kraju prawdziwą burzę. W stenogramach rozmów ujawnionych kilka dni temu pełno jest fragmentów rzekomo niezrozumiałych. Zdaniem ekspertów, z którymi rozmawiał "Super Express", Rosjanie z pewnością znają ich treść. Sądzę, że nie przekazano nam wszystkiego. Po pierwsze dlatego, że śledztwo jest niezakończone. Po drugie uznano, że część informacji zawartych w czarnych skrzynkach, m.in. tych dotyczących szkolenia pilotów i zachowania dowódców pilotów, może wstrząsnąć polską opinią publiczną. Chcą więc, byśmy odczytali je sami, w Polsce - uważa major Arkadiusz Szczęsny, były pilot i instruktor sił powietrznych. O tym że w zapisach z czarnych skrzynek może być sporo szokujących rzeczy, jest przekonany kolejny rozmówca "Super Expressu", związany z polskim śledztwem. Przyznaje, że chodzi przede wszystkim o rolę generała Błasika. Po raz pierwszy pojawił się w kabinie pilotów 15 minut przed zderzeniem z ziemią. Co tak naprawdę robił w kokpicie? Dlaczego przez ostatnie sekundy milczy pierwszy pilot Arkadiusz Protasiuk? W tym momencie rodzi się kolejne pytanie: Czy w ogóle był za sterami - zastanawia się informator gazety). Mjr A. Szczęsny, na którego odkrycia powołują się reporterzy „SE”, nie kryje, że odkrył szczegóły rozmów z analizy fragmentów niezrozumiałych. Z tymi całkowicie zrozumiałymi obawami Rosjan, o których wspomina „SE”, to jest podobnie jak z Wanią i Wową z „wieży kontrolnej”, co podawali załodze Tupolewa zaniżoną widoczność, „by zniechęcić pilotów do lądowania”. Dziarscy „kontrolerzy”, jak dowiedzieliśmy się wczoraj wieczorem, nie zniechęcili jednak nie tylko załogi Tu-154M, ale i Jaka-40, która wylądowała „mimo zakazu” (Kontroler: Jak-40 nas zignorował NAKAZALI PRZERWANIE PODEJŚCIA DO LĄDOWANIA Rosyjscy kontrolerzy nakazali Jakowi-40, który lądował w Smoleńsku tuż przed prezydencką maszyną, przerwanie podejścia do lądowania. Jednak samolot zignorował komendę. Pilot twierdzi, że jej nie usłyszał - dowiedziała się TVN24. Z kolei według polskich pilotów prezydencki Tupolew nie miał ostatecznej zgody na lądowanie w Smoleńsku. Jak-40 lądował 10 kwietnia przed prezydenckim Tupolewem. Załoga Jaka ostrzegła przez radio kolegów o fatalnych warunkach, ale nie wspomniała, że wieża kontrolna nakazała im przerwać lądowanie. Jak dowiedziała się reporterka TVN24, o wydaniu komendy przerwania lądowania zeznali przed prokuratorami rosyjscy kontrolerzy. Gdy samolot znajdował się na kilometr przed pasem, zorientowali się, że go nie widzą. Do tego załoga samolotu nie poprosiła ich o zgodę na lądowanie i nie podawała informacji o swojej wysokości. Wtedy kontroler wydał komendę o odejściu na drugi krąg, ale mimo tej komendy reakcji nie było. Załoga zdecydowała się wylądować. Polski kapitan z kolei zeznał, że nie słyszał komendy. Z kolei prezydencka maszyna, lądująca niedługo potem, zdaniem pytanych przez „Fakty” pilotów, nie miała ostatecznej zgody na lądowanie. Kluczowe było pojawiające się w stenogramach rosyjskie słowo „dodatkowo”. - To sformułowanie przetłumaczone ze słownika z rosyjskiego nic nie mówi, we frazeologii lotniczej oznacza jednak, że dodatkowo zgodę na lądowanie otrzymają później – twierdzi kpt. Jerzy Polański, były pilot TU 154. Ostatecznej zgody nie dostali nigdy – a przynajmniej nie pojawia się to w odcyfrowanym zapisie z czarnej skrzynki. - W całym tym stenogramie nie padła komenda, która oznacza zgodę na lądowanie, tu mi tego brakowało – mówi były dowódca eskadry samolotów Tu 154 kpt. Stefan Gruszczyk. "Załoga powinna wiedzieć, że zgody na lądowanie nie mieli" Słowa „lądowanie dodatkowo” padają zwykle, gdy samolot jest 6 - 8 kilometrów od pasa. Dopiero wtedy kontroler ostatecznie sprawdza, czy wszystko jest w porządku, czy pas jest wolny, czy poprzedni samolot podkołował - i dopiero wydaje zgodę ostateczną. - Załoga powinna mieć świadomość, że zgody na lądowanie nie mieli – podkreśla kpt. Gruszczyk. Piloci są zgodni, że na wysokości 100-u metrów załoga powinna zgłosić kontrolerowi, że albo odchodzi na drugi krąg, albo widzi próg pasa. 50 metrów i koniec, niżej nie wolno schodzić Według samych Rosjan piloci prezydenckiego Tupolewa mieli szansę jeszcze na 50-ciu metrach nad ziemią, ale nie padła komenda. - Gdyby kapitan powiedział, albo drugi mu przypomniał: kapitanie, wysokość 50, odchodzimy na drugi krąg, nie byłoby żadnych dyskusji, byliby zobowiązani to zrobić. 50 metrów i koniec, niżej nie wolno schodzić – tłumaczy były pilot wojskowy Gieorgij Pietrow Czy dlatego, że załoga mogła źle zrozumieć specyficzne rosyjskie komunikaty? Piloci tego nie wykluczają. "Kapitanie, poproszę licencję" Wskazują też, że po słowach „pasadka dopołnitielna” jest coś, czego nie odczytano. A słowa kapitana – dziękuję - też trudno zrozumieć, bo za wstępną zgodę nikt nie dziękuje w ten sposób. - Może myśleli, że to zgoda na lądowanie – zastanawia się kpt. Gruszczyk Piloci zgadzają się, że tego lądowania nie powinno być. Przy takich warunkach samolot powinien się zatrzymać na 100 metrach i nie schodzić niżej. - Jeżeli wyląduje się na danym lotnisku przy warunkach poniżej minimum, przychodzi miejscowy urząd lotniczy, mówi „captain, your licence please” i zabierają licencję – tłumaczy kpt Polański.), bo kapitan nie dosłyszał. To zresztą wiele tłumaczy – głusi wojskowi piloci na pokładzie polskich samolotów rządowych to temat rzeka i mam nadzieję, że T. Hypki, który wprawdzie pilotem nie jest, ale to właśnie dobrze, bo dzięki temu wie więcej, tym zagadnieniem głuchoty się zajmie, bo wszystkimi innymi już zdążył się zająć i nam dogłębnie wyjaśnić (z analizą fragmentów niezrozumiałych „stenogramu” włącznie). Piszę o tym wszystkim, ponieważ we wczorajszym trójkowym programie R. Ziemkiewicza A. Stankiewicz z „Kommiersanta”, tzn. tfu, „Newsweeka” uznał, że publikacja „stenogramów” zamyka sprawę katastrofy, a ponadto Polacy „są już zmęczeni” dociekaniami przyczyn i „szybko zapominają o całej sprawie”. Być może Stankiewicz mówił „naród”, a myślał „dziennikarze”, ale przecież z samego wyliczenia rewelacji nagłaśnianych przez ostatnie dwa dni można dostać zawrotu głowy, więc może Stankiewicz nie śledzi tego, co się dzieje w polskojęzycznych mediach, bo był ostatnio na Jamajce? Nikt bowiem niczym nie jest zmęczony – ani P. Graś, ani J. Miller ( Jerzy Miller: Zapisy pracy silników dowodzą, że piloci próbowali poderwać samolot Przyczyn katastrofy jest wiele. Nie wykluczamy też błędu kontroli naziemnej - powiedział w Kontrwywiadzie RMF FM Jerzy Miller szef MSWiA. Przekazanie przez Rosjan stenogramów to pierwszy krok. Mam obietnicę następnych. Nie wykluczam kolejnej wizyty w Moskwie. Mam nadzieję, że trzecia fala powodzi będzie mniej groźna. Na wybory jesteśmy gotowi dowozić ludzi amfibią, a dla komisji rozstawimy namioty. Konrad Piasecki: Szef MSWiA Jerzy Miller, dzień dobry, witam. Jerzy Miller: Dzień dobry.

