880

15 października 2012 "Brak jest przesłanek do uznania, iż objęte zamiarem Janusza Palikota było pozbawienie Polski niepodległości ZE SZKODĄ DLA NIEJ”- napisał panu Januszowi Korwin- Mikkemu, pan prokurator Przemysław Baranowski, w odpowiedzi na zgłoszenie pana Janusza, że pan Janusz Palikot nawołuje do likwidacji państwa polskiego- zwanego- III Rzeczpospolitą. I nie chodzi o likwidację III Rzeczpospolitej i zastąpienie jej nazwą Państwo Polskie- tak jak to Orban zrobił na Węgrzech, ale do likwidacji państwa polskiego w ogóle. 26 sierpnia 2012 roku pan Janusz Palikot ogłosił w wywiadzie udzielonym panu Jackowi Nizienkiewiczowi, na falach Radia Z, że chce likwidacji państwa polskiego. Na pytanie pana Jacka :” będąc za likwidacją wszystkich państw europejskich, jest pan również za likwidacją państwa polskiego”, pan Janusz Palikot odpowiedział: ”-No tak. Tylko ten proces należy rozłożyć na etapy. Ruch Palikota jest za powstaniem jednego państwa europejskiego, bez Polski, Włoch, Francji i innych państw”(????) I dalej:” Nie nawołuje Pan do pozbawienia Polski niepodległości?” Pan Janusz Palikot odpowiada:

„- Nie, ponieważ Polska będzie miała prawdziwą niepodległość, kiedy będzie w jednym państwie europejskim. Jeśli będzie tak jak dzisiaj, że Polska ma słaby rząd i znajdzie się poza europejskim centrum,, to kto da nam gwarancje, że Polska, leżąca między Niemcami a Rosją. Za kilkadziesiąt lat nie przestanie istnieć? Tylko w zjednoczonej Europie Polska mogłaby się czuć bezpiecznie”(????) I dalej:” Czyli wg Pana Konstytucja RP, flaga i godło są Polsce niepotrzebne?” Odpowiedź Pana Janusza Palikota:

„- To są symbole nacjonalizmu, które często prowadzą do antagonizmów, a w konsekwencji do wojen. KONSTYTUCJA, GODŁO I FLAGA NIE SĄ POTRZEBNE POLSCE, ani Włochom, Francuzom i innym państwom Europy. Więcej zyskamy, jeśli pozbędziemy się tych fałszywych symboli”- twierdzi pan poseł III Rzeczpospolitej- Janusz Palikot- członek międzynarodowej Komisji Trójstronnej( ponadnarodowego Wikipedii napisano- były członek), ponadnarodowego gremium, które ustala porządek nie tylko europejski- ale próbuje i światowy. Założona w 1973 roku przez Davida Rockefellera i 325 innych osób z wielkiego świata wielkiego biznesu i wielkich wpływów. Należą lub należeli do niej: Henry Kisinger, Dick Cheney, Mario Monti, Jimmi Carter, Zbigniew Brzeziński, Marek Belka, Sławomir Sikora, Wanda Rapaczyńska, Andrzej Olechowski i inni. Proszę sobie sprawdzić listę nazwisk w Wikipedii. Artykuł 127 KK mówi:” Kto mając na celu pozbawienie niepodległości, oderwanie obszaru lub zmianę przemocą konstytucyjnego ustroju Rzeczpospolitej Polskiej, podejmuje w porozumieniu z innym osobami działalność zmierzającą bezpośrednio do urzeczywistnienia tego celu, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od 10 lat, karze 25 lat pozbawienia wolności.

$2. Kto czyni przygotowania do popełnienia przestępstwa określonego w $ 1, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 3”.

Oczywiście prokuratura nie jest od stwierdzania szkody wynikłej dla Polski- od tego jest sąd. Ale jest od stwierdzania, czy wypowiedź pana Janusza Palikota nie łamie prawa i nie” czyni przygotowań do popełnienia przestępstwa określonego w $ 1, artykułu 127 Kodeksu Karnego. I co jeszcze pisze pan prokurator Przemysław Baranowski w odpowiedzi panu Januszowi Korwin- MIkke:” Zresztą sam pan Janusz Palikot stwierdza, w udzielonym wywiadzie, iż nie chce on pobawienia Polski niepodległości, bo w jego ocenie prawdziwą niepodległość Polska będzie miała będąc członkiem paneuropejskiego państwa”(?????) Coś niesamowitego! Będziemy mieli prawdziwą niepodległość, jak zostaniemy zlikwidowani- bo tak twierdzi pan poseł Janusz Palikot i jemu wierzy prokurator Przemysław Baranowski.. IM większa niewola- tym większa niepodległość. Tak jak u Orwella.. ”Niewola to wolność”. Im bardziej podlegaliśmy Moskwie- też mieliśmy więcej wolności. Dzisiaj podlegamy Brukseli- to wolność mamy jak się patrzy. A po likwidacji Konstytucji, godła, flagi- będziemy jeszcze bardziej niepodlegli.. No Konstytucja- niech tam- stek bzdur i nonsensów, sprzecznych ze sobą i sprzecznych samym sobie- ale godło i flaga.. A hymn? O hymnie nie ma na razie mowy.. Będziemy śpiewać Mazurka Dąbrowskiego zamiast Roty- ale jednocześnie hymn Unii Europejskiej.. Ale który będziemy śpiewać i kiedy? Który będzie ważniejszy? Chyba to ustanowi Unia Europejska- nasze nowe państwo, przy pomocy kolejnej dyrektywy..

I jeszcze pan prokurator pisze:”: Oceniając wypowiedzi Janusza Palikota zacytowane w niniejszej sprawie, należy brać pod uwagę nie tylko okoliczności, w jakich zostały one wygłoszone, ale też fakt, iż on jest czynnym politykiem, Posłem na Sejm RP. W stosunku do polityka granice jego wypowiedzi nie mogą być w sposób nieprawidłowy ograniczone” (???) Proszę zwrócić uwagę co powiedział pan prokurator Przemysław Baranowski.. Prawo nie jest istotne, istotne jest to- kto powiedział i w jakich okolicznościach”(????) Wprost trudno uwierzyć, że tak działa prokuratura nie przyjmując zgłoszenia o przestępstwie.. To po co prawo? Może jak twierdził Lenin- „ jest przesądem burżuazyjnym”(!!!!) Zlikwidować prawo i wszelkie kodeksy i oceniać postępowanie człowieka po” widzi mi się „ prokuratorów.. Tak na oko. Jak kiedyś bolszewicy w Rosji.. Ręce spracowane- nasz, ręce delikatne- wróg! Wszyscy członkowie Komisji Trójstronnej międzynarodowej są oczywiście bezkarni, ponad wszelkimi ustaleniami prawnymi- reszta podlega prawu, zgodnie z zasadą Orwella, że zwierzęta są równe, ale niektóre są równiejsze.. A niektóre jeszcze bardziej równie i jeszcze bardziej równiejsze.. Niech w końcu ta orwellowska równość zapanuje.. I niech świat antycywilizowany oparty zostanie o prawo” widzi mi się”. No i o trybunały. Nich rozstrzygają sprawiedliwie po uważaniu. W końcu sprawiedliwość jest ostoją III Rzeczpospolitej.. No i co z przysięgą składaną przez posła Palikota w sprawie strzeżenia suwerenności Rzeczpospolitej? Czy ona go już nie obowiązuje? Wielki człowiek, na nadchodzące czasy likwidowania państw narodowych.. I ma sprzymierzeńców.. W postaci prokuratury! Która zamiast się trzymać prawa, konfabuluje.. I zajmuje się dociekaniem kto i w jakich okolicznościach.. Nie ważne kto i w jakich okolicznościach, ale ważne co.. W demokratycznym państwie prawnym kreującym rzeczywistość. WJR

Próby reanimacji Tuska Już w następnym tygodniu rozpoczną się w Sejmie prace nad projektem budżetu na 2013 rok, a obraz Polski jaki się z niego wyłania, optymizmem nie napawa i nie ma nawet luźnego związku z gradem obiecanek premiera Tuska.

1. II expose Tuska, codzienne konferencje prasowe ministrów jego rządu, którzy tłumaczą zawiłości wystąpienia premiera, wreszcie wizyty samego szefa rządu w programach publicystycznych zarówno w telewizji publicznej jak i w telewizjach prywatnych, to wszystko wygląda na zmasowane próby jego reanimacji. Nie dalej jak wczoraj, premier Tusk wziął udział aż w dwóch programach publicystycznych, w TVN24, w programie Moniki Olejnik „Kropka nad i” i w TVP 2 w programie „Tomasz Lis na żywo”. Wygląda na to, że sytuacja polityczna w Polsce, w tym położenie rządu Tuska, zostało uznane przez trzymających „wajchę medialną” za bardzo poważną, skoro w sposób tak natarczywy lansuje się premiera i jego ostatni festiwal obiecanek.

2. Codzienne konferencje ministrów, organizowane nawet w sobotę i w niedzielę, wykresy,slajdy, prezentacje i potok słów z których nic nie wynika, nie są jednak rozwiązaniem., które może na powrót przysporzyć wyborców Platformie.

Zwłaszcza, że coraz częściej dziennikarze nie tylko słuchają długich wywodów poszczególnych szefów resortów ale zaczynają zadawać pytania, często dokuczliwe, podważające sensowność światłych pomysłów Tuska i jego ministrów. Odpowiedzi na te pytania pokazują jak pośpiesznie były przygotowywane główne pomysły programowe zaprezentowane przez premiera, choć wcześniej informowano, że od dłuższego czasu Tusk z doradcami już tylko „szlifuje” swoje wystąpienie. Ten sztandarowy z uruchomieniem przynajmniej 40 mld zł na inwestycje poprzez dokapitalizowanie akcjami spółek skarbu państwa Banku Gospodarstwa Krajowego, a także powołanie nowej państwowej spółki „Inwestycje Polskie”, która część z nich ma realizować, wygląda na taki, który powstał w nocy z czwartku na piątek tuż przed II expose premiera. Dlatego z wyjaśnieniem jego skomplikowanych mechanizmów mieli poważne kłopoty, nawet na drugi dzień na konferencji prasowej, ministrowie finansów i skarbu Rostowski i Budzanowski.

3. Wczorajsze wywiady Tuska u Moniki Olejnik i Tomasza Lisa mimo przychylności tych dziennikarzy dla premiera, nie wypadły przekonująco, ba wybrzmiały w nich znowu całe serie obiecanek, na które zwykli ludzie reagują już tylko alergicznie. Tusk nie był w stanie wytłumaczyć ani zamazać pęknięcia w klubie Platformy, które powstało w związku z głosowaniem nad projektem ustawy zaostrzającej przepisy antyaborcyjne. Przeciw odrzuceniu tego projektu głosowało aż 40 posłów, 28 posłów wstrzymało się od głosu, a 9 posłów będąc na sali nie głosowało, co pozwoliło zablokować odrzucenie tego projektu w I czytaniu. To pękniecie jest na tyle wyraźne i jak się wydaje trwałe, że przy najbliższych głosowaniach projektów odwołujących się do sumienia posłów, podział znowu powróci i będzie się nasilał wraz ze spadkiem notowań Platformy, ponieważ posłowie którzy weszli do Sejmu z dalszych miejsc list wyborczych tej partii, będą wiedzieli,że z tych dalszych miejsc przy jej niskich notowaniach, następnym razem już nie wejdą. Nie padły przekonywujące wyjaśnienia dlaczego tak dramatyczna jest sytuacja na rynku pracy, dlaczego do tej pory nie ma warunków do powrotu młodych ludzi z W. Brytanii, choć Tusk obiecywał to osobiście ponad 5 lat temu, dlaczego tak dramatycznie źle jest w ochronie zdrowia, wreszcie dlaczego jest tyle skandali wokół wyjaśniania tragedii smoleńskiej.

4. Mimo używania licznych tricków mowy ciała, sprawnego mówienia i licznych uśmiechów premiera Tuska, przełomu korzystnego dla Platformy w badaniach opinii publicznej po tych występach szefa rządu , raczej nie będzie. Już w następnym tygodniu rozpoczną się w Sejmie prace nad projektem budżetu na 2013 rok, a obraz Polski jaki się z niego wyłania, optymizmem nie napawa i nie ma nawet luźnego związku z gradem obiecanek premiera Tuska. Jednym zdaniem, reanimacja premiera Tuska przez mainstreamowych dziennikarzy, nie udana, zjazd Platformy po równi pochyłej, będzie kontynuowany. Kuźmiuk

Donlad Tusk do gimnazjalistów: żadna praca nie hańbi Radykalną rewizję wydatków na szkolenia i doskonalenie zawodowe zapowiedział w poniedziałek premier Donald Tusk. Przy okazji wizyty w stołecznym gimnazjum przekonywał, że żaden zawód nie hańbi, a praca - w dowolnym zawodzie - jest lepsza niż bezrobocie. Zrobimy radykalną rewizję środków, a to są setki milionów, żeby nie powiedzieć miliardów złotych, które idą na różnego typu szkolenia, doskonalenia zawodowe etc., są to także środki europejskie. Chcielibyśmy ukrócić, czy ograniczyć ten gigantyczny strumień pieniędzy, który idzie na szkolenia, z których nic nie wynika - powiedział premier w poniedziałek dziennikarzom. Donald Tusk odwiedził tego dnia jedno z warszawskich gimnazjów. Na pytanie, czy radziłby gimnazjalistom "ciepło pomyśleć o zawodzie spawacza", Tusk odparł:

rzeczywiście dziś w Polsce w bardzo wielu zawodach brakuje rąk do pracy, a wielu zawodach - czy typach wykształceń – mamy nadmiar absolwentów, którzy, chcąc pracować zgodnie z własnym wykształceniem, przez lata nie znajdą pracy. Jak zaznaczył, pracował w życiu w kilkunastu zawodach. Byłem sprzedawcą pieczywa, robotnikiem fizycznym, wykładowcą na uczelni, nauczycielem i muszę powiedzieć, że żaden zawód nie hańbi. Praca jest lepsza niż bezrobocie - praca w dowolnym zawodzie. Gdybym musiał wybierać, to wolałbym być wybitnym spawaczem, dobrze zarabiającym niż wiecznie bezrobotnym politologiem - podkreślił Tusk. Premier był też pytany, co zrobić, aby ograniczyć bezrobocie wśród absolwentów wyższych uczelni. To jest pytanie - powiem delikatnie - przekrojowe. Ale tak naprawdę najważniejszą rzeczą jest ochrona rynku pracy. W mojej ocenie ludzie powinni mieć prawo sami poszukiwać sobie tych luk na rynku pracy, muszą też uwierzyć, że przyszłością jest zdolność do zmiany zawodu. Taką odwagę i elastyczność musimy wpajać młodym ludziom. (...) Mogę poświadczyć to własnym życiowym doświadczeniem - lepsza jest praca, nawet w innym zawodzie niż się wymarzyło, niż bezrobocie z najbardziej wyśnionym i wymarzonym wykształceniem

- odparł szef rządu. Być może także ten przysłowiowy kurs spawacza będzie dofinansowany przez środki, w tym także środki europejskie, żeby ludzie mogli znaleźć pracę w drugim lub trzecim zawodzie - mówił premier. DLOS/PAP

Giertych chce wziąć Polaków za mor...ę w internecie Roman Giertych ”Sąd Apelacyjny oddalił jego apelację przeciwko Ringier Axel Springer dotyczącą wpisów na forach internetowych pod jego adresem.

Zarejestrowani wydawcy gazet powinni odpowiadać za wpisy na ich forach internetowych – uważa mecenas Roman Giertych i zapowiada złożenie skargi do Trybunału Konstytucyjnego. „....”Sąd Apelacyjny oddalił jego apelację przeciwko Ringier Axel Springer dotyczącą wpisów na forach internetowych pod jego adresem. „.....((źródło)

A przecież Giertych był najlepszym w całej historii istnienia II Komuny ministrem edukacji. To jego bój z lewactwem o spis lektur uświadomił rodzicom fakt ,że ludzie politycznej poprawności używają szkoły do prania polskim dzieciom mózgów. Coś musiało się stać , że został złamany kręgosłup Giertycha. Być może wytłumaczeniem tego będzie ten fragmenty jego wywiadu z Wyborczej w których mówi o panicznym strachu przed Kaczyńskim ,że ten wsadzi go do więzienia Co takiego musiał zrobić Giertych ,że całe jego życie było owładnięte tym panicznym strachem Polska miała szczęście ,że Kaczyński się na Giertychu wyznał i wyrzucił go na polityczny śmietnik . Bo ten człowiek jawi się teraz jako zdolny do każdej podłości . Do tej pory pierwszym pieniaczem II Komuny był Michnik , ale jak widać znalazł w osobie Giertycha wiernego ucznia i naśladowcę . Po wywiadzie dla Wyborczej Giertych pokazał się jako część betonu II Komuny, na swoich przyjaciół wskazywał Donalda i Michała Kamińskiego (Europoseł) Nie ma więc co się dziwić ,że tak naturalnie przyszło mu wyrazić chęć wzięcia Polaków za „mordę”. Obłożenia Polaków cenzurą. Nomenklatura II Komuny , a Giertych jak ujawnił w swoim wywiadzie do niej się zalicza , od dawna ma chęć na położenie swoich brudnych lewicowych łapsk na internecie , na pozbawieniu Polaków jednego z fundamentalnych praw człowieka jakim prawa do wolności słowa Internet wchłania , marginalizuje tradycyjne media . Marginalizuje gazety , telewizję , wydawnictwa książkowe , nawet przestarzałe już portale oparte na skrzynkach emailowych . Czyli wszystko to na czym lewacy spod znaku politycznej poprawności położyli socjalistyczną łapę. Internet , smartfony, e- gazety, portale informacyjne , blogi , facebook , youtube inne środki natychmiastowej komunikacji zablokowały lewicowym fanatykom „produkcję „ „ nowego człowieka „w USA rozwój niezlanych stacji radiowych z flagową audycją Rusha Limbaugha przyczynił się do zwycięstwa Reagana. Panika jaka ostatnio wybuchła wśród nomenklatury II Komuny po ogłoszeniu sondaży w których PiS wyprzedził Platformę ma gdzieś swoje korzenie właśnie w internecie . A konkretnie w wolności człowieka , w jego prawie do dostępu do informacji . Do jej wyboru . A jak widać wolność swoboda Polaków sprzyja Kaczyńskiemu i PiS . Bój o telewizje Trwam pokazuje do czego zdolna jest lewica , aby tylko kontrolować ludzi , jak ważną role media spełniają w intensywnym terrorze propagandowym skierowanym przeciwko Polakom , a w szczególności dzieciom. Wydaje mi się że Giertych w swojej walce przeciwko Polakom i ich wolnościom jest tylko narzędziem w rękach nomenklatury , która wykorzystuje go do przeprowadzenia zamachu na wolności. Giertych liczy na to ,że Trybunał Konstytucyjny nałoży wędzidło Polkom i II Komuna będzie mogła ich jak łyse chabety gnać tam gdzie zechce w internecie . I wbrew pozorom ma duże szans na sukces . Bugaj przestrzega ,że Trybunał Konstytucyjny jest narzędziem w rękach oligarchii „Bugaj: „jedyne, co bym zmienił w konstytucji, to przepisy o Trybunale Konstytucyjnym.”.. „Bo uważam, że ostatnio zajmuje się on falandyzacją prawa. To bardzo ostre słowa, bo oznaczają pokrętną interpretację przepisów. Bugaj :” Wiem ale gołym okiem widać, że orzeczenia Trybunału odzwierciedlają preferencje politycznych jego członków”....(więcej)

Zarejestrowani wydawcy gazet powinni odpowiadać za wpisy na ich forach internetowychuważa mecenas Roman Giertych i zapowiada złożenie skargi do Trybunału Konstytucyjnego. „....”Sąd Apelacyjny oddalił jego apelację przeciwko Ringier Axel Springer dotyczącą wpisów na forach internetowych pod jego adresem. „.....”„Dodaje, że nie absolutnie nie chodzi mu o ograniczenia w całym internecie, ale tylko na stronach zarejestrowanych wydawców. – Dziś można tam bezkarnie wyzywać i nikt nie ponosi za to odpowiedzialności. Udowodnienie komuś winy to fikcja. Samo ustalenie, że z danego komputera pochodzą wpisy to za mało, trzeba udowodnić kto to zrobił, a to dlatego przepisy powinny zostać zmienione – tłumaczy mec. Giertych. Prof. Iwona Hofman, prasoznawca z UMCS uważa, że powinno się zmienić prawo prasowe i pokrewne, tak aby wyznaczono odpowiedzialność wydawców i administratorów za zarządzanie takim kanałem komunikacji jakim jest internet. – Z jednej strony czasem takie wpisy mogą doprowadzać do naprawdę dramatycznych sytuacji, a z drugiej zmieniając prawo mogą się pojawić głosy, zwłaszcza wśród młodych ludzi że wolność słowa w sieci jest zagrożona – zauważa prof. Hofman.”...(źródło)

Ziemkiewicz w tekście „Kto przeprosi Giertycha „ „chcąc nie chcąc umocnimy w Polsce podział na dwa obiegi edukacyjne. Podział, który od maleńkości naznacza tych lepszych, i tych trwale zepchniętych do motłochu. „.....”Opowieści o buszujących po warszawskich szkołach dilerach, o terroryzujących je gangach, o pobiciach, gwałtach i zastraszeniu nie tylko dzieci, ale i pedagogów, dotyczą być może jednostkowych przypadków, w końcu ekscesy mogą się trafić wszędzie „.....”W roku 2007 policja odnotowała w szkołach 17,5 tysiąca przestępstw. W roku 2011 − 28 tysięcy. Wzrost o 60 procent. „....”W tym o 51 procent wzrosła liczba przestępstw związanych z narkotykami, o 57 procent liczba bójek i pobić, o 149 procent liczba rozbojów. „.....”podczas gdy przez cały rok 2011 odnotowano w podstawówkach i gimnazjach 5760 rozbojów, to w samym tylko I kwartale roku 2012 już znacznie ponad połowę więcej − 3842. „.....”Owym jedynym rokiem, kiedy odnotowano ich spadek był właśnie przyjęty tu za punkt odniesienia rok 2007.A jakimże to cudem w roku 2007 udało się na chwilę to, co się nijak wcześniej, a już zwłaszcza później, udać nie chciało? Ano, kto jeszcze pamięta, panowała wtedy duszna atmosfera rządów PiS, a ministrem edukacji był straszny faszysta Roman Giertych, który wprowadził w podległych sobie szkołach program „zero tolerancji dla przemocy". I owa przejściowa poprawa statystyk to właśnie efekt krótkotrwałego działania tego programu.Krótkotrwałego, bo potem przyszła światła PO i zgodnie z ideologią „europejskiej normalności" program „zero tolerancji" zastąpiła programem „przyjazna szkoła". To oczywiście tylko nazwy, ale nazwy, jakie sobie politycy wybierają, mówią coś o ich zasadach. Program „przyjazności" szkół polegał na przyjęciu wobec przemocy w szkołach tej samej postawy, co wobec wszystkich innych patologii: a róbta sobie co chceta, nas obchodzi tylko wizerunek władzy.”......”Oczywiście, fakt, że władza działała pod naciskiem lewackich idiotów, którzy w III RP skolonizowali wiodące media tak samo jak na Zachodzie, nie zdejmuje odpowiedzialności z Tuska. Eksplozja przemocy w szkołach to tylko drobna część szkód, jakie wyrządził on polskiej edukacji, a szkody te to tylko drobna część szkód, jakie w ogóle wyrządził Polsce i za które, mam wciąż tę nadzieję, w końcu zostanie mu wystawiony rachunek „...(więcej)

„Pozwolę sobie zacytować Pana Witolda Raptowicza opisującego słynny „gejostyczny wywiad europosła „Michał Kamiński ostatnio spotkał się z wpływowym politycznym komentatorem z partii Torysów – Iainem Dale’m i udzielił mu wywiadu. I nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że Dale to otwarty gej, czy tez według terminologii Kamińskiego sprzed paru lat – pedał “If you are talking about civil partnerships between people of whatever their sexual preferences, I personally have nothing against them.”Jak ktoś angielskiego nie zna – okazuje się że Kamiński jest za związkami gejowskimi byleby nie miały charakteru małżeństwa. I dalej, żeby była sprawa jasna, mówi, że „rozważyłby głosowanie na „tak” w polskim parlamencie w sprawie ustawy o związkach homoseksualnych”. Czy powie to też na antenie Radia Maryja? Dalej, co odpowiada Kamiński na pytanie o jego ewentualne wystąpienie na „Gejowskiej Dumie” Torysów? I would be more than happy.Tłumaczenie chyba zbędne. To może na polskiej paradzie gejowskiej też wystąpi? Wątpię! Czy zatem polski homoseksualista to nadal pedał a brytyjski jest godny zaszczycenia go obecnością i przemówieniem? Hmmm „...(więcej)

Pod spodem orgia podłości , cynizmu i głupoty w wykonaniu Giertycha Giertych ” Część Polaków zawsze tęskniła za silną władzą. Raz mniej, raz bardziej. Takim momentem był 2006 r., stąd wzięła się moja bliska współpraca z PO, z Donaldem Tuskiem. Myśmy wtedy obalili próbę konstytucyjnego zamachu stanu, który robił Lech z Jarosławem Kaczyńskim.”.....”Akurat. Wróćmy do tego konstytucyjnego zamach stanu, co to było? - Próba doprowadzenia do zmiany władzy przy wykorzystaniu konstytucyjnych instrumentów, ale wbrew duchowi prawa. PiS próbował na początku 2006 r. doprowadzić do przyspieszonych wyborów, grając terminami ustawy budżetowej. Nawiasem mówiąc, orędownikiem tej próby był mój przyjaciel Michał Kamiński. Pięć klubów się temu sprzeciwiało: PO, SLD, Samoobrona, PSL i my. Myśmy wtedy okupowali salę posiedzeń w Sejmie, dyżury mieliśmy, bo baliśmy się, że zamkną ją na klucz. Myśmy mieli już dogadanego nowego marszałka, Bronisława Komorowskiego, miał być przegłosowany przez 300 posłów, ale trochę wbrew procedurze..”..... ”Wszystko w panice przed wyborami.- Tak, nie ukrywam. PiS miał wtedy w sondażach pod 50 proc. Myśmy wszyscy wiedzieli, że po wyborach mieliby większość w Senacie i w Sejmie. Przy prezydencie Lechu Kaczyńskim oznaczało to władzę totalną.”......” Kiedy się panu tak przestawiło, że PiS to wróg?- Nigdy nie byłem sojusznikiem PiS. To ja doprowadziłem jego rząd do upadku.Był pan jego koalicjantem. - W 2005 r. byłem pewien, że będzie PO-PiS, a my będziemy budować opozycję i czekać na swój czas. Gdy Donald, pamiętam ten Konwent Seniorów, przyszedł i powiedział, że nie wchodzi do rządu i będą tylko pozorować koalicyjne rozmowy, to mi się świat zachwiał. Miałem pomysł, że przerobię partię na bardziej konserwatywno-liberalną, będziemy atakować od strony opozycji. Jak mi to Donald powiedział, powstało pytanie - co dalej z Ligą. Wszyscy pchali nas do rządu. Miałem rozłam wewnętrzny, który doprowadził do wyjścia sześciu posłów i groził dalszym odchodzeniem. Wtedy zrozumiałem, że Liga to trup. Byłem przed dylematem: albo wejdę w koalicję i będę czekał, albo mnie załatwią. Moja cała strategia od wejścia do rządu sprowadzała się do tego, żeby być pupilem Kaczyńskiego, żeby zapomniał wszystko to, co było, te walki. A to dlatego, że uważałem, że Kaczyński będzie chciał nas zabić, a miał prokuraturę, Ziobrę, miał wszystko. I moja jedyna nadzieja była w tym, że dojdzie do kryzysu, zanim mnie rozwali. Rozwali?- To znaczy aresztuje. „...”Rzeczywiście, czasem wchodził pan w konflikt z PiS, np. z Kluzik-Rostkowską. - Ale wszystko z prawej strony, żeby przekonać Jarosława, że moje porozumienie z PO jest niemożliwe. Bez przerwy mi zarzucał, że ja mam kontakty z Tuskiem...I słusznie zarzucał. - Nie dało się ukryć. Wyszło, że Tusk był u mnie w domu. A to od razu lądowało na biurku u Jarka. I w związku z tym ja musiałem obchodzić go od prawej strony, żeby miał pewność, że niemożliwe jest porozumienie z PO Zostawmy to. Mówię o strategii partii. Żeby zejść z linii strzału. W czerwcu 2007 r. wszystko się ważyło. Miałem w PiS człowieka, któremu do dziś jestem wdzięczny, w komitecie politycznym, wiedziałem, co oni myślą, nie byłem głuchy, dokładnie wiedziałem, co rozważa Kaczyński. Słynny kret? On nadal tam jest? Nie powiem kto, ale nie był to ani Michał Kamiński, ani Adam Bielan, a raczej ktoś, kto ich w tym czasie bardzo zwalczał. I dokładnie wiedziałem, gdzie będą uderzać. Więc w czerwcu 2007 r. już prawie była decyzja, że to my idziemy pod nóż, był przeciek, że będą zatrzymywać Wierzejskiego. Ale pogadałem z Ziobrą i zasugerowałem mu, że są ciekawsze tematy. Krótko mówiąc, Ziobro się przekonał, że lepiej Jarka przekonać do drugiego frontu, czyli ataku na Samoobronę.Jak pan przekonał Ziobrę? - To moja tajemnica. I gdy Jarosław rzucił się na Leppera, dla mnie to był po prostu moment, w którym powiedziałem: "Teraz albo nigdy". Albo go załatwię, albo mnie wsadzi do więzienia, taka była alternatywa. Ja już wiedziałem, że prokuraturę mają całkowicie podporządkowaną, na telefon. Pamiętam, jak byłem przesłuchiwany w aferze gruntowej i pani prokurator okręgowa, która mnie wezwała jeszcze jako posła pod groźbą doprowadzenia, przesłuchując mnie, co chwila dzwoniła: - Tak, panie ministrze, tak, panie ministrze. Totalnie mieli podporządkowane też służby. „...(więcej) Marek Mojsiewicz

Nobel z ekonomii dla Tuska Donald Tusk przedstawił wczoraj epokowe odkrycie w programie Tomasza Lisa. Jego zdaniem propozycja wydłużenia urlopów macierzyńskich nie obciąży pracodawcy, bo to państwo zapłaci z pieniędzy podatników te pensje. Żeby było jasne. Akurat płacenie na urlopy macierzyńskie i zwiększanie przyrostu naturalnego jest jedną z nielicznych mądrych decyzji tego rządu. Pod warunkiem, że zostanie zrealizowana. Bo z Tuskiem jest dawniej z nieboszczką PZPR, ja mówiła "da", to mówiła, jak mówiła, że zabierze, to zabierała. Pieniądze podatników w budżecie to pieniądze przedsiębiorców. W różnej formie. Wszystkich podatków i parapodatków i składek na ubezpieczenia społeczne, które płacą. "Nie ma czegoś takiego jak bezpłatny obiad" - streścił tę zasadę prof. Milton Friedman jeden z najwybitniejszych ekonomistów XX wieku. Tusk zaszedł już tak daleko w propagandzie, że puszcza ludziom proste hasła licząc na ich brak elementarnej wiedzy. Przypomina mi się jego expose, w którym postawił tezę, że trzeba przedsiębiorcom podnieść podatki, bo pieniądze trzymają na lokatach, gdzie się marnują.

„Podniesienie o 2 punkty procentowe składki po stronie pracodawców (…) wydaje się, że w sposób niewielki spowoduje domknięcie strumienia pieniędzy, który mógłby znaleźć się na rynku, ponieważ dzisiaj tak to oceniamy i statystyki są tutaj dość jednoznaczne, dzisiaj firmy, przedsiębiorstwa, nie są skłonne, ze względu na to kryzysowe zagrożenie wydawać pieniądze. I dlatego jest duże prawdopodobieństwo, że istotna część środków, która wpłynie do budżetu państwa z tytułu podwyższenia składki o 2 punkty procentowe to są pieniądze, które w innym przypadku leżałyby raczej na lokatach, niż pracowały w gospodarce…” - przekonywał Tusk. Za tę wybitną teorię został przez prof. Roberta Gwiazdowskiego uznany "ekonomistą roku". Minął rok i rozwój ekonomiczny myśli premiera poszedł o krok dalej. Tym razem twierdzi on, że wzrost wydatków z budżetu państwa nie obciąży przedsiębiorców. To na tyle rewolucyjna teoria, że moim zdaniem czyni go jednym z faworytów do ekonomicznego Nobla w przyszłym roku. Wypada tylko żałować, że ową teorię Tusk wygłosił tak późno. W przeciwnym razie owego Nobla mógłby dostać już w tym roku. Jan Piński

Nowa forma prześladowania kobiet Nie wynaleziono ustroju, który bardziej krzywdzi kobiety niż eurosocjalizm. Eurosocjalizm zabiera kobietom ich wpływ na kształtowanie najważniejszych obszarów cywilizacji, krzywdzi ich dzieci i zabiera im pieniądze. I nie tylko. Feminizm - jedna z najgorszych ideologii eurosocjalizmu - próbuje forsować nieszczęsne "równoupawnienie". Równouprawnienie polega na zacieraniu różnic między mężczyznami i kobietami. Jest to oczywisty nonsens, bo różnice między mężczyznami i kobietami są piękne i ciekawe i nie ma po co ich zacierać. Kobieta powinna być kobieca, a mężczyzna męski. Tzw. "babochłopy" czyli męskie kobiety lub zniewieściali faceci budzą niesmak zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn. Budzą też narzekania kobiet. Ostatnio kobiety często narzekają na "dzisiejszych facetów" i mają rację. A narzekają dlatego, że dzisiejsi faceci nie są "męscy", brakuje im jaj, inicjatywy i wszystkiego innego. A brakuje dlatego, że zniszczyła ich ideologia równouprawnienia. Jeszcze bardziej zniszczyła kobiety. Feministki mówią, że najważniejszymi obszarami życia nadal rządzą mężczyźni. Jest to oczywista nieprawda. Najwazniejszymi dziedzinami życia rządzą kobiety. I to od zarania dziejów. Już od czasów jakiniowych największe powodzenie u kobiet mieli mężczyźni silni, zaradni, mądrzy, pomysłowi. Taki mężczyzna miał największe szanse zdobyć kobietę. Słąbeusze, ludzie chorowici, głupi, niezaradni, pechowcy i inni nie zdobywali więc kobiet i nie przekazywali swoich genów. W ten sposób poprawiał się gatunek. Dzięki kobietom. Przez setki lat mężczyźni wymyślali wynalazki, które miały ułatwiać życie. Oczywiście wymyślali je nie dla siebie. Wymyślali je głównie dla kobiet spragnionych łatwiejszego i wygodniejszego życia. To kobiety były motywacją dla mężczyzn - wynalazców. W ten sposób rozwijał się postęp. Dzięki kobietom. Podobnie jest w obszarze gospodarki. Przez setki lat kobiety zajmowały się wydawaniem pieniędzy zarobionych przez ich mężów. Od zarania dziejów wiadomo, że kobiety lepiej od mężczyzn wydają pieniądze. Po pierwsze dlatego, że nie nudzą się w sklepach, po drugie dlatego, że są bardziej wymagające. Po trzecie: zwracają uwagę na szczegóły, których mężczyźni nie dostrzegają. To sprawia, że prodcenci muszą się bardziej starać, aby sprostać wymaganiom kobiet. A starają się poprawiając jakość swoich produktów i obniżają ceny. W ten sposób rozwija się gospodarka. Dzięki kobietom. Filozofia gospodarki wolnorynkowej polega na tym, że życie kobiety ma być lekkie i przyjemne, a życie mężczyzny - odpowiedzialne i obarczone ciężką pracą. Funkcjonowało to przez dziesiątki lat i funkcjonowało dobrze. Tymczasem eurosocjalizm pragnie to zniszczyć. Chce zatrzeć różnice między kobietami i mężczyznami, tworząc babochłopa - niedorajdę, niezaradnego, głupiego i spolegliwego człowieka, który nie będzie umiał zrobić niczego, także postarać się o względy kobiet. Jak wyjdą na tym kobiety to chyba nie muszę mówić. Dlatego, drogie Panie, nie dajcie się. Szymowski

Cezary Krysztopa: Wystarczyło wywalić Pacewicza i Ogórka Przez tyle lat wg. Gazety Wyborczej i okolic gazociąg Nordstream był wspaniałym paneuropejskim projektem, który łączył w sobie zalety biznesowej opłacalności i realizacji wspólnych europejskich interesów. Jak wiadomo państwa starego kontynentu myślą tylko o wspólnych i wzniosłych celach i nie do pomyślenia jest żeby robiły coś wbrew wpólnotowym ideałom. Tylko nasze tradycyjne polskie zacietrzewienie sprawiało, że nie chcieliśmy w nim uczestniczyć, że protestowaliśmy i że zwracaliśmy uwagę na to, że jego budowa zablokuje zarówno plany budowy naszego gazociągu do Danii jak i rozwój portów w Szczecinie i Świnoujściu. A tu bach! Nagle 13 października 2012 roku, dawno po tym jak już rurę zbudowano i oddano do użytku okazało się, że rura jest niedobra! Rura blokuje nam rozwój portów, rura jest położona za płytko. Cóż to się stało? Czy rura właśnie wypłynęła? Czy może wypłynęły nowe fakty dotyczące rury albo właśnie strona polska ogłosiła plany rozbudowy portów? A może od 13 października wiadomo, że Niemcy nie mają zamiaru dotrzymać zobowiązań dotyczących zakopywania rury z gazem? Zdaje się, że nic z tych rzeczy. Jedyna rzecz, która się ostatnio zmieniła to wywalenie kupy dziennikarzy z Wyborczej. W tym gwiazd dziennikarstwa Pacewicza i Ogórka. Być może to właśnie wpłynęło na przypomnienie sobie GW o dziennikarskich powinnościach. Strach pomyśleć co się stanie z przekazem Gazety po kolejnych redukcjach personalnych. Drżyj Gazeto Polska i Nasz Dzienniku. Szkoda tylko, że tak późno...

