573

Nieznane losy rodziny Marii Kaczyńskiej-Mackiewicz 10 kwietnia 2010 roku Maria Kaczyńska leciała do Katynia na groby swoich dwóch stryjów, którzy 70 lat wcześniej zostali tam rozstrzelani. Przed wylotem prosiła brata, by przygotował jej dokumentację, bo Konrad Mackiewicz, rodzinny kronikarz wie wszystko o stryjach, a Maria chciała opowiedzieć dziennikarzom o katyńskich losach swojej rodziny. Teraz możemy przeczytać o nich w książce Barbary Stanisławczyk „Ostatni Krzyk”, która właśnie trafia do księgarń. Święta Wielkanocy rodzinnym zwyczajem spędzali razem. Od kiedy Lech Kaczyński został prezydentem, spotykali się w Pałacu Prezydenckim: Maria i Lech Kaczyńscy, ich córka Marta z mężem Marcinem Dubienieckim i córeczkami, Jarosław Kaczyński i Konrad Mackiewicz z żoną Teresą. Brakowało pani Jadwigi, Dady, jak była nazywana w rodzinie. Tydzień wcześniej w ciężkim stanie trafiła do szpitala. Cała rodzina bardzo przeżywała jej chorobę. Migrowali przy świątecznym stole. Najpierw do mamy pojechał Jarosław, zmienili go Lech z Martą i Marcinem. Więc to nie były wesołe święta. Marta pamięta smutek w oczach mamy, taki specyficzny, jakiego nigdy wcześniej u niej nie widziała. – Atmosfera w kraju była ciężka, ojcu bezpodstawnie zarzucano, że wpycha się do Katynia. W mediach nagonka. Mama mówiła mi, że z czasem człowiek obrasta w pancerz, który chroni przed atakami, ale nie do końca. Tacie zależało, żeby jak najlepiej przygotować się do wystąpienia. Starannie je obmyślał. Rozmawiali, więc też o Katyniu. O tym, że to nie była zbrodnia wojenna, bo Polska nie znajdowała się wtedy z Rosją w stanie wojny, tylko ludobójstwo. Maria poprosiła brata, żeby przywiózł jej dokumenty i pamiątki związane ze starszym bratem ich ojca, Witoldem Mackiewiczem, i Janem Mackiewiczem, mężem siostry ich matki. Obaj zginęli w Charkowie. „A ty wiesz wszystko o stryjach”. Pierwsza Dama miała się spotkać w Katyniu z dziennikarzami i przekazać im, że rodzina prezydencka też jest rodziną katyńską. Po obiedzie przeszła z córką do małego apartamentu na herbatę. I wtedy zdarzyło się coś, co Martę przeraziło. Maria zdjęła z palca ślubną obrączkę, mówiąc:

– Jak chcesz, to przymierz. Nigdy wcześniej jej nie zdejmowała, nawet na chwilę, obrączka była aż wrośnięta w palec.

– Nie jestem przesądna, ale to było dla mnie złowieszcze. Wydawało mi się, że takich rzeczy się nie mierzy. Nie przymierzyła, ale zobaczyła, co jest na niej wygrawerowane: „Jan…” i data, z której Marta zapamiętała rok: 1921. To była obrączka ślubna któregoś z przodków. Kiedy Maria i Lech się pobierali, poszli do jubilera, żeby z dwóch starych obrączek, „nie do pary”, zrobił nową parę. Ale jubiler, stary Żyd, powiedział: „Mięsa z rybą się nie gotuje. Ta jest tak piękna i wartościowa, że jej nie przetopię”. Więc Maria dostała na ślubie obrączkę po żonie Jana i nie zdjęła jej aż do tamtych świąt Wielkanocy. W Marcie pozostał nieokreślony lęk, który starała się zracjonalizować, że przecież to nie pierwszy lot. Wyjechała do Gdyni i stamtąd miała śledzić uroczystość. Konrad dzwonił do siostry jeszcze kilka razy. Nie mogła rozmawiać. Albo była zajęta przygotowaniami do wizyty w Katyniu i mającej nastąpić tuż po niej wizyty w Stanach Zjednoczonych, albo siedziała w szpitalu przy łóżku chorej teściowej. Oddzwoniła krótko, że spotkają się po przylocie ze Stanów, podczas obchodów 3 maja. W piątek znowu miała spotkania, więc Konrad zostawił kronikę rodzinną i drzewo genealogiczne rodu Mackiewiczów Izabelli Tomaszewskiej, dyrektor zespołu protokolarnego prezydenta RP, czyli damie Pierwszej Damy, jak mówiono o Izie, a po powrocie do domu zaczął obdzwaniać rodzinę, żeby w sobotę oglądali transmisję, bo „po przemówieniu Leszka Marylka będzie mówić o naszych zamordowanych tam stryjkach”.

O 1.30 nad ranem obudził go telefon. To Maria dzwoniła z zapytaniem, bo coś jej się nie zgadzało w rodzinnej chronologii. Kilka godzin później wsiadła razem z mężem, prezydentem Polski Lechem Kaczyńskim, na pokład rządowego samolotu TU‑‌154.

Skąd biją źródła Czesław MackiewiczCzesław Mackiewicz W 1945 Mackiewiczowie stanęli przed wyborem: jechać na Ziemie Odzyskane albo dać się wywieźć na Syberię. Wywózka groziła im za partyzantkę. Uszli z niej z życiem wszyscy poza Heńkiem, który zginął w bitwie pod Worzianami. Wzięli od władz „List ewakuacyjny” i zabrali się prawie ostatnim transportem do Polski. Wypełnili cały wagon bydlęcy, bo razem z nimi los przesiedleńców wybrali również Michnowiczowie, bracia żony Mieczysława, i część rodziny Łosiów ze strony babki Heleny. Babcia Hela i ciocia Wanda odmówiły wyjazdu. Myślały, że zawierucha przejdzie, że się uspokoi i upilnują majątku. A jak będzie źle, to dojadą do rodziny. Ale po drugiej fali przesiedleńczej, która nastąpiła w 1946 roku, Rosjanie już nie wypuszczali. W Człuchowie, miejscu przesiedlenia, zobaczyli puste poniemieckie domy, a w środku trupy. Zakładali Człuchów jak w filmie Sami swoi. Pierwszy obraz, jaki Konradowi Mackiewiczowi utrwalił się w pamięci, to zataczający się ludzie idący w kierunku rzeki. Do tego czasu nie raczkował, nie chodził, nie mówił. Był wcześniakiem. Rodzice bali się, że się nie rozwija. A kiedy skończył dwa lata, mama postawiła go na nogi i Konrad ruszył. Zaraz też zaczął mówić i to od razu pełnymi zdaniami. Byli wtedy na weselu u sąsiadów w Nowej Brdzie, trzydzieści kilometrów od Człuchowa, gdzie Czesław dostał poniemiecką leśniczówkę. Weselnicy popili bimbru i chwiejnym krokiem szli nad rzekę się ochłodzić i to właśnie ten obrazek Konrad zapamiętał. Konradowi utrwaliło się jeszcze kilka innych obrazów:

Poniemiecki pies myśliwski Reks, którego Czesław przejął razem z leśniczówką. Reks codziennie odprowadzał Lidię na dworzec kolejowy, skąd jeździła do Człuchowa, gdzie zakładała pierwszą szkołę zawodową i uczyła w niej krawiectwa. Czekał też na panią, kiedy wracała. Dokładnie znał rozkład pociągów, którymi podróżowała. Frau Myszka, miejscowa Niemka, opiekowała się Marylką i Konradem i uczyła ich podstaw języka niemieckiego. Parobek, Sławek, też Niemiec, uczył Konrada po niemiecku kląć. Na tym się jednak nauka języka obcego skończyła, bo w roku 1948 obydwoje zostali wywiezieni do Niemiec. Konrad pamięta też motocykl taty, marki DKW, z koszem bagażowym, do którego czasem go wsadzał. I bryczkę, którą jeździli każdej niedzieli do kościoła w odległym o dziesięć kilometrów Przechlewie. Po podwórku biegały Jaś i Małgosia, czyli sarna i koziołek. Był jeszcze jelonek, chodził za Czesławem jak pies. Czesław wsiadał do łódki, jelonek za nim wpław. Z Konradem jelonek chciał się bawić. Co skoczył mu raciczkami na piersi, to Konrad w piach. Podnosił się, jelonek znowu skakał, Konrad znowu w piach. Jelonek wyrósł na dużego jelenia, odszedł na chwilę od domu i kolejarze dla mięsa zatłukli go kijami, bo w 1947 roku na Ziemiach Odzyskanych panował głód. Czesław nie pozwolił im go zjeść, odebrał i pochował. Konrad Mackiewicz pamięta także gości, którzy przewijali się przez leśniczówkę, pięknie położoną nad Brdą. To tam zaczynał później wszystkie swoje wycieczki kajakowe Jan Paweł II. Tam też w sierpniu 1947 roku przyjechał z kolegami studentami Szymon Kobyliński i napisał Pieśń ku czci leśniczego Czesława Mackiewicza na melodię piosenki Jak szybko mija życie.

Jak szybko mija życie Jak szybko mija czas Za rok, za dzień, za chwilę Razem nie będzie nas A pana Mackiewicza Co mile przyjął nas – Za rok być może przecie Ujrzymy jeszcze raz.

Przyjechali w kolejne wakacje. Grali na gitarach i podpijali Czesławowi nalewkę. Czesław słynął w okolicy z nalewek przyrządzanych na bazie pszczelego miodu i mieszanki ziół zebranych w lesie. Miody też były własnego wyrobu. Zawoził je do Łowicza Marysi, teraz już Ostrowskiej, z którą Mackiewiczowie nie zerwali kontaktów. Mąż Marysi nie cieszył się z tych wizyt. Może dlatego Marysia do Nowej Brdy ani Człuchowa nie przyjeżdżała, ale wciąż pisała. I była ciekawa, „co u mamy, co u Wandy, Wili i Mietka?”. W lutym 1948 roku Mackiewiczów odwiedziła Regina Żylińska‑‌Mordas, pseudonim „Regina” z 5. Wileńskiej Brygady AK, tej samej, w której służyła Wila i jej bracia. Nie wiedzieli, że Regina zdradziła i poszła na współpracę z UB. Że zdążyła już wydać „Inkę”, Danutę Siedzikównę, również sanitariuszkę z 5. WB AK. Po latach, kiedy przeszłość i strach były już tylko wspomnieniem, Mieczysław w rozmowie z Konradem tłumaczył Reginę:

– Też nie wiem, jak bym się zachował w czasie tortur. Wiesz, jak UB przesłuchiwało? Przecież oni te dziewczyny sadzali na butelki. Ile one przecierpiały?! A tu wolność, chciały żyć. Reginę ktoś potem wyrzucił z pociągu, bo wyszła za ubeka i wciąż sypała. Kilka dni po jej wizycie do domów Kosickich i Mackiewiczów przyszło UB. Ten dzień Konrad Mackiewicz pamięta dokładnie. – Był wieczór. Kilku cywilów energicznym krokiem weszło po schodach do pokoju myśliwskiego, gdzie stało biurko i szafa z bronią. Tata miał dużo cennej, ładnej broni. Zabrali broń, pozwolenie na nią, zrywali podłogi. Zabrali też ojca. Staliśmy i patrzyliśmy. Mama powiedziała nam, że przyjechali po tatę, żeby im pokazał, gdzie leży ścięte drzewo. Ale dni mijały, a tata nie wracał. Komunistyczne władze rozpoczęły „Akcję X” skierowaną przeciwko członkom wileńskich oddziałów AK. Zależało im na ujęciu „Łupaszki”. Ubecy i milicja tropili wszystkich, którzy mieli coś wspólnego z podziemiem niepodległościowym. Aresztowali też Wilę z Kazimierzem i Mieczysława, ale zaraz wypuścili ze względu na ustosunkowania Kazimierza. Czesław siedział prawie rok do procesu. Lidia została sama z dziećmi, w lesie, na odludziu. Z piętnem wroga ludu. Jedynym bliższym sąsiadem był drugi leśniczy, jak się potem okazało też dawny żołnierz AK ukrywający się pod zmienionym nazwiskiem. I to on zaopiekował się Lidią. Później Czesław był o niego zazdrosny, ale, jak mówi Konrad Mackiewicz, „mama była niewinna, on jej tylko pomagał”. 24 stycznia 1949 roku wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Szczecinie Czesław Mackiewicz został skazany na karę pięciu lat więzienia i przepadek mienia. Karę więzienia darowano na podstawie amnestii z 1947 roku. Mienie zabrano. – Przyjechali, ogołocili leśniczówkę. A była poniemiecka, dobrze wyposażona. Zostawili nam tylko dwa łóżka, cztery krzesła, stół, dwie szafki nocne. I jeszcze kazali za to zapłacić. – Konrad Mackiewicz ma w swoim archiwum rachunek za te meble. Wkrótce Mackiewiczowie musieli opuścić leśniczówkę, bo Czesław został zwolniony z pracy w nadleśnictwie. Wynajęli mieszkanie w pobliskim Złotowie przy ulicy Domańskiego 27, u pana Bełki, autochtona, kołodzieja. – Siostra poszła do szkoły, ja do przedszkola, mama pracowała jako nauczycielka. Ojciec jako leśniczy bez pozwolenia na broń, z piętnem wroga władzy ludowej, nie miał racji bytu. Nie mógł dostać żadnej pracy. Utrzymywała nas matka ze swojej pensji nauczycielskiej. Po jakimś czasie ojciec zatrudnił się jako brakarz karpiny w Złotowie. Odwilż dała szansę przyjazdu do Polski Helenie Mackiewiczowej i jej córce Wandzie. Tym razem się nie wahały. Ciotka Wanda opowiadała Konradowi, że jak szła pierwsza linia frontu, umazała się gnojówką, przebrała w łachmany i udawała nienormalną, żeby jej nie zgwałcili. Ukradli wszystko, co się dało. Co jakiś czas wpadały otriady Smiersza, przebrane za polskich partyzantów, i podstępnie wyłapywały ostatnie operujące oddziały. Pytali o możliwość schronienia. Chętnych od razu rozstrzeliwali, opornych tylko stawiali pod ścianą i strzelali nad głowami. Ziemię skonfiskowali. Dwór rozebrali i zrobili z tego materiału szkołę. Ciocia musiała iść do kołchozu, nauczyć się pracować w polu i pędzić bimber. „Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę robiłam zacier i pędziłam bimber. Za bimber Ruscy robili wszystko. Bimber był jak pieniądz”. Ciocia obiecywała, że poda nam recepturę, ale ciągle było: potem, potem, aż umarła. Marylka i Konrad co rusz zapadali na zapalenie płuc. W Złotowie, podobnie jak w Nowej Brdzie, panował klimat sprzyjający infekcjom. Dodatkowo Marylka miała wrodzoną wadę serca, a ich matka dowiedziała się, że najlepszym miejscem dla dzieci będzie Rabka. Pojechała tam w 1951 roku, żeby się rozeznać, i zaraz na dworcu została aresztowana. UB wyłapywało każdego obcego, szukając powiązań z wciąż działającą na tamtym terenie grupą „Ognia”. Zwolnili ją po przesłuchaniu, ale Lidia powiedziała, że dzieci samych do Rabki nie puści. Przeniosła się, więc tam z nimi na rok. Czesław został w Złotowie i nadal pracował, jako brakarz. Tamtego roku w Rabce Lidia nie posłała dzieci do szkoły, „niech nabiorą sił”. Rok minął, dzieci wydobrzały, poszły do szkoły, Lidia pracowała, jako wychowawczyni w sanatorium i nie wróciła już do Złotowa. To Czesław przeniósł się w 1953 roku do Rabki i razem wynajęli mieszkanie w Białym Dworku. Właścicielka chciała go sprzedać rodzicom, rozłożyć należność na raty, ale tata znalazł tak zwaną Górkę, wyremontował ją i tam się przenieśliśmy – wspomina Konrad. Na Górkę przyjeżdżała Maria Ostrowska z Agnieszką i Dorotą. Po obiedzie Maria z Lidią zamykały się w pokoju i długo rozmawiały. – Maria chciała tych kontaktów. Nie zrywała ich. Krąg się tak zatoczył, że pani zna Agnieszkę. – Tu Konradowi nasuwają się już jego osobiste wspomnienia. Agnieszka była dziennikarką, reportażystką. Kilkanaście lat temu zmieniła zawód, została adwokatem. I choć nie porzuciła całkowicie pisania – wydała zbiór wierszy, pisze sztukę teatralną – tę historię wolała oddać mnie. Może, dlatego, że dla niej jest zbyt bliska, zbyt osobista? Zadzwoniła do mnie zaraz po 10 kwietnia 2010 roku. – Mam dla ciebie temat – powiedziała. – Musisz to opisać. Maria Kaczyńska leciała do Katynia nie tylko, jako prezydentowa. Ona wybierała się tam na grób swego stryja Witolda Mackiewicza. Miłości mojej mamy. Spotkałam Marię Kaczyńską na promocji książki Krysi Gucewicz. Opowiadamy sobie te nasze rodzinne historie, umawiamy się na kolejne spotkanie, mam jej dać zdjęcie i kartki ze Starobielska i… dalej już wiesz. Ale historia wciąż żyje. Opisz ją. Więc zamiast Marii Kaczyńskiej ja spotkałam się z Agnieszką i słuchałam opowieści o jej matce i Witoldzie Mackiewiczu. – Może mama opowiadała o Witku w chwilach, kiedy było jej trudniej w życiu? Chociaż Witek był już jak za mgłą. To była taka pierwsza miłość, która nie zdążyła się roztopić w codzienności. A taka zostaje miłością idealną. Mama mówiła o Witku, ale nigdy nie tak, że nie mogła się podnieść po tej miłości. Kiedy jesienią 1989 roku z wolnej Polski jechał pierwszy pociąg do Katynia, mówiono mi, że w czasie mszy zostało odczytane nazwisko Witolda Mackiewicza. Tak się ucieszyłam, bo przecież nie sposób było wszystkich wymienić, a on został wymieniony. Więc pomimo wielkiej miłości do naszego ojca szanowałam tę jej przeszłość. Bo ona nie burzyła naszego życia, nie naruszała go. Lubiłam ten dom w Rabce. Ciepły, gościnny, z pianinem, na którym z dużą swobodą grała Muszka (Maria). Kiedyś mama powiedziała mi, że jej życie naznaczyły dwa dramaty: wczesna śmierć matki, miała dwadzieścia lat, kiedy jej matka umarła, i tragiczna utrata narzeczonego. Śmierć mojego ojca była trzecim dramatem, po którym już się nie podniosła. Dwa lata później odeszła. Miała sześćdziesiąt siedem lat.

Porządkując rzeczy po mamie, Agnieszka znalazła w szafie z ubraniami oprawione w ramki zdjęcie Witolda, jego list ze Starobielska i pukiel włosów. Przypomniała sobie słowa matki: „Pamiętaj, nigdy nie przyjmuj od nikogo pukla włosów i nikogo nim nie obdarowuj”. Sama pierwszy dostała od matki, to był pukiel włosów jej brata, który zmarł w dzieciństwie, drugi dostała od Witolda, i odtąd już zawsze kojarzyło się jej to z nieszczęściem. Konrad Mackiewicz dowiedział się, że Marii Ostrowskiej już nie ma, z nekrologu. Bo z czasem życie rozdzieliło rodziny. Czesław mieszkał już wtedy na Pomorzu. Ciągnęło go do lasu, do kniei, do polowań. W Rabce się męczył. Musiał się imać różnych prac. Pracował w Krakowskim Przedsiębiorstwie Robót Drogowych, potem jako inspektor pszczelnictwa dojeżdżał do Nowego Sącza. Kiedy w 1961 roku został zrehabilitowany przez Sąd Wojskowy w Szczecinie i odzyskał pozwolenie na broń, a kolega (jeszcze z gimnazjum w Święcianach), Andrzej Dmochowski, który wówczas pracował w Ministerstwie Leśnictwa, załatwił mu pracę leśniczego w Lipce Krajeńskiej koło Złotowa, wrócił na Pomorze. Lidia nie nadawała się do lasu. Pamiętała, jak to było w Nowej Brdzie. Mąż ciągle w lesie albo na polowaniach, nieraz nawet nocował w kniei, a tu wokół wilki, psy, ciemność. Wolała zostać w Rabce. Sama, ale wśród ludzi. Miała swoją pracę nauczycielki sanatoryjnej. Dokształcała się. Zdała maturę i ukończyła w Warszawie dwuletnie studium w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej. 16 lutego 1976 roku, jadąc nowo przydzielonym samochodem terenowym po benzynę do Złotowa, Czesław wpadł w poślizg i po uderzeniu w most stoczył się z nasypu na tory kolejowe. Złamane żebra przebiły mu płuca, ale o własnych siłach wydostał się z auta i o własnych siłach wszedł do szpitala. W nocy zmarł na skutek odmy i – jak wykazał wytoczony przez Konrada proces sądowy – błędów lekarzy. Lidia mieszkała w Rabce do 1990 roku. Przyjeżdżała często do Sopotu. Marta Kaczyńska pamięta jej wizyty. Mieszkali wtedy na dziesiątym piętrze w wynajmowanym dwupokojowym mieszkanku przy Mickiewicza. Babcia zabierała Martę na spacery i zawsze kupowała jej „donaty”, na które mama nigdy jej nie pozwalała. Przystawała, patrzyła na drzewa i mówiła: „Jak ja kocham drzewa”. Kiedy się przeprowadzili do większego mieszkania, a Lidii zaczęła dokuczać miażdżyca, zamieszkali razem. Starsza pani chodziła na spotkania do klubu seniora. A potem złamała biodro i po narkozie nie odzyskała już w pełni zmysłów, wymagała całodobowej opieki. Nie rozpoznała „Lali”, która ją odwiedziła. Ale Maria i Konrad bardzo się ucieszyli z tego spotkania. „Lala” także. – Widziałam Marysię po raz pierwszy od czasu, kiedy była w pieluszkach. Nigdy wcześniej nie widziałam noworodka i Marysia wydawała mi się wtedy taka malutka. W Warszawie Maria odwiozła „Lalę” do domu i powiedziała, że jeśli kiedykolwiek będzie potrzebowała pomocy, ma zadzwonić. – I pomogła mojej córce. Nie miała pracy i pani prezydentowa skierowała ją do jednej z warszawskich bibliotek, bo Justyna jest bibliotekarką. Pracuje tam do tej pory.

Maria Kaczyńska była już wtedy żoną prezydenta Warszawy. Wynajmowali z mężem niewielkie mieszkanie, w którym nie było warunków dla chorej na wózku. A Konrad miał dom, wziął więc matkę do siebie. Wspólnie z siostrą wynajęli pielęgniarkę, która czuwała przy chorej przez całą dobę, przez dwa lata, aż do końca. Marta pamięta, jak mama rozpaczała po śmierci babci. W tym właśnie czasie Konrad usłyszał od swojej siostry, prezydentowej, że spotkała Agnieszkę Ostrowską i że mają się zobaczyć, żeby porozmawiać o Witku i Marii, jej matce. Nim doszło do spotkania, nastał 10 kwietnia i Maria Kaczyńska wsiadła razem z mężem, prezydentem Lechem Kaczyńskim, na pokład TU‑‌154.

Barbara Stanisławczyk

Wszystkie sztuczki świadków Jehowy Kiedy rozmawiamy ze świadkami Jehowy lub czytamy Strażnicę, dowiadujemy się o wielu sensacjach, które zawiera Pismo św. i które podobno ukrywa przed nami Kościół. Tymczasem świadkowie Jehowy pouczają nas o sprawach, jakie bez trudu możemy sprawdzić, sięgając do rzetelnych, naukowych opracowań. Najprościej jest przekonać się o braku spójności i logiki „świadków”, jeżeli zweryfikujemy „rewelacje” dotyczące Imienia Boga, końca świata i ukrzyżowania.

Jak brzmi Imię Boga? Pierwszą sensacją, która pozwoliła jehowitom zgromadzić nowych wyznawców, było „ujawnienie” Imienia Bożego. Według „świadków” Kościół ukrywa przed ludźmi prawdziwe Imię Boga, objawione Mojżeszowi. Według nich imię to brzmi „Jehowa”, bo tak jest napisane w Biblii hebrajskiej. Okazuje się jednak, że to nie taka prosta sprawa. Owszem, to prawda, że w Biblii jest napisane „Jehowa”, ale prawdą ogólnie znaną jest również to, iż to Imię brzmi zupełnie inaczej. Każdy, kto poznał podstawy hebrajszczyzny, wie, że język ten posługuje się pismem spółgłoskowym. Znaczy to, że pierwotnie alfabet hebrajski w ogóle nie zawierał samogłosek, a struktura tego języka umożliwia pisanie i czytanie bez ich zastosowania. Dla przykładu: wyraz gewer (mężczyzna) zapisuje się tylko literami gimel-bet-resz (GWR), wyraz kadosz (święty) – literami kof-dalet-szin (KDSZ) itd. Z reguły z kontekstu wynika, jak należy czytać dany wyraz i co on oznacza w konkretnym przypadku, jednak czasami znaczenie słowa zależy od samogłosek. Na przykład, aby zapisać hebrajskie słowo gibor (potężny, wielki), użylibyśmy tych samych liter GWR, a wyraz kodesz (to, co święte) zapisalibyśmy identycznie jak kadosz: KDSZ. Oczywiście taki sposób zapisu nieuchronnie prowadzi do nieporozumień i żydowscy mędrcy zauważyli to już w starożytności. Dlatego w czasach talmudycznych został stworzony system znaków (kombinacje kropek i kresek), za pomocą, którego każde słowo w Biblii hebrajskiej otrzymało symbole oznaczające samogłoski; dzięki temu każde z tych słów można już było przeczytać i zrozumieć niezależnie od kontekstu. Jedynym wyjątkiem było właśnie Imię Boże. Dlaczego? Otóż jak wiadomo z historii, Izrael bardzo przestrzegał przykazania „Nie będziesz wzywał imienia Pana, Boga twego, do czczych rzeczy”, a zwłaszcza przejmował się groźbą, że „Pan nie pozostawi bezkarnie tego, który wzywa Jego imienia do czczych rzeczy” (Wj 20, 7). Wypowiadanie Imienia Bożego w życiu codziennym uważano za niedopuszczalne bezczeszczenie świętości Bożej, w związku, z czym już w czasach Jezusa Imię Boga wymawiał tylko arcykapłan, składając raz w roku ofiarę w Miejscu Najświętszym. W każdej innej sytuacji Żydzi zastępowali je słowem Adonai (Pan) albo Haszem (imię). Z tego właśnie powodu powstało coś, co wprowadziło w błąd jehowitów. Mianowicie w starożytnym tekście Biblii Imię Boga pojawia się wielokrotnie i jest zapisane za pomocą czterech liter oznaczających spółgłoski: jud-he-waw-he. Uczeni żydowscy, którzy dokładnie wiedzieli, jak należy wymawiać Imię Pańskie, nie wpisali pomiędzy J, H, W i H odpowiednich znaków symbolizujących samogłoski, tylko umieścili przy nich litery: ‘a, o oraz a, sugerujące wymawianie zamiast Imienia słowa Adonai. Nikomu to nie przeszkadzało, dopóki „świadkowie” nie ogłosili swojej „rewelacji”. Otóż przeczytali oni to, co zobaczyli, jako: JeHoWaH, nie mając zielonego pojęcia o tym, że owe samogłoski pochodzą od zupełnie innego wyrazu! To „sensacyjne odkrycie” Imienia Bożego w tekście oryginalnym spowodowało zamieszanie w umysłach wielu ludzi, którzy uciekli z „heretyckich” Kościołów i przyłączyli się do świadków Jehowy. Jeżeli jednak o mnie chodzi, to ja w żaden sposób nie mogę zaufać w sprawach wiary ludziom, którzy z powodu braku elementarnej wiedzy tworzą „sensacyjne” odkrycia. To przecież tak, jak gdyby nagle jakiś historyk w Polsce odkrył „prawdziwe” imię Piasta Kołodzieja, ukrywane przed ludzkością, które brzmi „Posotiej” – bo połączył spółgłoski „Piasta” z samogłoskami „Kołodzieja”… Najdziwniejsze jest w tym wszystkim to, że choć – poznawszy przytłaczające dowody uczonych (między innymi katolickich) na kompletną fałszywość swej interpretacji przytoczonego wyżej zapisu – „świadkowie” już się nie upierają przy tym dziwacznym brzmieniu Imienia Bożego, to jednak nadal uważają siebie za „świadków JeHoWy”, mimo że przecież wiedzą, jakim nonsensem jest odkryty przez nich „sensacyjny” zlepek liter dwóch całkowicie różnych słów.