Konrad Piasecki: Której fali powodziowej pan się obawia? Tej która idzie, czyli drugiej, czy tej, która ma przyjść, czyli trzeciej? Jerzy Miller: Im dłużej trwa powódź, tym wały są mniej odporne. W związku z tym oczywiście drugiej. Trzecia, mam nadzieję, że będzie ona o wiele mniej groźna niż ta druga, ale zachęcam do tego, żeby zachować czujność.

Konrad Piasecki: Trzecią falę mają wywołać deszcze i burze, które dopiero nadchodzą, tak? Które od środy będą padać w Polsce? Jerzy Miller: Od jura spodziewamy się lokalnych burz, niestety intensywnych.

Konrad Piasecki: Będą groźne, rzeczywiście? Najgroźniejsze? Jerzy Miller: Najgroźniejsze znowu na południu, ale mam nadzieję, że ilość opadów będzie mniejsza niż ta w drugiej fali powodziowej.

Konrad Piasecki: Czy to moje wrażenie, że ta druga fala, która teraz idzie, najmocniej uderza i najboleśniej w te regiony, które zostały dotknięte pierwszą falą powodziową w maju, są słuszne? Jerzy Miller: Tak, bo woda znalazła najsłabsze miejsca wałów i nic dziwnego, ze ta druga fala, która jak widzimy jest mniej więcej na tej samej wysokości, jest niższa o 10, 15 centymetrów, narusza te same odcinki wałów.

Konrad Piasecki: Czyli możemy się spodziewać, że w dalszym biegu rzeki ten scenariusz będzie podobny? Jerzy Miller: Dla mieszkańców tych miejscowości, które zostały zalane w czasie pierwszej fali powodziowej, niestety tak.

Konrad Piasecki: A dla Warszawy, która nie została dotknięta pierwszą falą powodziową, na szczęście tak? Jerzy Miller: Prognozy są optymistyczne dla Warszawy. Fala powodziowa powinna być o około 15 centymetrów niższa. Wiemy, że pierwszą falę przeszła Warszawa obronną ręką w związku z czym bądźmy dobrej myśli.

Konrad Piasecki: A potem znów tama we Włocławku powinna rozładować problem? Jerzy Miller: Powinna złagodzić wysokość, rozłożyć w czasie falę powodziową, wydłużyć ją a w związku z tym tereny poniżej powinny być bezpieczne.

Konrad Piasecki: Panie ministrze, wciąż nie chce pan stanu klęski żywiołowej? Jerzy Miller: Nie, dlatego, bo ja nie chce zabrać panu, pana własności, nie chce zmusić pana, żeby pan poszedł sypać piasek do worków, w związku z czym nie potrzebny mi jest taki akt prawny.

Konrad Piasecki: A nie przydał by się ten stan klęski, żeby przełożyć wybory? PKW alarmuje, że w niektórych regionach, tych zalanych, może być bardzo trudno z ich przeprowadzeniem. Jerzy Miller: Moje informacje wskazują, że samorządy są przygotowane do przeprowadzenia wyborów a nawet na terenach zalanych przewidują wystawienie namiotów, w których będzie można oddać głos, ale ostateczna decyzja należy do PKW.

Konrad Piasecki: A jest pan w stanie powiedzieć dzisiaj: ani jeden Polak nie będzie miał problemu z głosowaniem? Jerzy Miller: Jeżeli wójt mi mówi, że nawet jest gotów amfibią dowozić wyborców do urn wyborczych to wydaje mi się, ze determinacja po stronie samorządów jest pełna.

Konrad Piasecki: Jarosław Kaczyński namawia rząd, by jeśli przyjdzie trzecia fala, żeby zgodził się na stan klęski żywiołowej, bo wtedy będzie można działać sprawniej. Nie zgadza się pan z tym? Jerzy Miller: Ja uważam, tak jak powiedziałem wcześniej, dopóki nie potrzebuje ograniczyć praw osobistych, nie potrzebuje tego stanu. W praktyce, wały nie będą silniejsze, więcej pieniędzy z tego tytułu nie będzie, więcej strażaków nie będzie, w związku z czym, dlaczego stan klęski żywiołowej ogłaszać?