Cezary Krysztopa

Nagły Atak Spawacza Wieczorny rajd premiera po stacjach telewizyjnych (15 października) kojarzyć się będzie ze spawaczem. Bo Donald Tusk wygłosił sentencję, którą podchwycili dziennikarze i media społecznościowe, że wolałby być pracującym spawaczem niż bezrobotnym politologiem. Ten nagły atak spawacza przyszedł ni z gruchy, ni z pietruchy i natychmiast wywołał skojarzenie z pewną kapelą hip-hopową. Starsi pamiętają, że spawaczem wdzięczny lud miast i wsi oraz część inteligencji pracującej ochrzciła generała, który pozbawił dzieci Teleranka pewnej grudniowej niedzieli. W ten oto sposób szef rządu wpisał się w pewien przekaz podprogowy.U blondynki Donald Tusk powtórzył swą śmiałą tezę, zapewne zachęcając młodych Polaków do porzucania uczelni o najniższym w Europie poziomie. Przypomniał nielatom elementy etosu pracy i wyznał, że sam by nie miał nic przeciwko temu, by jego syn zdobywszy kwalifikacje imał się tego pożytecznego zajęcia. Michał Tusk aka Józef Bąk, jak wiemy, niczego spawać nie musi, bo koncertowo klei durnia w sprawie Amber Gold i na chleb z masłem mu starcza za „dłubanie w excelu”. Złośliwa zazwyczaj blondynka powściągnęła wrodzoną dociekliwość i pan premier mógł sobie poopowiadać, co i komu znów poprawi, i że chce dobrze. Niestety, czar prysł i trzeciego dnia krawat nie przyniósł szczęścia Pierwszemu Rozmówcy. Teraz pora na wizytę u blondyna polskiego dziennikarstwa. Ten może porzucić używany w takich razach klęcznik i rozmowę z premierem, którego jest maskotką poprowadzić leżąc krzyżem, ale koniecznie odwróconym, by nie urazić uczuć religijnych umiłowanego przywódcy. Co ma do tego spawacz? Proste, zawsze może na ulice tę resztę wojska wyprowadzić. Wcześniej jednak powinien założyć ciemne okulary spawacza, by nie oślepnąć od blasku prawdy, która powoli wychodzi na jaw mimo zaklęć spindoktorów i „niezależnych” dziennikarzy. Irena Szafrańska

Donaldowi Tuskowi już nie tylko się nie wybacza, ale już się go nawet nie słucha Expose dowiodło, że albo Donald Tusk stracił społeczny słuch, albo kompletnie rozminął się z oczekiwaniami, albo to, co uchodziło mu dotychczas płazem, choć ładnie brzmiało, zaczęło po prostu irytować, bo kryzys pokazał miałkość tej strategii i jej kompletne nieprzystosowanie do rzeczywistości. Tak czy owak Donald Tusk i jego propagandowo-piarowskie zastępy ze zdziwieniem musieli odkryć, że czar prysnął, gdy zaczęły się schody. A bycie miłym, wysportowanym i zadowolonym z siebie nie wystarcza, by Polacy uznali kogoś takiego za odpowiednią osobę do funkcji premiera w czasie kryzysu. Teraz będziemy mieli gorączkowe próby znalezienia kontaktu z rzeczywistością i odbudowywania zaufania. Ale to niewiele da, bo wszystkie błędy zostały popełnione dawno temu, tyle że były wybaczane. A to oznacza, że Donald Tusk nie ma już żadnego dobrego wyjścia. W swoim nowym expose Donald Tusk największe błędy popełnił tam, gdzie dotychczas najlepiej mu szło. Trafnie wyczuł, że Polacy potrzebują teraz jakiejś formy opieki państwa, ale sprowadzenie tego do rocznych urlopów macierzyńskich nie zrobiło wrażenia na społeczeństwie, w którym rodzi się tak mało dzieci. Poza tym niska dzietność będzie miała skutki w przyszłości, a Polacy już teraz potrzebują ochrony państwa przed kryzysem. Zapowiedź wielkich inwestycji żadną formą opiekuńczości nie jest, bo przeciętni ludzie są obojętni na wielkie liczby. Premier przedstawił zresztą ten program inwestycyjny jak zimny technokrata, co tylko pogłębiło wrażenie, że nie interesują go ludzie, lecz jakieś procesy. Donald Tusk nie miał kompletnie pomysłu na to, jak pokazać przeciętnemu człowiekowi perspektywę utrzymania bądź zdobycia pracy, perspektywę utrzymania firmy na rynku w jakiej takiej kondycji, perspektywę utrzymania zdolności regulowania zobowiązań i rachunków, perspektywę dostępu do lekarza i zdolności do wykupienia leków, perspektywę znalezienia pracy dla kończących szkoły i uczelnie. To właśnie interesuje dziś i martwi Polaków, a nie technokratyczne dywagacje o wielkich programach inwestycyjnych państwa, które zresztą zostały przedstawione w bardzo mało wiarygodnej formie. Polacy oczekiwali, że premier powie, co złego ich jeszcze czeka, jak to się rozłoży w czasie, jak powinni się zabezpieczyć sami, a w czym pomoże im państwo, a wreszcie, co proponuje, by ten zły czas był jak najkrótszy. Polacy oczekiwali konkretnej agendy radzenia sobie z kryzysem i gwarancji premiera, że państwo ich nie zostawi bez pomocy. A w końcu oczekiwali nadziei, czyli chcieli usłyszeć, że premier wie co robić, wie jak to robić i potrafi realistycznie pokazać, kiedy zacznie się lepsza koniunktura, bo to co zamierza doprowadzi do określonych skutków w konkretnym czasie. Niczego takiego Polacy jednak nie usłyszeli. Donaldowi Tuskowi ewidentnie zabrakło empatii. Zaprezentował się jako reprezentant klasy rządzącej, która uważa, że jest dobrze, ponieważ tej klasie jest dobrze. Kompletnie nie potrafił się natomiast wczuć w los przeciętnego obywatela, przeciętnej rodziny, przeciętnej miejscowości. Pokazał odizolowanie władzy od społeczeństwa. I ludzie, którzy expose słuchali czy potem się o nim dowiadywali znakomicie to wyczuli. Trafnie odebrali komunikat, że na państwo właściwie mogą liczyć tylko kobiety, które urodzą dziecko, choć i one nie dostały jasnego wyjaśnienia – co po urlopie macierzyńskim. Czy nadal będą miały pracę, czy stać je będzie na mieszkanie i wychowanie urodzonego dziecka? Program mieszkaniowy dla młodych został potraktowany tak zdawkowo i mętnie, że nikt nie mógł się poczuć ani doinformowany, ani przekonany, że to zadziała. Expose dowiodło, że albo Donald Tusk stracił społeczny słuch, albo kompletnie rozminął się z oczekiwaniami, albo to, co uchodziło mu dotychczas płazem, choć ładnie brzmiało, zaczęło po prostu irytować, bo kryzys pokazał miałkość tej strategii i jej kompletne nieprzystosowanie do rzeczywistości. Tak czy owak Donald Tusk i jego propagandowo-piarowskie zastępy ze zdziwieniem musieli odkryć, że czar prysnął, gdy zaczęły się schody. A bycie miłym, wysportowanym i zadowolonym z siebie nie wystarcza, by Polacy uznali kogoś takiego za odpowiednią osobę do funkcji premiera w czasie kryzysu. Teraz będziemy mieli gorączkowe próby znalezienia kontaktu z rzeczywistością i odbudowywania zaufania. Ale to niewiele da, bo wszystkie błędy zostały popełnione dawno temu, tyle że były wybaczane. A to oznacza, że Donald Tusk nie ma już żadnego dobrego wyjścia. Może oczywiście trwać u władzy, bo pewnie jeszcze przez jakiś czas koalicja będzie miała w Sejmie większość. Powinien sobie tylko zadać pytanie, co z tego trwania może dobrego wyniknąć, przede wszystkim dla Polski. Pola do działania premier już właściwie nie ma, a pikujące oceny rządu i jego samego powinny mu uświadomić, że nie jest już postrzegany jako dobre rozwiązanie. Zdecydowana większość Polaków postrzega go i ocenia jako balast i kłopot. I ta tendencja już się nie zmieni, bo w polityce takie procesy się nie odwracają. Ale decyzja należy do samego premiera Tuska. Stanisław Janecki

Mieszkanie dla młodych? Obietnic Platformy ciąg dalszy. Na konferencji 14 października minister transportu Sławomir Nowak zapowiedział "rychły" start nowego programu dopłat mieszkaniowych „Mieszkanie dla młodych”, który ma zastąpić „Rodzinę na swoim”. Oprócz tego – do 2015 r. – obiecał 800 kilometrów nowych dróg i autostrad, modernizację kolei. Zapowiedział też swoje kolejne konferencje prasowe. Rząd ma dopłacać młodym rodzinom i singlom jednorazowo 10 proc. wartości kredytu na mieszkanie do 75 m kw.  Jeśli rodzina, która ma wziąć udział w programie ma dzieci, ma dostać dodatkowo 5 proc. wartości kredytu. Jeśli w mieszkaniu kupionym za kredyt urodzi się trzecie albo kolejne dzieci – rodzina ma otrzymać kolejne 5 proc. do wartości kredytu. Według zapowiedzi Nowaka,  program "Mieszkanie dla młodych" ma wejść w życie od połowy 2013 r., najpóźniej zaś od początku 2014 r. Początkowo program ma kosztować  600-700 mln zł rocznie, a docelowo 1 mld. Według Nowaka, z programu ma skorzystać 36 tys. rodzin rocznie. Program ma być sfinansowany z likwidacji zwrotu podatku VAT za remonty. Tyle obietnic. A jak wygląda rzeczywistość?Rząd planuje zastąpić kontrowersyjną „Rodzinę na swoim” nowym programem, który budzi wątpliwości już na etapie wstępnym. Dofinansowanie zakupu 10-15 proc. wartości mieszkania dla młodych osób wydaje się na pozór dobrym rozwiązaniem. Taka kwota mogłaby uzupełniać wkład własny przy zakupie mieszkania na kredyt. Zwiększałaby więc szansę zakupu mieszkania.  Rozłożona w czasie, jeśli będzie to stała kwota - jak deklarują przedstawiciele ministerstwa, będzie narażona na oddziaływanie inflacji. Dodatkowo jej efekt będzie mocno wydłużony i mało istotny z punktu widzenia budżetu domowego. Taka dopłata nie rozwiązywałaby też podstawowego problemu młodych osób, czyli zwykle zbyt niskiej zdolności kredytowej na starcie. Propozycją realnie ułatwiającą spłatę kredytu w polskich warunkach mogłyby być ulgi odsetkowe na przejrzystych warunkach, z ograniczeniem dla osób kupujących swoje pierwsze mieszkanie w życiu. Nie wiadomo kiedy dokładnie program wejdzie w życie - i nawet piarowiec Nowak nie jest tego pewien. A przecież program, który ma zastąpić - "Rodzina na swoim" - kończy się w 2012 roku. Czyli przez przynajmniej pół roku nie będzie żadnej pomocy dla młodych ludzi chcących kupic mieszkanie. Dodatkowo, dopłata ma dotyczyć tylko mieszkań kupowanych na rynku pierwotnym - zwykle droższych. Wygląda na to, że i tym razem rządowy pomysł będzie efektywniejszy niż "Rodzina na swoim", na której najbardziej skorzystały banki i deweloperzy. Bo tak jak przy innych "reformach" Platformy – ludzie są na końcu. Obserwator

Donald Tusk jak Bob Budowniczy Premier dał też jasny przekaz do młodych politologów, filozofów i psychologów, że jak zaczyna im się podobać Prawo i Sprawiedliwość, to na drzewo, nie ma nic dla was, możecie sobie spawać. To słuszna linia, ale co oni mają spawać? Zastanawiam się, kto z licznych doradców premiera podpowiedział mu, żeby wyskoczył dziś z tym spawaczem. Tak, czy inaczej, palnął sobie rano taki, popularny już w sieci, tekst w radiowej "Jedynce":

„Politologów mamy bardzo dużo, ale miejsc pracy nie ma w ogóle. Spawaczy mamy o wiele za mało. Wiem, że to brzmi mało dumnie, ale lepiej być pracującym, dobrym spawaczem, niż kiepskim politologiem bez pracy”.  Ktoś mógłby pomyśleć, że Donald Tusk mści się po prostu, bo jest wściekły na tych swoich zakichanych politologów, którzy bimbają sobie i nie stymulują mu poparcia społecznego. Można też pomyśleć, że dopadła go jakaś jesienna depresja, no bo jak to? Nie ma w ogóle miejsc pracy? A spółka "Inwestycje Polskie"? A  spółka "atomowa" Grada, to już nic się nie znajdzie dla zdolnego politologa? Nie wierzę, po prostu nie może być tak źle. Kiedy słuchałem wypowiedzi premiera o spawaczu, przyszedł mi od razu na myśl Bob Budowniczy, to znaczy wyszło mi w skojarzeniach, że nasz premier to jest taki budowlany bohater. Może stąd to skojarzenie, że Donald Tusk przypomina mi Boba. Jakoś sam Bob w ogóle nie wygląda mi na żadnego budowniczego, chociaż, a jakże, ma kask na głowie, a nawet fajny kombinezon. No i super buduje, ale to w bajce, czyli mniej więcej tak samo jak u nas. Premier też buduje, wznosi co się da, tyle tylko, że to taka bajka. Nawet pytania (firmowane chyba przez premiera) w kampanii wyborczej są jak z dobrej bajki: 'Mniej? Więcej? Więcej!'  No więcej! – mówią dzieci i klaszczą w dłonie. A tu premier mówi do absolwentów wyższych uczelni, że nie ma! Nie ma w ogóle nic, niczym Kokonowicz. Wypowiedź premiera, naszego uśmiechniętego budowniczego (szczerze powiem, że nigdy nie lubiłem tej bajki i moje dzieci również – geny to jednak geny), że lepiej być pracującym spawaczem, niż bezrobotnym politologiem, ma swój głęboki sens edukacyjny i polityczny. Edukacyjny, bo Donald Tusk jasno to dziś powiedział, że nie potrzebujemy już politologów, ergo, zbędni są także socjologowie i inni jajogłowi, chyba że będą coś spawać. Wymiar polityczny polega na tym, że jest to ewidentny prztyczek w stronę instytutów badania opinii publicznej i wyraźny sygnał, co mogą wkrótce robić, jak się nie pozbierają z tymi sondażami.

 Premier dał też jasny przekaz do młodych politologów, filozofów i psychologów, że jak zaczyna im się podobać Prawo i Sprawiedliwość, to na drzewo, nie ma nic dla was, możecie sobie spawać. To słuszna linia, ale co oni mają spawać? - Panie Premierze, co mamy spawać? – zapytają go tak, jak słynny plantator papryki. A nasz budowniczy odpowie, że statki. No bo co się w Polsce zawsze spawało, gdzie zawsze brakowało spawaczy? W stoczniach. Stoczni już nie mamy, więc pracujący spawacz to taki dowcip premiera. Polski pracujący spawacz, o czym premier pewnie nie wie, pracuje poza Polską – w Niemczech, Norwegii, w Wielkiej Brytanii. Może spawaczy potrzebuje jeszcze spółka Nord Stream AG? U nas jest niewiele do spawania, bo już wszystko dawno pospawaliśmy, a to co zostało pospawane, sprzedaliśmy. Donald Tusk, w jakimś kanale telewizyjnym, utyskiwał jeszcze, że trzeba skończyć z tymi szkoleniami, które nic nie dają, to znaczy nie dają miejsc pracy dla szkolonych, czyli mówił (naprawdę) do rzeczy. Wyszkolony u nas spawacz (najczęściej za unijne pieniądze) pojedzie więc do Niemiec odpracować kasę, którą dostaliśmy na jego szkolenie z Niemiec, bo to w końcu główny płatnik netto w UE. To świetny biznes, jak wszystko, co robi Platforma. I jak tu nie kojarzyć premiera z Bobem Budowniczym? Ale jest jeszcze inny, ostatni już wątek, związany z piekną historią o pracującym spawaczu politologu. Wierzyć trzeba, że wątek ten uchwycą wszyscy kończący studia wyższe, jak i je zaczynający. Bo premier zapomniał powiedzieć, że tacy politolodzy, albo w ogóle jacyś coś tam studiujący to mają jednak pracę, jak znają ludzi Boba. Asystent Sławomira Nowaka, czyli głównego Boba od budowania autostrad (nie budowy, nie mylić!),  sympatyczny Michał K., jeszcze studiując dostał pracę w gabinecie politycznym ministra. Zanim ją dostał, znany był głównie z wulgarnego wpisu na portalu społecznościowym: "Czarna dziwko, derby blisko" - pod adresem Polonii przed piłkarskimi derbami Warszawy*. Ile zaczął zarabiać, nie podano, ale wydaje się, że blisko pensji spawacza, bo średnia w Ministerstwie Infrastruktury to ponad 6300 PLN, a młody chłopak nie został w tym ministerstwie byle kim, bo w kompetencjach ma ma nadzór merytoryczny nad dokumentami, a nie nad oświetleniem gabinetu Nowaka. Można więc być politologiem, studentem i nie trzeba spawać. Do spawania, układania cegieł, pracy na tokarce (to już też nie u nas) premier goni po prostu studencką hałastrę, tę, co darła się precz z ACTA i która nie zrozumiała, że być Bobem Budowniczym, to wyczerpujące zajęcie, bo ciągle coś trzeba budować, a końca nie widać. Otóż wydaje się, że studenci i absolwenci wyższych uczelni dobrze sobie zapamiętają dzisiejsze słowa premiera. Puenta Donalda Tuska dla politologów jest prosta: nie dla psa kiełbasa.     

* http://praca.wp.pl/title,Pierwsza-praca-za-6300-zl-Gdzie,wid,14117866,wiadomosc.html?ticaid=1f59c&_ticrsn=3  

GrzechG

Ofensywka Tuska Pan premier Tusk wpadł do Moniki Olejnik. Wywiad trwał aż 40 minut. Jak należało się spodziewać, premier zapewnił, że nie zamierza kapitulować, a Olejnik wpędziła go w dyskurs na tematy światopoglądowe, które - jak wiadomo - nie są największą bolączką Polaków. Ujawnił też, że chciał głosowania nad votum dla rządu, żeby potwierdzić, że koalicja rządząca ma większość. Żeby było żałośniej, premier poinformował naród, że prace nad ściągnięciem wraku TU-154M są bardzo zaawansowane.Premier Tusk stracił dawną pewność siebie i nawet jeżeli postanowił zrobić wrażenie ogarniętego faceta, który wie co robi – to nie dało się ukryć, że jest w totalnej defensywie. Nie dlatego, że Olejnik starała się by go do tej defensywy zepchnąć. Rozpoczęła od lamentu, że głosowanie ws. aborcji nie podobało się wyborcom PO. A potem już szybko poprowadziła premiera „w długą”, czyli uciekła w tematy światopoglądowe. Bardzo twardo pytała, czy premier jest za in vitro, czy państwo będzie in vitro refundować, co premier sądzi o związkach partnerskich homoseksualistów… itd. Szło gładko, premier się rozgadał. Jego odpowiedzi nie wywoływały żadnej reakcji Moniki Olejnik – było gadanie, żeby gadać. Nie pytała o konkrety, kiedy ustawa o związkach partnerskich, kiedy decyzje o refundacji In vitro, kiedy decyzja ws. dwóch projektów PO. Czas mijał, premier ględził o etycznych procedurach, a Olejnik nie pytała o szczegóły wizji cudownego rozmnożenia pieniędzy, jaką Tusk sprzedał w Sejmie 12 października podczas II expose. Nie padło ani jedno pytanie o to, po co premier zmusza swoich ministrów do codziennych konferencji, podczas których sprzedawane są identyczne jak w trakcie owego expose ogólniki. Nie zapytała premiera, czy ma świadomość, że te konferencje ośmieszają jego i cały rząd. Nie zapytała premiera o podstawową sprawę, czyli o to, dlaczego minister Rostowski łudzi naród, że znalazł pieniądze na inwestycje, podczas gdy on po prostu chce zaciągnąć nowe kredyty i zadłużać państwo. Nie padło pytanie w sprawie żenującego wystąpienia minister edukacji, która mówiła banialuki o wychowaniu przedszkolnym w czasach, gdy tysiące rodzin nie stać na posłanie dziecka do przedszkola. Premier został jednak zapytany o kilka spraw i trudno nie dostrzec, że powiedział rzeczy dziwne. Na pytanie o to, po co doprowadził do głosowania votum nieufności dla swojego rządu, Tusk odpowiedział, że chciał „otrzeźwić” debatę publiczną i chciał uświadomić Kaczyńskiemu, że koalicja ma większość w Sejmie. Nie potrafił bez odwoływania się do Kaczyńskiego uzasadnić tej decyzji. Przyznał jednocześnie, że do obecnej aktywności został zmotywowany przez opozycję, która nagle się uaktywniła. Tusk wygląda na zmęczonego aktywnością po pięciu latach nieróbstwa. Ma też nadzieję, że głosowanie votum, by potwierdzić oczywistą większość w Sejmie pozwoli mu wrócić do spokojnego trwania, że usadzi Kaczyńskiego. Wyrwało mu się jednak zdanie, które zabrzmiało jak zadana przez terapeutę mantra: „muszę uwierzyć w to, że sukcesy Polski są możliwe”. Po tym zdaniu wszystko znowu poszło gładko: premier przypominał zasługi wmawiając widzom, że gdyby nie jego rząd, to „odczuwalibyśmy kryzys gorzej niż odczuwamy”. Premier płynął  do przodu zdaniami, których wypowiadanie nic nie kosztuje i niewiele znaczy, ale zawsze można je wypowiadać, żeby zająć czas. Sprawnie uciekł w opowieści o kłopotach państw europejskich od pytań o bezrobocie wśród młodzieży i o umowy śmieciowe. A Olejnik wcale nie pilnowała, by na te pytania odpowiedział. Mógł mówić o czym chciał i jak chciał. Zniecierpliwiony pytaniami o Smoleńsk nie dał się zepchnąć do narożnika i przypomniał Olejnik, że w 2010 roku nie miała takich pytań jak teraz. Wyjaśnił, że Ewa Kopacz pojechała do Moskwy „jako przedstawiciel rządu do opieki nad rodzinami” i nie wykonywała tam żadnych czynności o charakterze „konstytucyjnym czy ustrojowym”. Upomniana Olejnik gładko łyknęła wyjaśnienie, że 13 kwietnia 2010 Kopacz uczestniczyła w Moskwie w „nieformalnym spotkaniu z Putinem”, które nie miało charakteru dyplomatycznego. Jak bardzo premier Tusk oderwał się od rzeczywistości świadczy to, że nie zawahał się wyrąbać do publiczności informacji, iż „przygotowania do ściągnięcia wraku są bardzo zaawansowane”. Od ponad dwóch lat. Na zakończenie premier Tusk zlekceważył pytanie o zablokowanie dostępu do portu w Świnoujściu przez drugą nitkę Nord Stream, stwierdzając twardo, że nie ma „poczucia, że Niemcy nie wywiązali się ze zobowiązań”. Tusk atakuje opinię publiczną przez media, chce przekonać, że jest wciąż silny. Ale nic na to nie wskazuje. Są natomiast dowody, że wywołuje politowanie. AMI

Pierwsza praca za 6300 zł! Gdzie? Rocznik 1990, doświadczenie zawodowe - żadne, ale za to partyjne poparcie - mocne. Działacz platformerskiej młodzieżówki Michał Klimczak (21 l.), który przed kampanią wyborczą zasłynął wulgarnymi epitetami pod adresem jednego z klubów piłkarskich, właśnie dostał pierwszą w życiu pracę. W gabinecie politycznym ministra transportu. A tam średnie wynagrodzenie w tym roku to 6300 zł! – Nie znalazłaby się też jakaś fucha dla mnie? – pyta Paula Przybylska (23 l.), która nie ma pracy. Tak, jak co trzeci młody człowiek w Polsce, który skończył szkołę średnią albo studia. Jeśli ktoś myślał, że rządowy program "Pierwsza praca" już nie funkcjonuje, jest w błędzie. Program działa, ale tylko dla znajomków z partii, którzy nie mają za grosz doświadczenia. W swoim gabinecie politycznym Sławomir Nowak (37 l.) zatrudnił trzy osoby. Najmłodszą z nich jest Michał Klimczak – ma 21 lat. Jedyne, z czego dotychczas był znany, to wulgarny wpis na portalu społecznościowym: "Czarna dziwko, derby blisko" pod adresem Polonii przed piłkarskimi derbami Warszawy. Zapytaliśmy Nowaka, jakie kompetencje zdecydowały, że Klimczak trafił do jego gabinetu.

– Jest moim asystentem – odpowiada Nowak. A gdy dopytywaliśmy, czy Klimczak ma doświadczenie, minister odpisał: "Gabinety polityczne to nie są eksperckie miejsca. I tak mam najmniejszy gabinet polityczny". Minister Nowak myli się, i to dwukrotnie. To na jego stronie internetowej możemy przeczytać, że "Gabinet Polityczny Ministra prowadzi doradztwo polityczne w zakresie działania Ministra, w szczególności: nadzoruje opracowywanie dokumentów (...) dokonuje oceny merytorycznej i formalnej materiałów przedkładanych Ministrowi". Po drugie, minister Nowak wcale nie ma najmniejszego gabinetu politycznego. W resorcie rozwoju regionalnego oraz ministerstwie skarbu ministrowie w gabinetach nikogo nie zatrudniają. Może, dlatego, że nie są tzw. partyjnymi ministrami? Tylko w tym roku średnie wynagrodzenie w gabinecie politycznym ministerstwa transportu (a wcześniej infrastruktury) sięgnęło 6300 złotych.

– Ja nawet nie mogę marzyć o takiej pracy! To skandal, że byle, kto dostaje prace po znajomości, a młodzi ludzie latami czekają na szansę pierwszej posady – oburza się Paula Przybylska (23 l.) z Krakowa.

Wiktor But korzystał z Lotniska Severnyj... prezydent Miedwiediew zrobi wszystko by śledztwo w sprawie Smoleńska było prowadzone wspólnie przez prokuratorów polskich i rosyjskich Mec. Hambura w "Uważam Rze":  Skoro handlarz bronią Wiktor But korzystał z lotniska w Smoleńsku, to znaczy, że Amerykanie obserwowali to miejsce

[A wiewiórki mówią, że pewne polskie "formacje" mu (Butowi) w tym pomagały... MD]

Ekshumacja Anny Walentynowicz obaliła wiarygodność całego śledztwa - mówi w rozmowie z Jackiem i Michałem Karnowskimi w tygodniku “Uważam Rze” mecenas Stefan Hambura, pełnomocnik rodziny śp. Anny Walentynowicz. Jeżeli wrak znajduje się na terenie obcego państwa, niszczony i czyszczony, to jak można mówić o uczciwym i rzetelnym dochodzeniu prawdy? Anita Gargas pokazała to w swoim filmie – niszczenie łomami wraku przez zadowolonych z siebie rosyjskich żołnierzy, cięcie go piłami kilkadziesiąt zaledwie godzin po tragedii, w pośpiechu usuwanie śladów na pogorzelisku. To jest dopiero katastrofa cywilizacyjna, niespotykana, nie do pomyślenia w świecie Zachodu.  Uważam, że to wszystko jest totalna porażką ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego. Gdyby rzeczywiście wyniósł z Anglii jakąś lekcję, odpowiednio by się w tę sprawę, z wymaganą powagą, zaangażował. Poprosiłby swoich brytyjskich i niemieckich przyjaciół o pomoc. Żeby przynajmniej zrobiono to co zrobiono po tragedii nadLockerbie, kiedy wyszukiwano najdrobniejsze szczątki by złożyć wrak, zbadać wszystko co możliwe. To jest standard państwa cywilizowanego. Zastosowano standardy azjatyckie. Tragedia” - dodaje Hambura. Pytany, czego nie zrobiono, mec. Hambura odpowiada:

(...) nie skorzystano z wiedzy, która jest w zasięgu ręki. Weźmy informację podaną przez Witolda Gadowskiego, iż jeden z najbardziej znanych rosyjskich handlarzy bronią, Wiktor But, osądzony i uwięziony przez Amerykanów, operował z lotniska w Smoleńsku. Stamtąd startowały jego samoloty. Panowie wiedzą co to znaczy?
Co?
To, że skoro Smoleńsk był, a pewnie i jest, miejscem z którego prowadzi się takie operacje, przez Stany Zjednoczone odbierane jako wrogie, to miejsce to było obserwowane we wszelki możliwy sposób. Przede wszystkim z góry. I to prędzej czy później wyjdzie. Mec. ocenia, że Amerykanie na razie nie angażują się w sprawę, ponieważ “nie mają interesu”. “Jak zmieni się sytuacja polityczna powiedzą co wiedzą” - ocenia prawnik. I dodaje: dziś trzeba zbierać wszystkie możliwe dostępne źródła i je analizować:

Kancelaria Prezesa Rady Ministrów do dziś pewnie pluje sobie w brodę, że ujawniła na swoich stronach małą notatkę z której wynika, że prezydent Miedwiediew zrobi wszystko by śledztwo w sprawie Smoleńska było prowadzone wspólnie przez prokuratorów polskich i rosyjskich.  Ba, zapewnia, że zrobi wszystko by tak było. Mówił to 10 kwietnia 2010 r. i jest to w dokumencie urzędowym. Dlaczego polskie władze nie chwyciły się tej oferty? Hambura dodaje: “wiem z innych źródeł, że byli polscy urzędnicy, którzy wyciągnęli z sejfów  umowę polsko-rosyjską z 1993 roku, która mogła być podstawą badania katastrofy”. Z tą wiedzą nic jednak nie zrobiono. Komentując najnowszą wersję władzy, według której Ewa Kopacz pojechała do Smoleńska nie jako minister rządu, ale jako lekarka, mecenas mówi:

(...)  za chwilę się okaże, że Donald Tusk był tam jako historyk, kronikarz, by za kilka lat napisać wspomnienia „jak oddałem śledztwo Putinowi”, a Tomasz Arabski, z zawodu dziennikarz, chodził po dymiącym pogorzelisku by powstał artykuł „jak w tak ważnej sprawie zawiedliśmy całkowicie”. Na to wychodzi. Na sączony przez władze argument, że konsekwencją prawdy będzie "wojna", Hambura odpowiada:

To jakiś absurd. Jaka wojna?! W ogóle tego nie rozumiem. Trzeba pokazać prawdę. Czego tu się bać? I wiedzieć, że Rosjanie rozmawiają rzeczowo z tymi, którzy twardo obstają przy swoim. Tych, którzy pełzają i klęczą nie szanują. Pytany, czy ktokolwiek w prokuraturze patrzy na śledztwo to szerzej, całościowo, stwierdza:

Nie i oni wiedzą, że prędzej czy później będą musieli ponieść konsekwencje zaniechań. Już słyszę, że jeden czy drugi próbuje załatwić sobie zabezpieczenie na przyszłość, zbiera dokumenty i świadectwa, że on chciał, starał się, ale mu nie dali. Będzie to skuteczne? Nie sądzę. Sądzę, że nie będzie zmiłuj się. (...) Tam jest wiedza, która moim zdaniem spędza wielu sen z powiek. Sam Donald Tusk wie, że w przyszłości może mieć problemy, że to za poważna sprawa, za wielki skandal by przeszło bez konsekwencji. Może panów zdziwi ta moja pewność, ale patrzę na to także z oddali i wydaje mi się to jasne, oczywiste i nieuniknione. Pewnie zresztą już niedługo będziemy świadkami kolejnych sensacji. Służby specjalne w takim państwie jak III RP potrafią wyczuć wiatr, wtedy zaczynają się konflikty, a one wchodzą do gry. Niewykluczone, że chcąc przyspieszyć odejście Tuska coś nam przy okazji powiedzą o Smoleńsku. Na pewno walka o prawdę wkracza w nowy etap.

"Warto być uważnym, zdeterminowanym i cierpliwym" - stwierdza mecenas, i nie sposób się z nim nie zgodzić.

http://wpolityce.pl/wydarzenia/38485-mec-hambura-w-uwazam-rze-skoro-handlarz-bronia-wiktor-but-korzystal-z-lotniska-w-smolensku-to-znaczy-ze-amerykanie-obserwowali-to-miejsce

No to powoli dobijamy do brzegu szczęśliwej wyspy o nazwie prawda, jeszcze parę /no powiedzmy paręset machnięć wiosłem/ i POznamy jak to z TU154M było i co się stało w rzeczy samej no a potem to już będzie kwestia kto na latarnię, kto za kraciaste firanki na dookoła Wojtek, aby było dużo czasu na rozmyślanie jak to śpiewała Irena Santor "Czy warto było.....?" A na razie tańcz głupia tańcz i ciesz się wolnością a wasze potomstwo podziękuje wam za hańbę wieczną jaką ich okryliście i wierzcie mi nie będzie to słodkie.....;) Stefan Hambura

Wesoło, coraz weselej?... prawdę znają Amerykanie i inne służby. Odpowiedź pewnie nas przerazi, co jest jakimś wytłumaczeniem ich milczenia”. Czasy zrobiły się tak ciekawe, że już nie tylko „Wprost” (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2012/10/kwestia-badan-cia-ofiar-tragedii.html) (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2012/10/koniec-milczenia.html), ale i „Newsweek” (o czym poniżej) zabiera się ni stąd ni zowąd za „temat smoleński” (czego nie zauważył na razie „Nasz Dziennik” odwołujący się zwykle do własnych materiałów), wobec tego przebudziło się naraz najnowsze „Uważam Rze” (42/2012), które też w tej materii dołączyło do mainstreamowych tygodników. Kto wie, czy nie jesteśmy świadkami jakiegoś szerszego przebudzenia, skoro w finale rozmowy mec. S. Hambury z pp. Karnowskimi, tenże pierwszy powiada: „prawdę znają Amerykanie i inne służby. Odpowiedź pewnie nas przerazi, co jest jakimś wytłumaczeniem ich milczenia”. Zarówno z opowieści Hambury, jak i z tekstu M. Pyzy (zamieszczonych w tym samym n-rze) wyłania się obraz przedziwnych zachowań ludzi zajmujących się oficjalnie śledztwem. Nie tylko bowiem powraca sprawa tego, iż już pod koniec kwietnia 2010 wiedziano w Moskwie, że „ciało oznaczone numerem 21 nie jest ciałem Anny Walentynowicz, lecz innej ofiary katastrofy wskazanej z imienia i nazwiska”, zaś w Polsce tą bulwersującą sprawą zajęto się dopiero dobre dwa lata później – ale też powraca to, jak postępują sami prokuratorzy: „byłem zaskoczony postępowaniem prokuratorów wojskowych, wyraźnie niestety nie zainteresowanych przebiegiem prac (medyczno-sądowych po ekshumacjach – przyp. F.Y.M.). Oni przecież powinni uważnie obserwować biegłych, wypytywać ich, być blisko, być czujnymi, szukać wskazówek. Ale założyli maseczki ochronne na nos oraz usta i stali głównie na uboczu. Jakby to chcieli odbębnić, i tyle. (…) To ja musiałem wymusić badanie aparatem rentgenowskim. Im nie przyszło to do głowy, choć powinno być w standardzie.” Co do standardów właśnie (i nawiązując w tym miejscu do tytułu mojego posta), rąbka tajemnicy uchyla M. Pyza, który opisuje atmosferę panującą podczas wrocławskich badań:

Weszliśmy w posiadanie dokładnej dokumentacji dotyczącej tych czynności. Ten materiał zaskakuje. Przede wszystkim atmosferą, jaka panowała w sali Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu. Chwilami zbyt pogodną jak na sekcję zwłok – z ekspertami dość wesołym tonem opisującymi badane ciało. Medycy zwracają się do pani antropolog niczym w rozrywkowym programie telewizyjnym, a nie jak przy prokuratorskiej czynności dowodowej. Są w dobrych humorach. (…) Momentami salę Zakładu Medycyny Sądowej wypełnia nawet śmiech.”

Wydawać by się mogło, że gdzie jak gdzie, lecz na sali prosektorium zbyt wesoło zwykle nie jest, a już na pewno nie powinno być w ogóle wesoło podczas badań medyczno-sądowych związanych z tak tragiczną historią, jak ta z 10 Kwietnia. A tu wprost przeciwnie. Wesoło. Jakby tego było mało, to prokuratorzy zajmują postawy, jakby niespecjalnie interesowali się sprawą – choć przecież od miesięcy, jeśli nie lat, wiadomo o lukach w dokumentacji i materiale dowodowym, a więc dokładne przeprowadzenie badań po-ekshumacyjnych powinno być priorytetem na obecnym etapie śledztwa. A tu znowu nie. Czy ta beztroska nie jest zdumiewająca i zupełnie nieadekwatna do sytuacji? Czy to nie jest czasem tak, że część osób brała już jakiś czas wcześniej udział w tego rodzaju badaniach (tylko, że przeprowadzono je w sposób niejawny) i stąd obecnie zachowują się te osoby, jakby uczestniczyły w jakiejś komedii? Intrygująco w tym zestawieniu prezentuje się relacja Wiktora Kołkutina

„gł. eksperta ds. medycyny sądowej ministerstwa ochrony zdrowia Federacji Rosyjskiej”, który „od lipca 2009 do grudnia 2010 roku był dyrektorem Rosyjskiego Centrum Medycyny Sądowej” i miał brać udział w identyfikacjach w moskiewskiej kostnicy (rozmowę przeprowadza Nino Dżikija) zamieszczona w najnowszym „Newsweeku” (42/2012). Na pytanie, jak mogło dojść do słynnej zamiany ciał, odpowiada, że

Takich pytań nie należy zadawać Rosjanom. Nie odprowadzaliśmy polskich trumien aż do mogił, w których spoczęły”. Czyżby to nie był kamyczek wrzucony do polskiego ogródka? Wracając jednak do 10-04. Kołkutin mówi:

Na początku nikt nie wiedział, gdzie odbędzie się identyfikacja zwłok: na miejscu w Smoleńsku czy w Moskwie. Mniej więcej ok. godz. 16 mieliśmy już wstępne rozeznanie, w jakim stanie są ciała. Zrozumieliśmy, że konieczne będą badania DNA. Dlaczego? Ciała były bardzo rozdrobnione. Jasne stało się również, że bezbłędnie zidentyfikować taką liczbę zwłok w bardzo krótkim czasie można było jedynie w Moskwie”.