Ile może być końców świata? Sprawy „końców świata” w ogóle bym nie poruszał, gdyby nie fakt, że dzisiaj jehowici nader skrzętnie pomijają ten niesławny epizod w swojej historii. W ciągu zaledwie stu lat wyznaczali oni kilkanaście „końców świata” – i wszystko to jedynie po to, by się przekonać, że „nikt nie zna dnia ani godziny” (zob. Mt 25, 13). Czy warto, więc zrywać z Kościołem, przechodzić do świadków Jehowy i przez sto lat wierzyć w kolejne „daty końca świata” – tylko po to, by ostatecznie dojść do wniosku, że nauczanie Kościoła w tej kwestii jest biblijne i nieomylne? I z drugiej strony:, jeżeli po tylu wpadkach z „końcem świata” ktoś zaczyna mnie pouczać o życiu wiecznym, zmartwychwstaniu, duszy i innych sprawach ostatecznych, to czy mogę mu zaufać? Dla mnie sprawa jest jednoznaczna: koniec świata albo był, albo go nie było. Jeżeli święty Piotr pisze, że „niebiosa z wielkim trzaskiem przeminą, a żywioły rozpalone ogniem stopnieją, a ziemia i rzeczy, które są na niej, spalone będą” (2 P 3, 10) – to moim zdaniem koniec świata jeszcze nie nastąpił. Ostatecznie jestem jednak na tyle otwarty, że mógłbym przyjąć, iż jakiś tam niewidzialny koniec świata nastąpił, że Jezus objął władzę gdzieś tam w niebie – chciałbym jednak wiedzieć, jak to się ma do kilkunastu „końców świata” wyznaczonych przez świadków Jehowy. Bo przecież, jeżeli nastąpiło to w 1914 roku, to, dlaczego wyznaczano przez tyle lat po tym kolejne „końce świata”? A jeżeli świat się skończył w 1975 roku, to, po co te sensacje z rokiem 1914 i 1989? Zastanawiające jest, jak zacięcie cały świat przeciwstawia się nieomylności papieża. Jednakże ludzie ci zapominają przy tym, iż papieska nieomylność jest związana wyłącznie z definiowaniem prawd wiary, które zostały objawione nam przez Boga. Kiedy natomiast świadkowie Jehowy ogłaszają „co trzy lata koniec świata” – i to za każdym razem już ten „prawdziwy”, „ostateczny” – nadal znajdują się ludzie gotowi wierzyć w ich nieomylność…

Rzymski krzyż czy „żydowski” pal? Równie łatwo jest zweryfikować naukę jehowitów o palu. Mianowicie według wyznawców tej sekty Pana Jezusa nie ukrzyżowano, tylko przybito Go do pala. Dowodem tego ma rzekomo być wzmianka o wężu na pustyni, którą posłużył się sam Pan Jezus (zob. J 3, 14). „Wąż był przybity do pala – twierdzą „świadkowie” – więc i Jezus musiał być przybity do pala, a nie do krzyża”. Z tym palem są jednak związane dwa problemy historyczne: pierwszy z nich dotyczy Rzymian, a drugi – chrześcijan pierwszych stuleci. Jeżeli chodzi o Rzymian, to trzeba w tym miejscu przypomnieć, że oni nie znali takiej egzekucji jak przybijanie dp pala. Wprowadzili ukrzyżowanie, jako haniebną kaźń na długo przed ukrzyżowaniem Chrystusa i praktykowali je jeszcze długo po Jego śmierci. Źródła historyczne zawsze opisują rzymski krzyż, jako crux składający się z ramienia pionowego (łac. stipes lub staticulum) oraz poziomego (łac. patibulum). Z reguły belka pionowa była na stałe utwierdzona w miejscu, gdzie dokonywano egzekucji – po to, by przypominać ludności o tym, kto tu rządzi. Belkę poziomą natomiast skazany musiał nieść sam. Nad głową ukrzyżowanego (a nie nad złożonymi rękami skazańca, jak to się rysuje w Strażnicy) umieszczano titulus, czyli tabliczkę informującą o jego przewinieniu. Gdybyśmy chcieli przyjąć wersję ukrzyżowania proponowaną przez świadków Jehowy, musielibyśmy uwierzyć, że dla nieznanych przyczyn Piłat postąpił absolutnie wbrew rzymskim regulaminom, rezygnując z poprzecznej belki rzymskiego krzyża. Musielibyśmy uwierzyć również w to, że apostołowie, którzy – jak pamiętamy – pochodzili z niższych warstw społecznych, wysłali do Piłata poselstwo z prośbą o uwzględnienie Jezusowej aluzji do miedzianego węża i przybicie Zbawiciela do pala zamiast przybicia Go do krzyża – i że Piłat tę ich prośbę wykonał. Albo, że sam Jezus wybłagał u Piłata łaskę bycia żywcem przybitym do pala zamiast ukrzyżowania, bo tak napisał przed tysiącem lat Mojżesz w żydowskich księgach, (choć Mojżesz akceptował jedynie przybicie do pala zwłok przestępców – zob. Pwt 21, 22-23). Musielibyśmy uwierzyć także i w to, że dla Jezusa specjalnie wyrwali z Golgoty staticulum i przynieśli je do pretorium, by On miał, co nieść na Golgotę (a właściwie nie On, tylko Szymon z Cyreny). I w końcu musielibyśmy uznać za prawdę to, że te wszystkie udziwnienia zostały pominięte przez ewangelistów lub usunięte z Biblii przez zakłamanych księży katolickich – jedynie w tym celu, by świadkowie Jehowy mogli po dwóch tysiącach lat odkryć prawdę… Warto jednak w tym miejscu przypomnieć, że w początkach istnienia nieomylnej sekty braci z Brooklynu ich symbolem był ów „pogański” krzyż skrzyżowany z koroną. Można go sobie obejrzeć na każdej nieomylnej publikacji wydawanej przez Stowarzyszenie Strażnicy aż do roku 1931. Dopiero potem się okazało, że Kościół oszukuje wiernych, każąc im wierzyć w śmierć Jezusa na krzyżu, a nieomylni „świadkowie” od zawsze są strażnikami Prawdy... Musimy jednak pamiętać, że według brooklińskiej wersji historii prawdziwy pal został zastąpiony fałszywym pogańskim krzyżem w IV stuleciu. Pomija się przy tym całkowicie fakt istnienia Kościołów chrześcijańskich daleko poza granicami Imperium Rzymskiego i poza zasięgiem chrześcijaństwa rzymskiego, które niosąc Ewangelię aż do Indii i Chin, głosiły „moc krzyża Chrystusowego” i nie wiedziały nic o żadnym palu. Świadectwo Tertuliana z roku 195 głosi, że chrześcijanie w czasie modlitwy wznoszą ręce z otwartymi dłońmi na wysokość barków, przybierając pozę Jezusa na krzyżu, a lecące ptaki rozpościerają skrzydła, przypominając kształt narzędzia męki Chrystusa. Jeżeli więc w II wieku chrześcijanie znali „prawdę o palu”, to, dlaczego nie składali rąk nad głową, jak to widzimy na obrazkach w Strażnicy? Co więcej, Justyn Męczennik ok. roku 135, opisując krzyż Chrystusa, porównuje go z różnymi znanymi czytelnikowi przedmiotami, z których żaden nie jest tylko pionowym palem. Również świadectwa archeologiczne potwierdzają używanie znaku krzyża przez gminy chrześcijańskie już w pierwszym wieku, zarówno w Pompejach, jak i na terenie Izraela (w Aradzie i Jerozolimie). Jeżeli więc „świadkowie” całkowicie kompromitują się w dziedzinie tak podstawowej wiedzy, bez większego trudu dostępnej dzisiejszemu człowiekowi, to jak mogą być autorytetem w zakresie wiedzy duchowej, ukrytej, niezrozumiałej? Jezus powiedział:, „Jeżeli wam mówię o tym, co jest ziemskie, a nie wierzycie, to jakżeż uwierzycie temu, co wam powiem o sprawach niebieskich?” (J 3, 12). Jak zatem mogą „świadkowie” zrozumieć duchowe przesłanie Biblii, kiedy negują niezaprzeczalne fakty historyczne, tradycję i wiedzę Kościoła? W moim przekonaniu to wygląda przecież tak, jakbym przyszedł na operację do lekarza, od którego usłyszę piękne teorie o zdrowiu człowieka, o medycynie i chirurgii, a czasami cytaty z łacińskich i greckich tekstów naukowych. Oczywiście, tym wszystkim mi on zaimponuje, ale kiedy poproszę go o zwykłe wypisanie recepty, okaże się, że ów medyk nie umie pisać nawet po polsku! A w trakcie dalszej rozmowy, kiedy spróbuję ustalić, co i jak on chce operować, odkryję, że człowiek ten nie odróżnia serca od wątroby… Powinienem chyba zadać sobie pytanie: czy jest w stanie mi w ogóle pomóc? Jak jego piękne teorie przełożą się na moje zdrowie, jeżeli on nie ma podstawowego wykształcenia i elementarnej wiedzy o anatomii? Dokładnie to samo pytanie powinniśmy sobie zadać, zanim, choć odrobinę przejmiemy się straszeniem, że Jehowa zniszczy wszystkich chrześcijan i ich Kościół. Zastanówmy się, bowiem nad tym, jaką to wiedzę językową posiadają ludzie, którzy nie dość, że nawet nie umieją poprawnie odczytać Imienia Boga, to na dodatek, jeśli się im o tym powie, nadal uparcie obstają przy swojej wersji przez ponad sto lat. Czego mogą oni nas nauczyć o historii zbawienia, jeżeli zaprzeczają najbardziej oczywistym i ogólnie znanym faktom z historii powszechnej? Co oni mogą wiedzieć o przyszłym świecie, rzeczywistości duchowej i życiu wiecznym, jeśli już kilkanaście razy precyzyjnie wyznaczyli „ostateczną datę końca świata” – i dalej nie są pewni, czy on nastąpił, czy nie? Jak można zaufać im w sprawach ostatecznych, kiedy w sprawach doczesnych wykazują się najzupełniej elementarną ignorancją? Mirosław Rucki

Komu marzą się dwie Polski? Histeria TVN i „GW” wyraźnie pokazuje, kto naprawdę marzy o dzieleniu Polaków. Wystarczy najmniejszy pretekst, aby oskarżać, poniżać i dzielić. Dla stosunkowo wąskiego „towarzystwa”, które skupiło się w tych mediach zagrożeniem jest po prostu demokracja. Nienaturalnie wielkie wpływy w aparacie władzy lewicowo – postkomunistyczna grupa z partii GWTVN zdobyła dzięki medialnemu szantażowi i wpajaniu milionom widzów i czytelników, że oto właśnie" oni" są emanacją projektu stworzenia nowoczesnego kraju. Piszę:„kraju”, bowiem terminem Polska ludzie ci posługują się z wyraźnym dystansem, by nie powiedzieć wstrętem. Gdyby jednak poważniej spojrzeć na program proponowany przez egzekutywy z Wiertniczej i Czerskiej to z zaskoczeniem zobaczymy, że poza gładko brzmiącymi postulatami modernizacji, odrzucenia – złej z definicji – historii narodu, osłabienia oddziaływania religii katolickiej i jej systemu wartości oraz entuzjastycznym poparciem dla niszowych dziwactw – homoseksualny ruch polityczny, polityczne postulaty radykalnych feministek i zwolenników libertynizmu – niewiele da się z tej pseudomodernistycznej paplaniny wywieść. Środowiska te wyraźnie faworyzują ideę bezwarunkowego ocieplenia stosunków z reżimem Władimira Putina, a czci pani kanclerz bronią z zaciekłością, jakiej nie stało im do chronienia czci i powagi urzędu prezydenckiego w czasie, gdy funkcję tą pełnił Polak spoza „towarzystwa”. Poza bezkarnym, jak dotąd, etykietowaniem przeciwników i arsenałem słów z rynsztoka, które 'towarzystwo” podniosło do rangi języka opisu politycznego sporu, niewiele, jak widać, mają do zaproponowania. Czerska i Wiertnicza są jednak świadome szczupłości swojej naturalnej bazy, co więcej, zawsze miały wstręt do politycznego dialogu i zabiegania o poszerzenie grona zwolenników. Dotychczas wystarczał język ostrego pamfletu i wisząca w powietrzu groźba wykluczenia z „towarzystwa”, aby skutecznie wpływać na ośrodki demokratycznie, bądź co bądź, wyłanianej władzy. Faktyczny dystans do realnej demokracji i układania się z „polskim ciemnym ludem” wyziera z każdej filipiki naczelnego „GW” i jego akolitów. Jeśli osoby mające inne zdanie, liderów opozycyjnych środowisk, obija się za pomocą skojarzeń z faszyzmem, Łukaszenką czy najsmutniejszymi i najbardziej nieuczciwymi oskarżeniami o ksenofobię i antysemityzm, to w istocie trudno taką propozycję nazwać inaczej jak tylko populizmem służącym do konserwacji sił sprzymierzonego z GW i TVN ancien regime. Układ „okrągłego stołu”, któremu można przypisać wszelkie pozytywne cechy, jednak w żaden sposób nie da się go określić mianem demokratycznego, pokazuje jak daleko od demokracji sytuuje swoje marzenia środowisko beneficjentów magdalenkowskich rozmów z komunistyczną juntą. Po dwudziestu latach zatruwania polskiej dyskusji uzurpatorskimi w istocie opisami rzeczywistości „towarzystwo” spostrzegło, że jego hipnotyczny czar traci moc. Coraz więcej kręgów inteligencji, działaczy samorządowych i społeczników ma wyraźnie dość ciasnoty i immanentnie wpisanego w tak uprawianą socjotechnikę konfliktu. Te wybory mogą być pierwszym poważnym sygnałem przełomu, sygnałem wybijania się polskiego społeczeństwa ponad tracące moc zaklęcia „towarzystwa”. Monopol na rację, estetykę i etykę, który w niejasnych okolicznościach przypadł „GW” i jej ideowej siostrze z Wiertniczej, może ostatecznie stracić swój coraz bardziej fałszywie lśniący polor. Cóż, bowiem wielkiego stworzyło „towarzystwo” w kinematografii czy literaturze? Czym tak zabłyśliśmy dzięki „towarzystwu” w świecie? Dziś to właśnie „towarzystwo” degeneruje etos polskiego dziennikarstwa, polskiej nauki i kultury. „Towarzystwo”, które niejako a priori uznało polską znikomość i miałkość z ochotą inkorporowało do naszej kultury popkulturową papkę z tzw „wielkiego świata”, przedstawiając ją, jako najwyższych lotów kulturę. Efekt jest taki jak widać. Emancypacja polskiego społeczeństwa, jakkolwiek na długie lata zaburzona „miazmatami towarzystwa”, trwa i tego nie chce i nie umie zrozumieć coraz bardziej anachroniczny Adam Michnik i sprzymierzeni z nim Mariusz Walter i Jerzy Urban. Dlaczego „towarzystwo” tak mocno odcina polskie społeczeństwo od jego naturalnej tradycji i historii? Ludzie ukorzenieni jedynie w retoryce z ulic Czerskiej i Wiertniczej nie są, bowiem zdolni do znalezienia innej gleby. Społeczeństwo edukowane według stworzonego przez „towarzystwo” modelu miało w rezultacie stać się społeczeństwem wiecznie przepraszających za swoje istnienie ludzi z Europy B. Dziś, kiedy renesans przeżywa odkrywanie prawdziwej historii i kultury polskiego narodu, władza „towarzystwa” staje się coraz bardziej zagrożona. Trudno, zatem dziwić się spazmom „GW” i TVN (dla czystości opisu nie wspominam o ich mniej znaczących satelitach), kończy się, bowiem luksus korzystania z niczym niekontrolowanego władztwa dusz, kończy się okres otumaniającej mgły. Jakkolwiek polscy obywatele nie wybiorą, nic już nie będzie takie jak w latach dziewięćdziesiątych, coraz mniej prawdziwych autorytetów (a tych w Polsce nie brakuje, wystarczy tylko przetrzeć załzawione przez GW i TVN oczy) bezwarunkowo będzie gotowych czapkować producentom coraz bardziej anachronicznej papki. Z tej maki chleba już nie będzie, bo też i jak widzimy po dwudziestu latach wyrósł z niej jedynie napełniony mieszanina przemilczeń, złych emocji i zafałszowanej etyki, zakalec. Polacy nie potrzebują nienawiści i sztucznie wyhodowanych podziałów, komunizm wystarczająco nas spustoszył. Czas, aby redakcje GW i TVN zostały odesłane na swoje właściwe miejsca i skupiły się na wyciszającej medytacji o istocie dziennikarskiego posłania. W ostateczności zawsze mogą zapalić sobie jakieś buddyjskie kadzidełka, też pomagają. Gadowski

Mecenat artystyczny dawniej i dziś Liberałowie, którzy z dogmatycznym uporem maniaków ciskają się na wszelkie formy mecenatu artystycznego państwa wobec „kultury wysokiej”, co i rusz wytaczają argument jakoby w dawnych czasach dzieła sztuki, artystów takich jak Fidiasz czy Michał Anioł, powstawały dzięki mecenatowi „prywatnemu”.

Jest to kompletna bzdura, świadcząca o historycznej ignorancji.

Po pierwsze, porównania takie nie mają zupełnie sensu, ponieważ ani w starożytności, ani w średniowieczu, nie istniało nic podobnego do tego, co my nazywamy „państwem”, i co jest nim w istocie, to znaczy wyodrębnioną abstrakcyjnie od społeczeństwa, odpersonalizowaną (albo inaczej mówiąc: o wymiennym personelu) strukturą władczą, składająca się z ustaw uchwalanych przez ciało prawodawcze i urzędów, które (teoretycznie przynajmniej) egzekwują te ustawy. Wskutek tego my, mówiąc „państwo”, myślimy „urzędnik”, który pobiera podatki, a potem nimi dysponuje; państwo to „oni”. Obywatel greckiej polis, rzymskiej civitas czy średniowiecznego regnum, myślał o nierozdzielnej wspólnocie, składającej się z uporządkowanych części, mających swoje przywileje i obowiązki, należąc zawsze do którejś z tych części. Warto dodać, że zupełnie inny sens miało też pojęcie „własności”, będącej albo łupem wojennym, albo czymś odziedziczonym, albo otrzymanym, jako nagroda, lenno czy beneficjum od władcy, w każdym zaś wypadku wiązało się to z określonymi obowiązkami wobec wspólnoty ciążącymi na tej własności. Pojęcie „własności prywatnej”, jako absolutnego władania nad posiadanymi rzeczami, aż do możliwości ich zniszczenia czy zmarnotrawienia jest też nowożytne, a nawet współczesne i porewolucyjne: to Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela oraz Kodeks Napoleona. Biorąc obie te rzeczy pod uwagę, tj. charakter przednowożytnych wspólnot politycznych, w których nie istnieje, a nawet jest niewyobrażalny, podział na „państwo” i „społeczeństwo obywatelskie” (czy to w wersji locke’ańskiej, czy heglowskiej), jak również pojmowanie własności, czynienie sensownych porównań tego typu jest niemożliwe. Jeśli na przykład, mecenasem zamawiającym prawie 100 procent dzieł sztuki sakralnej był Kościół, a więc instytucja w Res Publica Christiana najbardziej „publiczna”, jaka tylko może być, to jakże można nazywać to „mecenatem prywatnym”? Jeśli nie istniało – przynajmniej do czasu rozwoju parlamentaryzmu – rozgraniczenie pomiędzy skarbem państwa a skarbem monarchy, ani pojęcie „budżetu państwa”, to jak ustalić czy król fundujący kaplicę, ołtarz czy opactwo robił to z „państwowej” czy „prywatnej” szkatuły? Jeśli to samo czynił na przykład cech sukienników czy garbarzy, to jak cech można nazwać instytucją prawa prywatnego: przecież to właśnie jak najbardziej „publiczna” tkanka stanu trzeciego i średniowiecznego miasta.

Po drugie – jeśli już ustaliliśmy co było przednowożytnym odpowiednikiem, lecz mało podobnym, dzisiejszego „państwa” – teza o mecenacie „prywatnym” jest po prostu empirycznie nieprawdziwa. Przede wszystkim także dlatego, że tak w Grecji i Rzymie, jak w średniowieczu, tworzenie dzieł sztuki było po prostu częścią kultu religijnego, a więc jak najbardziej „publicznego”. Ba, czynności kultowe były uważane za najważniejszą funkcję władzy we wspólnocie, bo warunkującą i podtrzymującą jej istnienie! Nawet w demokratycznych Atenach formalnie najwyższym urzędnikiem – noszącym mimo tego, że nikt nie pamiętał monarchii, królewski tytuł „archonta – basileusa” – był ten odpowiedzialny za składanie ofiar (podobnie w Rzymie – rex, czyli arcykapłan Jowisza Kapitolijskiego). Ateński teatr to przecież kulminacja świąt dionizyjskich, najważniejszego wydarzenia w roku w życiu polis, a ze skarbu miasta wypłacano Ateńczykom diety za uczestnictwo w przedstawieniach teatralnych. Fidiasz, rzeźbiąc dla Partenonu gigantyczny pomnik Zeusa z kości słoniowej i szczerego złota, ponad wszelką wątpliwość był finansowany ze skarbu „państwa”. Tak samo renesansowi artyści włoskich republik, a także monarchii absolutnych XVI-XVIII wieku. W dziełach architektonicznych Mansarta, w utworzeniu Akademii Francuskiej, w operze Lully’ego, w Comédie Française, jak najbardziej sponsorowanych przez Richelieu czy Ludwika XIV, nie da się oddzielić tego, co było „prywatnym” luksusem króla, a „publiczną” gloire Francji. Mecenat czysto „prywatny”, jakiegoś milionera – filantropa (za co im chwała oczywiście, ale ilu takich jest?), rodzi się dopiero po rozpadzie tradycyjnej wspólnoty, także politycznej, w zatomizowanym świecie ludzi skazanych na „samorealizację” pośród innych, tak samo wyobcowanych i wykorzenionych jednostek. I jeszcze jedno: gdyby liberałowie byli konsekwentni i szczerzy, i gdyby rzeczywiście przemawiała przez nich nie obojętność na kulturę, lecz pragnienie, aby było „tak jak niegdyś”, to powinni opowiadać się za przywróceniem współczesnym odpowiednikom rzymskich Mecenasów – latyfundystów czy Radziwiłłów albo Branickich, fundujących własne teatry, kapele, utrzymujących poetów etc. – również tej pozycji społeczno-politycznej, jaką mieli tamci, a więc np. możliwości tworzenia prywatnych armii, bicia monet, jurysdykcji sądowej nad poddanymi w swoich włościach itp. Jedynie to przecież pozwalało rozwinąć mecenat na taką skalę. In abstracto nie miałbym nic przeciwko temu: w praktyce obawiałbym się dać aż taką władzę Kulczykom, Gudzowatym et cons. Wolę już zatem, jako „mniejsze zło”, ministra kultury. Jacek Bartyzel

Rocznica bitwy pod Lepanto 7.X.1571 Bitwa pod Lepanto i cudowny wizerunek Matki Boskiej z Guadalupe 7 października 1571 roku pod Lepanto rozegrała się bitwa morska, która miała ogromny wpływ na losy Europy. Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu chrześcijanie odnieśli w tej bitwie przytłaczające zwycięstwo. Marynarze floty genueńskiej przypisywali zwycięstwo interwencji Matki Bożej z Guadalupe, w jej cudownym wizerunku, którego pierwszą sprowadzoną do Europy kopię miał na swoim pokładzie Andrea Doria. Rok po zwycięstwie nad Turkami pod Lepanto papież Pius V wprowadził do kalendarza liturgicznego święto Matki Bożej Zwycięskiej, wkrótce przemianowane na Matki Bożej Różańcowej; jego doroczną datę ustalono na 7 października. Po zwycięstwie pod Lepanto, Pius V kazał dodać do Ave Maria odmawianego do chwili obecnej /Zdrowaś Maryjo, Pan z Tobą, błogosławiona jesteś między niewia-stami i błogosławiony Owoc Twojego łona, Jezus”/, słowa „Święta Maryjo, Matko Boża!” (Do tej pory modlitwa składała się jedynie ze słów anioła oraz powitania Maryi przez Elżbietę. Poniżej fragmenty z książki Paula Badde „Guadalupe”.

Trwająca jeden dzień bitwa morska pod Lepanto pochłonęła ogromną liczbę ofiar: czterdzieści tysięcy zabitych i wielką liczbę rannych. Jednak proces, który doprowadził do tego decydującego starcia, trwał trzysta lat. W XIV wieku większa część Półwyspu Bałkańskiego znalazła się pod panowaniem Imperium Osmańskiego. W 1453 roku upadł chrześcijański Konstantynopol, na początku XVI wieku Turcy zdobyli cały Bliski Wschód, a w 1529 roku doszli do Wiednia. Wreszcie w 1571 roku upadł znajdujący się w rękach Wenecjan Cypr. Odtąd Królestwo Osmanów panowało nad całą wschodnią częścią basenu Morza Śródziemnego. Zagrożona była Kreta, ostatni punkt oparcia handlujących ze Wschodem Wenecjan i ich floty. Papież uznał, że Selim II, syn Sulejmana Wspaniałego, zagraża nie tylko miastom włoskim, lecz całemu światu chrześcijańskiemu. Całej Europie groziła islamizacja. Napór Turków wydawał się nie do powstrzymania. W tej sytuacji Piusowi V udało się doprowadzić do zawiązania wenecko-hiszpańskiego sojuszu obronnego. Również wielu innych europejskich książąt przyłączyło swe oddziały do wielkiej armii chrześcijańskiej, która miała postawić tamę tureckiej ekspansji. Jednak 7 października zmierzająca w kierunku Morza Jońskiego flota chrześcijańska, przepłynąwszy cieśninę, natrafiła wprost na okręty Turków. Ich ustawiona w kształcie półksiężyca – niczym paciorki różańca – flota ciągnęła się od wybrzeża Grecji na północy po brzegi Peloponezu na południu. Za pierwszym szeregiem chrześcijanie ujrzeli drugi rząd tureckich okrętów. Wpadli w pułapkę. Herosi chrześcijańskiej sztuki żeglarskiej znaleźli się na łasce janczarów Alego Paszy. Dowódca floty muzułmańskiej był genialnym strategiem. Dwie wielkie eskadry weneckich i hiszpańskich okrętów oraz mniejsze flotylle z Parmy, Sabaudii i Genui, które oddały się pod rozkazy dwudziestoczteroletniego kondotiera Andrei Dorii, płynęły dokładnie w środek tureckiej pułapki. Głównodowodzącym sił chrześcijańskich był rówieśnik Dorii, Don Juan de Austria, przyrodni brat króla Hiszpanii, Filipa II. Na pokładzie jednego ze statków znajdował się Miguel de Cervantes Saavedra, również dwudziestoczterolatek. Tego dnia dwie tureckie kule raniły go w pierś, a trzecia zmiażdżyła lewą rękę Hiszpana, który miał w przyszłości opisać niezwykłe dzieje Don Kichota z Manczy. Kwiat europejskiej młodzieży zjednoczył się tego dnia w „Świętej Lidze” przeciwko przybywającym ze Wschodu wojskom „Czerwonego Półksiężyca”. Był to jednorazowy sojusz rozbitego chrześcijaństwa. Flagowy okręt Sabaudczyków zdobiła ogromna bandera, na której na tle słońca wyszyto ciężkim brokatem kontury Ukrzyżowanego z Turyńskiego Całunu. Jednak przy bezwietrznym morzu flaga zwisała martwo z masztu. Naprzeciw siebie stanęło prawie pięćset okrętów i dwieście tysięcy ludzi, przy czym wojska chrześcijańskie były nieporównanie słabsze od sił tureckich. Nad falami fruwały zdenerwowane mewy, gdy około dziewiątej rano niebo się zaciemniło. Chrześcijanie złożyli cała swą nadzieję w sześciu galeasach, wielkich żaglowcach, które – mimo że wyposażone w pomocnicze wiosła — były stosunkowo mało zwrotne. Ich dalekosiężne armaty były w obecnej sytuacji niemal bezużyteczne. Chrześcijanie potrzebowali wiatru z tyłu. Z okrzykiem Ave Maria na ustach, Andrea Doria rozpaczliwie rzucił swe wojsko do walki. Turcy wykonali unik, odcinając równocześnie statek admiralski od głównych sił floty chrześcijańskiej. Turecki admirał Uluch Ali stopniowo zatapiał kolejne okręty Genueńczyków. Wydawało się, że klęska jest nieunikniona. Turcy dokonali abordażu flagowego okrętu Don Juana. Bezlitośnie wykorzystywali swą przewagę. Nie tylko przewyższali chrześcijan na płaszczyźnie taktycznej, ale również walczyli z nieposkromioną wolą zwycięstwa. Ich waleczność potęgowała perspektywa czekających na nich ogromnych łupów. Za Zatoką Lepanto, za liniami chrześcijańskiej floty leżała bezbronna Wenecja, kusząca jak otwarty skarbiec – a dalej Bari, Rzym, Neapol i wszystkie porty Zachodu. Zrozpaczony Andrea Doria zszedł pod pokład i padł na kolana przed cudownym obrazem Maryi. Jeśli cokolwiek miało być uratowane – błagał – pomóc mogła już tylko Królowa Niebios; i jeśli tylko lud chrześcijański był Jej jeszcze drogi. Młody kondotier wzywał pośród łez pomocy obcej Madonny z medalionem, na którym znajdował się znak krzyża. Była to pierwsza w Europie kopia Morenity, Matki Bożej z Guadalupe. Rok wcześniej obraz został wykonany na polecenie Alonsa Montufara, który następnie wysłał wizerunek meksykańskiej Madonny do Hiszpanii, jako dar dla króla Kastylii. Król podarował obraz Juanowi de Austria, a ten z kolei przekazał wizerunek Madonny depczącej półksiężyc swemu rówieśnikowi, admirałowi Andrei Dorii, jako znak przyszłego zwycięstwa, a zarazem tarczę mającą zapewnić powodzenie w decydującej bitwie. Kiedy Doria wrócił na pokład, wiatr nagle zmienił kierunek. Zaczął się sztorm, który rozproszył tureckie szyki. Europejczycy mogli wreszcie wykorzystać siłę ognia swych dział. Hiszpanie dokonali abordażu flagowego okrętu Alego Paszy i jeszcze na pokładzie ścięli głowę admirałowi Selimowi. Turków ogarnęło przerażenie, a wszechobecna panika uniemożliwiła wykonanie jakiegokolwiek manewru obronnego. Każdy, kto umiał pływać, skakał w czerwone od krwi wody zatoki i próbował dopłynąć do brzegu. Pozostali unosili się na falach, kurczowo uczepieni desek i innych szczątków okrętów. Przerażająca bitwa zakończyła się przygniatającym zwycięstwem wojsk chrześcijańskich. Od rana do wczesnego popołudnia zginęło co najmniej trzydzieści tysięcy Turków i siedem tysięcy sześciuset chrześcijan: tu, na wodach tej oto zatoki, jednego dnia (czterysta lat później trwające w sumie dziesięć lat dwie wojny światowe pochłonęły życie 33 472 żołnierzy niemieckiej floty podwodnej.) Tego dnia z tureckich galer wyzwolono piętnaście tysięcy przykutych do wioseł chrześcijańskich jeńców. Odniesione w tak dramatycznych okolicznościach zwycięstwo oznaczało kres ekspansji osmańskiego islamu na Zachód. Dzień ten był zarazem początkiem końca osmańskiej potęgi morskiej. Czytałem wiele opisów tej bitwy – w tym rzecz jasna wiele takich, w których nawet słowem nie wspomniano o cudownej interwencji Matki Bożej. Wszystko sprowadzono w nich do korzystnej zmiany wiatru. Pomiędzy poszczególnymi źródłami istnieją znaczące rozbieżności. Jeśli chodzi o liczbę ofiar, najważniejszym źródłem jest znany kronikarz Wilhelm Dilich, który przyszedł na świat dopiero rok po bitwie. Pewne są tylko trzy rzeczy.

Pierwsza: wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu chrześcijanie odnieśli w tej bitwie przytłaczające zwycięstwo.

Druga: marynarze floty genueńskiej przypisywali zwycięstwo interwencji Matki Bożej z Guadalupe.

Trzecia: Andrea Doria miał na swym pokładzie pierwszą sprowadzoną do Europy kopię apokaliptycznej Madonny z Guadalupe.

Widziałem ją na własne oczy – po powrocie z pierwszej podróży do Meksyku, a przed naszym wyjazdem do Jerozolimy. W lipcu 1999 roku odbyliśmy cudowną podróż otoczoną oleandrami autostradą. (…) Moje oczy były wpatrzone w medalion Morenity, umieszczony wysoko nad głównym ołtarzem, w bogato zdobionych ramach. Tak, to była Ona, to musiała być Ona: oto pierwsza autentyczna kopia meksykańskiej Dziewicy, wykonana z ogromną dbałością o szczegóły i wielkim artyzmem. Otoczona promieniami słońca, na owalu z chmur, z gwiazdami na płaszczu i czarnym księżycem pod stopami, czterema palcami złożonych do modlitwy dłoni, małym człowieczkiem u rąbka szaty, kwiatami na przezroczystym welonie, ze spuszczonymi oczami i z brązową cerą, z tymi samymi fałdami szaty i płaszcza. Niczego nie brakowało. Kopista dodał jedynie koronę. Kopia potwierdza, że od 1570 roku kolory oryginału nie uległy właściwie zmianie – ani z powodu zabrudzeń, ani warunków atmosferycznych. Po bitwie pod Lepanto obraz pozostał w rękach rodu Doriów, umieszczony w potężnym zamku Malaspina, niedaleko Genui. W 1811 roku kardynał Giuseppe Doria podarował wizerunek Madonny maleńkiemu kościółkowi w Santo Stefano d’Aveto, który wkrótce stał się celem licznych pielgrzymek. Rok po zwycięstwie nad Turkami papież Pius V wprowadził do kalendarza liturgicznego święto Matki Bożej Zwycięskiej, wkrótce przemianowane na Matki Bożej Różańcowej; jego doroczną datę ustalono na 7 października. W tym samym czasie wenecki senat nakazał umieścić pod wiszącym w Pałacu Dożów obrazem bitwy pod Lepanto napis: „Ani siła, ani broń, ani wodzowie, lecz Maryja Różańcowa dała nam zwycięstwo”. Wiele miast wprowadziło obraz Maryi depczącej półksiężyc do swych herbów. To właśnie temu wspaniałemu zwycięstwu zawdzięczamy ozdoby na suficie kościoła Matki Bożej w Aracoeli na rzymskim Kapitolu oraz niezliczone obrazy w barokowych kościołach na północnej półkuli, aż po kościół Nawiedzenia w Ain-Karim koło Jerozolimy, gdzie Maryja spotkała się z Elżbietą. Pius V wezwał całe chrześcijaństwo łacińskie do gorliwej modlitwy różańcowej w intencji zwycięstwa nad Turkami. Kiedy na morzu szalała bitewna pożoga, po rzymskich ulicach ciągnęły modlitewne pochody bractw różańcowych. Z przechowywanych w Watykanie akt kanonizacyjnych Piusa V wynika, że papież jeszcze w czasie trwania bitwy zwierzył się swym zaufanym, iż miał widzenie, w którym dowiedział się o tryumfie zjednoczonych wojsk chrześcijańskich. To właśnie wtedy kazał dodać do Ave Maria odmawiane

do chwili obecnej „Święta Maryjo, Matko Boża!” (do tej pory modlitwa składała się jedynie ze słów anioła oraz powitania Maryi przez Elżbietę w górach Judei: „Zdrowaś Maryjo, Pan z Tobą, błogosławiona jesteś między niewiastami i błogosławiony Owoc Twojego łona, Jezus”). W Meksyku pojawiła się wkrótce plotka, że papież zaczerpnął słowa „dodatku” wprost z pozdrowienia, którym 9 grudnia 1531 roku Maryja przedstawiła się Juanowi Diego: „Zapamiętaj dobrze, najmniejszy mój syneczku! Ja jestem Świętą Dziewicą Maryją, Matką jedynego prawdziwego i świętego Boga”.

Admin gorąco poleca zapoznanie się z bogatą literaturą na temat Matki Bożej z Guadalupe i Jej cudownego obrazu nie namalowanego ludzką ręką, m.in:

http://www.rozancowe-karty.com.pl/modlitwa/matka_boza_guadalupe.htm

http://www.blog.tolle.pl/2011/07/madonna-z-guadalupe-najbardziej-tajemniczy-obraz-w-dziejach-swiata/

http://voxdomini.com.pl/roz/guadalupe/guadalupe3.htm

http://www.guadalupe.opoka.org.pl/

http://www.guadalupe.pl/

Nazistowskie „zbrodnie” i rosyjskie „ludobójstwo”

Wciaz aktualny artykuł sprzed dwu lat – admin.