Konrad Piasecki: Panie ministrze, patrząc w tą nieodległą przeszłość powodziową, pan nie ma pretensji do żadnej ze służb? Do żadnego z centrów alarmowych, że za późno zaczęło krzyczeć, że coś się dzieje złego? Jerzy Miller: Ja jestem zwolennikiem takiego podejścia: najpierw walczy z powodzią a później piszmy raporty, dokładnie analizujmy i oczywiście szukajmy słabych punktów również w działaniu ludzi?

Konrad Piasecki: Będą rozliczenia? Jerzy Miller: Po to się pisze raporty, żeby się ustrzec podobnych sytuacji na przyszłość. Jeżeli można cos poprawić, poprawiajmy.

Konrad Piasecki: Nie powie pan dzisiaj: wszystko zadziałało idealnie, perfekcyjnie? Jerzy Miller: Nie ma chyba kraju w którym by wszystko w takim przypadku działało perfekcyjnie.

Konrad Piasecki: Panie ministrze, zmieniając temat, słyszał pan nagrania czarnych skrzynek tupolewa? Jerzy Miller: Nie słyszałem, dlatego ponieważ, dla niespecjalisty to jest dźwięk, który nie niesie żadnej informacji.

Konrad Piasecki: Szum. Jerzy Miller: To trzeba odszumić.

Konrad Piasecki: Jest pan zwolennikiem ich upublicznienia? Tak, by Polacy usłyszeli ten zapis dźwiękowy ostatnich minut lotu? Jerzy Miller: Jeżeli stan końcowy przygotowanych taśm będzie taki, aby społeczeństwo mogło posłuchać, żeby emocje z tej taśmy również przebijały a nie tylko treść, to należy się nad tym zastanowić. Na razie jesteśmy na etapie analizy technicznej.

Konrad Piasecki: Pojawiają się apele innych pilotów, żeby nie publikować tych nagrań, że to zbyt intymne, zbyt dramatyczne. Jerzy Miller: Ja też uważam, że należy zachować zdrowy rozsądek, umiar. To co jest potrzebne, aby społeczeństwo wiedziało, że wszystko zostało wyjaśnione, to wymaga opublikowania. To co jest zbędne, narusza tylko prywatność. Szanujmy tych, którzy zginęli.

Konrad Piasecki: Czy Rosjanie dostarczą nam jakąś nowszą wersję stenogramów czarnych skrzynek? Czy to, co dostaliśmy, to jest wersja ostateczna i już niczego więcej z Rosji nie dostaniemy? Jerzy Miller: To jest pierwszy krok, który Rosjanie zrobili. Mam obietnicę następnych i nie wykluczam nawet kolejnej wizyty w Moskwie.

Konrad Piasecki: Ale, żeby odebrać następne stenogramy, czy inne dokumenty? Jerzy Miller: Żeby odebrać inne dokumenty. My jesteśmy umówieni na taką współpracę: Rosjanie przekazują to co mogą z punktu widzenia dobra śledztwa, które prowadzi prokuratura Rosyjska. My analizujemy potrzeby nasze, wynikające z procesu funkcjonowania naszej komisji i staramy się jak najszybciej przekazywać sobie dokumenty.

Konrad Piasecki: Jeśli chodzi o same stenogramy - spekulacje gazet: że coś ukryto, że czegoś nam nie przekazano - bezpodstawne? Jerzy Miller: Jeżeli ukryto, to wyjdzie na jaw, bo my sami teraz robimy swoją analizę. Tu się już ukryć nie da.

Konrad Piasecki: Na ile istotne, panie ministrze, dla poznania przyczyn katastrofy, są informacje, które podaje dziś "Rzeczpospolita" o tym, że proszono, żeby na lotnisku w Smoleńsku w polskim samolocie był nawigator rosyjski, by pomógł w lądowaniu a Rosjanie odmówili? Jerzy Miller: Jedna z naszej komisji badawczej zajmuje się również tym wątkiem.

Konrad Piasecki: Ale to jest wątek prawdziwy? Rzeczywiście prosiliśmy Rosjan o nawigatora? Jerzy Miller: Na pewno ważny, w związku z tym trzeba go rozważyć.

Konrad Piasecki: Czy pan już ma jakąś własną hipotezę odpowiedzi na pytanie: co było czynnikiem decydującym tej smoleńskiej katastrofy? Jerzy Miller: Moją rolą jest ogłaszanie hipotez komisji a nie własnych.

Konrad Piasecki: Czy wie pan już albo czy Polska wie, czy piloci próbowali poderwać maszynę w tych ostatnich sekundach lotu? Jerzy Miller: Zapisy pracy silnika wskazują, że rzeczywiście ta ostatnia faza była fazą chęci wznoszenia samolotu.

Konrad Piasecki: Od jakiej wysokości nad poziomem ziemi nastąpiło to wznoszenie? Jerzy Miller: Żadnych szczegółów nie mogę podać, bo są jeszcze przedmiotem badania.

Konrad Piasecki: Czyli nie wiemy, w którym momencie kapitan zareagował na ten sygnał "odchodzimy"? Jerzy Miller: Za wcześnie na odpowiedź na to pytanie.

Konrad Piasecki: Umie pan odpowiedzieć na pytanie: czy zachowanie kontrolerów lotu było bez zarzutu? Jerzy Miller: To tak jak przy powodzi - prawdopodobnie przyczyn katastrofy jest wiele i nie wykluczam, że również obsługi naziemnej, dlatego, że trudne warunki pogodowe lądowania wymagają perfekcyjnej współpracy tych, którzy lecą i tych, którzy kontrolują.

Konrad Piasecki: Czy kontrolerzy lotu byli w stanie określić na jakiej wysokości jest maszyna? Czy oni mają takie instrumentarium? Jerzy Miller: Powinni mieć.

Konrad Piasecki: Ale mieli? Jerzy Miller: To jedno z pytań, które też sobie zadajemy.

Konrad Piasecki: Czyli tego nie wiemy w tej chwili? Jerzy Miller: Ja nie chcę mówić o tym, co wiemy cząstkowo. Chcę mówić o tym, czego dowiedliśmy w trakcie badań.

