585

DROGA DO NIEPODLEGŁOŚCI Niepodległość Polski. Mołotow nazwał ją „potwornym bękartem traktatu wersalskiego”. Stalin mówił o niej jako „o, przepraszam za wyrażenie – państwie”, a dla J.M. Keynesa, teoretyka współczesnego kapitalizmu była „ekonomiczną niemożliwością, której jedynym przemysłem jest żydożerstwo”. Lewis Namler uważał, że jest „patologiczna”, E. H. Carr nazwał ją „farsą”. David Lloyd George mówił o „defekcie historii” , twierdząc, że „zdobyła sobie wolność nie własnym wysiłkiem, ale ludzką krwią” i że jest krajem, który „narzucił innym narodom tę samą tyranię”, jaką sam przez lata znosił. Polska powiedział, jest „pijana młodym winem wolności, które jej podali alianci”, i „uważa się za nieodparcie uroczą kochankę środkowej Europy”. W 1919 roku Lloyd George powiedział, „że prędzej oddałby małpie zegarek, niż Polsce Górny Śląsk”, zaś w 1939 roku oświadczył, „iż Polska zasłużyła na swój los”. Adolf Hitler nazywał ją „państwem, które wyrosło z krwi niezliczonej ilości pułków, państwem zbudowanym na sile i rządzonym przez pałki policjantów i żołnierzy, śmiesznym państwem, w którym sadystyczne bestie dają upust swoim perwersyjnym instynktom, sztucznie poczętym państwem, ulubionym pokojowym pieskiem zachodnich demokracji, którego w ogóle nie można uznać za kulturalny naród, tak zwanym państwem, pozbawionym wszelkich podstaw narodowych, historycznych, kulturowych, czy moralnych”. Zbieżność tych uczuć, a także sposobów ich wyrażania, jest oczywista. Rzadko – jeżeli w ogóle kiedyś – kraj, który właśnie uzyskał niepodległość, bywał przedmiotem równie krasomówczych i równie nieuzasadnionych zniewag. Rzadko – jeżeli w ogóle kiedyś – brytyjscy liberałowie bywali równie beztroscy w formułowaniu opinii, lub dobieraniu sobie towarzystwa. Kiedy wybuchła I wojna światowa, jeden ze współpracowników Józefa Piłsudskiego zapisał: „nikt na całym świecie Polski nie chce”. Premier brytyjski Herbert Asquith mówił krótko przed wojną wybitnemu pianiście i orędownikowi sprawy polskiej na Zachodzie Ignacemu Paderewskiemu: „nie ma żadnej nadziei na przyszłość dla Ojczyzny Pana”. Oznaczało to, że w chwili wybuchu wojny sprawę polską uważano w Europie za wewnętrzny problem zaborców Rosji, która z Francją i Wielką Brytanią znalazła się w obozie ententy, oraz walczących z tym sojuszem państw centralnych – Niemiec i Austro-Węgier. Niezależnie od tego, dowództwa wojujących ze sobą na ziemiach polskich armii państw zaborczych chciały zapewnić sobie przychylność Polaków. Rosjanie wydali odezwę, w której odwołali się do odwiecznej, rzekomo wspólnej walki Słowian z agresją germańską i obiecywali zjednoczenie ziem polskich „swobodnych w wierze, języku i samorządzie”. Deklaracja nie miała najmniejszej wartości, a wydał ją stryj cara Mikołaja II – Mikołaj Mikołajewicz – wódz naczelny armii rosyjskiej. Jeszcze bardziej ogólnikowe obietnice składały państwa centralne, ograniczając się do wezwania do walki ze wschodnim barbarzyństwem. Z tej trudnej sytuacji zdawali sobie sprawę przywódcy dwóch głównych polskich obozów politycznych, z których narodowodemokratyczny reprezentował orientacje antyniemiecką, a irredentystyczny – antyrosyjską. Dmowski poparł państwa ententy, które walczyły z Niemcami. Liczył na zjednoczenie wszystkich ziem przez Rosję, w następstwie, czego Polska miałaby szansę odzyskania niepodległości. Wybuch wojny nie wpłynął jednak na zmianę polityki rosyjskiej wobec Polaków, którzy zarówno przez administrację carską, jak i elity polityczne byli uznawani za część społeczeństwa rosyjskiego. Opanowanie Królestwa Polskiego przez państwa centralne w sierpniu 1915 roku nie zmieniło stosunku władz rosyjskich do polskich aspiracji. W tej sytuacji Dmowski, którego działania w Rosji nie przyniosły rezultatów wyjechał na zachód, gdzie aż do rewolucji lutowej (1917) bezskutecznie starał się zainteresować władze francuskie i brytyjskie sprawą polską Józef Piłsudski natomiast, zgodnie z przedwojennymi deklaracjami stanął po stronie państw centralnych, nie wykluczał jednak zmian kierunku działania w przyszłości. Zorganizowane i dowodzone przez Piłsudskiego oddziały strzeleckie za zgodą Austrii i Niemiec na początku sierpnia 1914 roku wkroczyły na teren Królestwa Polskiego, aby wywołać powstanie przeciw Rosji. Próba ta zakończyła się fiaskiem, żołnierze Piłsudskiego nie zyskali poparcia społeczeństwa polskiego, które wezwanie do walki o niepodległość przyjmowało obojętnie, a bywało, że niechętnie. Akcję niepodległościową strzelców potępił biskup kielecki Augustyn Łosiński. Piłsudskiego poparli politycy polscy z zaboru austriackiego, którzy utworzyli Naczelny Komitet Narodowy i za zgodą Austriaków przejęli polityczne zwierzchnictwo nad strzelcami. Tak zaczęto tworzyć Legiony Polskie. Składały się one z najwcześniej powołanej I Brygady, której komendantem był Józef Piłsudski, II Brygady od 1916 dowodzonej przez Józefa Hallera, oraz III Brygady (jednym z jej dowódców był Bolesław Roja). Celem Legionów była walka z Rosja o niepodległość Polski. Obojętny stosunek społeczeństwa polskiego do Legionów zaczął się stopniowo zmieniać, wzmacniała się również wiara w wywalczenie niepodległości. Niebagatelną rolę w zmianie poglądów społeczeństwa polskiego były walki legionistów, gdzie zasłynęli bohaterską szarżą pod Rarańczą, oraz bitwą pod Kostiuchnówką na Wołyniu – jako działania Legionów Polskich prowadzone w dniach 4-6 lipca 1916 na Wołyniu przeciwko oddziałom rosyjskiego XLVI Korpusu Armijnego, prowadzącego natarcie w ramach ofensywy Brusiłowa. Pomimo panicznej ucieczki wojsk austro-węgierskich na prawym skrzydle (128 brygada honwedów), Polacy nie dopuścili do przerwania frontu, wytrzymując kilkakrotnie ponawiany atak rosyjskiej dywizji piechoty (w składzie 397, 398, 399, 400, płk piechoty). Pozbawione wsparcia artylerii i łączności brygady legionowe liczyły łącznie tylko 5500 bagnetów, stawiając czoło 13 000 Rosjan. Najcięższe walki stoczyła I Brygada Legionów Polskich pod dowództwem Józefa Piłsudskiego, a zwłaszcza jej 5 Pułk Piechoty, którego straty bojowe przekroczyły 50 %. Jesienią 1915 roku Legiony Polskie skoncentrowały się na froncie wołyńskim. Do końca 1916 roku uczestniczyły tam w zaciętych bojach z Rosjanami. W 1915 roku komendant I Brygady Józef Piłsudski zaczął wstrzymywać werbunek do Legionów i tworzyć Polską Organizację Wojskową (POW) – tak jak Legiony mające na celu walkę o niepodległość, ale działającą w konspiracji. 22 stycznia 1917 roku prezydent Stanów Zjednoczonych (które wkrótce przystąpiły do wojny po stronie ententy), Woodrow Wilson wydał orędzie , w którym stwierdził m.in. że wszędzie mężowie stanu są zgodni, iż powinna powstać zjednoczona i niezależna Polska. Stanowisko prezydenta było wynikiem zabiegów wybitnego męża stanu i pianisty Ignacego Paderewskiego. 8 stycznia 1918 roku prezydent Wilson wydał orędzie, w którym wymienił 14 warunków przyszłego pokoju, w punkcie 13 uznano konieczność stworzenia niepodległego państwa polskiego z dostępem do morza. Kolejnym, niezwykle istotnym wydarzeniem była deklaracja wersalska wydana 3 czerwca 1918 roku przez premierów Francji, Wielkiej Brytanii i Włoch. Stwierdzono w niej, że powstanie niepodległego państwa polskiego jest warunkiem trwałego pokoju w Europie. Wcześniej, w kraju 12 września 1917 roku została powołana przez okupantów niemieckich i austriackich Rada Regencyjna, która miała pełnić funkcję tymczasowej polskiej władzy państwowej. 7 października Rada Regencyjna wydała manifest do narodu polskiego, w którym za główny cel Polaków uznała powstanie niepodległego państwa polskiego. 10 listopada po zwolnieniu z więzienia w Magdeburgu przybył do Warszawy Józef Piłsudski. Powrót komendanta I Brygady Legionów do kraju zbiegł się z zawieszeniem broni pomiędzy Niemcami, a ententą 11 listopada, które zakończyło I wojnę światową i równocześnie okazało się utworzeniem polskiej państwowości, z powierzeniem przez Radę Regencyjną, Józefowi Piłsudskiemu dowództwo nad Polską Siłą Zbrojną. Tego samego dnia oswobodzono Warszawę od Niemców. Był to osobisty sukces Piłsudskiego, który nawiązał rokowania, z przedstawicielami stacjonującego w stolicy Polski trzydziestotysięcznego garnizonu niemieckiego. Na mocy porozumienia Niemcy nie tylko musieli opuścić Królestwo Polskie, lecz także pozostawić znaczną część broni, oraz innego sprzętu wojskowego. We wszystkich ośrodkach władzy powstających na ziemiach polskich z wyjątkiem Wielkopolski, zgadzano się, że najwłaściwszą osobą do objęcia zwierzchnictwa nad państwem jest Józef Piłsudski, który 18 listopada 1918 roku powołał pierwszy rząd Rzeczypospolitej Polskiej, którego premierem został Jędrzej Moraczewski. Piłsudski został Tymczasowym Naczelnikiem Państwa – powoływał rząd i wyższych urzędników, oraz zatwierdzał dekrety wydawane przez rząd.Tymczasem trwała wojna polsko-ukraińska (1918-1919) będąca konfliktem zbrojnym o przynależność państwową zamieszkałej przez Polaków i Ukraińców Galicji Wschodniej. Stronami konfliktu były proklamowana 1 listopada 1918 roku przez społeczeństwo ukraińskie Galicji Wschodniej – Zachodnio Ukraińska Republika Ludowa po jednej stronie, oraz polskie społeczeństwo Lwowa i lokalny lwowski Komitet Ochrony Dobra i Porządku Publicznego (Tymczasowa Komisja Rządząca), a po 11 listopada (w rzeczywistości 22 listopada) odrodzone państwo polskie, po drugiej. 7 października 1918 roku Rada Regencyjna ogłosiła manifest do narodu polskiego, ogłaszający powstanie niepodległego państwa polskiego. Zarząd miasta Lwowa wysłał więc 11 października 1918 do Rady Regencyjnej list zapewniający, że mieszkańcy miasta wezmą aktywny udział w budowie niepodległej Rzeczpospolitej. Na mocy dekretów Rady i rozkazu jej Komisji Wojskowej płk Władysław Sikorski rozpoczął organizację we Lwowie z byłych oficerów i szeregowych Polskiego Korpusu Posiłkowego oddziałów Wojska Polskiego, powołując Komendę Okręgową. Od lata 1918 istniały ponadto Polskie Kadry Wojskowe powiązane z Narodową Demokracją. Na ich czele stał kpt. armii austriackiej Czesław Mączyński, członek Ligi Narodowej. W tym czasie nastąpiło też ożywienie działalności niepodległościowych organizacji ukraińskich. W pierwszej połowie października 1918 zwołano do Lwowa delegatów z ziem należących przed wojną do Austro-Węgier, na których mieszkali Ukraińcy – Galicji Wschodniej, Bukowiny i Rusi Zakarpackiej. 19 października utworzyli oni Ukraińską Radę Narodową, która ogłosiła utworzenie państwa ukraińskiego z ziem wschodniej Galicji aż po rzekę San. 20 października podczas posiedzenia Rady Miejskiej Lwowa przyjęto rezolucję o przyłączeniu miasta do Polski. Aktowi sprzeciwili się radni ukraińscy, uznając go za bezprawny. 30 października komendant lwowskiego okręgu Polskiej Organizacji Wojskowej (POW) – por. Ludwik de Laveaux podczas odprawy komendantów grup poinformował, że następnego dnia planuje zbrojne zajęcia Lwowa w imieniu Rzeczpospolitej, uprzedzając podobną akcję ze strony Ukraińców. Przewidywał zajęcie Dworca Głównego wraz z magazynami wojskowymi, obsadzenie rogatki Łyczakowskiej, oraz zajęcie Ratusza, Poczty Głównej i komendy wojsk austriackich w gmachu namiestnictwa. Tego samego dnia ogłoszono także mobilizację, która spotkała się z szerokim odzewem, zwłaszcza wśród młodzieży. Powstały wówczas „Lwowskie Orlęta”, rekrutujące się z chłopców i dziewcząt, którzy nie ukończyli 18 roku życia, reprezentujących wszystkie warstwy społeczne. Stanowiły czwartą część obrońców i mniej więcej czwartą część spośród przeszło tysiąca pięciuset poległych po polskiej stronie. Symbolami tych Młodych Bohaterów – Orląt Lwowskich stali się czternastoletni Jurek Bitschan i najmłodszy kawaler Krzyża Virtuti Militari trzynastoletni Antoś Petrykiewicz . Bitschan w liście z 20 listopada 1918 roku pisał do swojego ojczyma: „Kochany Tatusiu, idę dzisiaj zameldować się do wojska. Chcę okazać, że znajdę na tyle siły, by móc służyć i wytrzymać. Obowiązkiem też moim jest iść, gdy mam dość sił, a wojska braknie ciągle dla oswobodzenia Lwowa. Z nauk zrobiłem już tyle ile trzeba było. Jerzy”. Poległ w ataku na koszary naprzeciw Cmentarza Łyczakowskiego. W rejonie szkoły im. Henryka Sienkiewicza 5 listopada zginął piętnastoletni Wilhelm Haluza, o którego odwadze dowódca odcinka wyrażał się z najwyższym uznaniem. Czternastoletni Tadeusz Wiesner walczył na Kulparkowie. Aresztowany w domu rodziców, po przejściowej utracie tej dzielnicy przez Polaków, został rozstrzelany przez żołnierzy ukraińskich. W natarciu na Szkołę Kadecką poległ czternastoletni Tadeusz Jabłoński. To tylko nieliczne przykłady heroizmu najmłodszych obrońców miasta – Semper Fidelis. 1 listopada 1918 nad ranem, żołnierze podlegający Ukraińskiemu Komitetowi Wojskowemu, uprzedzając polską akcję, opanowali większość gmachów publicznych we Lwowie. W odpowiedzi powstały spontanicznie, w zachodniej części miasta, dwa polskie punkty oporu z bardzo nieliczną początkowo i słabo uzbrojoną załogą. Były to – szkoła im. Henryka Sienkiewicza, w której znajdował się batalion kadrowy Wojska Polskiego pod dowództwem kpt. Zdzisława Trześniowskiego i Dom Akademicki przy ul. Issakowicza z niewielką grupą żołnierzy POW. Obie placówki rozpoczęły akcję obronną. Wkrótce powołano Naczelną Komendę Obrony Lwowa na czele z kpt. Czesławem Mączyńskim. 17 listopada 1918 roku rozkazem Józefa Piłsudskiego, na własne życzenie, na czele Naczelnego Dowództwa Wojsk Polskich w Galicji Wschodniej, potocznie nazywanego Armią Wschód, stanął gen. Tadeusz Rozwadowski. Walki we Lwowie trwały do 21 listopada 1918 roku, kiedy to Polacy uzyskali znaczną przewagę. Aby uniknąć otoczenia, dowodzący wojskami ukraińskimi płk. Hnat Stefaniw rozkazał wojskom ukraińskim opuścić Lwów w nocy 22 listopada 1918 roku. Miasto było wolne ale nadal oblężone. Podobne wystąpienia miały miejsce w Drohobyczu, Borysławiu, Samborze i Przemyślu. W nocy z 24/25 listopada do oblężonego Lwowa przybył gen. Rozwadowski i przejął dowodzenie od gen. Bolesława Roi. Rozkazy nowego dowódcy nakazywały kontynuowanie ofensywy. Rozwadowski po rozpoznaniu sytuacji stwierdził, że polskie siły są na to zbyt słabe. Generał przystąpił do przekształcania nierównych liczebnie i niezdyscyplinowanych grup ochotników w oddziały regularnego wojska. Po wycofaniu się ze Lwowa Kwatera Głównej Ukraińskiej Armii Halickiej (UHA) wykorzystała na organizowanie oddziałów wojskowych. W połowie grudnia 1918 roku front polsko-ukraiński ustalił się na linii od Cisnej do Chyrowa, potem wzdłuż linii kolejowej Przemyśl-Lwów do Przemyśla, z powrotem wzdłuż tej samej linii na przedpola Lwowa, następnie do Jarosławia, przez Lubaczów, Rawę Ruską, Bełz do Kryłowa. Z początkiem stycznia 1919 roku wojska polskie zdobyły Uhnów i Bełz, oraz zdobyły linię kolejową Jarosław-Rawa Ruska, co dało im dobrą pozycję do kolejnych operacji zaczepnych. Pod koniec grudnia 1918 roku Naczelna Komenda Ukraińska przystąpiła do ofensywy mającej na celu zajęcie Lwowa i wyparcie wojsk polskich za San. Gen. Rozwadowski w porę doskonale odgadł te zamiary. Według jego rozkazu grupa mjr. Józefa Sopotnickiego uderzyła na tyły wojsk ukraińskich oblegających miasto. Straty zadane Ukraińcom, spowodowały, że obrońcom Lwowa, mimo trudnej sytuacji w mieście udało się odeprzeć ofensywę. Kolejny nieudany atak na Lwów miał miejsce na początku stycznia 1919 roku. Po jego załamaniu dowództwo UHA zaplanowało przerwać połączenie pomiędzy Lwowem a Przemyślem. Była to tzw. „operacja wowczuchowska”, trwająca od 15 lutego do 19 marca 1919 roku. Początkowo zakończyła się ona sukcesem (połączenie przerwano), jednak w niekorzystnej dla armii polskiej sytuacji przerwania walk zażądała Misja Wojskowa Ententy pod przewodnictwem gen. Josepha Barthelemy (linia Barthelemy). Walki wznowiono 2 marca 1919 roku, a 19 marca wojska polskie odbiły linię kolejową Przemyśl-Lwów. Nową propozycję rozejmu Rady Czterech (pod przewodnictwem gen. Bothy – linia Bothy) przyjęła Kwatera Głowna UHA, ale odrzuciły ją władze polskie, i przerzuciły oddziały armii Hallera w sile 35000 żołnierzy na front polsko-ukraiński. Pod koniec kwietnia 1919 roku Naczelne Dowództwo Wojsk Polskich opracowało plan ofensywy przeciwko armii zachodnio-ukraińskiej w Galicji Wschodniej. Celem operacji było rozbicie wojsk ukraińskich operujących na Wołyniu i Galicji Wschodniej, zapewnienie bezpieczeństwa polskiej ludności zamieszkującej te tereny, odzyskanie obszarów Galicji Wschodniej, oraz uzyskanie bezpośredniego połączenia Polski z Rumunią. Pod rozkazami gen. Józefa Hallera zgrupowano znaczne siły. Ich trzon stanowiły I korpus gen. Daniela Odry, 1 i 2 Dywizje Strzelców z Armii Polskiej we Francji, Grupa Operacyjna gen. Aleksandra Karnickiego, Lwowska Dywizja Piechoty oraz zgrupowanie gen. Wacława Iwaszkiewicza z podległą mu Grupą Operacyjną gen. Władysława Jędrzejowskiego i nowo sformowane 3 i 4 Dywizja Piechoty. Łącznie stan bojowy oddziałów polskich przewidzianych do działań wynosił około 50 000 żołnierzy, 200 dział i 900 karabinów maszynowych. Siły armii zachodnio-ukraińskiej zebrane pod dowództwem gen. Mychajła Omelianowicza – Pawlenki, posiadały w tym czasie około 44 000 żołnierzy, 552 karabiny maszynowe i 144 działa. W połowie maja 1919 roku wojska polskie rozpoczęły ofensywę w Galicji i na Wołyniu. 14 maja jako pierwsze uderzyły oddziały I Korpusu Armii Hallera, Grupa Operacyjna gen. Aleksandra Karnickiego, oraz Lwowska Dywizja Piechoty. 15 maja weszło do akcji zgrupowanie gen. Wacława Iwaszkiewicza, uderzając z trzech stron na Sambor. 25 maja oddziały polskie doszły do linii Bolechów-Chodorów-Bóbrka-Busk. W tym samym czasie, 25 maja, armia rumuńska wraz z 4 Dywizją Strzelców Polskich rozpoczęła zajmowanie południowo-zachodnich terenów ZURL (Pokucia) z Kołomyją i Śniatyniem. Część oddziałów ukraińskich (1 Brygada Górska UHA i Grupa „Hłyboka”) utraciły styczność z głównymi siłami, i zmuszone były przejść na Zakarpacie, gdzie zostały internowane przez władze czechosłowackie. Zmusiło to dowództwo UHA do przesunięcia oddziałów na południowy wschód Galicji, ograniczony rzekami Zbrucz-Dniestr. Po odpoczynku i reorganizacji 7 czerwca oddziały Zachodnio-Ukraińskiej Republiki Ludowej (UHA) pod dowództwem gen. Ołeksandra Hrekowa przystąpiły do kontrofensywy („ofensywa czortkowska”). W ciężkich bojach udało im się odrzucić wojska polskie na linię Dniestr-Gniła Lipa-Przemyślany-Podkamień, co obudziło nadzieję na zwycięstwo, i w konsekwencji spowodowało odrzucenie polskiej propozycji przymierza i utworzenia linii demarkacyjnej, zwanej linią Delwiga. W niedługim czasie jednak siły UHA zostały ponownie wyparte na pozycje wyjściowe nad Dniestrem i Zbruczem. 28 czerwca 1919 roku armia polska przełamała front pod Jazłowcem i 16 lipca zmusiła siły UHA do wycofania się za Zbrucz, na teren Ukraińskiej Republiki Ludowej. Oddziały UHA zostały użyte w celu wsparcia wojsk URL w walce z bolszewikami. Już 25 lipca na przeciwbolszewicki front ruszył II Korpus Halicki, a reszta UHA wyruszyła 2 sierpnia 1919 (operacja kijowska). Po zajęciu Lwowa, 22 listopada 1918 polskie władze wojskowe zatrzymały jako zakładników ukraińskich polityków: Juliana Romanczuka, Kyryła Studynśkiego, Wołodymyra Ochrymowycza, Wołodymyra Starosolskiego, Iwana Kiweluka, Wołodymyra Baczynśkiego, Iwana Kurowcia. Następnie rozpoczęto akcję internowania w obozach Ukraińców „podejrzanych o działalność na szkodę państwa polskiego”, w tym urzędników Zachodnio Ukraińskiej Republiki Ludowej ( ZURL), oraz żołnierzy Armii Halickiej. Utworzono obozy internowania m.in. w Brześciu, Dąbiu, Dęblinie, Kaliszu, Lwowie, Modlinie, Pikulicach, Przemyślu, Strzałkowie, Szczypiornie, Tarnopolu, Tomaszowie, Wadowicach, Wiśniczu. W końcu 1919 w obozach przebywało ogółem ok. 23-24 tysiące internowanych Ukraińców, a w sumie przebywało w nich około 100 tysięcy Ukraińców. Około 20-25 tysięcy zmarło w obozach, głównie wskutek epidemii tyfusu i czerwonki. Dekretem Naczelnika Państwa z 10 stycznia 1919 zlikwidowano Polską Komisję Likwidacyjną. Na jej miejsce powołano Komisję Rządzącą dla Galicji, Śląska Cieszyńskiego, Orawy i Spisza. 7 marca 1919 rozporządzeniem Rady Ministrów ustanowiono Generalnego Delegata Rządu, który posiadał uprawnienia dawnego namiestnika Galicji, wyłączając z jego jurysdykcji radę szkolną, dyrekcję skarbu, zarząd lasów i dóbr państwowych. Ustawą z 30 stycznia 1920 rozwiązano Sejm Krajowy Galicji i Wydział Krajowy, wprowadzając tymczasowy samorząd. Ustawą z 3 grudnia 1920 wprowadzono nowy podział administracyjny byłego Królestwa Galicji i Lodomerii z Wielkim Księstwem Krakowskim oraz obszarem Spisza i Orawy na 4 województwa: krakowskie, lwowskie, stanisławowskie i tarnopolskie. Poważne niebezpieczeństwo zagrażało również ziemiom północno-wschodnim Rzeczypospolitej (m.in. Wileńszczyźnie), które po wycofaniu wojsk niemieckich zajęli bolszewicy. Wojnę sowiecko – polską rozpoczęła agresja Rosji Sowieckiej na Polskę, która była przecież tym korytarzem wiodącym do bolszewickiego podboju Europy. Wojna zaczęła się już na początku 1918 roku, aby rozszerzyć rewolucję bolszewicką w Europie. O wojnie zadecydowało Biuro Polityczne partii bolszewickiej – Włodzimierz Lenin, Józef Stalin, Lew Trocki, Lew Kamieniew. Istniała jedyna droga aby swój cel osiągnęli; droga na Berlin i połączenie sił sowieckich z potęgą niemieckiego proletariatu i uprzemysłowionej gospodarki. A właśnie Polska stanęła w tych zdawałoby się otwartych drzwiach do Europy. Polskę stanowiącą przedmurze chrześcijaństwa siły rewolucji bolszewickiej zamierzały zmienić na przedmurze mongolskie, zaprowadzić swoje komunistyczne porządki. Już w listopadzie 1918 roku Józef Stalin drogę do Europy określił jako biegnącą przez „polskie przepierzenie”, które miała Armia Czerwona sforsować za jednym zamachem. Wojna sowiecko-polska weszła wtedy w decydującą fazę. Armia Czerwona przygotowywała od stycznia potężne uderzenie , które miało w maju rozbić Wojsko Polskie na froncie białoruskim. Naczelnik państwa Józef Piłsudski chciał uprzedzić to uderzenie i podjąć próbę realizacji najambitniejszego zadania. Pragnął utrwalić niepodległość Polski poprzez ostateczne rozbicie imperialnego więzienia narodów na wschód od niej. Uzyskanie niepodległości przez Ukrainę miało zabezpieczyć nie tylko Polskę, ale także pozwolić na wolny rozwój mniejszych narodów od Kaukazu do Bałtyku. Tego celu nie udało się jednak w pełni osiągnąć. Żywioł niepodległościowy na Ukrainie okazał się zbyt słaby, a i siły Polski nie wystarczające do prowadzenia samotnej walki o przyszłość całej Europy Wschodniej, nie tylko przeciw Rosji Sowieckiej, ale także wbrew stanowisku głównych mocarstw zachodnich ( Francji, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych ), które przyzwyczaiły się widzieć na tym obszarze jeden czynnik siły – Rosję. Wielka Brytania w szczególności chciała się wówczas porozumieć z Moskwą nawet z „czerwoną” Moskwą jako jedynym na wschód od Niemiec istotnym partnerem w układaniu nowego ładu Europy po wielkiej wojnie. Brytyjski premier David Lloyd George dążył od kwietnia 1929 roku do bezpośredniego porozumienia z Leninem jako rzeczywistym gospodarzem nie tylko Rosji, ale także patronem owego nowego ładu w Europie Wschodniej. Polska niepodległa polityka, uwzględniająca istnienie innych, mniejszych państw na tym obszarze, a także zwracająca uwagę na ideologiczny charakter sowieckiego niebezpieczeństwa dla całej Europy – była w tej perspektywie t tylko przeszkodą. Lenin wysłał do Londyny Lwa Kamieniewa, członka Politbiura, aby podtrzymał iluzję porozumienia państwa sowieckiego z Zachodem za cenę oddania pod kontrolę Moskwy całej Europy Wschodniej. Jednak w miarę odzyskiwania militarnej inicjatywy w wojnie z Polską i postępów Armii Czerwonej na zachód korciło go rzucenie rękawicy całemu systemowi wersalskiemu w Europie. Front Zachodni Michaiła Tuchaczewskiego miał ruszyć „przez trupa białej Polski” na Berlin. Nie tylko Polska miała być zsowietyzowana. Skalą ambicji bolszewickiego kierownictwa latem 1920 roku oddaje najpełniej wymiana depesz między Leninem, a Stalinem ( który bezpośrednio nadzorował wówczas natarcie Armii Czerwonej na Lwów ). 23 lipca Lenin pisał do Stalina: „Uważam ,że należałoby w tej chwili pobudzić rewolucję we Włoszech. Uważam osobiście, że należy w tym celu sowietyzować Węgry, a być może także Czechy i Rumunię”. Stalin, który obiecywał w ciągu tygodnia zająć Lwów, następnego dnia odpowiedział- teraz kiedy mamy Komintern, pokonaną Polskę i mniej, czy bardziej przyzwoitą Armię Czerwoną , byłoby grzechem nie pobudzić rewolucji we Włoszech. Należy postawić kwestię organizacji powstania we Włoszech i w takich jeszcze nieokrzepłych państwach jak Węgry, Czechy, (Rumunię przyjdzie rozbić). Najkrócej mówiąc trzeba podnieść kotwicę i puścić się w drogę, póki imperializm nie zdążył jako tako podreperować swojej rozwalającej się fury. Stalin, zanim ruszył pod Lwów, zdążył już zająć się opracowaniem teoretyczno – ustrojowych rozwiązań, aby poszerzyć sowieckie imperium. We wcześniejszym liście do Lenina zwracał uwagę, że przyszłe sowieckie Niemcy, sowiecka Polska, Węgry, czy Finlandia nie powinny być od razu przyłączone do sowieckiej Rosji na takiej samej federacyjnej zasadzie jak Baszkiria, czy Ukraina, ale zasługują na wprowadzenie dla nich zasady konfederacji, czasowo honorującej tradycje ich odrębności państwowe. Trocki z kolei nalegał 17 lipca na zwiększoną agitację wśród polskich robotników i chłopów w celu zaszczepiania w ich świadomości nowych bohaterów narodowych których dotąd nie znali towarzyszy Dzierżyńskiego, Marchlewskiego, Radka, Unszlichta i innych. Oni mieli zastąpić Piłsudskiego, Dmowskiego, Witosa, czy Paderewskiego w nowej Polsce. Dobić Polskę. W Moskwie trwał II kongres Międzynarodówki Komunistycznej. Delegaci z entuzjazmem patrzyli na wielką mapę, na której codziennie przesuwały się na zachód czerwone chorągiewki. Izaak Babel, wielki pisarz, a w lecie 1920 roku politruk towarzyszący 1. Armii Konnej Siemiona Budionnego w wielkim rajdzie na Polskę tak zapisywał na gorąco swoje wrażenia z tego momentu: – „moskiewskie gazety z 29 lipca. Otwarcie II kongresu Kominternu, nareszcie urzeczywistnia się jedność ludów, wszystko jasne ; są dwa światy i wojna jest wypowiedziana. Będziemy wojować w nieskończoność. Rosja rzuciła wyzwanie. Ruszamy w głąb Europy aby zdobyć świat. Czerwona Armia stała się czynnikiem o znaczeniu światowym”. Podniecony otwierającymi się perspektywami Lenin jeszcze 12 sierpnia nawoływał ze zniecierpliwieniem na posiedzenie Politbiura. „Z politycznego punktu widzenia jest arcyważne, aby dobić Polskę”. Polska jednak dobić się nie dała. Rozczarowanie Lenina było wielkie. Zderzenie z siłą ugruntowanego w zdecydowanej większości społeczeństwa dojrzałego patriotyzmu było dla bolszewików zjawiskiem nowym. Próba sowietyzacji Polski rozbiła się o to, co Richard Pipes nazwał europejskim nacjonalizmem, a co tak korzystnie odróżniło sytuację Polski od anomii społecznej, na której bolszewicy zbudowali swój sukces w Rosji, na Ukrainie, czy Białorusi „Przeklęta ciemna Polska”, jak pisał 4 września Kliment Woroszyłow, towarzysz Stalina z walk pod Lwowem – wykazała „szowinizm i tępą nienawiść do „ruskich”. Nie było już mowy przez następnych dwadzieścia lat – o sowieckiej Czechosłowacji, Węgrzech, Rumunii, w mocy pozostały traktaty pokojowe bolszewików z „burżuazyjnymi” rządami małych republik bałtyckich. Lenin zweryfikował stanowczo całość swojej strategii: pomoc „moralna” i materialna dla sprawy rewolucji w państwach imperialistycznych miała być utrzymana, a nawet zintensyfikowana, w szczególności na terenie kolonii, natomiast wykluczone zostało na długie lata bezpośrednie angażowanie militarne państwa sowieckiego w eksporcie rewolucji. W każdym razie na terenie Europy. System wersalski został na 20 lat ocalony w Bitwie Warszawskiej, a później niemeńskiej. Wraz z nim ocalała szansa niepodległego rozwoju Europy Środkowo – Wschodniej. Przynajmniej jej części i przynajmniej na pewien czas. Cena nie była mała. Blisko sto tysięcy poległych i zmarłych w tej wojnie żołnierzy, młodych ochotników, których symbolem stali się akademicy warszawscy walczący pod Radzyminem pod duchowym przywódctwem księdza Ignacego Skorupki, akademicy lwowscy / Orlęta – dopisek AS / z polskich Termopil – Zadwórnej, ochotniczki broniące bohatersko Płocka i Włocławka. Ne zapominajmy o polskich jeńcach, którzy nigdy nie powrócili z sowieckiej niewoli. Wykazujący się najwyższym poświęceniem młodzi członkowie POW ( POLSKIEJ ORGANIZACJI WOJSKOWEJ ), którzy zbierali informacje wywiadowcze na zapleczu sowieckiego frontu. W cieniu czerwonej gwiazdy. Racje w tej wojnie były podzielone. Na pewno nie w lipcu i sierpniu 1920 roku. Agresywny, totalitarny imperializm sowiecki niósł przemoc fizyczną i cywilizacyjną. Narzucał siłą zmianę tożsamości swoim nowym poddanym. Mieli stać się wyznawcami komunistycznej ideologii, opartej w swym rdzeniu na klasowej nienawiści, na stałym resentymencie wobec tych którym powodzi się lepiej, wobec tych którzy wierzą w coś lepszego niż partia. Rację mieli tylko ci którzy bronili Ossowa, bronili Polski, bronili Europy, bronili Boga. Nie ci, którzy chcieli przygnieść Ossów, Polskę, Europę i Boga ciężarem czerwonej gwiazdy. I o tej racji, racji polskiej z sierpnia 1920 roku, nie wolno nam zapominać. Nie wolno nam zapominać jeśli mamy pozostać Polakami, a także jeśli Europa ma zachować rdzeń swej duchowej tożsamości, tej w której jest wolność i chrześcijaństwo. W maju 1920 roku, kiedy żołnierz polski zmagał się z Armią Czerwoną o przyszłość Europy Wschodniej, w Wadowicach urodził się Karol Wojtyła. Wyobraźmy sobie, że Polska poddaje się dyktatowi Lenina w sierpniu 1920 roku. Że powstaje nowa, skrojona według projektu Stalina, polska republika sowiecka. Czy młody Karol mógłby usłyszeć o Bogu? Mógłby stać się Polakiem? Te pytania dotyczą całego pokolenia – najwspanialszej bodaj w XX wieku pokolenia Polaków, urodzonych i wychowanych w wolnej Ojczyźnie. Te pytania dotyczą także nas, dzieci i wnuków tego pokolenia. Owe pytania, pytania o pamięć roku 1920 przekształcają się dzisiaj w pytania jeszcze poważniejsze: czy chcemy nadal być Polakami, czy chcemy walczyć (walczyć naszą pracą, naszą odwagą dawania świadectwa swojej tożsamości) o Polskę i Europę wierną swym najlepszym duchowym tradycjom? Czy chcemy Polski niepodległej, gotowej wspierać wolność mniejszych narodów naszej części kontynentu, czy godzimy się z rolą pionków ustawianych na geopolitycznej mapie przez mocarstwa lekceważące mniejszych i słabszych i narzucające im bezwzględnie dyktat swoich ideologicznych preferencji”? Bitwa warszawska – „Cud nad Wisłą”– stoczona w dniach 13-25 sierpnia 1920 w czasie wojny polsko-bolszewickiej – uznana za osiemnastą na liście przełomowych bitew w historii świata, zdecydowała o zachowaniu niepodległości przez Polskę i nierozprzestrzenieniu się rewolucji komunistycznej na Europę Zachodnią. Kluczową rolę odegrał manewr Wojska Polskiego oskrzydlający Armię Czerwoną przeprowadzony przez Naczelnego Wodza Józefa Piłsudskiego, wyprowadzony znad Wieprza 16 sierpnia, przy jednoczesnym związaniu głównych sił bolszewickich na przedpolach Warszawy. Tak oto Polska ocaliła siebie i Europę przed klęską „Widma krążącego po Europie, widma komunizmu”, deklaracji programowej Związku Komunistów (niemieckiej partii komunistycznej) napisanej przez Karola Marksa i Fryderyka Engelsa na przełomie lat 1847 i 1848 i ogłoszona w lutym 1848 w Londynie. Edgar Vincent, wicehrabia D’Abernon (ur. 19 sierpnia 1857, zm. 1 listopada 1941) – brytyjski polityk, dyplomata, pisarz, bitwę warszawską (Pod Warszawą 1920 roku) ocenił jako „ osiemnastą decydującą bitwę w dziejach świata” W swojej książce „ Osiemnasta decydująca bitwa w dziejach świata” rok wydania 1932 napisał m.in.:

„(…)współczesna historia cywilizacji zna mało wydarzeń, posiadających znaczenie większe od bitwy pod Warszawą w roku 1920. Nie zna zaś ani jednego, które byłoby mniej doceniane…Gdyby bitwa pod Warszawą skończyła się zwycięstwem bolszewików, nastąpiłby punkt zwrotny w dziejach Europy, nie ulega bowiem najmniejszej wątpliwości, iż z upadkiem Warszawy środkowa Europa stanęła by otworem dla propagandy komunistycznej i dla sowieckiej inwazji…w wielu sytuacjach historycznych Polska była przedmurzem Europy przeciw inwazji azjatyckiej…w żadnym momencie zasługi, położone przez Polskę nie były większe, w żadnym wypadku niebezpieczeństwo nie było groźniejsze…zwycięstwo zostało osiągnięte dzięki strategicznemu geniuszowi jednego człowieka i dzięki przeprowadzeniu przez niego akcji tak niebezpiecznej, że wymagała ona nie tylko talentu, ale i bohaterstwa(…)”. Po obronie Warszawy wojna nie była jednak jeszcze rozstrzygnięta. Pod koniec sierpnia na froncie południowym pod Komarowem Wojsko Polskie pokonało Armię Konną Budionnego, a w drugiej połowie września 1929 roku na froncie północnym rozbiło bolszewików w bitwie na Niemnem. Nieocenione zasługi w zwycięstwo nad bolszewikami wniósł polski radiowywiad – najdoskonalsze źródło wiedzy o działaniach Armii Czerwonej, który rozszyfrował nadawane drogą radiową depesze o planach nieprzyjaciela (m.in. polscy kryptolodzy przed bitwą warszawską łamali szyfr „Rewolucja”, który służył do szyfrowania rozkazów armii nacierających na Warszawę). Marszałek Józef Piłsudski po 123 latach zaborów odzyskał dla Polski niepodległość. Polskie Legiony – I Kadrowa pod Jego dowództwem śpiewały hymn:

Legiony to – żołnierska buta

Legiony to – ofiarny stos

Legiony to – rycerska nuta

Legiony to – straceńców los!

Refren

My Pierwsza Brygada

Strzelecka gromada

Na stos rzuciliśmy swój życia los

Na stos – na stos!

Nie chcemy już od was uznania

Ni waszych mów ni waszych łez

Skończyły się dni kołatania

Do waszych dusz do waszych serc

Refren

My Pierwsza Brygada

Umieliśmy w ogień zapału

Młodzieńczych wiar rozniecić skry

Niech życie swe dla ideału

I swoją krew i marzeń sny

Refren

My Pierwsza Brygada

Potrafim dziś dla potomności

Ostatki swych poświęcić dni

Wśród fałszów siać siew szlachetności

Miazgą swych ciał żarem swej krwi

Refren

My Pierwsza Brygada

Krzyczeli żeśmy stumanieni

Nie wierząc nam że chcieć to móc

Laliśmy krew osamotnieni

A z nami był nasz drogi wódz

Refren.

My Pierwsza Brygada

Autorami hymnu Legionów są Tadeusz „Kostek” Biernacki, lub Andrzej Hałaciński. Jak twierdził Biernacki ułożył tekst wspólnie z kolegami w nocy z 16 na 17 lipca 1917 roku, gdy przewożeni byli jako internowani przez Niemców do Szczypiorna w związku z kryzysem przysięgowym. Hałaciński także przyznawał się do pieśni i podawał, że powstała w Tyrolu w tym samym 1917 roku. Józef Piłsudski nazwał ją „najdumniejszą pieśnią jaką kiedykolwiek Polska stworzyła”

Źródła:

dr Lucyna Kulińska – wykłady,

prof. Andrzej Nowak wykład „Solidarni 2010”,

prof. Andrzej Nowak „Dziedzictwie roku 1920″ -/”Nasz Dziennik” 13 – 15 sierpnia 2011/,

prof. Lech Wyszczelski „Wojna o Kresy Wschodnie 1918 – 1920

prof. VHR. D’ABERNON „Osiemnasta decydująca bitwa w dziejach świata pod Warszawą 1920 r.”.

PWN Warszawa 1932 rok

Adam Dziurok

Marek Gałęzowski

Łukosz Kamiński

Filip Musiał „Od niepodległości do niepodległości”

Norman Davies „Boże igrzysko”

„Głos Polski” Toronto – prace własne Aleksander Szumański

Aleksander Szumański

Pół Bandy za nami Wczoraj w "Dzienniku Polskim" napisałem tak: Ciekawe były wyniki sondażu przeprowadzonego na portalu ONET.pl – na próbie 30.000 (!!) internautów. Okazało się, że na p.Janusza Palikota, jako kandydata na prezydenta chce glosować więcej ludzi (29%) niż na JE Bronisława Komorowskiego (14%) i JE Donalda Tuska (10%) - razem wziętych! Na mnie chce glosować więcej (10%) niż na p.Ryszarda Kalisza (5%) i p.Grzegorza Napieralskiego (1%) - więc to, co pisałem przed wyborami, że gdyby nas zarejestrowano, mielibyśmy lepszy wynik, niż SLD, potwierdza się po raz kolejny. Przede mną był jeszcze tylko p.Jarosław Kaczyński (15%). P.Waldemar Pawlak ma 1% -ale to żadna rewelacja, przegrał ze mną już w ostatnich wyborach prezydenckich. „Banda Czworga” traci grunt pod nogami. SLD i PSL już się nie liczą – to trupy do wyniesienia z areny. Teraz liderzy to Ruch Palikota, PO, PiS i Nowa Prawica Janusza Korwin-Mikkego... o rany! Jeszcze trochę, a zaczną o mnie pisać: „To ten z Bandy Czworga!” Tak napisałem - a dziś patrzę:

http://wiadomosci.onet.pl/kraj/oto-polityk-ktoremu-polacy-ufaja-najbardziej,1,4883821,wiadomosc.html

i widzę, że zaczyna mi spadać! A przy okazji po raz kolejny przyłapujemy ONET na takiej drobnej manipulacji. Za każdym razem mętnie się tłumaczą... Zobaczmy: Jak łatwo policzyć mam 7 razy więcej głosów od p.Grzegorza Napieralskiego - ale On "ma" aż 2% - a ja tylko 8%. Lewicy 1,2% zaokrągla się do 2% - a Prawicy 8,88% zaokrągla się do 8%. Powtarzam - to drobiażdżek - ale to jest za każdym razem! Jak ONI to robią? JKM

W saku Porządek – to wspaniała rzecz. Niestety: nie zawsze... Żydowscy historycy zupełnym przypadkiem odkryli, że los Żydów w rożnych krajach Europy był za okupacji różny. Jeśli gminy żydowskie porządnie prowadziły księgi kahalne, to narodowi socjaliści przychodzili i praktycznie wszystkich sprawnie i elegancko wywozili do Oświęcimia czy jakiegoś bliżej położonego odpowiedniego miejsca. A jeśli w księgach był bałagan – to Adolf Eichman łapał się za głowę i musiał godzić z myślą, że połowa Żydów wymknie się z sieci. Po tym doświadczeniu federaści zaczęli w całej Europie wprowadzać dwie rzeczy. Po pierwsze: systemy PESELopodobne, po drugie: zakazy gromadzenia danych osobowych.

Ma to interesujące skutki, np. można się zastanawiać, czy przypadkiem wszyscy politycy powędrują teraz do kryminału? Za co? Nie, nie za malwersacje, nie za rabowanie rok w rok 200 miliardów eurosów na „walkę z Globciem”, nie za budowę najdroższych stadionów i najdroższych, (ale za to najkrótszych!) autostrad na świecie. Nie. Wszyscy politycy mogą teraz trafić do więzienia za... wybory. Konkretnie: za zbiórkę podpisów. By uczestniczyć w wyborach partie musiały zebrać po 100 tys. podpisów od wyborców. I miały ten spis w rękach... a jest to nie zgłoszona do Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych baza adresów!!! Za taką bazę ukarać można pięcioma latami odsiadki. Nawet drobiazgi w tej dziedzinie podlegają karze.Jak donosi nieoceniona „Gazeta Wyborcza", nawet lista firmowych kontaktów w telefonie to też dane osobowe i trzeba ją zgłosić do GIODO. Kto tego nie zrobi, zapłaci karę. Nawet 200 tys. zł. Bo prawie każdą listę danych należy zgłosić do Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych. Obowiązek rejestracji ciąży na wszystkich przetwarzających informacje osobowe. Jednak, jak podkreśla „GW", przepisy są na tyle nieprecyzyjne, że według restrykcyjnej ich wykładni bazą danych osobowych może być... lista kontaktów w naszych telefonach. GIODO wyjaśnia, że administrator danych sam powinien ocenić, czy powinien karać, czy nie. Uspokaja jednocześnie, że zbiorów danych tworzonych na potrzeby wyłącznie kontaktowania się z poszczególnymi osobami w zakresie drobnych spraw życia codziennego nie trzeba rejestrować. „GW" podkreśla, że przedsiębiorca powinien sam ocenić sytuację. Wysyłając sms-a, czy maila z nową ofertą handlową na pewno trzeba bazę rejestrować, aby uniknąć kary przy ewentualnej kontroli GIODO. Są to wszystko kompletne absurdy... a może nie absurdy? Może ONI maja w tym jakiś cel? Chwilę myślimy... i sprawa jest jasna. IM chodzi o to, byśmy my nie mogli się skrzyknąć i np. obalić reżymu albo zrobić coś równie pożytecznego. Natomiast ONI mają o nas wszystkie dane. Dzięki systemowi PESEL, – ale nie tylko. I o to chodzi. By, w razie, czego, powybierać nas jak ryby z saka. Byśmy nie mogli się odnaleźć, nie mogli stworzyć sieci wzajemnych kontaktów. Eeee – jak przyjdzie, co, do czego, to jakoś damy IM radę! Ale na razie radzę nie gubić telefonów komórkowych! JKM

20 października 2011"Sku.....y żyją dłużej i zdrowiej" - powiedział pan Jerzy Hoffman, reżyser, współautor scenariusza do filmu: ”1920 Bitwa Warszawska”. Nie wiem, kogo pan Jerzy Hoffman miał na myśli, bo rzeczywiście tak może się wydawać.. Ale przecież sam Pan Bóg kieruje naszym życiem i jednym życie wydłuża a innym skraca. Skoro pan Jerzy Hoffman tak twierdzi, to – jakby na to nie patrzeć- stawia Pana Boga pod ścianą. Zarzuca mu, że jest niesprawiedliwy dając pożyć urwisom, hulakom, sku….om i innym typom spod czerwonej, pardon- ciemnej gwiazdy. A ludziom porządnym skraca życie. Tym bardziej, że tych, o których często źle myślmy- ciągle widujemy na pierwszych stronach gazet, w telewizji czy słuchamy w radio.. Powstaje niesymetryczne wrażenie.. Ufajmy jednak Panu Bogu, a nie panu Jerzemu Hoffmanowi, współautorze scenariusza do filmu ”Rok 1920 Bitwa Warszawska”, od 1983 roku w składzie Krajowej Rady Towarzystwa Przyjaźni Polsko – Radzieckiej, a w roku 2005 członkiem Komitetu Wyborczego - podczas kandydowania na prezydenta RP - pana Włodzimierza Cimoszewicza, socjalisty i komunisty w jednym, obecnym na tzw. liście Macierewicza. Pan Jerzy Hoffman ma poglądy stricte lewicowe i jest bezprzytomnym wielbicielem mitu socjalisty Józefa Piłsudskiego, co ujawnił w ostatnim swoim filmie ”1920 Bitwa Warszawska”. Pisałem już o tym.. Ile bajek historycznych - jeśli można tak napisać- jest w tym filmie… To tylko Bóg raczy wiedzieć.. Jest to film fabularny, ale oparty o postaci historyczne, których rola i życia są dość dokładnie opisane w historiografii.. I nie można tych postaci wykręcać i przedstawić ich w świetle własnym i odbitym od propagandy piłsudczykowskiej. Wystarczy poszukać, a nie konsultować niewyobrażalnych wprost mitów o Józefie Piłsudskim z panem Januszem Ciskiem, byłym dyrektora Instytutu Piłsudskiego w Nowym Yorku i Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Pan Cisek jest piłsudczykiem z krwi i z kości, zajmującym się uprawianiem propagandy na rzecz kultu Marszałka. Konsultant mitoman i do tego historyk. Historyk trzyma się faktów, a nie konfabulacji.. Warstwa” historyczna” filmu dość dokładnie wpisuje się w propagandę sanacyjną.. Obok dobrze pokazanego tła, sylwetek ludzi, doskonale nakręconych walk.. Wielki historyczny fałsz.. Ja, jako człowiek prawicy nie mogę pogodzić się z marginalizowaniem takich postaci w filmie jak Wincenty Witos, Tadeusz Rozwadowski, Władysław Sikorski, Józef Haller - a wyolbrzymianiem postaci Józefa Piłsudskiego, którego pomiędzy 12, a 15 sierpnia na polu bitwy - po prostu - nie było.. Ulotnił się z pola bitwy i był przekonany, że to już koniec.. Dymisję złożył na ręce premiera Wincentego Witosa w dniu 12 sierpnia 1920 roku.. Jak chciało się zrobić film fabularny to należało się oprzeć o postaci fikcyjne, a nie prawdziwe? Nie byłoby wtedy problemu.. Byłby melodramat na tle wojny polsko- bolszewickiej.- i tyle.. A tak młodzież oglądająca film myśl i, że to wszystko naprawdę.. Że dzięki światłości i obecności Józefa Piłsudskiego wygraliśmy tę wojnę.. Zwycięstwo zawdzięczamy głównie generałowi Tadeuszowi Rozwadowskiemu, który faktycznie Bitwą dowodził, wydając słynny rozkaz 10 000, a nie Józefowi Piłsudskiemu oraz tym wszystkim, którzy stanęli w tych dniach do walki o wszystko. A gdzie Roman Dmowski, będący wtedy członkiem Rady Obrony Państwa? Człowiek, który złożył podpis pod Traktatem Wersalskim w 1919 roku.. Wielkim Polakiem, którego pan profesor Paweł Śpiewak, jako poseł Platformy Obywatelskiej – nazwał ”łobuzem ideologicznym” (????) Roman Dmowski - łobuz ideologiczny”.. To jest dopiero pomysł! A kim jest pan profesor Paweł Śpiewak? Autor scenariusza umieścił obok swojego ukochanego bohatera, Józefa Piłsudskiego - Bolesława Wieniawę- Długoszowskiego.. Przedwojennego birbanta, wesołka i wiernego sługę pana Marszałka. Co nie ma żadnego potwierdzenia w faktach? Do czasu dymisji wokół Piłsudskiego był Kazimierz Sosnkowski i ewentualnie on powinien się tam pokręcić.. A nie Wieniawa! Kompletny nonsens. A jaką rolę w filmie pana Jerzego Hoffmana miał do odegrania główny aktor tej bitwy - generał Rozwadowski? Autor rozkazu 10 000.. Wystraszony generał w filmie pana Jerzego Hoffmana, podczas podejmowania decyzji o bitwie powiedział tylko: ”To ryzykowne”. I tyle miał do powiedzenia autor zwycięstwa nad Bolszewikami.. Widz się nie dowie, że generał przyszedł do Piłsudskiego z gotową koncepcją uderzenia z południa. Piłsudski zgodził się, ale nie chciał atakować spod Garwolina - skąd planował uderzyć Rozwadowski, ale znad Wieprza. A i tak bitwa została przeprowadzona wedle innego rozkazu, ze względu na rojących się szpiegów bolszewickich, przed którymi generał ukrywał swoje decyzje.. Spokojnie, jak gdyby nigdy nic, autor scenariusza mitologizuje pobyt Marszałka w Belwederze.. ”Co tam na mieście”?- pyta największego birbanta II Rzeczpospolitej - Wieniawę. Ano na mieście Chińczyki trzymają się mocno.. Można byłoby wpleść do scenariusza.. I też by było dobrze.. I jeszcze przyjmuje defiladę wojsk polskich mających atakować pod Radzyminem..(???) A była taka defilada? Była - ale wojsk niemieckich w Warszawie w 1939 roku.. Scenarzyście się coś pokręciło.. Generała Józefa Hallera scenarzysta ośmieszył pokazując go, jako - jak ktoś napisał - Don Kichota z La Manchy. Pan generał był twórcą Armii Ochotniczej, którą to Armię tow. Ziuk uważał za absurd, a samego Hallera traktował pogardliwie.. Generał dwoił się i troił zagrzewając Polaków do walki, robił, co mógł, bo był polskim patriotą i wiedział, o co toczy się gra.. W przeciwieństwie do tow. Ziuka, który w 1919 roku prowadził tajne rokowania z bolszewikami, zamiast ich rozpędzić na cztery wiatry. Nawet w filmie pada zdanie: ”Ta zdrada jest tutaj”- ale widz nie wie, o co chodzi.. No, bo skąd? Musiałby się zaczytywać w literaturze, no i w książkach Józefa Mackiewicza, które czytał pan Jerzy Hoffman, ale chyba inne i inaczej - niż te, które czytałem- na przykład ja. W filmie jest rozmowa z premierem Grabskim, tyle, że w kwietniu 1920 roku premierem był…. Leopolod Skulski..(???) A Witos? Zgadza się, żeby utworzyć rząd, ale ma jeden warunek, który chce, żeby był spełniony.. Żeby mógł pojechać do domu na żniwa (????) No pewnie - żniwa są najważniejsze. Wielki polski patriota myśli jedynie o żniwach.. Bereza Kartuska i emigracja do Czech będzie później.. Za sprawą Marszałka, pełnego nienawiści wobec ludzi, którzy myślą zgodnie polską racją stanu. Zupełnie jak dzisiaj. Pośród różnorodnej agentury, realizującej wariant rozbiorowy.. I tak samo jak przed wojną- Polską rządzą jej najwięksi wrogowie.. I jeszcze problem żydowski.. Z filmu dowiedziałem się, że Żydzi tylko pod lufami karabinów wstępują do Rewkomu - Rewolucyjnego Komitetu… Przyznam się państwu - że nie wiedziałem. Myślałem, że im się bolszewizm podobał.. No i ta scena jak Piłsudski z Wieniawą jadą na koniach wyjeżdżając z lasu.. I filozofują! To ONI wygrali tę wojnę! Szczególnie Wieniawa. Chyba z tego powodu po II wojnie światowej popełnił samobójstwo.. I takie bajki zawarte w filmie serwuje scenarzysta.. Rocznik 1932.. Długiego życia i wiecznego zdrowia! WJR

Brzeziński: zamieszki uderzą w Amerykę. Admin przypomina, iż Żyd Zbigniew Brzeziński, jedna z najbardziej diabolicznych i cynicznych postaci na scenie politycznej ostatniego półwiecza, był przez naszych mężyków stanu na serio rozważany, jako kandydat na prezydenta III RP.