Intensywna praca naszych nowych „inżynierów dusz” daje zadziwiające owoce. Oto instytucje państwa (IPN, prezydent RP i po części Sejm) orzekły, że w Katyniu miało miejsce ludobójstwo (często dodaje się, że rosyjskie). Tymczasem mało, kto zauważył, że prawdziwe ludobójstwo dokonane przez Niemcy hitlerowskie jest u nas kwalifikowane, jako „zbrodnia”. Zapomina się też o liczbach. Nawet IPN po „wnikliwych badaniach” orzekł, że Polska straciła podczas II wojny światowej 5,6-5,8 mln obywateli, z czego Niemcy mają „na koncie” ok. 5,5 mln (3 mln Żydów i 2,5 mln Polaków), a ZSRR ok. 150 tys. Ciekawe, że IPN nie podał, jako polskich strat wojennych ofiar UPA, liczonych na ok. 120 tys. zabitych. Ot, takie niedopatrzenie. Z tych cyfr wynika, że ofiary ogromnej machiny terroru ZSRR dają prawie tyle samo ofiar, co zbrodnia UPA! Jakoś jednak nikt nie pali się u nas, by wyczyny UPA nazwać ludobójstwem. Nie to jest jednak najbardziej bulwersujące. Okazuje się, bowiem, że 5,5 mln ofiar III Rzeszy to nie jest ludobójstwo, tylko „zbrodnia”. Oto jak – wedle obowiązującego prawa – klasyfikuje się te zbrodnie. Podaję definicję „zbrodni hitlerowskich”:

„Zbrodnie hitlerowskie w Polsce 1939-1945, zbrodnie dokonywane w Polsce w okresie II wojny światowej przez instytucje, organy państwowe i organizacje III Rzeszy oraz partię narodowosocjalistyczną NSDAP w celu likwidacji państwa polskiego i wyniszczenia narodu polskiego, uznanego za małowartościowy”. I dalej o „zbrodniach nazistowskich”:

„Zbrodnia nazistowska (w rozumieniu ustawy z dnia 18 grudnia 1998 r. o Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu) – czyn popełniony przez funkcjonariuszy publicznych III Rzeszy Niemieckiej (1933-1945), albo przez nich inspirowany lub tolerowany, będący zbrodnią przeciwko ludzkości (…) Czyn ten, stanowiący według prawa międzynarodowego zbrodnię przeciwko pokojowi, zbrodnię przeciwko ludzkości lub zbrodnię wojenną, nie ulega przedawnieniu.” W polskim prawodawstwie termin “zbrodnia nazistowska” został wprowadzony 1998 w ustawie o IPN-KŚZpNP (ustawa z dnia 18 grudnia 1998 r. o Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu). W nowelizacji ustawy z dnia 5 marca 1999, przeprowadzonej przez Sejm RP, rozszerzono zakres przestępstw określonych prawem międzynarodowym, które nie ulegają przedawnieniu (poprzednio w ustawie z 6 kwietnia 1984 określone, jako “zbrodnie hitlerowskie, stalinowskie i inne przestępstwa stanowiące według prawa międzynarodowego zbrodnie wojenne lub zbrodnie przeciwko ludzkości”) o “zbrodnie nazistowskie, komunistyczne oraz przestępstwa stanowiące zbrodnie przeciwko pokojowi, ludzkości lub zbrodnie wojenne”. W ustawie z 18 grudnia 1998 o IPN-KŚZpNP, termin “zbrodnia nazistowska” zastąpił poprzednio funkcjonujący termin “zbrodnia hitlerowska”, określony w ustawie z 1984 o IPN-GKBZpNP (ustawa z dnia 6 kwietnia 1984 o Instytucie Pamięci Narodowej – Główna Komisja Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu)”. W jednej z definicji podaje się, co prawda, że są to zbrodnie ludobójstwa w świetle definicji z 1948 roku, ale wedle prawa międzynarodowego są to nadal wyłącznie zbrodnie „przeciwko pokojowi, zbrodnie przeciwko ludzkości i zbrodnie wojenne”. W ten sposób doszliśmy do absurdu – wymordowanie masowe, milionowe, ponad 5 mln obywateli polskich jest w prawodawstwie polskim „zbrodnią”, a Katyń (i inne miejsca), gdzie zginęło 22 tys. osób to „ludobójstwo”. Można powiedzieć, że jest to skandal, szyderstwo historii. Słowo „ludobójstwo” ma zdecydowanie bardziej „mocne” i jednoznaczne znaczenie niż słowo „zbrodnia”. Takie oto zacieranie proporcji i przenoszenie win tylko na jedną stronę biorącą udział w II wojnie światowej (dodajmy, po 1941 roku tragicznie doświadczoną – ok. 22-27 mln ofiar) – jest zwyczajnym manipulowaniem historią, co tak często zarzucamy innym. Wielu ludzi w Polsce zaczyna wierzyć, że II wojna światowa wybuchła nie 1 a 17 września i że to Sowieci wymordowali miliony. Tylko patrzeć, a będzie się nas przekonywać, że Niemcy 1 września weszli w granice Polski, by nas ratować przed „sowieckim zalewem”. Jesteśmy już bardzo blisko tego wiekopomnego odkrycia. Jan Engelgard

http://engelgard.pl/

Bzdury o „milionach Polaków” wymordowanych przez Rosjan żyją nadal swoim życiem, uniezależnionym od prawdy historycznej, rozsądku i zwykłej przyzwoitości. Chazaria triumfuje. – admin.

O zjawisku słonecznym 13 maja w Fatimie

On the Fatima May 13 Solar Phenomenon

http://www.traditioninaction.org/Questions/B460_Hypocrisy.html

Tłumaczenie Ola Gordon

Hipokryzja trwa nadal 13 maja 2011 podczas procesji na Placu Fatimskim wokół słońca ukazała się aureola się Dziesiątki tysięcy zgromadzonych były onieśmielone aureolami słonecznymi w kolorze tęczy, które pojawiły się na niebie nad Fatimą 13 maja 2011 roku, w święto Matki Bożej Fatimskiej. Większość aureoli słonecznych można zobaczyć w bardzo niskich temperaturach i rzadko się zdarza, by można było zobaczyć je w taki ciepły dzień. Jest również bardzo znaczące, że to się stało, jak mówią doniesienia w internecie, w tym samym dniu, kiedy Matka Boża objawiła się trojgu dzieci w 1917 roku. 13.05.2011, podczas procesji na Placu Fatimskim, pokazała się aureola wokół słońca. Trudno było ocenić, oglądając różne filmy na youtube, czy był to dzień dedykowany M Bożej Fatimskiej, czy „błogosławionemu” Janowi Pawłowi II. Były setki „religijnych w bieli” reprezentujących Kościół Novus Ordo, i w czerni z Zakonu Maltańskiego, żeby celebrować beatyfikację Jana Pawła II. Na miejscu wzniesiono bardzo duży posąg nieżyjącego Papieża i ustawiono szerokie ekrany, żeby obecni mogli obejrzeć film o Janie Pawle II i „oficjalnej”, watykańskiej wersji Fatimy. To właśnie podczas pokazu tego filmu pokazała się słoneczna aureola i najpierw wydawało się, że po to, by zmylić ludzi. Kamery zgromadzonych, które skupiały się na ekranach, zwróciły się ku niebu; to samo zrobiła także duża liczba ludzi, odwróconych by patrzeć na słońce. To było prawie tak, jakby Matka Boża starała się odwrócić uwagę od tej prezentacji wideo. Jan Paweł II wiedział, że Fatima nie dotyczyła przeszłości, oraz że „oficjalna wersja” Watykanu była hipokryzją. Benedykt XVI dalej potwierdził to 13 maja 2010 roku, kiedy powiedział: „Jeśli ktoś uważa, że prorocza misja Fatimy jest zakończona, myli się”. Czy Jan Paweł II nie mógł, czy nie chciał ujawnić prawdziwej trzeciej tajemnicy i poświęcić Rosji, to bezdyskusyjnym faktem jest to, że tego nie zrobił, i w ten sposób okazał swoje nieposłuszeństwo względem życzenia Matki Bożej.

Asyż kontra Fatima Po spotkaniu ekumenicznym w Asyżu, trzęsienie ziemi zniszczyło ołtarz Bazyliki. Matka Boża Fatimska obiecała, że „jeśli moje prośby zostaną wzięte pod uwagę, nastąpi pokój”. Watykan nie zwrócił na to uwagi i 27 października 1986 zorganizował Światowy Dzień Pokoju. Jan Paweł II modlił się wraz z przywódcami ponad 100 różnych religii. Żeby bardziej obrazić Naszego Pana i Najświętszą Matkę, nie pozwolono na wniesienie posągu Matki Bożej Fatimskiej do Bazyliki, natomiast pozwolono na to posągowi Buddy: ustawiono go na tabernaculum w kościele św. Piotra w Asyżu. W dniu 27 września 1997 roku ten region Italii nawiedziło ogromne trzęsienie ziemi, które bardzo uszkodziło Bazylikę i całkowicie zniszczyło ołtarz. Czy była to odpowiedź Boga? 26 października 2000 roku, kard. Ratzinger, pozwolę sobie na użycie słów w nagłówku THE LOS ANGELES TIMES, „delikatnie zganił” orędzie fatimskie mówiąc, że Łucja prawdopodobnie miała swoje wizje z religijnych książek. Następnego dnia, Watykan dalej obraził Matkę Bożą, goszcząc Michaila Gorbaczewa, wysokiego rangą reprezentanta komunizmu. Jego przyjęcie przez Jana Pawła II wyraźnie wykazało, że Rosja odniosła sukces w szerzeniu swoich błędów na całym świecie, o czym ostrzegła Matka Boża 13 lipca 1917 roku, gdyby Jej prośby zignorowano.

Rewolucja w celu zniszczenia wiary Beatyfikację Jana Pawła II celebrowano w Fatmie, gdyż Kościół Novus Ordo jest kontrolowany przez modernistów. Wierzenia modernizmu, synteza wszystkich herezji, jakie określił wielki Papież św. Pius X, są całkowicie sprzeczne z orędziem fatimskim.

Benedykt XVI naucza w protestanckiej świątyni: rewolucja w Kościele Katolickim W tym ostatnim powtarza się tradycyjne nauczanie Kościoła Katolickiego z apelem o naprawienie grzechów popełnionych przeciwko Sercu Matki Bożej. W ciągu ostatnich 50 lat moderniści zmienili Mszę, sakramenty, język, różaniec, tytuły posiadane przez Matkę Bożą, interpretacje Pisma Św. i dogmaty. Rewolucja ta ma na celu zniszczenie wiary w Kościele ustanowionym przez Jezusa Chrystusa. Czy im się to udało? Jak wielu katolików straciło już wiarę? Jedna rzecz nie uległa zmianie to nazwa. Nadal nazywani są katolikami. Hipokryzja trwa nadal. 13 lipca 1917 roku, Matka Boża powiedziała dzieciom, że aby ocalić dusze przed piekłem, „Bóg chce ustanowić na świecie nabożeństwo do mojego Niepokalanego Serca”. 13 maja 2011 roku filmy wyraźnie pokazywały setki „religijnych w bieli” prowadzących procesję, w której niesiono Matkę Bożą Fatimską. Co ci religijni robią by promować nabożeństwo do Matki Bożej? Bardzo rzadko zdarza się, żeby kaznodzieja z Novus Ordo polecał pierwsze pięć sobót, jako wynagrodzenie za grzechy przeciwko Matki Bożej. Jak często zachęcają do codziennego Różańca? Czy promują Brązowy Szkaplerz pokazany Łucji przez Matkę Bożą w dniu „cudu słońca”? Czy mają figurę Matki Najświętszej w swoich kościołach? Czy ich kościoły nie przypominają często świątyń masońskich, potwierdzających proroctwo z 1930 roku? Rzeczywiście, kard. Eugenio Pacelli, późniejszy Pius XII, przewidział: „W naszych kościołach chrześcijanie będą na próżno szukać czerwonego światełka, gdzie czeka na nich Bóg”.

Hipokryci Siostra Łucja dalej ostrzegała nas i szokowała katolicki świat niektórymi, bardzo niepokojącymi uwagami dotyczącymi hipokryzji Kościoła, w rozmowie z o. Fuentesem, opublikowanej w 1957 roku. „Ojcze, nie powinniśmy czekać na to, że apel do świata przyjdzie z Rzymu od Ojca Świętego, żeby odbywać pokutę. Nie powinniśmy też czekać na wezwanie do pokuty od biskupów z naszych diecezji, ani od zgromadzeń religijnych. Nie! …. musimy, każdy z nas, rozpocząć reformację duchową. Każdy człowiek musi nie tylko ocalić własną duszę, ale również wszystkie dusze, które Bóg postawił na naszej drodze…”. Nasz Pan używa pewnych bardzo mocnych słów, by nas ostrzec przed hipokrytami, które można łatwo odnieść do sceny w Fatimie. W Mateuszu rozdział 23, wersety 13-37, Jezus Chrystus powiedział:

w. 13: „Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy, bo zamykacie królestwo niebieskie przed ludźmi. Wy sami nie wchodzicie i nie pozwalacie wejść tym, którzy do niego idą”.

w. 28: „Tak i wy z zewnątrz wydajecie się ludziom sprawiedliwi, lecz wewnątrz pełni jesteście obłudy i nieprawości”.

w. 33: „Węże, plemię żmijowe, jak wy możecie ujść potępienia w piekle?

Te wersety w Piśmie św. nie wchodzą w 3-letni cykl czytań w kościele Novus Ordo, gdyż zawierają mocne słowa wypowiedziane przez Jezusa o grzechu, piekle i potępieniu, o których współczesny człowiek nie chce słyszeć. Hipokryzja trwa nadal.

Parlament Europejski dmucha w szofar European Parliament chief blows shofar

http://theuglytruth.wordpress.com/2011/10/07/european-parliament-chief-blows-shofar/#more-29778

crescentandcross 7.10.2011, tłumaczenie Ola Gordon

W nawiązaniu do Rosz Haszana, jako czasu refleksji o przeszłości, Jerzy Buzek mówi ‘jest to również czas na optymizm w nadchodzącym roku’. Od redakcji: Czy możecie sobie wyobrazić, koledzy ziemianie, wycie i zgrzytanie zębów, gdyby któryś z zachodnich przywódców zrobił coś podobnego, ale bardziej po islamsku? Wrzaski byłyby ogłuszające. Ale składanie hołdu religii żydów przez takie coś, nawet nie wywołuje najmniejszego protestu, i to w czasie, kiedy Zachód jest w agonii ekonomicznej, militarnej, kulturowej i na każdy inny sposób – w wyniku nieproporcjonalnego żydowskiego wpływu na sprawy zachodnie. Przewodniczący PE, Jerzy Buzek, otworzył w tym tygodniu celebracje żydowskiego nowego roku wystawą: POLIN: THOUSAND YEARS OF JEWS IN POLAND {Polin: tysiąc lat żydów w Polsce], zorganizowanej przez polskie Muzeum Historii Polskich Żydów (MHPJ), pod patronatem polskiej prezydencji w Radzie Europy. Przyjęcie miało miejsce w Parlamencie Europejskim i zorganizowane było przez Europejską Unię Żydów (EJU), Europejskie Centrum Wspólnoty Żydowskiej (EJCC) i Europejskich Żydowskich Spraw Publicznych (EJPA) w Brukseli.

W towarzytwie ukraińskiego filantropa, Vadima Rabinowicza, wiceprzewodniczącego EJU, rabina Gerszona M Garelika, założyciela EJCC i Tomera Orni, dyrektora EJU, rabin Levi Matusof sprezentował pozłacany szofar przewodniczącemu PE i życząc mu, aby „Głos Europy usłyszano głośno i wyraźnie”, ironicznie zasugerował, by spróbował weń zadąć. Na oczach oklaskującego, radosnego tłumu ponad 6.000 osób, łacznie z 50 członkami PE i dyplomatami z 16 krajów, przewodniczący PE zademonstrował swoje umiejętności dęcia w szofar. Nawiązując do Rosz Haszana, jako czasie na refleksje o przeszłości, Buzek powiedział: „Jest to również czas optymizmu dla nadchodzącego roku. W ubiegłym roku byliśmy świadkami wielu zmian na świecie. Zwłaszcza na Bliskim Wschodzie, gdzie Arabska Wiosna przyniosła nową nadzieję, że pokój jest w końcu możliwy do osiągnięcia w regionie”. Dodał, że „prawdziwa stabilność pochodzi z demokracji i tylko demokracje mogą gwarantować trwały pokój”. Nehama Tawil, dyrektor EJCC, w swoim otwierającym przemówieniu podziękowała przewodniczącemu za pełnienie honoru gospodarza tego wydarzenia. „Ta chwila inspiruje w nas wiele nadziei. Jesteśmy dumni z tego, że należymy do Europy, gdzie szanowana jest każda kultura, nie tylko żeby miała prawo do udziału w radosnych świętach razem z poszerzoną rodziną europejską”. W imieniu przewodniczącego EJU, Igora Kolomojskiego, jej dyektor, Tomer Orni, ogłosił rozpoczęcie działalności całodobowego satelitarnego kanału TV, Jewish New 1, oraz wyborów do Europejskiego Parlamentu Żydowskiego ustalonych na październiku, jedynego demokratycznie wybranego organu reprezentacyjnego w Europie. Corrine Evens, przewodnicząca Europejskiego Stowarzyszenia na rzecz Polskiego Muzeum, wezwała społeczność europejską do udzielenia wsparcia muzeum, żeby stał się jednym z najwspanialszych muzeów na świecie. Podziękowała polskim władzom i przewodniczącemu PE i byłemu premierowi Polski za ich partnerstwo i zaangażowanie w tym €21mln ($28 mln) projekcie edukacyjnym, gotowym w 2015 roku. Jego Ekscelencja Jan Tombinski, ambasador Polski w PE i przedstawiciel polskiej prezydencji w UE, pochwalił wspaniałą pracę Polskiego Muzeum i podziękował społecznościom żydowskim w Europie i na świecie za pomoc Muzeum w zachowywaniu żywej pamięci o historii polskich żydów, którzy pozostawili silne znamię w korzeniach tego kraju. Na zakończenie ceremonii, rabin Avi Tawil, dyrektor EJCC dmuchnął w szofar, tradycyjny główny symbol żydowskiego nowego roku.

Od admina (za kompetentną w tych sprawach Wikipedią):

Szofar – instrument dęty o charakterze liturgicznym. Jest to rodzaj rogu wykonanego z rogu zwierzęcia koszernego, najczęściej baraniego. Używany przez Żydów do ogłaszania niektórych świąt (m.in. Rosz ha-Szana i Jom Kippur), dźwięk rogu był słyszalny na bardzo dużym obszarze. Przechowywany był w synagogach.

Stanisław Ciesielski – „Denikin” Chronologicznie najwcześniejszym wystąpieniem antybolszewickiego ruchu białych było utworzenie tzw. Armii Ochotniczej. Jej inicjatorem był dawny carski szef sztabu a później głównodowodzący armii rosyjskiej gen. Michaił Aleksiejew. W chwili bolszewickiego przewrotu ukrywał się w Piotrogrodzie. Uznawszy, iż zbrojny opór w stolicy był beznadziejny i postanowił podjąć próbę stworzenia ruchu antybolszewickiego nad Donem, pod osłoną tamtejszych wojsk kozackich. Na czele Kozackiego Wojska Dońskiego stał wówczas wybrany w czerwcu 1917 r. na atamana gen. Aleksiej Kaledin, były dowódca 8. armii. Kaledin nie uznał władzy bolszewickiej i ogłosił niezależność Kozaków dońskich. Wojska kozackie, wielokrotnie wykorzystywane przez rządy carskie, jako instrument represji, stały się symbolem tłumienia różnorakich wystąpień wolnościowych o społecznym i narodowym charakterze, a Kozacy postrzegani byli jako wroga siła przez antycarskie ugrupowania polityczne. Także bolszewicy uważali ich za żywioł kontrrewolucyjny, w znacznej części zaliczający się do bogatej warstwy ludności wiejskiej (tzw. kułaków), a przy tym ujawniający dążenia separatystyczne. W odróżnieniu od wielu innych grup ludności wiejskiej Kozacy nie byli zainteresowani uzyskaniem nowej ziemi, a przeciwnie – pragnęli przede wszystkim zachować w swym ręku posiadane już, niemałe zresztą, jej zasoby. W wielu regionach musiało to prowadzić do konfliktu z bolszewikami, dążącymi do zantagonizowania wsi i pozyskania biedoty pod hasłami sprawiedliwego podziału gruntów. W takich okolicznościach zrodziła się idea likwidacji kozactwa (raskazaczywanije). Początkowo przynajmniej część Kozaków gotowa była podporządkować się nowemu reżimowi, a większość raczej nie zamierzała popierać sił zmierzających do restauracji dawnych porządków. Brutalne, masowe represje popchnęły Kozaków do powstań antybolszewickich i współdziałania z tzw. Armią Ochotniczą. Aleksiejew do Nowoczerkaska, stolicy wojska dońskiego, przybył 2 (15) listopada. Jakkolwiek Kozacy nieufnie odnosili się do oficerów, którym przypisywali tendencje monarchistyczne, to nawiązana została współpraca w zakresie formowania siły zbrojnej do walki z bolszewikami. 27 listopada (10 grudnia) Aleksiejew za zgodą władz kozackich ogłosił powstanie Armii Ochotniczej. Tymczasem z aresztu w Bychowie wydostali się przywódcy puczu korniłowskiego, którzy także udali się do Nowoczerkaska. Gen. Ławr Korniłow dotarł tam 6 (19) grudnia. W pierwszej połowie grudnia znalazła się tam cała grupa przywódcza korniłowców: generałowie Anton Denikin, Aleksandr Łukomskij, Iwan Romanowski. Niemal od początku pojawiły się tarcia między Aleksiejewem a Korniłowem, którzy wzajemnie się nie znosili. Korniłow domagał się uznania jego przywództwa i nieograniczonej władzy, w przeciwnym razie zapowiadając wyjazd na Syberię. Aleksiejew obawiając się, że bez popularnego Korniłowa nie osiągnie zamierzonych celów, będąc człowiekiem już wówczas ciężko chorym, ustąpił i Korniłow uzyskał pełnię władzy wojskowej na obszarach zajętych przez Armię Ochotniczą, jego zastępcą został Denikin, podczas gdy Aleksiejew zajął się władzą cywilną. Kaledin zachował swe kompetencje związane z wojskiem kozackim. Ukształtował się w ten sposób triumwirat: Korniłow, Aleksiejew, Kaledin. W końcu grudnia 1917 r. wodzowie Armii Ochotniczej opublikowali oświadczenie, w którym zapowiadali, iż po zwycięstwie nad bolszewikami zostanie rozstrzygnięty problem ustroju państwowego Rosji, a dokona tego ponownie wybrane Zgromadzenie Ustawodawcze. Za formułą „przemilczania” kwestii ustrojowych kryła się faktycznie idea powrotu do monarchii, której wyznawcami była większość oficerów Armii Ochotniczej. Postawa mas ludowych powodowała, że nie chciano występować z tym jawnie, ale z tego tez powodu Armia Ochotnicza nie była w stanie wypełnić swych szeregów elementami plebejskimi. Nad Don przybywali przede wszystkim oficerowie. Monarchistyczne oblicze wojennego reżimu wzmacniała obecność przedstawicieli najbardziej reakcyjnych środowisk i organizacji. Pierwszym militarnym działaniem „białych” była dokonana w połowie listopada 1917 r. ofensywa Kaledina na Zagłębie Donieckie, zwieńczona przejściowym sukcesem, zajęciem Rostowa i Taganrogu. W styczniu 1918 r. nastąpiła kontrofensywa bolszewicka nad Donem, w rezultacie, której rozbite zostały najwartościowsze oddziały kozackie, a pod Matwiejowym Kurhanem bolszewicy pokonali Armię Ochotniczą i ruszyli na Rostów. Sytuacja Kozackiego Wojska Dońskiego stała się rozpaczliwa. 29 stycznia (11 lutego) 1918 r. zdesperowany Kaledin złożył swą funkcję i popełnił samobójstwo. 25 lutego „czerwoni Kozacy” zdobyli Taganrog, biorąc do niewoli część przywódców kozackich łącznie z następcą Kaledina gen. Aleksandrem Nazarowem, których następnego dnia rozstrzelano. 23 marca 1918 r. powstała efemeryczna radziecka Republika Donu. W tej sytuacji formująca się Armia Ochotnicza porzuciła tereny nad Donem i wraz z resztkami Kozackiego Wojska Dońskiego i sporą ilością ludności cywilnej ruszyła w marsz ku stolicy Kubańskiego Wojska Kozackiego – Jekaterynodarowi. Nim tam jednak dotarła miasto opanowali bolszewicy. Korniłow zarządził szturm, ale zakończył się on niepowodzeniem, a sam Korniłow 13 kwietnia zginął w wyniku trafienia siedziby jego sztabu przez przypadkowy pocisk artyleryjski. Pod dowództwem Denikina Armia Ochotnicza wycofała się wówczas w Stepy Salskie.

Utworzono Specjalne Zgromadzenie – Osoboje sowieszczanije przy Dowództwie Głównym Armii Ochotniczej. Przewodniczącym został Aleksiejew, a jego zastępcami – Denikin, Dragomirow i Łukomski. Faktycznie Zgromadzenie funkcjonowało w dwóch trybach – jako wielkie, pod przewodnictwem Aleksiejewa i małe – pod przewodnictwem Denikina. To pierwsze miało zajmować się sprawami ogólnopaństwowymi, w tym prawodawstwem, to drugie – sprawami bieżącymi. Postanowienia Zgromadzenia nie były jednak wiążące ani dla Aleksiejewa, ani dla Denikina. Dopóki żył Aleksiejew Zgromadzenie nie zebrało się ani razu, co tłumaczy się z reguły stanowczym odrzucaniem przez Denikina mieszania się Aleksiejewa do spraw wojskowych i dążeniem do rozdzielenia zagadnień wojennych od politycznych. W istocie jednak w takiej sytuacji Denikin samodzielnie rozwiązywał wiele kwestii o jawnie politycznym charakterze. Oznaczało to, że Aleksiejew stracił praktycznie znaczenie i wpływy, tylko nominalnie pozostając przywódcą ruchu. Rozumiejąc to, Aleksiejew zamierzał udać się na Syberie, ale przekreśliła to jego ciężka choroba i śmierć. W rezultacie śmierci Aleksiejewa 25 września 1918 r. Denikin został jedynym następcą triumwiratu. Przyjął wówczas tytuł Głównodowodzącego Armii Ochotniczej z pełnią władzy na terytorium kontrolowanym przez tę armię. Przewodniczącym Zgromadzenia Specjalnego został Dragomirow, a samo Zgromadzenie lokowało się teraz przy osobie Głównodowodzącego. Zostawszy dyktatorem Denikin odrzucił możliwość uznania ufijskiego Dyrektoriatu za władzę ogólnorosyjską czerpiącą legitymację ze statusu demokratycznie wybranego Zgromadzenia Ustawodawczego. Denikin budując system rządzenia na kontrolowanych przez siebie obszarach opierał się na monarchicznych tendencjach nurtujących większość ochotników. Specjalne Zgromadzenie stanowiło osobliwy organ łączący funkcje prawodawcze i wykonawcze. Denikin w pełni jednak kontrolował działalność prawodawczą formułując wytyczne w odniesieniu do polityki zewnętrznej i wewnętrznej oraz zatwierdzając wszystkie decyzje Zgromadzenia. Ministrowie nie mieli prawa bez jego zgody wnosić pod obrady Zgromadzenia żadnych projektów praw. 2 lutego 1919 r. Denikin ostatecznie zakończył kształtowanie Specjalnego Zgromadzenia, zatwierdzając jego statut. Składało się ono z trzynastu zarządów, m.in. wojskowego, morskiego, spraw wewnętrznych, spraw zagranicznych. Ponadto w skład Zgromadzenia wchodził naczelnik sztabu, główny naczelnik zaopatrzenia oraz kilku członków bez teczek – łącznie 24 osoby. Cały program Denikina zbudowany był na haśle jedynej i niepodzielnej Rosji. Hasło to jednak trudno było przełożyć na konkretne posunięcia mogące zyskać przychylność szerszych grup społecznych, a nawet nie pozwalało zjednoczyć wszystkich sił antybolszewickich. Oprócz Kozaków dońskich przeciw bolszewikom wystąpiły i inne wojska kozackie: orenburskie pod wodzą atamana Aleksandra Dutowa, zabajkalskie dowodzone przez atamana Georgija Siemionowi, kubańskie atamana Aleksandra Filimanowa, amurskie dowodzone przez atamana Gamowa. Największe znaczenie w tej fazie walk miało wystąpienie Dutowa, które deklarując wierność Zgromadzeniu Ustawodawczemu nawiązał współpracę z eserowcami oraz kazachskim ruchem narodowym. Zaniepokojeni wzrostem jego sił bolszewicy zorganizowawszy naprędce odpowiednie siły uderzyli na Dutowa i wyparli go z Orenburga. Sytuacja zasadniczo się zmieniła w wyniku ofensywy niemieckiej w lutym 1918 r., która doprowadziła do osiągnięcia przez Niemców Zatoki Fińskiej w rejonie Narwy na północy, rejonu Witebska, Kurska i Rostowa na południu. Nad Donem wybuchło powstanie antybolszewickie sprowokowane polityka represyjna i antykozacką bolszewików. W końcu kwietnia Armia Ochotnicza ponownie opanowała Nowoczerkask, a Niemcy i Kozacy – Rostów nad Donem. Nie bez wpływu niemieckiego 11 maja 1918 r. nowym atamanem wojska dońskiego został wybrany gen. Piotr Krasnow, nastawiony na współpracę z Niemcami. Stwarzało to nowa sytuację, bowiem Denikin, podobnie jak wcześniej Korniłow, a równocześnie Kołczak, był zwolennik współdziałania z Ententą i kontynuowania wojny z Niemcami. Musiało to rodzić napięcia we wzajemnych stosunkach dwóch generałów. Faktycznie działania Kozaków i Denikina były słabo powiązane. Denikin odrzucił sugestie Krasnowa, aby uderzyć wspólnie z Kozakami na Carycyn i poprzez gubernie saratowską w kierunku Moskwy. Uznał, iż w pierwszej kolejności należy oczyścić z bolszewików południe Rosji, stworzyć tam solidną bazę dalszych działań i dopiero wówczas uderzyć na stolicę. Krasnow dzięki pomocy niemieckiej w sierpniu dysponował już ok. 40 tys. żołnierzy. Jednakże jego możliwości działania ograniczała trudna sytuacja wewnętrzna na kontrolowanych obszarach, a zwłaszcza konflikty między Kozakami a ludnością niekozacką, poddaną licznym gwałtom i grabieżom. Pojawiały się także konflikty między samymi Kozakami. Denikin wykorzystując zaangażowanie bolszewików w innych rejonach i słabość powstającej dopiero Armii Czerwonej, 23 czerwcu 1918 r. podjął działania ofensywne, które pozwoliły mu zająć Kubań i większość Północnego Kaukazu. 17 sierpnia jego wojska wkroczyły do Jekaterynodaru. W obliczu zagrożonego Carycyn dowództwo bolszewickie zdecydowało się przerzucić tam wszystkie siły. Powstało znaczne zamieszanie, zwłaszcza, iż niektórzy dowódcy bolszewiccy zaczęli działać wbrew rozkazom, a naczelne dowództwo gubiło się w położeniu własnych oddziałów. Pewne uporządkowanie sytuacji nastąpiło dopiero w październiku, gdy dowództwo bolszewickie powróciło do koncepcji obrony Północnego Kaukazu i dokonało zmian personalnych dyscyplinujących dowodzenie. Zlokalizowane tam siły stanowiły ok. 1/3 Armii Czerwonej, lecz były odcięte od pozostałych obszarów kontrolowanych przez bolszewików i nie dysponowały odpowiednim zaopatrzeniem. Na początku sierpnia 1918 r. Kozacy uderzyli na Carycyn i Kamyszyn z zamiarem opanowania obszaru mogącego zapewnić łączność między Kołczakiem a Denikinem i zarazem przecięcia szlaku komunikacyjnego, przez który zaopatrywana była Rosja centralna w żywność. Na początku września Kozacy zmuszeni jednak zostali do wycofania się za Don. Na początku października Krasnow ponowił uderzenie na Kamyszyn i Carycy doprowadzając do okrążenia tego ostatniego. Najcięższe walki trwały 14-16 października i przyniosły sukces obrońcom miasta. W połowie listopada linia frontu ponownie ustabilizowała się na Donie. W końcu listopada armia Krasnowa po raz trzeci ruszyła na Carycyn, tym razem dochodząc do przedmieść Kamyszyna. Ofensywa bolszewicka w kierunku Rostowa i przekroczenie linii Donu spowodowało, że Krasnow zarządził odwrót na kierunku carycyńsko-woroneskim by osłonić Rostów i Nowoczerkask.