Konrad Piasecki: Pan już dzisiaj mówi: "piloci byli zdeterminowani". Na ile byli zdeterminowani wewnętrznie, a na ile ta determinacja była, pańskim zdaniem, narzucona? Jerzy Miller: Nie jestem pilotem. Nie potrafię sobie odpowiedzieć na pytanie: "jak się czuje pilot lądujący w takich warunkach atmosferycznych i na ile jest podatny na wpływy otoczenia".

Konrad Piasecki: Ale to była determinacja? Jerzy Miller: Tylko nie wiem czyja.), ani ganiający po wałach Donek z Bronkiem. Wszyscy uwijają się jak w ukropie albo w przededniu końca świata. Całe szczęście, że – jak zapewnił nas Graś – nie będą nas wszystkich ewakuować w kajdankach.  Janke

Po powodzi – za trzy lata – wielki blackout? W dzienniku „Polska” klimatolog Zbigniew Jaworowski pytany jest o to, czy obecna powódź jest zjawiskiem niezwykłym. Twierdzi, że nie spotyka nas nic nadzwyczajnego, a prawdziwe wstrząsy klimatyczne dopiero są przed nami. “Jeżeli zajrzy pan do jednego z najstarszych polskich zapisów meteorologicznych, który znajduje się w Krakowie, zobaczy pan, że to, czym teraz częstuje nas przyroda, to małe piwo w porównaniu z tym, co działo się w XIX w.” – mówi prof. Jaworowski. -”Potężnych burz z gradobiciem było zdecydowanie więcej przed I wojną światową niż po 1945 r. Pamiętam wielką powódź z 1934 r. Byłem wówczas w nad rzeką Rabą – tą samą, która i teraz daje się we znaki. Widziałem na własne oczy, jak tą malutką przecież rzeką płynęły całe chaty porwane przez powódź. Z kolei w sierpniu 1949 r. przyszło długotrwałe załamanie pogody w Tatrach. Spadło wtedy ponad pół metra śniegu, a temperatura poniżej zera utrzymywała się przez tydzień. Wiatr na Kasprowym Wierchu oscylował wokół 100 km/godz. – łamał drzewa i słupy telegraficzne. W środku lata mieliśmy pełnię zimy w Tatrach. Zginęło wtedy dwóch taterników. Kataklizmów było sporo, tylko szybko się o nich zapomina”. Profesor nie bagatelizuje problemu ale apeluje, by podchodzić do niego racjonalnie: “Powodzie są cyklicznym zjawiskiem losowym, nie da się ich uniknąć. Średnio trafiają się co sześć lat. Do obecnej powodzi trzeba podejść racjonalnie – ratujmy, co się da, później zajmijmy się odbudową. Ale koniecznie wprowadźmy w życie ogólnopolski program regulacji rzek oraz modernizacji istniejących zabezpieczeń przeciwpowodziowych. Jest to zadanie na długie lata, ale opłacalne w świetle tego, że obecnie wydajemy sześciokrotnie więcej na likwidację szkód niż na zapobieganie powodziom. W czasie ostatnich 13 lat powodzie kosztowały nas około 28 mld zł, na realizację wszystkich inwestycji przeciwpowodziowych zaś wydaliśmy tylko 4,5 mld zł. Obyśmy wreszcie zaczęli być mądrzy po szkodzie”. Jaworski podkreśla, ze to co się dzieje z opadami i naszymi rzekami nie ma nic wspólnego z emisją CO2. Przestrzega natomiast przed zjawiskami, które mogą nas spotkać w najbliższych latach: “Już za trzy lata możemy oczekiwać tzw. zdarzenia Carringtona. Jest to ogromny wybuch na Słońcu, którego skutki odczujemy na ziemi. Ostatni zdarzył się w 1859 r. i spowodował wówczas ogromne zaburzenia pola elektrycznego ziemi – wiatr słoneczny z wybuchu dotarł do naszej jonosfery. Spaliły się świeżo zakładane stacje telegraficzne. Astronomowie przewidują, że dokładnie tego samego możemy spodziewać się za kilka lat i powinniśmy do tego przygotować naszą sieć energetyczną, która może zostać w znacznym stopniu zniszczona, a prądu może zabraknąć na długi czas na znacznej części północnej półkuli. Amerykańska Akademia Nauk kilka miesięcy temu opublikowała raport analizujący skutki tej elektromagnetycznej burzy wywołującej tzw. blackout w skali kontynentów. Gdybyśmy się przed nimi nie uchronili, byłby to ogromny cios dla naszej cywilizacji – masowe zgony, głód i rozprężenie społeczne. Stany Zjednoczone przygotowują się do tego. Co prawda po cichu, ale jednak. Przygotowują satelity ostrzegawcze odporne na burzę słoneczną, które poinformują o zbliżającym się uderzeniu. Będą na to miały jeden, dwa dni. Tymczasem Europa nie robi nic. My ciągle walczymy z ociepleniem klimatu. W Polsce w ogóle nie ma żadnej reakcji. Podczas mojego wykładu na ten temat na zjeździe elektryków polskich nie padło nawet jedno pytanie po prelekcji. A przecież to ludzie, którzy odpowiadają za bezpieczeństwo naszej sieci energetycznej. Proszę to sobie wyobrazić: brak prądu w całym kraju, na kontynencie, półkuli. A politycy zajmują się ograniczaniem emisji CO2, co może być zabójcze dla gospodarek wielu państw. To jest postawione na głowie” – mówi prof. Jaworowski. Janke