Na pytanie zaś: „W jakim stanie były ciała?” (dostarczone do moskiewskiej kostnicy) Kołkutin odpowiada: „Ponad dwie trzecie można było rozpoznać bez większego trudu. Nawet jeśli twarz była zdeformowana, ciało było w jednym kawałku.” Nasuwa się zatem pewna, chyba oczywista, wątpliwość – tej natury: na „miejscu katastrofy” ciała, jak informowano Kołkutina, były „bardzo rozdrobnione”, zaś w moskiewskiej kostnicy „ponad dwie trzecie można było rozpoznać bez większego trudu”? To ile ciał było „w jednym kawałku”, a ile zdefragmentowanych, skoro stwierdza on pod koniec wywiadu: „Mieliśmy 96 ciał i ponad 600 fragmentów”? Wedle relacji Kołkutina:

ekspercka identyfikacja potrwała zaledwie cztery dni. Kilka dni później dostarczono też badania DNA. Nie było takiego precedensu w Rosji. Dla porównania, identyfikacja ofiar po zatonięciu Kurska trwała ponad miesiąc. Identyfikacja ciał w tych warunkach to prawdziwy majstersztyk” – w co nikt nie wątpi, sądzę, choć, jak pamiętamy z relacji części rodzin „smoleńskich”, niektórych ciał nie okazano przybyłym do moskiewskiej kostnicy Polakom w ogóle, bo się „nie znalazły”, zaś dokumentacja medyczno-sądowa dotycząca „zidentyfikowanych” zawiera rozliczne błędy. I jeszcze to skojarzenie z Kurskiem. „Normą jest, że w takich sprawach rodziny zgłaszają wątpliwości nawet po latach. Podobnie było w wypadku zatonięcia okrętu podwodnego Kursk. Tak już jest skonstruowana psychika ludzka.” Z tego, co wiemy, to przynajmniej części ludziom uwięzionym w łodzi podwodnej można było pomóc, nim zginęli. Ale chyba nie o takie porównanie chodziło Kołkutinowi. Stwierdza on a propos robót w moskiewskiej kostnicy: „Wszystko było zrobione w ekspresowym tempie. To był ogrom materiału”, choć nie wyjaśnia, skąd i dlaczego ten nadzwyczajny pośpiech. Podobny do tego, z jakim czyszczono już 10 Kwietnia „miejsce katastrofy”. I to także na wesoło, co widzieliśmy na niejednym zdjęciu

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/smiech.html) (http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2012/02/FYM-Aneks-2.pdf, s. 14). FYM

Koledzy sędziego Milewskiego Nie tylko zachowanie zwolnionego prezesa Gdańskiego Sądu Okręgowego każe wątpić w niezawisłość przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości. Postawa innych gdańskich sędziów orzekających w procesach twórcy Malmy Michela Marbota budzi poważne zastrzeżenia co do ich bezstronności. Sądowy bój o przetrwanie wiodącej w latach 90. firmy makaronowej z Malborka opisujemy od sierpnia 2006 roku (artykuł „Rozgotowywanie makaronu”). W lipcu 2012 roku twórca Malmy, Francuz Michel Marbot, prowadził przed sejmem protest głodowy, zawieszony po obietnicy zajęcia się sprawą przez ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina. W pierwszym tygodniu października wznowił głodówkę przed sejmem, przerwaną z uwagi na stan zdrowia. W tekście z 20 lipca 2012 (nr 30) „Zabić Malmę” udowodniliśmy, że syndyk upadłej firmy Jacek Ryncarz działa na rzecz zaspokojenia roszczeń banku Pekao SA, który w 2003 roku skupił z rynku kredyty Malmy o wartości ok. 100 mln zł, uzależniając firmę od siebie. – Ówczesny prezes Pekao SA Jan Krzysztof Bielecki obiecywał mi w negocjacjach biznesowych wejście na giełdę, ale słowa nigdy nie dotrzymał – mówi Michel Marbot. Wkrótce okazało się, że ówczesny prezes banku UniCredit (właściciel Pekao SA) zasiada także w organach zarządzających firmy Barilla, włoskiego producenta makaronów i konkurenta Malmy. To tłumaczy dlaczego w 2006 roku Pekao SA zażądało natychmiastowej spłaty kredytów przez Malmę. Prezesem banku był wówczas Jan Krzysztof Bielecki, dziś szef Rady Gospodarczej przy premierze, szara eminencja rządu Tuska. A potem zaczęły się liczne procesy sądowe, które ciągną się do dziś. Prezes Sądu Okręgowego w Gdańsku Ryszard Milewski został odwołany po tym, kiedy w telefonicznej rozmowie z rzekomym asystentem ministra Arabskiego ustalał skład sędziowski na rozprawę szefa Amber Gold. Postawa innych gdańskich sędziów też budzi poważne zastrzeżenia co do ich bezstronności.
Ostra gra banku W 2008 roku bank Pekao SA zawnioskował do sądu o wydanie Marbotowi zakazu prowadzenia działalności gospodarczej. Proces toczył się do grudnia 2011 roku. – Bank argumentował, że w 2006 roku, kiedy wypowiedział mi umowy kredytowe, nie złożyłem wniosku o ogłoszenie upadłości firmy i z tego powodu poniósł straty udzielając potem Malmie kolejnych kredytów. Ale jak, wypowiadając mi umowy kredytowe, mógł ignorować fakt, że nie byłem już wypłacalny? To bank utrudniał działalność Malmie i ignorował moje propozycje naprawy finansów przedsiębiorstwa. W styczniu 2006 roku, Pekao SA odrzuciło trzech poważnych inwestorów, którzy mogli bankowi pokryć 65 proc. zadłużenia Malmy. Później nie było już lepszych ofert – mówi „TS” Marbot. Sprawa sądowa zakończyła się wydaniem wobec Michela Marbota zakazu prowadzenia działalności gospodarczej przez 8 lat. Aby ratować 100 miejsc pracy i maszyny, twórca Malmy w 2007 roku wydzierżawił przedsiębiorstwo (wycenione wówczas przez sąd na 15 mln zł) i wznowił produkcję. Za to także podczas procesu został zaatakowany przez przedstawicieli banku. – To były absurdalne twierdzenia. Wznowienie produkcji, powrót znaku towarowego Malmy na rynek, było korzystne dla banku i innych wierzycieli. W zakładzie, który jest czynny, maszyny produkcyjne nie podlegają degradacji. Sam znak towarowy Malmy, kiedyś wart kilkadziesiąt milionów złotych, odzyskał dzięki temu znowu wartość. Działalność wydzierżawionego zakładu zakończył swoim wkroczeniem syndyk w sierpniu ubiegłego roku – przypomina Michel Marbot. – W ubiegłym roku ekspert sądowy wycenił przedsiębiorstwo już na 93 mln zł, co pokazuje, że wznowienie produkcji było dla banku opłacalne. Teraz syndyk próbuje sprzedać majątek przedsiębiorstwa i wartość znaku towarowego spadła znowu w okolice zera, przez to, że od roku produktów firmy nie ma na rynku. Nie widzę szkody jaką bank poniósł przez to, że nie zgłosiłem wniosku o ogłoszenie upadłości w 2006 roku. Bank mógł zakładać, że uruchomiony zakład w dłuższej perspektywie zacznie przynosić zyski, co pozwoli na regulowanie zaległości finansowych.
Przesłuchanie bez tłumacza Sędziowie Sądu Rejonowego Gdańsk-Północ przyjmowali argumentację banku, nie zawsze dopuszczając Marbota i jego adwokata do przedstawienia stanowiska. Świadczy o tym choćby protokół z rozprawy, która odbyła się 16 grudnia 2010 roku. Tego dnia miało dojść do przesłuchania ważnego w sprawie świadka Diego Biondo, członka zarządu Pekao SA. Sędzia Ireneusz Fojuth przedstawił też Marbotowi pismo procesowe syndyka. Mecenas Własów, adwokat Marbota, wniósł o odroczenie rozprawy z uwagi na brak tłumacza jęz. francuskiego, co ograniczało prawa jego klienta, Francuza. Sędzia Fojuth wniosek oddalił. Nie zgodził się także na przyjęcie oświadczenia Michela Marbota. Odebrał głos adwokatowi i pouczył, iż „w przypadku naruszenia porządku czynności sądowych (...) zostanie ukarany karą porządkową grzywny do wysokości 10 tys. zł”. W tej sytuacji Marbot opuścił salę rozpraw. Chwilę później mecenas Własów złożył wniosek o wyłączenie sędziego Fojutha z uwagi na brak obiektywizmu i pozbawienie ochrony praw jego klienta przez prowadzenie postępowania bez udziału tłumacza jez. francuskiego. W tym momencie sędzia powinien wstrzymać dalsze czynności. Jednak art. 50 par. 3 kodeksu postępowania cywilnego pozwala na skorzystanie z pewnej furtki, bowiem stanowi: „Aż do rozstrzygnięcia sprawy o wyłączenie sędzia może spełniać tylko czynności nie cierpiące zwłoki”. Daje to sporą swobodę interpretacyjną, z której skorzystał sędzia Fojuth i przesłuchał tego dnia Włocha Diego Biondo bez obecności Marbota i jego adwokata, który wcześniej także opuścił salę. Warto zaznaczyć, że zeznający członek zarządu Pekao SA korzystał z pomocy tłumacza jęz. włoskiego. Czy nie narusza praw uczestnika procesu, Francuza, odmowa sędziego, który przesłuchuje ważnego świadka bez obecności tłumacza uczestnika? – Nie do mnie należy ocena – odpowiada sędzia Tomasz Adamski, rzecznik Sądu Okręgowego w Gdańsku. – Uczestnik korzystał z pomocy zawodowego pełnomocnika. Przysługiwały mu środki odwoławcze. Do sądu odwoławczego należy ocena podniesionych w ewentualnej apelacji argumentów. Sąd Okręgowy w Gdańsku 27 lipca 2012 roku oddalił apelację uczestnika Michela Marbota od postanowienia Sądu Rejonowego Gdańsk-Północ z 25 listopada 2011. Dziś sędzia Fojuth jest zastępcą przewodniczącego VI Wydziału Gospodarczego gdańskiego sądu. Został także wyznaczony jako sędzia-komisarz postępowania upadłościowego Amber Gold. Kolejne rozprawy ws. Marbota prowadziła sędzia Ewa Kubiak, która ostatecznie orzekła o zakazie prowadzenia przez niego działalności gospodarczej przez 8 lat. Górna granica wynosiła 10 lat. Sędzia Kubiak nie wzięła pod uwagę, że Pekao SA w 2006 roku musiało zdawać sobie sprawę z niewypłacalności Malmy, skoro wypowiedziało umowy kredytowe. Warto zaznaczyć, że wówczas sam bank mógł złożyć wniosek o ogłoszenie upadłości firmy. Poważne zastrzeżenia budzi także postawa sędzi-komisarz z gdańskiego Sądu Rejonowego Anny Stankiewicz, która nadzoruje pracę syndyka Malmy Jacka Ryncarza. To sędzia Stankiewicz uznała wstępne wynagrodzenia 483 tys. zł dla syndyka Ryncarza oraz 161 tys. zł dla jego zastępcy Anny Łukaszuń, w sumie około 800 tys. zł. Nie chce także uznać, że syndyk przejął cały zakład pracy wraz z pracownikami i powinien wypłacić im zaległe wynagrodzenia i odszkodowania.
Co z nadzorem bankowym Rodzi się także pytanie o właściwy nadzór nad całym bankiem Pekao SA, skoro Wojciech Kwaśniak, wiceszef Komisji Nadzoru Finansowego, a wcześniej Generalny Inspektor Nadzoru Bankowego jest równocześnie mężem Agaty Kwaśniak, członka zarządu Pekao Banku Hipotecznego SA. Na pytanie czy nie zachodzi w tym wypadku konflikt interesów, Łukasz Dajnowicz, rzecznik Komisji Nadzoru Finansowego, odpowiada. – Nie, bo przewodniczący Wojciech Kwaśniak, na własny wniosek, jest wyłączony od wszystkich spraw dotyczących Banku Hipotecznego Pekao SA. Wszystkie sprawy związane z tym bankiem nadzoruje osobiście przewodniczący KNF Andrzej Jakubiak od października 2011 r. Czy w latach 2003–12 Komisja Nadzoru Finansowego kontrolowała Bank Pekao SA, w tym w zakresie kredytowania firmy Malma? Jeśli tak – jakie były wnioski pokontrolne? – Ze względu na tajemnicę zawodową z art. 10a prawa bankowego, nie informujemy o sprawach nadzorczych dotyczących konkretnych banków – zastrzega rzecznik KNF. Krzysztof Świątek

Triumf Tuska. Za rok polski robol tańszy od chińskiego Rząd Chin co roku podnosi płace o około ….20 procent .„Produkują w Polsce, bo koszty pracy w Chinach ciągle rosną. Obecnie są już zaledwie o 15-20 proc. niższe niż w naszym kraju. „Produkują w Polsce, bo koszty pracy w Chinach ciągle rosną. Obecnie są już zaledwie o 15-20 proc. niższe niż w naszym kraju. „....(źródło)

Wczoraj Tusk stwierdził ,że dla Polaka lepiej nie skończyć studiów i być spawaczem . Najlepiej ze znajomością języka obcego....i tutaj Tusk ugryzł się w język . Bo po co spawaczowi znajomość języka. Tuskowi łatwiej wyeksportować spawacza z ze znajomością niemieckiego do fabryk niemieckich. Warto tu wspomnieć o ukrytym rasizmie , który z góry skazuje Polaków nie ważne jak wykształconych do roli niemieckich , francuskich roboli , orwellowskich proli . Teraz nawet bezie jeszcze lepiej. Niemiecki fabrykant i polski robol ...w Polsce . Tusk dalej chce przekształcać Polskę w zagłębie prymitywnej , taniej siły roboczej . Aby zapewnić tania siłę roboczą dla niemieckich , zachodnich fabryk w Polsce nomenklatura II Komuny zniszczyła praktycznie konkurującą na rynku pracy klasę średnia. Proces dobijania polskich przedsiębiorców bandyckimi podatkami i gorsetem chorych przepisów, tudzież wszechwładzą urzędników z kilkudziesięciu instytucji kontrolnych nasila się. Dlaczego Tuskowi o oligarchii II Komuny opłaca się niszczyć polskich przedsiębiorców, zapewniając tym samym dopływ taniej siły roboczej dla obcych fabryk . Chodzi o ekonomię eksploatacji. Duże , w większości obce firmy płacą Tuskowi iII Komunie haracz za każdego Polak . Tym haraczem jest podatek dochodowy, zus. oraz vat od tegoż zusu i podatku . W Polsce zbudowano modelowy feudalizm państwowy. Elity , oligarchia na szczycie drabiny , a na dole polskie chłopstwo pańszczyźniane robiące jak niewolnicy. Logika takiego systemu, oligarchia , II Komuna wynajmująca dużym firmom , obcym fabrykom i fabrykantom polskie chłopstwo pańszczyźniane wymaga aby zlikwidować większość szkolnictwa, w tym szczególnie wyższego Wrócę do Chin i faktu ,że Tusk i II Komuna doprowadzili w krótkim czasie Polaków do nędzy , do roli robiących za miskę ryż niewolników ekonomicznych To co się stało jest najlepszym dowodem na to ,że socjalistyczna polityczna poprawność , a to jej zawdzięczamy system bandyckich podatków , nędzę , biedę i ubezwłasnowolnienie dużo wiesze niż w Chinach jest totalitarnym zagrożeniem dla wolności , dla struktur społecznych , dal istnienia państwa . Rząd chiński robi rzecz całkowicie odwrotną od tego co robi Tusk i jego ferajna . Kończy z darmową pracą swoich obywateli dla zachodu .Rozbudowuje szkolnictwo, priorytetem jest zwiększa zatrudnienie naukowców , zwiększanie nakładów na badania i rozwój .Chiny dążą i dotego ze skutkiem do tego aby mieć najlepsze uniwersytety na świcie , do zapewnienia jak najlepszego wykształcenia Chińczykom . Rząd Chin co roku podnosi płace o około ….20 procent . Po to , aby Chińczycy mogli normalnie żyć, aby skończyć z ich wyzyskiem . Jak to Chiński inżynier ma zarabiać tyle samo co zachodni . Chińska sprzątaczka tyle samo co zachodnia. A dlaczego nie. Teraz Chińczycy pracują dla siebie. Nikt ich nie okrada z ich pracy zusami, vatami . Zachodnim fabrykantom to nie w smak . Na szczęście dla nich w środku Europy pojawiło się państwo , które swoich obywateli stręczy im jako tanie bydło robocze Gdyby taki Tusk w takich Chinach zaproponował aby zamiast na uczelnie Chińczycy szli do zawodówek i szkolili się na spawaczy to służby natychmiast by go zamknęły. I skończyłyby w więzieniu jako dywersant, w najlepszym wypadku umieszczono by go w zakładzie dla psychicznie chorych Robotyka , nowe generacje elektrowni jądrowych, przemysł kosmiczny, przemysł samochodów elektrycznych i związana z tym rewolucja urbanistyczna w miastach ,nanotechnologie, informatyka , biotechnologie, zaawansowana logistyka finansowa. Do tego wszystkiego potrzeba uniwersytetów, a nie zawodówek, wykształconych inżynierów , naukowców, a nie spawaczy Konkludując . II Komuna jest państwem technologicznie zacofanym ,posiadającym prymitywne uniwersytety , zmuszającym ekonomicznie obywateli do rezygnacji z wykształcenia , do podejmowania prostych nie potrzebujących żadnych kwalifikacji prac. W porównaniu z przyjaznymi ekonomicznie obywatelom Chinami II Komuna jest państwem bandytyzmu podatkowego , państwem , które przekształciło Polaków w klasę państwowych chłopów pańszczyźnianych. Marek Mojsiewicz

Wiceszef ABW na liście sekty Himawanti Mordaszewski to jeden z najbliższych znajomych szefa ABW  Krzysztofa Bondaryka. Obaj współpracują od lat Człowiek służb na stronie Bractwa Zakonnego Himawanti jest przedstawiony jako uzdrowicielJeden z najważniejszych ludzi polskich służb specjalnych Kazimierz Mordaszewski, kandydat na wiceszefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, jest wymieniany jako jeden z liderów Bractwa Zakonnego Himawanti. To jedna z najbardziej kontrowersyjnych antykatolickich sekt w Polsce.

Nazwisko Mordaszewskiego figuruje na „Liście Adresowej Liderów Świętych Bractw Zakonnych Himawanti – Przewodników Duchowych, Mistrzów, Uzdrowicieli i Nauczycieli (w latach 1983–2010)" umieszczonej na oficjalnej stronie sekty. Został wymieniony w „kręgu koordynatorów, uzdrowicieli, kandydatów i organizatorów" jako m.in. organizator zajęć Mohandżi. Chodzi o praktyki propagowane przez lidera sekty Ryszarda Matuszewskiego, zwanego przez wyznawców Mohanem. Rzecznik ABW zapewnia, że kandydat na szefa Agencji nie ma nic wspólnego z Himawanti. – Pan dyrektor nie jest i nigdy nie był członkiem Bractwa Zakonnego Himawanti – informuje Maciej Karczyński. Jak ustaliła „Rz", Mordaszewski zna osobiście Matuszewskiego. Mordaszewski jest jednym z pionierów jednej z odmian aikido i w ten sposób poznał Matuszewskiego.

Komisja nic nie wie Marek Opioła (PiS), członek Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, która w ubiegłym tygodniu zaakceptowała kandydaturę Mordaszewskiego na wiceszefa ABW,  jest zdumiony informacją podawaną na stronie Himawanti. – Na posiedzeniu komisji był prezentowany życiorys Mordaszewskiego. Nikt nie wspomniał, że kandydat figuruje na takiej liście. Uważam, że w tej sytuacji komisja powinna zająć się tą sprawą – mówi „Rz". Życiorys Mordaszewskiego prezentowano Sejmowej Komisji ds. Służb. Nie w nim informacji o sekcie Były szef ABW Bogdan Święczkowski uważa, że Mordaszewski nie tylko nie powinien zostać wiceszefem Agencji.

Ta sprawa powinna być szczegółowo zbadana, kiedy podejmował służbę przy okazji wystawiania certyfikatu dostępu do informacji niejawnych. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że nie sprawdzono tej informacji, która jest na ogólnodostępnej stronie internetowej – mówi „Rz" Święczkowski. Dodaje, że Mordaszewski to jeden z najbliższych znajomych szefa ABW  Krzysztofa Bondaryka. Obaj współpracują od lat.

Sekta istnieje od 1983 r., a od 1994 r. działa w Polsce. Kilka razy starała się o zdobycie osobowości prawnej poprzez wpisanie na listę związków wyznaniowych działających w Polsce. Za każdym razem resort spraw wewnętrznych – który nadzoruje ABW  – odmawiał jej wpisu. Przyczyną odmowy były kontrowersje, jakie towarzyszą Himawanti, a zwłaszcza jej liderowi. Ryszard Matuszewski był skazany w zawieszeniu za groźby karalne kierowane pod adresem przeora Jasnej Góry. Groził, że w szczycie sezonu pielgrzymkowego wysadzi w powietrze klasztor. Był podejrzewany również o chęć zorganizowania zamachu na Jana Pawła II. Z tego powodu w 2002 r. został ponownie aresztowany. Sąd uznał jednak, że jest niepoczytalny. Po wyjściu z aresztu Matuszewski nie zaprzestał swojej działalności. Co ciekawe, sekta była rozpracowywana przez delegaturę ABW w Częstochowie. Działacze organizacji antysekciarskich przestrzegający przed jego działalnością dostawali listy z wyrokami śmierci. Członkowie sekty zastraszali też przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości. „Modlimy się o twoją śmierć" – list tej treści dostała sędzia z Bydgoszczy, która sądziła Matuszewskiego. Sekta prowadzi w Internecie stronę. Ma też profil na Facebooku. Ostro atakowany jest na nich Kościół katolicki, który Matuszewski określa jako organizację pedofilską. Oskarża też katolicyzm o związki z nazizmem: „Papież Pius XII i Adolf Hitler to dwaj wielcy katolicy, kumple byli, świat chcieli zawojować i papiestwu poddać, ale kurna nie wyszło, a przy okazji Żydów chcieli wyrżnąć. Hitler tylko polecenia Watykanu realizował" – można przeczytać  na stronie.

Zastraszenie członków Kłopoty ze strony sekty mają też jej byli członkowie. W kwietniu 2003 r. Matuszewski i jego wyznawcy porwali byłą członkinię Himawanti. Pobili ją i uwięzili oraz grozili śmiercią. Członkowie ruchów antysekciarskich są przez Himawanti szkalowani. Dariusz Pietrek ze Śląskiego Centrum Informacji o Sektach i Grupach Psychomanipulacyjnych był bohaterem ulotek, w których przedstawiano go jako neofaszystę i pedofila. Nie chce on mówić o Himawanti.

To nagłaśnianie Himawanti, której na takim rozgłosie zależy – mówi „Rz". Cezary Gmyz

Sprzedaż OLT Express Germany za jeden euro Tajemnica sprzedaży OLT Express Germany Gdy upadek Amber Gold był już przesądzony, Marcin P. postanowił sprzedać niemiecki oddział linii lotniczych OLT. Zastanawiać może jednak suma tej transakcji – firma i cztery samoloty sprzedano za... 1 euro. Z ustaleń „Faktów” TVN wynika, że na kilka dni przed ogłoszeniem upadłości Amber Gold niemiecki oddział OLT Express i należące do niego cztery samoloty sprzedano za 1 euro. Dzięki temu, już po upadku firmy na lotnisku im. Chopina nadal lądują samoloty z logo OLT Express. Niemiecki oddział linii lotniczych OLT Express został sprzedany holenderskiej spółce, która najwyraźniej na transakcji zrobiła świetny interes. Kupiła firmę z całą infrastrukturą i marką oraz cztery sprawne samoloty za symboliczną kwotę 1 euro. Były dyrektor OLT nie udziela informacji na temat powodów, dla których sprzedano niemiecki oddział oraz sumy tej tajemniczej sprzedaży. Obecnie całą sprawę bada prokuratura. Eksperci szacują, że faktyczna wartość sprzedanych za 1 euro samolotów, to dziś 25 mln zł. Marcin Plichta

Wyłudzenia 700 mld zł - zarzut dla Donalda T. Kochani – jesteśmy oszukiwani! Masowo. We wszystkich mediach karmi się nas bzdurami, które zagłuszają prosty fakt: ŻADNA złotówka wydana przez rząd nie spada z nieba! Ostatnio przeżyłem szok włączając telewizor. Dzisiaj mam wrażenie, że żyjemy w domu wariatów. Wszędzie jacyś ekonomiści, profesorowie i „inne eksperty” komentują i dyskutują na poważnie o wymysłach Donalda T., który bąknął coś o ekstra 700 mld zł na "polskie inwestycje" w ciągu najbliższych lat. WSZYSCY się rzucili na tę przynętę, na to ogłupiające hasło – i NIKT się nie zająknął, żeby zwrócić przytomnie uwagę na prosty i oczywisty fakt: że przecież żadna złotówka wydawana przez rząd nie bierze się z nieba! Każda złotówka wydana przez rząd pochodzi z pracy podatników, czyli nas wszystkich. Każdą złotówkę wydaną przez rząd trzeba będzie wydusić z ogłupionego Narodu - w taki czy inny sposób, prędzej czy później. Im więcej rząd wydaje - tym społeczeństwo jest biedniejsze – bo rząd wydaje przecież pieniądze społeczeństwa, a nie swoje !!! To my finansujemy, czyli łożymy pieniądze na wydatki państwa. I żeby rząd mógł jakieś pieniądze wydać – musi je społeczeństwu, nam wszystkim, odebrać. Nie ma innej możliwości. Nawet gdyby Św. Mikołaj był premierem – to i tak każdy wydatek musiałoby sfinansować społeczeństwo. A im więcej by wydawał, tym biedniejsze byłoby społeczeństwo. A sposobów na wyciśnięcie pieniędzy ze społeczeństwa jest wiele:

- podatki jawne (PIT, CIT, VAT, akcyza, itp. )
- podatki niejawne (obligacje skarbowe i inne sposoby zadłużania państwa)
- podatki ukryte (emisja pieniądza przez państwo, lub kreacja pieniądza przez system bankowy lub tzw. rynki finansowe)
Cała współczesna "makroekonomia" to bujda na resorach firmowana jako "nauka" przez media, profesorów, autorów książek, itd. - wszystko po to żeby nam, zwykłym ludziom WYDAWAŁO się, że to jest skomplikowane, że to nie jest "takie proste". Wszystko po to, żebyśmy NIE WIDZIELI - ile łącznie pieniędzy nam jest ODBIERANE pod najróżniejszymi pretekstami. Tym się zajmuje makroekonomia i tzw. "rynki finansowe" - jak UKRYĆ przed ludźmi fakt, że odbiera im się podstępem i przymusem ciężko zarobione pieniądze. Tak, NAWET gdyby rząd wydrukował sobie te 700 mld zł – to i tak będą to pieniądze ODEBRANE społeczeństwu (poprzez odebranie ludziom siły nabywczej ich pieniędzy.) NIE MA ZNACZENIA, jakich rząd użyje sztuczek: czy te pieniądze pożyczy, wyemituje, czy zbierze w wyższych podatkach – i tak będą to pieniądze z naszych kieszeni, czyli ODEBRANE polskiemu społeczeństwu. O tyle będziemy biedniejsi. BO ŻADNA ZŁOTÓWKA NIE SPADA RZĄDOWI Z NIEBA – TYLKO POCHODZI Z PRACY PODATNIKÓW. Ciekawe, czemu „eksperty w mediach” o tym milczą... choć to jest przecież oczywiste. Krótko mówiąc: Donald T. właśnie zapowiedział, że ZABIERZE NAM kolejne 700 mld zł - OPRÓCZ tych 300 mld, które już zabiera nam co roku - a jacyś szemrani „fachowcy” będą się teraz prześcigać w wymyślaniu bełkotu na ten temat - BYLE TYLKO ZATAIĆ TEN PROSTY FAKT! Kochani - pobudka!

 Zamiast debaty w mediach, która ma nas ogłupić - powinniśmy domagać się postawienia zarzutu wyłudzenia 700 mld zł dla Donalda T. - i pod Sąd Obywatelski go! Freedom

Szafa Lesiaka gra w SKW Z posłem Tomaszem Kaczmarkiem (PiS), byłym funkcjonariuszem policji i CBA, rozmawia Maciej Walaszczyk Co było powodem działań, które SKW podjęła wobec Pana? - Każdy parlamentarzysta posiada uprawnienia, które gwarantują mu, że nie musi ujawniać źródeł informacji uzyskanych podczas wykonywania mandatu. Składając do prokuratury zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez kierownictwo SKW, związane z bezprawną inwigilacją posłów opozycji, posiadałem wiarygodne informacje na ten temat. Powołując się na wspomniany zapis ustawy o wykonywaniu mandatu posła i senatora, nie ujawnię, kto poinformował mnie o fakcie prowadzenia przez SKW bezprawnej i nielegalnej inwigilacji.

Na czym ona polegała? - Przede wszystkim na podsłuchiwaniu rozmów telefonicznych oraz prowadzeniu ofensywnych czynności operacyjnych, a więc obserwacji czy prowadzeniu rozmów z żołnierzami i funkcjonariuszami SKW, które miały na celu pozyskiwanie informacji mających kompromitować mnie osobiście, czy innych przedstawicieli Prawa i Sprawiedliwości.

Kiedy dowiedział się Pan o tym? - Był to okres wakacji. Zaraz po tym złożyłem zawiadomienie do prokuratury w związku z łamaniem prawa przez kierownictwo SKW. W tym czasie też zweryfikowałem uzyskane informacje.

Ale pierwsze pytania, które zadawał pan w interpelacjach poselskich, pojawiły się już w styczniu. - Od tamtego momentu SKW zaczęła się mną interesować, ponieważ pytania zawarte w tej interpelacji, a także te zadawane podczas posiedzenia sejmowej komisji obrony w styczniu br., były dla szefa SKW gen. Janusza Noska nie tylko niewygodne, ale po prostu kompromitujące. Wskazywały one na fakt, że jest to dziś służba zupełnie nieudolna, która nie jest w stanie realizować swoich ustawowych zadań, nie tylko w Polsce, ale również poza granicami kraju.

Ma Pan na myśli misję afgańską? - Dokładnie Polski Kontyngent Wojskowy w Afganistanie i zadania, jakie ta służba tam realizuje. W mojej ocenie, polscy żołnierze, którzy służą w Afganistanie, nie są odpowiednio zabezpieczeni kontrwywiadowczo. Zamachy, do jakich dochodzi podczas patroli, gdzie wybuchają miny pod polskimi transporterami i samochodami, świadczą o tym, że służba ta działa nieudolnie. Któż inny jak nie funkcjonariusze SKW powinni pozyskiwać informacje na temat zamachów planowanych przez talibów.

Gdy słucham tych zarzutów, to brzmią one niemal bliźniaczo podobnie do tych formułowanych jeszcze kilka lat temu pod adresem Antoniego Macierewicza, po likwidacji WSI i utworzeniu nowych służb wywiadu i kontrwywiadu wojskowego. Wtedy także wybuchały miny, ginęli żołnierze, a SKW zarzucano amatorkę? - Tego rodzaju pytania słyszałem już kilkakrotnie. Przypomnę, że w chwili, gdy nastąpiła likwidacja WSI i utworzono SKW i SWW, szeregi tych służb zasiliło wielu młodych funkcjonariuszy, którzy wywodzili się z policji, ABW czy Straży Granicznej. Pomimo że byli to ludzie młodzi, to posiadali wieloletnie doświadczenie w pracy operacyjnej z racji swojej wcześniejszej służby w tych jednostkach mundurowych.

To są więc ci "harcerze", którzy mieli otrzymywać funkcje w nowych wojskowych służbach? - To brednie, które miały na celu zmanipulować opinię publiczną. Mam w tych służbach wielu przyjaciół. Cenię ich fachowość, merytoryczność i wieloletnią praktykę. Dziś to właśnie Donald Tusk rozmontowuje polskie służby specjalne i mundurowe, uniemożliwiając pełniącym w nich służbę funkcjonariuszom realizowanie ustawowych obowiązków.

Ale w jaki sposób? - Donald "nie mogę nic" Tusk rzeczywiście w kwestii służb jest bezradny. Boi się tej tak ważnej ze względu bezpieczeństwa państwa tematyki. Odpowiedzi na złożone przeze mnie interpelacje do szefów MON oraz MSW związane z kontrolą i nadzorem jednoznacznie na to wskazują. Ministrowie, którzy powinni czuwać nad polskimi służbami specjalnymi, w tych odpowiedziach zrzucają z siebie odpowiedzialność. Tusk nie reaguje. Mianowanie na szefów służb osób, które swoją postawą paraliżują działalność poszczególnych jednostek, jest świadomym krokiem Tuska. Któż inny jak nie szefowie swoją postawą dają swoim podwładnym przykład, w jaki sposób powinni służyć Polsce. Czy mają pełnić tę służbę odważnie, czy też przy biurkach spokojnie pić kawę.

W interpelacjach punktował Pan gen. Noska m.in. za bezcelowe, w pana ocenie, wyjazdy służbowe. To ma Pan na myśli, mówiąc o złym przykładzie dla żołnierzy? - Chodzi o wyjazd do Korei Płd., ale nie tylko. Zacznijmy od Afganistanu. Jeżeli jeden z funkcjonariuszy SKW dopuszcza się ciężkiego pobicia z użyciem broni palnej afgańskiego tłumacza, to nie wydaje się panu, że tym samym naraża całą misję na poważną groźbę zamachu terrorystycznego? Czy ten Afgańczyk w chęci zemsty, posiadając wiedzę niejednokrotnie objętą klauzulą tajności, mógłby ją wykorzystać do realizacji zamachu na polski kontyngent? Tymczasem kierownictwo SKW w związku z tym przestępstwem nie podjęło żadnych kroków i udaje, że nic się nie stało. Zamiotło sprawę pod dywan, choć jest to przestępstwo ścigane z urzędu. W PKW w Afganistanie również obowiązuje polskie prawo.

Pytał Pan m.in. o to, na jakich podstawach wysłano do Afganistanu żołnierzy nieznających angielskiego, nieposiadających żadnego doświadczenia. To prawda? - Wysłano na misję ludzi, którzy nie mają żadnego przygotowania operacyjnego do pozyskiwania informacji potrzebnych do ochrony polskich żołnierzy. Więcej, miała miejsce próba wysłania tam sekretarki jednego z szefów ekspozytury SKW tylko po to, by przez ten wyjazd mogła sobie dorobić do emerytury. Osoba ta nie miała żadnego przygotowania do jakiejkolwiek służby.

Oskarża Pan o nepotyzm, zatrudnianie żon czy mężów oficerów, a także ich dzieci bez żadnego uzasadnienia merytorycznego. - Posiadam informacje o zatrudnianiu w SKW całych rodzin. Oczywiście nie służy to dobrze jej funkcjonowaniu, przeciwnie: działa na nią po prostu paraliżująco.

Jak długo był Pan obserwowany i podsłuchiwany przez kontrwywiad wojskowy? - Od pierwszej interpelacji, którą złożyłem w styczniu. W zawiadomieniu skierowanym do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta wskazałem na konkretne sytuacje, konkretne materiały dowodowe, do których prokurator w toku prowadzonego w tej sprawie śledztwa powinien sięgnąć. Wskazałem także z imienia i nazwiska świadków, którzy powinni być w tej sprawie przesłuchani. Podczas konferencji prasowej poinformowałem opinię publiczną o tej patologicznej, łamiącej prawo sytuacji. W toku prowadzonego śledztwa prokuratura wojskowa zdecydowała się nadać mi, jak i mojemu asystentowi społecznemu, status pokrzywdzonego. Cały miniony tydzień braliśmy udział w czynnościach prowadzonych przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie w tej sprawie. Wspólnie przesłuchiwaliśmy świadków. Co ciekawe, po tych czynnościach SKW zdecydowała się na złożenie własnego zawiadomienia w związku z możliwością popełnienia przestępstwa przez mojego asystenta społecznego.

Co mu zarzucili? - Ujawnienie tajemnicy. Zawiadomienie to jest de facto próbą zalegalizowania działań podjętych niezgodnie z prawem. To sytuacja mająca odwrócić uwagę od sedna sprawy, a więc inwigilacji parlamentarzystów opozycji. W tej sprawie także złożyłem zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez szefostwo SKW w związku z poinformowaniem o przestępstwie, które w sposób oczywisty nie miało miejsca. Jedynym celem, jaki chciał osiągnąć szef SKW, było utrudnienie już toczącego się postępowania karnego w sprawie inwigilacji posłów PiS i stworzenie medialnego wrażenia, że "to nie on ukradł, ale jemu ukradli".

Nie obawia się Pan, że SKW będzie próbowała manipulować tym śledztwem? - Już teraz gen. Janusz Nosek powinien zostać zawieszony w swoich czynnościach. Po złożeniu zawiadomienia o przestępstwie przez podległego mu żołnierza, związanego z wywieraniem nacisków i zastraszaniem świadków w prowadzonym przez prokuraturę wojskową śledztwie, Tusk zgodnie z ustawą o SKW powinien odwołać jej szefa.

Stał się w pewnym sensie sędzią we własnej sprawie? - "Gazeta Wyborcza", na którą nie lubię się powoływać, opisała, w jaki sposób gen. Nosek wywierał naciski na niezależnych prokuratorów. Po pierwszych publikacjach związanych z tym śledztwem chciał, by prokurator Ireneusz Szeląg złagodził swoje wypowiedzi na jego temat. Już te sygnały świadczą, że sytuacja jest poważna. Główny zainteresowany, który w przyszłości może usłyszeć poważne zarzuty karne, wywiera naciski na prokuratora, który może mu je postawić. Najistotniejsze jest jednak to, że te operacje, jakie przeprowadzono w stosunku do posłów, są objęte klauzulą tajności.

Co to w praktyce oznacza? - Oznacza to, że osoby, które wystąpią w tym śledztwie w charakterze świadków, a więc żołnierze i funkcjonariusze SKW, będą zobowiązane do zachowania tajemnicy. Któż inny jak nie gen. Nosek, zgodnie z ustawą o SKW, jako jedyny ma możliwość zwolnienia ich z tajemnicy czy też przekazania prokuraturze dokumentów, które ta będzie od niego żądać? Myśli pan, że gen. Nosek zdecyduje się na zwolnienie ich z tajemnicy lub pokaże tajne dokumenty związane z nielegalnymi podsłuchami?

Nie wiem. Natomiast takie praktyki dotyczyły WSI, które były instytucją poza kontrolą. - Nadszedł czas, by Donald Tusk wziął się w garść, przestał się bać i odkręcać wodę w czasie rozmów w obawie przed podsłuchami. Bo jako nadzorujący służby specjalne powinien gen. Noska zawiesić, by śledztwo to mogło być prowadzone rzetelnie.

Ilu posłów mogło być podsłuchiwanych? Poseł Marek Opioła powiedział, że kontrola operacyjna dotyczyła nie tylko Panów i Pańskiego asystenta? - Platformie Obywatelskiej, a także szefowi SKW nie są na rękę osoby, które są merytorycznie przygotowane i posiadają praktyczną wiedzę z zakresu funkcjonowania służb specjalnych. Szczególnie wówczas, gdy na światło dzienne wyciągają patologie, do jakich w tych służbach dochodzi. Mogę jedynie potwierdzić, że w materiałach SKW zgromadzono informacje nie tylko o mnie i panu pośle Marku Opiole.

To, co się stało, można porównać do działań UOP podejmowanych wobec opozycji antywałęsowskiej na początku lat 90. i słynnej szafy Lesiaka? - Tak to należy odczytywać.

Mówił Pan o podsłuchach. Ale wówczas inspirowano teksty prasowe, prowadzono grę wobec polityków prawicowej opozycji. WSI również dopuszczały się takich działań, co ujawnił słynny raport z ich działalności. - Jeżeli SKW, nie mając uzasadnionego podejrzenia popełnienia przestępstwa zagrażającego bezpieczeństwu lub zdolności bojowej Sił Zbrojnych RP, a więc podstawowego wymogu do stosowania kontroli operacyjnej, w sposób nielegalny, okłamując prokuratorów wojskowych, uzyskuje zgodę na podsłuchiwanie posłów opozycji, zbieranie informacji na temat życia prywatnego parlamentarzystów, to należy postawić znak równości między tymi działaniami a szafą Lesiaka. Dziękuję za rozmowę. Maciej Walaszczyk

Życie na podsłuchu Służby specjalne inwigilują nie tylko przestępców. Na ich celowniku są również m.in. dziennikarze. Istnieje podejrzenie także o prowadzenie kontroli operacyjnej wobec niewygodnych posłów opozycji. Po trzech latach od momentu, kiedy Helsińska Fundacja Praw Człowieka  złożyła wniosek do Centralnego Biura Antykorupcyjnego o ujawnienie informacji dotyczących liczby stosowanych kontroli operacyjnych (w tym m. in. podsłuchów ), wreszcie uzyskała te dane. O ich  ujawnieniu zadecydował w lutym bieżącego roku Wojewódzki Sąd Administracyjnych, uchylając decyzję szefa CBA, który nie chciał podać do wiadomości publicznej wspomnianych statystyk. Warto zaznaczyć, że nie tylko ta służba specjalna nie była zbyt skora do ujawniania informacji na temat inwigilacji obywateli.
CBA uchyla rąbka tajemnicy Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego również stawiała opory (zresztą już nie po raz pierwszy), gdy Helsińska Fundacja Praw Człowieka żądała danych dotyczących liczby stosowanych podsłuchów. Jednak w ostatnich tygodniach Naczelny Sąd Administracyjny oddalił skargę ABW na wyrok WSA, który nakazał ABW ujawnienia informacji na temat liczby przeprowadzonych kontroli operacyjnych w latach 2002-2009. Od tego wyroku NSA  Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie może się już odwołać. Jest on prawomocny i niezaskarżalny. Oznacza to, że ABW ma również obowiązek udostępnienia wspomnianych danych. Helsińska Fundacja Praw Człowieka zapowiada kierowanie kolejnych wniosków do poszczególnych służb specjalnych w celu uzupełnienia statystyk  dotyczących przeprowadzanej tzw. kontroli operacyjnej. Przypomnijmy, że ustawowe prawo do niej  ma aż 9 uprawnionych podmiotów (Policja, Straż  Graniczna, Żandarmeria Wojskowa, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Agencja Wywiadu, Centralne Biuro Antykorupcyjne, Służba Kontrwywiadu Wojskowego, Służba Wywiadu Wojskowego oraz Kontrola Skarbowa). Kontrola operacyjna umożliwia utrwalanie treści rozmów i wgląd do korespondencji w celu wykrycia najgroźniejszych przestępstw określonych w poszczególnych ustawach dotyczących każdej ze służb. Wymaga jednak zgody sądu przed jej rozpoczęciem. Tylko w wypadkach „niecierpiących zwłoki” zgoda może być udzielona następczo po szczegółowym uzasadnieniu danego przypadku. Potrzeba była aż 3 lat, aby Helsińska Fundacja Praw Człowieka  mogła dowiedzieć się o liczbie stosownych kontroli operacyjnych przez CBA.  Z dokumentu przekazanego przez tę służbę Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka dowiadujemy się, że  od sierpnia 2006 roku do końca marca 2009 roku CBA złożyło do sądu 946 wniosków o zarządzenie kontroli operacyjnej. W 934 przypadkach (tj. prawie we wszystkich!) sąd przychylił się do tych wniosków. Statystyki wskazują również na to, że szef CBA  w tym okresie zarządził kontrolę operacyjną w 213 przypadkach "niecierpiących zwłoki", podczas gdy mogło nastąpić niebezpieczeństwo zniszczenia dowodów przestępstwa. Wymagana w tych sprawach „zgoda następcza” sądu została uzyskana, oprócz 3 przypadków.
Rekordy inwigilacji Ujawnione dane przez CBA to tylko kropla w morzu, jeśli chodzi o  skalę inwigilowania polskiego społeczeństwa przez służby specjalne. Bowiem Polacy są najbardziej inwigilowanymi obywatelami Europy. Tak wynika ze zorganizowanej przez Naczelną Radę Adwokacką w maju 2011 roku konferencji na temat retencji  danych i inwigilacji w naszym kraju. Ponad milion trzysta tysięcy razy w 2010 roku instytucje oraz służby specjalne sięgały po dane telekomunikacyjne obywateli. Wydaje się to bardzo niepokojące, ponieważ - jak wynika z danych upublicznionych przez Urząd Komunikacji Elektronicznej - skala inwigilacji zamiast zmniejszać się, ewidentnie zwiększyła się! I to za rządów PO.  W 2009 roku blisko milion razy uprawnione podmioty korzystały z naszych danych, a już w kolejnym roku sięgały po nie o jedną trzecią razy więcej. Prokurator generalny przedstawił parlamentowi dane za 2011 r., jeśli chodzi o stosowane podsłuchy i odczytywanie treści wiadomości SMS oraz MMS przez uprawnione organy. Z  informacji  tych dowiadujemy się,  że łącznie skierowano wnioski  w celu uzyskania na to zgody wobec  5188 osób (w 2010 r. wobec  6723 osób). Ostatecznie sąd zarządził kontrole wobec ponad 4860 osób. Polska jest krajem, w którym okres przechowywania danych telekomunikacyjnych w całej Unii Europejskiej jest najdłuższy. Wynosi on bowiem aż dwa lata. W innych krajach europejskich retencja danych odbywa się przez najwyżej 12 lub 6 miesięcy. A im dłużej służby specjalne mają możliwość uzyskiwania informacji na temat prowadzonych  rozmów telefonicznych i przesyłanych wiadomości SMS, tym większe prawdopodobieństwo różnych nadużyć z ich strony, jak np. bezprawnej inwigilacji dziennikarzy (głównie dziennikarzy śledczych), którzy już nieraz byli na celowniku służb.
Posłowie opozycji pod lupą służb? Nie od dzisiaj wiadomo, że brak kontroli nad służbami specjalnymi oraz przyzwolenie na tworzenie państwa w państwie w naszym kraju to jedna z wielu ułomności, która ma miejsce w demokratycznej Polsce. Wskazywać na to mogą chociażby niedawne doniesienia o wszczęciu śledztwa przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie w sprawie podejrzenia inwigilacji posła opozycji. Chodzi o Tomasza Kaczmarka z Prawa i Sprawiedliwości, który w sierpniu złożył zawiadomienie do prokuratury w sprawie domniemanego rozpracowywania jego osoby oraz asystenta Kaczmarka przez Służbę Kontrwywiadu Wojskowego. Poseł Kaczmarek (znany jako agent Tomek, były funkcjonariusz Policji i CBA) zaznaczył, że służba zaczęła prowadzić wobec niego działania operacyjne po tym jak wskazał w poselskiej interpelacji na nieprawidłowości w SKW. Po ostatnim posiedzeniu sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych minister spraw wewnętrznych Jacek Cichocki oświadczył, że „nie było żadnej inwigilacji posłów, nie ma i być nie może”. Jednak sprawa wydaje się poważna, ponieważ istnieje podejrzenie, że inny z posłów PiS, Marek Opioła, również mógł być inwigilowany przez SKW. Opioła także złożył zawiadomienie w tej sprawie do prokuratury. - Według wszystkich służb nie inwigilowano posłów opozycji, tylko zadziwiające jest, to, że prokuratura jednak wszczęła postępowanie, które trwa. Mówienie dziś przez ministra Cichockiego, że sprawy nie ma, jest zadziwiające. Gdyby sprawy nie było, prokuratura na samym początku odmówiłaby wszczęcia postępowania na podstawie zawiadomienia posła Kaczmarka, czy mojego – mówił w rozmowie z dziennikarzami poseł Opioła, który jest wiceprzewodniczącym Komisji ds. Służb Specjalnych. Poseł Kaczmarek działania  SKW wobec jego osoby oraz posła Opioły  odczytuje „jako odwet za zgodne z prawem prace parlamentarne”.