Polityka Zbigniew Brzeziński, który czterdzieści lat temu pisał książki o ściśle kontrolowanym społeczeństwie przyszłości, w którym populacja będzie ujarzmiona przez technokratyczne elity, pojawił się wczoraj w MSNBC Morning Joe, aby przewidywać, że wkrótce w Ameryce wybuchną niepokoje społeczne organizowane przez klasę średnią pozbawioną wpływu na wydarzenia polityczne.

Zob. wideo http://www.msnbc.msn.com/id/32545640

„Nie chcę być prorokiem zagłady – i nie sądzę, abyśmy się do niej zbliżali, – ale myślę, że przesuwamy się w kierunku intensyfikacji społecznych konfliktów, wrogości społecznej, niektórych form radykalizmu i wzrostu przekonania, że to nie jest sprawiedliwe społeczeństwo”, powiedział Brzeziński, dodając, że niepokoje społeczne rozpoczną się, gdy niższa klasa średnia zostanie dotknięta przez gospodarcze reperkusje i wzrost bezrobocia. Były doradca ds. bezpieczeństwa narodowego przewiduje ”bardzo poważne międzynarodowe niepokoje” będące rezultatem zmagań z głębokim kryzysem finansowym w Stanach Zjednoczonych, Europie i Japonii, będących trzema tradycyjnymi filarami globalnej gospodarki. Brzeziński jest przy tym całkowicie obłudny mówiąc, że odczuwa zaniepokojenie związane z ”różnicami” i ”sprawiedliwym społeczeństwem”, podczas gdy bogaci się bogacą a klasa średnia staje się coraz biedniejsza. Jest całkowicie obłudny biorąc pod uwagę fakt, że cztery dekady temu napisał książki praktycznie opowiadające się za systemem, w którym wąskie grupy elit będą bezwzględnie kontrolować i dominować nad resztą ludzkości. Jednak nie jest to pierwszy raz, kiedy Brzeziński wyraża obawy związane z rosnącą wściekłością spowodowaną pozbawieniem obywateli wpływu na wydarzenia polityczne, gospodarcze i społeczne, co może zagrozić istniejącej strukturze władzy. Podczas przemówienia dla CFR w Montrealu w zeszłym roku, Brzeziński, regularny uczestnik elitarnych spotkań Grupy Bilderberg, ostrzegł przed ”globalnym politycznym przebudzeniem”, obejmującym głównie młodych ludzi w krajach rozwijających się, które grozi obaleniem istniejącego porządku międzynarodowego. „Po raz pierwszy w historii, niemal cała ludzkość jest politycznie aktywna, politycznie świadoma i świadomie współdziałająca… Globalny polityczny aktywizm jest zdeterminowany przez wzrost dążeń do osobistej godności, poszanowania różnorodności kulturowej i możliwości ekonomicznych w świecie boleśnie naznaczonym przez wspomnienia wielowiekowej kolonialnej i imperialnej dominacji” powiedział Brzeziński. Ponieważ taki ruch stanowi zagrożenie dla monopolu władzy uprzywilejowanych środowisk, do których należy Brzeziński, można jedynie stwierdzić, że była to forma potępienia takiego stanu rzeczy. Jako jeden z głównych architektów „istniejącej globalnej hierarchii”, do której również odnosił się w przemówieniu, Brzeziński sam może czuć się zagrożony, jeśli elity stracą możliwość kontrolowania światowych zdarzeń, co podkreślił w wywiadzie dla MSNBC. „Ludzkość jest obecnie politycznie rozbudzona i podekscytowana”, powiedział Brzeziński podczas zeszłorocznej mowy, dodając, że to w połączeniu z podzielonymi elitami „tworzy, o wiele bardziej trudny kontekst dla działań każdej potęgi, w tym obecnie wiodącej siły na świecie, tj Stanów Zjednoczonych.” Brzeziński jest zwolennikiem skrajnie kontrolowanego społeczeństwa rządzonego przez technokratów, dlatego perspektywa aktywnej klasy średniej mogącej aktywnie walczyć przeciw elitom nie jest czymś, co mógłby przyjąć z zadowoleniem. W swojej książce “Pomiędzy dwoma Wiekami: Rola Ameryki w erze technotronicznej.” (ang. Between Two Ages: America’s Role in the Technetronic Era.) napisanej w 1970 roku napisał: “System jest bezpośrednio wynikiem impaktu technologii (na społeczeństwo), i zawiera w sobie powstanie bardziej kontrolowanego i kierowanego społeczeństwa. Takie społeczeństwo będzie kontrolowane przez elity pozbawione wszelkich tradycyjnych etycznych ograniczeń. Takie Elity nie zawahają się przed wykorzystaniem najnowszych technologii dla własnych celów, aby wpływać na opinie ludzi i utrzymać społeczeństwo pod ciągłą kontrolą.”… “Wkrótce będzie możliwe prowadzenie niemal ciągłego nadzoru nad każdym obywatelem i utrzymanie stałe uaktualnianych akt zawierających nawet najbardziej osobiste dane obywateli. Akta te będą podlegały szybkiemu wglądowi przez władze.” Czy te cytaty brzmią jak słowa człowieka, który może wyrażać współczucie dla niekorzystnej ekonomicznej sytuacji społeczeństwa? Albo Brzeziński udaje podczas rozmowy, że nie jest człowiekiem bez skrupułów, albo nowy porządek świata, który pomógł zbudować staje się bardziej podatny na upadek nawet w sytuacji zwiększania presji na wściekłe i zdesperowane, coraz bardziej świadome społeczeństwo?

http://www.prisonplanet.com/brzezinski-middle-class-unrest-to-hit-u-s.html

http://www.prisonplanet.pl/polityka/brzeziski_zamieszki,p1928723202

Dokręcanie śruby zakonom Zgromadzenia zakonne i organizacje pożytku publicznego prowadzące zakłady opieki długoterminowej zostaną obciążone dodatkowym podatkiem od nieruchomości. To konsekwencja przygotowanej przez resort zdrowia ustawy o działalności leczniczej. Większość placówek prowadzonych przez zgromadzenia zakonne i organizacje pożytku publicznego z „dobrodziejstw” nowej ustawy jeszcze nie zdaje sobie sprawy. Bo nie wszystkie oddziały Narodowego Funduszu Zdrowia wszczęły procedury związane ze zmianą ich statusu. Jeszcze do niedawna prowadzenie placówki leczniczej długoterminowej stanowiło działalność określaną, jako statutowa i niegospodarcza zgromadzenia. Precyzuje to szczegółowo ustawa o stosunku państwa do Kościoła katolickiego w Rzeczypospolitej Polskiej z 17 maja 1989 roku. W myśl kolejnych artykułów konkordatu (art. 38, ust. 1, pkt 5 i art. 39) była to działalność charytatywno-opiekuńcza Kościoła, a zatem działalność non profit, nienastawiona na zysk. Szeroko reklamowana przez resort zdrowia ustawa z 15 kwietnia 2011 r. o działalności leczniczej – jedna z kluczowych ustaw rządowego pakietu zdrowotnego – całkowicie to zmienia. Teraz już nie zakład opiekuńczo-leczniczy ma być wpisany do rejestru zakładów opieki zdrowotnej, ale konkretny organ prowadzący. Dotyczy to zgromadzeń zakonnych prowadzących działalność statutową charytatywną, a więc m.in. zakładów opieki długoterminowej. Jak zaznaczają dyrektorzy placówek, ustawa odbiera zgromadzeniom czy też organizacjom pożytku publicznego możliwość prowadzenia tak jak dotychczas – w formie działalności statutowej niegospodarczej, czyli działalności non profit – zakładów opiekuńczo-leczniczych, pielęgnacyjno-opiekuńczych itp.

- Działalność lecznicza stała się teraz działalnością gospodarczą i tzw. podmiotem leczniczym. Działalność gospodarcza będzie odnosiła się nie do placówki, ale do zgromadzenia – zaznacza dyrektor jednej z takich jednostek. Nowa ustawa, która została uchwalona w połowie kwietnia, weszła w życie w lipcu. Zaczął się okres urlopowy. Nie było czasu przyjrzeć się tym nowym zapisom. Ustawa uczyniła z nas podmiot gospodarczy z dnia na dzień – komentują dyrektorzy zakładów. – A przecież ustawa o swobodzie gospodarczej przewiduje pewne formalne kroki: należy się zarejestrować, przygotować dokumenty itp. 30 czerwca byliśmy jeszcze jednostkami statutowymi, a już następnego dnia – podmiotem gospodarczym. To chore – mówią. Zakłady opieki długoterminowej sprawują opiekę nad starszymi i chorymi, przeważnie po udarach i wylewach. Ustawa przewiduje, że czas na decyzję, jaki organ prowadzący ma na określenie formy i trybu dalszej działalności oraz wprowadzenie zmian w rejestrach i ewentualne wpisy, to 12 miesięcy. Termin mija 30 czerwca 2012 roku. Tymczasem niektóre oddziały Narodowego Funduszu Zdrowia skróciły ten termin. Tak zrobił m.in. Dolnośląski Oddział Wojewódzki we Wrocławiu. W komunikacie z 16 sierpnia br. dotyczącym składania wniosków w sprawie zmiany komparycji umowy Fundusz nakłada obowiązek zmiany umowy z NFZ do 30 września 2011 roku. Zmiana wymaga aneksowania wszystkich zawartych z DOW NFZ umów o udzielanie świadczeń opieki zdrowotnej. Zgromadzenia – organy założycielskie zakładów opieki długoterminowej, – z którymi rozmawiał „Nasz Dziennik”, nie ukrywają, że aneksy są dla zgromadzenia niekorzystne, traktują je, bowiem jako podmiot prowadzący działalność gospodarczą. A to wiąże się m.in. z odprowadzaniem podatku od nieruchomości, z którego dotąd zgromadzenia, jako prowadzące działalność statutową o charakterze opiekuńczo-leczniczym były zwolnione. Ustawa o działalności leczniczej nie zabrania prowadzenia przez zgromadzenia zakonne działalności leczniczej. Zmienia jednak ich charakter. Zdaniem ks. prof. Józefa Krukowskiego, specjalisty z zakresu prawa konkordatowego relacji państwo – Kościół z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II, statut kościelny osoby prawnej czy też stowarzyszenia określa Kościół, a nie ustawa państwowa. Państwo nie może zmieniać charakteru tych instytucji. Zgromadzenia zakonne nie mają na celu prowadzenia działalności gospodarczej. Zmiana ich statutu mogłaby nastąpić dopiero w drodze porozumienia władz rządowych z władzą kościelną. Jeśli ustawa jednostronnie zmienia tożsamość kościelnych osób prawnych, na pewno narusza konkordat. – Ta sprawa powinna podlegać porozumieniu rządu z komisją konkordatową – konkluduje ks. prof. Krukowski. Zwolnienie zgromadzeń zakonnych prowadzących działalność statutową o charakterze opiekuńczo-leczniczym z podatku od nieruchomości regulowała do tej pory ustawa o działalności pożytku publicznego i wolontariacie. Zgromadzenia zdają sobie sprawę z tego, że realną konsekwencją niezłożenia takiego dokumentu w Narodowym Funduszu Zdrowia będzie niemożność przystąpienia do konkursu ofert, a ostatecznie – brak środków do dalszego prowadzenia placówek w roku przyszłym. Tymczasem, jak przewiduje Fundusz, termin ogłoszenia konkursów mija jeszcze w tym miesiącu. Zakłady liczą też na podwyższenie ich finansowania przez NFZ. Obecnie kwota za jeden osobodzień w zakładach opieki długoterminowej wynosi 66,50 złotych. To stanowczo za mało, zważywszy na realne koszty utrzymania chorych, zatrudnienia pielęgniarek, lekarzy specjalistów itp. Joanna Mierzwińska, rzecznik dolnośląskiego oddziału wojewódzkiego NFZ, deklaruje, że konkursy ruszą lada dzień, Fundusz przewiduje też wzrost nakładów, nie precyzuje jednak o ile. W sprawie terminów nałożonych przez Dolnośląski Oddział NFZ u jego władz interweniował Czesław Hoc, poseł elekt, członek sejmowej Komisji Zdrowia. Parlamentarzysta zwrócił się z prośbą o wstrzymanie bądź przedłużenie terminu do 30 czerwca 2012 r. procedury składania wniosków w sprawie zmiany komparycji umowy. W swoim piśmie polityk wskazuje też na „patową i dość kuriozalną sytuację”, która zaistniała po zarządzeniu prezesa NFZ nr 46 dotyczącym konkursów rozpoczynających się od października tego roku. Otóż w załączniku 1a, w miejscu oświadczenia o wpisach do rejestrów, w żadnej z podanych rubryk nie można wpisać zgromadzenia zakonnego. „Szczególną osobliwością tego Zarządzenia jest niemożność oświadczenia, że zgromadzenie jest podmiotem leczniczym wpisanym do rejestru podmiotów wykonujących działalność leczniczą, gdyż takiego wpisu jeszcze nie dokonał i raczej w tej formie tego nie zrobi. Chyba że wyodrębni placówkę, ale wówczas zgromadzenie nie będzie organem założycielskim. Stąd okres przejściowy przewidziany w ustawie do 30 czerwca 2012 r.” – pisze poseł. Do tej pory nie otrzymał odpowiedzi. Jak zaznacza, poszczególne placówki mogą jeszcze nie zdawać sobie sprawy z konsekwencji, jakie niesie ze sobą ustawa, bo nie wszystkie oddziały NFZ wszczęły procedowania związane ze zmianą statusu. Takiej procedury nie wszczął dotąd m.in. oddział zachodniopomorski Funduszu. Hoc jest przekonany co do tego, że jeśli faktycznie działalność lecznicza zgromadzenia będzie z góry traktowana jako działalność gospodarcza w odniesieniu nie do placówki, ale do zgromadzenia, to skutki te obejmą również inne przedsięwzięcia: szkoły, przedszkola, świetlice, itd. Poseł deklaruje, że Klub Parlamentarny Prawa i Sprawiedliwości podejmie próbę, jeśli nie zmiany tej ustawy, to chociażby jej nowelizacji w spornych kwestiach. Anna Ambroziak

ZBRODNIA ZAŁOŻYCIELSKA III RP Gdy zastanawiałem się, jakim tekstem przywołać pamięć o zdarzeniach sprzed 27 lat, doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie sięgnąć po artykuły prasy podziemnej i dokumenty z tamtego okresu. Stanowią one nie tylko najpełniejsze świadectwo tragicznych wydarzeń jesieni 1984 roku, ale jak żadne inne dowodzą, że III RP znajduje swój początek w zabójstwie księdza Jerzego. To w pierwszych miesiącach po śmierci błogosławionego powstały podwaliny układu, z którego narodziła się idea tworu opartego na sojuszu kata i ofiary. Zrealizowano ją niespełna pięć lat później aranżując farsę „okrągłego stołu”. Porozumienie z Kiszczakiem i Jaruzelskim zawarte przez grupę samozwańczych reprezentantów narodu znajduje swój początek w zdarzeniach roku 1984. Ujawnione wówczas postawy działaczy opozycji i niektórych ludzi Kościoła wyznaczyły zakres kolaboracji z władzą komunistyczną i pozwoliły pospolitym bandytom oblec się w szaty „mężów stanu” i „ludzi honoru”. Ta gigantyczna, historyczna mistyfikacja legła u podstaw poglądu, jakoby III RP powstała na gruzach komunizmu, podczas gdy w rzeczywistości – to komunizm, w zmodyfikowanej przepoczwarzonej postaci - obrócił w ruinę nasze dążenia do niepodległości.

Dokonany w roku 1989 akt legalizacji PRL-u dotyczył również gwarancji bezkarności zbrodniarzy sowieckiego reżimu. Wiedza o prawdziwych okolicznościach śmierci księdza Jerzego miała na zawsze stać się depozytem integrującym twórców III RP. Ta zbrodnia, jak wiele innych komunistycznych morderstw, została objęta zmową milczenia i do chwili obecnej nie może zostać wyjaśniona. Jako pierwszy chciałbym przypomnieć tekst z nr 37-38 podziemnego „Miesięcznika Politycznego Niepodległość” ze stycznia 1985 roku, zatytułowany „Mit jedności”. Mówi on m.in. o „dwóch nurtach” środowisk opozycyjnych i pozwala rozpoznać istniejące wówczas podziały. Po raz pierwszy znajdujemy wyraźnie zarysowany konflikt, między grupą czołowych „doradców” i „niezależnych intelektualistów”, a związkowcami „Solidarności”. Warto dostrzec, że podziały te przetrwały do dnia dzisiejszego. „Wobec zamachu na księdza Jerzego Popiełuszkę zarysowały się w naszym związku dwie linie. Jedna linia […] jest równoznaczna ze zdaniem się na metody Kościoła […] Druga linia zakłada, że na rozpętanie przemocy trzeba odpowiedzieć nie przemocą – to nie, w żadnym razie, ale działaniem na tyle stanowczym, by władza, niezależnie od tego, na jakie frakcje podzielona, czuła respekt przed społeczeństwem. […] reakcja środowisk niezależnych – najpierw na porwanie, potem na morderstwo księdza Popiełuszki zakwestionowała funkcjonujący jeszcze w opinii mit o jedności polskich środowisk opozycyjnych, ujawniając istnienie głębokiego rozłamu. Podziały te były widoczne i przed „sprawą” księdza Popiełuszki, ale nie tak wyraźnie. Oto, bowiem po jednej stronie znaleźli się prawie wszyscy „przywódcy” i „doradcy” „Solidarności” działający jawnie, wspierani przez część prasy, po drugiej zaś znaczna część publicystów prasy podziemnej, w tym biuletyny TKZ i porozumień międzyzakładowych, nieliczni działacze jawni i (choć nie do końca konsekwentnie) przywódcy i działacze podziemni. […] Według pierwszej linii (zgodnie zresztą z całą jego dotychczasową polityką) wypowiadał się Lech Wałęsa. Wzywał do nieulegania prowokacjom, do spokoju i opanowania.[…] W Warszawie i w Gdańsku wrzało. W niedzielę 28 października 12 tysięcy ludzi zgromadzonych wokół kościoła św.Brygidy w Gdańsku rwało się pod Pomnik – opisuje akcję Wałęsy biuletyn nowotarskiej „Solidarności” „JANOSIK” w nr.70 z listopada 1984r. „Wokół miasta i w samym Gdańsku czekały zgrupowane silne oddziały ZOMO – ktoś planował zbierać żniwo tej zbrodni. Jednak Lech Wałęsa kilkoma zaledwie zdaniami opanowuje sytuację. Mówi do ludzi: „Powinniśmy być ostrożni i uważni, ponieważ ktoś usiłuje wciągnąć nas do walki o władzę.[…] Jesteśmy mocni pozostając w swoich fabrykach i modlitwie.” To wystarczyło. Ludzie skandowali jeszcze „Solidarność – Solidarność”, ale Lechu mógł już spokojnie zmieszać się z tłumem i iść do domu – do marszu pod Pomnik nie doszło. Jeśli inspiratorzy tego morderstwa liczyli na wywołanie rozruchów, to przegrali całkowicie”. „Ktosiów” z wypowiedzi Wałęsy i z tekstu „Janosika” rozszyfrowują inni. Janusz Onyszkiewicz, przedstawiony przez zachodnich korespondentów, jako rzecznik opozycji politycznej [sic] zapewnia, że generał szczerze dąży do wykrycia i ukarania morderców.”Chcemy wierzyć, że to nie Pan, Panie Generale nakazał zamordować Popiełuszkę” – pisze w swym […] liście go generała profesor Edward Lipiński. Chęć ta jest wśród czołowych „doradców” i „niezależnych intelektualistów” tak przemożna, że gorliwie biorą się za oczyszczanie z podejrzeń generalskiego reżimu, doradzając mu zarazem, jaką drogą mógłby odzyskać wiarygodność. Jacek Kuroń na przykład zajął 107 nr.”Tygodnika Mazowsze” [z dn.22.11.1984r.] na „niezbite” dowody udowadniania niewinności Jaruzelskiego [ w artykule „Zbrodnia i polityka”], ba docenia determinację generała w dążeniu do wyjaśnienia tej zbrodni. Andrzej Szczypiorski – czołowy „intelektualista niezależny” - uważający zresztą, że „rząd rzetelnie pragnie normalizacji i być może nawet porozumienia” - w swoim artykule „Nasz tragiczny spokój” pisze [ podajemy za Głosem Ameryki] – „Zdumiewającym jest naprawdę, jak niewiele potrzeba, aby Polacy okazywali władzy państwowej, jeżeli nie sympatię to w każdym razie wspaniałomyślność i nawet obdarzali odrobiną zaufania. W dniach żałoby po śmierci ks. Popiełuszki wystarczyłoby, gdyby rząd okazał normalne, ludzkie oblicze. Gdyby wystąpił z wąskich ram biurokratycznego protokołu, gdyby przyłączył się do żałoby narodu. Polacy z nadzieją oczekują takiego gestu. Każdy ma prawo zapytać: Czy Panom Generałom było tak daleko na ten pogrzeb, na który ściągnęły z całego kraju setki tysięcy ludzi? Czy rządowi zabrakło pieniędzy na wysłanie depeszy kondolencyjnej do rodziców zamordowanego kapłana i jego kościelnych zwierzchników?.” [!?!?!?] Działania Jaruzelskiego i Kiszczaka, wystąpienie Urbana, deklaracje Komitetu Centralnego PZPR szczególnie usatysfakcjonowały publicystę krakowskiej „Trzynastki” Mirosława Dzielskiego, autora artykułu „Po śmierci księdza”, dostrzegającego w posunięciach generała-sekretarza-premiera i jego ludzi znamiona stopniowego cywilizowania się [pod wpływem Kościoła, a zwłaszcza Papieża] i uczenia się współżycia ze społeczeństwem.” […] Wypowiedzi takich autorytetów jak Wałęsa, Onyszkiewicz czy Kuroń natychmiast powielane przez zachodnich korespondentów i wolne rozgłośnie oraz przedrukowywane przez solidarnościowe biuletyny podziemne spowodowały wrażenie niemal pełnej jednomyślności polskiej opozycji. Dlatego „Tygodnik Solidarność” w artykule „W walce o władzę” zamieszczonym w 105 nr. tego pisma z 8.11.1984r.miał pełne prawo napisać: „W oficjalnych wypowiedziach i „przeciekach” sugeruje się, że prowokacja miała być wymierzona w rządy Jaruzelskiego i że frakcja „twardogłowych” chciała przejąć władzę […] Oficjalna wersja została natychmiast przyjęta przez Kościół. Zaakceptowała ją zachodnia opinia publiczna i politycy[…] W swych działaniach - choć nie zawsze w słownych deklaracjach przyjęły ją też niezależne ośrodki opiniotwórcze w kraju, począwszy od Lecha Wałęsy i różnych struktur „S”, a skończywszy na nieformalnych grupach środowiskowych. Ta niezwykła zgodność opinii – a zwłaszcza jej zgodność z wersją, na której zależało Jaruzelskiemu – jest może najbardziej znaczącą cechą obecnej sytuacji politycznej w PRL. Jednakże, w miarę upływu czasu i ukazywania się kolejnych pism podziemnych okazało się, że „reprezentanci społeczeństwa” i „rzecznicy opozycji” pospieszyli się nieco. Bo prasa podziemna zaczęła pisać co innego – przebili się po prostu zwolennicy drugiej linii.” Drugi z tekstów to wspomniany powyżej artykuł Jacka Kuronia opublikowany w nr.107 „Tygodnika Mazowsze” z 22 listopada 1984 roku, zatytułowany „Zbrodnia i polityka”. Ponieważ jest dość obszerny, ograniczę się do jego omówienia i kilku cytatów. To tekst niezwykle ważny, którego tezy do dziś wyznaczają podstawę fałszywej antynomii „dobrych” i „złych” komunistów oraz ahistoryczny podział na frakcje „liberałów” i „twardogłowych”. Zdjęcie odpowiedzialności z Jaruzelskiego za mord na księdzu Jerzym posłużyło usprawiedliwieniu postaw przedstawicieli „demokratycznej opozycji” i pozwoliło podjąć współpracę z reżimem. Już na wstępie Kuroń „analizuje” motywy sprawców porwania księdza, by dojść do konkluzji, że za zbrodnią nie mógł stać Jaruzelski. Pisząc o generale, autor dowodził: „ Jedno jest pewne - głupcem nie jest. Można mu stawiać różne zarzuty, ale pewną sprawność rządzenia w tych trudnych warunkach zachowuje. A skoro nie jest głupcem, musiałoby się przyjąć, że jest niebezpiecznym szaleńcem. Z tym, że takie założenie zwalnia całkowicie od myślenia. Wszystko zaczyna się odbywać w sytuacji nieobliczalnej, nic w ogóle nie jesteśmy w stanie przewidzieć, bo szaleniec pojutrze może abdykować, albo przyłączyć Polskę do Australii. Takich założeń w myśleniu politycznym przyjmować nie można. Nic nie wskazuje na to, że stał za tym sam Jaruzelski. Nie on, a więc kto?” Postawiwszy to pytanie Kuroń dochodzi do wniosku, że za zabójstwem musiał stać aparat policyjny, „ale podporządkowany jakimś ośrodkom politycznym”. „Znaczy to – pisze dalej - że mamy do czynienia przynajmniej z dwiema grupami, z których jedna jest lojalna wobec Jaruzelskiego, a druga prowadzi wobec niego swoją własną politykę. [...] Po co grupa konkurencyjna czy też policja miałaby to robić? Nie sądzę żeby chodziło tu o usunięcie Jaruzelskiego. [...] Raczej chodziło o to, by zmusić Jaruzelskiego do prowadzenia określonej polityki. Jakiej? To dość oczywiste – oczywiście niesłychanie represyjnej. Policji jest potrzebna represyjna polityka, bo zwiększa jej znaczenie. Tym samym wyjaśnia się pierwszy wariant, to znaczy ten, że zrobił to sam aparat policyjny.” Tytuł kolejnego rozdziału artykułu nie pozostawia wątpliwości, kogo Kuroń upatruje jako „ofiarę” prowokacji. Brzmi on: „Generał Jaruzelski kontra aparat policyjny”. Autor twierdzi: „Jaruzelski jest teraz w niesłychanie trudnej sytuacji. Ma dwa wyjścia: albo cofnąć się i próbować dogadać ze swoimi przeciwnikami w aparacie władzy – co jest właściwie niemożliwe i na co jest już za późno, albo próbować się porozumieć ze społeczeństwem, co dla niego, autora 13 grudnia jest niesłychanie trudne, wręcz niewykonalne.” Dalej Kuroń pyta – „Czekać czy działać?” i odpowiada: „W obliczu tej sytuacji środowiska opiniotwórcze, rozliczne elity społeczeństwa polskiego podzieliły się. Da się wyodrębnić dwa stanowiska taktyczne. Pierwsze: skoro Jaruzelski to załatwia, nie trzeba mu przeszkadzać – im większe będzie miał trudności ze społeczeństwem, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że będzie mógł zrobić to, co zaczął, tym większe, że powie nie. I druga propozycja: skoro Jaruzelski musi się teraz liczyć ze społeczeństwem jak nigdy po 13 grudnia i w tym sensie jakby częściowo cofnął 13 grudnia – trzeba na niego naciskać, żeby dał jak najwięcej. A więc gen. Jaruzelski rozpoczął walkę ze swoim aparatem. Żeby mógł ją skończyć i umocnić się, musi mieć spokój społeczny. Jeśli damy mu ten spokój nie żądając nic w zamian, to oczywiście nie będzie musiał nam nic dać. Dlatego trzeba naciskać na władzę, ale w taki sposób, aby nie stało się dla niej konieczne zastosowanie terroru.” Tezę o „prowokacji politycznej” skierowanej przeciwko Jaruzelskiemu (podaną natychmiast przez komunistyczne media) podzielał również Lech Wałęsa. 23 października 1984 roku w kościele św.Brygidy w Gdańsku Wałęsa mówił: „Ktoś zrobił nam wszystkim wielkie świństwo. Na pewno planował sobie reakcję góry i społeczeństwa, w którym z wami wszystkimi jestem. My nie chcieliśmy przejmować władzy. I dlatego nie będziemy się mieszać do rozgrywek o władzę. Nas powinno interesować to, jak w to wszystko chciano nas wmanipulować. Inspiratorzy tej prowokacji, porywając księdza Popiełuszkę, chcieli zobaczyć jak się zachowamy, czy się przestraszymy. Na pewno chcieli byśmy bez opamiętania ruszyli, jak to mięso armatnie. Idźmy tym tokiem myślenia i nie dajmy się wmanipulować. [...] Musimy pamiętać, by nasze poczynania nie dawały nikomu foteli ani nie powodowały gabinetowych przesunięć. Dlatego ktoś postawił na rewolucję, licząc że my pójdziemy jak stado baranów i zrobimy mu (inspiratorowi) rewolucję...[...] Dlatego my pójdziemy drogą ewolucji – bezpiecznej, pokojowej ewolucji. My się nie pchamy do władzy i władzy urządzać nie będziemy.[...] Musimy znaleźć bezpieczne, chrześcijańskie rozwiązanie, które nie będą nas nic kosztowały. Nie dajmy się wciągnąć w czyjeś manipulacje”. W niemal identyczny sposób przedstawiała sprawę zabójstwa propaganda komunistyczna. W tzw. stanowisku Rady Krajowej PRON z 29 października 1984 roku można przeczytać: „Porwanie księdza Popiełuszki jest oczywistą próbą wbicia noża w niezabliźnioną do końca ranę.[...] Cios zadany zwolennikowi określonej postawy politycznej miał stworzyć wrażenie, że zamiast proponowanego dialogu, władze dążą do brutalnej likwidacji swoich przeciwników. Mimo oczywistości, że temu właśnie miał służyć zamach, rzeczą smutną jest fakt, że są ludzie, którzy nie czekając na ostateczny wynik śledztwa, z góry przesądzili sprawę i zgodnie z celami prowokacji wzywają do wystąpień, do aktów nienawiści, do działań szkodzących krajowi, ukrywając swe intencje pozornym przyłączaniem się do modlitwy Kościoła i jego troski o porwanego”. Ostatni dokument to zaprezentowana przez Sławomira Cenckiewicza notatka z rozmowy agenta Departamentu I SB MSW, występującego w meldunkach i szyfrogramach jako "źródło nr 13963" z abp. Bronisławem Dąbrowskim - ówczesnym sekretarzem episkopatu Polski. Dotyczy ona spotkania z arcybiskupem w dniu 12 grudnia 1984 roku i przedstawia opinie hierarchów Kościoła w sprawie zabójstwa księdza Jerzego: "Zdaniem abp. Dąbrowskiego odpowiedzialność za tę zbrodnię należy przypisać elementom politycznym wrogim wobec gen. Jaruzelskiego, a zatem chodzi niewątpliwie w tym przypadku o prowokację, posiadającą dotąd pewne cechy utajone. Kpt. Piotrowskiego – Dąbrowski określił jako "starego znajomego", gdyż zarówno on, jak i Glemp spotykali go kilka razy, podczas kiedy pełnił on służbę jako funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu i Departamentu ds. Kościelnych i Narodowościowych MSW w czasie wizyty papieża w Polsce oraz przy okazji spotkań z Wałęsą. W jego ocenie Piotrowski jest typem bardzo ambitnym, który uważał, że należy mu się stopień pułkownika. Trzej sprawcy przestępstwa działali pod Toruniem w łatwych warunkach, ponieważ strefa ta jest dobrze kontrolowana. Mogli więc liczyć na poparcie organizacyjne czynników radykalnych w aparacie SB i tajnej jaczejki OAS (Organizacja Anty-Solidarność), jak również na poparcie "bazy sowieckiej". Jako wykonawcy działali oni niewątpliwie na rozkaz przeciwników gen. Jaruzelskiego uplasowanych w MSW tzn. ludzi zaufanych Mirosława Milewskiego".