Internet solą w oku “Parlamentu” Europejskiego Wykorzystując “walkę z pornografią”, Parlament Europejski chce wprowadzić powszechne śledzenie Internetu. W tzw. “Pisemnym Oświadczeniu” Parlamentu Europejskiego, wzywającym Komisję Europejską do “utworzenia systemu szybkiego ostrzegania przed pedofilami i osobami molestującymi seksualnie”, padają postulaty m.in. ”rozciągnięcia [dyrektywy 2006/24/WE] na wyszukiwarki [internetowe] w celu szybkiego i skutecznego przeciwstawienia się pedopornografii i molestowaniu seksualnemu online”. Słowa te oznaczają w praktyce, że biurokracja unijna narzuci konieczność ciągłego śledzenia wyszukiwarek internetowych, a wszystkie wpisane do wyszukiwarek hasła – w myśl dyrektywy 2006/24/WE, nakazującej dostarczycielom Internetu retencję (przechowywanie) danych internetowych – będą archiwizowane i dostępne wszystkim upoważnionymi instytucjom unijnym. Oprócz wprowadzonego przez użytkownika hasła, zapisywany jest jego dokładny adres internetowy, w zdecydowanej większości przypadków umożliwiający bezbłędne namierzenie komputera. Walka z pornografią dziecięcą, nazwaną w biurokratycznej nowomowie “pedopornografią”, wykorzystywana jest coraz częściej przez siły pragnące nie tyle likwidacji tego zjawiska, ile rozszerzenia kontroli na wszystkich użytkowników Internetu. Jak zaznaczają specjaliści, powszechna zgoda na walkę ze złem pornografii i pedofilii, ma przytępić uwagę użytkowników Internetu, którzy w ten sposób staną się nagle współpodejrzanymi i nieustannie śledzonymi. Mając już działający system śledzenia haseł “w walce z pedopornografią”, następnym, bardzo łatwym krokiem będzie rozszerzenie zasobu dotychczasowych haseł na inne: “walkę z rasizmem”, “antysemityzmem”, “homofobią”, i wszystkimi innymi niewygodnymi zjawiskami, oczywiście definiowanymi według słownika marksistowskiej poprawności politycznej.

“Pisemne Oświadczenie”, datowane na 19 kwietnia br. (Numer 29/2010), z terminem wprowadzenie postulatów do 19 lipca 2010 roku, podpisane zostało przez Tiziano Motti z Włoch i eurodeputowaną ze Słowacji, Annę Zaborska.(Wykorzystując “walkę z pornografią”, Parlament Europejski chce wprowadzić powszechne śledzenie Internetu W tzw. “Pisemnym Oświadczeniu” Parlamentu Europejskiego, wzywającym Komisję Europejską do “utworzenia systemu szybkiego ostrzegania przed pedofilami i osobami molestującymi seksualnie”, padają postulaty m.in.”rozciągnięcia [dyrektywy 2006/24/WE] na wyszukiwarki [internetowe] w celu szybkiego i skutecznego przeciwstawienia się pedopornografii i molestowaniu seksualnemu online”. Słowa te oznaczają w praktyce, że biurokracja unijna narzuci konieczność ciągłego śledzenia wyszukiwarek internetowych, a wszystkie wpisane do wyszukiwarek hasła -  w myśl dyrektywy 2006/24/WE, nakazującej dostarczycielom Internetu retencję (przechowywanie) danych internetowych – będą archiwizowane i dostępne wszystkim upoważnionymi instytucjom unijnym. Oprócz wprowadzonego przez użytkownika hasła, zapisywany jest jego dokładny adres internetowy, w zdecydowanej większości przypadków umożlwiający bezbłędne namierzenie komputera. Walka z pornografią dziecięcą, nazwaną w biurokratycznej nowomowie “pedopornografią”, wykorzystywana jest coraz częściej przez siły pragnące nie tyle likwidacji tego zjawiska, ile rozszerzenia kontroli na wszystkich użytkowników Internetu. Jak zaznaczają specjaliści, powszechna zgoda na walkę ze złem pornografii i pedofilii, ma przytępić uwagę użytkowników Internetu, którzy w ten sposób staną się nagle współpodejrzanymi i nieustannie śledzonymi. Mając już działający system śledzenia haseł “w walce z pedopornografią”, następnym, bardzo łatwym krokiem będzie rozszerzenie zasobu dotychczasowych haseł na inne:  “walkę z rasizmem”, “antysemityzmem”, “homofobią”, i wszystkimi innymi niewygodnymi zjawiskami, oczywiście definiowanymi według słownika marksistowskiej poprawności politycznej. “Pisemne Oświadczenie”, datowane na 19 kwietnia br. (Numer 29/2010), z terminem wprowadzenie postulatów do 19 lipca 2010 roku, podpisane zostało przez Tiziano Motti z Włoch i eurodeputowaną ze Słowacji, Annę Zaborska). Admin również prędzej uwierzy w krasnoludki, niż w szczere intencje zwalczania pornografii i “pedopornografii” przez środowiska talmudyczne, które same są twórcami pornografii i pedofilii oraz dzierżą w swych rękach przemysł burdelowo-pornograficzny. Gdyby chcieć rzeczywiście zwalczać te zjawiska, należało by zacząć przede wszystkim od homoseksualistów, skąd wywodzi się reszta (nierzadko zbrodniczych) zboczeń seksualnych. Tymczasem homoseksualiści cieszą się w Unii ogólnym poparciem. Marucha

Prywatyzacja aptek Nie tak dawno w Szwecji tzw. “prawicowy” rząd (popierający m.in. homoseksualizm i aborcję) postanowił sprywatyzować apteki, które uprzednio działały pod egidą państwa. Badania prowadzone przez Better Business dla gazety “Market” wykazały, jak świetnym to było pociągnięciem i jak wszystkim dobrze od tego się zrobiło. Poziom usług świadczonych przez prywatne apteki okazał się wysoki. Tyle, że badania owe dotyczyły sprzedaży lekarstw na alergię pyłkową, która jest w Szwecji chorobą niezwykle częstą, a zatem sprzedaż ta jest sprawną maszyną do robienia zysków. Zupełnie inne wrażenia odnoszą osoby, które potrzebują nieco mniej popularnych środków. Zbyt często słyszą po prostu “Nie mamy!”. Jeszcze gorsze jest, że wprawdzie można dowiedzieć się, czy dany środek jest dostępny w innej aptece – ale tylko mającej tego samego właściciela. Informacji o innych aptekach nie ma. Tak więc klient musi na chybił trafił chodzić po różnych aptekach, aż wreszcie wyciągnie szczęśliwy los.