-  W interpelacjach poselskich zadawaliśmy pytania związane z patologiami i nieprawidłowościami w SKW – zaznaczył.  Reakcja Prawa i Sprawiedliwości w związku z podejrzeniem inwigilacji posłów należących do tej partii była natychmiastowa, szczególnie że istnieje podejrzenie o przypadku inwigilacji przez służby więcej osób tego ugrupowania. PiS zaapelował do premiera, prezydenta oraz szefa MON o dymisję gen. bryg. Janusza Noska, szefa SKW.  „Sam cień podejrzeń o stosowanie przez podległego Panu szefa SKW metod kontroli operacyjnej wobec legalnie działającej partii opozycyjnej powinien skutkować odsunięciem gen. brygady Janusza Noska od wykonywanych obowiązków" – napisał poseł Mariusz Błaszczak, przewodniczący Klubu Parlamentarnego PiS. Z kolei biuro prasowe PiS poinformowało: „SKW miała prowadzić inwigilację posła Kaczmarka oraz jego asystenta społecznego na podstawie sfałszowanych dokumentów, które umożliwiły im uzyskanie zgody sądu na kontrolę operacyjną. Żołnierze wrocławskiej ekspozytury SKW mieli być także zmuszani przez swoich przełożonych do przekazywania informacji o życiu prywatnym parlamentarzysty. W sprawie doszło również do opisanego przez media niedopuszczalnego wpływania przez szefa SKW na toczące się postępowanie karne i prokuraturę”. Podejrzenie o inwigilację posłów, a szczególnie partii opozycyjnej, to niebywały skandal, który nie powinien mieć w ogóle miejsca. Na dobre wybuchnie dopiero wtedy, gdy zostaną postawione zarzuty konkretnym funkcjonariuszom SKW. Samo podejrzenie występujących nieprawidłowości w tej służbie specjalnej, a także ostatnia dymisja dwóch wiceszefów Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego: płk. Jacka  Mąki i płk.  Zdzisława Skorży budzi wiele wątpliwości i skłania do postawienia pytania o stan Państwa Polskiego, w którym służby specjalne odgrywają kluczową rolę. Zwłaszcza że odejście wiceszefów ABW może mieć związek z aferą Amber Gold, w czasie której nawet sam premier Tusk miał zastrzeżenia wobec funkcjonowania tejże służby. Z tym, że to nie kto inny, jak sam Prezes Rady Ministrów nadzoruje swoich ministrów  oraz służby specjalne. Czas, aby wreszcie premier Tusk zainicjował uzdrawianie służb specjalnych, które  jak wskazują na to konkretne przykłady, nie tylko wielokrotnie dopuszczają się licznych nadużyć, ale przede wszystkim tworzą państwo w państwie. Magdalena Kowalewska

16 października 2012 "Politycy mają to do siebie, że co innego mówią, a co innego robią”- powiedział pan profesor Tomasz Nałęcz z Kancelarii pana prezydenta Bronisława Komorowskiego w jednym z hałaśliwych programów propagandowych, z dawnej Unii Pracy, organizacji lewicowej na pograniczu komunizmu. Pan Tomasz Nałęcz nie dodał, że dotyczy to głównie polityków tzw. demokratycznych, którzy głównie zajmują się kadzeniem wyborcom, żeby ich wybrali na dobrze płatne stanowiska państwowe, a potem ci wybierający ich wyborcy- ICH nie obchodzą.. Do następnych demokratycznych bachanalii.. Oczywiście są wyjątki od demokratycznej reguły, chociaż demokracja pozostaje nadal w ich mniemaniu najwyższym bogiem, mimo, że są często chrześcijanami wierzącymi w Boga, a nie w bożka demokracji.. Takim człowiekiem jest na przykład pan profesor Maciej Giertych, ojciec pana Romana Giertycha i syn pana Jędrzeja Giertycha- czołowego działacza Endecji przed wojną.. Jest to człowiek uczciwy i prawdomówny- narodowiec. Tak jak pan Janusz Dobrosz.. Ludźmi prawdomównymi, zajmującymi się polityką są na pewno pan Janusz Korwin- Mikke czy Stanisław Michalkiewicz- ale oni nie są zwolennikami demokracji, ustroju chaosu i wielkiego nieporządku.. Ale jakoś nigdy nie złapałem ich na kłamstwie.. Kłamstwo jest fundamentem ustroju demokratycznego, bo żeby być wybranym, trzeba kłamać i obiecywać.. Bez tego nie dostanie się głosów demokratycznych, które pozwoliłyby umiejscowić się w orbicie demokratycznych wpływów, żeby sobie pożyć lepiej na rachunek tych, których się oszukało.. Ot- przewrotność ustroju! Czego to się nie naobiecywał pan premier Donald Tusk przed każdymi wyborami. Obiecywał nawet – uwaga!- obniżkę podatków(???) Zmniejszenie rozmiarów biurokratycznego państwa demokratycznego opartego o chaos.. Okręgi jednomandatowe i czego tam jeszcze.. A sam aparat skarbowy wyciągający z „ obywateli” ostanie soki kosztuje tych „ obywateli” 6 miliardów złotych(!!!!) Aparat gnębiący poddanych demokratycznego państwa prawnego wyciągający 6 miliardów złotych… Rocznie! A ile kosztuje ta cała reszta współudziałowców biurokratycznych w utrzymywaniu demokratycznego państwa biurokratycznego.? 40 miliardów rocznie????? A ile cała sfera tzw. budżetowa? To jest nie do utrzymania na dłuższą metę, tak w innych krajach socjalizmu demokratycznego opartego o chaos demokratyczny.. I jeszcze pan premier wystąpił z kolejnym idiotycznym pomysłem powołania kolejnej biurokracji w państwie demokratycznym i prawnym. Mianowicie będzie- żeby nam było lepiej – wszystkim, a Polska rozwijała się dostatnio- tak jak jej” obywatele”- nowa biurokratyczna spółka o dźwięcznej nazwie-Polskie Inwestycje.. Koniecznie w każdej pasożytującej spółce musi być słowo” polska”, żeby „ obywatele” myśleli, że to wszystko dla nich i jakie jest polskie i patriotyczne.. Polska biurokracja demokratyczna- to tak nie boli. Łagodzi pierwsze niezrozumienie treści.. Polska, Polska, Polska.. Cała ta biurokracja jest „polska”, ale działa tak samo jak obca.. Wysysa…… Ile tylko się da- i nigdy nie poprzestanie, jak tasiemiec wysysający zdrowy organizm.. Ginie wraz z nim! Ale nie popuści. Aż do zagłady! I już pan Jacek Vincent Rostowski z Platformy Obywatelskiej opowiada najedzone kawałki o tym, jak Bank Gospodarstwa Krajowego, czy jakoś tam, mając 10 miliardów złotych, tak wszystko sprytnie zrobi, że będzie mógł pod te 10 miliardów złotych pożyczyć jeszcze 40 miliardów(????) I będzie jeszcze więcej długów do spłacenia dla nas i naszych dzieci, wnuków, prawnuków, praprawnuków. Czy ci ludzie zupełnie oszaleli? Jeszcze kombinować, , żeby coś zastawić, żeby znowu pożyczyć? I zadłużyć na Amen! Coraz gorsza sytuacja gospodarcza wywołana przez szaleńców” ekonomicznych” których głównym sposobem postępowania wobec nas- jest zadłużanie nas.. A dlaczego nie pod te 10 miliardów nie pożyczać 100 miliardów i utworzyć spółkę Inwestycje Polskie, i inwestować, inwestować i jeszcze raz inwestować.. To znaczy państwo ma inwestować ukradzione podatnikom pieniądze.. A jak zainwestuje?

Wystarczy otworzyć pierwszą lepszą gazetę.. Wszystko na rozpieprz! Nie ma jeszcze koncesji na przeglądanie gazet.. Najwyższa pora! Rząd przystąpił do jesiennej „ofensywy” kłamstwa i obietnic bez pokrycia- tak jak czeki są bez pokrycia u Dołęgi –Mostowicza.. 300 milionów dla szkół, coś tam na coś tam- czy jeszcze ktoś tego wszystkiego słucha??? To wszystko dla kompletnych idiotów, aż do jesiennej ofensywy podmiany premiera na jakieś innego premiera- może tego technicznego.. Służby już o tym myślą, bo ‘ obywatele” nie mogą tak dalej.. Premier techniczny Gliński- może to- to? Bo kto wylansowałby nagle jakiegoś obcego człowieka, który od kilku dni urzęduje w głównych mediach i opowiada o kolejnych sposobach rozwoju socjalizmu.. I już jeździ sejmową limuzyną po Polsce.. Opowiada barwnie o tym, jak to nareszcie on będzie budował prawdziwy socjalizm.. Wcześniej związany z Unią Wolności- teraz będzie ”niezależny” i popierany przez Prawo i Sprawiedliwość.. Może się to nawet udać, bo na Donalda Tuska już mało kto może patrzeć.. Musi być nowe rozdanie, żeby przykryć ten feralny czas organizowany przez Donalda Tuska.. Tym bardziej, że poseł Przemysław Wipler z Prawa i Sprawiedliwości, kiedyś bardzo rozsądny człowiek, którego miałem przyjemność poznać- wystąpił z propozycją utworzenia kolejnej biurokracji o pięknej nazwie- Rzecznik Praw Podatnika.. I Platforma Obywatelska pokłada nadzieje w rozwoju biurokracji- i „opozycyjne” Prawo i Sprawiedliwość też pokłada nadzieje w rozwoju biurokracji. A przecież od rozwoju biurokracji nadzieje na normalność upadają.. Schodzą do zera.. Chyba o tym nie wie pan poseł Przemysław Wipler. Ciekawe, że wszyscy, którzy do czasu wejścia do Sejmu byli normalnymi ludźmi- nagle wariują od tego demokratycznego zamętu, i chcą powoływać nowe urzędy do walki z resztką normalności, która pozostała.. Zamiast wysuwać propozycje uproszczenia podatków i koszmarnego systemu podatkowego- proponuje się powołanie kolejnej znajdy biurokratycznej, która będzie atrapować nasze życie pod okupacją biurokracji demokratycznej.. Będzie można sobie pójść i się poskarżyć jak to system nas gnębi, a najlepiej jakiś konkretny urzędnik.. Będzie potrzebna siedziba Rzecznika Praw Podatnika, prezes, sekretarka- najlepiej dwie, no i limuzyna. Jak całość zamknie się w kilku milionach naszych pieniędzy – to dobrze.. Jak więcej- to też dobrze! Pan minister Jacek Vincent Rostowski pomoże.. Znowu obmyśli sposób jakby tu coś ,gdzieś pożyczyć.. Na nasz rachunek..

Niech żyje socjalizm biurokratyczny, pełen podatków, rzeczników i znakomitych pomysłów z serii- „ jak tu pożyczyć”?

I tak będziemy gnić w systemie marnotrawsta, biurokracji i nonsensu. WJR

Rząd znów łaskawy dla koncernów Narodowa spółka obowiązkowo wchodząca w skład wszelkich konsorcjów wydobywczych, nowe zasady wydawania koncesji i wysokość podatków – to główne punkty ustawy o eksploatacji złóż węglowodorów, czyli ropy i gazu, którą ma się dziś zająć rząd. Projekt ma być zachętą dla koncernów do przyspieszenia i zwiększenia inwestycji w wydobywanie gazu łupkowego - po raz kolejny nasuwa się wrażenie, że państwo jest znowu dla nich bardzo łaskawe. Najważniejsza część założeń dotyczy zarządzania koncesjami. Obecnie istnieją dwa rodzaje koncesji – poszukiwawcze i wydobywcze. Wymogi wobec firm, które otrzymują prawo poszukiwania węglowodorów, nie są jednak takie same – jedne są zobowiązane do przeprowadzenia odwiertów, inne muszą jedynie wykonać badania geologiczne i sejsmiczne. Według nowych przepisów ma nastąpić niemal całkowita deregulacja tych pierwszych koncesji. Podmiot, którą ją uzyska, będzie zobowiązany jedynie do przeprowadzenia powierzchniowych badań geologicznych. Z taką dokumentacją będzie się można dopiero starać o koncesję poszukiwawczo-wydobywczą.

Na takie pozwolenia państwo ogłosi jednak przetarg. I tu dochodzimy do najważniejszej zmiany. Powołana zostanie nowa firma – Narodowy Operator Kopalin Energetycznych (NOKE). Nowy podmiot będzie udziałowcem konsorcjów eksploatujących złoża na podstawie każdej koncesji. Według „Rzeczpospolitej”, łączne obciążenia koncernów wydobywających węglowodory nie przekroczą 45 proc. dochodów firmy. Na tę wysokość składać się będzie podatek dochodowy CIT, podatek od nieruchomości, opłata od kopalin, opłata eksploatacyjna  oraz nowe podatki, które zostaną ustanowione wyłącznie dla wydobywanego gazu. Takie obciążenia należałyby do najniższych w Europie. Dla porównania, w Norwegii daniny publiczne dochodzą do 78 proc. dochodu, a w Wielkiej Brytanii ok. 60 proc. – ale przecież Polska rządzona przez PO musi być przychylna przedsiębiorcom – szczególnie tym wielkim i zagranicznym.. Nowe opodatkowanie obejmie jednak nie tylko gaz niekonwencjonalny – łupkowy i zamknięty (odnaleziony w ubiegłym roku w Wielkopolsce), ale również ten pochodzący ze źródeł konwencjonalnych. Przepisy te mają jednak obowiązywać dopiero od 2015 r. - od momentu, gdy ma zostać zliberalizowany rynek gazu. Rozwiązaniom resortu środowiska sprzeciwiali się ministrowie finansów, skarbu oraz spraw zagranicznych. Oficjalnym powodem blokowania ustawy miał być fakt, że miała ona odstraszać inwestorów. Co ciekawe, kompromis osiągnięto, gdy minister środowiska zgodził się, że nowe przepisy nie obejmą firm, które już posiadają koncesje. Pełny projekt resort środowiska ma przedstawić w listopadzie.

I tak unas znowu jest odwrotnie niż wszędzie na świecie – mimo, że to właśnie Polska ma złoża gazu łupkowego i powinna na nich zarabiać krocie, to i tak dla rządu Platformy po raz kolejny najważniejszy wydaję się być interes koncernów wydobywczych.. A nazywanie inwestorami korporacji, które poniżej obowiązującej na świecie ceny mają wydobywać gaz w Polsce - to duże nadużycie. Obserwator

Maciej Bitner: Pięć mitów Inwestycji Polskich Najnowszych pomysłów rządu co do tego, jak wykorzystać pozostały majątek Skarbu Państwa, słuchałem z niepokojem. Na ostatniej konferencji ministrów finansów i skarbu padło wiele sformułowań mocno wprowadzających opinię publiczną w błąd. Skomentujmy pięć z nich.

1. Akcje w posiadaniu Skarbu Państwa to „martwy kapitał”. Słowa o akcjach Skarbu Państwa jako „martwym kapitale” pojawiły się na samym początku wystąpienia ministra Budzanowskiego. Każdy, kto słuchał sobotniej konferencji, mógł w tym momencie wyobrazić sobie zakurzone papiery wartościowe bezproduktywnie leżące w jakimś depozycie. Jednak gdyby konsekwentnie o tym pomyśleć, to wszystkie akcje na świecie (ich łączna wartość w 2010 roku według MFW wyniosła 55,5 biliona dolarów) są właściwie martwe. Ich dotychczasowi właściciele mogliby je przecież sprzedać, co nie poskutkowałoby uszczupleniem kapitału przedsiębiorstw. Jednak z jakichś powodów większość z nich tego nie robi, zaś ci, którzy to czynią, znajdują — nie wiedzieć czemu — nabywców „martwego kapitału”. Nie miejsce tu na wyjaśnienia, czym dokładnie są akcje i czemu służą. Gdyby spróbować zamknąć całą wiedzę o rynku kapitałowym w jednym zdaniu, trzeba by chyba powiedzieć, że posiadacze akcji cieszą się dywidendami i zyskami kapitałowymi, rynek akcji zaś, który funkcjonuje dzięki temu, że różne podmioty handlują ze sobą tymi papierami, jest dla przedsiębiorców i managerów prawdziwą kopalnią informacji, kluczowych między innymi dla wyceny projektów inwestycyjnych. Kapitał w posiadaniu Skarbu Państwa jest w pewnym sensie martwy tylko pod jednym względem. Daleko mu pod kątem ekonomicznej żywotności do kapitału prywatnego, który jest bardziej zmotywowany do osiągnięcia zysku i odporniejszy na naciski polityków. To przekonanie jest intelektualną podstawą toczącego się w Polsce od ponad dwudziestu lat procesu prywatyzacji. Niestety, tego minister skarbu nie miał na myśli.

2. Przekazanie akcji do BGK lub Inwestycji Polskich to prywatyzacja. Jeżeli państwo nie pozbędzie się efektywnej kontroli nad posiadanym majątkiem, nie można mówić o prywatyzacji. Kolejne polskie rządy zaś chciałyby „zjeść ciastko i mieć ciastko” — zachować kontrolę nad spółką, jednocześnie pozyskując trochę pieniędzy z jej sprzedaży. Najnowszy pomysł rządu Donalda Tuska nadaje tej idei nowy wymiar. Zamiast ostatecznie pozbyć się posiadanych walorów, ministerstwo skarbu de facto zastawi je, tak by pozyskać fundusze. Technicznie odbędzie się to przez wniesienie do Banku Gospodarstwa Krajowego aportem (w formie niepieniężnej) kapitału, tak by ten państwowy podmiot mógł zwiększyć akcję kredytową. Dzięki temu państwo ciągle będzie kontrolowało liczne przedsiębiorstwa, jednocześnie uzyskując dostęp do pieniędzy.

3. BGK rozmnoży każdą przekazaną do niego złotówkę. Nie liczmy jednak na to, że dzięki temu będzie więcej środków na inwestycje. To prawda, że gdyby BGK dostał 10 miliardów dodatkowego kapitału, mógłby udzielić nawet 70 miliardów nowych kredytów. Jednak tempo wzrostu kredytu w gospodarce nie może być zbyt wysokie, gdyż wywołuje to wzrost cen. NBP, by bronić celu inflacyjnego na poziomie 2,5% rocznie, na zwiększenie akcji kredytowej musiałby odpowiedzieć podwyżką stóp procentowych. W efekcie kredytów udzielono by tyle samo, choć wzrósłby udział tych, o których decydowałby sektor publiczny. Czy kredyty, których udzielają kontrolowane przez państwo podmioty, bardziej służą gospodarce niż te, o których alokacji decyduje sektor prywatny? Moim zdaniem jest dokładnie odwrotnie.

4. Kredyt z BGK nie zwiększa długu publicznego. Nie jest też prawdą, że kredyty udzielone przez BGK nie zwiększają długu publicznego. Faktycznie nie wzrośnie w wyniku tego wskaźnik długu do PKB, niezależnie od tego, czy liczony według metodologii unijnej, czy polskiej. Jednak BGK jest państwowym bankiem i jeżeli udzieli zbyt wielu złych kredytów, państwo będzie musiało odpowiadać za jego długi. By udzielić 70 miliardów kredytów przy 10 miliardach kapitału własnego, BGK musi pozyskać z rynku międzybankowego (pożyczyć) brakujące 60 miliardów złotych. Przynajmniej jakiś ułamek tej sumy należałoby zaliczyć do długu publicznego, skoro w niektórych scenariuszach rynkowych państwo będzie musiało wyłożyć całość lub część powyższej kwoty.

5. Środki z prywatyzacji powinny iść na inwestycje, a nie do budżetu. Minister Budzanowski obiecał, że od 2014 roku wszystkie środki z prywatyzacji zamiast do budżetu będą trafiać na inwestycje publiczne. Stwierdzenie to dobrze wpasowuje się w przekonania części obywateli, że środki ze sprzedaży majątku państwowego są „przejadane”, podczas gdy mogłyby być „inwestowane”. Przekonanie to nie jest zupełnie nieuzasadnione, jednak nie jest łatwo wyjść mu naprzeciw. Rząd zaś przy okazji reformy OFE posługiwał się argumentem, który można przy tej okazji przywołać. Otóż gdyby wpływy z prywatyzacji nie trafiały do budżetu, a wydatki były na tym samym poziomie, to polski dług publiczny byłby znacznie wyższy niż obecnie. Prawdopodobnie już dawno musielibyśmy w takiej sytuacji ustawić się w kolejce po pomoc Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Obniżanie długu publicznego było więc w pewnym sensie inwestycją, i to nie taką znowu najgorszą. Oprócz odsunięcie scenariusza niewypłacalności państwa daje ona pewny i całkiem przyzwoity zarobek na poziomie 4,5% w skali roku (taki jest stosunek rocznych kosztów obsługi długu publicznego do jego wartości). Uważam, że gdyby przeznaczyć wpływy z prywatyzacji na jakiś Narodowy Program Redukcji Długu Publicznego, przyniosłoby to większy pożytek niż wyręczanie przedsiębiorców w wyborze projektów inwestycyjnych. Maciej Bitner

Home Broker: 4-osobowa rodzina wydaje na mieszkanie 890 zł co miesiąc Choć inflacja nie zmieniła się we wrześniu, to ceny związane z utrzymaniem mieszkania rosły minimalnie wolniej niż w sierpniu. Nadal jednak jest to jedna z najszybciej rosnących pozycji kosztowych w domowych budżetach. 4-osobowa rodzina przeznacza na utrzymanie mieszkania już 890 zł miesięcznie – szacuje Home Broker. 3,8%, czyli tyle samo co w sierpniu, wyniosła wrześniowa inflacja – podał GUS. Była więc nieco niższa niż przewidywali ekonomiści, którzy sądzili, że wzrośnie do 3,9%. Tradycyjnie najszybciej rosły ceny związane z transportem, które podniosły się o 8% względem września 2011 r. i był to wyraźnie większy wzrost niż odnotowany przed miesiącem (głownie z powodu aż 13-procentowej podwyżki cen paliw). Na drugim miejscu pod względem dynamiki, również zgodnie z dotychczasową tendencją, znalazły się całkowite koszty związane z mieszkaniem, czyli jego użytkowaniem i wyposażeniem, które podniosły się o 4,9% rok do roku. Skala podwyżki była więc w tej kategorii cen nieco mniejsza niż przed miesiącem, gdy wniosła 5% rok do roku. Niższe niż przed rokiem (o 5%) były tylko ceny odzieży i obuwia, co również nie odbiega od wcześniej notowanych tendencji.

Nieco mniejsze podwyżki cen energii Rozbijając ceny związane z utrzymaniem mieszkania na mniejsze kategorie należy zwrócić uwagę na nieco wolniejszy wzrost niż jeszcze w sierpniu cen związanych z nośnikami energii, które były o 6,4% wyższe niż przed rokiem wobec wzrostu o 6,6% w sierpniu. Szczegółowe dane dotyczące cen poszczególnych nośników energii we wrześniu poznamy dopiero pod koniec miesiąca. Najświeższe obecnie dane, czyli za sierpień pokazują jednak, że najszybciej drożeje gaz, który był w sierpniu o 9,5% droższy niż przed rokiem, przy czym wzrost ten był niższy niż w poprzednich miesiącach, gdy sięgał 12-15% rok do roku. Energia elektryczna wykazuje niezmiennie wzrost o 5,9% rok do roku, a opał i energia cieplna zdrożały w tym samym stopniu, tj. o 5,7% rok do roku. Wyraźnie wolniej niż średnie ceny konsumpcyjne rosną natomiast opłaty na rzecz właścicieli, czyli np. czynsze dla spółdzielni czy wspólnoty mieszkaniowej. Te były w sierpniu (ostatniej dostępne dane) o 2,4% wyższe niż przed rokiem. Lepiej od inflacji zachowują się też ceny związane z wyposażeniem mieszkania. Ostatnie dostępne dane wskazują na podwyżkę cen mebli o 1% do roku i spadek cen sprzętu AGD o 0,7%.

Utrzymanie mieszkania droższe o 46 zł Ostatnie statystyki GUS pokazujące kwotowo, ile przeciętny Polak wydaje co miesiąc na utrzymanie mieszkania pochodzą z końca 2010 roku (badanie „Warunki życia”). Wynika z nich, że średnio w 2010 roku wydatki wynosiły 199,9 zł. Na tę pozycję składają się, podobnie jak w przypadku koszyka inflacji, koszty czynszu, energii i wody. Na podstawie tempa wzrostu cen można szacować, że dziś na utrzymanie mieszkania czteroosobowa rodzina wydaje co miesiąc 890 zł wobec 888,3 zł przed miesiącem. W ciągu ostatnich 12 miesięcy koszty te podniosły się o 45,6 zł. Ze szczególnie dynamicznym wzrostem kosztów utrzymania mieszkania mieliśmy do czynienia na przełomie 2012 i 2011 roku, co miało związek m.in. z podwyżkami cen energii. Zgodnie z danymi GUS Polacy przeznaczają na mieszkanie ok. 20% swoich dochodów rozporządzalnych. Katarzyna Siwek, Bartosz Turek

Polska i świat okiem historyków-kosmitów* Dawno temu, jeszcze w szkole podstawowej, moja nauczycielka historii zadała nam pytanie czy np. 50 lat w poznawaniu historii świata jest to długi czy krótki okres?... Dla 12 letnich podlotków tyle lat wydawało się niewyobrażaną nieskończonością i oczywiście odpowiedzieliśmy, że bardzo długi. Dopiero jak "nasza psorka" wskazała nam, że taki okres omówiony jest dla przykładu na jednej stronie książki do historii zrozumieliśmy, że tak naprawdę  w jej nauczaniu i poznawaniu ważne są daty i wydarzenia przełomowe a ucząc się jej operujemy relatywnie długimi okresami czasowymi, w których kilkadziesiąt lat może znaczyć bardzo dużo, ale może też być zredukowane do kilku historycznych zdań opisu... Jak opisywać nas będą więc przyszli historycy, jak zostaną zapisane ostatnie 22 lata naszej, polskiej historii politycznej? Nie jestem historykiem, więc nie jestem uprawniony i nie powinienem naukowo-historycznie analizować przeszłych dziejów. Mogę natomiast wirtualnie wyobrazić sobie np. przyszłego historyka, piszącego z niedawno zasiedlonego przez ludzkość Marsa. Może - np. w odniesieniu do polskich prezydentów - ten marsjański historyk napisze hipotetycznie (to moja fantazja li tylko) np. tak, jak poniżej?
"W 1989 roku doszło do spotkania przy "okrągłym stole" przedstawicieli władzy PRL z przedstawicielami koncesjonowanej przez nią i nastawionej wobec niej ugodowo tzw. opozycji systemowej. W wyniku owych rozmów po 45 letnim okresie eksperymentu komunistycznego w Polsce w roku 1989 nastąpiły częściowo wolne wybory parlamentarne, których efektem był wybór - najpierw niedemokratycznie 19 lipca 1989 roku a następnie 31.12.1989 roku przez częściowo demokratycznie wybrane Zgromadzenie Narodowe – na Prezydenta tzw. III RP Wojciecha Jaruzelskiego - komunistycznego aparatczyka, twórcy Stanu Wojennego i sowieckiego agenta komunistycznego o pseudonimie "Wolski". Ciekawostką jest to, że powróciwszy do Polski ze zsyłki do komunistycznej Syberii, nie został od razu rozpoznany ani przez własna siostrę  ani matkę oraz cudownie zagoiła mu się - uszkodzona w dzieciństwie - ręka.
22.12.1990 roku i po nowych, już demokratycznych wyborach, nowym prezydentem zostaje L. Wałęsa, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, historyczny przywódca Solidarności i wykreowanych przez władze komunistyczne PRL strajków robotniczych w Polsce w roku 1970 i 1980 oraz agent komunistycznych służb specjalnych PRL o pseudonimie "Bolek", do czedgo przyznał się tylko raz w wycofanym po 5 minutach oświadczeniu w roku 1992. Kolejnym i sprawującym swój urząd przez 10 lat Prezydentem Polski zostaje 23.12.1995 roku Aleksander Kwaśniewski - komunistyczny aparatczyk oraz agent komunistycznych służb specjalnych o pseudonimie "Alek".  Ciekawostką jest fakt, że przez wiele lat nieuprawnienie używał tytułu zawodowego magistra, faktycznie nigdy go nie nie zdobywszy.
23.12. 2005 nowym prezydentem zostaje - niezarejestrowany w IPN jako agent służb specjalnych Sowietów ani PRL, choć uczestnik umów "okrągłego stołu" - prof. Lech Kaczyński. Pod koniec swojej kadencji ginie jednak w niewyjaśnionych okolicznościach. Podczas lotu do Rosji na obchody 70-lecia ludobójstwa i mordu dokonanego przez komunistycznych Sowietów (ZSRR) na Polakach w Katyniu w roku 1940, jego samolot rozbił się nad Smoleńskiem i razem z nim zginęli wszyscy pasażerowie, w tym wszyscy dowódcy polskich sił zbrojnych (dowódcy NATO), prezes NBP, prezes IPN i wielu  innych. Po nigdy nie wyjaśnionej (podobnie jak katastrofa gibraltarska) "tragedii smoleńskiej", 6 sierpnia 2010 roku, prezydentem zostaje - pełniący wcześniej funkcje Marszałka Sejmu - B. Komorowski, który w latach 90-tuych XX wieku na zaproszenie rosyjskich służb specjalnych KGB jeździł - jako zapalony myśliwy - na polowania do Rosji oraz często nieuprawnienie używał tytułu hrabiowskiego. Oceniając okres tych 22 lat polskiej historii politycznej i biorąc pod uwagę tylko charakterystykę postaci polskich prezydentów, można stwierdzić, że - za wyjątkiem prezydenckiego epizodu L. Kaczyńskiego - Polska nigdy nie przestała być obszarem wpływu ludzi zakorzenionych w systemie PRL i obszarem wpływu Rosji... niezależnie czy sowieckiej czy postsowieckiej a zarówno katastrofa w Gibraltarze, mordy polskich elit dokonywane przez nazistów i komunistów oraz tragedia smoleńska są elementami syjomasońskiego procesu niszczenia narodu polskiego". Oczywiście, inny historyk z planety Wenus, zaprzeczy tak ujmowanej historii i przytoczy te same fakty uprawniające zupełnie do innych wniosków a nawet podważający autentyczność np. prezydenckich charakterystyk marsjańskiego historyka. Z kolei "księżycowy historyk" stwierdzi, że nie było żadnego upadku komunizmu i tylko przepoczwarzył się on twórczo w postsowiecki globalizm i unionizm. Na to zapewne historyk z Jowisza odpowie, że to Bóg Słońca kieruje światem i poprzez szatańskie NWO zaprowadza swój Nowy Porządek Świata a komunizm, czy nazizm, czy unionizm są tylko metodami jego osiągnięcia. Historyk z Saturna stwierdzi zaś ad vocem, że NWO to wytwór jakichś chorych umysłowo, mitomańskich i psychopatycznych Iluminatów i syjo-masońskiego spisku światowego mającego doprowadzić do ograniczenia ludności świata do 500 milionów i stworzenia jednego centralnego rządu światowego z siedzibą w Polsce, tj. tzw. Judeopolonii. Doda, że 22 lata postkomunistycznej Polski było budową fundamentów owej Judeopolonii. W tej dyskusji nie omieszka zabrać głosu "rozpalony z gorąca" historyk z Merkurego, który autorytatywnie stwierdzi, że to syjonistyczna finansjera steruje obecnie światem i nie ma to nic wspólnego z jakąś mityczną Judeopolonią czy innym wytworem chorych umysłów. Uczony z Neptuna zaprzeczy takiej tezie, twierdząc, że "owi syjoniści" nie są Żydami ale jeno potomkami historycznych Chazarów a tylko uważają się za zaginione 13 plemię "narodu wybranego" i nazywani są Żydami Aszkenazyjskimi. Zakończy spór "uczony w pismach" autorytet z Uranu i stwierdzi, że światem i tym samym Polską kierują i tworzą jej historię... cykliści, którzy przywędrowali do nas jako "ufoludki" z innych wymiarów Wszechświata.   Z pewnością też usłyszymy również, że tak naprawdę Napoleon jeszcze żyje a wszyscy totalitaryści byli jego reinkarnacyjnymi, kabalistycznymi wcieleniami, którym do snu śpiewał i śpiewa wiecznie żywy E. Presley, któremu z kolei pohukuje do rytmu czczona przez wielu okultystów Sowa lub beczy złowrogo Kozioł Rogaty... A mnie ciekawi tak naprawdę jedno: Co i w jaki sposób napiszą nasi zwykli, ziemscy historycy a nie jacyś fikcyjni, marsjańscy czy inni, którzy tak naprawdę nie istnieją lub piszą swoją historię w odmiennych i pozanormalnych stanach świadomości...? Będę niezmiernie zaskoczony i na pewno zszokowany jeżeli kiedyś powtórzą w swoich analizach większość faktów i wniosków spisanych przez moich, jeno fikcyjnych i wiecznie konfabulujących bohaterów z innych planet... Niezależnie jednak od wszystkiego, to chciałbym, aby ziemscy historycy pisali prawdę i nie tworzyli w czasie obecnym fikcyjnych zdarzeń przeszłych... Zostaw za sobą dobra, miłości i mądrości ślad... Krzysztofjaw

NAJLEPSZY MINISTER FINANSÓW W EUROPIE WSCHODZĄCEJ Prawie Najlepszy Minister Finansów w Europie znowu jest najlepszy. Tym razem został Najlepszym Ministrem Finansów w Europie Wschodzącej (Finance Minister of the Year 2012 for Emerging Europe).

www.mf.gov.pl/dokument.php?const=1&dzial=153&id=316781&typ=news

Nie wiadomo, co prawda, które to jest miejsce w całej Europie, ale chyba najważniejsze jest to, że „najlepszy”. Minister poszedł za ciosem i od razu zapowiedział „wejście smoka” do polskiej gospodarki. Przez minione pięć lat smok był jakiś taki ospały. Autostrad ani dróg ekspresowych nie udało mu się zbudować. Podatki popodnosił, choć obiecywał, że będzie jedynie obniżał. Jedno co mu się udało, to zwiększenie zatrudnienia. W administracji publicznej - oczywiście. Ale teraz się smok rozbudził. Jak to w bajkach zwykle bywa – smok może zażądać dziewic. Za dziewice robić mają prezesi Krawiec (Orlen), Kilian (PGE), Wirth KGHM), Lubera (Tauron) i – najbardziej chyba predestynowana do tej roli – pani prezes Piotrowska-Oliwa (PGNiG). Akcje ich spółek mają być wniesione do Banku Gospodarstwa Krajowego. To się ma podobno nazywać „prywatyzacja”! Powstanie też specjalna spółka celowa, której BGK będzie udzielał finansowania. Ma zostać zarejestrowana jeszcze w tym roku. Ciekawe, kto będzie jej prezesem? Zaraz się zacznie karuzela kandydatur. Będzie to musiał być ktoś doprawdy wybitny – skoro zgodzi się na taką odpowiedzialną robotę za „kominowe wynagrodzenie”. Od razu wyjaśniły się też niezborne słowa Pana Premiera Tuska, który z kartki wyczytał, że „40 miliardów złotych do 2015 roku znajdzie się, jako kapitał dla BGK po to, aby w tym przedziale czasowym, a więc do 2015 roku, uzyskać możliwości inwestycyjne na poziomie 40 miliardów złotych”. Otóż okazało się, że te 40 miliardów złotych to „się znajdzie” w spółkach i na rynkach kapitałowych. Rząd przekaże Bankowi Gospodarstwa Krajowego posiadane przez siebie akcje jakichś spółek (nie sprecyzowano, jakich) o wartości 10 miliardów złotych i na tej podstawie „znajdzie się” kolejne 30 miliardów, co da łącznie owe 40 miliardów. A jak dobrze pójdzie, to się może „znaleźć” nawet 70 miliardów złotych. I to nie będzie żaden cud. To znaczy to będzie „cud” ale nie taki tam biblijny, tylko taki bardziej współczesny, jakiego od lat dokonuje się na „rynkach finansowych”. Jak powiedzieli z szerokim uśmiechem na ustach podczas sobotnie konferencji prasowej Najlepszy Minister Finansów w Europie Wschodzącej i Minister Spółek Państwa, to będzie po prostu LEWAR! Chleb i ryby to Pan Jezus rozmnażał, a dziś rozmnaża się pieniądze – a dokładniej „legalne środki płatnicze”. Dręczy mnie tylko pytanie, dlaczego nikt nie chce skorzystać z „narzędzi”, które postanowił stworzyć Najlepszy Minister Finansów w Europie Wschodzącej do ratowania finansów w Europie coraz bardziej „Zachodzącej” – na przykład w Grecji??? Może, dlatego, że „rynki finansowe” już nie chcą Grecji „lewarować” a nas jeszcze chcą i dopiero przestaną chcieć jak już użyjemy tych „narzędzi”, o których od trzech mówi Premier Tusk i jego kolejni ministrowie? Gwiazdowski

Masakra podatkowa we wrześniu

Uważnie śledzę dane o wpływach podatkowych do budżetu, ponieważ jest to wskaźnik potwierdzający stan polskiej gospodarki. Powyższa tabelka pokazuje dynamikę dochodów podatkowych w ujęciu r/r. Widać, że poza podatkiem PIT, którego dynamika nieco się poprawiła, (ale i tak poniżej oficjalnych prognoz) we wszystkich pozostałych podatkach nastąpiła … masakra. Wpływy z najważniejszego podatku dla budżetu, czyli VAT, we wrześniu były nominalnie niższe o ponad 6 procent w porównaniu z wrześniem 2011, podczas gdy do sierpnia spadki były w skali niecałych 2 procent. Załamały się wpływy z CIT i nawet dochody z akcyzy są niższe niż rok temu. A przecież prawdziwe spowolnienie gospodarcze dopiero przed nami. Szukam pomysłowego Dobromira (lub Dobrej Miry), który mi wyjaśni, jak rząd stojąc przed problemem znikających podatków rozpocznie akcję wielkich inwestycji infrastrukturalnych i jednocześnie utrzyma deficyt budżetowy w ryzach. Dla najlepszej odpowiedzi ufundowałem nawet specjalną nagrodę, moją książkę z dedykacją i autografem. Niewykluczone, że ta osoba otrzyma też ofertę zatrudnienia w resorcie Sami Wiecie, Jakim, bo teraz tam prawdopodobnie poszukują kreatywnych z pomysłami księgowyzmi.