http://www.niepodleglosc.org/Polish/Archiwum/1985/N037-38/pdf/1985_01_N-37_38.pdf

http://www.encyklopedia-solidarnosci.pl/wiki/index.php?title=013684107001

http://www.rp.pl/galeria/9157,2,269026.html

Aleksander Ścios

"Były maje, były bzy..."...Była też pierwsza moskiewska narracja, a potem nastały następne etapy (a z nimi nowe ich mądrości). Z biegiem dni, z biegiem lat, (bo to właściwie drugi rok idzie od „katastrofy”) pewnych śladów pojawia się tak wiele, że zaczyna być widoczna jakaś ścieżka w smoleńskim lesie, z rozmaitych niezwykłych przypadków układa się logiczny ciąg, a wśród rzeczy dotąd tajemniczych i nawet mrocznych pojawia się słoneczny promyk. Jak to mawiają ci, którzy wciąż z pewnej choroby serca (umiejscowionego po lewej stronie) wyleczyć się nie mogą, „w komunizmie liczył się człowiek” (ewentualnie „w komunizmie najważniejszy był człowiek”, bo sentymentalne wersje tej ludowej wiedzy pojawiają się różne). W neokomunizmie jest podobnie, choć oczywiście nie tak samo (widzimy gołym okiem, że dekoracje są nieco odmienne). Liczy się człowiek – to święta prawda – tylko trzeba wiedzieć, jaki człowiek. To musi być właściwy człowiek na właściwym miejscu. Co innego, bowiem taki człowiek jak S. Pyjas, a co innego taki jak choćby Cz. Kiszczak. No, więc właściwy człowiek się liczy – niewłaściwy niekoniecznie. Ot, i cała prawda o sowieckiej antropologii. Dobrze, ale kto to jest właściwy człowiek? To jest taki człowiek, który wie, co robić we właściwej chwili. Niewłaściwy człowiek nie wie, co robić i np. zamiast służyć socjalizmowi i internacjonalizmowi (bez względu na to, czy mówimy o komunizmie czy o neokomunizmie, bo czasy i dekoracje się zmieniły, ale nieśmiertelne ideały pozostały, nie tracąc nic ze swej aktualności), to się pakuje w niewłaściwe znajomości i zabiera za niewłaściwe działania; i w rezultacie bałagani, zamiast przykładać rękę do sierpa lub do młota w budowie nowego ładu. Właściwy człowiek wie, kiedy sięgnąć po młot, kiedy po sierp i jaki z nich robić użytek. Zna swój warsztat, pilnuje go i nie robi bajzlu w socjalistycznym porządku. Prosta historia. Należy dodać jedynie, że właściwi ludzie nie rodzą się na kamieniu, lecz zwykle wyrastają w kuźniach socjalistycznych talentów, szlifowani są intelektualnie i ideowo tak jak diamenty w smoleńskiej fabryce „Kristall”, po to, by z czasem przerosnąć nauczycieli. Gdzie zaś porządek jest idealny i gdzie się wzorcowo szlifuje ludzki kruszec? Oczywiście w wojsku. Komunizm zresztą, jako w istocie wojskowa dyktatura (stąd też państwa komunistyczne są zawsze zorganizowane na zasadzie kompleksowego zmilitaryzowania – sama, bowiem bezpieczniacka inwigilacja i zastraszanie by nie wystarczały, musi być jednak pod ręką porządny sowiecki knut) atmosferę „jednostki wojskowej” wprowadza gdzie tylko się da (zaś w latach 80. był wyjątkowy renesans uwojskowiania najważniejszych peerelowskich instytucji). Czerwoni, bowiem wychodzą z założenia, że ład społeczny jest wtedy, gdy właściwy człowiek wydaje właściwe rozkazy właściwym ludziom, którzy je właściwie wykonują. I tak jak w hali produkcyjnej po naciśnięciu włącznika zapala się światło w kolejnych jarzeniówkach, tak na rozkaz jakiegoś trepa-genseka, niesie się jasność po wszystkich sferach zmilitaryzowanego państwa. Prosta historia, powtarzam. Prostota sowietyzacji ma kolosalne znaczenie w zrozumieniu rzeczywistości neokomunizmu, w jakiej przyszło nam od ponad 20 lat żyć. W niej wzorce z poprzedniego systemu zastosowano ponownie, choć w ulepszonej, tzn. już nie tak siermiężnej jak za „Kraju Rad” i permanentnej „walki o pokój”, formie. W „transformowanym państwie” bowiem funkcjonuje identyczny, choć może nieco bardziej skryty za zasłoną „nowoczesności”, błyskotek, eleganckich ubrań, szerokich uśmiechów i wszelakiego luksusowego blichtru, system z właściwymi ludźmi na właściwych miejscach dokonujących właściwych działań we właściwym czasie. Ten parametr „właściwy” należy odczytywać tak samo jak w komunizmie – w poprzednim reżimie wszak nie trzeba było ZAWSZE, tj. o każdej porze dnia i nocy, służyć władzy. Wystarczyło to robić od czasu do czasu. Można było służyć dość rzadko (zwłaszcza pracując w jakichś newralgicznych obszarach). Można było nawet działać w taki sposób, jakby w ogóle się nie służyło sowieckiej władzy (obracając się np. w kręgach opozycyjnych), tylko raz, w jakiejś właściwej chwili, przysłużyć się w ten właściwy sposób (składając donos, przekazując cenną informację, wykradając jakiś dokument etc.). Ten może przydługawy wstęp ma posłużyć za swoisty punkt odniesienia do wczorajszych odkryć, jakich w blogosferze dokonano, a które nie powinny pójść w zapomnienie, gdyż stanowią „światełko w tunelu”. Tunelu nie byle, jakim, bo okęckim. Kiedyś zresztą, bo w styczniu br., trochę mimochodem, bo artykuł dotyczył trochę innych spraw, podano w „Naszym Dzienniku” w art. „Jak oficer polityczny stał się ekspertem” kilka istotnych faktów dotyczących jednego z autorów książki „Ostatni lot” http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20110103&typ=po&id=po21.txt

T. Białoszewskiego: „Białoszewski po katastrofie w Smoleńsku nader chętnie udziela się mediach jako ekspert lotniczy. W Polskim Radiu powiedział m.in., że gen. Błasik mógł wywoływać "dodatkowe emocje" u załogi rządowego samolotu. W TVN 24 nazywany publicystą lotniczym mówił, że to pilot odgrywa decydującą rolę. W "Polsce Zbrojnej" napisał artykuł "Smoleńska droga podejścia". Zwieńczeniem jego działalności w tym względzie była wydana ostatnio wespół z płk. Robertem Latkowskim książka "Ostatni lot". W okresie PRL Białoszewski swoją karierę związał z wojskiem. W latach 80. był kierownikiem klubu żołnierskiego w Wyższej Oficerskiej Szkole Radiotechnicznej w Jeleniej Górze. Po ukończeniu zaocznie 2-letniej szkoły pedagogicznej w Poznaniu został awansowany ze stopnia chorążego na podporucznika. Został wówczas oficerem politycznym w szkole radiotechnicznej, bynajmniej nie zajmując się sprawami techniki wojskowej. Przejawem jego działalności na niwie kulturalnej było prowadzenie Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Dalszą karierę związał z telewizją. W 1988 r., będąc już kapitanem, trafia do Naczelnej Redakcji Programów Wojskowych w Warszawie. Przez dziennikarzy telewizyjnych jest kojarzony z tematami wojskowymi. - Należał do redakcji wojskowej - mówi redaktor Wojciech Reszczyński. - Był i jest związany z wojskiem – ocenia. W 1990 r. w ramach ogólnopolskiego konkursu został prezenterem telewizyjnym. W okresie 1990-1993 prowadził niektóre wydania dzienników telewizyjnych. Zajmował się też publicystyką, głównie o charakterze wojskowym i historyczno-wojennym. ” Wbrew sugestiom autora powyższego tekstu, Z. Baranowskiego, nie oburzałbym się na wojskowo-festiwalowo-medialną drogę Białoszewskiego (jak i na to, że ten ostatni jest pewnie takim samym publicystą lotniczym, jak Osiecki

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/ekspert-prezentuje-swoje-badania.html

wierny uczeń radzieckiego docenta S. Amielina

http://freeyourmind.salon24.pl/304592,fotoamator-specjalnego-znaczenia

Podejrzewam bowiem, m.in. po lekturze raportu komisji zajmującej się likwidacją WSI http://naszdziennik.pl/dodatek/wsi/raport.pdf

że jest dużo więcej takich błyskotliwych karier w mainstreamie, tylko nie o wszystkich jeszcze napisano (z pewnością aneks do raportu, by nam w tym wiele pomógł). Wprawdzie prowadzenie kołobrzeskiego sowieckiego festiwalu (niestety, nie udało mi się znaleźć zdjęcia z TB) w latach 80. (a potem trafienie w 1988 r. w stopniu kapitana do Naczelnej Redakcji Programów Wojskowych powołanej w epoce jaruzelszczyzny na fundamencie wcześniejszych „redakcji wojskowych” TVP) wymagało oprócz właściwej prezencji odpowiedniego „kośćca ideowego”, no, ale przecież „takie były czasy”. Nawiasem mówiąc o NRPW pisał w 2004 r. (jeszcze w „Życiu”) L. Misiak w artykule „Mundurowi w TVP” (zacytuję ze względu na wątek związany z nominacjami), opisując m.in. karierę J. Brandta, jednego z „wojskowych redaktorów naczelnych” NRPW:

„Przygoda ppłk. Janusza Brandta z telewizją zaczęła się 1985 r. Był wówczas, jak mówi, podporucznikiem. - Wygrałem konkurs na producenta programu "Poligon" - wspomina. - Do TVP przyjmował mnie w 1989 r. płk Włodzimierz Szymański z Głównego Zarządu Politycznego WP, który w stanie wojennym był w telewizji komisarzem wojskowym. W Naczelnej Redakcji Programów Wojskowych pracowałem od 1989 r. Pensje otrzymywaliśmy z Zarządu Polityczno-Wychowawczego MON. Od 1992 do 1994 r. byłem szefem NRPW. Funkcję tę powierzył mi Bronisław Komorowski, ówczesny minister obrony narodowej. Moim poprzednikiem był pułkownik Krzysztof Pomes, ważna postać w Radiokomitecie. Pracował w różnych redakcjach, m.in. w Teleexpresie, ale także w kancelarii prezydenta Kwaśniewskiego.”

http://pl.indymedia.org/pl/2004/09/9140.shtml

Mały jest ten świat, prawda? Poza tym (znów wbrew sugestiom„NDz”), jeśli chodzi o „warstwę merytoryczną” trylogii „Ostatni lot”, to zapewnić ją mógł płk R. Latkowski, było nie było długoletni dowódca 36 splt (od 11 listopada 1986 do 5 lutego 1999 wg ustaleń K. Galimskiego i P. Nisztora w książce, „Kto naprawdę ich zabił?” s. 21; choć do 36 splt trafić miał już w 1976 r.), który, dla wzmocnienia swojej wiarygodności w tzw. dziennikarskim śledztwie dot. „katastrofy”, w książce zamieścił też swoje zdjęcie z Janem Pawłem II. Właściwie to nie powinienem może mówić o trylogii, skoro, po pierwsze, swój bestseller (pod klasycznym tytułem) opublikował najpierw smoleński fotoamator Amielin

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/blogerzy-gubernatora.html

następnie ukazała się praca nawiązująca do radzieckiego klasyka, autorstwa trójgłowego smoka warszawskiego, tj. właśnie Białoszewskiego, Latkowskiego i Osieckiego, potem zaś powstała (pod tym samym tytułem), lipcowa kontynuacja ich dzieła, przy czym, jak się dowiadujemy ze strony firmy

http://www.tbb.pl

Białoszewskiego w dziale „nasze latanie” (http://www.tbb.pl/index.php?option=com_content&view=category&layout=blog&id=6&Itemid=7

„Druga książka, będąca kontynuacją naszego dziennikarskiego śledztwa, została ukończona i przesłana do druku pod koniec lipca 2011 r., kilka dni przed zakończeniem prac komisji ministra Jerzego Millera. Zakładaliśmy, że fakty i informacje, do których dotarliśmy, uzasadniają jej wydanie. Jednak już po wstępnej, pobieżnej analizie i krótkiej burzy mózgów doszliśmy do wniosku, że wycofujemy ją z drukupo to, aby przedstawić - w świetle raportu komisji - nasz "protokół rozbieżności".”

II tom Trzecia więc książka„Ostatni lot” (licząc wraz z arcydziełem Amielina) została wycofana z druku, a powstała czwarta, udoskonalona, którą autorzy reklamują jako „jeszcze bliższą prawdy”: „Do lektury kolejnego, tak uzupełnionego tomu "Ostatniego lotu", który ukaże się w księgarniach na początku września, zachęcam i zapraszam już teraz. Sprawdźcie, jak blisko prawdy jesteśmy tym razem”. Mamy naturalnie nadzieję, że następny tom już będzie najbliżej prawdy albo też przedstawi prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Na stronie TBB, skoro już tu zawędrowaliśmy, jest też mowa o klientach firmy

http://www.tbb.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=3&Itemid=3

i w dziale „Instytucje, urzędy i osoby publiczne” czytamy m.in. „Poseł na Sejm RP Bronisław Komorowski; Ministerstwo Obrony Narodowej”, w czym, rzecz jasna, nie ma nic nadzwyczajnego, każda firma może sobie dobierać klientów wedle własnego uznania, ci zaś mogą zlecać jej to, w czym dana firma się specjalizuje lub też, w czym jest najlepsza. Prosta historia znowu. Nie rozstajemy się jednak ze stroną TBB, ponieważ pojawia się na niej wątek związany z około-okęckim spottingiem. Niektórzy paranoicy smoleńscy dziwowali się swego czasu, jak to się mogło stać, że na Okęciu 10-go Kwietnia, skoro tyle ciekawych rzeczy tam się działo, skoro nawet monitoring nawalił, to zabrakło też spotterów, fotoreporterów etc., no i zdjęć z porannych przygotowań do odlotu ze stołecznego lotniska jest tak niewiele. Właściwie, tyle co nic

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/anomalie.html

Otóż okazuje się, że na Okęciu spotterzy jak najbardziej są i to w samym 36 splt; i mają się znakomicie. Któż, bowiem może mieć lepszy dostęp do przylatujących i odlatujących statków powietrznych, jak nie ktoś, kto na lotnisku osobiście pracuje? I to np. jako mechanik jaka-40 oraz śmigłowca mi-8 http://www.tbb.pl/index.php?option=com_content&view=category&layout=blog&id=8&Itemid=11

To, że J. Grześkowiak, który ma swoją skromną podstronę na stronie TBB, przy okazji zrobił zdjęcia do trylogii Białoszewskiego-Latkowskiego-Osieckiego „Ostatni lot”,to już drobiazg. Grunt, że był na miejscu, co widać choćby po tej kolekcji:

http://www.tbb.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=13:flota-36-splt&catid=8:grzekowiak&Itemid=11

- mógł, zatem uwiecznić to, co się działo 10-go Kwietnia. Grześkowiak informuje, że „znaczną część życia spędza na lotnisku lub w jego okolicach. Jest tam w każdej wolnej chwili, a i w pracy "na płycie" zwykle miewa aparat w zasięgu ręki” oraz że „ma w swym prywatnym archiwum kilka tysięcy fotografii polskich i zagranicznych statków powietrznych wojskowych i cywilnych”. Nic dziwnego chyba, że po takich zapowiedziach apetyt nasz może bardzo wzrosnąć. Jeśli bowiem tyle było okazji i istnieje takie olbrzymie jest archiwum, to zapewne zebrało się trochę fotografii właśnie z 10-go Kwietnia rano? Może są w którymś z tomów trylogii? Chyba, że wtedy, tragicznego sobotniego ranka, na Okęciu zapanowała zasada, że to obiekt wojskowy i obowiązuje zakaz fotografowania. Dobrego fotografa/operatora poznaje się nie tylko po tym, co uwieczni, lecz i po tym, czego starannie nie umieści w kadrze. To tak jak z Amielinem, co więcej czasu spędził pod smoleńskimi drzewami niż np. przy wraku na Siewiernym. Tak czy tak widzimy, że analogicznie jak w przypadku okolic lotniska smoleńskiego, tak i na okęckim jacyś zdolni mechanicy pracują.

http://freeisoft.pl/2011/01/wspolautor-ksiazki-ostatni-lot-nie-jest-zadnym-ekspertem/

http://pl.wikipedia.org/wiki/Festiwal_Piosenki_%C5%BBo%C5%82nierskiej

http://www.tvp.pl/historia/cykle-dokumentalne/leksykon-prl/wideo/festiwal-w-kolobrzegu-czyli-piosenka-ogolnowojskowa/921286?start_rec=24

http://www.gk24.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20111005/KOLOBRZEG/456250802 (możliwe, że festiwal powróci w przyszłym roku; może więc już w 2012 będziemy w Układzie Warszawskim? A przynajmniej wyjdziemy z NATO, tak jak zapowiadał kiedyś... kto to zapowiadał? :))

FYM

Państwa "świeckie", wyznaniowe i bezstronne wobec religii w Europie Radykalne kręgi polskiej lewicy, jak i ugrupowanie tworzone przez Janusza Palikota, szermują postulatem „świeckości państwa” oraz wezwaniem do budowy relacji w tej sferze „na wzór europejski”. Zapominają, że polska Konstytucja nie wprowadza "świeckości" państwa, natomiast potwierdza jego bezstronność w sprawach światopoglądowych i religijnych. Natomiast Europa – pod względem miejsca, jakie Kościół zajmuje w życiu publicznym - jest nadzwyczaj zróżnicowana. Istnieją tu państwa wyznaniowe, skrajnie świeckie oraz te, w których udało się wypracować harmonijną koegzystencję. Należy to do kompetencji państw narodowych.

Państwa wyznaniowe Kraje, w których określona religia ma status „państwowej” istnieją wciąż gruncie protestanckim i prawosławnym. Państwa wyznaniowe katolickie należą do przeszłości - jedynym wyjątkiem jest Malta. Kres koncepcji „Kościoła państwowego” położył Sobór Watykański II promujący zasadę suwerenności wspólnoty kościelnej od politycznej. Najsilniejszy związek między Kościołem a państwem obserwujemy w Grecji. Grecki model – gdzie 95 % obywateli przyznaje się do prawosławia – uznać można za współczesną formę „cezaropapizmu”. Prawosławie ma konstytucyjny charakter „religii dominującej”. Korzysta, więc z przywilejów w życiu publicznym, ale płaci cenę uzależnienia od władzy świeckiej. Umocowanie w konstytucji państwa mają nawet „święte kanony wiary”. Prawo karne ściga też przestępstwa wewnątrzkościelne, np. złamanie tajemnicy spowiedzi. Państwo greckie – w ramach swych „religijnych kompetencji” - ma obowiązek zapewnienia „duchowej jedności Kościoła”. Administracyjne ustawodawstwo Świętego Synodu podlega kontroli państwa i może być przez nieuchylone. Nie oznacza to jednak bezgranicznej dominacji władz cywilnych nad Kościołem, gdyż ogranicza ją zasada „autonomii”. Zanim parlament uchwali jakiś akt prawny dotyczący Kościoła, synod musi wyrazić zgodę. Państwo opłaca wynagrodzenia biskupów, księży, diakonów oraz świeckich zatrudnionych przez Kościół. W szkołach nauka religii prowadzona jest zgodnie z dogmatami Kościoła prawosławnego. Nauczyciele religii wynagradzani są przez państwo. Status religii państwowej gwarantują także niektóre państwa tradycji protestanckiej. Obecnie są to Dania i Wielka Brytania. Konstytucja Danii stwierdza, że „Ewangelicki Kościół Luterański jest Kościołem narodowym i jako taki jest wspierany przez państwo”. Należy doń 84 % obywateli. Konstytucja gwarantuje Kościołowi wewnętrzną autonomię w sprawach doktrynalnych, natomiast w innych podlega on decyzjom parlamentu oraz ministra ds. kościelnych. Duchowni mają status urzędników państwowych. Działalność Kościoła luterańskiego finansowana jest z budżetu państwa. Środki na ten cel czerpie ze specjalnego podatku kościelnego. W duńskich szkołach nauczanie religii ma charakter obowiązkowy. Od 1975 r. katechizację zastąpiono bardziej świecką formą „wiedzy o chrześcijaństwie”. Radio i TV publiczna nadają poranną modlitwę z kopenhaskiej protestanckiej katedry, a w niedzielę nadawane są transmisje z ewangelickich nabożeństw. W Anglii od czasów Henryka VIII i Aktu Supremacji (1534 r.) Kościołem państwowym jest Kościół anglikański. Najwyższym Zwierzchnikiem jest królowa. Jej zwierzchnictwu podlega też Kościół prezbiteriański Szkocji, mający analogiczny status. Prawo wyznaniowe (w tym kanoniczne) stanowi integralną część prawa państwowego. Nominacje na wyższe stanowiska kościelne odbywają się pod patronatem Korony (za pośrednictwem kościelno-państwowej komisji). Duża część biskupów zasiada w Izbie Lordów. Kościół Anglii ma zagwarantowaną stosunkowo dużą autonomię. Parlament nie ma prawa wydawać ustaw odnoszących się do Kościoła bez jego zgody. Ta kompetencja została powierzona Generalnemu Synodowi, składającemu się trzech izb: biskupów, duchownych i świeckich. Uchwały synodu nabierają mocy z chwilą zatwierdzenia ich przez królową. W odróżnieniu od sytuacji w innych „państwach wyznaniowych”, Kościół anglikański nie jest utrzymywany przez państwo. Z budżetu finansowane jest utrzymanie zabytkowych obiektów. Kościół ma liczne własne beneficja, którymi zarządza w sposób autonomiczny. Nauczanie religii jest obowiązkowe w szkołach utrzymywanych przez państwo. Media publiczne (BBC) mają obowiązek codziennej transmisji nabożeństw anglikańskich oraz audycji religijnych. Publikowanie bluźnierczych materiałów – do których zalicza się:„wszystko to, co atakuje prawdy Kościoła anglikańskiego lub istnienie Boga” - jest ścigane z mocy prawa. Poza Kościołem Anglii i prezbiteriańskim Kościołem Szkocji, inne Kościoły nie cieszą się prawami publicznymi. Funkcjonują, jako stowarzyszenia. Pozostają wciąż w mocy pewne dawne konstytucyjne zasady skierowane przeciwko Kościołowi rzymskokatolickiemu i stworzone po to, aby zabezpieczyć anglikańską sukcesję tronu. Dlatego katolicy często mają poczucie, że są „obywatelami drugiej kategorii”. Warto zauważyć, że Szwecja i Finlandia, gdzie do niedawna luteranizm był religią państwową, wprowadziły zasadę rozdziału Kościoła od państwa. Finlandia przyjęła ją w 1999 r., a Szwecja w 2000.