Sven av Stockholm

NIE CHCESZ CENZURY? GŁOSUJ PRZECIW KOMOROWSKIEMU Wszyscy, którym zależy na tym, by nie wprowadzono cenzury Internetu polegającej na blokowaniu dostępu do „niedozwolonych” stron i usług i by Polska nie zaczęła się pod tym względem upodabniać do Chin, powinni głosować w najbliższych wyborach prezydenckich przeciwko Bronisławowi Komorowskiemu. Mimo iż po debacie z internautami i przedstawicielami organizacji pozarządowych rząd wycofał zapisy o cenzurze Internetu (Rejestrze Stron i Usług Niedozwolonych) z projektu ustawy „o zmianie ustawy o grach hazardowych oraz niektórych innych ustaw”, nie oznacza to wcale, że pomysł ten nie może wrócić i to już w najbliższym czasie. Należy przypomnieć, że premier wprost powiedział podczas tej debaty, że argumenty przeciwników cenzury go nie przekonały. (...) Dlaczego w ogóle premier zdecydował się na debatę z internautami, a następnie czasowe wycofanie zapisów o Rejestrze z przyjętego już oficjalnie projektu ustawy? Dlaczego rząd, forsujący projekt w nadzwyczajnym tempie, manipulujący konsultacjami społecznymi i uporczywie nie reagujący na oddolne głosy sprzeciwu aż do momentu uchwalenia tego projektu nagle „zmiękł” i ustąpił? Z dużym prawdopodobieństwem można sądzić, że przyczyną była inicjatywa zbierania podpisów pod listem do prezydenta Lecha Kaczyńskiego, zawierającym prośbę o zawetowanie ustawy, gdyby została ona uchwalona. Pod listem podpisało się wielu działaczy organizacji pozarządowych, przedsiębiorców, dziennikarzy, naukowców, polityków, prawników oraz blogerów — w tym spora liczba znanych skądinąd zwolenników PiS i lewicy. W obliczu realnej możliwości zawetowania całej ustawy przez skonfliktowanego z nim prezydenta, a następnie podtrzymania weta przez opozycję w Sejmie premier zdecydował się na usunięcie kontrowersyjnych zapisów, by uchwalono przynajmniej resztę ustawy, na której rządowi bardzo zależało (do tego ostatniego Donald Tusk przyznał się zresztą podczas debaty z internautami). Dodatkowo, być może, nie chciał ryzykować utraty części elektoratu przed planowanymi na jesień wyborami. To, czy Rejestr lub „innego typu instrumenty” wrócą, zależy więc przede wszystkim od tego, jaka będzie konfiguracja polityczna po wyborach prezydenckich. Jeśli urząd prezydenta obejmie kandydat Platformy Obywatelskiej — Bronisław Komorowski — jest raczej bardzo mało prawdopodobne, by zawetował ustawę przygotowaną i przegłosowaną przez swoich partyjnych kolegów i będącą wyraźnie w ich interesie. Co w przypadku innych kandydatów? Można sądzić, że w zasadzie każdy inny prezydent poza Bronisławem Komorowskim powinien dać większą szansę od niego na zawetowanie takiej ustawy, ponieważ byłby niezależny od partii dominującej aktualnie w rządzie i jej interesów. Największą szansę dałby prezydent ideowo przeciwny cenzurze Internetu lub też wyraźnie opozycyjny wobec rządu (w tym drugim przypadku, przy wyraźnych protestach społecznych, mógłby zdecydować się na weto z czystej kalkulacji na zdobycie elektoratu). W idealnym przypadku — zarówno ideowo przeciwny cenzurze, jak i wyraźnie opozycyjny wobec rządu. Aby zorientować się w poglądach potencjalnych prezydentów, zadałem wszystkim kandydatom w wyborach prezydenckich (bezpośrednio mailem do sztabów wyborczych oraz przez Sondażownię na Salon24.pl) następujące pytanie: „Czy w przypadku, gdyby w jakiejkolwiek formie rząd powrócił do forsowanego niedawno pomysłu cenzury Internetu opartej na przymusowym blokowaniu użytkownikom dostępu do określonych adresów internetowych (Rejestr Stron i Usług Niedozwolonych), zawetuje Pan projekt ustawy zawierającej taki pomysł, czy nie? Jest to ważne w kontekście tego, że premier Tusk wyraźnie nie wykluczył powrotu do tej koncepcji (http://www.kprm.gov.pl/centrum_prasowe/wydarzenia/id:4132/)”.

Odpowiedzi były następujące:

Janusz Korwin-Mikke — „Tak” (odpowiedź przez Sondażownię). Temu kandydatowi, wyjątkowo, zadałem pytanie jedynie przez Sondażownię, ponieważ jeszcze przed debatą z premierem w sprawie Rejestru wypowiedział się jednoznacznie przeciwko cenzurze Internetu.

Bogusław Ziętek — „Zawetuję. Internet to wolne medium i takim powinien pozostać” (jednakowa odpowiedź zarówno przez Sondażownię, jak i mailem).

Kornel Morawiecki — „Zawetuję” (odpowiedź przez Sondażownię).

Grzegorz Napieralski — „Tak, jeśli podobne projekty ograniczające prawa Internatów się ukażą, będę je wetował. Wolę jednak sam podnosić tę kwestię w inicjatywach ustawodawczych i zająć się np. kwestią wolnego oprogramowania, pomocy w zapewnieniu programów dla młodych naukowców i studentów. Będę się tym tematem szczególnie interesował. W swojej działalności złożyłem kilka interpelacji dotyczących nowych technologii czy Internetu” (odpowiedź mailem) oraz „Internet jest przestrzenią publiczną, która powinna pozostać wolna od cenzury. Jak każde narzędzie jest wykorzystywane dwojako — niesie wiele pozytywnych treści, ale stwarza też niekiedy pewne zagrożenia. Sieć jest jak telefon, nie ma poglądów i powinna służyć przekazywaniu informacji między użytkownikami. Chciałbym aby prawo w Polsce było tak skonstruowane, żeby karać wszystkich tych użytkowników sieci, którzy je łamią, propagują np. nienawiść rasową, narodową, rozprzestrzeniają pedofilię. Prawo powinno chronić wszystkich tych, przeciwko, którym internet może być wykorzystywany” (odpowiedź przez Sondażownię).