Dwa wnioski:
1. W przyszłym roku nowelizacja budżetu jest pewna
2. W ciągu kilku miesięcy rząd ogłosi nowy sposób zagospodarowania środków zgromadzonych w OFE.

Rybiński

Bilionowe konsekwencje utrzymywania strefy euro Nowe szacunki MFW dotyczące delewarowania banków jak i potencjalnego efektu schłodzenia gospodarek. Okazuje się, że banki krajów, w których zyskowność carry trade jest znacznie mniej zyskowna ze względu na niskie rentowności rodzimych papierów skarbowych, obrały tylko nieznacznie inną strategię od tej opisanej w poprzednim wpisie, („Dlaczego banki Włoch i Hiszpanii nie wyprzedają swoich portfeli”). Polega ona na wzroście aktywów całkowitych przy wyzbywaniu się tych obciążonych większym ryzykiem, na posiadanie, których potrzebują 100%-owe pokrycie w kapitale własnym, starając się jednak o ich upłynnienie przy jak najniższym dyskoncie. I tak aktywa Deutsche Bank w ciągu roku wzrosły o €350 mld do poziomu €2,2 bln na koniec czerwca, podczas gdy plany wyzbycia się aktywów ważonych ryzykiem zakładają ich sprzedaż na poziomie €135 mld. Podobna sytuacja występuje w przypadku banków francuskich. Otóż zwiększyły one w ciągu roku poziom funduszy pozyskanych z EBC czterokrotnie o €92,2 mld do poziomu €124,5 mld na początku sierpnia. W efekcie nic dziwnego że zachowując dotychczasowe źródła zasilania aktywa BNP Paribas wzrosły o 2,3%, Credit Agricole o 13%, a Societe Generale o 7,6%. Nastąpiło to w sytuacji, kiedy jednocześnie BNP Paribas sprzedał ok. €70 mld aktywów obciążonych ryzykiem, Credit Agricole €34 mld, a Societe Generale €33 mld, w efekcie, czego aktywa ważone ryzykiem spadły w ciągu pół roku do końca czerwca w BNP Paribas o 6%, Credit Agricole o 2%, a Societe Generale o 9%. Przy czym Societe Generale sprzedało TCW Group do funduszu typu private equity Carlyle Group poniżej ceny za jaką tą amerykańską firmę zarządzającą aktywami kupiło w 2001 r. ($880), jednak gdy chodzi o ostatnio strukturyzowaną transakcję sprzedaży Axa SA kredytów hipotecznych o wartości księgowej €800 mln z dyskontem 10%-owym, to starają się to robić w taki sposób aby nie wykazywać znaczących strat księgowych. Ponadto ze względu na wymogi kapitałowe Bazylei wszystkie te trzy banki francuskie wycofały się z finansowania kredytów dolarowych dla firm lotniczych i armatorów morskich, aby ograniczyć wymogi kapitałowe i zwiększyć możliwość zlewarowania swoich bilansów. Po roku okazało się że głównymi „ofiarami” procesu odchudzania stały się banki angielskie i to te które uzyskały pomoc publiczną. HSBC zmniejszył swoje aktywa w ciągu roku o około $40 mld do $2,65 bln pod  koniec czerwca 2012 r. Lloyds który uzyskał £20,3 mld pomocy w 2009 r. zmniejszył również swoje aktywa o £66 mld od tamtego czasu do poziomu £961 mld. Bankiem który jednak najbardziej się „odchudził” okazał się RBS który w 2008 r. uzyskał pomoc na poziomie £45,5 mld, a zmniejszył swoje aktywa od tamtego czasu aż o bilion funtów, tak że obecnie rozporządza środkami w wysokości £1,4 bln. Innymi bankami które po uzyskaniu pomocy znacząco „odchudzają” swoje bilanse są banki irlandzkie. I tak Allied Irish, Bank of Ireland, Permanent TSB Group Holdings pozbyły się już €42,6 mld aktywów, a do końca przyszłego roku planują dalszą redukcje o kolejne 28 mld euro. Podsumowując tą część analizy można skonkludować że niesłychana hojność EBC spowodowała nadzwyczajną opłacalność carry trade na obligacjach rządowych odsuwając ryzyko bankructwa instytucji bankowych, kosztem przejęcia ryzyka przez EBC i bilionowych strat w przypadku rozpadu strefy euro. Nie odsuwa to jednak konieczności wysanowania europejskich instytucji bankowych, a jedynie przesuwa w czasie tą operację w nadziei że dany czas pozwoli na „powrót do zdrowia” instytucji bankowych. Niemniej powoduje to również konieczność dalszego powielania działań EBC, w sytuacji kiedy nawet prezes Mario Draghi uważa że finansowa fragmentacja Eurostrefy w której kapitały uciekają z krajów peryferyjnych jest nie do utrzymania na dłuższą metę: „You can’t have a union when you have certain countries that are permanent creditors and a set of countries that are permanent debtors”. MFW w swoim ostatnio opublikowanym raporcie nazwał „odpływem na masową skalę kapitałów” z Hiszpanii (w ciągu roku do końca czerwca $296 mld) i Włoch $235 mld, oraz uznał konieczność zdecydowanego działania. Powyższy raport wprawdzie odnotował zmniejszenie aktywów 58 największych banków europejskich o $600 mld uznał jednak, że ucieczka kapitałów z peryferii utrudniająca ich zrolowanie, jak i pogorszenie warunków gospodarczych oddziaływujące na wzrost strat i pogorszenie zyskowności bez adekwatnej kontrakcji, jedynie nasilą procesy delewarowania instytucji finansowych. I o ile jak podaje Bloomberg w artykule „IMF Sees European Facing $4,5 Trillion Sell-Off” do końca roku 2013 banki europejskie będą potrzebowały sprzedać aż $4,5 bln aktywów - o 18% więcej od szacunków przedstawionych w raporcie kwietniowym w którym zaprezentowano $3,8 bln kwotę. Przy czym wszyscy zdają sobie sprawę, że taka akcja spowodowałaby w przyszłym roku spowolnienie na skalę 4 pkt procentowych wzrostu krajów peryferyjnych – Włoch, Hiszpanii, Irlandii, Portugalii, Grecji i Cypru. Powołując się na ten sam raport i oceny oparte o 58 największych bankach europejskich Financial Times w artykule „IMF warns eurozone on capital f light woes. Fund concerned over bank deleveraging” szacuje konieczną redukcje o 8% ich aktywów – $2,8 bln w tym aż 10%-ową w krajach peryferyjnych. Niemniej zaprezentowane zredukowane wyzwanie sięgające 6% aktywów i $2,3 bln, wydaje się zbyt ambitne. Powaga konsekwencji zarysowanych działań skłania to do rozważenia bardziej pragmatycznego scenariusza opartego o dalsze kontynuowanie działań pozornych, które zostały opisane w poprzednim wpisie i na początku obecnego artykułu, które kosztem dalszego zaangażowania EBC zostaną zastosowane i to bez wymaganej skoordynowanej akcji na szczeblu Unijnym.

Cezary Mech

Patrioci stanu wojennego Gdy w stanie wojennym po ulicach jeździły czołgi, zawieszono łączność telefoniczną i naukę w szkołach, a nawet zakazano przemieszczania się po kraju istniała grupa obywateli, której sytuacja była krańcowo odmienna niż reszty. Zakładali w tych dniach firmy, swobodnie wyjeżdżali zagranicę, zaś PKO i NBP otwierały dla nich linie kredytowe. To oni rządzą dziś polskim biznesem. 4 stycznia 1982 wciąż nie działały wyłączone 13 grudnia telefony. Spacyfikowano już krwawo kopalnie Wujek i Manifest Lipcowy, parę dni wcześniej wyjechali na powierzchnię po dwóch tygodniach spędzonych pod ziemią „chłopcy od Piasta”, kończąc ostatni strajk okupacyjny. Okoliczności te nie przeszkodziły wicepremierowi Jerzemu Ozdowskiemu spotkać się z przedstawicielem firmy polonijnej Konsuprod - Lotharem Grabowskim. Jej pełnomocnikiem na Polskę był Jan Wejchert, przyszły założyciel telewizji TVN. Towarzysz Ozdowski zapewnił przedsiębiorcę, że stan wojenny nie utrudni działalności firm polonijnych, a odwrotnie – mogą one liczyć na szereg udogodnień. Dzień później wicepremier przyjął szersze grono biznesmenów i zapowiedział zastosowanie wobec ich sektora „klauzuli permanentnego uprzywilejowania”. Dodał też, że rozwój ich firm powinien „doprowadzić do powstania nowego sektora w polskiej gospodarce”. Konkrety pojawiły się jeszcze w styczniu - prezesi NBP i PKO podjęli decyzję o „otwarciu systemu kredytowego dla przedsiębiorstw polonijnych”. A w latem 1982 – mniej więcej w okolicach zbrodni lubińskiej – weszła w życie ułatwiająca im działalność ustawa. Patriotyzm – to słowo nie schodziło z ust biznesmenom z tzw. firm polonijnych po wprowadzeniu stanu wojennego. „W odnowicielskim ruchu społecznym, jakim jest Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego, widzimy potężnego sprzymierzeńca” – mówił najbogatszy dziś Polak Jan Kulczyk. Stanisław Szewczyk, obecnie znany łódzki deweloper opowiadał o postawie tego środowiska: „Zdecydowana większość, a nawet – można powiedzieć – żaden z działaczy gospodarczych polskiego pochodzenia nie zmienił swojej patriotycznej postawy ani w czasie kryzysu ekonomicznego, ani w okresie stanu wojennego”. Podkreślał, że patriotyzmu tego nie podważyły „groźby i bardzo agresywne poczynania na Zachodzie w stosunku do Polski”. Biznesmen Henryk Kulczyk, ojciec najbogatszego Polaka, od którego wedle własnej deklaracji dostał on swój „pierwszy milion” protestował przeciwko sankcjom gospodarczym nałożonym na Polskę i zapewniał PZPR-owskich oficjeli: „Nigdy bardziej niż dziś nie czuliśmy się związani z Macierzą w potrzebie i zdeterminowani na przyjście jej z taką pomocą gospodarczą, na jaką nas stać”. Gdzie udało mi się odnaleźć te cytaty? Oprócz całych półek w archiwach IPN, na których leżą teczki wojennych „biznesmenów” po ich ówczesnej działalności pozostał jeszcze jeden ślad – wydawany dla nich co miesiąc, przez 10 lat, „Biuletyn”, będący rodzajem kolorowego magazynu dla owego zamkniętego grona. Czytelniczki „Gali” czy „Twojego Stylu” zapewne przecierałyby oczy spotykając dzisiejsze gwiazdy salonowych bali w scenerii zgoła odmiennej. Jolantę Kwaśniewską z polonijnej firmy PAAT na targach biżuterii w Moskwie, twórcę TVN Jana Wejcherta u boku wojskowych komisarzy Jaruzelskiego, zaś Jana Kulczyka rekomendującego na kierowniczy stołek byłą robotnicę z kołchozu „Nowyj Put” i wygłaszającego płomienne mowy przeciwko dorobkiewiczom, pragnącym szybko się wzbogacić. A obok nich na łamach pisma przewijają się wszyscy wielcy i podziwiani w III RP za swą niezwykłą przedsiębiorczość i zmysł do interesów: Ryszard Krauze, Zygmunt Solorz, Mariusz Walter, Zdzisław Montkiewicz, Jerzy Starak, Piotr Buchner, Zbigniew Niemczycki, Kazimierz Pazgan, Sobiesław Zasada, Krzysztof Strykier, Leonard Praśniewski... I nie tylko: w katalogach polonijnych firm odnajdujemy niemal całe lokalne elity finansowe trzęsące dziś Trójmiastem, Poznaniem, Krakowem, Wrocławiem, Łodzią, Szczecinem. Setki, tysiące znanych i popularnych albo – częściej, co zrozumiałe – unikających rozgłosu. Piotr Lisiewicz

Premierowi nie można ufać Oto głowa domu oświadcza domownikom: „Mam pomysł, możemy być spokojni o przyszłość, są pieniądze na rozwój – zastawimy dom w lombardzie, a potem jakoś spłaci się długi". Tzw. drugie exposé nie tylko nie zbliżyło nas do ograniczenia umów śmieciowych, ale stało się kolejnym zaproszeniem do ich stosowania. Słuchając słów premiera Tuska, z niedowierzaniem kręciłem głową. Wysłuchaliśmy długiej listy inwestycji, które mają kosztować setki miliardów złotych. Propozycje potrzebne oparte zostały jednak na makiawelicznym pomyśle ich sfinansowania. Prawo do ryzyka, którego Donald Tusk tak bronił przy okazji afery Amber Gold, przeniesione zostało z obywateli na sferę zarządzania państwem. Jeśli porównać państwo do rodziny, brzmiałoby to np. tak - oto głowa domu oświadcza domownikom: „Mam pomysł, możemy być spokojni o przyszłość, są pieniądze na rozwój, zastawimy dom w lombardzie, a potem jakoś spłaci się długi”. Pomysł z wykorzystaniem aktywów państwowych do utworzenia programu Inwestycje Polskie wydaje się ciekawy. Jednak nie w wykonaniu osób tak niewiarygodnych jak Tusk i jego ekipa. Może to bowiem być „szatański pomysł” na prywatyzację wielu zakładów, której dzisiaj sprzeciwia się opinia publiczna. Wkrótce to syndyk, a nie rząd, może je licytować za niespłacone długi. Takie obawy są uprawnione w świetle działań rządu i nieprawdziwych stwierdzeń premiera w wystąpieniu, np. zapowiedzi wprowadzenia wydłużonego okresu rozliczeniowego czasu pracy z powołaniem się na fakt, że jest to uzgodnione przez związki zawodowe i pracodawców. Uzgodnienia składały się z 13 pkt. Pracodawcy i pracownicy zgodnie domagali się gwarancji, że rząd zrealizuje wszystko albo nic. Wprowadzenie tylko wybranych rozwiązań będzie złamaniem kompromisu. To droga, która już doprowadziła Polskę do najniższego w Europie poziomu zaufania społecznego. Podobnie z umowami śmieciowymi. Premier oświadczył: „Czas, w którym Polacy każdego dnia troszczą się o to, aby utrzymać pracę, nie jest czasem właściwym, by podrażać koszty pracy”. Padło wiele innych wzniosłych słów wyrażających rzekomą troskę o ludzi pracy i gotowość do przeciwstawienia się związkom zawodowym. Po czym premier przyznał, że spośród 14 mln ludzi pracujących, aż 5 mln płaci składki niższe, niż wynikałoby to z ich dochodów.

- Rząd będzie bronił każdego miejsca pracy - deklarował premier. To skrajna hipokryzja w obliczu tego, co się dzieje na rynku pracy. Pięć lat temu sens słów Donalda Tuska był taki, że tylko „frajerzy płacą abonament radiowo-telewizyjny”. Przesłanie płynące z jego exposé jest podobne. Po co płacić składkę na ZUS? Można taniej kupować pracę od pracowników pozbawionych innych możliwości utrzymania siebie i rodziny. Proces zastępowania umów o pracę umowami śmieciowymi będzie więc narastał. A wydłużenie urlopów macierzyńskich? Tylko przyklasnąć, sam się ucieszyłem. Po chwili jednak refleksja - przecież to dobrodziejstwo tylko dla kobiet mających stosunek pracy. Nie dotyczy bezrobotnych i osób na umowach śmieciowych. Spotęguje presję na unikanie zatrudniania kobiet albo wypychanie ich na umowy śmieciowe. Bez kategorycznej tamy dla „śmieciówek” szkody wynikające z tego rozwiązania mogą być większe od korzyści. Rozziew pomiędzy tym, co mówi i robi premier, jest ogromny. Platforma blokuje przecież w Sejmie „antyśmieciowy” projekt ustawy. Słowa Tuska, że do dalszego rządzenia potrzebuje zaufania większego niż dziś ma u obywateli to pustosłowie, bo nie jest wiarygodny. Błogosławiony ks. Jerzy Popiełuszko mówił bowiem: „Prawda to zgodność słów z czynami”. Premier nie mówi więc prawdy.

Janusz Śniadek

Czy WIBOR podąży za LIBOR-em do sądu? Dzisiejszy „Financial Times” poinformował, że kredytobiorcy, którzy w USA zaciągali kredyty hipoteczne z oprocentowaniem opartym na stawce LIBOR wystąpili do sądu z pozwem zbiorowym w związku z nieprawidłowościami w ustalaniu tej stawki przez banki.

Według nich w dniach, będących podstawą do ustalania wysokości oprocentowania ich kredytów hipotecznych stawka LIBOR była systematycznie zawyżana nawet o 7,5 punktu bazowego. W efekcie płacili oni zawyżone odsetki, lub nawet utracili swoje domy, ze względu na niemożność obsługi kredytów oprocentowanych według tych stawek. Sąd jeszcze nie zdecydował czy przyjmie ten pozew do rozpatrzenia.W Polsce niedawno zapadły korzystne dla kredytobiorców wyroki, dotyczące sposobu ustalania wysokości zmiennych odsetek przez BRE Bank, które pozostawiały bankowi praktycznie nieograniczoną swobodę w ich zmianie, o czym poinformowała w ubiegłym tygodniu "Rzeczpospolita". W większości przypadków banki jednak nie szły tropem BRE Banku w gwarantowaniu sobie swobody ustalania wysokości odsetek, lecz opierały je na stopie WIBOR stosując formułę „WIBOR + stała marża”. Z danych KNF, o których już pisałem na tym blogu  wynika jednak, że w praktyce stawka WIBOR, zwłaszcza na dłuższe niż O/N okresy nie jest stawką rynkową, a całkowicie sztuczną, gdyż za kwotowaniami nie idą prawie wcale realne transakcje między bankami. Na razie nikt nie przeprowadził analizy, jak kwotowania te wpływały na sytuację kredytobiorców, których stopy procentowe określone w umowach oparte były zazwyczaj właśnie na stawkach WIBOR dla dłuższych okresów.

Czy banki wykorzystywały nierynkowy charakter stawek WIBOR dla dłuższych okresów w podobny sposób jak banki w USA, by podwyższać wysokość odsetek płaconych im przez ich kredytobiorców? Czy w sytuacji nierynkowego charakteru stawek WIBOR dla dłuższych okresów, klauzule opierające wysokość oprocentowania kredytów udzielanych konsumentom o te stawki mieszczą się w granicach dozwolonych klauzul, czy jednak już wkraczają w strefę  niedozwolonych klauzul umownych? Czy w takiej sytuacji grozi  nam powtórka scenariusza ze Stanów Zjednoczonych i ze sporu z BRE Bankiem i pozwy zbiorowe przeciwko bankom udzielających kredytów opartych na stawkach WIBOR dla dłuższych kredytów? Czy WIBOR podąży za LIBOR-em do sądu, czy jednak pozostanie tylko na kartach umów kredytowych? Paweł Pelc

Wiceszef ABW członkiem groźnej sekty? Okazuje się, że kandydat na wiceszefa ABW znajduje się na liście mistrzów, uzdrowicieli i nauczycieli groźnej antykatolickiej sekty, która przed laty była przez Agencję rozpracowywana. Z informacji „Rzeczpospolitej” wynika, że Kazimierz Mordaszewski, którego kandydaturę na wiceszefa ABW zaakceptowała nawet sejmowa speckomisja wymieniany jest na liście adresowej „Liderów Świętych Bractw Zakonnych Himawanti - Przewodników Duchowych, Mistrzów, Uzdrowicieli i Nauczycieli”. Himawanti to groźna sekta antykatolicka, której lider Ryszard Matuszewski kierował groźby karalne pod adresem przeora Jasnej Góry i straszył, że wysadzi klasztor. Za swoje czyny był skazany w zawieszeniu. Był także aresztowany, jako podejrzany o chęć zorganizowania zamachu na papieża Jana Pawła II. Sąd uznał jednak, że mężczyzna jest niepoczytalny i po pewnym czasie opuścił on areszt. Okazuje się, że działalność sekty rozpracowywała częstochowska delegatura ABW, a działacze organizacji walczących z sektami oraz przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości, którzy sądzili członków Himawanti otrzymywali listy z wyrokami śmierci. Sekta została założona w 1983 r., a w Polsce działa od 1994 r., wielokrotnie zabiegała o uzyskanie osobowości prawnej i wpisanie na listę związków wyznaniowych, jednak Ministerstwo Spraw Wewnętrznych za każdym razem odmawiało. Jeden z najważniejszych ludzi w polskich służbach specjalnych na stronie internetowej sekty przedstawiany jest, jako specjalista od Aikijutsu, Ki, Subudh, Ćakramów, Uzdrawiania oraz organizator zajęć Mohandżi. Całą sprawą oburzony jest były szef ABW Bogdan Święczkowski, który domaga się dokładnego sprawdzenia powiązań kandydata na wiceszefa Agencji z groźną sektą i podkreśla, że Kazimierz Mordaszewski jest jednym z najbliższych znajomych Krzysztofa Bondaryka.
– Ta sprawa powinna być szczegółowo zbadana, kiedy podejmował służbę przy okazji wystawiania certyfikatu dostępu do informacji niejawnych. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że nie sprawdzono tej informacji, która jest na ogólnodostępnej stronie internetowej – tłumaczy w rozmowie z „Rzeczpospolitą” Święczkowski. Rzecznik ABW Maciej Karczyński zapewnia, że Mordaszewski "nie jest i nigdy nie był członkiem Bractwa Zakonnego Himawanti". Podobne zapewnienie wystosował w rozesłanym do mediów komunikacie główny bohater całego zamieszania:
- W związku z publikacjami w dzisiejszej „Rzeczpospolitej” autorstwa Cezarego Gmyza (Wiceszef ABW na liście sekty) oraz Rafała Mierzejewskiego (Sekty uwodzą polityków) oświadczam, iż nie jestem i nigdy nie byłem członkiem Bractwa Zakonnego Himawantii - napisał w oświadczeniu Kazimierz Mordaszewski.Rzeczpospolita

Patrioci stanu wojennego Gdy w stanie wojennym po ulicach jeździły czołgi, zawieszono łączność telefoniczną i naukę w szkołach, a nawet zakazano przemieszczania się po kraju istniała grupa obywateli, której sytuacja była krańcowo odmienna niż reszty. Zakładali w tych dniach firmy, swobodnie wyjeżdżali zagranicę, zaś PKO i NBP otwierały dla nich linie kredytowe. To oni rządzą dziś polskim biznesem.
4 stycznia 1982 wciąż nie działały wyłączone 13 grudnia telefony. Spacyfikowano już krwawo kopalnie Wujek i Manifest Lipcowy, parę dni wcześniej wyjechali na powierzchnię po dwóch tygodniach spędzonych pod ziemią „chłopcy od Piasta”, kończąc ostatni strajk okupacyjny. Okoliczności te nie przeszkodziły wicepremierowi Jerzemu Ozdowskiemu spotkać się z przedstawicielem firmy polonijnej Konsuprod - Lotharem Grabowskim. Jej pełnomocnikiem na Polskę był Jan Wejchert, przyszły założyciel telewizji TVN. Towarzysz Ozdowski zapewnił przedsiębiorcę, że stan wojenny nie utrudni działalności firm polonijnych, a odwrotnie – mogą one liczyć na szereg udogodnień.Dzień później wicepremier przyjął szersze grono biznesmenów i zapowiedział zastosowanie wobec ich sektora „klauzuli permanentnego uprzywilejowania”. Dodał też, że rozwój ich firm powinien „doprowadzić do powstania nowego sektora w polskiej gospodarce”. Konkrety pojawiły się jeszcze w styczniu - prezesi NBP i PKO podjęli decyzję o „otwarciu systemu kredytowego dla przedsiębiorstw polonijnych”. A w latem 1982 – mniej więcej w okolicach zbrodni lubińskiej – weszła w życie ułatwiająca im działalność ustawa. Patriotyzm – to słowo nie schodziło z ust biznesmenom z tzw. firm polonijnych po wprowadzeniu stanu wojennego. „W odnowicielskim ruchu społecznym, jakim jest Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego, widzimy potężnego sprzymierzeńca” – mówił najbogatszy dziś Polak Jan Kulczyk. Stanisław Szewczyk, obecnie znany łódzki deweloper opowiadał o postawie tego środowiska: „Zdecydowana większość, a nawet – można powiedzieć – żaden z działaczy gospodarczych polskiego pochodzenia nie zmienił swojej patriotycznej postawy ani w czasie kryzysu ekonomicznego, ani w okresie stanu wojennego”. Podkreślał, że patriotyzmu tego nie podważyły „groźby i bardzo agresywne poczynania na Zachodzie w stosunku do Polski”. Biznesmen Henryk Kulczyk, ojciec najbogatszego Polaka, od którego wedle własnej deklaracji dostał on swój „pierwszy milion” protestował przeciwko sankcjom gospodarczym nałożonym na Polskę i zapewniał PZPR-owskich oficjeli: „Nigdy bardziej niż dziś nie czuliśmy się związani z Macierzą w potrzebie i zdeterminowani na przyjście jej z taką pomocą gospodarczą, na jaką nas stać”. Gdzie udało mi się odnaleźć te cytaty? Oprócz całych półek w archiwach IPN, na których leżą  teczki wojennych „biznesmenów” po ich ówczesnej działalności pozostał jeszcze jeden ślad – wydawany dla nich co miesiąc, przez 10 lat, „Biuletyn”, będący rodzajem kolorowego magazynu dla owego zamkniętego grona. Czytelniczki „Gali” czy „Twojego Stylu” zapewne przecierałyby oczy spotykając dzisiejsze gwiazdy salonowych bali w scenerii zgoła odmiennej. Jolantę Kwaśniewską z polonijnej firmy PAAT na targach biżuterii w Moskwie, twórcę TVN Jana Wejcherta u boku wojskowych komisarzy Jaruzelskiego, zaś Jana Kulczyka rekomendującego na kierowniczy stołek byłą robotnicę z kołchozu „Nowyj Put” i wygłaszającego płomienne mowy przeciwko dorobkiewiczom, pragnącym szybko się wzbogacić. A obok nich na łamach pisma przewijają się wszyscy wielcy i podziwiani w III RP za swą niezwykłą przedsiębiorczość i zmysł do interesów: Ryszard Krauze, Zygmunt Solorz, Mariusz Walter, Zdzisław Montkiewicz, Jerzy Starak, Piotr Buchner, Zbigniew Niemczycki, Kazimierz Pazgan, Sobiesław Zasada, Krzysztof Strykier, Leonard Praśniewski... I nie tylko: w katalogach polonijnych firm odnajdujemy niemal całe lokalne elity finansowe trzęsące dziś Trójmiastem, Poznaniem, Krakowem, Wrocławiem, Łodzią, Szczecinem. Setki, tysiące znanych i popularnych albo – częściej, co zrozumiałe – unikających rozgłosu. Piotr Lisiewicz

60 mln zł premii dla urzędników Tuska Około 60 mln zł wydał rząd od początku swojej kadencji na premie w ministerstwach.

– Problem leży nie w nagrodach, a w tym, że urzędników jest za dużo – komentuje ekonomista Robert Gwiazdowski. A poseł Zbigniew Girzyński (PiS) szacuje, że za rządów Donalda Tuska przybyło ok. 100 tys. urzędników. Spośród ministrów najbardziej hojny okazał się szef MSZ-etu Radosław Sikorski. Członkom służby zagranicznej wypłacił w ramach nagród 16,5 mln zł. Podwładni Tomasza Siemoniaka zainkasowali w ciągu niecałych 9 miesięcy łącznie niemal 8 mln zł ekstra! Na trzecim miejscu znalazło się Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej. Minister Władysław Kosiniak-Kamysz, który nie ma na pomoc dla bezrobotnych, lekką ręką sypnął swoim pracownikom i urzędnikom ponad 6 mln zł. Mikołaj Budzanowski, który trzyma pieczę nad skarbem państwa, nie był aż tak skory do nagradzania swoich ludzi. Na premie i nagrody wydał „zaledwie” niecałe 4 mln zł. Wdzięczności ministra nie zaskarbili sobie kierowca, kawiarka, starsza telefonistka i sprzątaczka. 11 pracowników zatrudnionych na tych stanowiska nie dostało premii w ciągu minionych pięciu lat. Znany z wezwań do oszczędności minister finansów Jan Antony Vincent-Rostowski nie pożałował pieniędzy dla swoich ludzi. Niestety piszący odpowiedź w imieniu Rostowskiego wiceminister Maciej Grabowski nie podał łącznej kwoty, którą ministerstwo wydało na premie i nagrody. Ujawnił jednak, że średnia nagród wzrosła. W ostatnich miesiącach ub.r. wynosiła 2993 zł, a w tym roku była wyższa aż o ponad 500 zł (wyniosła 3504 zł).

Wojciech Kamiński

RAJ DLA ŻYDÓW? A DLA NAS CO? "Z uwagi na powyższe, nie czujemy się zmuszonymi zabiegać u krewnych Rotmistrza o akceptację każdego kroku, jaki należy wykonać, aby cele akcji społecznej „Przypomnijmy o Rotmistrzu” zostały osiągnięte."/M.Tyrpa/* Jeszcze raz stawiam pytanie, dlaczego - wbrew woli Rodziny -  Fundacja Paradis Judaeorum zawłaszcza pamięć o Rotmistrzu oraz co ma wspólnego rtm. Witold Pilecki, polski bohater, z Rajem Dla Żydów. Szczególnie, że w świetle uwag przedstawicieli Fundacji, oni nie tylko zawłaszczają Rotmistrza; oni chcą mieć na Niego monopol. Przeglądając dostępne w sieci teksty coraz wyraźniej widzę,  z jak wielkim sprytem cała sprawa "Żydowskiego Raju" jest prowadzona. Proszę mi pokazać jakąkolwiek oryginalną akcję p.Tyrpy a nie taką do której się dopisał listami, pismami, krytykami czy fotografowaniem się na tle cudzych wystaw.

Nazwisko Rotmistrza załatwia im jednocześnie nagłośnienie i wytworzenie skojarzeń z patriotyzmem i walką Polaków o wolność. Z wyjątkowym cynizmem obrali sobie na maskotkę medialną bohatera polskiego ruchu niepodległościowego zamordowanego przez funkcjonariuszy UB pochodzenia żydowskiego... Zresztą wiadomo, dlaczego wybrali akurat rtm. Pileckiego. Wywiezienie przez Sowietów archiwów Auschwitz-Birkenau, które były Sowietom potrzebne do zrzucenia winy za wymordowanie brakujących w spisie powszechnym 6 milionów obywateli polskich na Niemców - przysłużyła się Przedsiębiorstwu Holocaust jak mało co. Z tym, ze kiedy archiwalia wróciły w 2003 roku, okazało się że liczba zamordowanych w Auschwitz-Birkenau lekko przekracza 1 milion.

http://pl.auschwitz.org/h/index.php?option=com_content&task=view&id=20&Itemid=23&limit=1&limitstart=3

Wtedy to zaczęto  rozpowszechniać III cz. Raportu rtm. Pileckiego - wiarygodnego świadka holocaustu, w którym to raporcie mowa jest o 2-5 milionach ofiar. Tylko jakoś nikt nie widział oryginału tego raportu. 

http://www.wykop.pl/ramka/148423/raport-witolda-pileckiego-ochotnika-z-auschwitz/

Proszę zwrócić uwagę, jak niezręcznie jest wpleciona w raport informacja o liczbie ofiar. Podobnie niewiarygodna jest ujęta tam znienacka informacja, że kremacja zwłok w krematorium elektrycznym trwała 3 minuty. Ale 3 minuty przemnożone przez 24 godziny, przemnożone przez liczbę krematoriów i te przemnożone przez prawie 5 lat - daje odpowiednią liczbę ofiar. Nb. proces kremacji nawet w nowoczesnym krematorium trwa godzinę. Działalność Fundacji nie wygląda na jakieś doraźne działania ale na operację metodyczną i długofalową. Starają się rozpowszechnić pogląd, że Żydzi zawsze żyli na naszych ziemiach w pełnej harmonii z Polakami. Prezentują w wywiadach i relacjach z dyskusji "fajnych" Żydów, którzy odcinają się od przodków komunistów i ich zbrodni. A także propagują polskojęzyczne strony stowarzyszeń i nieformalnych grup żydowskich. Zresztą jest to praktycznie jawnie napisane w ich statucie: http://bazy.ngo.pl/search/info.asp?id=176843

Wygląda to na przygotowanie gruntu pod masową imigrację żydowską po ewentualnej przegranej wojnie z Iranem.

Nb. sposób prowadzenia przez Fundację dyskursu w blogosferze przywołuje metody prymitywnej UBecji. Komentarze wyrażające krytycyzm lub wątpliwości są przez nich kasowane. Wielokrotnie powtarzane podstawowe pytanie: "Dlaczego Fundacja ignoruje wolę Rodziny Rotmistrza?" - zostało określone jako powielanie fałszerstw.

Zresztą wystarczy przytoczyć ich komentarze. Oto jak fundacja wyraża się o rodzinie i innych osobach:

O Pani Zofii Pileckiej-Optułowicz " Pani Zofia jest w wieku mojej ś.p. mamy, więc zrozumiałe, że jej percepcja jest ograniczona. Łatwo ją wprowadzić w błąd. Ktoś się starszą panią cynicznie posłużył do rozbicia grupy i skompromitowania Michała..." (Joanna Płotnicka)

A oto reakcja pana Tyrpy na wpisy że powinno się uszanować wolę rodziny czy pytania o statut fundacji: "Czy każdemu durniowi, każdemu leniowi z osobna trzeba za każdym razem, od początku powtarzać to, co każdy inteligentny może przeczytać sam? I czego boją się rozsiewający ploty ludzie, którzy puszczają mimo uszu wszelkie argumenty, ignorują wszelkie fakty, za to z ubeckim uporem rozliczają nas z rzekomych win?”

 Idźmy dalej...to o pani Alinie która zamieściła oświadczenie pani Zofii:

"Właśnie czytam - poniżej wskazanego komentarza - kolejny, którego autorka kryjąca się pod pseudonimem Aala43, z konsekwencją tępego, stalinowskiego propagandysty "udowadnia", że dyskredytacja to nie dyskredytacja, pogarda to nie pogarda, a jej zachowanie wobec Joanny Płotnickiej było zgodne z logiką i elementarnym szacunkiem. Skąd się bierze taki partyjny, pezetpereowski, czy raczej - Orwellowski - beton?"

 A oto wypowiedź p. Tyrpy o prawnuku Witolda Pileckiego chcącego rozładować emocje:

 "Skąd się biorą tacy aroganci i funkcjonalni analfabeci, jak .............? I gdzie oni byli ze swoimi dobrymi radami w ciągu ostatnich niemal pięciu lat? A swoją drogą gratuluję Joannie Płotnickiej klasy i cierpliwości wobec tego rodzaju zadufków." Wszelki rekord tandetnej nikczemności Fundacja pobiła plakacikiem, którym „rozsławiają’ pamięć Rotmistrza: http://piotrski.nowyekran.pl/post/76840,fundacja-paradis-judaeorum-a-rtm-pilecki

Postać Rotmistrza w tle, a na pierwszym planie horda tandetnych postaci z kreskówek, typu Batman etc.

Gdyby mi ktoś tak udekorował zdjęcie ojca czy dziadka, chyba bym mu w pysk strzeliła.

P.Tyrpa, prezes owego Raju Dla Żydów ponadawał swoim kumplom tytuły „pełnomocników Fundacji” na ten czy ów kraj, po czym pisze z zadęciem: "Irlandzki pełnomocnik Fundacji Paradis Judaeorum zwrócił się do bpa Marka o pomoc w zażegnaniu narosłych nieporozumień." Kim jest irlandzki pełnomocnik? Jest to Robert Pierzyński - http://www.youtube.com/user/rpvmedia?feature=watch  kanaly powiazane http://www.youtube.com/user/GALWAYREPORTERTV  (zapoznajcie sie z ich "dorobkiem")

Swego czasu pani Karsow przywiązała się do dzieł Mackiewicza tak silnie, że nie sposób ją było odwiązać. Podobne przywiązanie do dzieł Jasienicy miała p.Zofia O'Bretenny. Obie panie przywiązały się do dzieł panów służbowo, ale korzyści majątkowe czerpały z przywiązania prywatnie. 

Fundacja Paradis Judaeorum w osobie p.Tyrpy zapewne też nie powstała sama ze siebie. http://bazy.ngo.pl/search/info.asp?id=176843

W każdym zaś razie odwiązać się od rtm. Pileckiego nie daje.

Nasze idiotyczne prawo nie chroni już podstawowego, naturalnego prawa rodziny do Zmarłego. Co gorsza, dla wielu Polaków nie jest to prawo wcale oczywiste. To są, niestety, skutki i koszta przymusowej sowietyzacji naszego narodu. Co w efekcie daje takie uwłaszczenie się na pamięci Zmarłego, jakie wykonała Fundacja Paradis Judaeorum.

Jeszcze raz zamieszczam link na oświadczenie Córki rtm. Pileckiego:

 http://izabela.nowyekran.pl/post/73412,jemiola-czy-szakal

To oświadczenie powinno kończyć sprawę. Fundacja powinna przeprosić Rodzinę i wycofać się z zawłaszczania Zmarłego. Ale nie mam złudzeń. Na pewno tego nie zrobi. Nie po to jest. 