Świeckość i rozdział Zasada „świeckości państwa” jest wynalazkiem myśli pooświeceniowej. Nowy etap w stosunkach państwo-Kościół otworzyły dwie rewolucje: francuska i amerykańska, rozpoczynając kształtowanie wzajemnych relacji w duchu liberalnym. Z jednej strony można tu wskazać model amerykański, gdzie konstytucyjnemu rozdziałowi państwa od Kościoła towarzyszy ich przyjazna współpraca, z drugiej na laicyzm francuski, gdzie - mimo indywidualnej swobody kultu - sfera religijna nie ma prawa obywatelstwa w płaszczyźnie życia państwowego. We Francji radykalny model rozdziału wprowadziła ostatecznie ustawa o separacji Kościoła i państwa z 1905 r. Do dziś Kościół we Francji nie jest podmiotem prawa publicznego, lecz korzysta z prawa o stowarzyszeniach, rejestrując swe jednostki administracyjne, jako „diecezjalne stowarzyszenia kultowe”. Z kolei zakony rejestrowane są na prawach stowarzyszeń pożytku publicznego. Francuski system wyklucza obecność symboli religijnych w przestrzeni publicznej, do tego stopnia, że w ustawie z 2004 r., zakazano „w szkołach publicznych noszenia znaków i symboli, którymi uczniowie ostentacyjnie manifestują przynależność religijną”. Wielu polskich autorów postrzega francuską laïcité jako ideologię, prowadzącą do dyskryminacji religii. Fakty tego nie potwierdzają, gdyż „świeckość” została skutecznie ograniczona przez poszanowanie wolności, co leży u podstaw porządku republikańskiego. W efekcie – paradoksalnie rzecz biorąc - Kościół we Francji cieszy się większą swobodą, niż w państwach, gdzie religia ma charakter „uprzywilejowanej” czy „państwowej”. Mimo separacji Kościół we Francji cieszy się uznaniem ze strony państwa. Jego członkowie, jak i przedstawiciele innych wyznań, są konsultowani na najwyższych szczeblach w sprawach wielkich debat społecznych czy etyki. Zasiadają np. w państwowej Radzie Bioetycznej. Bez przeszkód, a nawet ze wsparciem państwa, rozwija się szkolnictwo katolickie. Ma ono taką renomę, że o przyjęcie doń starają się dzieci z elit odległych od Kościoła. Szkoły wyznaniowe stanowią 18 % szkół we Francji. Choć w publicznym systemie szkolnictwa nie ma miejsca na katechizację, to – w imię poszanowania wolności - w szkołach podstawowych zostawia się wolną środę, aby uczniowie mogli uczestniczyć w katechizacji. Także – w imię szacunku dla przekonań – państwo zatrudnia kapelanów w szpitalach i więzieniach. Podobnie jest w wojsku. Poszanowanie dla lokalnych tradycji zaowocowało tym, że w trzech departamentach alzackich, należących ongiś do państwa niemieckiego, zachowany został system, gwarantujący lekcje religii w szkołach oraz państwowe pensje dla duchowieństwa. Choć prawo – poza Alzacją – zabrania dotowania Kościoła przez państwo, to olbrzymie wsparcie finansowe kierowane jest na utrzymanie zabytków używanych przez Kościół. Państwo francuskie pokrywa koszty utrzymania świątyń sprzed 1905 r. – należących do państwa. Stanowią one 90 % materialnej substancji Kościoła. Tak potężna w istocie pomoc państwa umożliwia Kościołowi zachowanie „ewangelicznego ubóstwa” oraz koncentrację na pracy apostolskiej. Dlatego Kościół we Francji – choć mniejszościowy – cechuje wysoki poziom intelektualny oraz żarliwość apostolska. W elitach politycznych trwa debata, w jakim kierunku winna ewoluować świeckość państwa. Jej aktywnym aktorem jest obecny prezydent Nicolas Sarkozy, który sformułował zasadę „świeckości pozytywnej”. Przy poszanowaniu zasady rozdziału umożliwia ona faktyczną współpracę państwa i Kościoła w realizacji ważnych celów społecznych.

Przyjazny rozdział To model obowiązujący w Niemczech. System ten - wprowadzony po raz pierwszy na mocy Konstytucji Weimarskiej z 1919 r. - usytuowany jest pomiędzy Kościołem państwowym a ścisłym rozdziałem. Ustawa zasadnicza stanowi, że Kościół i państwo są rozdzielone, ale jednocześnie istnieje gwarantowana konstytucyjnie forma współpracy między nimi. Zasada ta dotyczy w równej mierze Kościoła katolickiego, jak i ewangelickiego, które skupiają niemal taką samą ilość wiernych. Republika Federalna Niemiec stosunki z nimi opiera na trzech filarach: neutralności, tolerancji i równości. Każdy Kościół jest podmiotem autonomicznym, zdolnym do stanowienia dla siebie norm prawnych i decydowania o swojej działalności. Sprawy interesujące obie strony, państwo i Kościół, są regulowane na drodze dwustronnych układów, w tym konkordatów. Niemcy mają ich szereg, gdyż zawarły je niektóre landy. Zasada przyjaznej współpracy – jak i baza finansowa gwarantowana przez podatek kościelny – umożliwiają Kościołowi w Niemczech, poza działalnością apostolską – olbrzymie zaangażowanie społeczne. Nadaje to charakterystyczny rys katolicyzmowi niemieckiemu. Kościół jest tam najpotężniejszą instytucją społeczno-edukacyjno-charytatywną i przy tym największym pracodawcą. Stawka podatku kościelnego wynosi 8–9 % zobowiązania podatkowego danej osoby. Przynosi on 5,1 miliarda euro rocznie dla samego Kościoła katolickiego (dane za 2008 r.). Jedyną możliwością nieuiszczania podatku jest wystąpienie z Kościoła. Oba Kościoły prowadzą w Niemczech znaczącą ilość szkół, otrzymujących subwencje publiczne. Nauka religii we wszystkich szkołach jest przedmiotem standardowym, a kontrole nad jej programami sprawują poszczególne wyznania. Instytucje wyznaniowe dysponują czasem w radiu i telewizji publicznej, ponadto mają swoich przedstawicieli w radach nadzorczych tych mediów. Kościoły maja prawo do organizacji opieki duszpasterskiej w siłach zbrojnych, szpitalach, zakładach karnych i innych instytucjach. Kapelani wojskowi nie noszą stopni, ale traktowani są jako urzędnicy wynagradzani przez armię. Religia cieszy się też wysokim stopniem ochrony w państwowym systemie karnym. Osoby, które zaburzają przebieg nabożeństw czy znieważają miejsca bądź przedmioty kultu podlegają karze. Prawo ściga także osoby, które w sposób nieuprawniony posługują się emblematami czy strojem danego związku wyznaniowego. Niemiecki system owocuje tym, że oba wielkie Kościoły chrześcijańskie, katolicki i protestancki, uważane są za ważny element stabilizacji życia społecznego. Państwo ceni sobie dobre relacje z Kościołami, docenia ich działalność społeczną i konsultuje w wielu sprawach. Taki sam system został wprowadzony w Austrii, jeszcze w okresie międzywojennym. Na nim też wzorowane są regulacje w Hiszpanii i we Włoszech. Warto zauważyć, że model przyjaznego rozdziału jest najbardziej zgodny z nauczaniem Kościoła katolickiego. Zasada „rozdziału” czy, precyzyjniej rzecz ujmując, „autonomii państwa i Kościoła” jest jednym z fundamentów nauczania Soboru watykańskiego II. Najmocniej została ona wyrażona w soborowej Konstytucji Gaudium et Spes – o Kościele w świecie współczesnym. Autonomia ta bynajmniej nie wyklucza troski Kościoła o „dobro wspólne społeczeństwa”, w której to sferze może następować konstruktywna współpraca z instytucjami państwa.

Model polski Polski model jest nieco podobny do niemieckiego, choć ma lokalne korzenie. Wyrasta z tradycji pokojowego współżycia z religiami dawnej Rzeczypospolitej oraz przyjętych tu rozwiązań konkordatowych. Dzięki temu harmonijne stosunki państwo-Kościół należą do najbardziej stabilnych elementów życia publicznego dzisiejszej Polski. Konkordat ten jest na wskroś nowoczesny, gdyż wciela w życie społeczną doktrynę Soboru Watykańskiego II. Ideą przewodnią jest uznanie prawa do wolności religijnej oraz zasada autonomii Kościoła i państwa. Oznacza ona samodzielność, wzajemne poszanowanie i nie wchodzenie w cudze kompetencje ani przez państwo w stosunku do Kościoła, ani odwrotnie. Przyznaje Kościołowi możliwość rządzenia się prawem kanonicznym, ale jest też korzystna dla państwa. Daje mu pewne prerogatywy, np. obowiązek informowania zawczasu o nominacjach biskupich czy gwarancję, że diecezjami zarządzać będą obywatele polscy. Polska Konstytucja z 1997 r., choć nie posiada tradycyjnego invocatio Dei, zawiera unikalny w Europie zapis odwołujący się do Boga i wartości chrześcijańskich: „My, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i niepodzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł...”. Formuła ta została uznana za wybitne osiągnięcie współczesnej myśli konstytucyjnej, czego dowodem było przedstawienie jej do traktatu konstytucyjnego UE. Nie została przyjęta z powodu sprzeciwu delegacji francuskiej. W Konstytucji zawarta jest zasada bezstronności światopoglądowej państwa. Państwo zachowuje bezstronność nie tylko w stosunku do Kościoła katolickiego, ale i innych wyznań i religii. Kościoły mniejszościowe w Polsce korzystają z podobnych rozwiązań prawnych, co Kościół katolicki. Konkordat ma, więc korzystne odniesienia ekumeniczne i międzyreligijne. Stanowi on także niedościgniony wzorzec dla starań Kościoła w innych krajach postkomunistycznych. Podkreślają to często przedstawiciele tych Kościołów. Duża część dawnych państw socjalistycznych (Węgry, Chorwacja, Estonia, Litwa, Łotwa, Słowacja, Słowenia i Albania) zawarła już porozumienia konkordatowe ze Stolicą Apostolską, żadne z nich nie ma jednak tak całościowego charakteru jak w Polsce. Polski model stosunków państwo-Kościół jest nie tylko istotnym osiągnięciem 20 lat wolności po 1989 r., ale może stanowić także nasz wkład do debaty o miejscu religii w przyszłej Europie. Do wspólnoty narodów możemy wnieść nie tylko żarliwość wiary – o co apelował Jan Paweł II – ale i model obecności religii w życiu publicznym, łączący to co najlepsze w naszej tradycji ze współczesnością. Marcin Przeciszewski

Wadliwy produkt W komentarzu w "Gazecie Wyborczej" ("Wojewódzki i Duch Święty", 15-16.10.2011) Adam Michnik cieszy się z wyborczego sukcesu Platformy Obywatelskiej i nakazuje zachować czujność wobec Prawa i Sprawiedliwości, które może w końcu doprowadzić do podobnego zwycięstwa, jakie odniosła na Węgrzech, po wielu latach niepowodzeń, partia Viktora Orbána. Michnik uważa, że premier Orbán i jego partia Fidesz budują "demokrację typu putinowskiego". Skąd u Michnika tego typu przekonanie, skoro Viktor Orbán wspólnie z Donaldem Tuskiem zasilili Europejską Partię Ludową, którą tworzą w Unii Europejskiej partie chadeckie i ludowe? Ale mniejsza z tym. Projekt IV RP również określany był przez Michnika, jako "putinowski", co jest więcej niż kompletną bzdurą, jako że w swej istocie zakładał dokończenie lustracji, dekomunizacji i deubekizacji, a więc tego, czego nigdy nie było i nie będzie w putinowskiej Rosji, tak chętnie odwiedzanej przez Michnika. Uważa on, że największy sukces wyborczy odniósł Janusz Palikot, i oczywiście nie podziela oburzenia, jakie polityk wywołał swoim pierwszym żądaniem usunięcia krzyża z sali sejmowej. Palikota ma "usprawiedliwiać" to, że zaciągnął dług wobec wyborców, dlatego będzie się domagał debaty "na temat miejsca Kościoła katolickiego w życiu publicznym". Z pewnością do "debaty" przyłączy się "Gazeta Wyborcza", która od początku swego istnienia za największe zagrożenie uważa polski "fundamentalizm religijny". Sukces wyborczy Palikota, o czym nie wspomina skromnie Michnik, to głównie sukces "Gazety Wyborczej", która nie szczędziła wysiłku, aby nagłaśniać każdą idiotyczną wypowiedź czy wybryk ówczesnego posła Platformy Obywatelskiej. Program polityczny Palikota pokrywał się z linią polityczną "GW" i jej redaktora naczelnego. W ostatnim magazynie świątecznym "Wyborczej" podobizna Janusza Palikota zagościła na pierwszej stronie, a w tytule publikacji nazywany jest on czule "Januszkiem". "Januszek" zamieszkał niedawno w alei Przyjaciół w Warszawie, na tej samej ulicy, na której mieszka od lat Adam Michnik. Przyjaciele z alei Przyjaciół mają teraz do siebie bardzo blisko, już nie tylko ideowo i programowo. Michnika cieszy jeszcze jedno zwycięstwo: "Polski Marka Kondrata i Kuby Wojewódzkiego, Polski ludzi bystrych i uśmiechniętych". Na dowód cytuje Wojewódzkiego: "jeśli nadal chcesz głosować na PiS - wcześniej skontaktuj się z lekarzem lub farmaceutą". Zdanie to opatruje Michnik końcowym komentarzem: "Jakby Duch Święty przemówił ustami Kuby Wojewódzkiego". To stwierdzenie Michnika świadczy o tym, w jaki lekceważący sposób, pełen kpiny, braku kultury i niechęci odnosi się on do uczuć religijnych Polaków. Kuba Wojewódzki, który już zawsze będzie kojarzył się z wtykaniem polskich flag w psie ekskrementy, gościł Michnika w swoim programie, w komercyjnej telewizji, która tak jak "GW" lansuje Palikota. Wówczas to mogliśmy usłyszeć ciekawy dialog między tymi celebrytami gęsto przetykany słowami ogólnie uważanymi za nieprzyzwoite. Panowie licytowali się, kto komu robi w tym momencie większy "pijar". Wojewódzki stwierdził, że to Michnik stworzył Palikota. Kadzącemu i niezwykle przymilnemu Wojewódzkiemu Michnik rewanżował się słowami: "Pan reprezentuje Polskę uśmiechniętą". A w końcu powiedział: "A mnie się zdaje, że to ja pana stworzyłem, wspólnie może z Januszem Palikotem, (...) pan jest naszym produktem". To wszystko prawda. Urban, Michnik, Palikot, Wojewódzki - wszyscy oni są jedynie marnymi pozerami. Mentalnie przewrotni, nie wiedzieć, czemu przekonani o swojej wyjątkowości, uważający się nawet za polską elitę, faktycznie tworzą smutny, bezideowy i zapiekły kulturowo antypolski produkt, który jako wadliwy nie może zostać kupiony.

Wojciech Reszczyński

Kto naprawdę rządzi Rosją? Co wiemy dzisiaj o rosyjskich oligarchach, a czego możemy się dowiedzieć dzięki londyńskiemu procesowi Borisa Bieriezowskiego z Romanem Abramowiczem? Kto naprawdę rządzi Rosją? Rozmawiamy o tym z prof. Włodzimierzem Marciniakiem. Rebelya.pl : Walka rosyjskich buldogów przenosi się spod dywanu na otwartą arenę. Konkretnie na neutralny grunt londyńskiej sali sądowej. Co proces Boris Bieriezowski vs. Roman Abramowicz mówi o rosyjskim systemie władzy i jaką rolę pełnią w tym systemie oligarchowie? Prof. Włodzimierz Marciniak: Ten proces przenosi nas w końcowe lata 90., dokładnie przełom roku 1999/2000, kiedy Władimir Putin obejmował po Borysie Jelcynie stanowisko prezydenta. Bieriezowski był "ojcem chrzestnym" Abramowicza , ale z jego wsparcia korzystał również – jak się okazało skutecznie – Putin.

Na czym polegała ówczesna wyjątkowa pozycja Bieriezowskiego, czym ją zdobywał? Jego wyjątkowa pozycja możliwa była przede wszystkim dzięki zakulisowym kontaktom. Nie wynikała ona z posiadanego majątku, ale z tego, że zarządzał on własnością państwową. Oczywiście "w imieniu" sprawujących rządy. Np. telewizja ORT była połączeniem kapitału prywatnego, który wprowadził tam Bieriezowski i kapitału państwowego. Oligarcha zarządzał połączonym pakietem akcji prywatnych i państwowych. Gdy w 2001 r musiał uciekać za granicę, najprawdopodobniej sprzedał swój pakiet akcji państwu albo Abramowiczowi. Sprawa nie jest jasna.

Można go, więc nazwać - pośrednikiem, nieco staroświecko – zarządcą, a tak naprawdę był po prostu – "biznesowym macherem". Ten pośrednik-zarządca operował na styku państwa i własności prywatnej, mając również w ręku media. Weźmy inny przykład. Początkowo koncern Sibnieft został wydzielony z państwowej kompanii Rosnieft po to, aby finansować programy specjalne administracji prezydenta. Potem trafił w ręce prywatne, najprawdopodobniej Bieriezowskiego. Spór z Abramowiczem dotyczy także tego, kto tak naprawdę był właścicielem akcji tego koncernu. Pozycję Bieriezowskiego pod koniec lat dziewięćdziesiątych utrwalało i wzmacniało powszechne przekonanie o jego niebywałych możliwościach, sprawności oraz skuteczności.

Przez długi czas chyba tak było.Owszem, nie było to przekonanie całkiem bezpodstawne. Bieriezowski potrafił łączyć ze sobą pozornie sprzeczne interesy. Jedną z jego takich zakulisowych misji było "urabianie" komunistów w Dumie w imieniu prezydenta. "Urabianie" oznaczało w tym przypadku "kupowanie". Warto podkreślić, że to właśnie Bieriezowski był łącznikiem z Czeczeńcami. Najprawdopodobniej bardzo dobrze zna kulisy wojny czeczeńskiej. Przynajmniej do 1999 roku.

Według niektórych reporterów, komentatorów, to Bieriezowksi okazał się największym dobroczyńcą oficera FSB Aleksandra Litwinienki, zabitego później polonem w Anglii. Te historie są niestety bardzo mętne i doradzałbym w analizowaniu tej sprawy daleko idący sceptycyzm i krytycyzm, jeśli chodzi o informacje. I Bieriezowski i Litwinienko z bliska widzieli brud wojny czeczeńskiej, gdzie czasami zacierały się granice między obiema stronami konfliktu. Wydaje mi się też, że zabójca Litwinienki o nazwisku Ługowoj, przez pewien czas był ochroniarzem Bieriezowskiego.

W końcu "macher" musiał emigrować z Rosji. Bieriezowski najwyraźniej był przekonany, że za prezydenta Putina dalej będzie robił to, co za prezydenta Jelcyna, a nawet, że jego rola wzrośnie i będzie z ukrycia "kierował" Putinem. Musiał się jednak pożegnać z tymi planami i skorzystać z furtki, jaką mu pozostawiono. Mógł zachować część majątku i uciec za granicę. Większość swoich udziałów w niejasny sposób przekazał Romanowi Abramowiczowi.

Opisując świat rosyjskich oligarchów mówi się o "środowisku Bieriezowskiego". Kto jeszcze do niego należy? Ludzie odgrywający dużą rolę na rosyjskiej scenie politycznej. Wystarczy wymienić dwa nazwiska. Wicepremiera Igora Szuwałowa oraz byłego szefa administracji prezydenta, najpierw Jelcyna, a potem Putina – Aleksandra Wołoszyna. Najbliższym współpracownikiem biznesowym Bieriezowskiego był Badri Patarkaciszwili, zmarły już przeciwnik prezydenta Saakaszwilego.

Skąd w ogóle w debacie publicznej wziął się termin "oligarchowie"? Wprowadził go do użycia Bieriezowski, a w drugiej połowie lat 90. zaczął tak określać siebie samego. Słówko to zaczerpnął najprawdopodobniej z broszury Włodzimierza Ilijcza Lenina "Imperializm jako najwyższe stadium kapitalizmu". Lenin twierdzi tam, że w ostatniej fazie kapitalizmu najistotniejszą rolę odgrywa oligarchia finansowa. Zajmuje ona niezależna pozycję wobec władz państwowych. Przy czym w Rosji rozumie się ten termin na sposób "policyjny", jako listę nazwisk i na sposób "numerologiczny", jako ściśle określoną liczbę – 15, 20, 100 oligarchów. Odbiega to od klasycznego rozumienia terminu przez Arystotelesa lub Platona, którzy oligarchię w skrócie określali jako rządy bogatych, przyjaciół bogatych lub w interesie bogatych.

A czy może Pan podać przykład rosyjskiego "oligarchy w czystej postaci"? (Śmiech) Były mer Moskwy Jurij Łużkow. To niemal podręcznikowy przykład. On sam rządził długie lata w stolicy, a żona budowała w mieście, realizując szereg inwestycji.

Podoba mi się to "policyjne" rozumienie oligarchii. Gdyby się na nim zatrzymać, czy może konkretnie powiedzieć, kto jest oligarchą w Rosji 2011 roku? Przede wszystkim Władimir Putin i Dmitrij Miedwiediew. Pytanie, czy są już wystarczająco bogaci, by stać na czele rosyjskiej oligarchii, czy może są jeszcze przyjaciółmi tych najbogatszych. Dlatego biorąc to pod uwagę można powiedzieć, że cały system sprawowania władzy w Rosji jest oligarchiczny. Czyli na niejasnych do końca zasadach współdziałają ze sobą i wzajemnie się przenikają władza polityczna z władzą ekonomiczną. Ciekawe, że to "policyjne" znaczenie jest bardzo korzystne dla rządzących, czyli oligarchów prawdziwych. Nazywając kogoś oligarchą sugeruje się, że to ktoś zły, prowadzący nie do końca jasne interesy. Najczęściej nazywano tak Michaiła Chodorkowskiego. Posługując się dużą ironią można powiedzieć, że to, co spotkało Chodorkowskiego wyraźnie pokazało, że oligarchą jednak nie był.

Oligarchą był za to Władimir Gusiński. On uciekał i to, jako jeden z pierwszych. Uciekał też Bieriezowski. I ucieczkę w tych dwóch przypadkach poprzedzała cicha ugoda. Umowa, na mocy, której przedsiębiorca był załatwiany w ten sposób, że pozwolono mu zachować część majątku, ale musiał wyjeżdżać z kraju.

Ciekawe, że do Bieriezowskiego z propozycją ugody i wyjazdu przyszedł Abramowicz. Uczeń pokonał mistrza? Być może trwający w Londynie proces pozwoli nam dowiedzieć się, jaka w istocie była umowa między nimi. Faktem jest, że w pewnym momencie to Abramowicz przejął rolę, którą z powodzeniem pełnił kiedyś Bieriezowski. Warto zwrócić uwagę, że kłopoty Chodorkowskiego zaczęły się wówczas, gdy Jukos miał połączyć się z Sibnieftem, czyli firmą należącą do właściciela piłkarskiego klubu Chelsea Londyn. Abramowicz zarobił duże pieniądze. Sprzedał akcje i korzystał na wahaniach kursów. Można go nazwać beneficjentem pewnego złożonego, zespolonego ze sobą ekonomicznego i politycznego układu władzy.

Powstaje pytanie, czy Abramowicz jest realnym właścicielem, tzn. czy działa w swoim imieniu. Czy pracującym dla kogoś macherem? Niestety nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.

Zarabiają bogaci i ich przyjaciele. Ale czy wiadomo na przykład o transferowaniu pieniędzy za granicę? Co jakiś czas pojawiają się w mediach pogłoski o szwajcarskich kontach Putina. Przede wszystkim część państwowych firm jest zarejestrowana za granicą. Politolog Stanisław Biełkowskij mówił niemieckiemu dziennikowi "Die Welt", że w firmie "Gunvor" handlującej ropą naftową, Putin za pośrednictwem swojego przedstawiciela Giennadija Timczenko, posiada 50 proc. akcji. Firma "Gunvor" jest głównym eksporterem ropy naftowej do Polski, a kilka lat temu wyeliminowała innych pośredników. Innym śladem wiodącym w tamtym kierunku są biznesmeni z Petersburga, powiązani z Putinem, w czasie gdy pracował on we władzach tego miasta. Wszystko zaczęło się od operacji "Żywność za metale", prowadzonej na przełomie 1991/1992. Władze miast uzyskały od rządu prawo wydawania licencji na eksport metali rzadkich. W urzędzie miasta Petersburga za kontakty zagraniczne odpowiadał Władimir Putin, który nadzorował całą operację. Rejestrowane w tym celu firmy miały sprzedawać za granicą metale rzadkie i za uzyskane pieniądze kupować żywność, np. odżywki dla dzieci. Jednak po pierwszej części operacji okazało się, że te firmy upadały. W Rosji był nawet z tego powodu duży skandal. Samemu Putinowi wypomniano tę historię ponownie w 2000 roku.

Specjalnie to jednak nie zaszkodziło jego wizerunkowi. Ale wtedy świat bardzo chciał go jako prezydenta Rosji, nic więc nie zostało z tym zrobione. Wszystko wskazuje na to, że chcąc zdefiniować trzon rosyjskiej oligarchii dochodzimy do Władimira Putina i kilku skupionych wokół niego osób. Często wskazuje się na udziałowców spółdzielni domków jednorodzinnych "Jezioro". W modnej pod-petersburskiej miejscowości Prioziorsk dacze kupili sobie Putin, Jurij i Michaił Kowalczukowie (bank i atomistyka), bracia Fursienko (nauka i edukacja), Timczenko (ropa naftowa), Władimir Jakunin (koleje) i Wiktor Zubkow - pierwszy wicepremier w rządzie Putina, a kiedyś sekretarz organizacji partyjnej w Prioziorsku. Badając genezę oligarchii pamiętać należy także o innych etapach życia Putina. Dobrym przykładem funkcjonalności związków zadzierzgniętych jeszcze w rezydenturze w Dreźnie jest postać Siergieja Czemiezowa. To były agent KGB, który od 1983 do 1988 r. pracował "pod przykrywką" w NRD, mieszkając po sąsiedzku z Władimirem Putinem. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych był on podwładnym Putina w zarządzie gospodarczym administracji prezydenta, gdy prywatyzowano wiele obiektów należących kiedyś do partii komunistycznej. W 2000 r Czemiezow został szefem firmy Rosoboronexport, monopolizującej cały handel rosyjską bronią, a obecnie kieruje państwową korporacją Rostechnologie. Czasami można się spotkać z tezą, że to właśnie ten krąg osób rządzi Rosją. W interesie ludzi bogatych. Rozmawiał Mariusz Majewski

Świadectwo: Nawrócenie skinheada Kiedyś dla Pawła liczyły się tylko mecze, picie piwa i zadymy. Miał gdzieś praktyki religijne. Istotniejsze były wypastowane glany, odpowiednio dobrane sznurówki i regularne golenie głowy. Dopiero spotkanie Beaty, śmierć młodszego brata i pomoc przy egzorcyzmach sprawiły, że Wiara stała się dla niego najważniejsza. Chłopak specjalnie dla portalu Fronda.pl opowiada swoją dramatyczną historię – pisze Aleksander Majewski.

Klimat ulicy Miał kilkanaście lat, gdy wraz z kolegami poznał tzw. ultrasów. Lokalnych kibiców, wywodzących się ze środowiska skinheadowskiego. Uwagę przyciągała ich siła, pewność siebie, oryginalny image (fleki, glany, ogolone głowy). Ludzie z „elity” byli dla młodziaków swoistymi autorytetami. Pawłowi i spółce imponował tamten „klimat”, chcieli ich naśladować. Niebawem zaczęli chodzić, wraz ze starszymi kolegami na mecze piłkarskie. Początkowo Paweł nie zwracał uwagi na symbole, które widział na kurtkach swoich kumpli i trybunach. Dopiero po latach, na historycznych już zdjęciach, dostrzegł tzw. fany Ku-Klux-Klanu i inne rasistowskie symbole. Szef ultrasów stał się mentorem młodych chłopaków. – Początkowo zaczęliśmy interesować się tzw. skrajną prawicą, a potem poszło to w stronę NS (Narodowego Socjalizmu – przyp. red.) czyli neonazizmu – wspomina Paweł. Dalej było już tylko uzależnienie od grupy i „klimatu”, jaki tworzyła. Starsi nie parali się poważną pracą, zazwyczaj podejmowali jakieś dorywcze zajęcia, a całe ich życie koncentrowało się wokół osiedla i meczów. Był to czas tzw. drugiej fali, ponownego rozwoju ruchu skinheads, który nastąpił pod koniec lat 90. Po okresie nauki w liceum, które Paweł ukończył, jako jedyny z całej grupy, przyszedł czas na dalszą edukację. Wyjechał na Śląsk, aby studiować architekturę. To właśnie wyprowadzka z domu sprawiła, że jeszcze bardziej oddalił się od Kościoła. O ile w rodzinnym mieście, pomimo niezbyt ciekawego towarzystwa, chodził na Msze (głównie ze względu na rodziców), tak w obcym miejscu, jako 19-letni chłopak, pozwolił sobie na więcej. Rodzice nie mieli już nad nim kontroli, dzieliła ich bariera 200 km. Paweł musiał jednak odejść z uniwersytetu ze względu na pewien incydent albo - jak sam mówi - „swoje nawyki”. – W akademiku zamieszkałem w pokoju z chłopakiem z mniejszości niemieckiej, określającym siebie mianem „satanisty”. Jeszcze wtedy poczuwałem się jednak, mimo wszystko, do tego, aby sprzeciwiać się obrażaniu wiary. W momencie, gdy chłopak zaczął obrażać moje wartości, pobiłem go. Najpierw wyleciałem z akademika. W nowym miejscu poznałem ludzi, którzy byli daleko od Kościoła. Swoją postawą dopracowali we mnie myśl, że może nie warto praktykować. Po co sobie marnować niedzielę? Przecież zamiast klęczeć w kościele, można wypić piwo… - mówi Paweł. Chociaż nigdy nie bawił się w rodzimowierstwo, słuchał wtedy dużo muzyki RAC [Rock Against Communism - przyp. red.], która – jak sam przyznaje - bardzo często ma przesłanie neopogańskie. – Jest tam mnóstwo odniesień do bogów nordyckich, do bóstw starosłowiańskich. To też sprawiało, że oddalałem się od Boga. W tekstach piosenek często przewijał się motyw, że Jezus to taki Żyd, który dał lać się po gębie, a to przecież niegodne białej rasy, i tym podobne bzdury – opisuje mój rozmówca. – Teksty części tych zespołów bazowały na ideologii rodem z III Rzeszy. Przesłanie było bardzo intensywne. Chociażby piosenka Honoru „Pełni nienawiści” – refren po jakimś czasie zaczyna wchodzić do głowy i człowiek zaczyna się z nim utożsamiać. Albo kawałek „Prawo ulicy” – słuchasz i masz ochotę wyjść na ulicę i dać komuś w gębę. Tak to oddziałuje. Po wyrzuceniu z akademika, mógł być usunięty z listy studentów. Nie czekał na decyzję – sam opuścił uczelnię. Znów znalazł się w rodzinnym domu. Rodzice nalegali, aby znów zaczął praktykować, ale konsekwentnie wybierał pub, a nie kościół. – Wychodziłem o 9.00 z domu, a wracałem wieczorem. Pracowałem dorywczo. Problem zaczął się wtedy, gdy upomniało się o mnie wojsko. Nie chciałem tam wówczas trafić. Moim celem było zdobyć wykształcenie, aby nie robić za popychadło, jako szeregowiec. Myślałem o pójściu do szkoły podoficerskiej i zostaniu zawodowym żołnierzem, co bardzo pasowało do mojego ówczesnego światopoglądu. Ideologia NS to przecież apologia wojny – mówi Paweł.