W tym samym czasie wojska Denikina toczyły niezwykle zacięte boje na przedpolach Północnego Kaukazu – o Stawropol, zmuszając w połowie listopada Armię Czerwoną do odwrotu. Natomiast bolszewicy odnieśli sukcesy nad Tenrekiem wypierając stamtąd wojska kozackie. 3 stycznia 1919 r. korpus kawalerii dowodzony przez gen. Piotra Wrangla przełamał front bolszewicki, a w wyniku rozwiniętego natarcia armia Denikina do 11 lutego zajęła większe miasta i równiny Północnego Kaukazu, wypierając rozbite oddziały Armii Czerwonej wysoko w góry. Po kapitulacji Niemiec Krasnow w końcu 1918 r. ostatecznie uznał władzę Denikina i podporządkował mu wojsko dońskie. Po niepowodzeniach pod Carycynem jego pozycja szybko słabła i w lutym 1919 r. został zdymisjonowany, a jego miejsce zajął zwolennik Denikina gen. A.Bogajewski. W lutym 1919 roku, w czasie ofensywy bolszewickiej w kierunku Ukrainy i południa Rosji, oddziały Armii Czerwonej wkroczyły na ziemie Kozaków dońskich. Przystąpiono do realizacji polityki wytyczonej uchwałą KC partii bolszewickiej z 24 stycznia 1919 r., stwierdzającej m.in.: „Mając na względzie doświadczenia z wojny domowej z Kozakami, za jedyny politycznie poprawny środek uznać trzeba bezwzględną walkę i masowy terror wobec bogatych Kozaków, których trzeba będzie wyniszczyć i zlikwidować fizycznie co do jednego”. Należące do Kozaków ziemie zostały skonfiskwane i rozdzielone między rosyjskich osadników lub miejscowych chłopów nie będących Kozakami; pod karą śmierci wezwano Kozaków do złożenia broni, zniesione zostały samorząd i organizacja administracyjna Kozaczyzny. W rzeczywistości, jak to przyznał w czerwcu 1919 roku przewodniczący Doń­skiego Komitetu Rewolucyjnego, „polityka masowej eksterminacji Kozaków prowadzona była bez najmniejszego rozróżnienia”. Od połowy lutego do połowy marca 1919 roku oddziały bolszewickie wymordowały ponad osiem tysięcy Kozaków. Odpowiedzią było powstanie rozpoczęte 11 marca 1919 r. i przyłączenie się Kozaków z Armią Ochotniczą. Połączone siły Denikina i kozackie, liczące w tym momencie łącznie ok. 100 tys. żołnierzy przybrały nazwę Sił Zbrojnych Południa Rosji, a Denikin został ich głównodowodzącym. Pierwszy problem narodowy, przed jakim stanął Denikin, to problem ukraiński. W tym zakresie wykazał całkowity brak zrozumienia tendencji nurtujących Ukraińców, traktując ich i zwracając się do nich, jako do Małorusów, w przeciwieństwie do Wielkorusów – Rosjan. Odezwa ogłoszona w przeddzień zajęcia Kijowa skierowana była do „ludności Małorosji” i głosiła pragnienie przywrócenia „narodowi rosyjskiemu” jedności. Pod Kijowem wojska Denikina zetknęły się z wojskami Pelury, dla którego Rosja była głównym wrogiem, zarówno biała, jak i czerwona. Denikin zażądał od niego albo przyłączenia się do Armii Ochotniczej, albo złożenia broni, czym popchnął Petlurę do porozumienia z Polską. Drugi narodowościowy problem, przed jakim stanął Denikin to problem żydowski. Przez południe Rosji przeszła wielka fala wystąpień antyżydowskich. Niechęć do Żydów obecna była nie tylko wśród środowisk prawicowych, ale i w części środowisk lewicowych, skądinąd zdecydowanie przeciwnych antysemityzmowi. Na Krymie reżim Denikina zetknął się z Tatarami krymskimi, którzy usiłowali odbudować tatarski parlament (Kurułtaj) i rząd, w okresie okupacji niemieckiej zmierzając do zbudowania państwowości tatarskiej. Denikin nie uznawał wszakże praw tatarskich, ani dążeń narodowych tej grupy. Kurułtaj i rząd tatarski zostały zlikwidowane, a Krym włączono do guberni taurydzkiej na ogólnych zasadach. Z kolei na Północnym Kaukazie istniał problem tamtejszych ludów górskich, wpływów panislamskich i pantureckich. Denikin zajął wobec nich postawę podobną, jak wobec Tatarów: uznając prawa religijne, a w pewnym zakresie i kulturalne, odmawiano jakichkolwiek odrębności politycznych i zdecydowanie przeciwdziałano jedności ludów górskich. Liberalne skrzydło obozu denikinowskiego popierało dyktaturę Denikina, ale zabiegało o rozdzielenie władz wojskowych i cywilnych i o powołanie cywilnego zastępcy przewodniczącego Zgromadzenia Specjalnego. Generałowie stający się urzędnikami i zarządcami, w dodatku w warunkach wojny domowej, dyskredytowali, bowiem reżim, restaurując dawne formy i metody sprawowania władzy. Denikin w tych kwestiach zajmował chwiejna pozycję. Osobiście bliski kadetom, rozumiał zasługi wojskowych i konieczność uwzględniania ich stanowiska. Ostatecznie ustępował pod naporem ich żądań i oczekiwań. Najbardziej reakcyjne cechy reżimu denikinowskiego ujawniły się w związku z kwestia agrarną, najbardziej palącą kwestią – większości chłopskiej Południa Rosji. Chłopi zająwszy ziemie obszarnicze, inwentarz, bydło, z obawami oczekiwali na to, co przyniesie władza Denikina, jednakże władza ta kwestii agrarnej nie rozstrzygnęła, odkładając ją do czasu po wojnie domowej i powstania władz ustawodawczych. Zarazem jednak podjęto prace w komisji do spraw problematyki agrarnej nad przepisami o przekazaniu ziemi chłopom i uniemożliwieniu siłowego odbierania jej przez obszarników. Denikin niejednokrotnie wetował powstające reakcyjne projekty przepisów dotyczących ustroju agrarnego. W rezultacie przyjęto przepisy, które w istocie nie były już adekwatne do sytuacji. Zapowiadały, bowiem przekazanie ziemi chłopom po zakonczeniu wojny domowej, a do tego czasu chłopi 1/3 zbiorów mieli przekazywać obszarnikom. Zapewne głownie ze względów międzynarodowych deklaracja programowa przekazana 10 kwietnia 1919 r. rządom sojuszniczym zapowiadała zwołanie zgromadzenia narodowego na podstawie powszechnego prawa wyborczego, wprowadzenie lokalnego samorządu, ustanowienie obwodowej autonomii i szerokiego katalogu swobód obywatelskich oraz przeprowadzenie reformy rolnej. W lutym 1919 r. ofensywa wojsk Denikina na Północnym Kaukazie zaowocowała niemal całkowitym wyparciem stamtąd bolszewików. Gdy dowództwo bolszewickie skierowało główne siły na Front Wschodni, sytuacja operacyjna Denikina znacznie się poprawiła, zwłaszcza, gdy w szeregach Armii Czerwonej wybuchł bunt zainicjowany w 6. dywizji Armii Czerwonej, który rozprzestrzenił się na znaczne obszary, obejmując Humań, Czerkasy, Jekaterynosław, Chersoń, Mikołajów. W czerwcu 1919 r. Denikin rozpoczął kolejną ofensywę, w toku, której armia dowodzona przez gen. Piotra Wrangla zajęła znaczne obszary Ukrainy i Półwysep Krymski, a 30 czerwca zdobyła Carycyn. Na zajętych przez siebie terenach Denikin przeprowadził powszechną mobilizację. Powiększyło to znacznie Siły Zbrojne Południa Rosji, ale zmieniło zarazem ich charakter. Powołanie pod broń chłopstwa stało się czynnikiem destrukcyjnym, jako że interesy tej grupy społecznej kolidowały z dążeniami elity przywódczej „białych”, a wartość bojowa armii w nowym kształcie spadła. 3 lipca 1919 r. Denikin wydał swym wojskom rozkaz marszu na Moskwę. Stosunek sil na Froncie Południowym był wprawdzie korzystny dla wojsk czerwonych, ale armia Denikina zdecydowanie przeważała pod względem wyposażenia, zwłaszcza w broń pancerną, oraz mobilności z uwagi na duże ilości kozackiej kawalerii. Wykorzystując tę przewagę kozacki korpus konny gen. Konstantego Mamontowa przerwał front i dokonał głębokiego rajdu na zaplecze Czerwonej Armii, 18 sierpnia opanował Tambow i zbliżył się do Tuły. Rajd ten wywołał panikę i zdezorganizował zaplecze Armii Czerwonej. Do walki z Mamontowem skierowano znaczne siły, między innymi korpus konny pod dowództwem Siemiona Budionnego. Mamontow został wprawdzie zmuszony wycofać się spod Tuły, lecz zdolności bojowe wojsk bolszewickich zostały poważnie osłabione. W końcu sierpnia Denikin zajął Odessę i Kijów, łamiąc umowę o współpracy z Petlurą. W połowie września armia Denikina uderzyła bezpośrednio w kierunku Moskwy. 20 września zajęła Kursk, 10 dni później Woroneż, 13 października Orzeł i podeszła do Tuły odległej od Moskwy o niecałe 200 km. Denikin kontrolował w tym momencie ogromne terytorium od Wołgi do prawobrzeżnej Ukrainy i od wybrzeża czarnomorskiego do Kurska i Orła, a akredytowani przy nim byli przedstawiciele rządów Anglii, Belgii, Bułgarii, Grecji, Woch, Polski, Rumunii, Serbii, USA, Francji i Japonii. Był to szczytowy moment w rozwoju tego nurtu ruchu „białych”. Zacięte walki w rejonie Orła, najkrwawsze w toku całej wojny domowej, przyniosły w efekcie zatrzymanie ofensywy Denikina. 20 października Orzeł został odbity przez bolszewików i rozpoczął się etap walk odwrotowych wojsk denikinowskich. 18 listopada po ciężkich walkach Armia Czerwona zajęła Woroneż i Kursk. Klęska Denikina stawała się faktem. 15 listopada 1919 r. Zgromadzenie Specjalne rozpoczęło prace nad prawem o odpowiedzialności karnej za współudział w ustanowieniu w Rosji władzy radzieckiej. Wszyscy winni udziału w przygotowaniu przejęcia władzy przez rady, którzy urzeczywistniali zadania tej władzy lub współdziałali w ich urzeczywistnianiu oraz ci, którzy należeli do partii komunistycznej lub innej organizacji współstanowiącej władzę radziecka podlegać mieli utracie wszelkich praw i karze śmierci. Denikin zatwierdził te przepisy 24 listopada. W końcu 1919 r., gdy sukces Armii Czerwonej nie ulegał już wątpliwości, sojusznicy wycofali się ze swoich wcześniejszych obietnic i zobowiązań. Na początku grudnia Loyd-George ogłosił w parlamencie, że konferencja międzysojusznicza przyjęła postanowienie o niemieszaniu się w wewnętrzne sprawy Rosji. Następstwem tego była decyzja o zniesieniu blokady gospodarczej wobec Rosji radzieckiej. Mocarstwa sojusznicze wkroczyły na drogę uznania reżimu bolszewickiego. Z prac Konferencji Specjalnej nie było zadowolone ani prawe, ani lewe skrzydło. Pierwszym, który podjął postulat dokonania reorganizacji władzy, był dawny przewodniczący Dumy Państwowej M.W.Rodzianko, który wielokrotnie nakłaniał Denikina do utworzenia organu, do którego weszliby dawni członkowie czterech kolejnych Dum oraz Rady Państwa. Denikin odrzucał tę ideę, kwestionując reprezentatywność i legitymację tych osób jako przedstawicieli narodu. Podobna inicjatywę utworzenia przy Konferencji Specjalnej zgromadzenia o podobnym składzie wysuwał także Łukomski. Wraz z kurczeniem się zasięgu panowania Denikina w wyniku niekorzystnego rozwoju sytuacji na froncie i utraty ziem rdzennie rosyjskich, komplikowała się sprawa dalszego kształtu reżimu. Perspektyw utworzenia rządu liberalnego nie było, ale i wyłącznie prawicowe rządy były nierealne, bowiem stanowiłoby to otwarte wyzwanie dla Kozaków. W wyniku klęsk na froncie, ewakuacji i rozdzielenia miejsca postoju sztabu i rządu, Denikin 14 grudnia 1919 r. wydał rozkaz o rozszerzeniu praw naczelników poszczególnych zarządów i przewodniczącego Konferencji Specjalnej, który w niektórych sytuacjach zyskał prawo zatwierdzania postanowień Konferencji za głównodowodzącego. Ograniczony zakres tych zmian i brak wyraźnie o0kreślonej linii politycznego zwrotu rozczarowały wielu zwolenników Denikina, zwłaszcza spośród kadetów, którzy zwrócili się do Denikina o dokonanie dalej idącej zmiany systemu rządzenia. Kadeci wystąpili z propozycja rozwiązania Konferencji Specjalnej i utworzenia rządu w składzie 7 osób, w tym 3 przedstawicieli wojsk kozackich. Ten rząd – Rada przy Głównodowodzącym – powinien być kierowany przez osobę najlepiej rozumiejąca idee Denikina. Równocześnie Łukomski, jako przewodniczący Konferencji Specjalnej dezawuował wszelkie inicjatywy lewego skrzydła, zapewniając Denikina, że nie był to czas na dokonywanie zmian w polityce i systemie sprawowania władzy. Tymczasem sytuacja militarna Denikina pogarszała się nieustannie. 12 grudnia 1919 r. bolszewicy zajęli Charków, a 16 grudnia Kijów. Denikin w tej sytuacji dokonał poważnych zmian kadrowych w dowództwie, a równocześnie zdecydował się dokonać pozornej reorganizacji systemu rządzenia, by wzmocnić pozycje polityczną. 16 grudnia rozwiązał Konferencje Specjalną, a w jej miejsce powołał rząd złożony z szefów sześciu resortów: wojenno-morskiego, spraw wewnętrznych, finansów, sprawiedliwości, zaopatrzenia, handlu i przemysłu oraz komunikacji. Szefowie resortu spraw zagranicznych oraz główny kontroler państwowy podlegali bezpośrednio głównodowodzącemu. Członkowie Konferencji Specjalnej nieposiadający przydziałów resortowych weszli w skład nowego organu – Konferencji do spraw Projektów Prawa przy rządzie. Tak, więc powstał nowy rząd z Łukomskim na czele, ale zmiana systemu rządzenia faktycznie nie nastąpiła. 27 grudnia Denikin zdymisjonował Łukomskiego, co wiązało się przede wszystkim z niechęcią do niego ze strony Kozaków, których najwyższe zgromadzenie miało odbyć się 5 stycznia i zapowiadano powołanie na nim państwa obejmującego terytoria wojsk kozackich dońskiego, kubańskiego i tereckiego. Pod wpływem Kozaków kubańskich idea utworzenia samodzielnego państwa kozackiego i odrębnej armii kozackiej wzięła górę na owym zgromadzeniu, co skłoniło Denikina do osobistego wystąpienia 16 stycznia 1920 r., w którym zapowiadał ograniczenie pełni władzy głównodowodzącego, utworzenie izby prawodawczej i powołanie rządu złożonego z „uczciwych ludzi” niezwiązanych ze skrajnymi ugrupowaniami, z włączeniem do rządu przedstawicieli Kozaków. W wyniku rokowań w sprawie nowej organizacji władzy, w wyniku której zgodzono się na faktyczny koniec dyktatury, targując się o zakres osobistych kompetencji głównodowodzącego. Denikin pragnął utrzymać bezpośrednią kontrolę nad ministrami wojenno-morskim, komunikacji i aprowizacji, podczas gdy Kozacy domagali się pełnej odpowiedzialności wszystkich ministrów przed zgromadzeniem. Zakończyło się na podporządkowaniem Denikinowi tylko ministra spraw wojskowych i morskich. Postanowiono zwołać swoisty „przedparlament” z przedstawicieli ziem kozackich i obwodów, ale Kozacy nie dopuścili do utrzymania weta głównodowodzącego, który mógł jedynie dysponować wetem zawieszającym. W efekcie tych uzgodnień, zatwierdzonych przez najwyższy krąg kozacki, Denikin 23 stycznia został ogłoszony pierwszym zwierzchnikiem władzy południoworosyjskiej, utrzymując pełnie władzy wojskowej, w zakresie władzy cywilnej stał się monarcha konstytucyjnym. Tego samego dnia Bogajewski złożył swoje pełnomocnictwa, a Denikin powierzył sformowanie nowego rządu N.M.Mielnikowowi. Rząd ów składał się ludzi mających niewielkie doświadczenie i pozbawionych autorytetu – byli to w większości lokalni działacze – ale dokładało starań, by odciąć się od przeszłości. Ustępstwa Denikina na rzecz Kozaków były elementem postępującej izolacji Denikina w obliczu załamywania się sytuacji militarnej. 3 stycznia 1920 r. padł Carycyn, a 7 stycznia Nowoczerkask i Rostów nad Donem. W lutym armia Denikina znajdowała się w pełnym odwrocie na wszystkich kierunkach i odcinkach frontu. Totalna katastrofa militarna skłoniła Denikina do przekazania 22 marca 1920 r. swoich praw i kompetencji gen. Wranglowi. Nadesłał p. PiotrX.

Pierwszy film z miejsca katastrofy TU-154M. Wątek, którego oficjalnie nigdy nie podjęto, a który powinien być wyjaśniony Dwa dni po katastrofie w Smoleńsku w Internecie pojawił się film znany pod tytułami: „Samolot płonie”, „Film Koli”, „1:24”. Nagranie pokazuje, co działo się na miejscu katastrofy TU-154M w kilka minut po uderzeniu samolotu w ziemię, zanim jeszcze na miejsce dotarł montażysta TVP Sławomir Wiśniewski. Zarejestrowane telefonem komórkowym (do dziś nie ma pewności, przez kogo) 84 sekundy zostały na zlecenie prokuratury wojskowej skrupulatnie zbadane przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Centralne Laboratorium Kryminalistyczne Komendy Głównej Policji. Obie instytucje stwierdziły, że film został nagrany na miejscu katastrofy, że nie jest montowany oraz że nie ingerowano w ciągłość jego zapisu. Tym, co przykuwało w nim największą uwagę, były cztery odgłosy przypominające strzały. Do dziś nie wiadomo, skąd pochodziły. Polscy eksperci nie potrafili tego ustalić. Mimo wątpliwości, dalszych badań zaniechano. Ale na filmie jest coś jeszcze, co budziło burzliwe dyskusje w blogosferze. To czas między 45 a 47 sekundą nagrania. Świadek zdarzenia gwałtownie przesuwa wówczas telefon i przez krótką rejestruje liny przemieszczające się nad wrakiem Tupolewa. Oficjalnego stanowiska w tej kwestii nie zajęły ani polska prokuratura, ani komisja Jerzego Millera ani rosyjski MAK. Wśród internautów królowały dwie teorie: mówiąca o linach zwisających ze śmigłowca bądź sterowca, (jakie ma na wyposażeniu rosyjska armia, cichszych od helikopterów, a przystosowanych do podobnych zadań) oraz dezawuująca ją, wskazująca na pochodzenie lin z ładowni Tupolewa zaczepionych w momencie katastrofy o gałęzie drzew. Trójwymiarowa animacja, którą prezentujemy poniżej, obala tę drugą wersję. Bloger od miesięcy analizujący techniczne parametry związane z katastrofą poświęcił wiele tygodni na stworzenie filmu klatka po klatce dowodzącego, że tajemnicze liny nie mogą przemieszczać się samoistnie będąc zahaczonymi o drzewa. Z jego wyliczeń wynika, że w ciągu dwóch sekund przebyły odległość 20 metrów. Aby wyeliminować podejrzenia o nierzetelność przeprowadzonej analizy, założył on stronę www.opensmolensk.org, na której udostępni wszystkie źródłowe dane (wzorem otwartych kodów źródłowych oprogramowania komputerowego), wykorzystane w swojej pracy. Każdy będzie mógł je pobrać i kompilując z dostępnym filmem przekonać się o trafności jego teorii. Do jakich wniosków prowadzi ta analiza? Trudno zbudować jednoznaczną hipotezę. Cała sprawa z pozoru wygląda na nieco fantastyczną, lecz film zamieszczony poniżej, w kontekście potwierdzonej przez polskie służby oryginalności nagrania „Samolot płonie” daje dużo do myślenia. A najwięcej powinien dać polskiej prokuraturze. Jeśli rzeczywiście coś przemieszczało liny służące do transportu ciężkich ładunków, to co to było i w jakim celu znalazło się nad miejscem katastrofy raptem kilka minut po niej, zanim do wraku dotarły pierwsze służby ratunkowe? Liczymy na to, że wojskowi śledczy spróbują wyjaśnić tę zagadkę. Film „Samolot płonie” zasługuje na głębsze fachowe badanie niż przeprowadzone dotychczas. Znp zespół wPolityce.pl

Mamy ścigaczy medialnych prawie takich jak na Zachodzie. Z jedną różnicą - ster jest zablokowany Jak wiadomo charakter człowieka poznaje się w sytuacji skrajnej. Podobnie polityka i dziennikarzy. Warto, więc zapamiętać ostatni tydzień kampanii, kiedy decyduje się, kto będzie miał w Polsce władzę. Mieliśmy, bowiem możliwość obserwowania stężonych, podanych w skondensowanej dawce, wszystkich naraz, patologii polskiego życia publicznego. Kiedy się okazało, że cała czteroletnia praca aparatu rządowej propagandy, że śmierć doświadczonej państwowo elity opozycji, nie anihilowały tej formacji całkowicie, włączono dopalacz pościgowy. Oglądałem transmitowane jedna po drugiej, każdego dnia, konferencje prasowe Tuska i Kaczyńskiego. Z podziwem, ale i zażenowaniem patrzyłem jak często ci sami reporterzy głaskali pytaniami o Kaczyńskiego oraz świetlany rozwój Polski Donalda Tuska, by za chwilę dociskać i co najważniejsze - próbować sprowokować - lidera opozycji Jarosława Kaczyńskiego. Z premedytacją, dzień po dniu, nie ukrywając nawet specjalnie, iż takie otrzymali zadanie, że taka jest dziś linia "frontu". Ma powiedzieć coś radykalnego, ma zostać skompromitowany. Nie udało się. Postanowiono, więc Kaczyńskiego zgnieść. Czołowa gwiazda mediów prorządowych, choć wątpliwe czy dziennikarz, Tomasz Lis zaprosił oficjalnie Kaczyńskiego do studia. W rzeczywistości urządził mu slalom i bieg z przeszkodami oraz pułapkami. Naród pisowski zawył z radości, że prezes zwyciężył. Sławomir Nowak wyraził żal, że Lis zawiódł zaufanie władzy. Ale nikogo jakoś specjalnie nie ruszyła sama formuła przesłuchania. Tak inna, tak odmienna od tych lukrowanych pogawędek Lisa z Tuskiem i innymi politykami PO. Gdzie pytał ich nie o ich dorobek, ale o... Kaczyńskiego. Cóż było robić. Postanowiono włączyć superdopalacz orkiestry bez względu na wszystko, niezależnie od faktu, że Kaczyński sprowokować się nie dał. Jakieś jedno neutralne zdanie o pani Angeli Merkel zaczęto rozdmuchiwać do rozmiarów wojennych. W kraju gdzie połowę narodu czołowe media wyszydzają, gdzie ulubieniec ministra Zdrojewskiego 48-letni nastolatek Jakub Władysław Wojewódzki w nagrodę za wsadzanie narodowych flag w psie kupy dostaje lukratywny koncert, nagle okazało się iż najgorszą zbrodnią jest możliwość, choćby potencjalna, urażenia niemieckiej kanclerz. Bo szacunek, wiecie, ważna rzecz. Mechanizm jest dokładnie ten sam co w przypadku sprawy Ślązaków. Wtedy Kaczyński przestrzegał przed wypychaniem ich z polskości przez separatystyczny RAŚ. Przekazano widzom odwrotnie - że rzekomo ich z tej polskości wypychał. Pudła rezonansowe grają teraz podobnie. I nawet, to najgorsze, nie ukrywają iż nie chodzi tu o jakąś prawdę, że chodzi o zbicie wyniku opozycji.W końcu partia ufa, partii zawodzić nie wolno!! Dlatego, kiedy nasz portal ujawnia materiały stawiające pytanie o uczciwość wyborów samorządowych (masowe unieważnianie głosów z powodu dwóch krzyżyków na kartach do głosowania tylko na Mazowszu), kiedy Cezary Gmyz opisuje w "Rzeczpospolitej" ordynarne zmiany prawa by dopomóc jednemu biznesmenowi, to pies z kulawą nogą się o sprawie nie zająknie. Nie ma, nie istnieje. Dziennikarze zajęci są ściganiem prezesa. Takie zadanie. Więc możemy już mówić, że nie mamy dziennikarzy w większości mediów oficjalnych. Mamy ścigaczy, prawie takich jak na Zachodzie. Z jedną różnicą - ster jest zablokowany. Ścigacze ścigają tylko jedną stronę. Prawie czyni i tutaj wielką różnicę. W tym wypadku jak pomiędzy Zachodem a Rosją. Kto lepiej, z większym zaangażowaniem, wykonał swoje zadanie?

Piotr Gembarowski urzadzając jatkę Marianowi Krzaklewskiemu w 2000 roku?

Tomasz Lis zastawiając serię pułapek na Jarosława Kaczyńskiego w 2011 roku? Michał Karnowski

Długie ręce Grada Minister skarbu Aleksander Grad nie wyłożył z prywatnej kieszeni ani grosza na aktywizujące osoby starsze wykłady na Warszawskim Uniwersytecie Trzeciego Wieku, a dyktuje organizatorom, kogo nie mogą na nie zaprosić. Na przykład oponentów szefa resortu. Minister skarbu Aleksander Grad skreślił z listy wykładowców na Warszawskim Uniwersytecie Trzeciego Wieku im. Fryderyka Chopina jednego z najlepszych polskich finansistów dr. Cezarego Mecha, absolwenta prestiżowych studiów doktoranckich na Uniwersytecie IESE w Barcelonie. Finansista miał wygłosić wykład oraz przeprowadzić cykl warsztatów na temat inwestowania i korzystania z technik komputerowych w ramach programu "Akcjonariat Obywatelski". Decyzję o wykreśleniu resort podjął w dniu ukazania się w "Naszym Dzienniku" wywiadu z dr. Cezarym Mechem, w którym ten skrytykował politykę gospodarczą w wydaniu Platformy Obywatelskiej, wskazując też na ministra Grada: "Chwieje się system emerytalno-zdrowotny, a rząd wyprzedaje to, co jest zabezpieczeniem państwowych zobowiązań". - Potwierdzam, że dr Mech został skreślony przez ministerstwo z listy wykładowców - przyznała wczoraj w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Mariola Pękala Piekarska, koordynator programu ze strony Federacji Stowarzyszeń Uniwersytetów Trzeciego Wieku. Na pytanie o przyczyny skreślenia odparła krótko: - Donator nie uzasadnia decyzji. Ministerstwo Skarbu Państwa, które dotuje wykłady i szkolenia w ramach programu "Akcjonariat Obywatelski", zastrzegło w umowie z Federacją, że wykładowcy i materiały muszą być z nimi konsultowane. - Donator, czy to będzie ministerstwo, czy NBP lub RPO, zawsze zatwierdza wykładowców - mówi prezes Federacji UTW Wiesława Borczyk. Z jej słów wynika jednak, że ministerialna ingerencja jest incydentalna. - Zdarzyło się w ubiegłym roku, że resort pracy odrzucił dwóch proponowanych przez nas wykładowców - dodaje. W ramach programu "Akcjonariat Obywatelski" resort zlecił wykłady i szkolenia dziesięciu uniwersytetom w różnych miastach kraju. Ich szefowie, uzależnieni od donatorów, zmuszeni są akceptować reguły gry narzucone przez tego, kto przyznaje pieniądze. - Nie będę się kopać z koniem, jestem uzależniony od donatorów - mówi przedstawiciel jednego z uniwersytetów. Decyzja o wykreśleniu dr. Cezarego Mecha z listy wykładowców kompletnie zaskoczyła władze Warszawskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku. - Jestem zrozpaczona. Nigdy dotychczas się nie zdarzyło, aby zakwestionowano mi wykładowcę, zwłaszcza, że w tym wypadku chodzi o tak znakomitego fachowca w dziedzinie finansów i rynku kapitałowego - mówi prezes Warszawskiego UTW Anna Jędrychowska. Czym kierował się minister Grad, jeśli nie zwykłą zemstą na swoim krytyku? Czy wolno mu ingerować w wykłady naukowe z pobudek czysto politycznych, a może wręcz osobistych? Wszak sponsoruje UTW nie z własnych pieniędzy, lecz z pieniędzy publicznych. Wobec tego, jakim prawem odmawia obywatelom możliwości czerpania wiedzy od najlepszych fachowców? Na nasze zapytania o motywy tej decyzji Ministerstwo Skarbu Państwa na razie nie udzieliło odpowiedzi. - Skoro przy skreśleniu wykładowcy nie jego kwalifikacje, ale stosunek do rządu grał rolę, to coś niedobrego dzieje się w naszym państwie - przyznaje jeden z wykładowców Uniwersytetu Warszawskiego. Boją się też władze UTW. - Obawiam się, że ta sprawa nie obędzie się bez konsekwencji. To skreśli nasz Uniwersytet Trzeciego Wieku z listy placówek korzystających z dotacji - mówi Jędrychowska. - Decyzja ministra jest skandaliczna. To przejaw autokratyzmu władzy. Niesłychane, że upartyjnienie sięga już w naszym państwie tak nisko, że rząd pilnuje, aby ekspert niezwiązany z Platformą nie poprowadził przypadkiem wykładów dla starszych ludzi. To świadczy o narastającej omnipotencji władzy, która chce sobie podporządkować najdrobniejsze przejawy życia społecznego - skomentował sprawę poseł Artur Górski, członek rady programowej Uniwersytetu Trzeciego Wieku im. F. Chopina w Warszawie. "Serdecznie zapraszam na drugą odsłonę portalu Akcjonariat Obywatelski. Będzie nam miło wspierać obecnych i przyszłych inwestorów w poszukiwaniu wiedzy" - zachęca Aleksander Grad, minister skarbu, na stronach resortu. Ministerstwo Skarbu Państwa prowadzi szeroko zakrojony program upowszechniania wiedzy o inwestowaniu, wspierając dotacjami placówki, które organizują wykłady, warsztaty i konkursy wiedzy na temat rynku kapitałowego, akcjonariatu pracowniczego, inwestowania na giełdzie z wykorzystaniem systemów informatycznych. Słuchacze pragnący korzystać z wiedzy najlepszych fachowców nie zdają sobie sprawy, że do wyboru prelegentów minister stosuje polityczne sito. Doktor Cezary Mech odmówił skomentowania tej sprawy, ale skądinąd wiadomo, że nie jest to pierwsza jego przygoda z szykanowaniem jego działalności w sferze publicznej. Małgorzata Goss

Wypełnij kupon Atmosfera oczekiwania na wynik wyborczy ma wiele wspólnego z grą w totolotka. Już wypełniając kupon, oczekujemy z nadzieją wygranej, jak zresztą wszyscy inni gracze, ale dobre samopoczucie psuje świadomość, że nie wszyscy mogą wygrać, że można być przegranym. A jednak zdarzało się, że wygrywaliśmy, choć na krótko. 22-letnia historia III RP dała nam cztery krótkie "trafienia". Pierwsze, nie w pełni oczywiście satysfakcjonujące, to zwycięstwo w wyborach parlamentarnych w 1989 roku. To zasługa mitu "Solidarności". Drugie "losowanie" dawało szansę sukcesu prezydenturą Lecha Wałęsy, oczywiście do czasu, kiedy po obstawianiu "lewej nogi" oddał władzę postkomunie. Był też krótki okres rządów Jana Olszewskiego, do chwili obalenia go przez postkomunę przy aktywnym współudziale szefów obecnej rządowej koalicji Tuska i Pawlaka. Dalej dwuletnie rządy PiS szarpane przez tych samych co dawniej, przy współudziale nowych koalicjantów partii Jarosława Kaczyńskiego, zakończone rozwiązaniem parlamentu i ogłoszeniem nowego rozdania. To były cztery krótkie okresy, które dawały szansę na zasadnicze i wiarygodne zmiany w Polsce. Z 22 lat przypadających na III RP niecałe cztery lata dawały nadzieję na niekomunistyczne rządy i oderwanie się od dawnych struktur i powiązań. W tym sensie cztery ostatnie lata pod rządami PO i PSL okazały się kontynuacją dawnej przegranej szansy. Poza tym były to najbardziej nieudolne rządy w całej historii III RP. Taka będzie ocena historyków, chyba że ustępujący rząd, na czele z premierem, historykiem z wykształcenia, sam będzie pisał historię, a innym to utrudni. Wówczas napisze to, co jeszcze teraz głosi PO w swojej kampanii wyborczej, że winę za obecny stan Polski ponosi poprzedni "pisowski" rząd. Za trzy dni kolejne "rozdanie" i kolejna wielka niewiadoma. Grupa ludzi równa jednej czwartej obywateli (7,5 mln uprawnionych do głosowania) określana jest jako "niezdecydowani", czyli tacy, którzy nie wiedzą, na kogo mają oddać swój głos. Bardzo chciałbym wiedzieć, jaki procent z tych ludzi zastanawia się nad wyborem tylko dlatego, że są rozczarowani III RP, że przestali już wierzyć w realne zmiany, a ilu z tych ludzi w ogóle nie "wypełni kuponu" i nie pójdzie głosować, bo są przekonani o bezsensie wyborów. Wybory parlamentarne sprzed czterech lat cechowała najwyższa po 1989 roku frekwencja (53.88%), co oznaczało, że z 30 mln uprawnionych do głosowania zagłosowało około 16,5 mln, a w domach, przy telewizorze czy przy grillu pozostało aż ok. 13,5 mln obywateli. I ta liczba jest koronnym dowodem na stracone szanse III RP. To, że grupa niezadowolonych, zdezorientowanych czy zniechęconych do udziału w życiu publicznym, nawet raz na cztery lata, utrzymuje się, i to od tylu lat, na podobnym poziomie, jest w dużym stopniu świadomym założeniem twórców III RP i jej pseudoelit. Mimo że oficjalnie głosi się coś zupełnie przeciwnego. Liczą się bowiem tzw. żelazne elektoraty. A najbardziej ten, któremu żyje się dobrze z władzą i wokół władzy. Są to ci, którym III RP kojarzy się dobrze, np. ze stałą urzędniczą pensją (tych za rządów PO - PSL przybyło ponad 100 tysięcy). Klucz do zwycięstwa, do sukcesu całej Polski, jeśli nie teraz, to w przyszłości, jest w rękach tych, którzy pobudzą i wykorzystają energię wszystkich Polaków, w tym przede wszystkim tych zniechęconych i niezadowolonych. Kiedyś to w końcu nastąpi, lawy nie da się szybko wyziębić. Oczywiście, że nie wszyscy mogą wygrać w totka. Zwycięska pula idzie tylko do wygranego. Ale jest tak jak w tym starym dowcipie, kiedy to Stwórca, zirytowany namolnym błaganiem gracza o wygraną, w końcu nie wytrzymał i zapytał: "A wypełniłeś kupon? Tym razem ten kupon to niedzielna kartka wyborcza. Wojciech Reszczyński

Gospodarka na pasku dotacji Nie mamy ani przemysłu, który może światu wiele zaoferować, ani nie jesteśmy w stanie zapewnić godnego poziomu życia wielu obywatelom. Minister finansów Jacek Rostowski stwierdził, że mamy silną, a nawet bardzo silną gospodarkę. To typowe propagandowe sianie optymizmu. Optymistą trzeba być, minister finansów nie powinien siać pesymizmu i niepokojów, bo to niewątpliwie gospodarce szkodzi, ale przecież nie można uciekać od realnej oceny rzeczywistości i oszukiwać społeczeństwa, zwłaszcza przed wyborami, bo może się to skończyć tak jak na Węgrzech z poprzednim premierem, który odszedł w niesławie po miesiącach protestów.