Jarosław Kaczyński — „Pan Jarosław Kaczyński jest zwolennikiem wolnego dostępu do Internetu i możliwości prowadzenia swobodnej dyskusji w nim. Internet jest ważnym instrumentem w dywersyfikacji źródeł, z których obywatele czerpią informacje. Ponadto umożliwia swobodną ekspresję własnych przekonań. Dlatego należy uznać, że próby ograniczania tego źródła informacji i forum dyskusyjnego nie służą utwierdzaniu i wzmacnianiu standardów demokratycznych” (odpowiedź mailem ze sztabu). Od pozostałych kandydatów (Bronisława Komorowskiego, Waldemara Pawlaka, Marka Jurka, Andrzeja Leppera i Andrzeja Olechowskiego) nie uzyskałem (przez ponad 20 dni) żadnej odpowiedzi. Biorąc pod uwagę dotychczasową działalność kandydatów i ich partii, ich ogólne publicznie ujawniane poglądy oraz wyżej wymienione odpowiedzi, wydaje mi się, że największą szansę na to, żeby rozwiązanie w rodzaju Rejestru Stron i Usług Niedozwolonych nie weszło w życie dają, w kolejności, następujący kandydaci:

1) Janusz Korwin-Mikke (jako jedyny wprost wypowiedział się przeciwko temu pomysłowi w momencie, gdy był on forsowany przez rząd, zapytany potwierdził swoje stanowisko, jest w opozycji do obecnego rządu, jego elektorat jest zdecydowanie przeciwny cenzurze — wielu działaczy UPR, partii mu bliskiej, podpisało się pod listem do prezydenta o ewentualne weto).

2) Bogusław Ziętek (jednoznacznie potwierdził, że jest gotów zawetować taki pomysł zarówno mailem, jak i w sondażowni, jest w opozycji do obecnego rządu, ponadto reprezentuje elektorat radykalnie lewicowy, który jest niechętny cenzurze).

3) Kornel Morawiecki (zdeklarował się jednoznacznie, że jest gotów zawetować taki pomysł, jest w opozycji do obecnego rządu).

4) Grzegorz Napieralski (w mailu zdeklarował się, że zawetuje taki pomysł; w wypowiedzi dla Sondażowni tego jednoznacznie nie potwierdził, jednak stwierdzenie, że Internet powinien pozostać wolny od cenzury daje podstawy do tego, by oczekiwać, że tak zrobi; ponadto jest w opozycji do obecnego rządu i reprezentuje elektorat lewicowy, raczej niechętny cenzurze Internetu, którego wielu sympatyków podpisało się pod listem do prezydenta o ewentualne weto; SLD sprawując władzę nie dążył do wprowadzenia takich rozwiązań).

5) Jarosław Kaczyński (w mailu nie potwierdził jednoznacznie, że zawetuje taki pomysł, ale treść maila daje podstawy do tego, że może tak zrobić; jest w opozycji do obecnego rządu i reprezentuje elektorat w sporej mierze niechętny cenzurze Internetu — pod listem do prezydenta o ewentualne weto podpisało się kilku bardzo radykalnych sympatyków PiS; PiS sprawując władzę nie dążyło do wprowadzenia takich rozwiązań).

6) Andrzej Lepper (nie odpowiedział na zapytanie, ale jest w opozycji do obecnego rządu, a jego partia nigdy nie wysuwała podobnych pomysłów, więc są szanse, że mógłby zawetować coś takiego).

7) Andrzej Olechowski (nie odpowiedział na zapytanie, nie jest w jednoznacznej opozycji do obecnego rządu, ale jest odeń niezależny, więc są pewne szanse, że mógłby takie rozwiązanie zawetować w poszukiwaniu elektoratu).

8) Marek Jurek (nie odpowiedział na zapytanie, jest wprawdzie w opozycji do obecnego rządu, ale jest politykiem-ideowcem, który może uważać, że cenzura Internetu w pewnych przypadkach (ochrona dzieci i młodzieży przed niemoralnymi treściami) może być usprawiedliwiona i korzystna; szanse więc, że zawetowałby takie rozwiązanie oceniam na małe).

9) Waldemar Pawlak (nie odpowiedział na zapytanie, jest członkiem rządu, który zaakceptował projekt ustawy z zapisami o Rejestrze, brak informacji, że wówczas się temu sprzeciwiał — więc niestety duże prawdopodobieństwo, że poprze taki pomysł).

W przypadku Bronisława Komorowskiego — powtórzę raz jeszcze — szanse na to, że zawetowałby on taką ustawę przygotowaną przez rząd Donalda Tuska oceniam na bliskie zeru, zwłaszcza, że nie sprawia on wrażenia w pełni samodzielnego polityka. I nie zmienią tego nawet jego ewentualne pozytywne wypowiedzi tuż przed wyborami (na razie takich wypowiedzi zresztą brak), tym bardziej, że wcześniej nie wypowiadał się krytycznie wobec koncepcji Rejestru. Ostateczny wniosek wypływający z tej analizy jest więc taki, że wszyscy, którym zależy na tym, by nie wprowadzono cenzury Internetu polegającej na blokowaniu dostępu do „niedozwolonych” stron i usług i by Polska nie zaczęła się pod tym względem upodabniać do Chin powinni głosować w najbliższych wyborach prezydenckich przeciwko Bronisławowi Komorowskiemu, i to najlepiej na kandydatów znajdujących się jak najbliżej początku wymienionej wyżej listy. Tylko taki wybór (połączony następnie z realnym sprzeciwem społecznym podobnym do tego ze stycznia) — a nie poleganie na niezobowiązujących obietnicach premiera — daje realną szansę na zablokowanie cenzorskich pomysłów. Jacek Sierpiński