Zmiany Rodzice zaproponowali mu, aby podjął studia na dobrze im znanej uczelni katolickiej, położonej dosyć daleko od domu. Pomysł bardzo go zaskoczył. W tamtym okresie niewiele wiązało go z życiem Kościoła. – Nie chodzi o to, że gadałem źle o księżach, plułem na Kościół, jako instytucję. Nie. Po prostu pojawił się we mnie pewien laicyzm, podbudowany przesłaniem muzyki RAC czy poglądami znajomych, z którymi spędzałem wtedy dużo czasu – tłumaczy. Gdy przyjechał do zupełnie obcego miasta, na egzaminy wstępne, poznał dziewczynę. – To głównie dzięki niej zdecydowałem się na to miejsce. Między nami coś zaiskrzyło. Z tym, że była to osoba z rodziny typowo patologicznej, gdzie o Kościele nie było mowy. Tym bardziej odpowiadało mi jej towarzystwo – wspomina chłopak. Nowe miasto, nowe znajomości. Szybko poznał miejscowych neonazistów. Spędzał z nimi sporo czasu. Skinheadzi przekonywali go, że można być katolikiem, a jednocześnie bawić się w subkulturę, wszczynać burdy, cieszyć się klimatem ulicy w myśl zasady „religia to tylko sprawa prywatna”. Dla Pawła te znajomości nie były jednak tym, czego oczekiwał. Miejscowi łysi nie grzeszyli inteligencją, a największy intelektualista z ich kręgu trzeci raz był na pierwszym roku studiów (tego samego kierunku). Równolegle przy uczelni działało aktywne duszpasterstwo akademickie. – Miejscowi studenci zaintrygowali mnie tym, że nosili przy sobie różańce. Było to dla mnie coś dziwnego. Początkowo patrzyłem na nich jak na dewotów, którzy nie korzystają z życia. W międzyczasie rozstałem się z dziewczyną. Coraz bardziej zaczęły kręcić ją narkotyki, do których nigdy mnie nie ciągnęło. To też był bodziec, który nakłonił mnie do zmiany i szukania czegoś nowego – mówi bohater tej opowieści. Z czasem zaczął dokładniej przypatrywać się środowisku studentów jego uczelni. Jak sam przyznaje, chcąc - nie chcąc został poddany wpływom prężnego duszpasterstwa akademickiego. Na roku spotkał chłopaków, którzy określali siebie mianem „narodowców”, natomiast nie byli skinami. Do tej pory nie miał do czynienia z takimi ludźmi i dlatego podejrzewał, że ich ideowość to czyste pozerstwo. Lubili się pobawić, nosili normalne ciuchy. Ze uśmiechem wspomina, że miał z nich ubaw. Byli praktykującymi katolikami. – Pokazali mi zupełnie inne oblicze patriotyzmu. Stali się dla mnie jakimiś wzorami – mówi z zaangażowaniem Paweł.

Beata W tym okresie poznał również Beatę – dziewczynę, która jest dla niego podporą. Jak sam przyznaje, ukochana jest osobą niezwykle religijną i to głównie dzięki niej zaczął przychylniej patrzeć w stronę Kościoła. – Nie miała ze mną łatwego życia. Gdy ona szła na Mszę św., ja – tradycyjnie, wychodziłem na piwo. Suszyła mi o to głowę. W pewnym momencie poczułem, że uczucie do niej to coś więcej, niż chwilowa fascynacja. Wówczas Beata powiedziała, że muszę zmienić swoje życie. Dlatego niechętnie, ale jednak, zacząłem chodzić z nią do kościoła. Początkowo tylko dla świętego spokoju – przywołuje wspomnienia Paweł. Beata zauważyła, że jej chłopak podjął wyzwanie. Zdawała sobie jednak sprawę, że to dopiero początek. Chciała, aby pogłębił swoją religijność. Paweł był na początku przeciwny. – Poszliśmy w stronę ruchów Nowej Ewangelizacji. Początkowo był to neokatechumenat, ale zupełnie do mnie nie przemawiał. Byłem jeszcze zainfekowany ideologią NS, a tu nagle słyszałem o starotestamentowych odniesieniach, narodzie wybranym, itd. Mnie, osobę o takich, a nie innych przejściach, nawet odstręczało to od powrotu do Kościoła. Z tego powodu zaczęło się też psuć między mną a Beatą. Nie chciałem iść dalej, a ona tak. Być może z tego względu, że jej siostra wraz z mężem są na Drodze Neokatechumenalnej, zresztą tam się poznali. Ja widziałem w tym tylko jakieś nawiedzenie, sektę. Nie mogłem tego zrozumieć- opowiada. Zaczęli jednak chodzić na tzw. msze studenckie. Prowadził je kapłan, który zrobił wielkie wrażenie na Pawle. – Miały niezwykły, lightowy przekaz. Kazania czasem trwały nawet pół godziny, ale - dzięki nim - miałem motywację, aby iść do kościoła. Wtedy też zacząłem działać z chłopakami z Młodzieży Wszechpolskiej. Zobaczyłem, że nie trzeba być skinheadem i stosować przemoc, aby odwalać dobrą patriotyczną robotę. Zrozumiałem, że nie trzeba kogoś tłuc, aby pokazać mu po czyjej stronie jest racja. Większą uwagę zacząłem przywiązywać do siły argumentów. Podbudowało mnie też ich spojrzenie na Wiarę, którą stawiali na pierwszym miejscu – wspomina. Kolejnym krokiem był dla niego Kurs Alfa. – To było coś, co mnie naprawdę podbudowało. Początkowo nie chciałem na to chodzić, ale Beata zaciągała mnie niemal siłą. Poznałem tam młodych ludzi, którzy dawali swoje świadectwo. Często byli bardzo pokaleczeni przez życie. Polecam ten kurs, bo można w sobie naprawdę wiele odkryć i zupełnie inaczej spojrzeć na świat – mówi Paweł. Przyznaje, że to dzięki dziewczynie znów poszedł do spowiedzi i przystąpił do Komunii Świętej, które przez trzy lata były dla niego czymś zupełnie obcym. Teraz nie może wyobrazić sobie bez życia bez sakramentów.

Egzorcyzmy Będąc jeszcze uczestnikiem Kursu Alfa, Paweł został poproszony o pomoc przy egzorcyzmach. Zwrócił się do niego ojciec, który dobrze znał księży, prowadzących zajęcia. To właśnie on był odpowiedzialny za duszpasterstwo akademickie. Chłopak był niezwykle zaskoczony prośbą zakonnika. Jak przyznaje ze wstydem, do wzięcia udziału bardziej skłoniła go zwykła ciekawość, niż chęć pomocy. – Pomyślałem sobie: kurcze, oglądałem „Egzorcystę”, „Egzorcyzmy Emily Rose” czy dokument „Egzorcyzmy Anneliese Michel”, a tu ktoś się do mnie zwraca, żebym wziął w tym udział. Nawet nie zadawałem sobie pytań czy jestem już wystarczająco dojrzały duchowo, czy moja niechlubna przyszłość nie położy się na tym wszystkim cieniem… - mówi z trudem Paweł. Pierwszy egzorcyzm wywarł na nim duże wrażenie. Nie jest w stanie opisać dokładnie odczuć, jakie mu towarzyszyły. Mówi, że poczuł na sobie, że oprócz tego świata, na którym jesteśmy, istnieje również świat duchowy. – Wtedy ostatecznie przekonałem się, że coś jest na rzeczy z praktykami religijnymi, że to nie tylko rytuał, ale coś bardzo realnego. To właśnie egzorcyzm przesądził ostatecznie o moim nawróceniu. Naukowcy mogą się spierać. Ja naukowcem nie jestem, ale mam pewność, że człowiek ma duszę, która jest nieśmiertelna i musimy o nią walczyć – opowiada chłopak. Najtrudniejszym momentem była chwila, gdy demon zwrócił się do niego po imieniu, przy okazji szydząc z Jego patrona. Wykrzyczał na głos wszystkie jego grzechy, również te najbardziej wstydliwe. Paweł poczuł niesamowicie zimne dreszcze, których nigdy nie odczuwał. Po egzorcyzmie najbardziej obawiał się, co pomyślą o nim księża, którzy byli przy tym obecni. Zwrócili się do niego o pomoc, a dowiedzieli się o faktach, które chłopak najchętniej puściłby w niepamięć. – Okazali się wspaniałymi ludźmi. Podeszli do mnie i pogratulowali siły, że mimo wszystko byłem tam, że się nie złamałem i poprosili o ponowną pomoc - opowiada Paweł. Mówi, że egzorcyzmy to nie tylko strach, ale również odczucie obecności Ducha Świętego. Gdy Zły na niego pluł, uciekał w modlitwę. – Dzięki niej nie załamałem się, ale czułem pomoc Bożą – wspomina. Znów pomógł egzorcystom. Ten drugi raz był dla niego najtrudniejszy. Bardzo obawiał się tego, że demon znów bezpośrednio uderzy w niego. – Każdy człowiek chce, żeby ludzie znali go od tej lepszej strony, natomiast w tym przypadku było obnażenie mnie, jako ułomnego człowieka. Wśród kolegów zawsze uchodziłem za kogoś, kto jest twardy i nigdy nie da się złamać, natomiast tu pojawiła się bezsilność – tłumaczy mi Paweł. Każdej nocy poprzedzającej rytuał budził się z przerażeniem. Śniły mu się koszmary, widział jakieś okropne twarze. Wtedy, jeszcze przed otrzymaniem telefonu od zakonnika, był pewien, że za kilka - kilkanaście godzin odbędzie się egzorcyzm. Nie mylił się.

Śmierć i Zmartwychwstanie Sam fakt uczestnictwa w rytuale uważa za wielki dar od Boga. W okresie, gdy pomagał ojcu egzorcyście, zmarł jego młodszy brat. Chłopiec był niepełnosprawny. Piotrek od początku otaczał go opieką. Rok wcześniej, przez błąd lekarzy, została zniszczona jego serce i płuca. - Poprzez uczestnictwo w egzorcyzmach Pan Bóg przygotował mnie na to. W normalnych okolicznościach, człowiek mógłby się załamać po czymś takim. Ludzie potrafią ześwirować albo popełnić coś strasznego po takim przeżyciu. Zwłaszcza, że to był brat, którym zajmowałem się odkąd pojawił się na świecie. Dzięki moim doświadczeniom, przyjąłem tę śmierć po chrześcijańsku. Zrozumiałem, że mój brat po cierpieniu, którego doświadczył na ziemi, jest teraz szczęśliwy. Wierzę w to dalej… Byłem też oparciem dla moich rodziców… - głos chłopaka zaczyna się łamać. W pokoju, w którym rozmawiamy zapanowała cisza. Mnie również trudno wyksztusić słowa. Wydaje mi się, że cokolwiek teraz powiem, wobec ważnych słów Pawła, będzie błahostką. W końcu przerywam milczenie: - Powiedziałeś, że wierzysz, że Twój brat na tamtym świecie jest już szczęśliwy. Myślę, że jednak Ty to już wiesz, a nie tylko wierzysz… - Tak, to prawda. Wiem to. Brat był niepełnosprawny i to w takim stopniu, że nawet nie miał możliwości zgrzeszyć, żyjąc jak my na tym świecie. Tak naprawdę, dopiero teraz rozumiem, że ludzie, którzy są dyskryminowani są najszczęśliwsi. Odpychamy ludzi niepełnosprawnych, sądzimy, że tylko czegoś od nas potrzebują, a tak naprawdę to my potrzebujemy ich pomocy! My mieliśmy okazję zaszaleć i po śmierci będziemy sądzeni, natomiast do tych ludzi moglibyśmy się nawet modlić, aby wyjednywali nam łaski od Boga – twierdzi Paweł. Po śmierci brata, którą Zły obelżywie „zapowiedział” na wcześniejszym egzorcyzmie (Paweł myślał początkowo, że chodzi o niego), przyszedł czas na kolejne etapy rytuału. – Co ciekawe, miałem już spokój. Wrzaski, klimat, jaki towarzyszy obrzędowi nie budziły już we mnie przerażenia. Myślę, że Szatan poniósł porażkę. Po raz kolejny objawiła się siła Matki Bożej, Pana Jezusa, Ducha Świętego. Dali mi odwagę i pozwolili podnieść się i nie zważać na to, co miało mnie zniszczyć. Pozwolili mi działać od nowa – mówi z przekonaniem Paweł. Walka trwa nadal. Chłopakowi towarzyszą pokusy, być może silniejsze, niż wcześniej, ale Wiara daje mu siłę do pokonywania tych trudów. Podejmuje wyzwania, nie poddaje się. – Każda akcja wywołuje reakcję. W pewien sposób jest to piękne! Z jednej strony idą pokusy, a z drugiej wymagania od Boga, którym muszę sprostać – twierdzi z niezwykłym spokojem mój rozmówca.

Nowy dzień Doświadczenia bardzo zmieniły jego światopogląd. Ze smutkiem opowiada mi, jak na wydziale teologii w mieście, w którym studiuje, pewien ksiądz bagatelizował na konferencji znaczenie egzorcyzmów, mówiąc, że równie dobrze można je odprawić przez telefon komórkowy. – Trzeba zwrócić uwagę jak ta kwestia jest zaniedbana. Obecnie dokładniej dostrzegam zepsucie moralne, jakie nas otacza. Kiedyś widziałem tylko podział: my i oni – lewactwo. Dzisiaj widzę, że ludzie są daleko od Boga i zaniedbują sami siebie. Przerażające jest też to, że wielu księży przyczynia się do tego w pewien sposób. – Jaki? – dopytuję. – Nie chcę osądzać, ale widzę, że cała ta otoczka, choćby medialna, oddziałuje na miliony ludzi, również na księży. Księża również są tylko ludźmi i też są podatni na bodźce, na które i my jesteśmy. Do nich też przenika cała ta zgnilizna. Myślę, że szczególnie w dzisiejszych czasach, bycie księdzem to największe wyzwanie, jakie można podjąć w życiu. Media mają służyć dobru, a dobro to pielęgnowanie tradycji, budowanie duchowe i moralne człowieka, natomiast media – choćby poprzez promowanie bluźniercy Darskiego – całkowicie nie sprostały swojemu zadaniu. Paweł mówi, że dopiero teraz widzi, rację po stronie duchownych, krytycznie wypowiadających się na temat horoskopów, tarota, itp. z pozoru niegroźnych rozrywek. – Jeżeli przestajemy ufać Bogu, jeśli zapominamy, że nasz los zależy od tego, jak będziemy postępować, sytuacja robi się nieciekawa. Zresztą można być nawet człowiekiem niewierzącym, ale jeżeli wie się, co to znaczy moralność czy jakieś zasady, to tarot, horoskopy czy wróżby nie są potrzebne. Zaczyna się od horoskopu, a kończy na nałogowym chodzeniu na wróżki. – Już widzę te tytuły na stronach typu „Czytam prawicową publicystykę dla beki”, głoszące, że katole znów chrzanią o szkodliwości wróżb i wciskają kit – wtrącam. – Wiesz, kwestia jest taka, że jeśli ktoś nie chce wierzyć, to i tak nie będzie. Nie można go na siłę, za ręce i nogi zanieść do kościoła. Chodzi tylko o to, aby otworzyć oczy. Aby zwrócić uwagę na to, że jesteśmy tylko ludźmi. Nie chodzi o to, aby straszyć horoskopami – ludzie po prostu zaprzedają wolną wolę na ich rzecz. Czy to jest dobre? Nie. Właśnie o tym powinniśmy pamiętać. A jeżeli ktoś podchodzi do tego, jak do zabobonu ze średniowiecza, to dalej będzie dla niego śmieszne. Pewnie nie przekonam takiego człowieka. Być może za to, co mówię będę wyśmiany. Ale wierzę, że na te kilka-kilkanaście tysięcy osób, które przeczyta ten reportaż, choć jedna zastanowi się nad tym. I o tę jedną osobę warto walczyć – mówi ze stoickim spokojem Paweł. Kim jesteś dzisiaj? – pytam. – Przede wszystkim katolikiem, a w dalszej kolejności Polakiem. Mam konserwatywne poglądy, ale nie skrajnie prawicowe.Obecnie kończy studia, niebawem uzyska tytuł magistra. Podjął pracę, która przynosi mu stały dochód. Radzi sobie w życiu. Cały czas towarzyszy mu Beata. Widać, że uczucie, zwłaszcza po takich przejściach, jest bardzo silne. – Chciałbym założyć rodzinę - mówi Paweł. – Czyli Wiara, Nadzieja i Miłość? – pytam. – Owszem. Wiara, Nadzieja, Miłość… i Bóg, Honor, Ojczyzna! – odpowiada z uśmiechem Paweł. Aleksander Majewski

Ile (z) tego gazu? - czyli proste obliczenia [umieszczam uproszczoną wersję krążącego po internecie tekstu „Gaz łupkowy – niebezpieczna PRAWDA” - POLSKI LOTOS. Jeden BILION to tysiąc miliardów. Md]

•Szacowane zasoby gazu łupkowego w Polsce: 5,3 bln m3 - mogłyby starczyć na 300 lat zapotrzebowania Polski na gaz (przy założeniu obecnego rocznego zużycia gazu)*

•Średnia cena zakupu gazu z Gazpromu w roku 2011: 400$/1000m3 **

•Koszt wydobycia gazu łupkowego: około 150$/1000m3 ***

•Wartość zasobów po wydobyciu: 5,3 bln m3 x (400$-150$) /1000m3 = 1.325 bln $

•Wartość zasobów w złotych polskich: 1,325 bln $ x 3,3 PLN = 4,37 bilionów złotych

•Wartość zasobów przypadająca na jednego Polaka: 4,37 bln PLN / 38,5 mln osób = 113 000 PLN / osobę dla porównania (i uzmysłowienia):

1) Wszystkie pieniądze przyznane Polsce przez UE w ramach funduszy strukturalnych i Funduszy Spójności w latach 2004 - 2006 oraz 2007 – 2013 łącznie dają sumę: 80,1 mld Euro dużo?

80,1 mld Euro x 4,4 PLN**= 352,44 mld PLN = 0,352 biliona PLN

4,37bln/0,352bln =12 razy mniej niż wartość gazu łupkowego w Polsce po wydobyciu

2) Dług publiczny państwa : 0,88 biliona pln ! ***

Czy duży? 4,37bln/0,88bln =5 razy mniejszy niż wartość gazu łupkowego w Polsce po wydobyciu

* Bilans wykorzystania funduszy UE,

** kurs Euro na dn. 03.10.2011 ; 1 euro = 4,387 PLN

***Zegar długu publicznego na dn 03.10.2011: http://www.zegardlugu.pl

[wszystkie odnośniki w oryginalnym tekście w PDF, wycinam dla jasności MD]

Jeżeli niepokoją CIEBIE przedstawione dane i fakty SPRÓBUJ „COŚ” ZMIENIĆ Nasze Państwo – To nasza Gospodarka !

Przygotował MK

[Niepokoi mnie hasło: „COŚ” ZMIENIĆ. Nawołuje do BIERNOŚCI? Nie- mamy sobie ten poziom RABUNKU uzmysłowić – i wziąć potem udział w ROZBICIU KORYTA. Jak – zobaczymy niedługo. MD]

POLSKI LOTOS  

Dwa biliony (z naszych pieniędzy) dla bankrutów

Paryż i Berlin porozumiały się w kwestii znacznego zwiększenia europejskiego funduszu pomocowego

Rząd w Berlinie jeszcze oficjalnie nie potwierdził tych informacji, ale faktem jest, że federalny minister finansów Wolfgang Schaeuble podczas spotkania szefów resortów finansów państw G20 w Paryżu przyznał, że do następnego szczytu strefy euro 23 października w Brukseli przedłożony zostanie kompleksowy pakiet rozwiązań kryzysowych. Pakiet pomocowy zostanie powiększony ponad czterokrotnie z obecnych 440 mld do około 2 bln euro. Zapowiedział, że pakiet musi zostać zwiększony. "Financial Times Deutschland" twierdzi, że ministerstwo finansów wprost mówi o konieczności podwyższenia pakietu do 1 bln euro, natomiast inne media (w tym brytyjskie) informują, że Sarkozy i Merkel porozumieli się w kwestii zwiększenia pakietu nawet do 2 bln euro. Informacje te zaniepokoiły Dietera Engelsa, szefa Federalnej Izby Obrachunkowej w Bonn, który uznał, że szastanie pieniędzmi podatników przez władze poszczególnych państw jest nieodpowiedzialne. Uważa on, że może to bardzo negatywnie odbić się na narodowych budżetach wielu krajów, w tym także na niemieckim budżecie. Niemcy krytykują swój rząd za to, że najpierw hojną ręką zgodził się wesprzeć milionami euro pogrążoną w kryzysie Grecję, a w konsekwencji tego musi teraz sam borykać się z kłopotami finansowymi i zapowiada drastyczne oszczędności. Nie przekonują społeczeństwa niemieckiego zapewnienia kanclerz, że wszelkie programy pomocowe okażą się korzystne dla Niemiec. Europejski Fundusz Stabilizacji Finansowej (EFSF) ma zapewnić krajom strefy euro środki na pożyczki na stabilizację ich sektora bankowego oraz skupować na rynku wtórnym obligacje zadłużonych państw.*) Waldemar Maszewski

Szkoła Odenwald: najważniejsza organizacja ochrony przestępców dla pedofili Neostalinowska hodowla elit okazała się w istocie elitarnym burdelem dla pedofili. Jego wychowankiem jest np. poseł do PE, Daniel Cohn-Bendit, sam pedofil. Kiedy wczoraj publikowałem tekst „Ksiądz = pedofil = już nieaktualne” nie znałem artykułu w tygodniku Der Spiegel: Szkoła niczego nie nauczyła się. Ofiary eksperymentu pedagogicznego postępowych nauczycieli nadaremnie oczekują zadośćuczynienia. Miała być kuźnią nowej myśli, wylęgarnią nowego człowieka. Neostalinowska hodowla elit okazała się w istocie elitarnym burdelem dla pedofili. Jego wychowankiem jest np. poseł do PE, Daniel Cohn-Bendit, sam pedofil. W tej szkole „uczył” się w latach 58-65. Tu, mówi Adrian Koerfer, pedofilia trwała 40 lat. Koefer jest rzecznikiem ofiar-uczniów tej szkoły. Kampania przeciw pedofilii, która w zamiarze neo-stalinowców (Nowe Oświecenie) miała uderzyć w Kościół, pożera – jak każda rewolucja – własne dzieci. Z badań wynika, że Kościół w porównaniu rodziną i szkołą był oazą spokoju dla dzieci - on też najszybciej i najostrzej zbadał zarzuty i zareagował na nie. Co innego np. elitarna szkoła Odewald, której wychowankowie zajmują poczesne miejsca w społeczeństwie. „Szkoła Odenwald zajmuje w Niemczech w kwestii rozprawy z przeszłością jedno z ostatnich miejsc, nawet poza tym, co zrobiono na przykład w klasztorze Ettal czy w innych instytucjach katolickich” - mówi niechętny katolikom wychowanek lewicowej kuźni talentów. Uważa on, że szkołę trzeba zamknąć, kierowniczą kadrę wymienić w komplecie, zerwać powiązania szkoły z Laborschule Bielefeld* i pozwolić jej na nowy początek.

* ta szkoła to też socjalistyczny eksperyment nowej pedagogiki, kontakty z nią utrzymywał homoseksulista i pedofil Becker, pedagog i twórca seksualnych form współżycia w szkole.

http://www.n24.de/news-videos/Kriminalit%C3%A4t/Straftaten/Kindesmissbrauch/video-Odenwaldschule-Missbrauchsskandal-weitet-sich-aus-Odenwaldschule-71059.html

Post scriptum: oczywiście tymczasem wiadomo, że „najwięcej przypadków pedofilii jest w rodzinie i w szkole”. Ale walka z Kościołem trwa nadal. Teraz Biedroń uskarża się na to, że zakonnica targała go za ucho. Jan Bogatko

Na Śląsku w samo południe syreny ogłosiły kryzys gospodarczy! WIADOMOŚĆ DNIA! Dzisiaj, 20 października 2011 roku w samo południe, zawyły syreny alarmowe w całym województwie śląskim, oznajmiając społeczeństwu, że nadszedł już prawdziwy kryzys! Wprawdzie w Warszawie, rząd twierdzi, że jesteśmy zieloną wyspą i w Polsce nie ma jeszcze żadnego kryzysu, to jednak my tutaj, na południu Rzeczypospolitej, zwłaszcza w rejonie pogranicza widzimy, że jest coraz gorzej! Słowacja już ledwo, co zipie po wejściu do strefy euro, a Czesi coraz tłumniej przyjeżdżają do Cieszyna i Bielska-Białej, aby na rynku i straganach kupić bezpośrednio od rolników nieskażoną chemią polską żywność, równocześnie natomiast wzrasta ilość bezdomnych oraz bezrobotnych Polaków, którzy snują się po dworcach kolejowych i autobusowych.Zapełniają się noclegownie dla bezdomnych, wszystko drożeje na potęgę!

Jest już tak źle, że chyba z tego właśnie powodu, nawet Wojewódzki Sztab Antykryzysowy postanowił zawyć głosami syren w samo południe nie tylko w Katowicach, Bielsku-Białej i Częstochowie, ale w całym województwie śląskim !

Rajmund Pollak

Okoliczni bankruci We wtorek poszła plotka, że Francja i Niemcy zapowiedziały utworzenie funduszu ratunkowego dla okolicznych bankrutów na sumę 2 000 000 000 000, słownie dwa biliony Euro. To jest kilkaset tirów wyładowanych paletami banknotów 100 Euro. Pora po wyborach rozejrzeć się po okolicy. Jaka gospodarka jeszcze wokół tej naszej „zielonej wyspy” jeszcze pływa, jaka tonie. Z której strony nadejdzie fala tsunami.

Zacznę od wschodu. Rosja – ma surowce i rezerwy, to pływa. Będzie miała starego - nowego prezydenta. Choć jego i jego miśka popularność spada, to jednak jest nadal wysoka, ponad 50%. Rosja raczej nie padnie w pierwszym rzędzie. Choć kapitał z niej już ucieka.

Białoruś - dla odmiany od pół roku tonie. Wysprzedaje lub zastawia wszystko, co się da. Do końca roku zadłużenie ma dojść do 73 % PKB, teraz jest jak u nas, ponad 50%. Inflacja, 80% w tym roku doprowadziło do tego, że za pensję można sobie kupić 10 kg dobrej kiełbasy. Nas to też czeka? Czy ten, jak to niektóry go nazywali kilka miesięcy temu „europejski tygrys” przetrzyma przyszły rok, chudy dla wszystkich, wątpię.