Hojna oferta Rostowskiego Często siłę gospodarki identyfikuje się ze spełnianiem określonych warunków stabilizacji finansowej, np. w publicystyce identyfikuje się ją z posiadaniem zrównoważonego budżetu, niskiego lub najlepiej zerowego długu publicznego. Do tego nam oczywiście daleko, bo mamy dług publiczny zbliżający się do granicy wyznaczonej przez wymogi unijne. W związku z licznymi nieporozumieniami w tej kwestii trzeba wyjaśnić, że problemem nie jest sam dług, ale istotne są koszty jego obsługi i wysoki udział długu zagranicznego (ok. 1/3 długu). Uzależnienie od zagranicy powoduje, że osłabienie złotego doprowadzi do raptownego wzrostu kosztów obsługi tego długu i samej wartości części zagranicznej - w efekcie nagle pewnego dnia możemy obudzić się ze złamaną Konstytucją. Wielokrotnie mówiłem, że wpisanie do Konstytucji i do ustawy o finansach publicznych "dyscyplinujących" ograniczeń i limitów było co najmniej nieroztropne, jako wynik mechanicystycznego myślenia, a nie zrozumienia procesów ekonomicznych. Sam dług nie jest taki duży i nie byłby istotny, gdyby był wyłącznie krajowy, bo wtedy dług państwa stanowiłby jednocześnie bogactwo właścicieli obligacji. Przytaczanych jest wiele przykładów, nie tylko najczęściej wymienianej Japonii, że z takim długiem, nawet stosunkowo wysokim, można dość dobrze funkcjonować. Istotne, niebezpieczne i szkodliwe jest zadłużanie państwa za granicą i doprowadzanie do sytuacji, że - jak podała niedawno prasa - "polskie obligacje idą na giełdzie w Londynie jak świeże bułeczki". To znaczy, że minister Rostowski dość hojnie oferuje polskie obligacje zagranicznym nabywcom za wysokie odsetki, które polscy podatnicy będą spłacać. Czy rzeczywiście mamy silną gospodarkę i możemy sobie na to pozwolić? Wątpię. Co to znaczy "silna gospodarka"? Najistotniejszy jest zatem dług zagraniczny i warto tu dopowiedzieć, że na tym polega błąd zamieszczonej przez Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR) Leszka Balcerowicza "tablicy długu publicznego", która nie podaje elementu najistotniejszego: części zagranicznej, a skoro podanie niepełnej prawdy jest kłamstwem, to trzeba jasno powiedzieć, że tablica ta jest dezinformacją. Warto zatem powiedzieć sobie, co to znaczy "silna gospodarka". Siła gospodarki jest określona przede wszystkim przez stan przemysłu: jego nowoczesność, zdolność do zaoferowania światu cenionych nowoczesnych produktów realizowanych poprzez nowoczesne technologie, z dużym wkładem własnej myśli naukowej i rozwiązań technicznych. Silna gospodarka to gospodarka mająca zdolność do ekspansji na światowe rynki, a zarazem zdolność do generowania względnie wysokiego trwałego wzrostu. I to wzrostu realnego, a nie takiego, jaki nam się w propagandzie przedstawia, czyli nominalnego: po odjęciu od niego niemałego wskaźnika inflacji otrzymujemy przecież wynik realny, dość mizerny. Warto też zdawać sobie sprawę z tego, że silną gospodarkę charakteryzują z jednej strony nadwyżka eksportowa i jednocześnie umacniający się w jej wyniku pieniądz krajowy. W efekcie ma miejsce ekspansja kapitałowa za granicę - przykładem kraju, który od lat z sukcesem to osiąga, jest Republika Federalna Niemiec. Ale silna gospodarka to taka, która jednocześnie może pochwalić się tym, że ma długookresowe tempo wzrostu na poziomie kilku procent - i wysoki PKB na głowę, bo wysoki wzrost kosztem biednego społeczeństwa o sile gospodarki bynajmniej nie świadczy. Silna gospodarka to wreszcie silny budżet państwa, realizujący swe zadania finansowane na właściwym poziomie, a nie tak, że obywatele zaczynają odwracać się od swego państwa.

Porozmawiajmy o liczbach Tymczasem gdybyśmy tak z panem ministrem porozmawiali o liczbach, to musiałby się zgodzić z tym, że nasza gospodarka nie jest znowu taka silna. Nie mamy ani przemysłu, który może światu wiele zaoferować (za to prawie wszystko, co mamy w sklepach, jest produkcji zagranicznej), ani nie jesteśmy w stanie zapewnić godnego poziomu życia wielu obywatelom (po 20 latach od upadku komunizmu!). Na zagranicznych sklepowych półkach można spotkać głównie polskie gry komputerowe i oczywiście, jak za minionych lat, ham i polska vodka - no, ale na grach komputerowych, szynce i alkoholowych procentach silnej gospodarki się nie zbuduje. Nie można mówić o silnej gospodarce, która straciła przemysł stoczniowy, elektroniczny (były kiedyś zakłady Kasprzaka, Polkolor, Elwro i inne firmy komputerowe), samochodowy (zagraniczne montownie to przecież nie polski przemysł). W Warszawie, Gdańsku, w Szczecinie i w wielu innych miastach dużego przemysłu już w ogóle albo prawie nie ma. Nadwyżki w handlu zagranicznym oczywiście nie mamy, ale za to wysoki deficyt - i co ciekawe, teraz okazuje się, że ten sprzed kilku lat był wyższy, niż wykazywano w bilansie jeszcze kilka miesięcy temu - czyżby kamuflowano pieniądze, by nie płacić podatków? Silna gospodarka daje światu miliardy swej nadwyżki, by pomóc innym, a nie przechwala się, że rozwinie się dzięki 300 mld zastrzyku środków unijnych. Warto przy okazji zapytać, czy skoro bez takiej finansowej kroplówki nie możemy zaspokoić podstawowych potrzeb, to czy silna jest gospodarka, z której jednocześnie rok po roku upuszcza się finansową krew na kwotę 50 mld złotych? Chodzi o odpływ dochodów za granicę - bilans płatniczy Polski nie napawa optymizmem i świadczy o słabości polskiej gospodarki. Czy mamy silną gospodarkę, skoro nasza młodzież nie może znaleźć pracy, a emigrując za granicę, stwierdza, że na byle jakim stanowisku niewykwalifikowanego pracownika zarobi więcej niż w Polsce po studiach politechnicznych? A nawet w Polsce, jak za głębokiej komuny, wykształcenie się nie opłaca, bo chłopak po zawodówce zarobi więcej niż nauczyciel, lekarz, inżynier? Czy mamy zatem silną gospodarkę? Chyba nie. Tymczasem patrząc na działania rządu PO, można odnieść wrażenie, że jesteśmy potęgą gospodarczą. Budujemy, jak donoszą media, najdroższy stadion świata. Anglicy, gospodarcze słabizny, zbudowali podobny stadion za sporo niższą kwotę - no, ale my, paniska, możemy sobie pozwolić nie tylko na najdroższy stadion, ale i na autostrady znacznie przepłacone, i na metro budowane z użyciem horrendalnie drogiej technologii. Warto dodać, że zdaniem ekspertów warunki hydrogeologiczne dla podłoża Warszawy nie dają podstawy do drążenia głębokich tuneli metra. Eksperci pytają więc, kto wyraził na to zgodę, do tego na wykonanie przez obce firmy, wprowadzone przez niefachowo przeprowadzoną procedurę przetargową? Zapewne usprawiedliwia to siła naszej gospodarki. A co, my, silni, możemy zaszaleć, dajmy innym zarobić. Jak powiedział wielki C.S. Lewis (autor "Opowieści z Narnii"), pycha jest największym grzechem, bo zaślepia. A czyż nie jest pychą opowiadanie o silnej polskiej gospodarce? M BORAWSKI

Co prezydent ukrywa w sprawie smoleńskiej katastrofy? Z wypowiedzi Bronisława Komorowskiego jednoznacznie wynika, że gdyby śp. prezydent RP Lech Kaczyński był odpowiedni chroniony, nie doszłoby do dramatu w Smoleńsku. W programie Moniki Olejnik w TVN24 pytany o ostrzelanie prezydenckiego konwoju w Gruzji i słynne jego słowa, „jaka wizyta taki zamach" Komorowski stwierdził:

- Był w samochodzie bez polskiej ochrony, bez profesjonalnego kierowcy wieziony na granicę. Żałuję, że mocniej tego nie powiedziałem. Może do dramatu w Smoleńsku by nie doszło (...) I muszę pani powiedzieć, że żałuję, że wtedy mocniej tego nie powiedziałem, bo być może otoczenie prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a może i pan Jarosław Kaczyński by powiedział: uważaj z tego rodzaju zachowaniami na przyszłość. Pilnuj swoich ludzi, żeby oni ciebie lepiej pilnowali, strzegli. Może by do tego następnego dramatu w Smoleńsku też z tego powodu nie doszło.(...) nie mogę zrozumieć tego, że ktoś mógł przejść do porządku dziennego nad narażeniem prezydenta Lecha Kaczyńskiego albo na śmieszność, czyli fikcyjny zamach albo na dramat prawdziwego zamachu – powiedział w rozmowie z Olejnik prezydent Komorowski. Po tej wypowiedzi na formach internetowych pojawiły się komentarze - blogerzy pytali, co takiego wie Bronisław Komorowski na temat smoleńskiej tragedii twierdząc, że prezydent być może żyłby, gdyby miał należyta ochronę BOR. (...) Wszystko wskazuje na to, że Komorowski przyznał tym stwierdzeniem, że BOR i służby rządowe totalnie zawaliły swoją pracę przed wizytą w Smoleńsku, tuż przed tragedią. Tylko kto w takim razie pół roku po tej tragedii odznaczył szefa BOR Mariana Janickiego? Kto w czerwcu tego roku umożliwił mu awans na stopień generała dywizji ? (...) - napisał bloger Paulo na Salonie24. (...) Prezydent Komorowski ni mniej ni więcej stwierdził, że katastrofa smoleńska nie była wynikiem przypadku, ale efektem zaniechania właściwej ochrony Prezydenta, co skutkowało umożliwieniem zamachu na polską delegację. Przyznam, że jestem zszokowana tymi informacjami i nie wiem, co o tym sądzić. Czy B. Komorowski coś komuś chce zasygnalizować? Tuż przed wyborami?? Ale co i komu? - zastanawia się z kolei blogerka S24, Martynka. pł, dk

TAJEMNICZE ZAWIESIA Kilka dni temu w jednej ze swoich notek wróciłam do sprawy filmu 1.24, zwanego filmem Koli, który jest jednym z ważniejszych dowodów w sprawie tragedii 10 kwietnia 2010 roku, o czym mówił ostatnio w Rawie Mazowieckiej szef Zespołu Parlamentarnego A. Macierewicz. Dlaczego film jest tak istotny? Jest przedstawiany, jako materiał z pierwszych chwil po katastrofie i co najważniejsze w dwóch kolejnych ekspertyzach (ABW, KGP) stwierdzono, że film nie zawiera śladów ingerencji, czy montażu. Po opublikowaniu materiału w sieci internauci wykonali szereg analiz filmu Koli i doszli do podobnych wniosków, co prokuratura: na filmie słychać odgłosy, przypominające strzały z broni palnej. Nie trzeba tłumaczyć, jak duży ładunek emocji niesie za sobą takie stwierdzenie i jakie budzi skojarzenia u każdego. Argument o odstraszaniu gapiów jest delikatnie mówiąc naciągany. Większość amatorskich analiz, a także badania laboratoriów ABW i KGP, skupiło się na wyjaśnieniu pochodzenia strzałów, słyszalnych na filmie. A szkoda, bo na filmie Koli są również inne elementy, dużo bardziej wymowne i z punktu widzenia sytuacji „tuż po” niewytłumaczalne: chodzi o poruszające się zawiesia nad elementami wraku. Do czego mogły służyć zawiesia? Można było za ich pomocą przesuwać niektóre elementy na pobojowisku, by przybliżyć się do ogłaszanej narracji wypadkowej. Można było też usuwać pewne niewygodne elementy, jak choćby kokpit samolotu, który zniknął bez śladu. Jednak niezależnie od roli, jaką odegrały owe zawiesia 10 kwietnia 2010 roku, zdumiewa to, iż ani MAK, ani Komisja Millera w swoich raportach nie odniosły się do tych elementów. O zawiesiach nie usłyszeliśmy też słowa ze strony NPW. Czyżby oznaczało to, iż wyżej wymienione gremia nie wiedzą, jak „ugryźć” temat, więc go ignorują? Na portalu wpolityce.pl zamieszczono niezwykle ciekawą analizę filmu Koli, wspartą techniką 3 D, co mnie zainspirowało do napisania notki, gdyż sprawa wydaje się niezwykle istotna. Film w 3D w sposób niezwykle precyzyjny pokazuje owe zawiesia oraz ich ruch. Martenka

Tu-154 nie ściął brzozy - przeleciał nad nią “Rozrzut i kształt szczątków oraz wygląd miejsca, na którym te szczątki leżą, wykluczają możliwość roztrzaskania się samolotu przez uderzenie w ziemię” - mówi Antoni Macierewicz, szef zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej w rozmowie z Leszkiem Misiakiem i Grzegorzem Wierzchołowskim. Jakie szanse mają Polacy, by poznać prawdę o Smoleńsku, skoro wyniki badań amerykańskich autorytetów naukowych – prof. Kazimierza Nowaczyka, które dostarczył Pan prokuraturze, premierowi Tuskowi i ministrowi Millerowi, i prof. Wiesława Biniendy, eksperta NASA – zostały zignorowane? Badania, które zapoczątkowali prof. Nowaczyk i prof. Binienda będą kontynuowane niezależnie od sytuacji politycznej w Polsce. W miniony poniedziałek otrzymałem analizę prof. Nowaczyka rekonstruującą trajektorię poziomą lotu Tu-154, z której wynika, że polski samolot przeleciał ok. 4 m nad brzozą. Najpóźniej w połowie października przedstawimy wyniki tej analizy podczas telemostu, podobnie jak zrobiliśmy to w przypadku poprzednich analiz prof. Nowaczyka i prof. Biniendy. Wiemy więc już na podstawie profesjonalnych badań, że uderzenie w brzozę nie mogło spowodować urwania skrzydła, odwrócenia samolotu i roztrzaskania maszyny o ziemię. Jeśli samolot zahaczyłby o drzewo, skrzydło odcięłoby jego pień. Ale wiemy też, że polski tupolew nie mógł ściąć brzozy, ponieważ przeleciał nad nią. A przecież – jak twierdzi MAK i komisja ministra Millera – zniszczenie skrzydła przez brzozę było bezpośrednią przyczyną katastrofy.

Powiedział Pan, że trwają prace nad odtworzeniem ostatnich sekund lotu tupolewa, wraz komputerową rekonstrukcją wraku. Czy są już wyniki tych badań? Rekonstrukcja wraku na podstawie zdjęć jest już prawie zakończona. Materiałem zgromadzonym przez zespół parlamentarny zajmują się teraz dwa amerykańskie laboratoria. Do zespołu, którym kierują prof. Nowaczyk i prof. Binienda, dołączyli specjaliści z firmy Boeing. W nasze badania zaangażowała się także firma, lider w dziedzinie modelowania i symulacji ciągłej. Jej specjalnością są w szczególności: aerodynamika, zastosowania o charakterze militarnym, balistyka, zwłaszcza badania uderzenia obiektu w cel. Została wykonana przez te firmy symulacja uderzenia zrekonstruowanego samolotu w ziemię, wstępna analiza potwierdza diagnozę, którą przekazywaliśmy opinii publicznej. Rozrzut i kształt szczątków oraz wygląd miejsca, na którym te szczątki leżą, wykluczają możliwość roztrzaskania się samolotu przez uderzenie w ziemię. Kształt szczątków i ślady na ziemi wyglądałyby inaczej, gdybyśmy mieli do czynienia z rozpadem samolotu na skutek upadku. To są ciągle wstępne analizy – całość przedstawimy opinii publicznej, gdy otrzymamy komplet badań z USA.

Z badań wynika, że zanim samolot spadł na ziemię, coś musiało się zdarzyć wcześniej? Tak, tragedia zaczęła się jeszcze w powietrzu, gdy przestało działać zasilanie elektryczne.

Zgłaszają się do zespołu parlamentarnego, którym Pan kieruje, renomowane firmy światowe, zajmujące się badaniem katastrof lotniczych. Dlaczego tak się zaangażowały w wyjaśnienie tej sprawy? To pokazuje, jak poważnie światowe ośrodki badające katastrofy samolotowe traktują tę tragedię. Gdy zespół parlamentarny upublicznił wyniki badań prof. Nowaczyka i eksperta NASA prof. Biniendy, w Polsce zapanowała cisza. Żadne media – poza telewizją Trwam i „Gazetą Polską” – nie podjęły tematu. W świecie ekspertów i profesjonalistów w USA wręcz wrze na ten temat. W środowiskach tych istnieje, bowiem świadomość konieczności zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej, zwłaszcza wobec fałszywych, – co już nie ulega wątpliwości – informacji MAK i komisji ministra Millera.

Dlaczego wcześniej naukowcy światowi nie zajęli się wyjaśnianiem przyczyn tej katastrofy? Nie badali dotychczas tej katastrofy, ponieważ wersja MAK i ministra Millera była w pełni akceptowana przez polskie władze i żaden ośrodek naukowy w Polsce ich nie oprotestował. Rząd Donalda Tuska nie wnosił zastrzeżeń do ustaleń rosyjskich dotyczących samego przebiegu katastrofy – jedynie je powielił w polskim raporcie. Nikomu na świecie nie przyszło do głowy, że premier kraju, którego prezydent i ogromna część elity państwa zginęli w katastrofie, może akceptować kłamstwo na temat jej przyczyn. Wyniki badań prof. Nowaczyka i prof. Biniendy ukazały skalę oszustwa niespotykaną w historii badania katastrof lotniczych i były ogromnym wstrząsem dla całego środowiska profesjonalistów i ekspertów. Dlatego ludzie ci podejmują własne badania i oferują nam swoją pomoc, wiedzę, doświadczenie i sprzęt. Światowe instytucje zajmujące się bezpieczeństwem lotów i badaniem katastrof podejmują takie analizy także ze względu na bezpieczeństwo przyszłych lotów i interesy wielkich firm produkujących samoloty.

Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

Kongresman Denis Kucinich: kreacja pieniądza przez rząd uratuje Amerykę i świat.

http://www.youtube.com/watch?v=nT4yhQ_-uB8

Zamieszczam to jako osobny artykuł, bowiem uważam, że wypowiedź Denisa Kucinicha ma bardzo ważne znaczenie. Nie jest to ani żaden dziennikarz ani mało znaczący polityk. Kucinich jest jedną z najważniejszych postaci w amerykańskiej polityce. Odpowiednik republikanina Rona Paula wśród demokratów, nie boi się mówić prawdy w oczy mafii bankierskiej, która przejęła kontrolę nad USA i większością świata. Poniższa wypowiedź Kucinicha świadczy to tym, że to, co się dzieje na Wall Street nie jest przypadkiem, że ruch jest sterowany – i to przez siły, które chcą przywrócić normalność temu światu. Wczoraj na swoim wideoblogu, Kucinich oświadczył:

„Nowa Ameryka rodzi się na naszych ulicach. Wy, młodzi ludzie okupujący Wall Street, Main Street i inne ulice w naszych miastach, jesteście początkiem nowej Ameryki. Jesteście na ulicach, ale nie jesteście sami – macie poparcie milionów. Wiemy, że obecny system zagarnął majątek naszego narodu, przekazując go w ręce niewielkiej grupy. 14 milionów Amerykanów jest bezrobotnych, 50 milionów nie ma ubezpieczenia zdrowotnego, miliony nie są w stanie sprostać kosztom wyższego wykształcenia, miliony tracą swoje domy, zagrożone są ich pensje. Wasze marzenia zniszczone przez system, zostaną ocalone waszym wysiłkiem, waszym poświęceniem dla nowej Ameryki. nasz system finansowy zabiera majątek narodu, przenosząc go na szczyt. 1% ludności kontroluje 42% majątku. Wiemy, że musimy to zmienić. Oto w jaki sposób – czas wprowadzić National Emergency Deployment Defence Act. Jest to konkretny plan, który upoważnia Kongres USA do naprawy systemu ekonomicznego. Artykuł 1 sekcji 8 Konstytucji daje Ameryce prawo i odpowiedzialność za kreację pieniądza. Zamiast używać tego prawa aby pomagać ludziom, w 1913 roku w tzw. Federal Reserve Act, rząd oddał go w ręce prywatne. Dzisiaj FED kreuje biliony dolarów z niczego i przekazuje je prywatnym bankom. Musimy odebrać to prawo do tworzenia pieniędzy. Zamiast pożyczać je od prywatnych banków, od Chin, Południowej Korei czy Janponii, Ameryka może zapewnić sama przepływ pieniędzy, przez co wytworzą się nowe miejsca pracy. Poprzez kreację pieniądza i wprowadzenie go bezpośrednio do ekonomii, uda się naprawić naszą infrastrukturę, da się przekształcić Amerykę w „zieloną ekonomię”. Rezolucja 2990 pozwoli Kongresowi na zapewnienie stałej podaży pieniądza, który nie będzie miał pokrycia w długu. Ten plan pozwoli rządowi USA umieszczenie bezdługowego pieniądza w ekonomię w sposób nieinflacyjny. Przyjaciele, zmienimy świat. Uda nam się zbudować świat, o jakim marzymy. Nie rezygnujcie z okupacji Wall Street, Main Street, ja będę okupował Kongres w tej walce o sprawiedliwość ekonomiczną.” Tymczasem kongresman Ron Paul, który jest w czołówce republikańskiej w kampanii prezydenckiej, w swojej wypowiedzi dla Press Club stwierdził, że „nie wie kim są ci ludzie i dlaczego demonstrują, ale rozumie frustrację spowodowaną sytuacją i zgadza się z tym, że ludzie muszą mieć prawo do wyrażania swojego niezadowolenia.” Paul dodał, że jak wynika z jego długoletnich badań, USA musi w końcu zbankrutować, że w ciągu 10 lat gdy populacja wzrosła o 10 milionów, nie przybyło nowych miejsc pracy. Tak więc to co obserwujemy wynika z tego, że nie ma już co dzielić. Jego zdaniem skandalem jest to, że ludzie trafiają do więzień za to, że egzekwują swoje prawo do wyrażania opinii. Jednak nie poparł zdecydowanie okupacji Wall Street twierdząc, że nie wie jeszcze kim są ci ludzie i po co to robią. Najważniejsze jest to by zmienić sytuację ekonomiczną kraju.

http://dailybail.com/home/video-ron-paul-speaks-on-the-wall-street-protests.html

monitorpolski: Pozytywne zmiany w USA spowodują stopniową poprawę także i w Europie, a więc i w Polsce. Możemy mieć więc nadzieję, że szkodnicy, którzy doprowadzili nasz kraj do ruiny zostaną odsunięci od władzy i ukarani. Trzymajmy kciuki za Stany Zjednoczone! Monitorpolski's Blog

Żydowskie ADL chce karać polskich kibiców za „jihad” na stadionie Żydowska organizacja ADL (Liga Antydefamacyjna) wezwała polski rząd do zidentyfikowania i ukarania kibiców odpowiedzialnych za rozwieszenie baneru z napisem „Jihad Legia” podczas meczu Legii z Hapoel Tel Awiw w zeszłym tygodniu. W ubiegłym tygodniu, podczas meczu w Warszawie, kibice Legii rozwinęli na trybunach zielony transparent z literami stylizowanymi na arabski alfabet układającymi się w napis „Jihad Legia”. Śledztwo w tej sprawie wszczęła już warszawska prokuratura. Na incydent zareagowała jedna z najstarszych i najważniejszych organizacji żydowskich na świecie, Anti-Defamation League (ADL, Liga Antydefamacyjna). - Słowo „jihad” to jawne odniesienie do języka używanego przez organizacje terrorystyczne, które zagrażają Izraelowi – powiedział dyrektor ADL, Abraham H. Foxman. - Użycie go na meczu z Izraelem jest odrażające i znieważające – zauważył. – Wzywamy rząd i ligę to poważnego potraktowania tej sprawy i postawienia odpowiedzialnych za to osób przed wymiarem sprawiedliwości – dodał.

http://newworldorder.com.pl

Oświadczenie SKLW w sprawie „Jihad Legia” „Szczytem hipokryzji w tej sytuacji jest zignorowanie faktu, że kibice gości mieli na trybunach flagi z sierpem i młotem. Z wielokrotnych wypowiedzi przedstawicieli klubu wiemy, że „stadiony to miejsca, w których nie może być elementów politycznych”. Chyba, że takim elementem jest sierp i młot? Dobrze, że ten mecz nie odbył się w rocznicę 17 września.” Z zażenowaniem przyjęliśmy dzisiejsze oświadczenie KP Legia w sprawie oprawy „Jihad Legia”. Nie wiemy, które z tych słów tak razi oburzonych. „Dżihad” ma swoje konkretne znaczenie. Jako zagorzali kibice wielokrotnie odwoływaliśmy się zarówno do symboliki religijnej – np. w tak chwalonej oprawie „Boże Chroń Fanatyków”, jak i do samego „dżihadu” w jego prawdziwym znaczeniu – „Dżihad Legia” w czasie konfliktu z ITI. „Dżihad” jest jedynym znanym nam słowem tak precyzyjnie określającym nasz stosunek do Legii. Za Agatą S. Nalborczyk z portalu wiez.com: „Bardzo często, kiedy mowa o islamie, słyszy się słowo dżihad w znaczeniu „święta wojna”. Dżihad ma jednak w języku arabskim dosłowne znaczenie: „dokładanie starań, podejmowanie wysiłków” (ten sam rdzeń dż-h-d jest w słowie idżtihad – „wysiłek, tworzenie prawa” czy mudżahid – szyicki uczony prawnik). (…) W islamie nie było nigdy pojęcia „świętej” czy religijnej wojny, całe życie muzułmanów jest, bowiem podporządkowane Bogu. Jak formułuje to prof. J. Danecki, „kopanie piłki czy jedzenie szparagów jest dla muzułmanina tak samo religijne jak odmawianie modlitwy”. Istnieją dwa rodzaje dżihadu: dżihad większy i dżihad mniejszy. Jak wynika z nazwy, dżihad większy jest ważniejszy – polega on na nieustannych wysiłkach podejmowanych przez każdego muzułmanina w celu wykorzenienia wszystkiego, co w jego życiu jest grzeszne lub przeciwne takiemu sposobowi życia, jakiego Bóg chce dla ludzi. Jest to zatem walka z szatanem i jego pokusami lub wszelkie działania na rzecz własnej gminy. Narzędziami tego dżihadu są serce w pierwszym przypadku, a ręce i język w drugim. Dżihad mniejszy (kital), którego narzędziem jest miecz, polega na obowiązku zbrojnej obrony samego siebie, uciskanych ludzi lub muzułmańskiego sposobu życia, jeśli jest on atakowany. Islam nie jest bowiem religią pacyfistyczną i jeśli wszystkie inne środki zostały wyczerpane, dopuszcza akcję zbrojną w słusznej sprawie. Zawsze jednak musi to być walka w samoobronie przeciw atakowi lub uciskowi, a nie we własnym interesie. Już we wczesnej epoce islamu zostały opracowane ścisłe reguły dotyczące tej walki. (…)”. Oburzające jest traktowanie jakiegokolwiek pozytywnego przekazu religijnego przez pryzmat rasistowski, co robią niektórzy pracownicy mediów oraz, jak widać, KP. Łączenie „dżihadu” z antysemityzmem czy rasizmem jest nie tylko dyskryminacją jednej z grup religijnych, ale także działaniem zupełnie pozbawionym sensu. Choćby dlatego, że Arabowie należą do Semitów w identycznym stopniu jak Żydzi. Pewna gazeta jest znana z kryteriów rasistowskich w opisie rzeczywistości, uważamy jednak, że przejmowanie ich od niej jest zagrożeniem dla wolności słowa, a co za tym idzie – praw obywatelskich. Ewentualne uznanie zasadności jakiejkolwiek kary za ten transparent będzie niczym innym, jak tylko próbą formalnego wykluczenia jednej z grup religijnych poprzez uznanie jej negatywnego stereotypu za prawdziwy. No i będzie rzeczywistym aktem antysemityzmu. SKLW podpisując porozumienie w żaden sposób nie mogło się spodziewać, że będą próby jego instrumentalnego wykorzystania do tak skandalicznych działań. Szczytem hipokryzji w tej sytuacji jest zignorowanie faktu, że kibice gości mieli na trybunach flagi z sierpem i młotem. Z wielokrotnych wypowiedzi przedstawicieli klubu wiemy, że „stadiony to miejsca, w których nie może być elementów politycznych”. Chyba, że takim elementem jest sierp i młot? Dobrze, że ten mecz nie odbył się w rocznicę 17 września. Na koniec zwracamy uwagę, że doczekaliśmy się niespotykanego wydarzenia. W Polsce podczas meczu z drużyną z Izraela, której kibice epatują symboliką komunistyczną, nie pojawiły się antysemickie incydenty na trybunach – żadnych przyśpiewek czy transparentów. Warto publicznie sobie odpowiedzieć na pytanie, – dzięki komu tak się stało? Kto w tej sytuacji zdał egzamin? A może komuś przeszkadza drugie słowo z tego transparentu? Stowarzyszenie Kibiców Legii Warszawa

http://legionisci.com/

Całość za http://stopsyjonizmowi.wordpress.com

Dlaczego stawiali masowo dwa krzyżyki? „(…) tak jakby mieszkańcy Mazowsza mieli hobby w postaci stawiania dwóch krzyżyków. Tuż za granicą województwa – wyborcy zachowują się normalnie”

http://wolnemedia.net/polityka/dlaczego-stawiali-masowo-dwa-krzyzyki

W 2010 roku w wyborach samorządowych w województwie mazowieckim wyborcy masowo oddawali nieważne głosy, stawiając na karcie dwa krzyżyki – wynika z alarmującej analizy, którą publikuje portal wpolityce.pl. Dostawienie przez członka komisji albo przez inną osobę krzyżyka do ważnego głosu to najłatwiejszy sposób na fałszowanie wyborów. Dr hab. prof. PAN Przemysław Śleszyński opracował mapę, na której dane na temat rodzajów nieważnych głosów na Mazowszu wyglądają szokująco w zestawieniu z innymi województwami. „(…) tak jakby mieszkańcy Mazowsza mieli hobby w postaci stawiania dwóch krzyżyków. Tuż za granicą województwa – wyborcy zachowują się normalnie” – pisze portal wpolityce.pl. Liczba wydanych kart do głosowania w woj. mazowieckim wyniosła 2118091, oddano tam 1814740 głosów ważnych. Z prostego wyliczenia wynika, że aż 303 tys. osób oddało głos nieważny. Przypomnijmy: w wyborach samorządowych w woj. mazowieckim Platforma Obywatelska uzyskała 518, 254 tys. głosów, czyli 28,56 proc., a Prawo i Sprawiedliwość – 432, 765 tys. głosów, czyli 23,85 proc. Różnica to 85,5 tys. głosów. „Nie sugeruję ani nie wykluczam żadnych hipotez, które nasuwają się przy interpretacji przestrzennej rozkładu głosów nieważnych. Jest to zbyt poważna sprawa i tym bardziej powinna być rzetelnie objaśniona. Podobne mapy należy sporządzać po każdych wyborach powszechnych” – pisze w swoim oświadczeniu prof. Przemysław Śleszyński. Marek Nowicki