 *Podaję źródło cytatu z p.Tyrpy:

http://rotmistrzpilecki.nowyekran.pl/post/76788,przypomnijmy-o-rotmistrzu-z-biskupem-mendykiem

Sigma

Mózg afery Amber Gold Tygodnik "Wprost" pośpieszył z wytłumaczeniem nam ciemniakom i kretynom afery Amber Gold / OLT Express. Mózg afery to trójmiejski mięśniak oraz właściciel supermarketu (były esbek). Wszystko jest jasne, można teraz spokojnie zamknąć sprawę. Samodzielne myślenie jest często niebezpieczne, tygodnik "Wprost" przygotował więc nam papkę z rozwiązaniem afery Amber Gold. Wystarczy tylko wyjąć z opakowania, podgrzać i gotowe. Dziennikarze “Wprost” wyciągnęli z kapelusza wojskowego białego królika czyli (cytat) “osobę znającą ustalenia śledztwa”, poprzez którą dowiadujemy się że śledztwo ABW i prokuratury skupiło się wokół dwóch osób, mózgów afery Amber Gold: trójmiejskiego mięśniaka o pseudonimie Tygrys i byłego esbeka, właściciela supermarketu: http://www.wprost.pl/ar/352630/Sledztwo-Wprost-Kto-naprawde-stoi-za-Amber-Gold/

Teraz kiedy afera Amber Gold wygląda już na wyjaśnioną możemy spokojnie przejść do normalnego życia i zająć się czymś innym. Niestety, jak zwykle pojawią się oszołomy i chorzy psychicznie, którzy będą namolnie powtarzać pytania w stylu:

- Kto negocjował zakup niemieckiej linii lotniczej OLT ?

- Kto wybrał nowego prezesa niemieckiego OLT ?

- Kto negocjował leasing kilkunastu zagranicznych samolotów, wraz z załogą ?

- Z jakich kont bankowych szły przelewy na zagraniczne gwarancje leasingowe ?

- Kto negocjował kontrakt z niemiecką firmą obsługującą karty płatnicze dla OLT ?

- Na jakie konta szły pieniądze inkasowane przez ową niemiecka firmę ?

- Kto przygotował model skomplikowanych kontraktów prawnych Amber Gold ?

Pisaliśmy już 12 czerwca 2012 czyli na miesiąc przed pierwszymi “kłopotami” Amber Gold i OLT Express że sprawa przypomina nam inny słynny przekręt, tzw. Imperium Khalifa (banki, linie lotnicze, itd), zmontowany przez algierskie wojskowe służby specjalne:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/65154,agora-i-amber-airlines

Po wybuchu afery Imperium Khalifa, w więzieniu wylądował w końcu tylko młody prezes piramidy, Rafik Khalifa, czyli słup. Skąd my to znamy ?A może planowano zamach terrorystyczny na Pałac Kultury? Balcerac

Money.pl: Mieszkanie dla Młodych gorsze niż Rodzina na Swoim i z pieniędzy już mających mieszkania

Rząd Donalda Tuska już w połowie 2013 roku zacznie dopłacać do kredytu hipotecznego nawet 20 procent wartości nieruchomości. Tak przynajmniej obiecał minister Sławomir Nowak. To dużo mniej, niż można zyskać dzięki Rodzinie na Swoim, który to program wygasa z końcem roku. W dodatku najwyższe sumy dopłat będą dostępne tylko dla wielodzietnych rodzin. Skąd rząd weźmie na to pieniądze? Jeśli masz już mieszkanie, to z twojej kieszeni. Tusk zlikwiduje zwrot podatku VAT za remonty. Sławomir Nowak zapowiada, że z nowego programu o nazwie Mieszkanie dla Młodych, skierowanym dla rodzin i singli do 35. roku życia, skorzysta nawet 36 tysięcy zainteresowanych. Jak to będzie działać? Na początek każdy dostanie 10 procent wartości kredytu. Jeśli w rodzinie przed złożeniem wniosku będzie jedno lub więcej dzieci, dostanie ekstra zniżkę w wysokości kolejnych pięciu procent. Gdy w ciągu kolejnych pięciu lat w mieszkaniu pojawi się trzecie dziecko, to należy się kolejne pięć procent. Maksymalnie zatem można zyskać 20 procent wartości kredytu. Program MdM, tak samo jak Rodzina na Swoim, obejmie mieszkania o powierzchni do 75 metrów kwadratowych, z dopłatą do pierwszych 50 metrów. Zmieni się jednak to, że dofinansowaniem będą objęte tylko mieszkania z rynku pierwotnego, według wskaźnika 1,0 wartości metra odtworzeniowego w danym województwie.

- Koszt odtworzenia metra mieszkania w danej lokalizacji to suma kosztów potrzebna do jego zbudowania. W skład wchodzi cena ziemi, robocizna, a nawet koszty finansowe, jeżeli deweloper korzysta z kredytu. Koszt odtworzenia jest niższy od faktycznej ceny, bo nie ma w niej przede wszystkim marży deweloperskiej - tłumaczy Bartosz Turek, analityk rynku nieruchomości z Home Broker. Wszystkie wyliczenia wskazują, że Mieszkanie dla Młodych jest mniej korzystne dla Polaków niż program Rodzina na Swoim. W RnS budżet państwa przez pierwsze osiem lat kredytowania dopłaca blisko połowę odsetek od kredytu, co w sumie odpowiada nawet 26 proc. wartości nieruchomości - wynika z obliczeń Home Broker. Dało to w sumie nawet 80 tysięcy złotych. To nie koniec złych wiadomości przy okazji nowego programu mieszkaniowego rządu. Sławomir Nowak zapowiedział, że pieniądze na MdM będą pochodzić z likwidacji zwrotu VAT za materiały budowlane użyte przy remoncie. Państwo przestanie nam zwracać ten podatek od 1 stycznia 2013 roku - jeśli parlament zdąży ze zmianami w prawie. Likwidacja tej ulgi była wcześniej planowana na rok 2014. Wygląda, więc na to, że warto rozpocząć remont jeszcze w tym roku, bo oszczędności z tego tytułu mogą sięgnąć nawet ponad 14 tysięcy złotych. Z danych Ministerstwa Finansów wynika, że w ubiegłym roku z ulgi skorzystało ponad 490 tysięcy remontujących, którzy kupili materiały budowlane na remont lub budowę mieszkania albo domu w łącznej sumie ponad miliarda złotych. Średnio każdy z nich odzyskał ponad dwa tysiące złotych. Mieszkanie dla Młodych powiela wiele wad z poprzedniego programu RnS. Sławomir Nowak chce znowu skorzystać z wskaźnika odtworzeniowego, który jest ustalany przez deweloperów. Nie wiadomo zresztą na jakiej podstawie i nikt tego dokładnie nie sprawdza. Wystarczy zestawić Bydgoszcz i Warszawę. Współczynnik odtworzeniowy jest w tych miastach niemal taki sam, ale ceny mieszkań przecież zupełnie różne. Ostatecznie osoba, która kupuje mieszkanie w Bydgoszczy dostanie tyle samo wsparcia, co nabywca dużo droższej nieruchomości w Warszawie. Marcin Krasoń, analityk rynku produktów bankowych Open Finance wskazuje też, że program może być niedostępny dla rodzin, które mieszkają daleko od największych ośrodków miejskich. Minister infrastruktury postawił bowiem wyłącznie na rynek pierwotny i zrezygnował z dopłat do domów wolnostojących.

- Pochodzę z małej miejscowości, w której mieszka kilkanaście tysięcy osób. Ostatnie mieszkania w blokach powstały tam w połowie lat 90. Prawdopodobnie nikt więc nie będzie mógł skorzystać z programu, chyba że któryś z mniejszych deweloperów uzna, że opłaca mu się ruszyć z inwestycją - dodaje Krasoń. Maciej Rynkiewicz

JOWy i d***kracja Rzadko zgadzam się z p.prof.Zbigniewem Brzezińskim – ale obydwaj jesteśmy jednego zdania w sprawie obecnego systemu wyborczego: jest on najgłupszy z powszechnie znanych. Ludzie wybierają posła z listy partyjnej – i jak trafi się idiota lub łajdak, to ludzie mówią do prezesa partii: „Dlaczego Pan go wstawił?” A on odpowiada: „A dlaczegoście go wybrali?”. I winnego nie ma. Lepszy od obecnego jest zarówno system proporcjonalny, gdzie partia wystawia listę krajową i biorą zdobyte miejsca wedle kolejności (wtedy odpowiada z nich prezes partii) jak i większościowy, gdzie odpowiadają tylko wyborcy. Więc będę głosował za zmiana obecnego na dowolny inny – bo doktryna każe mi wybierać mniejsze zło. D***kracja jest jednak Złem wcielonym – i tak ogromnym, ze zmniejszenie go niewiele da. W Ameryce komuna rozwija się w najlepsze, w Anglii też... Taki UKiP zdobywa 15% głosów - i nie ma ani jednego posła w Izbie Gmin! Dopóki nie powiemy: „Większość jest głupia!” – i nie odgonimy jej od urn wyborczych – nie będzie żadnego postępu, bo, jak mówił śp.Fryderyk Nietsche, większość nieudaczników trzyma za nogi orłów i nie pozwala im wzlecieć. Jest rzeczą zdumiewającą, że ludzie nie widzą, że d***kracja to system totalitarny, to Tyrania większości. Ot – dyskutujemy, „W jakim wieku dzieci powinny iść do szkoły?”. I przecież jest wszystko jedno, czy wiek ten ustanawia Stalin, Większość, czy Hitler, czy jest to wiek 4? 5? 5,5? 6? 6,5? 7? czy siedmiu i pół lat – tak czy owak jest to taka sama tyrania i nonsens. Bo tylko rodzice dziecka znają swoje dziecko – i tylko właściciel szkoły wie, czy to dziecko do jego szkoły się nadaje. NIKT inny nie powinien się do tego mieszać. Historia walki o JOWy to przede wszystkim p.prof.Jerzy Przystawa i kol.Janusz Sanocki. Obecnie p.Paweł Kukiz. Ale jest w tej historii jeden niewyjaśniony epizod... Otóż jakieś osiem chyba lat temu całkiem nieoczekiwanie hasło JOW podjęła „Rzeczpospolita”. Trąbiła o tym dwa dni, na trzeci ukazał się apel wzywający do wprowadzenia JOWów podpisany przez chyba 2000 ludzi ze świecznika, głównie „warszawka”, trwało to jeszcze kilka dni – i jak na komendę całkowicie ucichło. Tylko bezpieka mogła w kilka dni pozbierać tyle podpisów. Kto rzucił hasło? Kto za tym stał? O co chodziło? Komu tym grożono? Co uzyskano w zamian za wycofanie się z tego pomysłu? To jedna z najbardziej frapujących zagadek z historii III RP. W każdym razie z dwojga złego wybieram JOW – i głosiłem to zawsze otwarcie:

„Wyniki wyborów nie zależą od tego, jak ludzie głosują, tylko od tego, jaki wybierze się system wyborczy! Będę głosował za systemem JOW! - Janusz Korwin-Mikke, prezes Kongresu Nowej Prawicy o akcji Ruchu JOW oraz rockmana Pawła Kukiza "Zmieleni"

http://www.youtube.com/watch?v=SaHxgPv2YXE

„Będę głosował za referendum w sprawie JOW!” - Janusz Korwin-Mikke podczas VI Marszu JOW

http://www.youtube.com/watch?v=G7iwE-on3_A

A tu hołd złożony p.prof.Przystawie przez p.Pawła Kukiza:

„To profesor Przystawa zaczął walkę o JOW, a teraz ja wskrzeszam ducha! - Paweł Kukiz na Zjeździe »Zmielonych« w Łodzi" - nagranie dostępne na witrynie YouTube:

http://www.youtube.com/watch?v=6plRaseM3Lg

A tak w ogóle, to najlepszym bez dyskusji jest system śp.Fryderyka von Hay'ka... Oczywiscie mało kto go popiera – bo naiwni chca sobie głosować, głosować, jak najwięcej i najczęściej głosować... w złudnej nadziei, że o czymkolwiek decydują... JKM

17 października 2012 Podczas kryzysów strzeżcie się agentów"- twierdził towarzysz Józef Piłsudski – ps. Ziuk. Coś w tym jest! Jak robi się zamieszanie w państwie- tak jak obecnie w naszym-- masy podnoszą głowy, bo masom nie podoba się sytuacja w której masom przyszło żyć. Drożyzna, bezrobocie, strach przed przyszłością. .Strach przed bankructwem często otwiera oczy w ” społeczeństwie obywatelskim” Ludzie obywatelscy zaczynają co nieco kojarzyć... Bo bieda zaczyna zaglądać w oczy.. I widmo katastrofy rodzinnej... I służby bezpieczeństwa państwa przez „ obywatelami”- muszą być na taka ewentualność przygotowane. Tym bardziej, że władzy raz zdobytej przez biesiadników Okrągłego Stołu- nigdy biesiadnicy – nie oddadzą.. Pan generał Czesław Kiszczak bardzo dobrze to wszystko zorganizował, żeby władzy tak naprawdę nie oddać.. Ale przecież zorganizować wszystkiego nie można do końca, nie da się.. Życie może spłatać figla jak sprawy wymkną się spod kontroli.. Dlatego podczas „kryzysów” należy uaktywnić agentów, żeby zachować władzę. Tak pomieszać, żeby znienawidzony przez „ społeczeństwo obywatelskie” pan Donald Tusk zszedł z organizowanej sceny politycznej i oczywiście demokratycznej, a na to miejsce wszedł ktoś nowy, kto obudzi nowe nadzieje „społeczeństwa obywatelskiego” na zmiany; ale tak zmienić , żeby wszystko pozostało po staremu. Żeby władza pozostawała w tych samych rękach, ale żeby masom obywatelskim wydawało się, że następuje nowe otwarcie w życiu „ społeczeństwa obywatelskiego”. Tak to już jest w demokracji, że władzy nie można oddać ludowi, bo co to by, tak naprawdę było.. Żeby lud obywatelski sobie porządził.. Jeszcze by tego brakowało. W końcu musi w „ społeczeństwie obywatelskim” panować przekonanie, że władza spoczywa w rękach „ społeczeństwa obywatelskiego”, a nie gdzie indziej.. W organach władzy pozakonstytucyjnej.. Jak najbardziej w rękach władzy Konstytucyjnej wybranej demokratycznie. W demokracji władne są organa konstytucyjne wybrane w wyborach powszechnych tajnych i bezpośrednich.. Dlatego dziwi mnie ostatnia postać mieszająca i mieszająca się do spraw publicznych, która ani nie jest wybrana w jakichkolwiek wyborach, ani nie jest związana z obecnymi obywatelami politycznym władzy obywatelskiej, ani nie stanowi żadnego związku z organami demokratyczni państwa demokratycznego i obywatelskiego.. Ale jest lansowana. Bardzo mnie dziwi i budzi moje podejrzenia co do intencji pana profesora Piotra Glińskiego, brata Roberta Glińskiego- reżysera. który jakby został wybrany(przez kogo???) do zastąpienia pana premiera Donalda Tuska, który już się zgrał i opatrzył, i budzi coraz większą niechęć „obywateli”” społeczeństwa obywatelskiego”. Wszędzie go pełno, media przyjmują go z wielką atencją, mówi, opowiada, niczego konkretnie, ogólnie, nie denerwująco.. Odznaczony przez pana prezydenta Bronisława Komorowskiego w 2011 roku Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.. Bardzo ciekawa sytuacja nie mająca miejsca jeszcze w III Rzeczpospolitej.. Wygląda to na podmianę urzędującego premiera, na „ premiera technicznego”- bez żadnych zbędnych dekoracji demokratycznych w postaci wyborów i całego tego sztafażu demokratycznego. Tak jak we Włoszech. Podmieniono Berslusconiego- na Montiego, członka Komisji Trójstronnej, tak jak u nas pan Janusz Palikot-- bez wyborów i całego tego sztafażu demokratycznego.. Kto podmienił? Ci co naprawdę rządzą.. Służby bezpieczeństwa kraju, przecież nie demokratyczni wyborcy” społeczeństwa obywatelskiego”.. To są tylko slogany, slogany i jeszcze raz slogany.. „Społeczeństwo obywatelskie”, „prawa człowieka’, „ demokracja”- - zabobony XX i XXI wieku.. Żeby przykryć prawdę.. Budowę społeczeństwa niewolniczego.. Pan profesor Piotr Gliński jest częścią systemu od wielu lat.. Proszę sobie przeczytać jego życiorys w Internecie.. Bo w tym systemie są ludzie będący częścią tworzonego i budowanego systemu, i ludzie będący ofiarami tego systemu.. Miliony obywateli- niewolników zaliczają się do ofiar systemu, ale ten system ktoś tworzy, nie tworzy się sam.. Tworzą go ludzie systemu.. Politycy, „naukowcy”, aktorzy, celebryci.. Niektórzy świadomie, inni-- nieświadomie.. Nad całością czuwają watahy bezpieczników, którzy organizują nam życie w piekle.. I niechby rządzili- ale w interesie narodu. Ale nie rządzą w interesie narodu, ale w interesie własnym, kłócąc się przy okazji pomiędzy sobą.. Cywilni z wojskowymi.. Pan profesor Piotr Gliński jest ekologiem, czyli człowiekiem Lewicy skrytym pod formułą środowiska ekologicznego i” społeczeństwa obywatelskiego..” W 1978 roku uzyskał tytuł magistra ekonomii na uniwersytecie Warszawskim. W głębokiej „komunie” uzyskał tytuł magistra ekonomii.. Jakiej „ekonomi”? Ekonomii centralnego planowania socjalistycznego? Do dzisiaj na uczelniach państwowych nie uczą ekonomii. A co dopiero w roku 1978.. W latach 2005- 2011 pan profesor Piotr Gliński był przewodniczącym polskiego Towarzystwa Socjalistycznego- pardon- Socjologicznego.. Przy okazji pojawia się pytanie, czy socjologia jest nauką? Na spotkaniu z nauczycielami w Krakowie pan profesor Gliński powiedział, żeby nauczyciele tworzyli społeczeństwo obywatelskie poprzez” wychowania pokolenia, które jest partnerem dla państwa”(????) Coś bardzo kuriozalnego? Państwo powinno być dla człowieka, stać na straży jego wolności, własności i życia.. A jak biurokratyczne państwo bezprawne oparte o większość demokratyczną i wysysające z człowieka wolność i pieniądze, może być jego partnerem? Jak złodziejskie państwo może być partnerem kogokolwiek? Państwo z jednej strony- a kryjący się przed państwem” obywatele”- z drugiej. Państwo jest wrogiem człowieka przezywając go „obywatelem”.. Uwiązawszy go do siebie, jak psa, który będzie stopniowo uwalniany z łańcucha- a człowiek przywiązywany.. Pan profesor habilitował się w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk, pracą:” Polscy Zieloni. Ruch społeczny w okresie przemian 1997- 2005”. To nie jest profesor- to jest ideolog Zielonych.. Lewicowego ruchu ukrywającego swe prawdziwe oblicze jako poganie wielbiący przyrodę..

W latach 1997-2005 pan profesor kierował Zakładem Społeczeństwa Obywatelskiego..(???) Co to takiego? Biurokracja propagująca zabobon „ społeczeństwa obywatelskiego”, że niby wszyscy” obywatele” mają zajmować się wszystkim, a najbardziej nimi zajmie się wszechogarniające – coraz bardziej- państwo.. Oczywiście jak najbardziej obywatelskie.. Człowiek potrzebuje wolności a nie ciągłego zajmowania się wszystkim. Tylko tym na czym się zna.. W latach 1997-2003- jak na ekologa ideologicznego przystało- zaangażował się w urządzanie Mazurskiego Parku Narodowego.. Ciekawe ilu ludzi skrzywdził przepisami ekologicznymi? A w 1997 roku startował na posła do demokratycznego Sejmu z Wyborczej Koalicji Liderów Ekologicznych z list Unii Wolności..(???) Teraz ma być podstawiony jako techniczny zamiast pana Donalda Tuska.. Tak mi to wygląda.. Strzzeżmy się wiec pana Piotra Glińskiego, bo nic dobrego dla nas z tego wynikać nie będzie. Nawet jak zostanie premierem! Znowu ci sami na świecznik WJR

Cezary Mech: Trzy klucze do sukcesu - polityka prorodzinna, miejsca pracy, optymalizacja dochodów podatkowych Zainicjowanie dyskusji gospodarczej należy uznać za ważne i w sytuacji kiedy szanse długoterminowego wzrostu gospodarczego zanikają, po wyzbyciu się przez państwo aktywów gospodarczych w procesie prywatyzacji, znaczącego zadłużenia się oraz katastrofalnej zapaści demograficznej – potrzebne.  W moim przekonaniu, i to starałem się podkreślić podczas debaty zorganizowanej przez PiS, fundamentalne dla rozwoju polskiej gospodarki są trzy obszary:

1. demografia, bez której Polska się zwinie, a z nią także gospodarka;

2. polityka tworzenia miejsc pracy w Polsce, a nie wypychanie pracowników za granicę;

3. optymalizacja wydatków budżetowych.

W sferze budżetowej kluczowe jest podkreślenie konieczności zmiany paradygmatu dotyczącego kształtowania wydatków publicznych i podejścia do deficytu, odmiennego potraktowania ubytku dochodów podatkowych, gdy celem jest zwiększenie aktywności gospodarczej w przyszłości. Warte ponownego rozważenia są propozycje z 2005 roku, które dotyczyły mechanizmu tworzenia budżetu zadaniowego poprzez wprowadzenie algorytmu określającego ocenę wydatków publicznych, z punktu widzenia perspektywy generowania przyszłych dochodów podatkowych. Konieczna jest ocena, na ile postulowane wydatki zwracają się w przyszłości. Powinien nastąpić również powrót do tych propozycji zawartych w programie PiS z 2005 r., które zwiększały transparentność budżetu i zakładały konieczność opłacenia przywilejów emerytalnych przez pracodawców w momencie ich nabywania przez pracowników – po to, aby nie zaciągać niespłacalnych zobowiązań obciążających przyszłe pokolenia oraz uchronić się przed lobbingiem grup interesów. W praktyce musi to oznaczać odejście od forsowanych rozwiązań paktu fiskalnego i błędności założeń zrównoważonego budżetu, gdyż w przeciwieństwie do innych krajów UE, które mają rozwiniętą infrastrukturę przyciągającą miejsca pracy, Polska musi ją zbudować i powinna ją zbudować na kredyt, a nie poprzez podwyżki podatków. Ale do tego potrzebna jest optymalizacja wydatków budżetowych, aby wiedzieć które działania przyniosą wzrost dochodów podatkowych w przyszłości i zwrócą się z nadwyżką. Trzecie kluczowe działanie państwa to tworzenie warunków do powstawania miejsc pracy w Polsce, a nie wypychanie pracowników za granicę. W tym obszarze ważne są działania motywujące pracodawców do tworzenia miejsc o jak najwyższej wartości dodanej w naszym kraju, a nie za granicą. Z tego punktu widzenia polityka podatkowa powinna sprzyjać tym podmiotom, które się rozwijają i zwiększają zatrudnienie, kosztem tych, które maksymalizują zyski z osiągniętego udziału w rynku. Właściwym byłby powrót do postulatów programowych PiS z 2005 r., mówiących zarówno o ulgach dla podmiotów gospodarczych powiększających zatrudnienie, jak i o czasowej obniżce składek społecznych dla nowo zatrudnionych (z poszerzeniem o długotrwale bezrobotnych). Ważna jest również dyskusja na temat wysokich stóp procentowych wypychających inwestycje z Polski, jak i organizacyjna dotycząca konieczności posiadania przedsiębiorstw związanych z naszym krajem. Nie uciekniemy również od rozważań koniecznego wzmocnienia roli UOKiK-u w walce z monopolami, jak i zawieszenia walki o „oziębianie klimatu”, gdyż nie tylko wypycha ona z Polski inwestycje ze względu na koszty energii, ale i nie pozwala nam na wykorzystanie naszych surowców energetycznych, których posiadamy najwięcej w Europie. Zaproponowana przez organizatora debaty polityka prorodzinna jest w świetle innych nakładów skromna, w części wydatków dotyczy innej sfery – obniżki składki rentowej. Mówienie o 50-proc. zwyżce jest mylące w świetle niskiego poziomu wyjściowego. W efekcie jest nawet skromniejsza od tej zapowiadanej w programie z 2005 roku. Nieznacznie tylko poszerza bazę odpisu podatkowego, nie uwzględnia podatków VAT, jakie płacą rodziny utrzymujące dzieci. Karta Rodziny Wielodzietnej jest trafnym rozwiązaniem, lecz symbolicznym. Rachunkowość państwa jest w tym obszarze błędna i może prowadzić do błędnych decyzji, gdyż traktuje jednakowo wydatki na utrzymanie dzieci z innymi wydatkami o charakterze wegetatywnym. Tymczasem nakłady na wychowanie dzieci należy traktować na równi z nakładami infrastrukturalnymi, gdyż jeśli zostaną właściwie ukierunkowane to zostaną zwrócone w przyszłości, w postaci podatków dla państwa i wzrostu innowacyjności i przyspieszenia gospodarczego. Obecne działanie, traktujące posiadanie dzieci na równi z luksusową konsumpcją, którą trzeba opodatkować, może być porównywalne z opodatkowaniem inwestycji w przedsiębiorstwie. Wcześniej niż później skończy się tym samym – bankructwem. Debatę skonkludowałem stwierdzeniem, że pan minister Rostowski ma rację, nawołując do debaty z „kalkulatorem w ręku”, zapomniał tylko o doprecyzować, że to powinien być kalkulator finansowy z funkcją NPV. Inne kalkulatory mogą skłaniać rządzących do błędnych, nastawionych tylko na efekt krótkoterminowy decyzji. Cezary Mech

Donald Tusk mniejszym złem? Niemożliwe Życie jest pełne niespodzianek. Kto by pół roku temu rozgłaszał, że PiS w sondażach może prześcignąć Platformę, uznano by go za niespełna rozumu, w najlepszym przypadku za agenta ABW, który rejestruje tych, którzy cieszą się na samą myśl o odsunięciu Donalda Tuska od władzy. I nagle, niemal z dnia na dzień runęła, zdawałoby się nie zdobycia zarówno w tej kadencji jak i przyszłej, twierdza Platformy. Razem z jej wielkim strategiem na czele. A może to strateg pociągnął za sobą w dół całą partię?. Jakby nie było, okazuje się, że Platforma to przysłowiowy kolos na glinianych nogach. Wystarczyły dwa mocne kuksańce, jeden cios na szczękę, pojawienie się wroga w zasięgu wzroku, by w rozłożonym na bezpiecznych z pozoru błoniach obozie, powstała panika. Kuksańce miały postać taśm Serafina i afery Amber Gold. Ten drugi kuksaniec miał o wiele większy ciężar gatunkowy niż pierwszy, ze względu na teren, gdzie rozkwitła afera i gdzie miały miejsce kolejne kompromitacje prokuratury i sądów oraz przedziwny i do końca nie wyjaśniony związek syna premiera, Michała Tuska z właścicielem Amber Gold Marcinem P. W obydwu przypadkach wielki strateg nie poradził sobie z kłopotami. Reagował zbyt późno i niemrawo. W sprawie OLT i Amber Gold został przyłapany na kłamstwie, a ponieważ młody Tusk też kręcił w rozmowach z mediami, konto premiera wypełniało się nieczystościami. Kolejnym obciążeniem stały się dwie sprawy związane z tragedią smoleńską. Pomyłka z ciałem Anny Walentynowicz, co potwierdziła ekshumacja oraz skandaliczne zignorowanie przez rząd i inne odpowiednie placówki państwowe propozycji Polskiej Izby Pogrzebowej bezpłatnego przekazania trumien dla wszystkich ofiar katastrofy Tu-154. Zamiast tego dano zarobić ponad 100 tysięcy zł byłemu agentowi tajnych służb wojskowych, dziś właścicielowi wraz z żoną prywatnej firmy. Mętne tłumaczenia Michała Boniego, jaki był powód odrzucenia korzystnej i skądinąd szlachetnej oferty polskiej Izby, tylko potwierdzały, że za sprawą trumien kryły się czyjeś prywatne interesy. Nie dość, że uderzenie nastąpiło znienacka, to od razu było silne. Sondaż powalał. Różnica sześciu procent na korzyść PiS dla PO znamionowała klęskę. Każdego platformersa musiała przyprawić o palpitację serca. Szok wynikał z tego, że wszyscy ludzie PO byli przekonani, iż dawno zgubili grupę pościgową, że dystans jest wystarczająco duży, by mieć zagwarantowane bezpieczeństwo, a te przekonania okazały się tylko złudzeniem. Donald Tusk przestraszył się, że jakiś profesor zaproponowany przez PiS na premiera, wyśmiewany przez liderów Platformy jako postać wykreowana wirtualnie, może zepchnąć lidera PO z fotela szefa rządu. Postanowił więc te przykrą perspektywę oddalić przy pomocy czarodziejskiej różdżki, czyli udzielenia wotum zaufania dla rządu przez Sejm. Ach, co to była za radość, kiedy kilkanaście głosów zdecydowało o pozytywnym dla Tuska głosowaniu. Prawie taka jak na niedawnym ślubie córki byłego prezydenta z synem króla kefiru. Wszyscy się całowali i życzyli sobie wielu lat szczęścia, czyli długiego posłowania, a najbardziej premierowi. Wzruszony dziękował ze łzami w oczach, jakby nie zdawał sobie jeszcze do końca sprawy ze swego zwycięstwa. Jakby wcześniej nie miał pewności, że jeszcze raz zostaną mu darowane wszystkie grzechy. Po kilku dniach, kiedy nadeszło otrzeźwienie, poczuł się na tyle pewnie, że w jednym z licznych medialnych wywiadów wygłosił absolutnie oświadczenie, zasługujące na politycznego Oskara. Tonem i kierunkiem myślenia niemal wiernie naśladowało znajome powiedzenie Lecha Wałęsy: „Nie chcę, ale muszę”. Brzmiało ono mniej więcej tak: - Nie pozostaje mi nic innego, jak dalej kierować rządem, a to z prostej przyczyny – nie widzę wokół siebie żadnego kandydata, który mógłby to zrobić równie dobrze jak ja. Nie znajduję właściwego faworyta na stanowisko premiera ani w swojej partii ani w pozostałych. Jak tylko ktoś o właściwy się pojawi, jestem gotowy przekazać władzę w jego ręce. Najwcześniej tego toku rozumowania użył Daniel Passent, znany publicysta „Polityki”, zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego przez reżim wojskowych pod dowództwem gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Zwierzył się wtedy publicznie, że zdecydował o pozostaniu w „Polityce” w roli dziennikarza, ponieważ obawia się, że na jego miejsce mógłby przyjść ktoś, kto zrobiłby więcej zła niż on. Będzie więc nadal pracował w tygodniku, dając wyraz swego poparcie dla ekipy generałów. Mniejsze zło, to po prostu on Daniel Passent. A dziś Donald Tusk, choć to inne czasy, inne okoliczności. Jerzy Jachowicz

SERIA AWARII A "TOWARZYSZ GENERAŁ" Podczas ostatnich wystąpień goszczącego w Polsce szefa zespołu ekspertów ZP profesora Kazimierza Nowaczyka została podana do publicznej wiadomości informacja, iż polski samolot TU 154M, który rozbił się w Smoleńsku, doznał szeregu awarii w chwili, kiedy znajdował się na wysokości ponad 30 metrów. Stało się to w okolicach miejsca, w którym komputer pokładowy odnotował sygnał TAWS#38 event landing, uruchamiany standardowo przy lądowaniu. Fakt, iż został on zapisany kilkadziesiąt metrów nad ziemią, już sam w sobie jest intrygujący i prowokuje do dalszych pytań. Z odczytów urządzeń pokładowych wynika, że samolot w tym momencie nie tylko zanotował nijak mający się do rzeczywistego położenia sygnał, ale także szereg innych, nie mniej dramatycznych zapisów awarii, które trudno jest wytłumaczyć faktem uderzenia końcówką lewego skrzydła o 30-40 cm drzewo i to na wysokości 5 metrów nad ziemią. Ponad 140 metrów za brzozą, kiedy samolot leciał niezmienionym kursem, w okolicach TAWS#38 w wyniku gwałtownego zdarzenia doszło do zaniku napięcia, przestały działać wszystkie trzy niezależne generatory prądu, co jest niespotykane (każdy z nich jest montowany na innym silniku). Mniej więcej w tym samym czasie zegar ATM przestawił się na godzinę 23.04, zaś pion żyroskopowy stracił łączność z radiowysokościomierzami (RW 1 i RW 2). Przestały także działać główne sztuczne horyzonty, a głośnik przerwał wypowiadanie frazy „PULL…” pochodzącej z systemu TAWS. W tym momencie jedynym wiarygodnym źródłem informacji o wysokości samolotu był wysokościomierz baryczny. Rejestrator zanotował także nienaturalne zachowanie się interceptora lewej lotki - niezamierzone przez załogę wychylenie i spadek przyspieszenia pionowego. Odnotowany wówczas przez rejestratory wstrząs działający na samolot z lewej strony, zdaje się potwierdzać hipotezę doktora Szuladzińskiego o wybuchu na lewym skrzydle. Co ciekawe, zgodnie z ekspertyzą ATM oderwanie końcówki lewego skrzydła miało miejsce dopiero półtorej sekundy po rzekomym zderzeniu z brzozą, na której zachował się przełom drzazgowy, co jednocześnie wskazuje na fakt, iż niemożliwe było odłamanie się skrzydła w taki sposób, jak podaje to oficjalna wersja.Oprócz zachowanej w rejestratorach informacji o awarii generatorów, zaniku napięcia w lewej sieci prądu przemiennego i na lewej szynie NPK, pojawia się też zapis pokazujący wzrost temperatury gazów za turbiną lewego silnika (nr 1) oraz wzrost wibracji. Obroty lewego silnika zaczęły spadać zanim zaczęła rosnąć jego temperatura, co nie da się wytłumaczyć w sposób inny niż awaria. Czy zatem doszło do sytuacji, w której elementy rozerwanego wybuchem lewego skrzydła spowodowały uszkodzenie lewego silnika? Jeśli bowiem symulacje i obliczenia, oparte na danych dotyczących struktury i wytrzymałości drzewa oraz skrzydła, wykonane przez profesora Biniendę dowiodły, że brzoza nie mogła urwać skrzydła, to musiała na tę część samolotu zadziałać inna siła, której oddziaływanie na maszynę zapisało się w postaci wstrząsów na wykresach. Była ona na tyle duża, że z konstrukcji skrzydła uczyniła „wydmuszkę”, a samolot wprawiła w niekontrolowany obrót i skręt w lewo. Nastąpiła również usterka pionu żyroskopowego i pożar w przedziale silnika rozruchowego WSU. Rejestrator w wyniku obrotu maszyny po urwaniu skrzydła zapisał awarię: przepełnienie zbiornika przedniej toalety. O tym, że dramat TU 154 M rozegrał się w powietrzu świadczy też fakt znany już od dość dawna, mianowicie „zamrożenie” komputerów pokładowych, a także zakończenie zapisu przez wszystkie rejestratory parametrów lotu w jednym momencie, co było spowodowane zanikiem zasilania najprawdopodobniej wywołanym wybuchem w kadłubie. Mamy więc sytuację zupełnie odmienną od tej, którą opisywały oficjalne raporty. Polski samolot nie zderzył się z brzozą, ale w wyniku nieznanych sił został pozbawiony końcówki lewego skrzydła, by chwilę później doznać całkowitej destrukcji kadłuba. To wszystko sprawia, iż nie do obrony jest teza, jakoby samolot był sprawny do momentu uderzenia w ziemię, gdyż przeciwko niej świadczy ekspertyza ATM i zapisane w postaci zerojedynkowej informacje o szeregu następujących jednocześnie po sobie i obok siebie awarii. Wszystko to staje się jeszcze bardziej przerażające i poruszające wyobraźnię, kiedy zdamy sobie sprawę, iż stało się to wszystko na wysokości około 36 metrów nad ziemią, w chwili, gdy załoga realizowała manewr odejścia. Jakże złowieszczo brzmią teraz słowa wypowiedziane przez pułkownika Krasnokutskiego o godzinie 8.33 do „towarzysza generała”: „Towarzyszu generale, podchodzi do trawersu. Wszystko włączone, i reflektory w trybie dziennym, wszystko gotowe”. Czy naprawdę „towarzysza generała” tak bardzo interesowało włączenie reflektorów na smoleńskim lotnisku, co należy do standardowych obowiązków obsługi lotniska, że oczekiwał specjalnego meldunku w tej sprawie, czy może „towarzysz generał” czekał tylko na umówiony sygnał? W świetle najnowszych ustaleń ekspertów ZP ta druga możliwość wydaje się najbardziej prawdopodobna. Martynka

Zamykają stadiony, a nie potrafią zamknąć dachu… Jak się okazało, dach nad stadionem, który miał chronić przed padającym deszczem nie mógł być zamknięty, bo padał deszcz. – admin. Nic tak nie poprawia humoru jak tania rozrywka. Tym razem jednak Polakom nie jest do śmiechu, bądź jest to co najwyżej, ujmując rzecz kolokwialnie, śmiech przez łzy. Serwowana rodakom rozrywka nie jest bowiem tania. Oto wybudowany za prawie 2 mld zł obiekt sfinansowany z pieniędzy publicznych (czyt. pieniędzy podatnika) nie przeszedł dziś po raz kolejny próby i w punkcie krytycznym unaocznił słabość „nowoczesnych rozwiązań architektonicznych”. Nie pomogły horrendalnie drogie rozwiązania jak: rozsuwany dach zawieszony na liniach, czy też modułowa murawa. W rozegraniu pojedynku między (z nazwy tylko) reprezentacjami Polski i Anglii przeszkodził… deszcz. Jak co roku w zimie śnieg potrafi zaskoczyć władze naszych miast, tak opady deszczu w okresie jesiennym potrafią wprawić w osłupienie niejedną „tęgą” głowę. Świadectwem „taniej rozrywki” niech będą także ceny biletów na to spotkanie. Rozpoczynały się one od 90 zł. Oferta skierowana jest więc dla klientów biznesowych, bądź klasy średniej stanowiącej pożądanych konsumentów koncepcji „modern football”. Mimo to, na obiekcie doszło do zajść mogących – ku rozweseleniu wielu osób – przypominać te, które znane są z „kibicowskich młynów” Nie trudniąc się konfidenckimi zapędami apelujemy jednakże do wojewody o zamknięcie obiektu sportowego, a po ponownym otwarciu wydanie zakazu na największe obecnie bolączki polskich aren – konsumpcje bananów i stanie na stromych schodach, po których wchodząc niejeden abstynent traci równowagę, które mają docelowo być „strefami ewakuacyjnymi”. Wesołe przebieżki „Januszy”, które miały miejsce na murawie mimo selekcji uczestników i systematycznie sianej propagandy, zdają się burzyć sielankowy obraz tego typu wydarzeń. Czy czekają nas konsekwentne poczynania władz, które z lubością zamykają inne tego typu obiekty za bardziej bagatelne przewinienia, czy też podwójne standardy? O tym dowiemy się w kolejnym odcinku komedii pt. „Demokracja w III RP”.

http://autonom.pl

Prawda o homoseksualizmie dotarła na UKSW W poniedziałek na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie odbyła się międzynarodowa konferencja naukowa „Gender jako kategoria polityczna”. W auli Uniwersytetu zebrali się naukowcy z Polski, USA i Hiszpanii aby poruszyć temat politycznych i społecznych zagrożeń, jakie niesie ze sobą ideologia gender. Jednym z prelegentów był dr Paul Cameron, którego wizyta w Polsce za każdym razem odbija się szerokim echem. W 2009 roku władze UKSW odwołały konferencję na temat homoseksualizmu z jego udziałem. Przyczyniła się do tego nagonka mediów (głównie „Gazety Wyborczej”) i środowisk lewicowych, które bombardowały uczelnię protestami przeciwko mówieniu prawdy na temat homoseksualizmu. W 2010 roku dr Cameron nie został wpuszczony na Uniwersytet Warszawski – zarzucano mu „brak naukowości” i „homofobię”. Na tę uniwersytecką cenzurę zareagowała opinia publiczna – domagano się wpuszczenia naukowca na teren warszawskich uczelni. Udało się to po trzech latach i wczoraj na UKSW Paul Cameron mógł mówić na temat empirycznych konsekwencji praktyk homoseksualnych. Dyrektor Family Research Institute przedstawil dane statystyczne, które jednoznacznie pokazują, iż z praktykami homoseksualnymi nie wiąże się szczęście i dobrobyt (jak usilnie próbują wmówić społeczeństwu aktywiści LGBT) ale śmierć i choroba. Zagrożone są również dzieci „wychowywane” przez homoseksualistów – o wiele częściej w dorosłym życiu powodują przestępstwa oraz częściej cierpią na choroby i depresje. Polscy słuchacze byli pierwszą grupą na świecie, która zapoznała się z najnowszymi badaniami dr Camerona (zakończonymi w tym roku). Podczas poniedziałkowej konferencji prof. Paloma Duran y Lalaguna z madryckiego Uniwersytetu Complutense mówiła na temat związku ideologii gender z prawami człowieka. Ks. dr hab. Dariusz Oko z Papieskiego Uniwersytetu Jana Pawła II tłumaczył społeczne konsekwencje wynikające z promowania ideologii gender i LGBT. Dr hab. Aleksander Stępkowski z Wydziału Prawa i Administracji UW wyjaśnił genezę ideologii gender, metody jej rozprzestrzeniania się w świecie oraz politycznego i prawnego jej wdrażania. Ks. prof. Tadeusz Guz z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego przedstawił rozumienie mężczyzny i kobiety w filozofii chrześcijańskiej. Dr Monika Kacprzak z UKSW przedstawiła ideologię gender jako „dziecko” politycznej poprawności. Wykłady wygłoszone podczas konferencji będą wkrótce dostępne do obejrzenia w sieci. Marcin Musiał

Nasza III RP to żydowski stwór – Golem Nasze państwo jest Golemem, żydowskim stworem, jest absolutnym destruktorem dla polskiej kultury i patriotyzmu, polskiej ekonomii i wszelkiej pozytywnej i twórczej myśli ducha narodowego Polaków. Powinniśmy iść drogą naszego moralnego obowiązku. Okiem blogera. Bardzo krytycznie patrzę na świat i wszystkie sprawy, które dotyczą spraw związanych z naszą Ojczyzną i sprawy najważniejsze dla nas Polaków w naszym kraju. Co jest dla nas najważniejsze?Po pierwsze, to są sprawy życiowe a więc,w jakim kraju żyjemy? Dotychczas państwo było najważniejsze dla mnie. Lecz nigdy nie przymykałem oczu i rozumu na rzeczywistość i fakty, które są jednoznaczne; żyjemy w państwie, które nie jest nasze, bo to państwo nie troszczy się o dobro, o pracę dla swych obywateli i przyszłość dla młodych pokoleń Polaków. Dobra nie ma ani pracy w naszym kraju. Ponad dwa miliony Polaków zostało zmuszonych do emigracji za chlebem po za granice Polski. Dwa miliony wkrótce może stanąć oko w oko przed taką koniecznością życiową i będzie zmuszone do emigracji, bo przed brakiem pracy i chleba nie ma innego wyjścia, tylko emigracja z kraju daje szansę na godziwe warunki do życia i pracy… I niech premier nie przegina dzioba jak pingwin i niech przestanie pieprzyć, że teraz rząd zajmie się polityką, aby złagodzić problem bezrobocia wśród Polaków i zabezpieczyć pracę dla młodego pokolenia. Premierze Tusk, trzeba było nie likwidować przemysłu stoczniowego w Polsce. Teraz to jest musztarda po obiedzie, którego też z resztą nie było. Pański rząd, od początku waszych rządów sprawy socjalne miał po prostu w tyle, jak w piosence elektrycznych gitar. Tylko pijar na co dzień i propagandę polityki jak za Gierka, tylko sukcesy Pan miał w głowie i tylko tego Pan pożądał, ale o chlebie dla obywateli naszego kraju Pana ministry nawet nie pomyśleli, tylko obiecanki były i więcej nic. To już więcej od Pana, Korwin-Mikke więcej obiecywał, że jak zdobędzie władzę, to obywatele będą jeść chrupiące bułeczki i rozrywek będzie co nie miara i codziennie boże igrzyska, czyli wyścigi szczurów za pracą i spacerki do kasy, bo pieniądze będą tylko nie wiedzieć skąd. Tak samo jak Pan pieniądze bierze z UE. Tak i JKM brałby stamtąd pełnymi garściami, jakby należało się domyśleć,bo nastała liberalna moda na rządy bezprawia na porządku dziennym i wszystkie te działania nazywane były, jako zgodne z majestatem prawa rzeczpospolitej (celowo piszę nazwę państwa bezprawnego z małej litery) bo jakie prawo,taki też majestat z pod szubienicy dla szubieniczników z pod ciemnej gwiazdy. Nie tylko z prawem III RP miała kłopoty, ale i z prawdą, która była w pogardzie u wszystkich rządzących w Polsce rządów. No,bo jaka elita z pod ciemnej gwiazdy i sierpa i młota, to taki szacunek szubieniczników dla prawdy w kraju zakłamanym od początku PRLu i które to zakłamanie dalej sobie trwa nie naruszone. Od dnia katastrofy Smoleńskiej, w której zginął prezydent z małżonką wraz z towarzyszącymi mu osobami w prezydenckim TU154 na lotnisku w Smoleńsku, straciłem szacunek dla III Rzeczpospolitej ostatecznie i absolutnie. Jako państwa prawa,matactwa i krętactwo przybrało takie rozmiary, że już wszyscy Polacy wiedzą, że żyjemy w państwie,w którym prawda jest powszechnie w pogardzie u rządzących w III RP.