Ukraina – W pierwszej dziesiątce krajów o największym prawdopodobieństwie bankructwa na świecie. Spowalnia wzrost produkcji przemysłowej, ludzie wycofują pieniądze z banków, wymieniać je na walutę można tylko z dokumentem tożsamości. Odwracanie uwagi społeczeństwa procesem liderki opozycji nie wyszło prezydentowi na dobre, traci popularność. Gdy nadejdzie kryzys, gospodarka Ukrainy w dużym stopniu uzależniona od eksportu stali poleci mocno na pysk, jako jedna z pierwszych.

Węgry – pytanie, czy uda się im uciec spod noża dzięki działaniom Orbana, czy zbyt późno bratankowie zdecydowali się na zmianę polityki „ tu i teraz”. Niedawno CDSy wyceniły ich również na pierwszą dziesiątkę. My bywamy w drugiej – trzeciej. Dalej mamy silnie zadłużone (poza Bułgarią) Bałkany, w których system bankowy sporo zainwestowali Włosi, Grecy, Cypryjczycy. Ci ostatni mają duuużo greckich obligacji. Jak Niemcy zrobią zbyt krótkie „strzyżenie” (częściowe bankructwo) to będzie z nimi kiepsko. Z Grecją już dawno jest, kolejny zawał niektóry prorokują przed końcem roku. Całe to UE i okolica przypomina grupę alpinistów, połączonych liną, na skraju przepaści, podczas trzęsienia ziemi. Alpiniści ci cały czas doładowują ciągle więcej obciążenia do plecaków. Jedyne, co można, to robić zakłady, który pierwszy spadnie i pociągnie resztę. Grecja już wisi na linie, ale za lekka jest. Obsuwają się Włochy, one wystarczą. I jak tu wierzyć w happy and.

Włochy – Japonia ma, co prawda procentowo znacznie większy dług i żyje, podobnie większość zobowiązań ma w kraju a nie zagranicą, ale osobiście wierzę w mafijną gospodarkę tak samo, jak w socjalistyczną, czyli wcale. CDSy to potwierdzają. Mediokracja Berluskoniego musi się skończyć tak, jak się skończy nasza. Przedwczoraj S&P obniżył rating 24 em włoskim bankom, ostatnio ograniczył się do 7miu. UniCreditowi właścicielowi PKO się upiekło, choć przeszedł niedawno na giełdzie kilka zawałów.

Potem FrAAncja? Ma ponoć stracić rating AAA. Nasz też poleci, jak nie zaczniemy reform, a nie zaczniemy, agencje już dawno nas ostrzegały. Ale Tusk się uśmiechnie, rzuci jakiś dowcip albo się wścieknie i w przekonaniu większości społeczeństwa sprawa będzie załatwiona. Przynajmniej do czasu gdy im coś warte pensje będą firmy a emerytury państwo wypłacało, czyli niezbyt długo.

Następnie Hiszpania pod wodzą (jeszcze) Zapatero, tamtejszego Palikota. Przedwczoraj ostro obcięty rating przesz Moodys. Z ponad 20% bezrobociem, dwa razy większym wśród młodzieży, kryzysem na rynku nieruchomości. Anglicy itp. kupujący tam swoje „miejsca pod słońcem”, raczej szybko na ten rynek nie wrócą. Ich domy też tanieją.

Portugalia - w pierwszej dziesiątce państw w kolejce do bankructwa, na 3cim miejscu. Poprzez zatopioną Islandię, wystawiającą peryskop Irlandię i zadłużoną po uszy Anglię z jej najwyższym od 15 lat bezrobociem, mijając Belgię już mającą dług 100 % PKB, której największy bank DEXIA teraz wyciągnął właśnie ponad 100 mld Euro dofinansowania i gwarancji trafiamy na coś jeszcze w miarę solidnego. Trzyma się niemiecko-holendersko-skandynawska twierdza. Ale w przyszłym roku itd też trzeba będzie nadal dokładać do bankrutów a perspektywy rozwoju gospodarczego są niezbyt optymistyczne. W końcu nie będzie, z czego dokładać, bo obsługa ich długów też drożeje. No, ale jak się zawali, to po przyszłorocznych francuskich i niemieckich wyborach. Politycy na całym świecie są pod tym względem podobni.

Ratingi europejskich banków i państw obsuwają się w ostatnich tygodniach wręcz hurtowo. CDS wszędzie przyśpieszyły wzrost, tak od maja. Teraz mamy kolejną obsuwę, zasypywaną kolejnymi masami pieniędzy i żadnego innego na te problemy pomysłu. W Europie wszędzie, poza wyjątkami od reguły, finansowo jest gorzej, nie lepiej. Trudno przewidzieć, co będzie, gdy granica wytrzymałości społeczeństw lub/ i systemu finansowego zostanie przekroczona. Na pewno będziemy mieli długotrwały spadek, jakości życia, ogromne bezrobocie, utratę wartości nieruchomości i pieniądza. Niektóre kraje, np. dalekie, będące w doskonałej sytuacji finansowej Chile, przygotowują się na upadek Euro. My, będąc w pierwszej dziesiątce krajów o największym zewnętrznym finansowaniu długu, jesteśmy na to gotowi mniej, niż byliśmy na powódź. Nawet zakładając, że wiemy o wszystkich długach państwa, bo Donald z Vincentem mówią nam samą prawdę i tylko prawdę. Podsumowując – no future.

http://usdebt.kleptocracy.us/ - wystarczy wyobrazić sobie że to 100 złotówki, kolor nawet podobny i wiedzieć że polski dług to ponad 800 mld zlotych a w perspektywie 40 lat mamy do oddania 3 biliony po amerykańsku-angielsku tryliony, ich biliony to nasze miliardy.

http://workforall.net/CDS-Credit-default-Swaps.h...

http://www.guardian.co.uk/business/2011/oct/18/f...

http://uainfo.censor.net.ua/news/6122-dolg-ukrai...

http://www.easternpartnership.org/community/deba...

R.Zaleski – blog

Nasz człowiek w Warszawie To tytuł z prorządowego, jednego z największych rosyjskich serwisów informacyjnych Gazeta.ru. Tak w 2008 r. zaanonsowano wizytę Donalda Tuska w Moskwie. Jeszcze przed Smoleńskiem, przed ukończeniem Nordstreamu, przed podpisaniem z Rosją przez rząd PO-PSL monstrualnego kontraktu gazowego. Już wtedy rosyjskie media faworyzowały Tuska i atakowały PiS. Podobnie jak większość niemieckich, w których braci Kaczyńskich regularnie przedstawiano, jako szwarccharaktery. Niemcy i Rosja coraz bardziej zacieśniają stosunki polityczne. Mówią o Polakach podobnym głosem. Po 9 października u naszych sąsiadów zapanowała euforia.

Rosja i Niemcy powyborczo Za kwintesencję reakcji rosyjskich po 9 października można uznać publikacje „Niezawisimej Gaziety”, która po transformacji ZSRR w post-ZSRR momentami była jedynym naprawdę niezależnym medium w Rosji (obecnie odzwierciedla stanowisko rosyjskiego MSZ). Coś z tego pozostało, skoro w tytule gorącego komentarza po polskiej elekcji dziennik zwraca uwagę na „spojrzenie na Moskwę i Berlin” towarzyszące kampanii wyborczej. A dalej, jak reszta prasy i stacji telewizyjnych (zwłaszcza ORT i RTR) na usługach Kremla: „Warszawa wejdzie w strefę politycznej stabilności”, Donald Tusk miał „wszelkie podstawy, by liczyć na poparcie wyborców”, „za Donalda Tuska nastąpiła normalizacja w relacjach Polski z kluczowymi partnerami handlowymi”, „ustały niekończące się kłótnie z Unią Europejską, które cechowały rządy Jarosława Kaczyńskiego”, „Gabinet Tuska prowadzi wyważoną politykę wobec UE”, „stosunki z Rosją też uległy poprawie”, „Tuskowi udało się osiągnąć wzajemne zrozumienie z Moskwą w sprawie gazu i złagodzić ostre problemy w dwustronnym dialogu”. Gazeta podkreśla, że „z punktu widzenia Kaczyńskiego osiągnięcia te należy uważać za porażkę w polityce zagranicznej”. Największy rosyjski dziennik „Kommiersant” cieszy się ze zwycięstwa PO i gani PiS: „Gdy Jarosław Kaczyński był premierem, a jego brat bliźniak prezydentem, Warszawa toczyła niekończące się wojny polityczne oraz gospodarcze z Brukselą, Berlinem i Moskwą”, „Podejrzliwości Kaczyńskiego wszyscy przeciwstawiają pragmatyzm Tuska”. Jacy „wszyscy”? Chyba „ziomale”? W wypowiedzi dla „Rzeczpospolitej” Fiodor Łukianow, naczelny pisma „Russia in Global Affairs”, wygłasza rosyjski komunikat dla świata: „Wyniki wyborów są świetne dla relacji polsko-rosyjskich. Gdyby wygrał PiS, te stosunki nie tylko pogorszyłyby się, tylko wręcz można powiedzieć, – że by się zakończyły”. Głos oddajmy przyjaciołom zza Odry. Alexander Rahr, ceniony ekspert ds. stosunków z Rosją (on też prywatnie przyjaźni się z Putinem) dla „Komsomolskiej Prawdy”: „Zwycięstwo Tuska świadczy o tym, że Polska, podobnie jak większość krajów Europy, głosuje rozważnie i praktycznie – za europejskimi wartościami, a nie jakimiś radykalnymi rozwiązaniami i nacjonalistyczną polityką. Wszystkie te wypowiedzi, na które Kaczyński pozwalał sobie w czasie kampanii wyborczej, w tym pod adresem Niemiec, wychodzą daleko poza czerwoną linię politycznej areny. Można odnieść wrażenie, że Kaczyński dostał pomieszania zmysłów”. To znany niemiecki politolog. Mówi twardo, po komsomolsku. Niemiecka telewizja ARD (ARD to jedno z największych konsorcjów radiowo-telewizyjnych w Europie) uznała wynik wyborów w Polsce za „błogosławieństwo dla stosunków polsko-niemieckich”. ZDF, drugi program niemieckiej telewizji publicznej (i drugi po ARD pod względem oglądalności), zarzucił Jarosławowi Kaczyńskiemu „ostrą kampanię antyniemiecką”, za którą ponoć „Polacy ukarali szefa PiS”. I dlatego „stosunki między Polską a Niemcami są tak dobre, jak nigdy dotąd”. Serio? Najpoważniejsze niemieckie gazety są zadowolone, lecz nieco bardziej wyważone w komentarzach. Monachijski gigant „Sueddeutsche Zeitung” uspokaja: „Tusk nie musi się martwić, że zostanie postawiony przed Trybunałem Stanu w związku z odpowiedzialnością rządu za katastrofę lotniczą pod Smoleńskiem z kwietnia 2010 r.”. „Der Spiegel” niemal krytykancko: „Tusk, najmniejsze zło”. „Berliner Zeitung” optymistycznie: „Polska może trzymać proeuropejski kurs w polityce zagranicznej bez ograniczeń”. Co by to mogły być za „ograniczenia”? Chyba „antyniemieckie wypady Kaczyńskiego” („BZ”) – dziś już bez większego znaczenia.

Paweł Paliwoda

Rosyjskie spotkania Bronisława Komorowskiego Dlaczego Bronisław Komorowski nie poinformował opinii publicznej, że w kwietniu 2010 r. planował wizytę w Rosji? Z jakich powodów zostały objęte tajemnicą inne spotkania, podczas których mogło dojść do bezpośrednich kontaktów prezydenta z ludźmi Kremla? Z kim spotkał się po ostatnich wyborach gen. Stanisław Koziej? Tydzień temu „Gazeta Polska” ujawniła, że na początku kwietnia 2010 r. ówczesny marszałek Sejmu Bronisław Komorowski planował wizytę w Rosji (w Ostaszkowie i w Miednoje). Miał to być wyjazd niezależny od wizyt Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska. Jak napisał tygodnik „Wręcz przeciwnie”, choć wyjazd Komorowskiego przesunięto na początku 2010 r. na czerwiec, to otoczenie ówczesnego marszałka Sejmu mocno naciskało na polskich dyplomatów, by w dniach 22–25 marca 2010 r. mogła pojawić się w Rosji grupa przygotowawcza składająca się z ludzi Komorowskiego. Dyplomaci wyrażali zdziwienie, dlaczego „szpica Marsz. BK” (takiego określenia użyli) chce znaleźć się w Rosji już w marcu, skoro do wizyty Komorowskiego miało dojść dopiero w czerwcu. W całej sprawie zdumiewa dziś nie tylko tajemnica, w jakiej trzymano wizytę marszałka, oraz plany wysłania przez Komorowskiego do Rosji grupy rozpoznawczej aż trzy miesiące (!) przed planowanym wyjazdem (i tak się dziwnie składa, że tylko dwa tygodnie przed katastrofą smoleńską) – lecz także obecna postawa Kancelarii Prezydenta i MSZ. Mimo upływu ponad dwóch tygodni nie doczekaliśmy się od tych instytucji żadnej odpowiedzi na nasze pytania w tej sprawie.

Komorowski w mundurze Do czerwcowej wizyty Bronisława Komorowskiego w Miednoje i Ostaszkowie oczywiście nie doszło, bo dwa miesiące wcześniej pod Smoleńskiem w niewyjaśnionej dotąd katastrofie zginął prezydent Lech Kaczyński, najwyżsi dowódcy polskiej armii, wielu parlamentarzystów oraz wysokich urzędników państwowych. Ale pod koniec czerwca 2010 r. miała miejsce inna zagadkowa wizyta Komorowskiego. Poinformowała o niej tylko służba prasowa ormiańskiego MSZ. Z lakonicznego komunikatu można się było dowiedzieć, że 21 czerwca minister spraw zagranicznych Armenii Edward Nalbandian spotkał się w porcie lotniczym „Zwartnoc” z „kandydatem na prezydenta Polski, marszałkiem Sejmu Bronisławem Komorowskim”. Spotkanie odbyło się dzień po I turze polskich wyborów prezydenckich, gdy Komorowski wracał do Polski po „niespodziewanej” (jak pisały polskie media) wizycie w Afganistanie.

Co ciekawe, żaden polski dziennikarz o międzylądowaniu marszałka w Armenii nie wspomniał ani słowem. O spotkaniu p.o. prezydenta nic też nie wiedziała Kancelaria Prezydenta, – gdy wysłaliśmy do niej pytania, odesłano nas do Sejmu. O charakter wizyty marszałka w Erewanie zapytaliśmy, więc Biuro Prasowe Sejmu, ale tam także nie otrzymaliśmy odpowiedzi. O czym rozmawiano w Erewanie? Służby prasowe tamtejszego rządu poinformowały oficjalnie, że w czasie rozmowy marszałka Komorowskiego z szefem MSZ Armenii poruszano kwestie współpracy ormiańsko-polskiej, stosunków między Armenią i UE oraz roli Ormian w rozwoju polskiego społeczeństwa. Czy faktycznie były to tematy tak palące dla marszałka, by poruszać je dzień po I turze wyborów prezydenckich? Jeszcze więcej wątpliwości budzi liczba spotkań i stron uczestniczących w rozmowach. Jak podał serwis armtoday.info – powołując się na źródła w ormiańskich kręgach dyplomatycznych – w tym samym dniu (21 czerwca), na tym samym lotnisku, wylądowała delegacja wysokich rosyjskich wojskowych. Oni także spotkali się z ministrem spraw zagranicznych Armenii Edwardem Nalbandianem. Czy Komorowski spotkał się również z nimi? Gdy dziennikarze ormiańscy zaczęli spekulować, o czym mogli rozmawiać wojskowi wysłannicy Kremla z ormiańskim ministrem i polskim marszałkiem Sejmu, do akcji wkroczyli Rosjanie. Rosyjska agencja informacyjna regnum.ru „ustaliła”, że 21 czerwca żadna delegacja wojskowa z Moskwy nie przebywała w Erewanie, a serwis armtoday.info minął się z prawdą. Zdaniem Rosjan pomyłka wzięła się stąd, że marszałek Bronisław Komorowski był… w mundurze wojskowym i został wzięty przez informatorów ormiańskich dziennikarzy za wysokiego rangą oficera rosyjskiego. Problem jednak w tym, że na zdjęciu opublikowanym przez armeńskie MSZ widać, iż Komorowski nie przebywał w Erewanie w ubiorze wojskowym. Można, zatem zastanawiać się, z jakiego powodu rosyjska agencja informacyjna skłamała, dementując tak pospiesznie i w tak naiwny sposób informację o spotkaniu Komorowskiego, ministra spraw zagranicznych Armenii i rosyjskich oficerów. To oczywiście przypadek, ale w tym samym dniu, w którym marszałek Komorowski odbył wraz z rosyjskimi wojskowymi tajemnicze międzylądowanie w Erewanie, prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew powołał w Polsce nowego ambasadora.

Konsultacje z byłym szefem FSB Ponad rok później byliśmy świadkami kolejnego zadziwiającego zbiegu okoliczności. Na meczu siatkówki Brazylia–Rosja, rozegranym 8 lipca 2011 r. w Sopocie, pojawił się incognito Nikołaj Patruszew, były szef FSB (następczyni KGB), obecnie sekretarz rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa i szef Rosyjskiego Związku Piłki Siatkowej. O jego wizycie dowiedział się portal Niezalezna.pl – nigdzie indziej o wizycie Patruszewa nie informowano. Nikołaj Patruszew to jeden z najbardziej zaufanych ludzi Władimira Putina. Od 1999 r. do 2008 r. był dyrektorem FSB. To za jego rządów w rosyjskich służbach specjalnych doszło do zamordowania Anny Politkowskiej i Aleksandra Litwinienki oraz zamachów na bloki mieszkalne – dokonanych, jak twierdził Litwinienko, przez władzę i specsłużby. W czasach ZSRR Patruszew służył w KGB (od 1975 r.).

Co zaprzyjaźniony z Putinem były szef FSB robił w Polsce? Według naszych informacji sekretarz rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa przybył pod pretekstem meczu siatkówki Brazylia–Rosja. W rzeczywistości jego wizyta podobno związana była z weekendowym przyjazdem do Polski Angeli Merkel. Merkel akurat w ten weekend postanowiła złożyć prywatną wizytę w Trójmieście (Gdańsk) i spotkać się prywatnie w leżącej 50 km od Sopotu Juracie z prezydentem Bronisławem Komorowskim. Komorowski z kolei dwa dni wcześniej przypłynął do Sopotu z Juraty, by, jak podawano, otworzyć z prezydentem tego miasta przystań jachtową. Tak się złożyło, że każda z trzech wymienionych osób miała dwa cele wizyty w Trójmieście w tym samym czasie. Bronisław Komorowski zjadł w Sopocie obiad, po czym wrócił łodzią Straży Granicznej do Juraty. Czy drogi tych osób się przecięły, czy doszło do spotkania prezydenta Polski z kanclerz Merkel i czy Merkel spotkała się, a jeśli tak, to, w jakim celu, z Patruszewem? Tak czy inaczej, według informatorów „GP” z BBN, ekspertów od spraw wywiadowczych, zbieżność takich spotkań nie jest dobra z punktu widzenia wizerunku głowy państwa. Przypomnijmy, że obsadzone ludźmi Bronisława Komorowskiego Biuro Bezpieczeństwa Narodowego zaprosiło Patruszewa w styczniu 2011 r. na obchody swojego 20-lecia. Byłego dyrektora FSB, który nie ukrywał nigdy swojego wrogiego stosunku do NATO, Polski czy Gruzji, podejmował z uśmiechem gen. Stanisław Koziej – szef BBN. Dodajmy, że gen. Koziej w 1987 r. wyjechał do Moskwy na kurs organizowany przez Akademię Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych ZSRR, tzw. „Woroszyłowkę”. Tego typu kursy były zabezpieczane (a część z nich także organizowana) przez sowiecki wywiad wojskowy – GRU. Stosunki środowiska Komorowskiego z Patruszewem są coraz bardziej zażyłe, choć nie sposób dowiedzieć się tego z wysokonakładowej prasy ani z telewizji. W mediach zgodnie przemilczano np. informację, że 13 października 2011 r., a więc tuż po ogłoszeniu wyników ostatnich wyborów parlamentarnych, doszło do szczególnych konsultacji polsko-rosyjskich, w których wzięli udział przedstawiciele BBN i aparatu Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, m.in. Zdzisław Lachowski (w PRL pracownik Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych podlegającego komunistycznemu MSZ) i Jewgienij Łukjanow (jak sprawdziła „GP”, w latach 1984–1990 dyplomata sowiecki). W roboczym lunchu uczestniczył także szef BBN Stanisław Koziej – jeden z najbardziej zaufanych ludzi Bronisława Komorowskiego. Dzień po tych zadziwiających konsultacjach odbył się dwustronny, „ekspercki” okrągły stół „Polska w polityce bezpieczeństwa Rosji. Rosja w polityce bezpieczeństwa Polski”.

Lunch z oligarchą od remontu tupolewa Z nieznanych powodów opinii publicznej w Polsce nie poinformowano również o polsko-ukraińskim lunchu w szwajcarskim Davos z udziałem prezydenta Komorowskiego. Spotkanie to odbyło się 28 stycznia 2011 r. podczas Światowego Forum Ekonomicznego. Na oficjalnej stronie internetowej Kancelarii Prezydenta ukazała się na ten temat tylko krótka informacja i lakoniczna wypowiedź Komorowskiego: „Brałem udział w spotkaniu, takim lunchu ukraińskim, który zamienił się w lunch ukraińsko-polski, który służył z kolei promocji, pokazaniu światu biznesu i polityki zgromadzonemu tutaj w Davos, tych dobrych form współpracy polsko-ukraińskiej i dobrych zamiarów na przyszłość”. Szczegóły wspólnego posiłku, przemilczane zarówno przez Kancelarię Prezydenta, jak i polskie media, przedostały się do ukraińskiego oddziału rosyjskiej agencji prasowej Interfax oraz do gazety „Kommiersant”. Ta ostatnia z pewnym zdziwieniem odnotowała 31 stycznia 2011 r.: „Konferencja, w której uczestniczyli prezydenci Ukrainy i Polski, Wiktor Janukowycz i Bronisław Komorowski, zainteresowała raczej rosyjskich oligarchów aniżeli polskich inwestorów”. Okazuje się, że najważniejszymi uczestnikami „polsko-ukraińskiego lunchu” na temat Euro 2012 byli rosyjscy oligarchowie z najbliższego kręgu Władimira Putina z Olegiem Deripaską na czele – właścicielem firmy kontrolującej zakłady Awiakor w Samarze, które remontowały przed katastrofą smoleńską samolot Tu-154M nr 101. Deripaska był m.in. przesłuchiwany przez śledczych z Europy Zachodniej. Sprawa dotyczyła podejrzeń o pranie brudnych pieniędzy i związki z moskiewską mafią. Według brytyjskiego „Evening Standard”, prawą ręką Deripaski jest Walerij Pieczenkin, były agent sowieckich i rosyjskich specsłużb. Pieczenkin – odpowiadający za bezpieczeństwo w holdingu Basic Elements, (w którego skład wchodzą także zakłady Awiakor) – był wysokim oficerem KGB, a w FSB służył w randze generała-pułkownika, pełniąc tam funkcję wicedyrektora wydziału operacji kontrwywiadowczych. Dlaczego prezydent ukrył fakt wspólnego lunchu z Deripaską? Czyżby wstydził się złej atmosfery wokół oligarchy? A może nie chciał, by niezależne media ponownie postawiły przy tej okazji pytanie o powiązania Komorowskiego z polską firmą, która zleciła wykonanie remontu rządowego Tu-154 zakładom należącym właśnie do Deripaski? Współbiesiadnikiem Komorowskiego był też m.in. Saif al-Islam al-Kaddafi – okrutny syn libijskiego dyktatora (w czerwcu 2011 r., a więc pięć miesięcy po lunchu z Komorowskim, Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze wydał nakaz aresztowania Saifa al-Islama, zarzucając mu popełnienie zbrodni przeciwko ludzkości, w tym torturowanie i zabijanie ludności cywilnej).

Jak informuje agencja Interfax, organizatorem spotkania w Davos była Fundacja Wiktora Pinczuka. Ten zięć byłego postkomunistycznego prezydenta Ukrainy Leonida Kuczmy – podejrzewanego m.in. o zlecenie brutalnego morderstwa dziennikarza Georgija Gongadzego – to jeden z najbogatszych i najbardziej kontrowersyjnych ukraińskich oligarchów. W 2007 r. wyszło na jaw, że pieniądze Pinczuka są podstawą funkcjonowania fundacji Aleksandra Kwaśniewskiego „Amicus Europae” (w 2006 r. ukraiński biznesmen wsparł fundację kwotą prawie miliona zł, choć w tym samym czasie organizacja ta wydała na swoje cele statutowe zaledwie… 65 tys. zł). Pinczuk i Kwaśniewski także pojawili się na lunchu z prezydentem Komorowskim. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

Wyłanianie rządu - każdy dzień przynosi niespodzianki

1. Rządzący uspakajają, że cały proces wyłaniania rządu jest pod kontrolą, ale każdy dzień przynosi w nim kolejne niespodzianki. Taką niespodzianką było wczorajsze wezwane przez Prezydenta Komorowskiego do swojej Kancelarii Premiera Tuska i Wicepremiera Pawlaka na rozmowę o zamierzeniach i składzie rządu. Zdaje się, że rozmowa nie należała do przyjemnych, bo, mimo, że trwała aż 2 godziny to nikt z jej uczestników nie spotkał się z dziennikarzami, a ogólniki o treści tego spotkania przekazała tylko Pani rzecznik Prezydenta Komorowskiego. Prezydent już od dłuższego czasu pokazuje opinii publicznej, że nie jest tylko strażnikiem żyrandola (tak kompetencje prezydenta określił kiedyś Tusk, tłumacząc, dlaczego nie wystartował w wyborach prezydenckich), ale aktywnym uczestnikiem życia politycznego. Zresztą do aktywności pobudził prezydenta sam Premier Tusk, który tuż po wyborach ogłosił w wywiadzie udzielonym tygodnikowi Polityka, że jest premierem na drugą kadencję w sytuacji, kiedy Komorowski rozpoczął konsultacje ze wszystkimi szefami partii politycznych, jakie znalazły się w Parlamencie. Dopiero po solidnej reprymendzie Premier Tusk przyznał, że się pospieszył i że uwzględnił sugestie prezydenta, co do tempa powoływania nowego rządu i konieczności wymiany niektórych ministrów. Wczorajsze rozmowy dotyczyły zapewne także pozycji Schetyny w nowym rządzie Tuska, którego ten ostatni chce maksymalnie zmarginalizować, a Komorowski upomina się o solidny resort i funkcję wicepremiera dla marszałka.

2. Wszystkie te korowody mają miejsce w sytuacji, kiedy za naszymi granicami mamy wręcz trzęsienie ziemi, a spowolnienie gospodarcze a kto wie czy i nie recesja zbliża się do naszego kraju szybkimi krokami. Potrzebna jest w tej sytuacji przemyślana poważna autopoprawka do projektu budżetu na 2012 rok, złożonego w Sejmie przez rząd 30 września. Wprawdzie już w czerwcu tego roku projekt budżetu przyjęty po raz pierwszy przez rząd Tuska, był kontestowany przez większość ekonomistów, nawet tych przychylnych rządowi. Zwracali oni uwagę, że wzrost gospodarczy w 2012 roku, nie wyniesie 4% PKB jak przyjęto w budżecie, a raczej będzie bliższy 2% (wczoraj pojawiły się prognozy, że będzie niższy niż 2%) głównie ze względu na wyraźne spowolnienie gospodarek krajów strefy euro, a w szczególności gospodarki niemieckiej Oznacza to ich zdaniem ni mniej ni więcej tylko zawyżenie dochodów podatkowych według ostrożnych szacunków o około 20 mld zł. A w projekcie budżetu minister Rostowski przewidywał wzrost wpływów podatkowych aż o 9% w stosunku do roku 2011. Jeżeli weźmiemy pod uwagę wpływy podatkowe w latach 2008-2010 to w każdym roku były one mniejsze od tych planowanych, choć mieliśmy do czynienia ze wzrostem gospodarczym i wyższą niż planowana inflacją, a nawet podwyżką stawek podatku VAT, to optymizm Rostowskiego w szacowaniu wpływów podatkowych na rok 2012, już wtedy wyglądał wręcz kuriozalnie.