Polacy jak mogą próbują uciec od „podatku Belki”. Z nagonką idzie już pani Szydło z PISu. Obecna koalicja wie, że trzeba za wszelka cenę zrabować tych co jeszcze cokolwiek posiadają by opóźnić choć trochę konieczność ujawnienia nie wypłacalności państwa. Takimi osobami są ci, którzy trzymają swoje oszczędności w bankach na przysłowiowy procent. Podatek od zysków kapitałowych i lokat zwany „podatkiem Belki” został wprowadzony przez rząd Leszka Milera (Marek Belka był wtedy ministrem finansów nim zastąpił L. Milera na stanowisku premiera) jako panaceum na 90 miliardową dziurę budżetową po AWS (sławetna Akcja Wyborcza Solidarność z „charyzmatycznym” obecnie euro-deputowanym tow. Prof. Buzkiem na czele) zwana od nazwiska ministra finansów w rządzie AWS, który miał odwagę ją ujawnić „dziurą Bauca”. Podatek „Belki” miał w pierwotnym swoim założeniu być podatkiem czasowym funkcjonującym do chwili opanowania manka w państwowej kasie po 4 letniej „działalności” AWS. Jednak jak wszystkie tego typu podatki został na stałe i od blisko dekady rujnuje nasze oszczędności w wysokości 19%. Kilka lat temu pojawiła się jednak koncepcja by nie płacić tej 19% daniny. Rozwiązaniem długo okresowym (min 6 miesięcy) okazały się „poliso lokaty”, które były zwolnione z podatku Belki. Jednak kilka lat temu powstały pierwsze użyteczne rozwiązania w postaci „lokat jednodniowych”. Lokata jednodniowa nie opodatkowana „podatkiem Belki” musiała bowiem dawać dzienny zysk nie większy niż 2,5 zł. Od takiej kwoty odsetek 19% podatek wynosił mniej niż 50 gr i zgodnie z obowiązującym prawem był zaokrąglony w dół czyli do 0 zł co oznaczało, że nie zachodziła konieczność zapłaty „podatku Belki”. Oczywiście osoba, która uzyskała by dzienny dochód z lokaty w wysokości np. 2,7zł płaciła podatek w wysokości już nie 19% ale nawet i 37% i wynikało to z zasad zaokrąglania podatku do pełnej złotówki. By korzystać z oferty oszczędności „bez Belki” należało znaleźć rachunek oszczędnościowy z dzienną kapitalizacją odsetek lub lokatę na dowolny okres czasu ale również rozliczaną co dziennie. W efekcie oszczędny podatnik, który już raz przecież zapłacił podatek przy zarobieniu pieniędzy mógł oszczędzić prawie 1/5 od tego co udało mu się zarobić na lokacie przed zachłannym państwem. Idąc do władzy Platforma Obywatelska ustami swego premiera obiecywała, że „podatek Belki” zniesie i „zniosła go” tak że wiosną 2011 przygotowała się do zmiany przepisów co do naliczania odsetek tak by mimo dziennej kapitalizacji wszyscy byli zmuszeni płacić wspomniany podatek. Oszczędzających ocaliły wybory, które chwilowo powstrzymały zamysły Jana (Jacka) Antona Vincenta Rostowskiego (herbu no PESEL) odnośnie wprowadzenia zmodyfikowanego podatku. Źle by to bowiem wyglądało dla słupków poparcia ekipy rządowej gdyby tak elektorat dostał do zapłacenia 1/5 zysku od swoich lokat przed jesiennymi wyborami. Po wyborach można być prawie pewnym, że podatek ten będzie „znowelizowany” by nikomu już nie przyszło do głowy oszczędzić 19% swoich odsetek od kapitału. Gdyby jakimś dziwnym zrządzeniem losu wspomniany Vincent Rostowski przestał być ministrem finansów podobnie jak i premier Tusk a na jego miejsce przyszła opozycja to będzie dokładnie to samo. W ramach „obniżania podatków” (*) czyli ich faktycznego podniesienia pani Beata Szydło oświadczyła (LINK), że ona nie wyklucza, iż jej ekipa w ramach walki z „podatkiem Belki” nakaże zlikwidowanie „lokat jednodniowych”. Ciekawe jak to zrobią – czy zakażą bankom zakładania lokat na 24h ? A może chcą tylko zmienić sposób naliczania „podatku Belki” by i lokata 1 sekundowa nie pozwalała uniknąć płacenia podatku od zysków kapitałowych? Szkoda, że pani Szydło nie postuluje by obywatel płacił podatek od faktycznie uzyskanego dochodu bo gdyby tak był liczony to większość lokat jednodniowych nie była by w ogóle opodatkowana ze względu na wysokość inflacji, która przekracza już większość oprocentowania lokat antybelkowych. To jeszcze można by jakoś zrozumieć. Jak tam będzie to pewno się dowiemy. Strzeż nas Panie Boże przed panią Szydło i jej podobnymi socjalistami. Coraz bardziej widać, że czy PO czy PiS to nie ma żadnego znaczenia przynajmniej jeśli chodzi o strzyżenie zwykłego obywatela-podatnika (wyłączamy tu z rozważań ewenement jakim była obniżka osławionego „klina podatkowego” Gilowskiej za czasów rządów PiS).

(*) zwiększone wpływy budżetowe zapowiedział Prezes PiS podczas telewizyjnego „przesłuchania” prowadzonego przez „nad-redaktora” Lisa gdy wspomniał o zmianie ustawy o podatku VAT autorstwa PiS a odrzuconego latem przez PO-PSL co z jednej strony pozwoliło by „uszczelnić” dziurawy system w efekcie czego budżet zyskał by 12-13 miliardów dodatkowych wpływów a z drugiej podatnicy uzyskali by pewność, że władza nie podniesie im VAT’u po przekroczeniu 55% długu do PKB tak jak stanie się to w myśl obecnie obowiązującego rozporządzenia. Jest to drobny krok w dobrym kierunku czyli poprawienie „szczelności” i zwiększenie ściągalności bez podnoszenia stawek podatku. Kolejne oszczędności wynikały z zapowiadanej ustami prezesa niby dobrowolnej „nacjonalizacji OFE” czyli jak należy przypuszczać przeniesienia kapitałów członków OFE, którzy na to wyrażą zgodę z funduszy OFE do ZUS w wyniku czego zmniejszą się koszty odsetkowe od obligacji posiadanych przez OFE. Natomiast bardzo duży niepokój wywołuje informacja kto przygotowuje dla PiS’u nowelizacje ustawy o VAT LINK. Jeśli ktoś pamięta co nawywijał obywatel Modzelewski w polskim systemie podatkowym to ma świadomość skutków powierzania mu pisana „nowej” ustawy o VAT. Jeszcze tylko do spółki brakuje tu tow. ministra Misiąga i wylądujemy gorzej niż przysłowiowy Gabon. 2-AM – blog

PILNUJMY WYBORÓW! Wiara w wygraną to zbyt mało, by wygrać. Taki „optymizm nie zastąpi nam Polski”. Trzeba jeszcze, żebyśmy tę wiarę potrafili dopełnić wiedzą i uzyskali pewność, że nasze głosy nie zostały zmarnowane. Dziś takiej pewności nie mamy. Nie mamy jej z dwóch powodów. Po pierwsze: władza, która organizuje wybory nie respektuje zasad autentycznej demokracji i czerpiąc inspirację z historycznej spuścizny komunizmu, może sięgnąć po narzędzia korupcji wyborczej. Ta władza dała już dowody pogardy dla prawa, gdy podczas wyborów prezydenckich i samorządowych dochodziło do licznych nieprawidłowości i aktów nadużyć. Każde z nich było „ciosem w samo serce mechanizmu demokracji” – jak nazwał te przypadki prof. Ryszard Legutko. Dlatego mamy prawo nie ufać tej władzy i na mocy obywatelskich powinności chcemy kontrolować przebieg wyborów. Z respektowania tego prawa wynika powód drugi. Stracimy bowiem gwarancję wygranej, jeśli dobrowolnie zrezygnujemy z przysługującego nam prawa i zadowalając się płytkim optymizmem, wybierzemy postawę bierną i wygodną. Oczekując wygranej – poprzestaniemy na buńczucznych deklaracjach i infantylnej wierze, że Polskę odzyskają inni. Jak bowiem wytłumaczyć, że do tej chwili nie udało się znaleźć 25 tysięcy wolontariuszy, którzy w ramach akcji "Uczciwe wybory.pl” zasiedliby w komisjach wyborczych w roli mężów zaufania? Inicjatywa „Uczciwe wybory” pojawiła się lipcu br. w środowiskach Solidarnych 2010 i Klubów Gazety Polskiej. Na początku września podpisano wspólną deklarację, uznając, że „Dla należytego działania mechanizmu wyborczego sama możliwość wrzucenia karty do urny wyborczej jednak nie wystarczy”. Sygnatariuszami porozumienia zostali: Stowarzyszenie „Solidarni 2010”, Ruch Społeczny im. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, Kluby Gazety Polskiej oraz Prawo i Sprawiedliwość. „Chcemy absolutnej pewności, że wszystko, co się dzieje w procesie wyborczym, jest bez zarzutu. Pragniemy włączyć się w system kontroli wyborów by uzyskać gwarancję, że nasze prawo wyborcze nie zostało zakłócone, i że wszystkie konstytucyjne warunki wolnych i demokratycznych wyborów zostały spełnione. Nie jest to pragnienie ani wygórowane, ani niezwykłe. Nie ma ono barw partyjnych i nie jest podyktowane względami koniunkturalnymi. To normalny odruch obywateli wolnego i demokratycznego kraju” – zapisano we wspólnej deklaracji. By ten „normalny odruch obywateli” stał się skutecznym narzędziem kontroli, musi być powszechny, a zatem - trzeba zgromadzić tylu mężów zaufania, by obsadzić nimi większość, a najlepiej wszystkie komisje wyborcze. Nie tylko w dużych aglomeracjach, ale przede wszystkim na wsiach i w małych miasteczkach, gdzie w ostatnich wyborach samorządowych dochodziło do zdumiewających przypadków oddawania ogromnej ilości głosów nieważnych, – na czym korzystali kandydaci koalicji rządzącej. Tymczasem z informacji sztabu akcji „Uczciwe wybory” wynika, że po blisko dwóch miesiącach od jej ogłoszenia nadal brakuje ok. 10 tysięcy wolontariuszy, głównie na terenach wiejskich. Tam sytuacja jest wręcz tragiczna i na większości tych obszarów nie ma w ogóle mężów zaufania PiS.

Akcja potrzebuje również naszego wsparcia finansowego, bo choć prowadzona jest na zasadzie wolontariatu, wymaga ponoszenia kosztów związanych z obsługą informatyczną, organizacją oraz komunikacją i transportem. Przez ostatni miesiąc donacji na rzecz „Uczciwych wyborów” dokonało ponad 340 osób, wpłacając łączne kwotę 12.781 zł., podczas gdy w tym czasie koszty wyniosły 28.800 - zł. Ponieważ wydatki będą rosły, zdecydowano o przeprowadzeniu zbiórki wzorując ją na kampanii Rona Paula „Money Bomb". Osoby, które chciałby wesprzeć akcję finansowo, mogą dokonywać wpłat na konto wskazane na stronie internetowej uczciwewybory.pl. Z myślą, o jakości pracy wolontariuszy zorganizowano również szkolenia we Wrocławiu, a nagrany podczas nich film szkoleniowy będzie udostępniony wszystkim ochotnikom. Do osób, które zgłosiły swój akces wysłano także świetnie zredagowany „Praktyczny poradnik mężów zaufania” zawierający m.in. szczegółowe informacje o metodach dokonywania fałszerstw w obwodowych komisjach i sposobach zapobiegania takim oszustwom.. Po połączeniu zgłoszeń wolontariuszy zarejestrowanych na stronach uczciwewybory.pl oraz Solidarni2010.pl. rozpoczęto budowę ogólnokrajowej struktury koordynacyjnej. Uczestnicy akcji, po przekazaniu szczegółowych danych i wyborze preferowanej lokalizacji otrzymają pełnomocnictwa mężów zaufania i zostaną przypisani do odpowiedniej struktury organizacyjnej. Dziś już wiemy, że mamy szansę wygrać wybory. W sposób uczciwy i przejrzysty, pokazując wszystkim, że taka jest wola Polaków. Możemy tę szansę stracić, jeśli pozwolimy na powstanie warunków umożliwiających fałszerstwa wyborcze lub nie dopilnujemy liczenia głosów i prac obwodowych komisji. Gdy tak się stanie – pozbawimy się nie tylko moralnego prawa do kwestionowania wyniku wyborczego, ale bezmyślnie odrzucimy skuteczne narzędzie obywatelskiej kontroli. Takiego zaniechania nikt nam nie wybaczy.

Potrzeba dziś kilkunastu tysięcy osób, które poświęcą jeden dzień na pilnowanie przebiegu wyborów. To niewiele, jak na elektorat liczący miliony. Konieczna jest również mobilizacji środowisk opozycji, a szczególnie partii Jarosława Kaczyńskiego, by obywatelską akcję „Uczciwe wybory” przeprowadzić sprawnie, nie marnując społecznego zapału. To ostatni moment, by uczciwie odzyskać Polskę. Aleksander Ścios

Od Hitlera do Angeli Merkel "Farben było Hitlerem i Hitler był IG Farben" Amerykański Senator Homer T. Bone do Komisji Senatorów do Spraw Wojskowych 4 czerwca 1943 r.

Szef Dla I.G. Farben pracowało wielu niemieckich naukowców, m.in. chemik i przedsiębiorca Fritz Termeer, czy też posiadacz patentu na cyklon B i oficer operacyjny I.G. Farben Carl Wurster. Carl Wurster, podczas II Wojny Światowej szef firmy chemicznej produkującej gaz Cyklon B do Auschwitz, oraz oskarżony w Norymberdze przed Trybunałem ds. Zbrodni Wojennych, już w 1952 został szefem firmy BASF. Funkcję tę pełnił przez wiele lat. W latach 1960-1972 sprawował urząd wiceprezydenta Towarzystwa Maxa Plancka. Wśród wielu intratnych posad jakie zajmował należy wymienić stanowisko członka zarządu Deutsche Bank. Fritz ter Meer, skazany w Norymberdze za ludobójstwo i zmuszanie do pracy niewolniczej w związku ze zbrodniami w Auschwitz, w 1956 objął na ponad 10 lat stanowisko prezesa firmy Bayer.[1]

Złota Anjela z Helmutem Podczas gdy Carl Wurster wciąż zajmuje pozycję szefa BASF, w 1960 roku odnajduje młodego, obiecującego pracownika o nazwisku Helmut Kohl. Promuje jego polityczną karierę prosto do urzędu Kanclerza Niemiec. W czasie sprawowania urzędu kanclerza, Kohl wymienia dwóch preferowanych następców, którzy po jego kadencji mogliby poprowadzić Europę w ręce wielkiego biznesu: Angelę Merkel (dzisiaj Kanclerz Niemiec) oraz Wolfganga Schaeuble (dzisiaj Spraw Wewnętrznych). Głównym zadaniem Wolfganga Schaeuble jest przemiana Europy w Orwellowską wizję policyjnego miasta, celem utrzymania kartelu u władzy. Zarówno Merkel jak i Schaeuble kontynuują realizację zadań kartelu chemiczno-farmaceutycznego.

Ukrywana historia przez 60 lat. Z powodu nadrzędnej roli IG Farben w finansowaniu powstawania nazistów i przygotowywaniu drugiej wojny światowej, jako podboju światowych rynków, udokumentowany na tej stronie internetowej proces przeciwko IG Farben jest najważniejszym spośród wszystkich trzynastu procesów, jakie odbyły się w ramach Trybunału do Ścigania Zbrodni Wojennych w Norymberdze. Amerykańscy oskarżyciele podczas obrad Trybunału do Ścigania Zbrodni Wojennych w Norymberdze wyraźnie dali do zrozumienia, że ani powstanie nazistów, ani druga wojna światowa, ani holokaust nie byłyby możliwe bez finansowego i logistycznego wsparcia ze strony IG Farben. Dzisiaj, ponad 60 lat po zakończeniu drugiej wojny światowej, ludzkość nadal stoi przed zagadką: jak doszło do tego, że żadna organizacja międzynarodowa, która postanowiła ocalić pamięć o wojnie i holokauście, nie wskazała tych faktów historycznych? Po dziś dzień organizacje te nie opublikowały ani ważnych sprawozdań z kluczowych procesów norymberskich przeciwko IG Farben, ani dziesiątków tysięcy stron dowodów sądowych łączących kartel chemiczno-farmaceutyczny ze zbrodniami przeciwko ludzkości.

Archiwa Narodowe Stanów Zjednoczonych Archiwa Narodowe Stanów Zjednoczonych (United States National Archives), ci „strażnicy pamięci” o wydarzeniach historycznych, zapewniają obszerny dostęp internetowy do danych o niemal każdym ważnym wydarzeniu historycznym. Jednak w niewytłumaczalny sposób dokumenty dotyczące ostatecznej odpowiedzialności za drugą wojnę światową – najbardziej nieludzkiej tragedii współczesnej historii, która pochłonęła życie ponad 60 milionów osób – nie są opublikowane w Internecie. Na żadnej spośród milionów stron internetowych Archiwów Narodowych Stanów Zjednoczonych (www.archives.gov) te ważne dokumenty historyczne nie zostały udostępnione światu. Pytamy: dlaczego do tego doszło? Czy ujawnienie roli kartelu chemiczno-farmaceutycznego stojącego za drugą wojną światową zagroziłoby dziś bezpieczeństwu narodowemu Stanów Zjednoczonych lub ujawniło jakieś szczególne zbiorowe interesy związane z obecną administracją Stanów Zjednoczonych?Muzeum Upamiętniania Holokaustu To samo dotyczy strony internetowej Amerykańskiego Muzeum Pamięci Holokaustu (United States Holocaust Memorial Museum – www.ushmm.org) – internetowego centrum zasobów uznawanego na całym świecie muzeum holokaustu z siedzibą w Waszyngtonie. Nie publikuje ono żadnej z dziesiątek tysięcy stron ważnych dokumentów związanych z procesem IG Farben przed Trybunałem w Norymberdze. Co ciekawe, część pozostałych 12 procesów Trybunału do Ścigania Zbrodni Wojennych w Norymberdze jest udokumentowana na tej stronie internetowej, m.in. tzw. „proces lekarzy” – ale nie proces, który ustala ostateczną odpowiedzialność za drugą wojnę światową. Musimy zapytać: dlaczego tak się dzieje? Co mają do stracenia kustosze Amerykańskiego Muzeum Pamięci Holokaustu, że nie uczą faktów historycznych o najważniejszych potęgach gospodarczych stojących za drugą wojną światową?

Strona internetowa Instytutu Yad Vashem Podobnie strona internetowa głównej instytucji pamięci o holokauście w Izraelu, Instytutu Yad Vashem (www.yadvashem.org.il) nie dokumentuje procesu instytucji gospodarczych, które pomogły w finansowaniu holokaustu i czerpały z niego największe korzyści ekonomiczne – BAYER, BASF, HOECHST i innych korporacji kartelu IG Farben. Ponownie musimy zapytać: dlaczego tak się dzieje? Czy mówienie o tych przedsiębiorstwach jest politycznie niepoprawne, bo powojenny rząd Niemiec oraz następcy IG Farben zapłacili miliardy dolarów pomocy finansowej?

Największa gafa: Uniwersytet Harvarda Gdy na tak wielką skalę odbywa się tuszowanie, zawsze istnieje wskazówka, która pomaga odpowiedzieć na tak ważne pytania. Wskazówki tej dostarczył Uniwersytet Harvarda. W 2003 r. – 60 lat po zakończeniu II wojny światowej – rektorzy Uniwersytetu Harvarda postanowili przekształcić swoją uczelnię w instytucję, która zacznie odkrywać i publikować, na stronie internetowej Harvard Law School, dla całego świata faktów historycznych o Trybunale do Ścigania Zbrodni Wojennych w Norymberdze – łącznie z procesem przeciwko IG Farben. Uniwersytet Harvarda ogłaszał ten projekt w prasie z wielkim rozmachem:

http://www.news.harvard.edu/gazette/daily/0308/06-nuremberg.html

http://www.thecrimson.com/article.aspx?ref=348579

http://www.usatoday.com/tech/webguide/internetlife/2003-08-01-harvard-nuremberg_x.htm

Zaraz potem cały projekt wstrzymano – bez podania jakiegokolwiek wiarygodnego powodu. Uniwersytet Harvarda przez kolejne sześć lat nie zadał sobie nawet trudu uprzątnięcia strony internetowej po tym projekcie. Strona rozreklamowanego projektu nadal wygląda na znajdującą się w trakcie tworzenia:

http://nuremberg.law.harvard.edu/php/docs_swi.php?DI=1&text=overview

U dołu strony znajduje się wymowny napis: “Ta strona została ostatnio zmodyfikowana w lipcu 2003 r.” Innymi słowy, ktoś z Uniwersytetu Harvarda upewnił się, że cały świat otrzyma jasny przekaz: Praca nad tą ważną stroną internetową została wstrzymana w momencie, gdy projekt ogłoszono w prasie! Pytamy Uniwersytet Harvarda: kto przeszkodził w publikacji projektu dotyczącego Trybunału do Ścigania Zbrodni Wojennych w Norymberdze przeciwko IG Farben, który już wcześniej Uniwersytet publicznie ogłosił? Czy był to Rockefeller Trust, jeden z następców imperium IG Farben po drugiej wojnie światowej – a który jest dziś zarazem jednym z głównych fundatorów Uniwersytetu Harvarda?

www.profit-over-life.org/international/polski/about/index.html

www.profit-over-life.org/international/polski/guide/index.html

pl.wikipedia.org/wiki/IG_Farben

Przez 300 mld przebija się smród Cyklonu B z IG-Farbenwerke Auschwitz : Rewelacyjna niemiecka inwestycja w Auschwitz Polaczek's blog

Wywiad z Przemysławem Wiplerem Tymczasem coraz silniejsza jest rola kształtowania instytucji publicznych przez grupy interesów, centra decyzyjne funkcjonujące poza kontrolą obywatelską,. Te grupy są efektem pewnej siły ekonomicznej, gospodarczej, albo efektem funkcjonowania mechanizmów transnarodowych, których Polska jest uczestnikiem. Niestety Polska jest często przedmiotem a nie podmiotem wspomnianych mechanizmów i Polska nie korzysta faktycznie ze swojej podmiotowości.

Dlaczego zdecydował się pan startować z list PiS-u? Z wszystkich partii politycznych, które funkcjonują w polskiej przestrzeni publicznej Prawo i Sprawiedliwość jest mi partią najbliższą. Poświęciłem ponad 2 lata swojego życia pracując dla ministrów; Piotra Woźniaka i Naimskiego w Ministerstwie Gospodarki, zajmując się jednym z najbardziej sztandarowych projektów IV Rzeczypospolitej: dywersyfikacji dostaw nośników energii dla Rzeczypospolitej. Pracując z politykami Prawa i Sprawiedliwości zobaczyłem z bliska, że są to ludzie bardzo oddani Rzeczypospolitej i są w stanie dla niej ciężko pracować. W dobrym rozumieniu tego terminu, potrafią być pragmatyczni i widzieć priorytety oraz działań na rzecz dobra wspólnego, które definiują dalekowzrocznie. W okresie swoich rządów PiS podejmował roztropne decyzje, które kłóciły się z funkcjonującym wtedy i teraz medialnym stereotypem Prawa i Sprawiedliwości. Poza tym, jest to partia, która jest otwarta na współpracę z organizacjami typu jak Fundacja Republikańska. - dba o to, aby mieć zaplecze intelektualne i poważnie je traktuje. Przynajmniej takie jest moje doświadczenie.

Napisał pan, że pewne czynniki ustrojowe oraz instytucjonalne w obecnej Polsce powodują, że rządzący nie mają realnego wpływu na wiele spraw w przestrzeni publicznej. Czy to jest pewna forma usprawiedliwienia niedociągnięć rządów Prawa i Sprawiedliwości? Czy też pewna forma zabezpieczenia na przyszłość, przed niepowodzeniem swojego rządu? Moim zdaniem, jest to uczciwe powiedzenie, w jakim obecnie jesteśmy miejscu. To jest coś, co Rafa Matyja nazywa deficytem polityczności. Mówi, że sfera polityczna, to ta sfera, ta część naszego życia publicznego, w której decyzje są podejmowane w wyniku procesów politycznych, świadomych decyzji politycznych jest coraz mniejsza. Tymczasem coraz silniejsza jest rola kształtowania instytucji publicznych przez grupy interesów, centra decyzyjne funkcjonujące poza kontrolą obywatelską,. Te grupy są efektem pewnej siły ekonomicznej, gospodarczej, albo efektem funkcjonowania mechanizmów transnarodowych, których Polska jest uczestnikiem. Niestety Polska jest często przedmiotem a nie podmiotem wspomnianych mechanizmów i Polska nie korzysta faktycznie ze swojej podmiotowości. Moje wypowiedzi o tym, że Polska nie jest podmiotowa, nie są ani próbą usprawiedliwienia tego, co było, ani próbą wytłumaczenia ewentualnych przyszłych niepowodzeń, tylko opisem pewnej rzeczywistości. Naszym celem powinno być zwiększanie podmiotowości państwa polskiego w wymiarze wewnętrznym i zewnętrznym. Można powiedzieć przewrotnie, że państwo polskie po 89 roku, nie wyhodowało sobie zębów, nie wyhodowało sobie rąk, a udaje że potrafi zjeść kotleta i grać w tenisa. Poważna analiza w poszczególnych polityk publicznych pokazałaby, że państwo polskie albo nie ma narzędzi do uprawiania polityki w ramach demokratycznego państwa prawa działającego w otoczeniu rynkowym, albo używa narzędzi, które ze swojej istoty nie są polityczne i nie powinny służyć do uprawiania polityki, a więc swoistych protez. Przykładem takich protez są na przykład spółki skarbu państwa. Teoretycznie podlegają tylko kodeksowi spółek handlowych i teoretycznie są to formami prawnymi w ramach, których powinno się prowadzić działalność gospodarczą i realizować przede wszystkim cele gospodarcze. Faktycznie, z uwagi na brak innych dojrzałych narzędzi regulacyjnych, spółki te były i przez jakiś czas będą podstawowym i wehikułami prowadzenia projektów w zakresie dywersyfikacji, zapewnienia bezpieczeństwa energetycznego wydobycia gazu łupkowego. To PKN Orlen, Grupa Lotos, Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo, Przedsiębiorstwo Eksploatacji Rurociągów Naftowych mogą prowadzić takie działania, a nie Minister Gospodarki... My nie chcemy narzekać na rzeczywistość i nie robimy tego. Chcemy ją zmieniać, więc musimy zbudować sobie narzędzia, które pozwolą nam efektywnie działać uwzględniając zewnętrzne ograniczenia podmiotowości jak np. obecność Polski w UE, NATO, uczestnictwo w innych organizacjach międzynarodowych. Wpływ na naszą podmiotowość ma także działalność innych międzynarodowych struktur, takich jak min. Międzynarodowy Komitet Olimpijski, czy też FIFA, UEFA. Gdy podsumujemy bezradność państwa polskiego w dotychczasowych sporach z PZPN, okazuje się, że jest ono bezradne nie tylko wobec europejskich mocarzy, ale nawet w stosunku do sportowych federacji międzynarodowych.

Zwrócił pan uwagę na uciążliwość polskiego prawa dla przedsiębiorców i reszty obywateli. Swoją koncepcję naprawy tej sytuacji opiera Pan na zasadach„EU plus zero”, „przejrzystości legislacyjnej” oraz „okresowego tworzenia prawa”. Co się kryje pod tymi zasadami, jak ma to wyglądać w praktyce? Polscy przedsiębiorcy i obywatele noszą na swych plecach zbyt wiele kamieni. Wyjmijmy z ich plecaków te, które nie wynikają z przepisów prawa unijnego, a zaczną biegać najszybciej w Europie i doskonale dadzą sobie radę – dzięki takim zmianom według OECD PKB Polski w dekadę może wzrosnąć tylko z tego powodu o 14% - to 200 miliardów złotych, 6 tysięcy rocznie na każdego Polaka! Mamy wiele przepisów, których nikt nam nie kazał przyjmować, a które pojawiły się w polskim systemie prawa jak słynne z afery Rywina „lub czasopisma”. Mamy też wiele przepisów, które były słuszne w momencie ich uchwalania, ale z uwagi na to, że zmienia się gospodarka, zmienia się świat, dobro, dla którego ochrony powstały, przestały wymagać tego rodzaju ochrony, albo koszta ochrony są nieproporcjonalne do wartości chronionego dobra. Mamy w chwili obecnej zawody zamknięte, typu selekcjoner grzybów i grzyboznawca, to jeden z moich ulubionych przykładów. Rozumiem, że w latach 50-tych, kiedy były problemy z diagnostyką i szalały zatrucia grzybami, to taka regulacja miała uzasadnienie. W drugiej dekadzie XXI wieku, kiedy polska małą firma stworzyła aplikację na iPhone, dzięki której można robić zdjęcia grzybom i poznać, co to jest za grzyb, to utrzymywanie reglamentowania dostępu do tego zawodu i państwowych egzaminów na tego rodzaju funkcje wydają się być pewnym archaizmem. Takie przykłady, równie spektakularne i mniej spektakularne można niestety mnożyć. Dlaczego tworzenie prawa o określonym czasie obowiązywania, stosowanie tzw. sunset claus, to jest pomysł na to, żeby coś co jest rupieciem prawnym wypadało z obiegu prawnego, a nie stało „na półce” i graciło polski system prawny, bo ktoś o tym zapomniał. Później na utrzymanie tego rupiecia, my, jako obywatele z naszych podatków musimy płacić, lub płacą przedsiębiorcy ponosząc nieuzasadnione koszty. Ta zasada czasowego obowiązywania, powinna dot. nie tylko tworzenia przepisów prawa, ale też funkcjonowania instytucji publicznych. To była zasada, którą wprowadził na dużą skalę, Ronald Reagan jeszcze, jako gubernator stanowy. Borykał się z poważnymi problemami budżetowymi i wprowadził reguła zgodnie, z którą wszystkie agencje stanowe miały istnie tylko przez określoną liczbę lat i w tzw okresie musiały udowodnić, że ich funkcjonowanie ma sens i daje pozytywne skutki dla obywateli. W trakcie tego czasu musiały uporządkować wszystkie kwestie majątkowe, pokazać, jakie dobra z ich istnienia mają obywatele, musiały wykazać się swoją potrzebnością. Tylko te, które wykazały, że są potrzebne, mogły dalej istnieć. Czegoś takiego potrzebuje całe państwo polskie, a osiągamy to właśnie wprowadzając kompleksowy przegląd obowiązującego prawa najpierw według formuły „UE plus zero”, a potem według kryteriów dobra wspólnego i interesu publicznego.

Zgodnie z powszechną opinią panującą w mediach, to wygrana PiS-u jest największym zagrożeniem dla gospodarki oraz rozwoju biznesu w Polsce. To są wszystko elementy stereotypu, bardzo niesprawiedliwego dla Prawa i Sprawiedliwości. Celem mojej kampanii jest przełamywanie pewnych stereotypów. Ja sam w sobie musiałem, lata temu, przełamać te stereotypy. Pamiętam, jak w 2001 roku jeden z moich przyjaciół proponował mi kandydowanie na posła z Prawa i Sprawiedliwości na posła. W tedy go wyśmiałem i powiedziałem; „Populizm i socjalizm? Nie, dziękuję!”. W tym czasie byłem klasycznym przedstawicielem młodzieży przeżywającej ukąszenie korwinowskie. Rządy w okresie 2005-2007 pokazały, jak się myliłem ulegając stereotypom medialny, i że PiS realizował wtedy działania, dla których swego czasu zapisałem się do Unii Polityki Realnej, działania, które były mi bardzo bliskie. To PiS zniósł podatek od spadków i darowizn pierwszej grupie pokrewieństwa. To PiS faktycznie zniósł progresję w Polsce, ponieważ zlikwidował trzeci próg podatkowy a drugi próg podatkowy ustawił w przypadku małżeństwa na ponad 170 000 zł. Dzięki temu prawie wszyscy Polacy mieszczą się w pierwszej grupie podatkowej. To właśnie PiS dowartościował rodzinę i wprowadził ulgę podatkową na każde dziecko w wysokości 1120 zł. To minister budownictwa za rządów Prawa i Sprawiedliwości Mirosław Barszcz próbował wprowadzić najbardziej radykalną reformę prawa budowlanego w ramach tzw., pakietu Kluski, która to reforma wówczas została zawetowana przez PO, SLD i resztę opozycji. Można powiedzieć, że praktyka tamtych czasów pokazała, że PiS potrafi być nowoczesną i wolnorynkową partią. Ministrami Finansów z ręki Prawa i Sprawiedliwości, była wolnorynkowa, pani Zyta-Gilowska, był Stanisław Kluza, obecny Szef Komisji Nadzoru Finansowego. Wreszcie, jak spojrzymy na to, jaką prowadził politykę regulacyjną PiS, to na kluczowe stanowiska w organach regulacyjnych, wprowadzał osoby o uznanej renomie i bardzo wolnorynkowych poglądach i osoby, które dobrze rozumieją, jak funkcjonuje państwo polskie i nowoczesna gospodarka. Pani prezes Strężyńska, która jest Szefową Urzędu Komunikacji Elektronicznej została powołana za rządów PiS i nadal kieruje tym urzędem. Prezesem Urzędu Regulacji Energetyki, do niedawna był prezes Mariusz Sfora – doktor nauk prawnych, a jego następcą został… jego zastępca, czyli Marek Woszczyk, którego politycy PiS zrobili wiceprezesem URE. I to właśnie na poziomie tych niezależnych organów regulacyjnych jest więcej podmiotowości i więcej decyzji dotyczących realnego kształtowania zjawisk gospodarczych i oddziaływania na dobro wspólne niż w samych ministerstwach.