Remontowa polisa Tu-154M Udowodnienie awarii polskiego samolotu po serwisie w Rosji mogłoby oznaczać plajtę zakładów remontowych w Samarze Remont Tu-154M w samarskich zakładach należących do sponsora kampanii wyborczej Władimira Putina ubezpieczono na 53,1 mln złotych. Maszyna była na gwarancji. W przypadku dowiedzenia jej niesprawności, która mogła doprowadzić do katastrofy na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj, zakłady Olega Deripaski musiałyby zwrócić koszty polisy. W grę wchodzą również ogromne odszkodowania, utrata renomy firmy, a w efekcie odpływ klientów i bankructwo. Jak ustalił "Nasz Dziennik", umowa na zlecone prace konsorcjum firm WAM Telecom International SA i Polit-Elektronik zawiera klauzulę, że wykonawca odpowiada za wady prawne i fizyczne ujawnione w wyremontowanych samolotach i pokrywa z tego tytułu wszelkie zobowiązania. Remontowane samoloty zostały objęte dwuletnią gwarancją lub 2000 godzin lotu. Rozbity Tupolew po remoncie w zakładach w Samarze wylatał około 140 godzin. Umowa zawarta z wykonawcą wymagała, by ten ubezpieczył remont powierzonych maszyn na czas prowadzonych prac na kwotę "adekwatną do wartości powierzonego wykonawcy samolotu", tj. łącznie ok. 53,1 mln złotych. Polisa dotyczyła np. uszkodzenia lub zniszczenia samolotu w trakcie prac remontowych, gwarancja zaś - bezawaryjnej pracy samolotu po opuszczeniu zakładu remontowego. Innymi słowy, wykonawca remontu zapewnia, że oddaje użytkownikowi w pełni sprawną maszynę. I to może rodzić dla zakładu w Samarze określone konsekwencje. W przypadku stwierdzenia przez Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) faktu, że przyczyną katastrofy była usterka techniczna maszyny, wykonawca prac miałby niemałe kłopoty. I nie chodzi tu tylko o finansową odpowiedzialność za straconą maszynę, ale też możliwe roszczenia rodzin osób, które zginęły w katastrofie. Do tego trzeba dodać nie mniej ważne dla wykonawcy rozpowszechnienie złej opinii o zakładzie. To może mieć znaczenie prestiżowe, bo jak podają media, prezesem firmy remontowej jest zięć obecnego premiera Rosji. W tym kontekście nie dziwi też fakt, że na czele rosyjskiej komisji badającej przyczyny wypadku prezydenckiego Tu-154M stoi sam premier Władimir Putin. Powstaje też fundamentalne pytanie o to, czy zakłady w Samarze mogły przeprowadzić remont w sposób nieprawidłowy. Wykonawca miał m.in. przez 6 lat borykać się z remontem czeskiego tupolewa, a jak sugerują media, zakład ten był w przeszłości podmiotem awantury związanej z wykonywaniem remontów z wykorzystaniem używanych części zamiennych. Zastanawia jednak szybkie wykluczenie przez MAK awarii polskiego samolotu, a takie zapewnienia padały już w chwili, kiedy czarne skrzynki nie zostały jeszcze odnalezione. Rosjanie od początku chcieli więc wykluczyć przyczyny techniczne, które mogły doprowadzić do katastrofy. Kolejną niewygodną dla Rosjan przesłanką do przyjęcia hipotezy awarii jest fakt, że zakłady remontowe w Samarze są akredytowane przez Miedzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) - ten sam organ, który wyjaśnia przyczyny kwietniowej katastrofy. Tak naprawdę więc Komitet prowadzi śledztwo we własnej sprawie. Znamienne jest, że MAK szybko stwierdził również na podstawie stenogramu rozmów z kabiny pilotów, że samolot funkcjonował poprawnie do chwili zderzenia z ziemią. Jednak ujawniony dokument (w dużej części zawierający białe plamy) w żaden sposób nie potwierdził ani nie zaprzeczył żadnej z hipotetycznych wersji zdarzeń. Kluczowych dla rozwiania wątpliwości danych z rejestratorów parametrów lotu i pracy urządzeń pokładowych wciąż nie znamy. Także doświadczenia polskiego lotnictwa nakazują zachować nam ostrożność przy przyjmowaniu wprost ferowanych przez Rosjan opinii na temat przyczyn katastrof lotniczych. Warto bowiem pamiętać, że kiedy w latach 80. doszło do dwóch katastrof samolotów Ił-62 należących do LOT, postawa naszych wschodnich sąsiadów nie była wzorcowa. Jak ustalono, w obu przypadkach przyczyną katastrofy była utrata sterowania spowodowana uszkodzeniem jednego z silników. Mimo jasnych dowodów rosyjscy eksperci nie chcieli potwierdzić takiej wersji zdarzeń, sugerując, że uszkodzenie silnika było efektem katastrofy, nie zaś jej przyczyną. Przedstawiciele producenta niechętnie też współpracowali z polską komisją, przekazali jej tylko ogólnie znane dokumenty. W efekcie komisja musiała dokonywać na własną rękę skomplikowanych obliczeń tzw. mechaniki lotu maszyny i jej zachowania w różnych warunkach.

Komisja nie myśli o remoncie Jakości wykonanego remontu rozbitego Tu-154M MAK najwyraźniej nie chce ustalać (za to np. dokładnie zbadał system szkolenia naszych pilotów). Tylko z oficjalnych zapewnień strony rosyjskiej wiadomo, że po oddaniu maszyny strona polska nie zgłaszała uwag. Wiemy też, że samolot już w Polsce przed wpuszczeniem na pokład VIP-ów został dokładnie sprawdzony przez techników specpułku. Możemy się tylko domyślać, ile z wymienionych elementów udało się zweryfikować nie tylko pod kątem sprawności, ale też stwierdzenia ich faktycznego "przebiegu". Jak poinformowało MON, nadzór nad pracami remontowymi sprawuje (bo wciąż remontowany jest drugi Tu-154M) konsorcjum firm WAM Telecom International SA i Polit-Elektronik. - Zamawiający i wykonawca uzgodnili ponadto w umowie, że przedstawiciel użytkownika, tj. 36splt (technik/inżynier), będą nadzorowali proces remontu bezpośrednio w zakładzie remontowym - poinformowano w MON. Resort nie zdradził jednak, na czym ów nadzór polega i czy polski przedstawiciel jest obecny podczas wszystkich prac wykonywanych w Samarze. Sam remont obu maszyn kosztował ok. 70 mln złotych. Ile wart będzie wyremontowany drugi Tu-154M, który prawdopodobnie nie zagrzeje już miejsca w polskich Siłach Powietrznych? Nie wiadomo. Pytane o to Ministerstwo Obrony Narodowej podkreśliło, że "Departament Zaopatrywania Sił Zbrojnych nie dysponuje informacjami o wartości samolotu po wykonanym remoncie". Marcin Austyn


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
203
2 IMIR przyklady dynamikaid 203 Nieznany (2)
203 rejestry, Politechnika Wrocławska - Materiały, logika ukladow cyfrowych, sprawozdania
1 203 194 1635
II CSK 203 11 1
EF0 DI 203
203
203
3 (203)
884354 203
MERCEDES C 203 2001pl
202 i 203, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
8 203 222
Działania w zakresie ochrony zdrowia w środowisku pracy 203
1232353284 203 060 wpisy
203 ksigi sybilli
Ir 1 (R 1) 203 204 Załącznik 7
203
202 203

więcej podobnych podstron