Nasze państwo, to Golem, czyli taki żydowski stwór, jak ten. co go jakiś mądry Rabin zrobił w mieście Pradze w dawnych czasach, lecz kiedy Rabin wyszedł z domu, aby sobie trochę pohandlować na targu, to Golem pozbawiony kontroli nad sobą, zaczął wszystko niszczyć w domu. I kiedy Rabin wrócił z miasta, ujrzał ogrom zniszczeń, dzieło jego geniuszu i rąk, własnych okazało się być narzędziem destrukcji, Golem był niszczycielem wszystkiego, natychmiast postanowił Golema zniszczyć. Jak pomyślał, tak uczynił. I my wszyscy Polacy powinniśmy pójść za przykładem Rabina, musimy wszystkimi siłami zabrać się do roboty i wszelkimi sposobami; politycznie i czynnie protestami, i strajkami nawet i za pomocą wszelakich akcji i marszami także, za niszczenie naszego Golema,jakim jest nasza III Rzeczpospolita. Bo w przeciwnym razie wszystkim nam grozi marny koniec. To jest nasz moralny obowiązek przed Bogiem i Ojczyzną, ku pamięci i przestrodze dla potomnych. Wszyscy, komu jest droga Ojczyzna i Honor powinien zrobić wszystko, co tylko jest w ludzkiej mocy dla pożytku i dobra wspólnego nas wszystkich. Ojczyzna nas wzywa!!! Faber

Wstyd większy niż 0:3, czyli co robi deszcz w październiku na najnowocześniejszym stadionie świata

Widział ktoś kiedyś deszcz w październiku? W połowie października? Dokładnie w drugiej połowie października?!? A widział ktoś najnowocześniejszy stadion na świecie po deszczu, październikowym deszczu? Ja widziałem, choć tylko w telewizji, bo znalazłem się w tej grupie "szczęśliwców", którzy chcieli kupić jeden z dwudziestu tysięcy biletów, które nigdy nie trafiło do sprzedaży. Wieczór w przytulnym pokoju, zamiast na zalanym deszczem stadionie załatwił mi prezes Lato rozdając bilety sponsorom i VIP-om tak hojnie, że dla mnie zabrakło. Dzięki Grzegorz! Naprawdę nie mam żalu! Grek Zorba powiedziałby zapewne: "jaka piękna katastrofa". Internauci nie są gorsi - współodczuwając z tymi, co mokli na stadionie, ruszyli do ataku - drwiąc z PZPN i Narodowego Centrum Sportu. Najtrafniejszy w mojej ocenie jest obrazek z "demotywatorów". "Nie rozwijajmy dachu. Bo zamoknie!"

Pierwsza reakcja - wiadomo - śmiech! Druga - zdziwienie. Trzecia powinna być chyba rozpacz. I znowu zdziwienie i milion pytań. Dlaczego nie zamknięto dachu? Dyrektor NCS z uśmiechem odpowiada - nie chciały tego ani drużyny, ani delegat FIFA. Czyli wiadomo, czyja wina. Ale z drugiej strony, dlaczego do cholery mieliby chcieć grać przy zamkniętym dachu, nawet podczas deszczu? Gdyby w Anglii odwoływano mecze podczas deszczu, to w sezonie udałoby się rozegrać ze dwie kolejki. I zawodnicy i delegat FIFA mieli prawo oczekiwać, że najnowocześniejszy stadion na świecie ma na tyle wydolny system drenażowy, że woda po prostu spłynie. Niestety, najnowocześniejszy stadion na świecie stał się jednym wielkim bajorem i mecz przełożono. Na jutro na siedemnastą. Prognozę pogody niech każdy sprawdzi sobie we własnym zakresie, ufając, że szefowie NCS też to zrobią. Marcin Wikło

Patologia w patomorfologii Rosyjska medycyna sądowa jest w stadium agonalnym - taką ocenę jeszcze w sierpniu sformułował były szef moskiewskiego Centrum Ekspertyz Medycyny Sądowej Wiktor Kołkutin. Ten sam, który na łamach "Newsweeka" zarzuca dziś bliskim ofiar katastrofy smoleńskiej patologiczny szok i broni swoich kolegów po fachu. Po jednoznacznych dowodach błędów, zaniedbań i celowego lekceważenia ofiar katastrofy smoleńskiej przez rosyjskich lekarzy sądowych ich środowisko "przemówiło". Rosyjskie ministerstwo zdrowia konsekwentnie odmawia wypowiedzi na temat sekcji zwłok i identyfikacji ciał ofiar katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku. W najnowszym "Newsweeku" ukazał się natomiast wywiad z byłym dyrektorem rosyjskiego Centrum Ekspertyz Medycyny Sądowej, instytucji zajmującej się badaniami naukowymi, szkoleniem, nadzorem i tworzeniem standardów dla ekspertów patomorfologii w całym kraju. Wiktor Kołkutin broni swoich kolegów, kpi z polskich lekarzy, którzy jakoby "nie wyrywali się do bohaterskich czynów", zarzuca bliskim ofiar brak współpracy, popisuje się jednocześnie protekcjonalną analizą ich rzekomo patologicznego szoku. A odpowiedzialność za zamiany ciał stara się przerzucić na stronę polską, bo przecież "nie odprowadzaliśmy trumien do mogił". Jak ustalił "Nasz Dziennik", ten sam Kołkutin w sierpniu tego roku udzielił wywiadu portalowi PublicPost. Można w nim przeczytać o pożałowania godnym stanie medycyny sądowej w Rosji. Tekst opatrzony jest wymownym tytułem: "Rosyjska medycyna sądowa nie choruje, ona jest w agonii". W rozmowie z dziennikarką Marią Ejsmont ekspert Kołkutin za najważniejszą bolączkę swojej profesji uważa ignorancję połączoną z podatnością na naciski. - Profesjonalizm nie polega tylko na tym, że się umie przelewać prawidłowo z próbki do menzurki, ale na zrozumieniu swojej pozycji zawodowej. Polega ona na niezależności eksperta, której trzeba bronić. Jeżeli się tego nie umie, nie chce albo się boi, to znaczy, że nie jest się właściwym człowiekiem do sprawowania tej funkcji - stwierdza. Rzeczywistość wygląda jednak zupełnie inaczej, czego Kołkutin zna aż za wiele przykładów.

Procesy o ekspertyzy Ukończył Wojskową Akademię Medyczną im. Kirowa. W 1997 r. został głównym ekspertem medycyny sądowej ministerstwa obrony. Prowadził znane sprawy, m.in. wybuchu na cmentarzu Kotlakowskim (podczas pogrzebu pewnego przedsiębiorcy o niejasnych powiązaniach zginęło 14 jego bliskich współpracowników), głośnych zabójstw jak gen. Lwa Rochlina (przewodniczącego komisji ds. obrony narodowej Dumy Państwowej) czy korespondenta wojennego "Moskowskiego Komsomolca" Dmitrija Chołodowa. Był wzywany jako ekspert także za granicę, gdy badał na przykład okoliczności śmierci jugosłowiańskiego dyktatora Slobodana Milos˙evicia. Kilka razy sądził się z różnymi gazetami w związku z zarzutami o błędne wyniki ekspertyz. "Moskowskij Komsomolec" miał zupełnie inne zdanie w kwestii tragicznej śmierci swojego kolegi. Natomiast "Nowaja Gazieta" dowodziła błędów w określeniu chwili śmierci marynarzy "Kurska", atomowego okrętu podwodnego, który zatonął 12 sierpnia 2000 r. wraz ze 118 osobami na pokładzie. Zdaniem komisji kierowanej przez Kołkutina, zgon ostatnich ocalałych z wybuchu marynarzy nastąpił po kilku godzinach od awarii. Gdyby tak było, wszelka akcja ratownicza nie przyniosłaby efektu. Jednak jeszcze przez prawie dwie doby odbierano nadawane z okrętu sygnały SOS. Musieli je wysyłać żywi ludzie, których świadomie nie ratowano. Kołkutin broni się jednak przed zarzutem działania na zamówienie. Twierdzi, że sam prezydent Władimir Putin żądał rzetelnego śledztwa, więc nie mogło ono być inne. Zna za to wiele przypadków, gdy to jego koledzy ulegali naciskom i wpisywali do raportów to, co chcieli zamawiający.

Dymisja za nepotyzm Do swojego życiorysu zawodowego Kołkutin wpisuje oczywiście ofiary katastrofy smoleńskiej. Jego udział w badaniu Polaków był marginalny. W 2009 r. przeszedł z wojska na analogiczne stanowisko cywilne. Został dyrektorem Centrum Ekspertyz Medycyny Sądowej przy Ministerstwie Zdrowia i w kwietniu 2010 r. uczestniczył w czynnościach wykonywanych przez podległe mu Biuro Ekspertyz Medycyny Sądowej miasta Moskwy. Był dla jego personelu doradcą i nadzorcą. Jeden z jego zastępców był już 10 kwietnia w Smoleńsku i uczestniczył w nocnej sekcji zwłok prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Wkrótce po tej sprawie skonfliktował się z minister zdrowia Tatianą Golikową. Zarzucono mu zatrudnianie krewnych i marnotrawstwo. Kołkutin przyznał się tylko do pierwszego zarzutu. Musiał odejść ze stanowiska. Teraz występuje jako "niezależny ekspert" i krytyk systemu, którym kierował. Według niego zanika zawodowy etos, elitarność zawodu eksperta medycyny sądowej. Następuje odpływ najlepszych kadr do medycyny prywatnej - tam, gdzie są duże pieniądze, czyli chirurgii plastycznej, stomatologii i ginekologii. Zdaniem Kołkutina, powolne staczanie się całej gałęzi trwa w Rosji od 40 lat. A obecnie jest w położeniu tragicznym. - Ona nie choruje, ona jest w agonii, umiera. Jeśli nie zdarzy się jakiś cud, to wkrótce rozpadnie się na "drobne księstwa", które zostaną sprywatyzowane - uważa Kołkutin. Krytykuje też próby uzdrowienia sytuacji podejmowane przez władze. Polegają one jego zdaniem na kosztownych i niezrozumiałych przekształceniach strukturalnych. Ekspert opowiada o ignorancji niektórych swoich kolegów po fachu. - Był biegły, twierdzący, że ktoś mógł umrzeć wskutek uduszenia trzy i pół godziny po samym uduszeniu, a wcześniej potrafił normalnie chodzić i rozmawiać. Natomiast nie zwrócił uwagi na śmiertelną zawartość alkoholu we krwi i obecność wymiocin w płucach. Po ponownym rozpatrzeniu sprawy oskarżonemu o uduszenie... zmniejszono wyrok z 10 do 6 lat - relacjonował.

Naciski na ekspertów W wywiadzie najwięcej miejsca zajmują przypadki podatności ekspertów na naciski. Kiedy Kołkutin pracował jeszcze w resorcie obrony, presja najczęściej polegała na tym, że oficerowie ministerstwa albo sztabu generalnego chcieli, żeby w wynikach sekcji nie odnotowywać informacji o alkoholu u zmarłego kolegi. Były jednak przypadki znacznie poważniejsze. Po pierwsze, sprawa szeregowego Syczewa. Był on brutalnie przesłuchiwany i torturowany, w wyniku czego m.in. stracił nogi. Naciskano na Kołkutina, aby wyniki prowadzonych obdukcji były korzystne dla resortu. - Żegnałem się już nie tylko ze stanowiskiem, ale i z innymi atrybutami tego życia - wyznaje. Sugerowano, że urazy nie są wynikiem stosowanej przemocy, a wcześniejszych chorób i predyspozycji do trombofilii (tworzenia się zakrzepów naczyniowych). Ta predyspozycja u Syczewa rzeczywiście była. - Ale równie dobrze można napisać, że każdy żywy człowiek ma predyspozycję do śmierci - komentuje Kołkutin. Uporu eksperta, by jednak napisać prawdę, nie rozumiał jego ówczesny bezpośredni przełożony, szef Głównego Zarządu Medycyny Wojskowej gen. Igor Bykow. Mówił, że ma "narwanego podwładnego". Kołkutinowi tłumaczono, że dopóki nosi mundur, najważniejszy dla niego powinien być interes służby, że kiedy ktoś zajmuje takie stanowisko, to musi rozumieć sytuację polityczną. Nieznany generał z bliskiego otoczenia ministra (wówczas był nim Siergiej Iwanow, obecny szef administracji prezydenta) kazał "przestać się nadymać" i przyznać rację "mądrzejszym". Naciskał też osobiście generalny prokurator, późniejszy minister sprawiedliwości Władimir Ustinow. Przypadek Syczewa Kołkutin opisał szczegółowo, gdyż zakończył się on podpisaniem raportu z rzetelnymi wynikami badań. W rozmowie z Marią Ejsmont lekarz wspomina o jeszcze dwóch przypadkach bardzo silnej presji. Ale pomimo dopytywania nie chce podać szczegółów. Może wtedy jednak się ugiął?

"Bańka z pająkami" Światek sędziów, prokuratorów, śledczych i biegłych rządzi się w Rosji szczególnymi prawami. Kołkutin uważa, że jest wielkim siedliskiem patologii - "bańką z pająkami". Jeśli pojawiają się sprzeczne ekspertyzy, sądy przyjmują zupełnie dowolnie tę, która potwierdza winę oskarżonego. - Kiedy w innych państwach ujawnia się jakaś nowa okoliczność, która wywraca rdzeń oskarżenia i podsądnego, siedzącego już "pod gilotyną" uniewinnia, wszyscy się cieszą, że Bóg nie pozwolił na wydanie niesprawiedliwego wyroku. U nas, w Rosji, gdy się coś takiego zdarzy, to sędziego - mówiąc obrazowo - na noszach się wynosi z sali sądowej. Im nie wypada wydawać wyroków uniewinniających - zauważa Kołkutin. Opisuje przypadek, gdy przypuszczano, że śmierć pewnego człowieka miała miejsce wskutek urazu czaszkowo-mózgowego. Jednak dokładne badanie wskazało, że przyczyną zgonu było utonięcie. Kołkutin, wówczas młody ekspert patomorfologii, wręczył protokół sędziemu. Ten przeczytał i zdenerwowany rzucił papierami. - A mnie bardziej odpowiada, że on umarł od urazu czaszkowo-mózgowego - wykrzyczał. Działo się to na sali sądowej w obecności oskarżonego i jego obrońcy. Dowód został przez sąd odrzucony. Piotr Falkowski

Warszawski Judenrat Od początku okupacji Niemcy dążyli do całkowitego odizolowania ludności żydowskiej.

28 listopada 1939 roku na mocy rozporządzenia Hansa Franka utworzono Rady Żydowskie w Generalnym Gubernatorstwie, których zadaniem było reprezentowanie lokalnych społeczności żydowskich wobec władz okupacyjnych. Judenraty zachowały cechy organizacji gminnej o pozornie szeroko zakrojonych kompetencjach i samorządności, jednak w rzeczywistości stały się posłusznymi wykonawcami poleceń okupanta. W II Rzeczypospolitej ludność żydowska nie posiadała oddzielnej administracji, a przedwojenne gminy wyznaniowe, skupiające wszystkich mieszkańców Polski wyznania mojżeszowego ograniczały się do samorządu wyznaniowego, którego zadaniem było zaspokajanie potrzeb religijnych ludności żydowskiej. Do obowiązków gminy należało więc utrzymywanie Rabinatu, domów modlitwy, mykw i cmentarzy, zaopatrywanie ludności żydowskiej w mięso z uboju rytualnego oraz edukacja religijna młodzieży.Od 23 września 1939 roku z nominacji prezydenta Stefana Starzyńskiego funkcję przewodniczącego Gminy Żydowskiej w Warszawie pełnił Adam Czerniakow (jego poprzednik – Maurycy Mayzel, opuścił Polskę w pierwszych dniach wojny). Czerniakow był absolwentem politechniki warszawskiej oraz drezdeńskiej, w latach 1927-1934 był radnym Warszawy z ramienia Żydowskiego Bloku Narodowego, w 1930 roku został senatorem RP. Na mocy wspomnianego rozporządzenia Franka żydowskie gminy wyznaniowe uległy likwidacji. 13 października Adam Czerniakow przedstawił żądaną przez Niemców listę 24 kandydatów na członków Rady Żydowskiej w Warszawie. Pierwsze posiedzenie Rady odbyło się 4 listopada 1939 roku, a jej przewodniczącym został Adam Czerniakow. Siedziba Rady mieściła się w budynku dawnej gminy wyznaniowej przy ul. Grzybowskiej 26/28. Judenrat stopniowo przejmował kompetencje Zarządu Miejskiego – w zakresie służby zdrowia, kwaterunku, aprowizacji, szkolnictwa, ubezpieczeń społecznych, poboru podatków i należności komunalnych. 15 maja 1941 roku Czerniakow otrzymał tytuł Burmistrza Dzielnicy Żydowskiej. Ostatecznie warszawski Judenrat liczył 26 wydziałów, w którym pracowało – bez Służby Porządkowej – około 2000 osób. Nadzór nad Judenratem sprawował Komisarz Dzielnicy Mieszkaniowej, którym został w maju 1941 roku Heinz Auerswald. W pierwszym składzie Rady Żydowskiej znaleźli się przedstawiciele różnych środowisk i opcji politycznych: działacze syjonistyczni, członkowie Bundu, Agudy, inżynierowie, adwokaci, rzemieślnicy, bankierzy i kupcy. W większości byli to ludzie zasymilowani, posługujący się jedynie językiem polskim.W przeciwieństwie do pozostałej części Warszawy, w getcie walka o życie zagrożonej społeczności toczyła się w atmosferze ostrych konfliktów społecznych. 14 września 1939 roku powołano Komisję Koordynacyjną Żydowskim Instytucji Społecznych (KK), jako jedno z ogniw cywilnej obrony stolicy. Podlegała ona Stołecznemu Komitetowi Samopomocy Społecznej, a łącznikiem miedzy organizacjami był Michał Weichert. Sytuacja mieszkaniowa w dzielnicy żydowskiej sukcesywnie pogarszała się – na przełomie października i listopada 1941 roku wyłączono z terenu getta część ulic, w wyniku czego około 75 tysięcy ludzi utraciło mieszkania. W tym samym czasie powstało tzw. „małe” i „duże” getto, połączone kładką nad ulicą Chłodną. W marcu i czerwcu 1942 wyłączono kolejne ulice i budynki, podczas gdy stale napływały nowe grupy ludności przesiedlone z innych terenów GG. W getcie ponad 35% mieszkańców nie miało żadnych środków do życia, a ogólną liczbę czynnych zawodowo można oszacować na około 60 tysięcy osób na 400 tysięcy mieszkańców. Oficjalne zarobki nie pozwalały na utrzymywanie rodziny, stąd też masowo podejmowano się handlu. Osoby zamożne sprzedawały swe przedwojenne mienie, szmuglowano żywność i inne produkty z dzielnicy aryjskiej. Czerniakow oceniał, iż czarny rynek zapewniał od 80 do 95% aprowizacji getta. W październiku 1939 władze okupacyjne zakazały organizacjom polskim udzielać pomocy Żydom, a Wydział Opieki i Zdrowia Zarządu Miejskiego otrzymał rozkaz zwolnienia wszystkich pracowników pochodzenia żydowskiego. Od 1 listopada 1939 roku Judenrat przejął na swe utrzymanie wszystkie żydowskie zakłady opiekuńcze. Nakazano także utworzenie odrębnej organizacji charytatywnej – w ten sposób ukonstytuowała się Żydowska Samopomoc Społeczna-Komisja Koordynacyjna (ŻSS-KK). W lipcu 1940 roku po likwidacji wszystkich niezależnych stowarzyszeń utworzono w Krakowie Żydowską Samopomoc Społeczną. W październiku 1940 roku powołano w Warszawie Żydowski Komitet Opiekuńczy Miejski, który był agendą warszawską centrali ŻSS w Krakowie. Cechą charakterystyczną dla dzielnicy żydowskiej była bardzo rozbudowana siatka sąsiedzkich ogniw opiekuńczych skupiona wokół komitetów domowych i ziomkostw przesiedleńców, zorganizowanych w opozycji do Judenratu. W maju 1940 roku komitety domowe zostały zjednoczone pod egidą Sekcji Pracy Społecznej, na której czele stanął Emanuel Ringelblum.

Osią konfliktu między Judenratem a organizacjami społecznymi był spór o środki finansowania pomocy. Judenrat wspierał koncepcję dobrowolnego charakteru ofiar na rzecz biednych, podczas gdy nurt społeczny opowiadał się za przymusowym opodatkowaniem bogatych na rzecz głodujących. Ponadto Judenrat nakładał równe podatki na wszystkich mieszkańców getta, co było krytykowane przez działaczy społecznych, uważających iż system ten uderza w ubogą część społeczeństwa, która niejako sama musi finansować sobie pomoc. Ringelblum dążył do nałożenia na bogatą część społeczeństwa przez Judenrat dodatkowego podatku, przeznaczonego na zwiększenie pomocy społecznej.

W maju 1941 roku działający w getcie Zespół Przedstawicieli Stronnictw Politycznych zgłosił projekt odebrania bogatym mieszkańcom 30 tysięcy kart żywnościowych na rzecz głodujących. Czerniakow skłonny był przychylić się do postulatu wprowadzenia dodatkowej daniny oraz nałożenia specjalnego podatku na rzecz ubogich, nigdy jednak nie udało mu się przekonać całej Rady Żydowskiej do zaakceptowania tej koncepcji. W targanej konfliktami wewnętrznymi Radzie wszelkie próby zmiany systemu polityki społecznej kończyły się niepowodzeniem. Początkowo Wydział Opieki Społecznej Judenratu nie pretendował do roli ośrodka działalności opiekuńczej, ograniczając swą działalność do kilku zakładów opiekuńczych dla dzieci oraz starców, jednak od 1941 roku podjął starania o przejęcie wszelkich funkcji opiekuńczych i kulturalno-oświatowych coraz wyraźniej wkraczając w obszar aktywności sektora samopomocy społecznej. Dwutorowość działań opiekuńczych nabrała cech walki o wpływy i znaczenie w getcie. Równocześnie borykający się z ciągłymi kłopotami finansowymi Judenrat próbował przerzucić część ciężarów na aparat komitetów domowych. Od połowy1941 roku Rada Żydowska zaczęła dążyć do narzucenia komitetom domowym szeregu obowiązków natury administracyjno-porządkowej, m.in. inkasowanie opłat na rzecz Wydziału Zdrowia Judenratu oraz Służby Porządkowej, opłat za dezynfekcje domów oraz kursy sanitarne. W odpowiedzi w lutym 1942 roku działacze społeczni napisali, iż zarządzenia Rady Żydowskiej „zabijają aktywność komitetów domowych, odbierają im właściwy charakter instytucji o znaczeniu charytatywnym (…) i odciągają ich uwagę od tego, co było i jest pierwszym ich obowiązkiem – niesienia pomocy doraźnej współmieszkańcom”. Ze swej strony Ringelbum oceniał, iż „koła działaczy społecznych trzymały się z dala od niej (Rady Żydowskiej – Godziemba), nie uczestnicząc w jej pracy, starały się unikać wszelkiej z nią współpracy”. Równocześnie w demagogiczny sposób podkreślał, iż „prawdą jest, że na zebraniach komitetów domowych ostro krytykuje się działalność Gminy, ale to z winy jej polityki, za jej wybitnie klasowy charakter, za jej dążenie do przerzucenia wszystkich ciężarów podatkowych na ubogą ludność, a całkowitego zwolnienia od nich bogatych. ZŚŚ jest jedyną instytucja swobodnej myśli, w której słusznie krytykuje się Gminę i jej niewłaściwe postępowanie”. Filantropijne podejście do problemów społecznych było podstawową, obok różnic politycznych, przyczyną, z powodu której Czerniakow, pomimo szczerego współczucia dla potrzebujących, nie był w stanie porozumieć się z działaczami społecznymi, którzy wielokrotnie bardzo radykalnie oceniali działalność Judenratu, nie dostrzegając trudności, z jakimi musiał się zmagać oraz bardzo ograniczonych możliwości działania. Nie można też zapominać, iż Judenrat borykał się z nieustannym brakiem pieniędzy, po przejęciu szeregu spraw przed wojną należących do Zarządu Miejskiego, w tym również finansowanie żydowskich szpitali, przytułków, sierocińców i domów opieki. W rezultacie w porównaniu z wydatkami przedwojennej Gminy Żydowskiej wydatki Judenratu wzrosły kilkukrotnie. Dodatkowo konta Gminy Żydowskiej zostały zablokowane, a w chwili powołania Rada Żydowska miała ponad 1 mln zadłużenia w związku z zaległymi poborami i zobowiązaniami wobec dostawców Rada była także regularnie obciążana różnego rodzaju kontrybucjami na rzecz okupanta, silnie nadszarpującymi jej budżet. Czerniakow desperacko próbował walczyć z szalejącą epidemią, jednak wobec stale pogarszających się warunków sanitarnych jego wysiłki nie przynosiły pożądanego efektu. W tej sytuacji uczynienie komitetów domowych odpowiedzialnymi za wykonywanie niezbędnych dla zwalczania epidemii zarządzeń było jedynym gwarantem powodzenia. W związku z znacznym wzrostem obowiązków Rada zmuszona był zatrudnić dodatkowych pracowników. Na nowe stanowiska było zawsze więcej chętnych, niż miejsc pracy, co stwarzało warunki do rozwoju korupcji. Urzędnicy powszechnie uważani byli za aroganckich i przekupnych. Stanisław Różycki zanotował: „łapownictwo doprowadzone do perfekcji, usankcjonowane jako zasada, warunek pracy sine qua non, wstęp do rozpoczęcia każdego interesu czy sprawy. (…) Stoi biedak w ogonku, bezskutecznie, prosi daremnie o zwolnienie od opłat, zdany jest na łaskę i niełaskę, kaprys lub dobrą wolę urzędującego łapownika. Zresztą ten sam urzędnik jest tak samo ofiarą warunków, a ponieważ ma pensję głodową, aby wyżyć idzie po najłatwiejszej linii oporu. (...) Jest to błędne koło”. Takie stosunki nastawiały negatywnie większość Żydów do aparatu Judenratu. Ponadto praca w Radzie niewątpliwie dawała poczucie stabilności i bezpieczeństwa, gwarantowała także stałe dochody, co w panujących w getcie warunkach miało fundamentalne znaczenie. Podstawowym problemem determinującym relacje Judenratu ze społeczeństwem oraz odróżniającym go od Zarządu Miejskiego był fakt, iż został on powołany nie tylko do spełniania funkcji administracyjnych i organizacyjno-kulturowych, ale spełniać miał tez drugą, w oczach okupanta zasadniczą funkcję – represyjną. Do obowiązków Rady należało m.in. egzekwowanie przymusu pracy i codzienne dostarczanie wielotysięcznych grup robotników na placówki lub do obozów. W tym celu powołano w grudniu 1939 roku Batalion Pracy przy Radzie. Ponadto do Judenratu należało ściąganie różnorodnych kontrybucji finansowych oraz np. obowiązku oddania wszystkich futer, określonych mebli, czy stosowanie wyniszczających, zalecanych przez okupanta, metod walki z epidemią. Chaim Aron Kapłan zanotował, iż „okupant obarczył nieszczęsny Judenrat wieloma tego typu obowiązkami, z którymi nie jest w stanie się wywiązać. Wyjałowił całkowicie tę instytucję, opróżnił jej kasy a wciąż niby pijawka domaga się nowej karmy. Wbrew swej woli egzystencja Judenratu oparta jest na nieszczęściach Żydów”. Stosunek do całego aparatu Rady przekładał się na stosunek do samego Czerniakowa – nie zarzucając mu złej woli oraz uznając jego uczciwość obarczano go odpowiedzialnością za system, na czele którego stał, oskarżano za słabość i bezsilność. Był jednak bezradny wobec panujących stosunków oraz niemieckich żądań. Mógł zabiegać o odroczenie pewnych rozporządzeń, podejmować próby interwencji w konkretnych sprawach, jednak efekty jego starań ginęły w morzu ludzkich nieszczęść, a przede wszystkim przesłaniane były przez negatywne aspekty działalności Judenratu. 8 lipca 1940 Czerniakow zapisał: „ciągłe pretensje Żydów. Na Gminę płacić nie chcą, interwencji się domagają w sprawach prywatnych, nieszczęść. A jeżeli interwencja się nie udaje albo się przedłuż, pretensje bez końca, tak jak gdyby to było zależne ode mnie. A często i awantury”. Pod wpływem ostrej krytyki Rady na początku 1941 roku Czerniakow próbował stworzyć kontrolne komisje obywatelskie przy Judenracie, w skład których mieli wchodzić przedstawiciele stronnictw politycznych. Po kilku jednak miesiącach, w czerwcu 1941 roku działacze partii zrezygnowali z tej współpracy, a w liście do przewodniczącego Rady napisali, iż „nie chcąc ponosić odpowiedzialności za działania Gminy, na które nie mają wpływu, przedstawiciele czynnika społecznego oświadczają, że w tych warunkach nie mogą współpracować z Gminą i wycofują swoich przedstawicieli z wyżej wymienionych komisji” Jednoznacznie negatywny stosunek do Rady prezentowała również żydowska prasa konspiracyjna, apelując do czytelników: „Piszcie, notujcie wszystkie krzywdy (…). Władcy getta, ci z Gminy i policji – sądzą, że bezprawie panuje na świecie. Winniście publicznie piętnować ich sprawki”. Z kolei organ Bundu wskazywał, że „w getcie ukształtowała się „czwarta brygada” nowobogackiej burżuazji, zrodzonej na śmietniku protekcjonizmu i korupcji, prostka i pozbawiona ludzkich uczuć (…). Owa złota młodzież, która zbija majątek kosztem ludzkiej krzywdy odurzając się niesamowitym tańcem wśród umierających (…). Słowa o solidarności żydowskiej brzmią jak gorzka kpina, albowiem cenę głodu i łez, śmierci i zagłady płacą przede wszystkim masy pracujące”. Równocześnie Czerniakow negatywnie oceniał publikowanie przez prasę konspiracyjną informacji o zbrodniach niemieckich dokonywanych w Ponarach i innych miejscowościach. Prezentując uległą wobec Niemców postawę, która – jak wierzył- dawała nadzieję na przetrwanie jak największej liczby Żydów, przewodniczący Rady nie mógł aktywnie popierać ruchu oporu. Nie bez znaczenia była także również różnica pokoleniowa – znacznie łatwiej było wzywać do oporu, radykalnych działań, kiedy ma się 20-30 lat, niż gdy ma się lat 60. Taktykę jego postępowania tak oceniał Stefan Ernest: „Chciał przez prośby (petycje), przedstawienia i tym podobne korytarzowe półśrodki odraczać, łagodzić, odsuwać u władz nadzorczych (…) groźby coraz to nowych represji – i niejednokrotnie osiągał sukcesy. (…) Przecież potrafił wywalczyć to i owo, gdy udawało się podjąć rzeczową rozmowę z Leistem czy Aueswaldem (…). Czyż mógł w tych warunkach być czymś więcej, zrobić coś więcej, być mężem „silnej ręki” ? Nie chciał być tyranem, a przez to wydawał się niektórym słaby i niezaradny”. Z kolei Makower w swoim pamiętniku krytykując politykę Rady wskazywał, iż „ w obliczu ogólnego nieszczęścia należało chwycić się drastycznych środków dla ratowania ginących. Tylko polityka socjalistyczna czy tez kolektywistyczna mogła tu dać owoce. Nasz warszawski przewodniczący – inż. Czerniakow, człowiek niewątpliwie uczciwy, wybitnie inteligentny, pełen dobrej woli, (…) nie zdobył się przez cały czas swego urzędowania na kroki radykalne wobec bogaczy. Walkę z nędzą i głodem prowadził półsłówkami oraz pastereczkami dobroczynności”. Tragiczne warunki bytowania, w oczach antagonistów Czerniakowa wymagały zastosowania zdecydowanych, brutalnych metod. Taką strategię przyjął przewodniczący łódzkiej Rady Żydowskiej Chaim Mordechaj Rumkowski, który sprawował władzę absolutną, zyskując przydomek króla Chaima I. Kładł ogromny nacisk na wytężoną pracę na rzecz Niemców i współpracował z nimi przy wysyłaniu do obozów zagłady jednostek nieproduktywnych, licząc, że w ten sposób uda się uratować pozostałych. Los Żydów był jednak przesądzony, a sam Rumkowski został wysłany do Brzezinki ostatnim transportem w końcu sierpnia 1944 roku. W związku z ostateczną izolacją ludności żydowskiej w październiku 1940 rok Niemcy powołali Żydowską Policję Porządkową, która przejęła większość obowiązków policji polskiej na terenie getta. Policja żydowska podlegała zarówno przewodniczącemu Rady Żydowskiej, Komendantowi Policji Polskiej w Warszawie, jak i niemieckiemu Komisarzowi Żydowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej. Oprócz spełniania funkcji podobnych jak policja polska, Służba Porządkowa używana była do walki z przestępstwami spowodowanymi głodem, do egzekwowania przymusu pracy, ściągania podatków oraz prowadzenia kampanii przeciwepidemicznej. W kwietniu 1941 roku policja żydowska została użyta do zebrania odpowiedniej liczby ludzi do obozów pracy. W celu wykowania tego polecenia policjanci przez szereg di przeprowadzali brutalne łapanki na ulicach getta oraz nocne blokady domów. Za odpowiednią sumę pieniędzy można było jednak wykupić się od wywózki, co potwierdziło funkcjonujące już w powszechnej opinii przekonanie o przekupności policjantów oraz spotęgowało nienawiść do nich. W czerwcu 1941 roku Czerniakow powołał na terenie getta więzienie przy ul. Gęsiej 24 (zwane powszechnie gęsiówką), w budynku dawnego polskiego więzienia wojskowego. Areszt stał się agendą Służby Porządkowej, a jego kierownikiem został Ludwik Lindenfald. W getcie działał również Urząd do Walki z Lichwą i Spekulacją (zwany potoczne „Trzynastką” od adresu swej siedziby przy ul. Leszno 13). Jej kierownikiem był Abraham Gancwajch. Instytucja ta bezpośrednie podległa niemieckiej policji bezpieczeństwa, formalnie zajmowała się zwalczaniem lichwy i spekulacji. W praktyce jednak jej działalność skupiała się na szantażach, wymuszeniach okupów oraz pisaniu raportów i donosów. Gancwajch rywalizował z Czerniakowem o wpływy w getcie, a przewodniczący Rady zmuszony był – mimo odrazy do szefa Urzędu – do regularnych z nim kontaktów. Ostatecznie jednak Urząd został rozwiązany przez Niemców w sierpniu 1941 roku, a część jego członków została wcielona do Policji Porządkowej. Te wymuszone relacje posłużyły Ringelblumowi do sformułowania opinii, że „mury Gminy są tak przesiąknięte odorem gestapowskim, że baliśmy się wszelkiej styczności z nimi”. W związku z napływającymi od końca 1914 roku informacjami o zagładzie gett prowincjonalnych, postawa konspiracji zaczęła się zmieniać, z form oporu społecznego do przygotowania zbrojnej samoobrony. Radykalizujące się organizacje młodzieżowe atakowały starszych za bezczynność. Postawę młodego pokolenia dobrze charakteryzuje stwierdzenie Icchaka Cukiermana: „Nie szukaliśmy sposobów przetrwania, dążyliśmy do walki”. Ta zmiana nastąpiła zaledwie 2-3 miesiące przed rozpoczęciem pierwszej akcji deportacyjnej, w czasie której 23 lipca 1942 roku Czerniakow popełnił samobójstwo. Po jego śmierci i trzech selekcjach personelu Judenratu, administracja getta zmieniła się w instytucję kadłubową, bez żadnej władzy. Organizacje konspiracyjne przejęły de facto funkcje nieformalnego samorządu getta.