Mówi pan o likwidacji dużej części inspekcji i pozostawieniu jedynie 6 tego typu instytucji. Nie likwidować, tylko konsolidować, ponieważ jest często tak, że w Polsce pewnego rodzaju służby publiczne, organy kontrolne dublują się w swych kompetencjach. Jednocześnie wszystkie są słabe. Historycznie dobrym przykładem tego typu działań było powstanie Prokuratorii Generalnej, czyli organu, który w imieniu państwa polskiego występuje w poważnych sprawach majątkowych. I okazało się, że państwo polskie idąc w specjalizację było wstanie w dużo lepszy sposób dbać o swój majątek, o swoje interesy prawne, niż gdy każde ministerstwo , można powiedzieć - tak trochę „na dziko”, zajmowało się sprawami sądowymi i brało lepszych, bądź gorszych prawników. Podobnie jest z polskimi inspekcjami, których mamy dużo. Zazwyczaj podmiotem, który w Polsce uruchamia realne inspekcje, kontrole i zmianę, nie są powołane do tego organy kontroli i nadzoru, tylko media oraz obywatele, a uruchomienie kontroli odbywa się w za sprawą w drodze… donosu. Okazuje się, że co do zasady podstawową do rozpoczęcia kontroli , zwłaszcza w przypadku aparatu skarbowego, jest donos. Jeżeli, ponad 300 tys. donosów rocznie trafia do aparatu skarbowego i ponad 90% kontroli jest wszczynanych na podstawie donosów, to świadczy o tym, że nie ma żadnej pragmatyki, polityki wewnętrznej, poważnej polityki kontrolnej. Gdy źle się dzieje, organy kontroli zwykle wchodzą jako ostatnie, albo nadużywają swojej władzy. Przykładem tego ostatniego, jest chociażby sprawa słynnych dopalaczy. Kilkaset sklepów w skali całego kraju organy kontrolne zamknęły w oparciu o ksero decyzji administracyjnej, która w dodatku była wydana bez podpisu osoby wydającej, a więc nieważna! To było ewidentnie działanie bezprawne, świetnie obrazujące to, co się dzieje z funkcjonowaniem, w chwili obecnej, organów kontrolnych. Jak chce się psa uderzyć, to kij się znajdzie. Dlatego musimy znacznie przyciąć pole do takich działań.

Co trzeba zrobić, aby system podatkowy był przejrzysty i nie obciążał przedsiębiorców i zwykłych obywateli?. Został ogłoszony program podatkowy Prawa i Sprawiedliwości, który jest dużym krokiem naprzód w stosunku do obecnie obowiązujących regulacji w tym zakresie. Niemniej jednak, inne, bardziej daleko idące rozwiązania leżą mi na sercu, i do nich będę starał się przekonywać moje – mam nadzieję, Koleżanki i kolegów z Klubu Parlamentarnego PiS. Jestem zwolennikiem rozwiązań, do których doszliśmy pracując ze śp. Mariuszem Dzierżawskim w ramach propozycji kompleksowej reformy prawa podatkowego, przygotowywanej na przełomie 2003 i 2004 roku w ramach Centrum im. Adama Smitha. Ta reforma to zniesienie podatku dochodowego od osób fizycznych i zastąpienie go podatkiem od wypłat na rzecz osób Fizycznych, co oznacza, że zamiast prawie 30 mln podatników, mielibyśmy niewiele ponad 3 mln podatników. Rozliczaliby tylko ci, którzy wypłacają pracownikom a dla pracowników skończyłaby się cała PITologia. Odciążyłoby to również aparat skarbowy, bo ponad 90% pracy, którą mają urzędy skarbowe to rozliczanie blisko 30 mln podatników podatku dochodowego od os. fizycznych. W momencie, kiedy dochody z tego podatku stanowią niewielki procent dochodu finansów publicznych. Dodatkowo, uważam, że powinniśmy wzorować się na Węgrzech. Viktor Orban ustanowił regułę: jak najniższe podatki dla Węgrów, zwłaszcza dla rodzin wychowujących dzieci. Jednocześnie zacząć efektywnie pobierać podatki od tych, którzy z Węgrów żyją a nie płacą na Węgrzech podatków. Orban na Węgrzech wprowadził jednoprocentowy podatek obrotowy, dla określonych branż, które zostały wcześniej sprzedane przez węgierskich postkomunistów – bo mówienie o prywatyzacji w przypadku na przykład węgierskiej energetyki byłoby nadużyciem, a jednocześnie miały charakter oligopoli, których państwo węgierskie nie potrafiło efektywnie nadzorować i prowadzić polityki otwierania rynku na konkurencję. Dlatego Orban wprowadził między innymi jednoprocentowy podatek obrotowy od energetyki sprywatyzowanej przez poprzedni rząd a de facto przejętej przez spółki kontrolowane przez inne państwa. Wprowadził też podatek obrotowy dla spółek świadczących usługi telekomunikacyjne. - z pewnymi różnicami Węgrzy mają podobną strukturę rynku telekomunikacyjnego jak my. Wprowadził też podatek obrotowy od handlu, sposób którego nie płacą węgierscy mikroprzedsiębiorcy, a więc formy których obroty są poniżej 2 mln Euro. Ponad to ten system, wprowadzony przez Orbana jest bardzo prorodzinny. Doprowadził do tego, że w przeliczeniu na złotówki, od pierwszych 108 tys. zł, rodzina z trójką dzieci nie płaci ani złotówki podatku dochodowego. Wprowadził, że na pierwsze i drugie dziecko, można odliczyć od podatku 150 zł miesięcznie, czyli 1800 rocznie. W przypadku trójki i więcej, dzieci, to na każde z tych dzieci, również na pierwsze i drugie jest to aż 500 zł miesięcznie! Co więcej – a powinno to ucieszyć polskich obrońców życia, Orban uznał, że dziecko nienarodzone jest konsekwentnie podmiotem również w wymiarze prawa podatkowego i pozwolił ma rozliczanie ulg również w przypadku takich dzieci – które ukończyły 3 miesiące życia!

Jak bardzo rozpowszechniony w Polsce jest problem z unikaniem płacenia podatków przez najzamożniejszych? Ja pracowałem szereg lat jako doradca podatkowy, doradzając najbogatszym Polakom i największym polskim międzynarodowym firmą działającym w Polsce. I z praktyki doskonale wiem, że od pewnego poziomu obrotów, od pewnego poziomu zysków, dochodów w Polsce przestaje się płacić podatki. To jest usługa, którą można jak najbardziej świadczyć legalnie, bo prawo polskie jest dziurawe jak ser szwajcarski. Wyemigrowanie na Cypr, to jest po prostu kwestia podatkowa i nie wymaga wyjazdu. Wymaga po prostu gotowości poniesienia określonych kosztów operacyjnych, w tym posiadania spółki cypryjskiej lub Funduszu Inwestycyjnego Zamkniętego na Cyprze. Przykładem osoby, która skorzystała z takiego rozwiązania, choć akurat nie na Cypr, jest pan przewodniczący Janusz Palikot, który skutecznie potrafił wyemigrować na wyspy szczęśliwe - z Polski. Niestety, tylko w wymiarze podatkowym…

Jak pan się odniesie do prywatyzacji SPECu? Mówimy bardzo wiele o SPECu, czyli sprzedaży nas - klientów - jak bydła razem z zagrodą/ Bo sprzedaż firmy z klientami, którzy nie mają faktycznej możliwości wyboru innego dostawcy jest właśnie jak sprzedaż pastwiska razem z bydłem, które nie ma nic do gadania. To jest sprzedaż monopolu na rynku, który nie został zderegulowany. A ja w przypadku takiego monopolu wolę monopolistę państwowego niż prywatnego. Monopolista państwowy, czy publiczny, w tym przypadku podlegaj cz pod samorząd warszawski, jest bardziej obliczalny i mniej agresywny i mniej chciwy, ponieważ jest mechanizm wyborczy, w którym można zmienić zarządcę tego rodzaju biznesu. W tej sprawie zbierano podpisy pod referendum, i wola stu kilkudziesięciu tysięcy obywateli została zakwestionowana na poziomie urzędniczym przez ratusz Hanny Gronkiewicz Walc, a więc znowu Platforma okazała się równie obywatelska jak za PRLu „Milicja Obywatelska”. Z tym, że uzasadnienie wyroku Sądu Najwyższego w sprawie podobnej, czyli rejestracji list wyborczych „Nowego Ekranu”, pokazuje, że kwestionowanie na poziomie urzędniczym zebranych głosów jest niedopuszczalne. W tym momencie, takie zakwestionowanie przez urzędników warszawskiego ratusza, tak dużej liczby głosów (red. 40 tys.) też było niedopuszczalne, dokonane arbitralnie, bez kontroli sądu, bez trybu odwoławczego arbitrażu sądowego niezależnego sądu. Chciałbym też zwrócić uwagę, że cały czas mówimy o „prywatyzacji” SPEC-u, a nie mówimy o innym procesie, który się wydarzył w Warszawie w ostatnich miesiącach - o wielkiej denacjonalizacji, renacjonalizacji innego zakładu energetycznego! PGNiG będące pod kontrolą polskiego Skarbu Państwa odkupiło od będącego w 100% własnością państwa szwedzkiego, Vattenfalla elektrownię warszawską! Można powiedzieć, że postawiono kropkę nad „i”, nad polskimi patologiami „prywatyzacyjnymi”. Państwo polskie sprzedaje elektrownie inwestorowi zagranicznemu, którego właścicielem w 100% jest inne państwo. Ten o to inwestor przeprowadza głęboką restrukturyzację, za kilka razy większą wartość odsprzedaje tę firmę, firmie, której właścicielem jest państwo polskie, czyli PGNiG. Państwo polskie, w wymiarze, tym dotyczącym, wcześniej wspominanej podmiotowości, nie potrafiło samo zatrudnić fachowców, doradców, przeprowadzić efektywnie restrukturyzacji. Tylko sprzedało firmę i za kilka razy drożej ją odkupiło. To pokazuje jak w soczewce, jak w ostatnich dekadach dbano o polski interes publiczny w sprawach gospodarczych.

Czy postulaty solidarnych2010 będą przez państwa realizowane, gdy po wyborach, głosami wyborców, utworzycie rząd? Przede wszystkim, czy państwo będziecie starać się umiędzynarodowić śledztwo smoleńskie? Co z odpowiedzialnością przed Trybunałem Stanu…? Wiele szkód, które miały miejsce są nieodwracalne i niemożliwych do naprawienia. To, co nam pozostaje, to pozbierać informacje np. od Amerykanów, jak ich zdaniem było, co tak naprawdę ich zdaniem się wydarzyło. Obecnemu rządowi, czemu się notabene nie dziwię, nie zależało specjalnie na uruchomienie tego rodzaju współpracy. Co do Trybunału Stanu, ja osobiście jestem sceptykiem takich działań, bo Trybunał Stanu w Polsce nie działa jako instytucja. Mamy przede wszystkim problemy z kulturą polityczną, bo to trochę tak wygląda, jak gdyby Polacy nie chcieli odpowiedzialności politycznej na poziomie Trybunału Stanu i nie tylko. Dlatego powątpiewam, co do możliwość efektywnego domagania się sprawiedliwości w tej formule. Najbliższe 4 lata, będą bardzo trudne i nie chciałbym, aby sytuacja miała miejsce taka jak przez ostatni rok. Przez ten rok Prawo i Sprawiedliwość przygotowywało się do rządzenia, składało w parlamencie bardzo ciekawe projekty ustaw, a media nam nieprzychylne trąbiły ”wy tylko o tym Smoleńsku”. To media i partie rządzące, i inni faktyczni właściciele Polski grali i będą z wyrafinowaniem i umiejętnie grać „Smoleńskiem” w celu odwrócenia uwagi od rzeczywistych działań naszego rządu, zaniechań, czy działań wręcz szkodliwych. Jesteśmy do tego rządzenia i realizacji naszych założeń przygotowani i na tym się skupimy.

Obecny rząd jest podobno bardzo przyjazny obywatelom i wciąż mówi o złych czasach „kaczyzmu”…

Polacy nie pamiętają, że Prawo Sprawiedliwość o prawie 60 mld. zł obniżyło podatki. Polacy nie pamiętają, że składka rentowa została przez PiS obniżona, o 13%, że trzeci próg podatkowy został zlikwidowany, a drugi podniesiony Polacy nie wiedzą, że dzięki tym zmianom, dzięki obniżeniu opodatkowania pracy - 800 tysięcy miejsc pracy, a więc połowa miejsc pracy utworzonych w ostatnich 4 latach w UE – powstało w Polsce! Polacy pamiętają za to słynną wypowiedź Jacka Żakowskiego, że; „w tych strasznych czasach o 6 rano, gdy ktoś pukał do drzwi, niebyło wiadomo, czy to mleczarz, czy panowie ze strzelbami z ABW”. To był jeden z najbardziej udanych trików propagandowych tamtego okresu. Tymczasem Polska „rządów miłości” stała się państwem, w którym jest najwięcej w UE bilingów branych przez policję do weryfikacji, internautów za prowadzenie stron internetowych aresztuje się. A za to, że kibice porównują premiera do jednego z bohaterów książek Kornela Makuszyńskiego wsadza się ich do aresztów i karze się ich wysokimi mandatami. Tego rodzaju nadużycia władzy, które mają miejsce w ostatnim czasie, były nie do pomyślenia w tych „mrocznych czasach kaczyzmu”, mówiąc językiem Gazety Wyborczej. Dlatego musimy zmobilizować się i powtórzyć akcję sprzed 4 lat – „idź na wybory, zmień kraj!”. A z uwagi na sprawy, o których mówiłem wcześniej, wyborcy z Warszawy i zagranicy powinni zagłosować na Przemysława Wiplera – siódmego na warszawskiej liście PiS, pierwszego od gospodarki. Bardzo dziękuję za rozmowę. Wojciech Majsner

11.49 Ile zdjęć można natrzaskać w ciągu jednej minuty? To zależy, komu, gdzie i za pomocą jakiego aparatu. O godz. 11.49 (rus. czasu, jak się możemy domyślać) 12 kwietnia 2010, jak przynajmniej wiadomo z opisów pod fotkami, ruski albo lepiej kremlowski fotoreporter Ilya Pitalev, przybywszy już dwa dni wcześniej do Smoleńska, robi całą serię niezwykle ciekawych, związanych z „katastrofą smoleńską” eksportowych zdjęć, z których jedno, to z przedziwnymi krokwiami pod wrakiem, już analizowałem i to całkiem niedawno tu: http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/09/synne-koeczki-pitaleva.html

zestawiając je z fotkami siewiernieńskich okrąglaków pod wrakiem. Fotografii Pitaleva z godziny 11.49 jest aż dziewięć (za znalezienie materiału podziękowania otrzymuje Beemaja

http://freeyourmind.salon24.pl/349423,moskwa-i-straz#comment_5094888

Niewykluczone, że było ich więcej, a dokonano tylko jakiegoś wyboru tego, co najlepsze, zamieszczono szczęśliwą siódemkę zresztą tu

http://en.rian.ru/photolents/20100412/158546091.html

Nie musiałoby nas to zrobienie tylu zdjęć w jednej minucie szczególnie dziwić, jeśliby Pitalev za pomocą profesjonalnego aparatu, a taki na pewno posiada, robił w ułamkach sekund wiele ujęć tego samego zdarzenia (tak choćby jak piorunem trzaskają migawki sportowi fotoreporterzy, chcący mieć najlepsze zdjęcie jakiejś bramki czy olimpijskiego rekordu lub jak papparazzi wiszący na drzewie i wyłapujący telewizyjną gwiazdkę bez makijażu albo z rozczochranymi włosami). Tymczasem Pitalev w owej minucie robi różne zdjęcia w różnych miejscach pobojowiska – porównajmy choćby to ujęcie

http://en.rian.ru/photolents/20100412/158546091_6.html

oraz to

http://en.rian.ru/photolents/20100412/158546091.html

Bywa jednak tak, że Pitalev stoi w tym samym miejscu (mniej więcej), a na zdjęciach ukazuje się zupełnie inna scena – por.

http://en.rian.ru/photolents/20100412/158546091.html, a potem http://en.rian.ru/photolents/20100412/158546091_2.html i to: http://en.rian.ru/photolents/20100412/158546091_4.html. Tu młody ruski sołdat w czapce (na środku zdjęcia) (http://en.rian.ru/photolents/20100412/158546091_2.html) idzie po prawej stronie ogona, a tu po lewej (http://en.rian.ru/photolents/20100412/158546091_5.html). Na tych samych zdjęciach odpowiednio gruby wojak w uszance stoi po prawej, a potem podnosi kawałek wraku po lewej. Wiele więc się dzieje w ciągu tej jednej minuty „snimanja”. Kim jest nasz „maładiec” Pitalev (rocznik 1970)? Strona Visualrian informuje http://visualrian.ru/en/site/lightbox/382/

że przeszedł najlepszą szkołę najpierw w sowieckich, a później w neosowieckich mediach. Zaczął wyjątkowo wcześnie zapewne jako pionier, bo już w 1986, a więc jako szesnastolatek, pracując jako „freelancer” dla „Moskiewskiego Komsomolca” i „Wieczornej Moskwy” (jak wiemy, za czasów poprzedniego ZSSR po prostu ze stołecznymi komunistycznymi gazetami można było współpracować jako „freelancer”). No ale później było jeszcze lepiej, bo po tym paroletnim „freelancingu” Pitalev zatrudniony był przez prawie dziesięć lat (1991-2002) w takich gazetach jak „Czerwona Gwiazda”, „Prawda” i „Komsomolska Prawda”. Potem stał się fotoreporterem „Komiersanta”, aż w końcu wylądował w RIA Novosti, dla której zrobił setki zdjęć, między innymi fotografie związane z „katastrofą smoleńską” http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/ilya-pitalev.html

ale też i np. zdjęcia „pokojowej interwencji” ruskich wojsk w Gruzji. Jak wspomniałem, o godz. 11.49 12 kwietnia zatrzymuje się dzielnemu Pitalevowi tajemniczo „czas zegara” w aparacie fotograficznym – historia, więc od razu nasuwa jakieś paranoiczne analogie z działaniami moonwalkera S. Wiśniewskiego, polskiego montażysty, (który przejdzie już na zawsze do historii, jako pierwszy Polak na ruskim księżycu), a któremu nieszczęśliwie zastopował się po paru godzinach zapisu „smoleńskiej pogody” mechanizm rejestrujący kamery, akurat gdy miało dojść do „katastrofy tupolewa”. Nie mówimy jednak o Wiśniewskim (czy Śliwińskim, wedle relacji ruskich mediów http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/historia-unochoda.html

i jego barwnych perypetiach, lecz o gieroju Pitalevie, którym może kiedyś zainteresuje się polska prokuratura wojskowa, o ile będzie jeszcze prowadzić jakieś śledztwo ws. tragedii z 10-go Kwietnia. Czemu Pitalevowi zatrzymał się czas w aparacie? Gdy Pitalev przybywa do Smoleńska „po wypadku”, aparat przecież działa mu jak należy i zdjęcia mają swoją datę i różne godziny fotografowania. Dwa dni później pojawia się zaś taka dziwna usterka. Naturalnie, dla kogoś, kto po prostu szukałby zdjęć na portalu RIA Novosti do zilustrowania jakiegoś prasowego materiału dot. „katastrofy prezydenckiego tupolewa”, kwestia tych „stałych godzin” przy siedmiu/dziewięciu fotografiach mogła być nie tylko nieistotna, ale nawet niezauważalna. Najwyraźniej też sam Pitalev nie przywiązywał do tego wielkiej wagi, sądząc może, że nikomu nie strzeli do łba, by jego galerię pod takim kątem przetrząsać. Dajmy więc chłopu spokój i spójrzmy na rezultaty jego raboty.Co właściwie dziwnego jest w tych fotografiach z 12 kwietnia? Otóż to, że na s. 89 ruskiego raportu komisji Burdenki 2 (celowo sięgam do źródeł, do klasyki, do „dzieła kanonicznego”, bo tam są zdjęcia lepszej, jakości niż w polskojęzycznej wersji) figuruje zdjęcie pokazujące jak wyglądało pobojowisko właśnie 12 kwietnia. Nie tylko nie było tak tłoczno i tak „bogato” na łączno-leśno-bagiennym podłożu, ale przede wszystkim nie krokwie leżały pod wrakiem, tylko elegancko przycięte pilarką okrąglaki-samosiejki. Niby drobiazg, ale czemu na niego Pitalev nie zwrócił uwagi? No bo, że nie zwrócił, to oczywiste, skoro nie wykasował tych fotek i znalazły się one w rocznicowych wydaniach ruskich mediów, dotyczących „wypadku smoleńskiego z prezydenckim tupolewem z Polski” http://1.bp.blogspot.com/-OjRnUcodTEY/ToG8AOUtbgI/AAAAAAAAEHU/jvDCBh8ibyM/s1600/ko%25C5%2582ki.png

Ma się rozumieć, gdy Pitalev robił te zdjęcia, to nie mógł wiedzieć, jakie fotografie zostaną opublikowane w raporcie komisji Burdenki 2, aż tak przewidujący by zwykły reportier chyba nie był, no ale po wydaniu tegoż pseudoraportu już wiedział. Może nie sprawdził? Może też tego w RIA Novosti nie sprawdzano, nie przejmując się drobiazgami?

Ale powstaje w takim razie pytanie: kiedy Pitalev te zdjęcia zrobił. I – gdzie. Nie wygląda, bowiem na to, by to była tajemnicza łączka przy Siewiernym. Nie pasuje ani pogoda, ani ta odświętnie ubrana „brygada remontowo-budowlana” (ci przy krokwiach stoją nie wiedzieć, czemu tyłem). Nie zgadzają się detale wokół wraku, zarówno, jeśli chodzi o inne szczątki lotnicze, jak i „drzewostan”. Gostek z siekierą właściwie nie wiadomo, co ma zamiar jeszcze siekać. Ubrania dość czyste, jak na „błoto po kolana”. Kamizelki żółte, a nie pomarańczowe. Miny marsowe, bo brygada remontowo-budowlana duma, co dalej. Smuta ruska. Zdjęcia ewidentnie wyglądają na pozowane. Pytanie tylko: kiedy urządzono ten plener. I gdzie? Ciekawostka na koniec. Pitalev tak wiernie towarzyszył brygadzie remontowo-budowlanej, że 11 kwietnia po 17-tej wyłapał jakichś ostatnich wycieczkowiczów z trumną. Rzecz to o tyle ciekawa, że 11-go pracowali „cały dzień, do nocy” polscy eksperci z „komisji Millera” i twierdzili (po publikacji swojego pseudoraportu), że żadnych ciał już nie było. No ale co z tego? Czy ratownicy z „MCzS” nie mogli po prostu znosić jakąś niepotrzebną już trumnę z pobojowiska?

Poszukiwacze z Siewiernego Na arcyciekawych „dokumentach po katastrofie polskiego tupolewa” autorstwa I. Pitaleva mamy uwiecznione kilka grup poszukiwaczy czegoś pod wrakiem. Gostkowie stoją, patrząc na dół, jakby coś zgubili albo jakby coś im wpadło pod lotnicze szczątki. Paru z nich musi być jeszcze przed rabotą, ponieważ rękawice mają świeże, jak prosto ze sklepu (ewentualnie z magazynu) inni jeszcze rękawic nie zdążyli założyć, ale pewnie wnet to uczynią. Ostatnio sarkałem na to, że Pitalev nie zajrzał do raportu komisji Burdenki 2 pod tym kątem, by sprawdzić, jaką ostatecznie przyjęto wersję „wyglądu szczątków” na Siewiernym http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/10/1149.html

wystarczyłoby bowiem, by wywalił zdjęcie z krokwiami

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/09/synne-koeczki-pitaleva.html

a resztę zdjęć jakoś dałoby się (po zmrużeniu oczu) „intelektualnie przełknąć”. Nie ma, co bowiem kryć, że część wraku sfotografowana przez Pitaleva, to ta sama (ewentualnie łudząco podobna) do tej, która została zaprezentowana w ruskim pseudoraporcie na s. 89. Co tam więc jakieś krokwie czy kołki, co tam kwestie drzewostanu i otoczenia, skoro sam fragment tupolewa się zgadza. I to byłoby jakieś wyjście z sytuacji, tylko że są też takie zdjęcia z Siewiernego, dla co poniektórych paranoików smoleńskich, pochodzące jeszcze „sprzed katastrofy” http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/zdjecia-z-9-kwietnia-2010.html

które pokazują jeszcze inny rozkład szczątków aniżeli ten u Pitaleva, u innych ruskich fotoreporterów, i w samym raporcie komisji Burdenki 2. Odkładając chwilowo na bok paranoję smoleńską (zwłaszcza tę związaną z hipotezą dwóch miejsc), to można by przyjąć iż nie są to zdjęcia z... np. 9 kwietnia 2010, tylko może zrobione już po „pracach polowych” (jak to się był łaskaw wyrazić kiedyś mgr inż. J. Miller na temat badań na „miejscu wypadku”), które polskim ekspertom zajęły „cały dzień, do nocy” (11 kwietnia 2010). Dodatkową przesłanką za takim postawieniem sprawy mogło być to, że tych szczątków pilnuje jakiś omonowiec za drzewami paru innych zaś czuwa tu: Problem jedynie w tym, że są zdjęcia ze sprzątania pobojowiska i tam dźwigami zabierają poszczególne kawałki tupolewa, a tamte dwa fragmenty (ze zdjęć Pitaleva i innych, z ruskim pseudoraportem włącznie) pozostają obok siebie jakby bez zmian. Co gorsza, na tych dziwnych fotografiach z, że tak powiem, niestandardowym (jak na moskiewską narrację) rozkładem szczątków tupolewa, jest o wiele więcej samosiejek aniżeli na zdjęciach (Pitaleva etc.) z 12 kwietnia 2010. Owszem, możemy dopuścić taką myśl, że na żyznej ziemi smoleńskiej i w ruskiej, wielowymiarowej strefie czasowej, samosiejki (szczególnie te przylotniskowe) potrafią żwawiej piąć się ku górze niż w innych rejonach świata. Możliwe nawet, że to zjawisko wyjaśniliby nam wybitni znawcy smoleńskich drzew, jak S. Amielin czy A. Koromczik, którzy zęby zjedli na badaniu uszkodzonej kory i poharatanych gałęzi. Możemy też nawet założyć, że części wraku, koziołkując „w trakcie wypadku”, nie były w stanie tych wszystkich okolicznych samosiejek w gęstwinie połamać. Jak to wszystko, więc wyglądało na filmiku Koli, zrobionym „parę minut po wypadku”? Jaki tam był rozkład szczątków i drzew?

P.S. Zagadka: co tam widać w tle między drzewami? Mnie to wygląda, jak słup, ale tu go jakoś nie mogę wypatrzeć:

FYM

29 mln zł. przeznaczyła Platforma Obywatelska na to, aby przekonać wyborców m.in., że "zbudowała więcej dróg niż Polacy przez 1000 lat" Ponad 80 mln zł na kampanię wydadzą w sumie komitety wyborcze, które zarejestrowały listy kandydatów w całym kraju. Najwięcej pieniędzy na przekonywanie wyborców przeznaczyła PO - ok. 29 mln zł. Sekretarz generalny PO Andrzej Wyrobiec powiedział w środę PAP, że komitet wyborczy Platformy Obywatelskiej zamierza wydać na kampanię podobną kwotę jak cztery lata temu, czyli ok. 29 mln zł. To jest kwota, która obejmuje całość wydatków komitetu wyborczego, w tym także kampanie lokalne kandydatów prowadzone w poszczególnych okręgach wyborczych. - zaznaczył. Według Wyrobca, na lokalne kampanie poszczególnych kandydatów PO przeznaczyła 10 mln zł. Pozostałe 19 mln zł pochłonęła kampania centralna, czyli spoty wyborcze, billboardy i objazd premiera Donalda Tuska autobusem po kraju. Wyrobiec nie chciał jednak mówić ile konkretnie KW PO kosztowały spoty czy na przykład wyjazdy Tuskobusa. Wszystko powiemy po rozliczeniu kampanii. Nad wszystkim czuwa pełnomocnik finansowy - stwierdził. Z kolei skarbnik PO Łukasz Pawełek powiedział PAP, że komitet wyborczy partii będzie przedstawiał informacje o wydatkach dopiero po wyborach. Wcześniej nie mogę udzielić takich informacji, to jest element strategii wyborczej - zaznaczył. Skarbnik PiS Stanisław Kostrzewski poinformował PAP, że partia wydała do końca września 18 mln 393 tys. zł. Najwięcej środków PiS przeznaczyło na reklamę zewnętrzną - 4 mln 900 tys. zł. Na reklamy telewizyjne partia wydała 3 mln 541 tys., na reklamę prasową 1 mln 400 tys., eventy kosztowały 1 mln 451 tys. Ugrupowanie nie zaciągnęło kredytu na kampanię. W sierpniu Kostrzewski mówił, że PiS na kampanię zamierza przeznaczyć 20 lub 21 mln zł. Jest to mniej niż partia wydała cztery lata temu. Wówczas kampania PiS kosztowała ponad 28 mln zł. Niecałe 20 milionów złotych na swą kampanię wydał komitet SLD. Tak, jak zakładaliśmy wcześniej, wydaliśmy znacznie mniej niż PO i na pewno nie ma tu mowy o tej górnej granicy - 30 milionów złotych. W budżecie zapisaliśmy 20 milionów złotych, a prawdopodobnie będzie to nawet trochę mniej - powiedział PAP skarbnik SLD Kazimierz Karolczak. Według niego, największą część tych środków - około 2,5-3 mln zł pochłonęła produkcja i emisja spotów wyborczych. 2 miliony złotych do podziału otrzymały rady wojewódzkie Sojuszu na promocję swych kandydatów. Ponad milion złotych SLD kosztowały z kolei dwie konwencje wyborcze, które odbyły się w sierpniu i we wrześniu w Warszawie. Jak powiedział Karolczak, Sojusz w tym roku nie brał kredytu na kampanię - została ona sfinansowana ze środków, które partia uzyskała ze sprzedaży swej warszawskiej siedziby przy ul. Rozbrat. Wydatki kampanijne PSL zamykają się w kwocie 12 mln zł, z czego 10 mln zł ludowcy zebrali od swoich kandydatów i osób wspierających ugrupowanie; 2 mln zł dołożyła centrala. Jak powiedział PAP sekretarz Naczelnego Komitetu Wykonawczego PSL Józef Szczepańczyk, największą część tego budżetu pochłonęła produkcja i emisja audycji i spotów wyborczych, a także reklamy w prasie. Na tegoroczną kampanię Stronnictwo nie zaciągało kredytów bankowych. Lider Ruchu Palikota Janusz Palikot przekonuje, że jego ugrupowanie zrobiło prawdopodobnie najtańszą kampanię ze wszystkich komitetów wyborczych, bo wydano na nią około miliona złotych. Ponieważ nie mamy dotacji publicznych, są ograniczenia we wpłatach 20 tys. zł. od osoby, w związku z tym nie mieliśmy możliwości zebrania większej sumy pieniędzy - podkreślił polityk. Przyznał jednak, że zanim zaczęła się kampania wyborcza, przez cały rok, kiedy budowane było jego stowarzyszenie, na wszystkie kongresy, zjazdy i 350 spotkań, RPP wydał ok. 4 mln złotych. W większości te środki pochodziły z moich dotacji, także to moje zaangażowanie jest trochę poniżej 5 mln zł - oświadczył Palikot. Do najwyższych wydatków Ruchu zaliczył organizację ponad rok temu spotkania inaugurującego RPP w sali kongresowej - jego koszt to ponad 400 tys. zł. Również około miliona złotych na kampanię wyborczą wydał komitet PJN. Jak powiedział PAP szef ugrupowania Paweł Kowal, najwięcej kosztowały materiały reklamowe. Polityk cieszy się, że jego partii udało się się zebrać tyle środków od działaczy i sympatyków, bo jak przekonuje taka ofiarność pokazuje, że "sukces jest blisko". PJN nie zaciągał kredytów na kampanię. Bogusław Ziętek, przewodniczący PPP - Sierpień '80 w rozmowie z PAP szacuje, że komitet wyborczy jego ugrupowania wyda na kampanię około 200 tys. zł. Kampania sfinansowana została głównie z wpłat kandydatów. My mamy taką zasadę, że każdy kandydat, jeżeli chce realizować coś więcej, niż partia oferuje, to finansuje to we własnym zakresie. To są naprawdę skromne pieniądze, jakieś ulotki, jakieś druki i tego typu rzeczy - powiedział. Według niego, "niektóre partie polityczne za 30 sekund swoich płatnych spotów płacą więcej, niż my za całą kampanię". Zgodnie z prawem, komitety wyborcze obowiązuje limit wydatków. W tym roku dla komitetu wyborczego, który zarejestruje kandydatów do Sejmu i do Senatu we wszystkich okręgach wyborczych, wyniesie on 30 mln 612 tys. 295 zł. "PO zbudowała więcej dróg niż Polacy przez 1000 lat" - to słowa ministra Radosława Sikorskiego z debaty przedwyborczej w TVN24. zespół wPolityce.pl

Tak właśnie "bawi" się człowiek, którego TVP wybrała do nauczania młodych ludzi w swoim show. Kolejne ekscesy satanisty Pełne wsparcie i akceptacja wszelkich bluźnierstw, jakie otrzymał od ludzi Platformy - tych w polityce i tych w mediach publicznych - zatrudniony w TVP wulgarny satanista Adam Darski "Nergal", zachęcają go do kolejnych ekscesów. Jak czytamy w "Super Expressie" gwiazda telewizji publicznej "wciąż dolewa oliwy do piekielnego ognia. Kpi z wiary i katolików na koncertach i obraża ich uczucia w nowym teledysku". Gazeta opisuje ostatni warszawski koncert Darskiego. Jak to wyglądało? Satanista był gościem na występie innego zespołu:

Muzycy w asyście pielęgniarek, w szpitalnych piżamach, na wózkach inwalidzkich potrzebowali wsparcia. Konferansjer powiedział, że panowie nie są w stanie dalej grać. Chyba, że... "Jeżeli ktoś jest w stanie ich uzdrowić, to może to być tylko książę ciemności, niech uczyni swoją powinność" - szydzono z wiary chrześcijan w cudowne uzdrowienia dokonywane przez Jezusa Chrystusa i Świętych Kościoła. Dalej na scenie pojawił się, jak opisuje "Super Express", Darski udający duchownego. Szarfa, którą miał przewieszoną na szyi, przypominała księżowską stułę. Położył dłonie na głowach muzyków i ich "uzdrowił". Wstali i zaczęli grać. "Wydarzenie" relacjonuje także "Fakt":

Po wykonaniu, na scenie pojawia się konferansjer. Nawiązuje dialog z publicznością i mówi, że zespół nie jest w stanie zagrać całego koncertu, chyba, że ktoś uzdrowi jego członków. Z widowni słychać ryk: „Szatan!”. Konferansjer sugeruje, że uzdrowienia może dokonać "Książę Ciemności". Po chwili na scenie pojawia się niewysoka męska postać ubrana w czarną, skórzaną kurtkę. Jest pochylona, ręce ma złożone jak do modlitwy. To „Nergal”. Na ramiona zarzuconą ma księżą stułę z symbolami krzyża. W tle demoniczne dźwięki. Darski próbuje udawać skupienie, ale twarz co chwilę wykrzywia mu uśmieszek. Kładzie dłonie na pochylonych głowach pacjentów. Mówi coś pod nosem. I nagle „pacjenci” wstają! Koniec przedstawienia. Tak właśnie "bawi" się człowiek, którego TVP wybrała do nauczania młodych ludzi w swoim show. Ale to nie wszystko. W najnowszym teledysku satanisty o tytule "Lucifer" aż roi się od obrazoburczych scen. Jest nakładanie Darskiemu korony cierniowej przez nagą kobietę i wulgarne picie brunatnego napoju z kielicha. Prezesowi Braunowi nieustająco gratulujemy wyboru gwiazdy, której publiczna antena daje czas na promocje. Katolicy tego upokorzenia, na które skazała ich telewizja publiczna kierowana przez prezesa Brauna, nie zapomną.

wu-ka, źródło: Super Express, Fakt

ODEZWA W ZWIĄZKU Z NADCHODZĄCYMI WYBORAMI DO SEJMU I SENATU RP Jest rzeczą nieprawdopobną, że dzisiaj w XXI w. w wolnym kraju demokratycznym w Europie jakim jest Polska, organizacje polityczne, społeczne czy prasowe mogą mieć tak podłych członków jak ambasador Ryszard Schnepf. On i Jarosław Gugała to dwaj oszczercy, którzy są przestępcami m. in. w dziedzinie publicznej i prasowej. Dowodzą grupie działaczy antypolskich.

Antypolacy, tak ci przeze mnie wymienieni jak i wielu innych, w licznych wypadkach o kryminalnej, szpiegowskiej, bądź kryminalno-szpiegowskiej przeszłości, tworzą dzisiaj politykę państwa polskiego, które znajduje się w tragicznej sytuacji politycznej, ekonomicznej i społecznej. W przedziwny sposób sprawy karne, które wytoczyłem jako Prezes USOPAŁ 19 oszczercom ze świata mediów i polityki (wśród nich są m. in. Ryszard Schnepf i Jerzy Gugała) ciągną się już od bardzo długiego czasu (ponad 6 lat). Jest to skandal! My wszyscy, prawdziwi Polacy, mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek, aby żądać i bronić naszego państwa, aby było rzeczywiście wolne; aby bronić naszego sądownictwa, żeby było sprawiedliwe; naszej prasy, by służyła prawdzie i była wolna. Mamy przede wszystkim prawo i obowiązek, aby żądać przeprowadzenia dochodzeń w sprawie fabryk i przemysłu, które sprzedano za bezcen lub zniszczono, a gdzie pracowały tysiące Polaków i dzisiaj z powodu nędzy muszą wyjeżdżać za granicę i tam pracować na emigracji.

Najwyższy czas, aby Polacy podnieśli się i stanęli w obronie swoich rodzin, żeby byli dumni ze swojej przeszłości oraz wiary katolickiej, którą mają od ponad 1000 lat. W najbliższych dniach odbędą się nowe wybory do parlamentu w Polsce. Polacy, głosujcie na Polaków! Na tych, którzy nie mają przeszłości kryminalno-politycznej; na tych, którzy nie wstydzą się swoich nazwisk. Jest rzeczą powszechną na świecie, że w 90% swoje nazwiska zmieniają przestępcy polityczni i kryminalni. Tysiące takich osób znajduje się w polskim rządzie, w sądownictwie, w dyplomacji, w ekonomii, itd. Najwyższy czas, aby mieć odwagę, aby o tym mówić. Co więcej, naszym obowiązkiem jest, aby mówić prawdę otwarcie i bronić naszych polskich praw. Starajmy się wszyscy wyrazić to już w najbliższych wyborach. My, polska organizacja USOPAŁ, popieramy tych wszystkich Polaków - kandydatów do sejmu i senatu - którzy są prawdziwymi patriotami, aby w sposób demokratyczny mogli uzdrowić tę tragiczną sytuację, jaką mamy w kraju. Bez względu na to, na jakie partie będzie się głosować, to ważne jest, aby głosować na Polaków i tylko Polaków, by później połączyli się oni w jeden wielki nurt narodowy. My, jako USOPAŁ, spośród wybitnych polskich patriotów popieramy ministra i posła na Sejm RP Antoniego Macierewicza, wielką Polkę Marię Adamus redaktora naczelnego tygodnika „Nasza Polska”, posła na Sejm RP Bogusława Kowalskiego, Senatora RP redaktora Czesława Ryszkę, Senatora RP dr. n. med. Waldemara Kraskę, Senatora RP Mecenasa Zbigniewa Cichonia, senatora RP prof. dr hab. Ryszarda Bendera, byłego premiera Jana Olszewskiego, prof. dr hab. Zdzisława Jana Ryna, prof. dr hab. Jerzego Roberta Nowaka, pana Krzysztofa Koczwarę prezesa Patriotycznej Ligii Polonii Amerykańskiej, dr Jerzego Achmatowicza, byłego Sekretarza Generalnego USOPAŁ ks. Andrzeja Węgrzyna, inż. Jana G. Grudniewskiego, Prezesa Kazimierza Świtonia, Prezesa OWP Pana Dawida Berezickiego. Podajemy jedynie kilka nazwisk jako przykład spośród wielu wybitnych polityków i działaczy polskich. Popieramy wielkich patriotów, którzy współpracowali i współpracują z USOPAŁ. Jest ich wielu, wymienię kilku z nich dla przykładu: marszałek Senatu RP i prezes Wspólnoty Polskiej śp. Andrzej Stelmachowski, ksiądz arcybiskup i metropolita szczecińsko-kamieński śp. Zygmunt Kamiński wiceprezes Wspólnoty Polskiej, śp. inż. Zygmunt Szkopiak Minister Spraw Zagranicznych RP na Uchodźstwie oraz założyciel i prezes Europejskiej Unii Wspólnot Polonijnych, pani Helena Miziniak honorowy prezes Europejskiej Unii Wspólnot Polonijnych oraz jej obecny prezes pan Tadeusz A. Pilat, śp. ksiądz prałat Henryk Jankowski, kapelan honorowy Ojca Świętego i kapelan „Solidarności”, śp. płk. Leopold Biłozur bohater polski spod Monte Cassino, więzień na Syberii, wielokrotnie odznaczony za bohaterstwo na polu walki i prezes Związku Polskich Kombatantów USOPAŁ i w Argentynie, płk. Wojska Polskiego śp. Witold Ptasznik- Prezes Związku Polaków w Argentynie, śp. Książę Karol Radziwiłł- Ambasador Zakonu Maltańskiego w Argentynie wielki patriota, gen. Wojska Polskiego i prezes Związku Kombatantów w Argentynie pan Z. Zawisza, prezes Jan Bieleś z Argentyny i tysiące innych. Wiele z tych nazwisk, o których tutaj wspominam, zostało umieszczonych na tablicach z brązu i z granitu, które znajdują się w centrali USOPAŁ w Urugwaju. Są one wyrazem honoru, jaki składamy tym osobom w podziękowaniu za ich zasługi dla dobra Polski. Ponadto USOPAŁ wspiera takich Polaków jak: były pan marszałek Senatu RP dr Adam Struzik, były wicepremier pan prof. dr hab. Aleksander Łuczak, pan prezes redaktor Adam Ocytko, ks. infułat dr Ireneusz Skubiś redaktor naczelny tygodnika katolickiego „Niedziela”, prezes inż. Andrzej Zabłocki Prezes Związku Polaków w Chile i wiceprezes USOPAŁ, pani mecenas Anna Bogucka-Skowrońska były sekretarz generalny Wspólnoty Polskiej, były wicemarszałek Senatu pani Jolanta Danielak, Jerzy Żołnierkiewicz dyrektor Biura USOPAŁ w Polsce, prof. dr inż. Zygmunt Haduch wiceprezes USOPAŁ i Prezes Związku Polaków i Przyjaciół Polski w Meksyku, z Argentyny: pani prezes inż. Anna Maria Sztaba wiceprezes USOPAŁ, śp. pan prezes Rebzda, prezes Unii Polskiej Berisso Gustavo E. Zimny, prezes Związku Harcerzy pan inż. Wojno, z Brazylii Prezes „Uniao Juventus” Marian Kurzac sekretarz generalny USOPAŁ, pan mecenas Paweł Filipiak były prezes „Uniao Juventus”, Pan Anisio Oleksy były prezes Stowarzyszeń Polskich w Brazylii, z Paragwaju: śp. pan major Włodzimierz Białobłocki współzałożyciel Związku Polaków w Paragwaju wraz z Prezesem Janem Kobylańskim, rodzina państwa Włosek, pani prezes Krystyna Pisera i wielu innych, wielki przyjaciel redaktor naczelny tygodnika „Przegląd” Jerzy Domański, prezes książę Jerzy Czartoryski z Kanady, były prezes Andrzej Szczerba z Kanady, prezes i redaktor pan Marek Lubiński z Peru wieloletni rzecznik prasowy USOPAŁ, pan redaktor Henryk Pawelec z USA, wybitni Polacy organizacji polskich w Urugwaju: wiceprezes Organizacji Polsko-Urugwajskiej pani Wanda Siudyła, śp. mecenas Roman Tustanowski, śp. pani Maria Woźniak wiceprezes Związku Polaków i wiceprezes USOPAŁ, śp. prof. Jose Błasiak, ks. Edmund Zięba, który prowadzi polski kościół w Montevideo oraz pani prof. Stanisława Borek, która aktywnie działa w Związku Polskim w Urugwaju. Chcę również w imieniu swoim, USOPAŁ oraz Fundacji wyrazić uznanie dla Ojca Dyrektora dr Tadeusza Rydzyka, założyciela Radia Maryja, Telewizji TRWAM i Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu za wielką pracę, którą wykonuje dla Narodu Polskiego. Życzę wielu sił i powodzenia w tej jakże ogromnej działalności dla dobra naszej Ojczyzny ojcu Dyrektorowi, jak i wszystkim jego współpracownikom w tych dziełach. Popieramy to co robią i życzymy wielu sukcesów. Nazwiska te podajemy dla przykładu. Nie kierujemy się w tym przypadku przynależnością polityczną tych osób. Byli oni i są prawdziwymi Polakami, którzy w swoich działaniach kierują się dobrem Ojczyzny. Takich kandydatów, którzy startują w tegorocznych wyborach są tysiące i tysiące. Wy ich znacie! Głosujcie na nich! Pamiętajcie jednak żeby byli Polakami! Prawdziwymi Polakami kochającymi swoją Ojczyznę! Polscy patrioci nie szczędzili ofiary i własnego życia w latach 1918-1920, aby Ojczyzna była wreszcie wolna i niepodległa, by po 123 latach niewoli pod zaborami Polska mogła znowu zaistnieć na mapie Europy; w 1920 r. bronili kraju przed sowieckimi najeźdźcami. Warto przypomnieć tutaj takich ludzi jak premier rządu i kandydat na prezydenta Ignacy Jan Paderewski, marszałek Józef Piłsudski, gen. Józef Haller, wielki Polak Roman Dmowski i wielu, wielu innych. W 1939 r. kraj znalazł się pod okupacją niemiecką i sowiecką (pakt Ribbentrop-Mołotow). I znowu tysiące polskich patriotów, wielu w Armii Krajowej, stanęło do walki o Ojczyznę płacąc za to wysoką cenę. Wielu oddało własne życie za wolność w bezpośredniej walce, inni stracili ją w niemieckich obozach koncentracyjnych, jak wielki bohater św. o. Maksymilian Maria Kolbe. Tysiące patriotów zostało rozstrzelanych przez sowietów w Katyniu, zginęło w nieludzkich obozach sowieckich, jak i na Syberii i w wielu innych więzieniach. Następnie Powstanie Warszawskie w 1944 roku ukazało wspaniały przykład patriotyzmu i poświęcenia za wolną Ojczyznę. Wielu patriotów poległo w bohaterskiej walce za Ojczyznę. Powstanie było ogromną tragedią, bo Armia Sowiecka po drugiej stronie Wisły tendencyjnie nie przyszła z pomocą. W Powstaniu Warszawskim zginęła moja matka, ciocia oraz jej córka. Pracowały one jako wolontariuszki w szpitalach AK i zginęły od bomb niemieckich. Po zdradzieckim pakcie w Jałcie Polska została sprzedana Rosji Sowieckiej. Rozpoczął się długi okres sowieckiej niewoli i tragicznego PRL-u na usługach okupanta. Zginęło wówczas wielu polskich patriotów, członków Armii Krajowej, ludzi kochających swoją Ojczyznę. W tym okresie trzeba podkreślić działalność wielkich patriotów: zamordowany w PRL-u bł. ks. Jerzy Popiełuszko, wielki niezapomniany Prymas Polski kard. Stefan Wyszyński oraz bł. Ojciec Święty Jan Paweł II największy Polak w ponad tysiącletniej historii naszej Ojczyzny. Ich słowa były światłem dla wielu pokoleń. Po roku 1989 r. sytuacja w kraju się zmieniła. Przyszła nowa tragedia dla Narodu Polskiego: Okrągły Stół, Magdalenka i smutna historia, której skutki trwają do dnia dzisiejszego. W ciągu dwudziestu lat żydowsko-komunistyczna nomenklatura w PRL-u wyprzedała majątek narodowy, polski przemysł, fabryki. Ci ludzie nadal są w rządzie, w polityce, w bankowości i decydują o losach państwa polskiego, choć Polakami nie są ani się nimi nie czują. Polskie nazwiska jeszcze o niczym nie świadczą, można je było w PRL-u zmieniać. Wstrząsem dla kraju była “śmierć” prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jak również ostatniego prezydenta Polski na uchodźctwie Ryszarda Kaczorowskiego oraz 94 osób polskiej czołówki polityczno-społecznej pod Smoleńskiem. „Śmierć” byłego wicepremiera Andrzeja Leppera. Biorąc pod uwagę te ważne fakty z historii i wiele innych ważne jest, aby dziś głosować na Polaków i prawdziwych Patriotów! Trzeba rozliczyć tych, którzy są odpowiedzialni za grabież Polski i bezprawie. Życzę sobie i wszystkim Polakom, aby najbliższe wybory okazały się dobre dla naszego kraju. Oby życie i krew tysięcy prawdziwych polskich patriotów nie poszły na marne, ale obudziły Polaków. Oby przejrzeli na oczy i wybrali tylko prawdziwych patriotów polskich. Oczekujemy od Was w Polsce i poza granicami Ojczyzny, że wykorzystacie tę szansę demokratycznego wyboru, gdyż jest to możliwość, aby zmienić tę tragiczną sytuację, która panuje w tym momencie w naszym kraju Polsce.

Jan Kobylański Prezes USOPAŁ

Żydowskie zbrodnie podczas okupacji radzieckiej i w PRL Rozliczenie żydowskich kolaborantów w tle Jedwabnego Po wybuchu II Wojny Światowej i agresji Związku Radzieckiego na Polskę na terenach okupowanych przez Sowietów zaczęły pojawiać i wzrastać wzajemne niechęci wśród Polaków i Żydów, przeradzające się niekiedy w obustronną trwającą do dzisiaj nienawiść. Na terenach okupowanych przez Armię Czerwoną zamieszkujący polscy obywatele pochodzenia żydowskie deklarowali wobec sowieckich okupantów postawy serwilistyczne, kolaboracyjne i zgłaszali się masowo do służby w organach okupacyjnych, Amii Czerwonej, milicji KGB, NKWD, wstępowali do radzieckiej Partii Komunistycznej , administracji, denuncjowali Polaków, brali aktywny udział w ich więzieniu, prześladowaniu, represjonowaniu, pomagali w wysiedlaniu i deportacjach. Nic więc dziwnego , że Polacy traktowali Żydów jako zdrajców, wrogów i kolaborantów sowieckich. Stalin , a także Rosjanie, Ukraińcy, Białorusini, Gruzini i inne narody Związku Radzieckiego nie lubiły Żydów, a nawet nienawidziły ich za ich udział w tworzeniu Represyjnego Państwa Radzieckiego i stosowanie okrutnych, zbrodniczych metod rządzenia. Wśród 21 Komisarzy Bolszewickich (ministrów) , aż 17 stanowisk zajmowali Żydzi. Stalin instrumentalnie wykorzystywał powszechne postawy nienawiści do Żydów, ale doceniał żydowski serwilizm. W Polsce, i w innych krajach, za kolaborację z okupantem, społeczeństwo karało bardzo surowo, nawet śmiercią. Na polskich ziemiach okupowanych przez Armie Czerwoną panowały podobnie surowe represje jak na terenach okupowanych przez Niemców, zwłaszcza zabicie obywatela radzieckiego, traktowano jako zbrodnie przeciw Państwu Radzieckiemu; toteż na tych terenach rzadko wykonywano wyroki śmierci na kolaborantach żydowskich , zwłaszcza na sowiecko-polskich Żydach. Natomiast po zajęciu tych terenów przez Niemców pojawiały się postawy zmierzające do osądzenia i ukarania sługusów władz radzieckich, zdrojów i wrogów Polski, zarówno narodowości polskiej, niemieckiej jak i żydowskiej, co miało miejsce .in. w Jedwabnem Niekiedy Niemcy patrzyli ze zrozumieniem na te porachunki, co Polaków ośmielało do rozliczania się ze zdrajcami. I w takim kontekście należy rozpatrywać animozje polsko-żydowskie i konflikt w Jedwabnem. Trwała wojna i walka konspiracyjna Polaków o wolność i niepodległość Państwa, zdarzały się wiec , że w tej walkce ginęli i cierpieli niewinni ludzie. Jak zachowywali się Żydzi w powojennej Polsce stalinowskiej świadczy choćby taki przykład przytaczany przez Jerzego Waldorffa, którego trudno byłoby posądzić o antysemityzm, który pisze: " za armiami wkraczającymi od wschodu albo i w samym ich składzie, przyszli ocaleni z niemieckiego pogromu Żydzi, jakże mało skłonni do wszystkie serca obejmującego pojednania! Pamiętam ... w jednym z teatrów zebrano przedstawicieli sztuki, na estradę weszła Judyta w mundurze, z naganem u pasa aby nas oświecać , że wojna ... wcale nie jest skończona! Teraz dopiero musi polać się krew byłych obszarników, kapitalistów , fabrykantów aby dało się zbudować państwo dyktatury proletariatu. Niebawem też zaczęły porażać wiadomości z przesłuchań w śledztwach politycznych, gdzie najokrutniejszych badań podejmowali się Żydzi (...) Za jedno przy tym z większych przestępstw uznano jakąkolwiek próbę potępienia jakichkolwiek żydowskich postępków. Była to uboczna pokuta , jaką za zbrodnie hitleryzmu wziąć musieli na siebie Polacy."(Jerzy Waldorf, Fildrek, W-wa 1989, s. 96-99

Była to więc czarna niewdzięczność Żydów za ratowania im Życia. Żaden naród na świecie nie uczynił dla Żydów tyle dobrego, nie złożył poświęceń, co Polacy na przestrzeni wieków, a szczególnie w czasie wojny w latach 1939- po dzień dzisiejszy. Toteż oskarżanie Polaków o antysemityzm jest skrajną niewdzięcznością. Ułożenie normalnych stosunków polsko-żydowskich jest ze wszech miar wskazane ale na zasadach racjonalnych, partnerskich i rozliczenie moralne win żydowskich. Trzeba też najpierw ujawnić, bez emocji, obiektywną, choć niewygodną i wstydliwą niekiedy prawdę i przedstawić ją obu stronom, a także całemu światu. Leży to w interesie Polski, Polaków i Żydów w Polsce, na świecie, w Izraelu i w diasporze żydowskiej. Zapewne już w momencie podjęcia prób rozwiązania tego problemu w Polsce wyciszą się zupełnie fałszywe oskarżenia ze strony Żydów. Już wystarczy pokazanie przykładów zachowania się w czasie wojny Żydów wobec Polaków w ZSRR i stalinowskiej PRL by zniknęły wszelkie oskarżenia . Już po rozpoczęciu takich konfrontacji sami Żydzi dążyć będą do zaniechania dalszych oskarżeń Polaków i wycofania istniejących. Oczywiście, chodzi o przedstawienie faktów, a nie o przekrzykiwanie się . Wystarczy podanie przykładu, że opinia polska i światowa nie zna ani jednego przykładu , by Żydzi ratowali Polakom życia, pomagali im w najtrudniejszym okresie okupacji sowieckiej na terenie dawnych ziem polskich i stalinizmu w PRL. Nie kwestionowane są przecież tysiące przykładów ratowania Żydom życia przez Polaków, często przez zwykłych ludzi, robotników, chłopów, księży, zakonnice. W interesie Polski leży by ten problem koniecznie i pilnie podjąć. Trzeba też gwoli sprawiedliwości powołać międzynarodowy trybunał dla osądzenia żydowskich zbrodni dokonywanych, nie tylko w Polsce, Rosji, Ukrainie, Czechosłowacji , ale także dokonywanych na oczach świata na Palestyńczykach. Skoro osądziliśmy zbrodniarzy hitlerowskich w Norymberdze , to trzeba to, choć z potwornym opóźnieniem, teraz uczynić ale na neutralnym gruncie . Żyją jeszcze zbrodniarze , żydokomunisci, którzy są dotąd bezkarni. Ów międzynarodowy trybunał powinien składać się głównie z osób, które w jakimś stopniu doświadczyli zbrodni żydokomuny. Np. Danuta Balsyte stwierdza: że " Radzieckie imperium bolszewickie stworzyli rosyjscy Żydzi (...) Bronsztejn ( Trocki), Apfelbaum (Zinowiew), Rozenfeld ( Kamieniew), " Autorka pisze dalej, że w bolszewickim rządzie wśród 21 komisarzy było aż 17 Żydów. ( "Rzeczypospolita" nr 4/00, z dnia 23.01.00). Od wielu lat Żydzi, zwłaszcza związani w przeszłości z Polską, stosują ataki zaporowe na zasadzie "łapaj złodzieja" i twierdzą, że to nie Żydzi mordowali Polaków, ale Polacy mordowali Żydów ( np. książka Jana T. Grossa, Sąsiedzi) Żydzi urabiają Polakom w świecie, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, opinię antysemitów. I.T.D.

Kolejny sąd umywa ręce. Sommer: w tej sytuacji trzeba unieważnić wybory Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie na posiedzeniu niejawnym odrzucił skargę komitetu wyborczego Nowa Prawica Janusza Korwin-Mikkego na działania PKW. Decyzja WSA oznacza de facto, że Nowa Prawica nie wystawi ostatecznie swoich kandydatów do Sejmu w całej Polsce. 9 października zabraknie także na listach samego Janusza Korwin-Mikkego. - Sąd w dniu dzisiejszym odrzucił skargę komitetu wyborczego Nowa Prawica, uznając, że nie jest sądem właściwym do orzekania w tej sprawie – powiedziała rzeczniczka prasowa WSA w Warszawie sędzia Małgorzata Jarecka. Jak podkreśliła, w związku z tym, że zaskarżona przez Nową Prawicę decyzja PKW nie podlega regulacji Kodeksu postępowania administracyjnego, WSA w ogóle nie zajmował się meritum skargi. - Ponieważ przepisy Kodeksu wyborczego kompleksowo regulują procedurę wyborczą, to nie można poddać regułom zwykłego postępowania sądowego różnych procedur wyborczych. W takiej sytuacji przepisy Kodeksu wyborczego nie przewidują kontroli sądów administracyjnych – zaznaczyła rzeczniczka WSA. Nowa Prawica jest w sporze z PKW od końca sierpnia. Komitet zarzuca PKW, że bezprawnie odmówiła rejestracji jego list wyborczych w całym kraju, choć zarejestrował listy w ponad połowie okręgów wyborczych. - Kolejne sądy umywają ręce – komentuje decyzję sądu Tomasz Sommer, redaktor „NCz!” a w obecnych wyborach kandydat Nowej Prawicy z okręgu ostrołęcko-siedleckiego. – Oznacza to, że zostaliśmy częściowo wycięci z wyborów. W tej sytuacji trzeba będzie zrobić wszystko by je unieważnić.

VI Marsz boJOWników na Warszawę! Jutro – czyli 6-X – wezmę udział w VI Marszu JOW na Warszawę - corocznej akcji nacisku Obywatelskiego Ruchu na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych mającej na celu wprowadzenie ordynacji większościowej. W tegorocznym Marszu JOW na Warszawę (cytuję kol.Krzysztofa Pawlaka) "główną tezą będzie dowiedziona przez działania Państwowej Komisji Wyborczej dewiacja nowego Kodeksu Wyborczego prowadząca do eliminacji pozaparlamentarnych środowisk politycznych z kampanii wyborczej do polskiego parlamentu!" Przekazuję oficjalne zaproszenie JOW:

Zarząd Stowarzyszenia Obywatelskiego Ruchu na rzecz JOW zaprasza wszystkie siły patriotyczne Polski, partie polityczne, stowarzyszenia i inne formalne i nieformalne organizacje obywatelskie - a także PT Kandydatów na Senatorów RP do wzięcia udziału w VI Marszu JOW na Warszawę, którzy - startując do walki wyborczej już w systemie jednomandatowym - chcą wesprzeć działania Ruchu na rzecz JOW prowadzące do wprowadzenia ordynacji większościowej również do wyborów do Sejmu RP. To wspaniała okazja do autoprezentacji medialnej w ostatnich dniach kampanii wyborczej! Organizatorzy VI Marszu JOW na zakończenie imprezy przewidują konferencję prasową także dla PT Kandydatów na Senatorów RP - zwolenników wprowadzania JOW w wyborach do Sejmu RP! Przyjeżdżajcie do Warszawy 6 października - na VI Marsz JOW! (czwartek, godz. 11.00 - 16.00) Wielotysięczna manifestacja na ulicach "salonu Warszawy" będzie znaczącym symbolem i naciskiem na polityków z obecnie reprezentowanych w polskim parlamencie ugrupowań politycznych, jak i tych nie mających w nim swojej delegacji - utrzymujących niereprezentacyjny dla OBYWATELI RZECZYPOSPOLITEJ sposób doboru kandydatów do polskiego parlamentu!

http://www.jow.pl/blog/jerzyprzystawa/vi-marsz-o-jow-6102011.html

http://www.facebook.com/event.php?eid=112913275479589

http://www.asme.pl/13170782894279.shtml

Zbieramy się w Warszawie 6 października 2011, o godzinie 11.00, na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich i ul. Marszałkowskiej, po stronie Dworca Warszawa – Śródmieście. Pochodem udamy się do Pałacu Prezydenckiego na Krakowskim Przedmieściu, aby wręczyć Prezydentowi żądanie przeprowadzenia referendum narodowego w sprawie wprowadzenia JOW w wyborach do Sejmu. Upomnimy się w ten sposób o żądanie obywateli Rzeczypospolitej wyartykułowane poprzez zebranie ponad 750 tysięcy podpisów pod wnioskiem o referendum w 2005 roku, a którego Sejm do tej pory nie zgodził się nawet wysłuchać. 5 maja 2011 odbyło się w Wielkiej Brytanie referendum ogólnonarodowe, w którym obywatele Zjednoczonego Królestwa wypowiedzieli się czy nadal chcą wybierać posłów w systemie First-Past-The-Post (jaki proponuje nasz Ruch), czy też chcieliby ten system porzucić i zamienić na system bardziej nowoczesny, jak np. australijski AV. Z satysfakcją przyjęliśmy wynik tego referendum, w którym głosujący Brytyjczycy, w 70% opowiedzieli się za starym, sprawdzonym i dobrze im służącym systemem wyborczym. Warto wiedzieć, że podobne były wyniki dwóch referendów w tej samej sprawie w dwóch prowincjach Kanady. Świadczy to o tym, że wbrew demagogicznej krytyce naszego postulatu, jest to propozycja rozwiązania aktualnego, sprawdzonego i popieranego przez społeczeństwa, które uchodzą za wzór demokracji i przodują w rozwoju cywilizacyjnym i gospodarczym. Jest to ważne przesłanie, nie tylko dla nas, którzy o takie rozwiązanie ustrojowe zabiegamy od lat, ale także dla Premiera Donalda Tuska i innych polityków, którzy publicznie deklarują poparcie dla JOW. Premier, wypowiadając się ostatnio, twierdził, że bardzo mu zależy na wprowadzeniu JOW w wyborach do Sejmu, ale wszyscy są przeciwko niemu. Zaprosimy go więc, aby razem z nami udał się do Pałacu Prezydenckiego i swoim autorytetem poparł wniosek poddania tej najważniejszej sprawy ustrojowej pod powszechne głosowanie Polaków. System JOW uczyniłby d***krację troszkę mniej głupią - przeto wielokrotnie deklarowałem, że będą głosował nad zmianą obecnego systemu, „harmonijnie łączącego wady systemu większościowego z proporcjonalnym” (jak wielokrotnie pisałem) - na JOW. Raz w takim Marszu wziąłem udział. Przypominam, że mamy moralny obowiazek walczyc na rzecz polepszenia absurdalnego systemu, w którym żyjemy. Proszę, więc o liczny udział Członków i Sympatyków Nowej Prawicy. Janusz Korwin-Mikke


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
573
INSTRUKCJA OBSŁUGI ZMYWARKA INDESIT DSG 573 PL
KSH, ART 31 KSH, V CSK 573/07 - wyrok z dnia 8 maja 2008 r
KSH, ART 31 KSH, V CSK 573/07 - wyrok z dnia 8 maja 2008 r
ART 573 KPC, WPiA Administracja, Magisterka, postępowanie nieprocesowe, Księga 2. Postępowenie niepr
573
Dz U 2011 99 573
573
Dz U 2011 99 573
I Prezentacja Ocena poznawczaid 573 ppt
573
572 573
573
573
KSH, ART 35 KSH, V CSK 573/07 - wyrok z dnia 8 maja 2008 r
DZU 2009 68 573 u id 148552 Nieznany
573

więcej podobnych podstron