Wybrana literatura:

Adama Czerniakowa dziennik getta Warszawskiego

I. Cukiermann – Nadmiar Pamięci )siedem owych lat). Wspomnienia 1939-1946

S. Ernest – O wojnie wielkich Niemiec z Żydami Warszawy. 1939-1945

L. Landau – Kronika lat wojny i okupacji

E. Ringelblum – Kronika getta warszawskiego

H. Makower – Pamiętnik z getta warszawskiego. Październik 1940-styczeń 1943

B. Engelking, J. Leociak – Getto warszawskie. Przewodnik po nieistniejącym mieście

I. Gutman – Żydzi warszawscy 1939-1943: getto-podziemie-walka

A. Podolska – Służba Porządkowa w getcie warszawskim w latach 1940-1943

Warszawa lat wojny i okupacji

R. Sakowska – Ludzie z dzielnicy zamkniętej

T. Bednarczyk – Życie codzienne warszawskiego getta

Godziemba

Moment wyboru Jana Pawła II oddzielił swoich od obcych W PRL Jan Paweł II upominał się w imieniu tych Polaków, którzy byli spychani do rangi obywateli trzeciej kategorii. Dzisiaj przypomniałby nam to, do czego my jesteśmy zobowiązani - wierność Bogu, przykazaniom, ojczyźnie, wartościom, sumieniu,

Można było zacząć rozmawiać z nauczycielami o takich sprawach, jak Katyń. Zaczęły im się otwierać usta. Po sposobie przeżywania wyboru Jana Pawła II można było rozpoznać, do kogo można mieć zaufanie, a wobec kogo należy być ostrożnym - ks. Henryk Zieliński, redaktor naczelny tygodnika "Idziemy" mówi, dlaczego wybór Polaka na papieża był przełomowym wydarzeniem w historii Polski i Polaków.

Stefczyk.info: Jak ksiądz wspomina dzień wyboru Karola Wojtyły na papieża? Ks. Henryk Zieliński, red. naczelny tygodnika "Idziemy": Byłem wtedy uczniem szkoły średniej. Przyznam szczerze, że jadąc do szkoły, rano, czułem, że wydarzy się coś niezwykłego tego dnia. Choć przecież nie śledziłem wówczas jeszcze pewnych domysłów i doniesień ze stolicy apostolskiej. Natomiast o samym wyborze Jana Pawła II dowiedziałem się z telewizji, ze zdawkowych informacji telewizyjnych. Pamiętam dobrze wielką radość w domu, dzwony bijące w kościołach i taką nadzieję, że z tym wyborem zmienia się świat. Że następuje wyrwa w tym takim ścisłym murze komunizmu i, że to wszystko już nie będzie normalne.

O czym wtedy ludzie rozmawiali, jak to wydarzenie komentowali, jak się zachowywali? Kiedy następnego dnia pojawiłem się w szkole wśród moich rówieśników i nauczycieli, a należy zaznaczyć, że to była specyficzna szkoła, bo było to liceum im. Ludowego Wojska Polskiego, niektórzy nauczyciele byli widocznie zmieszani. Inni zaczęli natomiast opowiadać o rzeczach, o których wcześniej się nie mówiło. Polonista przyniosła wiersz Słowackiego o wyborze Papieża - Słowianina. Można było zacząć rozmawiać z nauczycielami o takich sprawach, jak Katyń. Zaczęły im się otwierać usta. Po sposobie przeżywania wyboru Jana Pawła II można było rozpoznać, do kogo można mieć zaufanie, a wobec kogo należy być ostrożnym. To, jak okazywaliśmy te emocje pokazywało, czy traktujemy go jako swojego, czy jako obcego. To był moment, który przezwyciężył tak misternie budowany przez komunistów system alienacji społecznej.

Te reakcje były najlepszym sitem, które wskazywało osoby godne zaufania… Tak, bo o sprawach wiary na przykład my ze sobą nie rozmawialiśmy. Natomiast od tego momentu, można było bez problemu odgadnąć, do kogo można mieć zaufania, a do kogo nie.

A jak długo trwały te nadzieje, które wtedy w Polakach kiełkowały? Czy pontyfikat je wzmacniał? Te nadzieje zostały znacznie wzmocnione przede wszystkim zapowiedzią pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski i potem, kiedy sama ta pielgrzymka trwała. Całościowy przekaz tej pielgrzymki był oczywiście zmanipulowany, ale my wszystkie te okruchy zbieraliśmy. Ta pielgrzymka, jak się potem okazało, miała wpływ na poważne wybory życiowe wielu z nas. Przyznam szczerze, że ja poszedłem do seminarium i zdecydowałem się na kapłaństwo właśnie po tej pielgrzymce. Nie bylem odosobniony, mój rocznik był w seminarium naprawdę bardzo liczny.

Papież Jan Paweł II nigdy nie bał się polityki i zawsze miał Polakom coś do powiedzenia. Jak ksiądz uważa, co Ojciec Święty powiedziałby nam dzisiaj? W wymiarze jednostkowym, indywidualnym na pewno poradziłby wytrwanie przy przykazaniach, przy Bogu, przy własnym sumieniu. Jan Paweł II wciąż to powtarzał, że człowiek wierny swojemu sumieniu, potrafi zachować swoją tożsamość nawet w najtrudniejszych czasach. Z drugiej strony papież był też człowiekiem, który mówił nie tylko do nas, ale także za nas. Do mnie bardzo dotarło to, co mówił w Skoczowie w 1995 roku. Wtedy mówił właśnie za nas, upominał się o prawa chrześcijan i o prawa Polaków do obecności we własnym kraju. Upominał się w imieniu tych, którzy byli spychani do rangi obywateli trzeciej kategorii. W całej swojej otwartej prostocie przypomniałby nam to, do czego my jesteśmy zobowiązani - wierność Bogu, przykazaniom, ojczyźnie, wartościom, sumieniu, a z drugiej strony wobec tych ciągłych prób ośmieszania chrześcijaństwa, na pewno te słowa ze Skoczowa byłyby aktualne. Także aktualne byłyby, zresztą nigdy nie odwołane słowa skierowane do części katolickich elit związanych np. z Tygodnikiem Powszechnym. Powiedział przecież wprost, że jest zawiedziony ich postawą. Napisał to w liście do Jerzego Turowicza i tych słów nigdy nie odwołał.

A co radził w kwestii odnalezienia się na niwie europejskiej? Wiele razy słyszałem, jak podkreślał, że nie trzeba przestać być Polakiem, żeby być Europejczykiem. Że polskość to powód do dumy, że Polska ma coś do zaoferowania Europie i nie trzeba się tej tożsamości wyrzekać, żeby do tej Europy wracać, bo my w Europie wciąż jesteśmy.

Rozmawiał Marcin Wikło

1920 18 maja - w Wadowicach w domu Karola Wojtyły seniora i Emilii z Kaczorowskich na Świat przychodzi Karol Józef Wojtyła.

1920 20 czerwca - chrzest w Bazylice Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny w Wadowicach.

1938 - egzamin maturalny, wyjazd do Krakowa, rozpoczęcie studiów polonistycznych na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego.

1941 jesień - otwarcie wraz z przyjaciółmi Teatru Rapsodycznego.

1943 - wstąpienie do tajnego Metropolitalnego Seminarium Duchowego w Krakowie. Studia na wydziale teologii Uniwersytetu Jagiellońskiego.

1946 1 listopada - wyświęcenie na kapłana przez kardynała Adama Stefana Ks. Sapiehę.

1949 marzec - przeniesienie do Parafii św. Floriana w Krakowie.

1958 28 października - mianowanie na biskupa pomocniczego Krakowa.

1963 30 grudnia - mianowanie na arcybiskupa, metropolitę krakowskiego.

1967 - nadanie tytułu Kardynała przez Papieża Pawła VI.

1969 - 1974 - uczestnictwo w obradach Synodu Biskupów w Rzymie.

1978 16 października - Karol Wojtyła zostaje wybrany na 264 papieża. Przyjmuje imię Jana Pawła II. Podczas trwającego 27 lat pontyfikatu odbywa 104 pielgrzymki zagraniczne, w tym 8 do Polski.

2005 2 kwietnia - o godz. 21.37 w Pałacu Apostolskim umiera Papież Jan Paweł II.

2005 28 czerwca - uroczyste otwarcie procesu beatyfikacyjnego Jana Pawła II w rzymskiej Bazylice Laterańskiej.

Wielofunkcyjny Basen Narodowy Nie doceniłem (dosłownie – w pieniądzach nie doceniłem) kwalifikacji osób nagrodzonych przez Ministrę Sportu Muchę Joannę, za zakończenie sukcesem projektu Euro 2012, którego to sukcesu jedynym, wymiernym składnikiem, było wybudowanie jednych z najdroższych na świecie stadionów, ze Stadionem Narodowym na czele. Nie doceniłem, kiedy kilkanaście dni temu napisałem, że Panowie Prezesi Herra , Bogucki i Kapler, ze spółki Pl.2012 i Narodowego Centrum Sportu, te swoje nagrody, równe połowie nagrody Nobla (czyli 2 mln zł) , za innowacyjność *podostawali, a konkretnie za wynalezienie patentu z każdorazowym wypożyczaniem murawy na mecz, za - bagatela pół miliona złotych.

„Formuła przetargu, w zasadzie wypożyczenia murawy, określa, że jego zwycięzca dostarczy murawę i po zakończeniu meczu zabierze ją – wyjaśnia Paulina Obelinda z biura prasowego stadionu. To oznacza, że NCS chce rozwiązania unikatowego na skalę kraju, a nawet Europy.” Dziś uważam, że tercetowi Herra, Bogucki i Kapler powinno się dopłacić drugie tyle, żeby mogli dorównać finansowo laureatom Nagrody Nobla, gdyż oprócz innowacyjności, efekt ich pracy cechuje się też wielofunkcyjnością, co w dzisiejszych trudnych, wymuszających oszczędności czasach jest wręcz i nomen omen - bezcenne. Wybudowali bowiem basen, na którym (przy sprzyjających warunkach pogodowych ) można też czasem pograć w piłkę. Pamiętacie może Państwo niedawny pomysł, by w tym basenie ustawić skocznię narciarską Po przeprowadzonym wczoraj eksperymencie można śmiało stwierdzić, że ustawienie trampoliny do skoków do wody jest więcej niż uzasadnione, a atrakcyjnośc przedstawienia – gwarantowana. Martwi mnie tylko niezgodność opinii na temat dachu i trawy **:

- projektant Basenu Narodowego klnie się na wszystko (i to przed kamerami się klnie) , że dach można zasuwać w czasie deszczu, bo od tego ten dach jest. Dziewczynki i chłopcy z tych wszystkich, hojnie opłacanych przez nas urzędów, które nadzorują/koordynują/kontrolują/zarządzają w imieniu nas wszystkich Basenem Narodowym, twierdzą że to zamykanie dachu w czasie deszczu jest wręcz niebezpieczne.

- Projektant zarzeka się, że zaprojektował trawę z drenażem 22 cm, a wspomniane dziewczynki i chłopcy wynajęli trawę o grubości 3 cm i…. bez drenażu. Proponuję, żeby i projektanci i urzędnicy uzgodnili w końcu zeznania – najlepiej przed prokuratorem. A jaki będzie optymistyczny wniosek po nieodbytym, wczorajszym meczu? Jak to jaki?!

Że nikt się nie utopił! Ewaryst Fedorowicz

Dziennikarskich "Jarząbków" ci u nas dostatek Już w piątek, 12 października podczas towarzyskiego meczu Polska – RPA wygranego przez biało-czerwonych 1:0, wszyscy mogli zaobserwować coś bardzo niepokojącego. Wygląd murawy na Stadionie Narodowym odbiegał diametralnie od tego do czego jesteśmy przyzwyczajeni oglądając relacje z europejskich, a nawet wielu krajowych boisk piłkarskich. Płyta stadionu łudząco przypominała polskie drogi pełne asfaltowych łat w różnych odcieniach wyraźnie kontrastujących z oryginalna nawierzchnią. Murawa upstrzona była większymi lub mniejszymi prostokątami ciemniejszej trawy, a łaty te wyraźnie psuły wrażenia estetyczne podczas oglądania tego meczu. Prawda o tym najdroższym stadionowym bublu świata z przyczyn politycznych jest skrywana choć po wczorajszym dniu powoli dociera ona do Polaków. Niestety poza granicami naszego kraju już jesteśmy pośmiewiskiem i tylko fakt, że rządzi Polską premier wzywany błagalnymi „Tusku musisz” i "Tusku, k..., zrób coś!", powstrzymuje „wiodące media” od informowania nas o tym, że wieść o totalnej kompromitacji Polski dotarła już do Jamajki i Gabonu, państw, które w latach 2005-2007 żyły wyłącznie polskimi problemami. Jeszcze niewiele się mówi, że podobne problemy mamy z wybudowanymi przez tę ekipę odcinkami autostrad, a ten ogłoszony przez Tuska „skok cywilizacyjny” będzie nas w najbliższej przyszłości sporo kosztował. Choć stopniowo w klubie kibica drużyny PO ubywa z każdym dniem dziennikarskich trenerów Jarząbków to jeszcze na dziś znajdzie się zawsze taki, który wyjdzie przed kamery i powie:

„…to zasługa naszego premiera Tuska i nie jest prawdą, że nad łóżkami dach przeciekał!” Albo

"To jest stadion na miarę naszych możliwości. My tym stadionem otwieramy oczy niedowiarkom! Mówimy: to jest nasz stadion, przez nas zrobiony, i to nie jest nasze ostatnie słowo!" Kokos26

Końcowy Protokół Odbioru, czyli sprawa stadionowa Zapewne niewielu z komentujących wczorajsze wydarzenia związane ze stadionem narodowym zdaje sobie sprawę z faktu, że do dnia dzisiejszego nie podpisano protokołu końcowego z odbioru tego obiektu. Gdy sobie przypomnimy całą tą epopeję stadionową z kolejnymi terminami oddania go do użytku, z falą bankructw wykonawców i podwykonawców, a z drugiej strony, gdy przypomnimy sobie tabuny oficjeli, którzy przecinali wstęgi na tym obiekcie, to tworzy się obraz niesamowitej fikcji. Kolorowe balony wypuszczane w powietrze, dni otwarte do zwiedzania obiektu, wycieczki szkolne i turystyczne, wielkie koncerty czy mecze footballu amerykańskiego miały stworzyć wrażenie, że ten wielki narodowy „Titanic” nigdy nie zatonie, bo nic nie jest w stanie go zatopić. A jednak stało się. Titanic poszedł na dno. Przyszła więc pora na pytania i szukanie odpowiedzialnych – w domyśle – winnych. Jak to w Kraju nad Wisłą bywa, albo odpowiedzialni są wszyscy, albo nikt. Nie minęło jeszcze 12 godzin , a wydaje się, że sprawa jest tak skomplikowana, że praktycznie nie do rozwiązania. Gdy czytam, że przed meczem z Anglią NCS (Narodowe Centrum Sportu) ogłosiło przetarg na – uwaga, bo będzie ciekawie – wypożyczenie murawy , bo to ma być taniej niż zakupić nową nawierzchnię, to ja się nie dziwię, że tego dachu nie zamknięto. Zresztą prawdopodobnie nawet zasunięty dach nie ustrzegł by przed kolejnymi, nie znanymi nam jeszcze niespodziankami, bo Stadion Narodowy ma zapewne wiele nie odkrytych jeszcze „możliwości”. Podejrzewam, że jedną z nich jest odprowadzenie wody z dachu po jego całkowitym zamknięciu i tu bym upatrywał braku „chęci” jego zamknięcia. Po prostu nikt nie jest w stanie powiedzieć, co mogłoby sie wydarzyć w sytuacji zamkniętego dachu i ponad przeciętnych opadów deszczu. Małą próbkę widzieliśmy w postaci kaskad wodnych zalewających ciągi komunikacyjne doprowadzające do trybun na obiekcie. Wrażenie było niesamowite i budzące grozę nie tylko przed telewizorami. Chciałoby się napisać, że nie potrafimy przewidzieć prostych konsekwencji pewnych decyzji. Przecież ktoś zadecydował, że murawa ma być wypożyczona po jak najmniejszych kosztach, czyli mieć „drenaż” - mieć drenaż grubości tylko 3 cm. Skoro podjęto taką decyzję, to nie trzeba być Nostradamusem, aby wiedzieć, że mżawka może uniemożliwić rozegranie spotkania i dach trzeba bezwzględnie zamknąć, a tego najwyraźniej bano się zrobić. Przecież organizatorom nie zależało na wyniku tylko na pieniądzach – wpływach z reklam, od sponsorów, od kibiców. Głupia oszczędność połączona ze skrajną nieodpowiedzialnością najprawdopodobniej doprowadzi do dużych strat. To w wymiarze finansowym. Jest jeszcze drugi wymiar, który dotyczy bezpieczeństwa na całym obiekcie, a co do tego po dniu wczorajszym mozna mieć uzasadnione wątpliwości. Tak, Szanowni Czytelnicy – obiekt zwany Stadionem Narodowym nie posiada końcowego, zbiorczego protokołu odbioru. I to jest największy skandal. Bez takiego dokumentu trudno podejmować decyzje, które mogą grozić utratą zdrowia lub życia. Kto jest w stanie dać gwarancję, że wczoraj – w skrajnych warunkach - przy zamkniętym dachu, nie doszłoby do tragedii ? Pytajmy więc o ten końcowy protokół odbioru obiektu. Zebe

PRZEMYŚLENIA OBYWATELA SKÓRZANEGO BALONU Granie z naszymi mózgami zostało rozpoczęte zaprezentowaniem szerokiej publiczności (bo opublikowanego i dostępnego dla wszelkich służb i fachowców jak słyszę od tygodni) katalogu zdjęć ofiar 10 kwietnia 2010 roku. Granie z naszymi mózgami rozpoczęło się wczoraj, ale ta gra nie była podstawowym elementem scenariusza. Było raczej elementem pobocznym. Spróbujmy go naszkicować i zastanowić się, o co chodzi. Po pierwsze, trzeba spróbować odpowiedzieć na pytanie, czym jest udostępnienie nieobrobionych oryginałów zdjęć cyfrowych wykonanych przez specjalistyczne służby śledcze FR? Czy to wypadek przy pracy, ten przysłowiowy „ruski bardak”, którym tłumaczy się dzisiaj już wszystko? Niemożliwe. Akcja jest dosyć precyzyjna i dwustopniowa. Opublikowanie tego materiału i poinformowanie wszystkich zainteresowanych nastąpiło w pierwszym etapie, szerokie rozpowszechnienie w sposób w praktyce uniemożliwiający blokadę i przemilczenie w drugim. Jak wiemy od przewodniczącego Zespołu Parlamentarnego, Zespół otrzymał materiał nim doszło do jego upowszechnienia (nie mam na myśli daty opublikowania, mam na myśli zrobienie z tego newsa dnia); jak widać nadawca wiadomości miał dokładnie opracowaną listę adresatów. Przez kilka ostatnich tygodni zapewne kilkunastu wysokiej klasy specjalistów w różnych krajach analizowało zdjęcia starając się na ich podstawie odtworzyć sposób powstania uszkodzeń ciał ofiar. Tak przemyślane działanie oznacza jedno: mamy do czynienia z klasycznym przesłaniem wiadomości. A jaka jest jej treść? Na to pytanie będą mogli odpowiedzieć fachowcy, jeśli będą chcieli; uważam, że zdjęcia do analizy powinien otrzymać profesor Baden, ale nie powinno się na tym poprzestać i powinno zwrócić się z prośbą o opinię do kilku niezależnych ośrodków badawczych, tak w Polsce, jak i za granicą. Logika podpowiada mi następujące kluczowe pytania: Czy zdjęcia są autentyczne i czy można wykluczyć ingerencję w zapis obrazu? Następstwem czego są widoczne uszkodzenia ciał (katastrofy komunikacyjnej, eksplozji, inne)? Czy widoczne uszkodzenia powstały przed lub równocześnie ze śmiercią, czy też już po niej (żadne, część, wszystkie)? Czy uszkodzenia ciała Anny Walentynowicz powstałe po okazaniu ciała rodzinie, a przed ekshumacją, były podobne do innych uszkodzeń ciał ofiar widocznych na tym właśnie materiale fotograficznym? Jaka będzie opinia specjalistów nie wiem, ale zakładam, że:

1. Nie będzie obciążająca dla strony rosyjskiej, bo gdyby tak było, ten materiał nigdy nie ujrzałby światła dziennego.

2. Materiał jest elementem (wycinkiem) drobiazgowej dokumentacji przeszłego stanu faktycznego, wykonanej przez służby rosyjskie, a jego ujawnienie ma wskazywać na istnienie o wiele szerszego materiału dowodowego w rękach rosyjskich, dotyczącego katastrofy. Podobnym zabiegiem było nadesłanie analizy ścieżki dźwiękowej i obrazu tak zwanego „filmu Koli” do Zespołu Parlamentarnego przez wyspecjalizowaną firmę (jak donosiły media) z Niemiec. Do dziś czekamy na odniesienie się do lub opublikowanie tych analiz.

3. Do chwili opublikowania materiału polska prokuratura nie zdawała sobie sprawy z jego istnienia, a więc działała w błędnym przekonaniu, że takiego materiału nie ma, i że czynności śledcze na terenie FR były albo nie prowadzone wcale (brak sekcji, symulowane sekcje), albo były prowadzone i dokumentowane niedbale.

4. Powstają podstawy do przyjęcia poważnego przypuszczenia, że w FR istnieje całościowy, drobiazgowy materiał śledczy dokumentujący wszystko, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 roku; prokuraturze polskiej dostarczano „fałszywki”, a ja stawiam tutaj dodatkową tezę, że strona rosyjska operację „karmienia” fałszywkami polskich śledczych ma mocno wspartą ustawodawstwem karnym FR (to znaczy istnieje racjonalne wytłumaczenie podjęcia decyzji o niedostarczaniu Polakom materiałów prawdziwych, na przykład z obawy o mataczenie bądź podejmowanie działań sprzecznych z rosyjskim interesem).

5. Celem ujawnienia części materiałów rosyjskiego śledztwa jest wywarcie nacisku w celu wymuszenia określonych działań/zaniechań.

Analiza teleologiczna (celowościowa): Działanie ludzkie ma zazwyczaj jakiś cel. Działanie wysoko wyspecjalizowanych grup ludzi, zorganizowanych w hierarchiczną strukturę, poddanych reżimowi militarnemu bądź para-militarnemu, są zazwyczaj celowe w wysokim stopniu oraz ograniczają do minimum działania poboczne nienakierowane na ten cel. Agendy państwa rosyjskiego (w tym tego państwa spec-służby) są właśnie takimi strukturami. Jaki jest więc możliwy przekaz, i co jest jego celem? Jego celem jest odsunięcie od Rosji podejrzeń o sprawstwo bezpośrednie; jest to kontrakcja przeciw forsowanemu dziś przekonaniu o dokonaniu zamachu terrorystycznego na polską delegację państwową wizytującą Rosję w dniu 10 kwietnia 2010 roku przez państwo rosyjskie na rosyjskim terytorium. Ugruntowanie się takiego przekonania byłoby dla Rosji skrajnie niekorzystne (katastrofalne dla jej wizerunku, dla biznesu, i dla polityki zagranicznej). Byłoby natomiast korzystne w pewnym zakresie dla Polski i jej klasy politycznej, bo odsuwałoby podejrzenie o „wewnętrzną robotę” (a upowszechnienie się takiego przekonania byłoby z kolei dla niej skrajnie niekorzystne - katastrofalne dla jej wizerunku, dla biznesu, i dla polityki zagranicznej). Byłoby również korzystne dla anty-rosyjskiego sojuszu państw pod przywództwem USA, które prowadzą z Rosją wojnę na terenach uznawanych za jej dotychczasową strefę wpływów, a już wkrótce rozpoczną działania zmierzające do odcięcia Rosji od złóż surowców energetycznych basenu Morza Kaspijskiego. Dla przypomnienia niezbędnego minimum: kończy się neutralizacja Syrii jako sojusznika Rosji i „okna” Rosji na basen Morza Śródziemnego z obejściem cieśnin tureckich; Iran czeka w kolejce. Po zneutralizowaniu Iranu (czy to w postaci kolejnego powstania wewnętrznego bądź chirurgicznej operacji zbrojnej) ewentualnemu sojuszowi USA, Izraela, Turcji, Azerbejdżanu, Gruzji - i w dalszej kolejności Turkmenistanu - sprzeciwiać się będzie ostatnia rosyjska baza – Armenia, ale tym razem „otorbiona” za wszystkich stron. Nasilające się militarne akcje „kaukaskich powstańców” będą miały za cel związać armię rosyjską (która od kliku tygodni musiała włączyć się w działania militarne na Kaukazie, wobec porażki jednostek MSW FR). Sprawa Smoleńska, jak sobie tego życzyliśmy, się „umiędzynaradawia”. Wymownym dowodem było dofinansowanie i produkcja kolejnego odcinka popularnego i pokazywanego w wielu krajach dokumentu Plane Crash, „okraszonego” ujęciami słynnego w Polsce (i nie tylko, bo film do dzisiaj można odnaleźć w necie) tak zwanego „filmiku Koli”. Niekorzystna dla Rosjan narracja stanie się (po odrzuceniu szeregu referatów poddających w wątpliwość bądź choćby stawiających znaki zapytania) dominująca w czasie zbliżającej się konferencji naukowej w sprawie Smoleńska w Warszawie. Nic dziwnego, że państwo rosyjskie przystąpiło do kontrakcji, przerzucając odpowiedzialność na stronę polską i prezentując bulwersujący materiał, który jest niczym innym jak ostrzeżeniem przed kolejnymi, być może jeszcze bardziej przemawiającymi do wyobraźni masowej publiczności, dowodami lub „dowodami” (nie przesądzam, poza zakresem mojej kompetencji) na „współ-„ bądź „sprawstwo” po stronie polskiej.

Dodajmy, że rosyjska akcja odbywa się w Polsce nie od wczoraj, ale została przygotowana już kilka dni wcześniej wywiadem, którego Newsweekowi udzielił Wiktor Kołkutin, szef lekarzy, którzy brali udział w identyfikacji ciał ofiar katastrofy smoleńskiej.:

„Pytany o zamianę ciała Anny Walentynowicz, zdecydowanie odpiera zarzuty. - Co wydarzyło się po tym, jak trumny z ciałami wyjechały z Moskwy do Polski, nie wiemy. Takich pytań nie należy zadawać Rosjanom. Nie odprowadzaliśmy polskich trumien aż do mogił, w których spoczęły – ucina.” (podkreślenia moje – Rolex). Przypomnijmy, że mroczna historia ekshumacji ciała śp Anny Walentynowicz nie dotyczyła jedynie „zamiany ciał”, ale – przede wszystkim – odkrytego wówczas faktu uszkadzania (poważnego) ciała po śmierci, i to właśnie od tego przede wszystkim podejrzenia „odcina się” Kołkutin. Dotychczas prokuratura (wobec faktu nieistnienia dokumentacji fotograficznej) mogła spokojnie obarczać winą rodziny i rzekomo dokonane przez nie pomyłki identyfikacyjne. Cudowne odnalezienie się dokumentacji (a głowę daję, że ujawniono nie wszystko) stawia polskich prokuratorów w nieco trudniejszej sytuacji, bo ten sposób przerzucania odpowiedzialności upadnie. Stąd energiczne „wezwania do wyjaśnienia”. Pomiędzy byłymi wspólnikami „operacji Smoleńsk 2010” doszło do wyraźnej rozbieżności interesów. Czym to jest spowodowane, nie wiem, w każdym razie po pierwszym półroczu „pojednania ponad podziałami nad grobami, kiedy to polscy oficjele obściskiwali się z Ławrowem, rewitalizowano festiwal piosenki sowieckiej, a dziennikarze masowo uczestniczyli w organizowanych dla nich przez rosyjskich kolegów kursach dezinformacji, coś zaczęło się psuć. Najprawdopodobniej każda ze stron chciała zabezpieczyć „jakiegoś haka” na wypadek nielojalności drugiej strony. W rezultacie doszło do wzajemnej utraty zaufania, a pewnie i do intensywnych prób przekupienia jednej z najtańszych klas politycznych na świecie przez świat Zachodu (nie mylić z całością dzisiejszej Zachodniej Europy). Wbrew symbolice wczorajszego skompromitowania projektu „Najdroższy Stadion Narodowy” gra się rozpoczęła i trwa w najlepsze. Po której stronie my gramy? Już po żadnej. Dzięki wybitnym umysłowościom naszych „liderów” i ich wewnętrznych mocodawców robimy w tej grze za skórzany balon. Pozostaje nam czekać na koniec meczu, wtedy się przekonamy gdzie to nas przekopało, i jaki jest ostateczny wynik. ROLEX

Zmierzamy do prawdy o Smoleńsku Publikacja szokujących zdjęć, na których widać okaleczone ciało Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, umieszczonych na kilku serwerach w różnych krajach i nagłośnienie ich właśnie teraz ułatwia (zanim poznamy pełną prawdę o Smoleńsku) – wbrew intencjom zleceniodawców tego haniebnego czynu – na wyciągnięcie wniosków, co stało się, a co na pewno nie miało miejsca 10 kwietnia 2010 roku na Siewiernym. Rosja steruje różnymi procesami i zdarzeniami nie tylko w Polsce, zamieszczenie drastycznych fotografii ciał polskiej delegacji, upokarzających tak bardzo Polaków, rodziny ofiar, jest kierowane jednak przede wszystkim do rządzących III RP. Działanie to nie musi być wcale przejawem demonstracji siły rosyjskich służb i panowaniem nad sytuacją, może wynikać też z obawy o utratę kontroli nad tym, co dzieje się w Polsce. Radosław Sikorski już wczesnym popołudniem mówił dziennikarzom, żeby pytania w sprawie zwrotu wraku TU -154 kierować do państwa, na którego jest terenie, a nie do niego, bo on ma cały plik not ze strony rządu do władz Rosji w tej sprawie. Sikorski musiał dobrze wiedzieć, co wisi w powietrzu. Do tego mamy nowe ekspertyzy ze Smoleńska polskich naukowców, wskazujące na możliwość wybuchu, a także wytworzenia sztucznej mgły. Naukowcy nie przesądzają, że był to wybuch, ale są kolejne dowody, że mogło do niego dojść. Można oczywiście brnąć w hipotezy, że służby rosyjskie same podrzucają nam teraz dowody pasujące do różnych wersji zdarzeń, żebyśmy w rezultacie niczego się nie dowiedzieli. Do tego wszystkiego mamy milczenie Amerykanów. Między bajki można włożyć tłumaczenie, że nic nie powiedzieli, bo, albo nic nie wiedzą, albo Tusk ich o nic nie poprosił. Barack Obama oddał najzwyczajniej oficjalnie Europę Środkową w rosyjską strefę wpływów, więc gdyby tylko ich materiały wywiadowcze potwierdzały, że był to tragiczny wypadek, cóż by stało na przeszkodzie przekazać je Polakom i powiedzieć: zobaczcie, nie było zamachu, to nie Putin! Jaki cel miałaby administracja amerykańska podsycać nastroje antyrosyjskie w Polsce, skoro dokonała resetu w stosunkach z Rosją i ma inne cele strategiczne na świecie? Pozostają tylko dwie wersje przyczyny katastrofy w Smoleńsku: zamach i maskirowka, która oczywiście też wymaga dokonania zbrodni. Jest jeszcze trzecia wersja, najmniej prawdopodobna, że Rosjanie z sobie tylko wiadomych powodów (nie byli na przykład sprawcami zamachu) chcą z jednej strony koniecznie latami upokarzać Polaków, a z drugiej doprowadzić do zmiany rządów w Polsce poprzez totalną blokadę wyjaśnienia czegokolwiek: odmowa zwrotu wraku i dostępu do wielu materiałów dowodowych czy nakaz via minister Arabski, by nie otwierać w Polsce trumien.

Przecież taka polityka Moskwy prowadzi do upadku rządu Tuska. Po co Rosja miałaby usuwać go za Smoleńsk, a przecież jeśli jego to i Komorowskiego, skoro ci dwaj politycy, sami, osobiście, dokonali wielkiego przyjaznego zwrotu w stronę Moskwy, oddali jej śledztwo, choć nie musieli? Jeśli to bez sensu, to publikacja zdjęć wskazuje być może na sprzeczne interesy tajnych służb w samej Rosji, ale na pewno jest ostrzeżeniem, że dziś zdjęcia, a jutro......? Rosyjski „bloger”, który opublikował fotografie uważa, że są one dowodem na maskirowkę, że w Smoleńsku doszło do mistyfikacji, innymi słowy, że polska elita polityczna i wojskowa nie zginęła w miejscu zainscenizowanej przez Rosjan katastrofy TU –154M. Przez dwa lata, ta wersja, była w blogsferze bardzo poważnie brana pod uwagę i doczekała się na koniec smutnego finału w osobie FYM –a. Tak gigantyczna operacja techniczna i logistyczna jest jednak możliwa, tylko znowu pojawia się pytanie - po co Rosjanie mieliby to robić? Nawet, jeśli wtajemniczone były w maskirowkę polskie służby, operacja taka była niezwykle ryzykowna, choćby ze względu na krążące nad Ziemią satelity. Czyli zrobiono to z pełną świadomością, że Amerykanie to zobaczą? Nie sposób przecież czegoś takiego przeoczyć. Do Rosji leciał samolot z polskim Prezydentem i elitą wojskową NATO. To już naprawdę łatwiej ukryć zamach, właśnie poprzez zacieranie śladów, cięcie kadłuba, lutowanie trumien, przetrzymywanie wraku. Dziś Zamach Smoleński to nie jest jakaś intuicja, domysł, poszlaki, tylko logiczny wniosek na podstawie tego, co wiemy o tragicznym dniu 10 kwietnia i tego, co zdarzyło się także przed datą zamachu. Istnieją sprawcy, są też zdjęcia satelitarne w największych wywiadach świata i jest światowa zmowa milczenia. Czy w przypadku Włoch, albo nawet Danii, świat, a szczególnie Ameryka milczałaby, gdyby wiedziała, że doszło do zamachu? Otóż, gdyby to było na terenie Rosji, jest to niestety możliwe. Dla USA, alternatywą byłaby druga zimna wojna, a tymczasem, priorytetem Waszyngtonu i Wall Street jest dalsza globalizacja świata z nowym (starym) podziałem na strefy wpływów. Jeśli ktoś uważnie obserwował wizytę Baracka Obamy w Polsce, to chyba nie sądzi, że jesteśmy jeszcze w silnym sojuszu z Ameryką. Publikacja szokujących zdjęć może jeszcze świadczyć i o tym, że Moskwa w sytuacji ostatecznej, przyciśnięta do muru, będzie dowodzić, że zamachu dokonali jacyś Polacy, a oni w obawie o posądzenie ich o to, że są jego sprawcami, byli zmuszeni wszystko tuszować. Niewyjaśnione jest do dziś, jak to się stało, że 10 kwietnia na Okęciu praktycznie nic nie działało, żadne zapisy filmowe i dźwiękowe. Gdyby tak rzeczywiście było,gdyby za zamachem stały nasze służby działające za przyzwoleniem rosyjskich, a tego wykluczyć na razie przecież nie można, to mamy ciągnącą się przez dziesiątki lat traumę i dyskusję za dyskusją, jak było naprawdę. Nikt nie uwierzy w wyłącznie polskie sprawstwo zamachu, ale co możemy przeciwstawić rosyjskiej narracji? Jakie inne dowody? Upokorzenie nas poprzez opublikowanie tak drastycznych zdjęć z katastrofy to tylko część rosyjskiego planu wykorzystania Zamachu Smoleńskiego do podporządkowania sobie Polski, niezależnie od tego, czyim on był dziełem. Można oczywiście snuć kolejne domysły „broniące” Rosjan, że zamachu dokonali terroryści i tak możemy z tymi domysłami możemy zostać na dziesiątki lat. Można też rodzimych publicystów zapytać, po co na przykład Rosji wzmacnianie poprzez - jak to określają z wyczuciem - "smoleńskie paliwo" - prawicowej opozycji w Polsce. Jeśli za zamachem stoją tylko Rosjanie, to mają już gotową wersję zdarzeń na wypadek ujawnienia dowodów procesowych potwierdzających wybuch. Jaką? Choćby taką, że sprawa była tak wielkiej wagi, że śledztwo było niezwykłe utrudnione, tak tajne, że dopiero całkowita pewność i wykrycie sprawców, których oni potępiają oczywiście, pozwoliło im na ujawnienie prawdy. Może świat nie uwierzył by w to, ale oficjalnie by musiał, bo nie chciałby otwartego konfliktu z Rosją. Tylko splot wyjątkowych okoliczności, zbliżonych do tych sprzed 84 lat, mógłby pomóc nam w całkowitym wyzwoleniu się spod rosyjskich i niemieckich wpływów politycznych w Europie i pozwolić na budowanie silnej federacji państw Europy Środkowej. Tego chciał dokonać Lech Kaczyński. Ale dziś, i Niemcy, i Rosja są silne. Jesteśmy w tej niby naszej zjednoczonej Europie skazani w dużej mierze na siebie. Patrząc na chłodno, Unia Europejska, taka jaką była jeszcze w 2004 czy nawet w 2007 roku, jest już fikcją, NATO jest prawie martwe, Niemcy natomiast budują wielką sieć uzależnienia finansowego i gospodarczego od siebie prawie całej Europy, a Rosja chce odzyskuje powoli to, co utraciła. Zamach Smoleński był dla niej krokiem milowym w tym procesie. Pokazała, że jest w tej kwestii gotowa na wszystko. Gdyby jednak ktoś inny stał za zamachem, to tak czy inaczej, działał on na korzyść imperium Putina. Jest oczywiście bardzo bolesne to, że nie znamy prawdy o Smoleńsku. Ta niewiedza leży w interesie, nie tylko Rosjan czy Niemców, ale także ekipy Donalda Tuska. Jest ona, na co mamy już dowody, uwikłana po uszy w naszą wielką tragedię narodową i czeka ją proces sądowy. Od tego zresztą nie ucieknie w żaden sposób, chyba że świat spowije jakiś globalny konflikt, który pozwoli im na uniknięcie kary. Nie odrzucając do końca, jakiegoś niewiarygodnego całkowicie splotu okoliczności, który doprowadził do tego, że samolot TU –154M rozleciał się na tyle części, jakby spadł z wysokości kilku tysięcy metrów, można – tylko w oparciu o logiczne myślenie, rozsądek, kojarzenie faktów i wreszcie dowody uzyskane w trakcie śledztwa i powtórnych ekshumacji – stwierdzić, że 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku doszło do zamachu na polską elitę polityczną i wojskową. Czy rządowy TU -154M rozleciał się nad smoleńskim błotem czy też w innym miejscu, a na Siewiernym mieliśmy do czynienia jedynie z mistyfikacją katastrofy, nie jest już dziś tak ważne. Mamy prawo do prawdy o Smoleńsku i musimy się jej nieustannie domagać, ponieważ ta prawda zdecyduje o naszych dalszych losach. Możni tego świata ją znają. Jeśli prawda ta nie jest straszna, jeśli miałoby to być tragiczne zdarzenie, wypadek, to dlaczego milczą? Grzechg - blog


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
880
Mikrofonbelegung TTI ( 770 880
Dz U 2007 nr 127 poz 880
880
880 881
04 92 880
880
880
880
04 92 880 O OCHRONIE PRZYRODY
Mikrofon z echem a tti 880
nieruchomosci, DZ.U.2004.92.880, Dz
115 120 130 615 632 675 880 912
(1957) WYKWALIFIKOWANI DO SŁUŻBY KAZNODZIEJSKIEJ CZ 1id 880
880

więcej podobnych podstron