3. Ale tych nierealistycznych wielkości w projekcie budżetu było znacznie więcej. Wskaźnik bezrobocia miał wynieść na koniec grudnia 2012 roku 10%, bo zdaniem Rostowskiego bezrobocie na koniec tego roku będzie wynosiło 10,9%, choć na koniec sierpnia wynosiło 11,6%, a w ostatnim kwartale tego roku będzie już tylko rosło. Kompletnie nierealistyczne są średnioroczne kursy złotego w stosunku do euro i dolara wynoszące odpowiednio 3,87 zł i 2,85 zł. W sytuacji ucieczki inwestorów zarówno z rynku giełdowego jak i walutowego trudno sobie wręcz wyobrazić osiągnięcie przez złotego takich średnich poziomów kursów. Konsekwencją tego będzie wyższy poziom tej części długu publicznego, która jest wyrażona w walutach obcych. Dewaluacja złotego o 10% jak to się stało ostatnio, to przyrost wartości tej części długu aż o 20 mld zł, a więc blisko 1,5% PKB, a to z kolei może powodować gwałtowne przekroczenie przez dług publiczny tzw. progów ostrożnościowych, czyli 55% PKB i 60% PKB. Jeżeli dołożymy do tego nierealistyczny poziom deficytu budżetowego (35 mld zł), a w konsekwencji zakładanego długu publicznego, który na koniec 2012 roku ma wynieść 836 mld zł, podczas gdy już w połowie tego roku wynosił 812 mld zł, a do końca roku prawdopodobnie przekroczy poziom przewidywany przez ministra finansów dopiero za rok, to już wtedy widać było, że rząd Tuska przygotował optymistyczny dokument tylko na wybory.

4. Widać z tego, że tylko w sprawach budżetowych jest tyle poważnych problemów, że wygląda na to, iż w nowy rok wejdziemy bez uchwalonego budżetu a to oznacza poważne kłopoty nie tylko dla sfery budżetowej, ale dla wszystkich podmiotów powiązanych z budżetem choćby dotacjami. Niezwykle pilna jest również ustawa o rolniczych składkach na ubezpieczenia zdrowotne (bez jej uchwalenia rolnicy będą musieli od marca płacić ją sami), a także przygotowanie posunięć w sytuacji, kiedy na koniec roku dług publiczny przekroczy poziom 55% PKB. W tej sytuacji korowody z nowym rządem i kompletny brak strategii rządzenia na kolejne 4 lata kolalicji PO-PSL są w najwyższym stopniu niepokojące. Zbigniew Kuźmiuk

Pamięć o żołnierzach ze wschodu 13.10.11 r. minęła 68 rocznica zakończenia bitwy pod Lenino. 1 Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki pod dowództwem gen. Zygmunta Berlinga, stoczyła w istocie przegrany, krwawy bój z Niemcami, dysponując nieprzygotowanym do walki, na takim froncie, jakim był front wschodni w 1943 r., żołnierzem.

Dywizja została zmasakrowana, a polska krew obficie zrosiła pole bitwy. Zginęło 510 żołnierzy, 776 dostało się do niewoli lub zostało uznanych za zaginionych, a 1776 zostało rannych. Stanowiło to 25% stanu dywizji. A jednak nie znalazłem, ani wczoraj, ani 12 października (rozpoczęcie bitwy i dawne, PRL-owskie święto żołnierza polskiego) żadnych informacji o upamiętnieniu Polaków poległych i walczących pod Lenino. Dziś o tym się nie mówi. Nie tylko o Lenino, ale i przyczółku magnuszewskim, o straszliwych walkach w powstaniu warszawskim, o zbrodni w Podgajach, o Wale Pomorskim, o wielkiej bitwie o Kołobrzeg, o zdobyciu Gdańska, o forsowaniu Odry, o Budziszynie, wreszcie o Berlinie i polskiej fladze nad Tiergarten. Dlaczego tak się dzieje? Otóż, mamy do czynienia z ohydną zemstą polityczną na niczemu nie winnych żołnierzach 1 i 2 Armii WP idących ze wschodu. To prawda, że wojsko to było powołane i wykorzystywane do własnych celów przez całkowicie uległą Stalinowi grupę polityczną polskich komunistów. To prawda, że pododdziały tej armii wykorzystywano po wojnie do walki politycznej na użytek PPR, to prawda wreszcie, że po 1947 r., eliminując i represjonując całkiem duży zastęp przedwojennych oficerów, uczyniono ją w końcu ramieniem PZPR. Ale to w niczym nie usprawiedliwia zapomnienia, a czasem pogardy jaką obdarzani są zwykli żołnierze i oficerowie tej armii, wrzucani do jednego worka z politrukami i przywódcami politycznymi ZPP i PPR. A przecież byli to, zwłaszcza do czasu wejścia wojska na teren tzw. Polski lubelskiej, w przeważającej większości Kresowiacy i Sybiracy, często będący jednymi jak i drugimi jednocześnie. Ludzie ci nie zdążyli do armii Andersa nie z własnej winy. Z kolei pobór na Kresach w 1944 r. uratował tysiące Polaków od śmierci z rąk banderowców. Im też odebrano małą kresową Ojczyznę, tak jak i tym, którzy byli w II Korpusie. Walczyli dzielnie, tysiące spośród nich oddało życie za Polskę, nie za komunizm, czy partię. To prawda, że propaganda PRL uczyniła z nich tych lepszych od żołnierzy z Zachodu, tych idących najkrótszą drogą. To prawda, że ta sama propaganda przez lata, często na fundamencie kłamstwa, traktowała skrajnie niesprawiedliwie Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie, pielęgnując jednocześnie ponad miarę pamięć o walce 1 i 2 AWP. Ale to byli komuniści, o których osobach i „moralności” z pogardą wypowiadali się ówcześni opozycjoniści. A jednak ci moralnie wysocy opozycjoniści po dojściu do władzy w 89 r. dokonali na żołnierzach ze wschodu prymitywnej zemsty, która trwa do dziś. Dokonano gwałtu na polskiej pamięci po prostu wycinając walki Berlingowców z historii Polski, eliminując je z przekazu medialnego. Jeżeli mówi się o nich, to niemal wyłącznie w kontekście negatywnym, podkreślając zbrodniczość politruków, dezercje i inne negatywne strony. W sposób karygodny zaprzestano mówić o tym polskim wkładzie w pokonanie hitlerowskich Niemiec, o ciężkich walkach toczonych przez polskich żołnierzy na dawnych piastowskich i słowiańskich ziemiach, które w dużej części przypadły powojennej Polsce. Ten aspekt jest dzisiaj przedstawiany, jako wstydliwy relikt minionej epoki. Zupełnie niesłusznie. Nie mówi się także o oficerach i żołnierzach AK, którzy wstąpili do tej armii i przeszli chwalebny szlak bojowy aż do pokonania III Rzeszy, jak np. kapitan Stanisław Betlej, „bohater obu rzek” (Nysy Łużyckiej i Szprewy), bohater konspiracji AK-owskiej a później frontowiec II AWP, poległy w ataku na bunkier niemiecki. Dożyliśmy czasów, w których cmentarze polskich żołnierzy, politycznie nieprawomyślnych, niszczeją, zaś cmentarze żołnierzy niemieckich „świecą” nowością i porządkiem. Żyjemy w tzw. wolnej i suwerennej Rzeczpospolitej, której władz, wywodzących się z dawnej opozycji nie stać na ludzki odruch wobec dzisiejszej garstki starców jak i wobec tamtej masy poległych w większości młodych ludzi, którzy bili Niemca jak umieli, a dzisiaj pamięta o nich jedynie biały krzyż stojący na przeważnie niezbyt zadbanej mogile. 22 lata po przełomie 89 r., to okres niskiego moralnie rewanżu, nawet gorszego od zachowania władz PRL, przynajmniej w latach 56-89, kiedy jednak o wysiłku żołnierza PSZ, z różnym natężeniem, ale mówiono i pisano. Wyraźnie należy również podkreślić, że tzw. spadkobiercy PZPR z SLD et consortes przyłożyli i przykładają nadal ręki do tego zapomnienia i wykluczenia wojennej chwały polskiego żołnierza ze wschodu. Tak wygląda smutna rzeczywistość. Stąd powyższe wspomnienie i refleksje. Cześć ich pamięci!

Ruch Odurzonych W powieści Józefa Conrada „W oczach Zachodu” wezwany do Petersburga z zagranicy, gdzie udawał rewolucjonistę, agent Ochrany pyta, „jak się nazywa ruch, na którego czele mam stanąć?” Nie wiem, na ile Conrad wzorował się na rzeczywistych postaciach i wydarzeniach, ale sytuacja jest bardzo podobna do historii patrona wszystkich prowokatorów, inżyniera Jewno Azefa. Ten potomek niezamożnej żydowskiej rodziny rozpoczął swoją życiową karierę od kradzieży 800 rubli, z którymi zbiegł do Karlsruhe, gdzie zapisał się na politechnikę. Stamtąd napisał do Petersburga list, w którym informował, że w Karlsruhe jest kółko rewolucjonistów, o którym on, Azef może dostarczać wiadomości. Ponieważ centrala Ochrany wyraziła zainteresowanie, Azef takie kółko rewolucyjne założył, został jego przywódcą, no i systematycznie informował centralę o jego poczynaniach, za co otrzymywał wynagrodzenie. Kółko to rozrosło się w partię, która nawet dokonywała zamachów na państwowych dygnitarzy. Azef najpierw zlecał zamachy, a potem zamachowców wydawał. Większość działaczy niczego nie podejrzewała, a jeśli któryś zaczynał coś podejrzewać, to zostawał poddawany partyjnemu ostracyzmowi. W końcu za sprawą „nawróconego” żandarma Azef został zdemaskowany i przed wybuchem pierwszej wojny światowej umarł w Berlinie. „Już w podziemiach synagog wszystko złoto leży, amunicję przenoszą czarni przemytnicy. Naradzają się szeptem berlińscy bankierzy, dzwoni tajny telefon w warszawskiej bóżnicy. I zaraz Żydzi w Kremlu dostali depeszę i skoczyła iskrówka; zawrzały redakcje. Paryski Rotszyld ręce zaciera w uciesze; w Amsterdamie i w Rzymie wykupiono akcje” – pisał przed wojną Julian Tuwim, parodiując książkę Adolfa Nowaczyńskiego „Mocarstwo anonimowe” w wierszu pod takim samym tytułem. Niby szyderstwo z „teorii spiskowych”, w które postępactwo ma surowo zakazane wierzyć, chyba, że Rywin znowu przyjdzie do Michnika. Wtedy, to, co innego, wtedy nie tylko można, ale nawet trzeba wierzyć w spisek przeciwko „Agorze” pod rygorem obciachu. Normalnie jednak postępactwo w żadne spiski nie wierzy i myśli, ze otaczająca nas coraz ciaśniej rzeczywistość, to rezultat pełnego spontanu i odlotu. Tymczasem Tuwim kontynuował: „W Londynie, w wielkiej loży już postanowiono; siedem pieczęci kładą masoni pod dekret. Nad skrwawionym Talmudem żółte świece płoną. W płachtę zwinęli szczątki i przysięgli sekret”. Postępactwo, ma się rozumieć, w żadnych masonów też nie wierzy, chociaż w Polsce działają aż dwie masońskie obediencje, czyli – mówiąc po ludzku – szajki. Jedna – tak zwany Ryt Szkocki Dawny i Uznany, a druga – Wielki Wschód Francji. Obydwie uprawiają, – chociaż oczywiście każda po swojemu – tak zwaną „sztukę królewską”. Co to za sztuka? Jeszcze w Średniowieczu można było udawać, że chodzi o umiejętność budowania katedr. Teraz jednak takich rzeczy naucza się całkiem jawnie na wszystkich politechnikach świata, a poza tym masoni, zwłaszcza Wielki Wschód, który w ogóle nie wierzy w Wielkiego Architekta, żadnych katedr przecież nie budują. Czymże, zatem jest naprawdę, owa tajemnicza „sztuka królewska”? Wszystko wskazuje na to, że chodzi o umiejętność skrytego manipulowania wielkimi masami ludzi, żeby – oczywiście „bez ich wiedzy i zgody” – skłonić ich do postępowania zgodnego z oczekiwaniami królewskich sztukmistrzów. Im bardziej ludzie niczego nie podejrzewają, tym oczywiście łatwiej ich w ten sposób zoperować, toteż nic dziwnego, że kuci na cztery nogi cwaniacy jak oka w głowie pilnują, by postępactwo nie wierzyło w żadne spiski i podtrzymują w tych żałosnych durniach zadowolenie ze swego rozumu – oczywiście do czasu, kiedy zostaną wycyckani ze wszystkiego, co tylko mają. Jak zatem nazywa się ruch, na którego czele mam stanąć? Okazuje się, że to Ruch Oburzonych. A czym oburzonych? Ano „tyranią rynku”. Najwyraźniej działający wspólnie i w porozumieniu z rządami państw finansowi grandziarze, których chciwość doprowadziła świat do kryzysu finansowego, w następstwie, którego rządy rozpoczęły bezceremonialny rabunek podatników, by w ten sposób ułatwić grandziarzom przejęcie prywatnej własności obywateli i tą drogą doprowadzić do upragnionego komunizmu, w którym grandziarze znowu staliby się awangardą proletariatu – postanowili uprzedzić wybuch niezadowolenia rzesz wydymanych ludzi i zawczasu skierować je nie tyle nawet w ślepą uliczkę, co na drogę wiodącą do komunizmu. Dlatego też Ruch Oburzonych, a właściwie nie tyle „oburzonych”, co Odurzonych kieruje swe oburzenie przeciwko „tyranii rynku” – jakby to właśnie wolny rynek był przyczyną finansowego kryzysu. Tymczasem jego przyczyną było odejście od standardu złota, co umożliwiło kolaborującym z rządami bankom emisyjnym zasypywanie rynku pieniądzem fiducjarnym. Ponieważ samo wyprodukowanie takiego papierowego Scheissu zysku nie przynosi, bo pojawia się on dopiero po wprowadzeniu pieniądza do gospodarczego obiegu, to znaczy – po znalezieniu osoby, która ten pieniądz przyjmie, zaciągnie zobowiązanie i odtąd aż do śmierci pracować będzie dla banku – rozszerzyły one ofertę kredytową, czemu towarzyszyła propaganda: kup teraz, zapłacisz później. Mnóstwo ludzi dało się na to nabrać i pokupowało sobie różne rzeczy, za które nie bardzo mogło zapłacić, bo w tak zwanym międzyczasie korporacje organizujące produkcję w skali globalnej poprzenosiły ją tam, gdzie czynniki produkcji są najtańsze. Ponieważ ceny surowców i energii specjalnie się geograficznie nie różnią, w grę wchodzi cena pracy i wysokość podatków. Dlatego produkcja przenoszona jest do Chin czy Indii, dzięki czemu rynek jest zasypywany towarami, ale w krajach o wysokim socjalu, a więc – wysokich kosztach pracy i wysokich podatkach, rośnie bezrobocie. W rezultacie zakupione uprzednio dobra trzeba teraz oddawać bankom, które w ten sposób przechwytują coraz więcej własności tylko, dlatego, że posiadły przywilej emisji pieniądza, którym ludzie muszą się posługiwać na podstawie państwowych przepisów o prawnym środku płatniczym. Dotychczas można było to wszystko jakoś klajstrować powiększaniem długu publicznego, to znaczy – zastawianiem przez rządy u bankierów, kreujących pieniądz fiducjarny przyszłych podatków, a więc – przyszłych dochodów swoich niewolników, – ale właśnie grandziarze najwyraźniej postanowili te dochody przejąć już dzisiaj i to w dodatku – pod pretekstem spełnienia najgorętszych pragnień swoich ofiar. Jakże inaczej wytłumaczyć, że rozszerzający się właśnie z szybkością płomienia Ruch Oburzonych akurat tego się domaga, pomstując przeciwko „tyranii rynku” – jakby to właśnie ona była przyczyną trapiących świat parkosyzmów, a niestworzony przez rządy do spółki z grandziarzami system eksploatowania niewolników. I jakby na potwierdzenie tych podejrzeń słyszę, że protestujących na Wall Street poparł Jeffrey Sachs – jeden z pomysłodawców tego samograja. Czyż nie po to, by stanąć na jego czele? SM

Z frontu wojny krzyżowej Jak było do przewidzenia, poseł Palikot rozpoczął w Polsce wojnę religijną, polegającą na nieustannym rozjątrzaniu opinii katolickiej. Robi to pod pretekstem walki o „laickość państwa”, nakazanej przez unijny sanhedryn. Postawiony na czele Republiki Francuskiej prezydent Mikołaj Sarkozy już wcześniej oświadczył, że jeśli Kościół zaakceptuje zasadę „laickości republiki”, tzn. zgodzi się na status organizacji socjalno-charytatywnej z elementami przemysłu rozrywkowego, wyrzekając się wszelkich pretensji do przywództwa moralnego, to może nawet dostawać od rządu pieniądze. Chodzi tu przede wszystkim o zgodę na wyrugowanie etyki chrześcijańskiej, jako podstawy systemu prawnego i zastąpienie jej demokratyczną etyką sytuacyjną: dobre jest to, co partia wskaże. Wojnę religijną posła Palikota wspiera na medialnym odcinku frontu „Gazeta Wyborcza”, realizując leninowskie przykazania („odchodząc od nas nakazał nam towarzysz Lenin...”) o organizatorskiej roli prasy. Ostatnio wyszło jej, że „Polacy” są przeciwni usuwaniu krzyża z Sejmu. To „Polacy” - no a Żydzi? Też są przeciwni, czy może woleliby usunąć? Ten krzyż z Sejmu poseł Palikot zdaje się będzie „usuwać” przez całą kadencję, podnosząc adrenalinę swoim sodomitom i gomorytkom oraz Umiłowanym Przywódcom. Ostatnio zabrał głos były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju, deklarując, że poseł Palikot krzyż z Sejmu usunie „po jego trupie”. To bardzo ładnie ze strony byłego pana prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju, ale czy człowiek, będący „za a nawet, przeciw”, bo to ma swoje „plusy dodatnie i plusy ujemne” wytrwa, aby do końca w swoim postanowieniu? SM

Za komuny nie było lepiej Ludzie sami nie wiedzą, co gadają. Zauważył to już dawno poeta pisząc, że „za ten grzech ojczyznę biedną ogień spaliłby niebieski, gdyby nie to, że jej strzeże anioł Zygmunt Wasilewski. On tu jeden trzyma fason ponad Żydów podłą zgrają i on jeden nie jest mason, chociaż – czego nie gadają?” Więc na przykład gadają, że za komuny było lepiej. Ale czy aby na pewno? Jeszcze za głębokiej komuny rosyjski, a właściwie nie żaden „rosyjski”, to znaczy – rosyjski też, ale zarazem radziecki historyk Lew Gumilow napisał książkę pod tytułem „Cywilizacja Wielkiego Stepu” o imperium Czyngis Chana. Książka – jak to książka; mniej więcej taka sama, jak inne, podobne książki – gdyby nie to, że autor wdał się w rozważania, nad przyczynami, które sprawiają, że narody pogrążone przez całe stulecia w letargu, nagle ni z tego, ni z owego, nabierają niebywałej energii. Niczym grzyby po deszczu pojawiają się przywódcy, co to potrafią wyciskać krew z ziemi i prowadzą te narody od zwycięstwa do zwycięstwa, budując ogromne imperia, – po czym, kiedy energia wybuchu się wyczerpie, narody ponownie pogrążają się w letargu na całe stulecia. Zastanawiając się tedy nad przyczynami takich wybuchów energii, które nazwał „pasjonarnością”, Lew Gumilow doszedł do wniosku, że powodują je wpływy kosmiczne. Z pozoru wygląda to całkiem nieprawdopodobnie, ale popatrzmy tylko; co cztery lata, a więc, kiedy tylko Ziemia czterokrotnie okrąży Słońce, prezydent zarządza wybory. I co się dzieje? Ludzie, setki tysięcy, a kto wie – może nawet miliony ludzi jak na komendę budzą się z letargu, dostają małpiego rozumu; zakładają komitety wyborcze, namawiają innych, Bogu ducha winnych ludzi, żeby podpisywali się, że ich popierają, obiecują cuda na kiju i w ogóle – wygadują brednie, których normalny człowiek nigdy nie odważyłby się na trzeźwo powiedzieć, wymyślają sobie nawzajem od najgorszych, wreszcie – wrzucają do skrzynek jakieś kartki, po czym wszystko się uspokaja, wraca do stanu poprzedniego i miliony znowu popadają w letarg. Zwróćmy uwagę, że obrót Ziemi wokół Słońca, od którego wszystko to przecież się zaczyna, jest zjawiskiem jak najbardziej kosmicznym, a skoro tak, to wychodzi na to, iż Gumilow miał rację. Tak, tak; nie wszystko, co głosili uczeni radzieccy było takie głupie. Na przykład słynny radziecki uczony Pietia Goras wynalazł matematykę, a znowu inny, filozof Pantarejew zauważył, że „wsio pławajet” – i tak dalej. Więc o ile teraz, kiedy nadchodzą wybory, wszyscy, jeden przez drugiego zakładają wyborcze komitety, to za komuny było inaczej. Za komuny partia i rząd, co cztery lata reaktywowały jeden i ten sam komitet, nazywany pretensjonalnie Frontem Jedności Narodu. Była to, ma się rozumieć, fasada, bo tak naprawdę to kandydatów wyznaczała partia i rząd, dobierając według uznania kandydatów partyjnych i bezpartyjnych, wierzących i niewierzących, żywych i uma... – no mniejsza z tym. I kiedy już listy zostały skompletowane, rozpoczynała się kampania wyborcza, to znaczy namawianie, żeby głosować bez skreśleń. Trudno doprawdy pojąć, po co właściwie w tej sytuacji urządzano jeszcze jakieś głosowanie, skoro i tak nikt spoza zatwierdzonej listy nie mógł się do Sejmu przedostać. A przecież żyją jeszcze ludzie pamiętający, że miliony obywateli na te głosowania galopowało (23 marca 1980 r. frekwencja wyborcza wyniosła 99,52 proc.) w następstwie, czego taki np. Edward Gierek dostał 99,97 procent głosów – i to na kilka miesięcy przedtem, jak został obalony w wyniku fali masowych strajków w sierpniu 1980 roku. Wygląda na to, że i wtedy musiały oddziaływać na wszystkich wpływy kosmiczne, tylko inaczej, niż teraz. Aż dziw bierze, że żaden astronom, od których w Centrum Badań Kosmicznych przy ul. Bartyckiej w Warszawie aż się roi, jeszcze nie zajął się tym fenomenem. A szkoda - bo ileż prac naukowych, ileż doktoratów i habilitacji można by na ten temat opublikować! Kto wie - może nawet więcej, niż na temat centralizmu demokratycznego, z którego doktoryzowało się i habilitowało mnóstwo luminarzy jurysprudencji, zasiadających między innymi w niezawisłych sądach, a wśród nich – również w Sądzie Najwyższym? A właśnie okazało się, że do Sądu Najwyższego napływają protesty wyborcze, których autorzy najwyraźniej mają nadzieję, iż niezawisły Sąd Najwyższy je uwzględni i wybory unieważni. Pod tym względem za komuny było całkiem inaczej. Pamiętam, jak z kolegą Tadeuszem Szozdą, z którym składaliśmy do druku podziemnego „Gospodarza”, zaśmiewaliśmy się do łez z wiadomości, że działacz ówczesnej Samoobrony Chłopskiej Ziemi Lubelskiej, późniejszy senator Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego Janusz Rożek, wywiesił protest wyborczy na wrotach własnej stodoły – a i to SB nie tylko mu go zerwała (takie to dobre uczynki i inne – jeszcze lepsze, spełniała podówczas SB), ale w dodatku urządzała mu potem za karę rozmaite psoty. O żadnych protestach wyborczych do Sądu Najwyższego nikt wtedy w ogóle nie słyszał, bo – po pierwsze – taki protest nigdy by tam nie doszedł, po drugie – nawet gdyby jakimś cudem kontrola korespondencji go przepuściła, to Sąd Najwyższy, bez żadnego rozpoznania, na posiedzeniu niejawnym natychmiast skierowałby go do SB celem przykładnego ukarania zuchwalca, a gdyby nawet jakimś cudem zuchwalca do SB nie zadenuncjował, no to przecież nie odważyłby się merytorycznie go rozpatrzyć. A gdyby nawet, – co jest absolutnym niepodobieństwem – merytorycznie go rozpatrzył, to – po czwarte – nie stwierdziłby żadnych uchybień. A gdyby nawet, – chociaż to już całkowita fantazja – po piąte – jakieś uchybienia stwierdził, to z całą pewnością uznałby, że nie miały one najmniejszego wpływu na rezultat wyborów. Zresztą całkiem słusznie, bo jakiż wpływ na rezultat wyborów mogły mieć jakieś tam uchybienia, skoro rezultat ten był z góry zatwierdzony przez partię i rząd, a komisje wyborcze miały tylko sporządzić pod ten rezultat odpowiednią dokumentację? Teraz oczywiście jest całkiem inaczej i SB w zasadzie nie przechwytuje protestów wyborczych kierowanych do niezawisłego Sądu Najwyższego, chociaż na pewno, na wszelki wypadek, ich autorów jakoś tam sobie konotuje. Ja oczywiście wiem, że SB już „nie ma”, – ale skoro ktoś musiał kierować socjalizmem realnym, to przecież ktoś musi też kierować i demokracją, no nie? Toteż, jeśli nawet protesty wyborcze do Sądu Najwyższego trafiają i jeśli nawet on je rozpatruje, a nawet – decyduje się stwierdzić uchybienia - to przecież nie zdarzyło się jeszcze ani razu, by odważył się uznać, że jakieś uchybienia miały wpływ na rezultat wyborów i na tej podstawie je unieważnić. Widocznie skądś wie, że i teraz rezultat ten jest przez Siły Wyższe z góry zatwierdzony, zatem żadne uchybienia na ten rezultat najmniejszego wpływu mieć nie mogą, to chyba jasne? W tej sytuacji nie ma żadnej istotnej różnicy między zawieszeniem protestu wyborczego przez Janusza Rożka na wrotach własnej stodoły, a wysyłaniem ich do Sądu Najwyższego. Nie znaczy to oczywiście, że nie ma żadnej różnicy. Różnica jest – a jakże! Chodzi o to, że wrota stodoły nie nadesłały Januszowi Rożkowi pisemnej odpowiedzi, iż podnoszone przezeń w proteście wyborczym zastrzeżenia nie miały wpływu na rezultat wyborów, podczas gdy Sąd Najwyższy taką odpowiedź autorom protestów wyborczych prawdopodobnie wyśle. Nie jest to jednak różnica aż tak istotna, bo przede wszystkim liczy się rezultat, że tak czy owak rezultat wyborów nie zostanie podważony, żeby tam nie wiem, co. W tej sytuacji trudno zgodzić się z opinią, że przynajmniej pod tym względem za komuny było lepiej. Wcale nie było lepiej. W zasadzie było tak samo. To tylko ludzie tak gadają.

SM

Smutna wiadomość Niedawno rozstał się z tym światem (w indyjskim Radżastanie) śp.Habib Mian. Miał 138 lat (złośliwi twierdzą, że tylko 130). Tak czy owak: emeryturę pobierał przez 70 lat!!! Jest to wiadomość smutna – tym bardziej, że medycyna czyni postępy i średnia długość życia bardzo się wydłuża. Oznacza, bowiem, że Centrum Szymona Wiesenthala będzie mogło ścigać niektórych zbrodniarzy wojennych jeszcze przez jakieś 70 lat! Nie ma, co liczyć na zmiłowanie – tym bardziej, że działacze tego Centrum pobierają pensje oraz premie od każdego wyśledzonego zbrodniarza. Ostatnio p.Franciszek Zuroff, dyrektor CSW, z furią w głosie protestował przeciwko wyrokowi węgierskiego sądu, który uniewinnił niejakiego Aleksandra Képíró – pomówionego o to, że pomógł w transportowaniu kilku Żydów na rozstrzelanie. P.Képíró ma 97 lat. Kiedyś w cywilizacji europejskiej istniało pojęcie „przedawnienia”. Dziś w Europie rządzi zupełnie inna, raczej bliskowschodnia, etyka. Więc będą ścigać nadal. Ledwo to napisałem - dowiedziałem się, że p.Képíró, konsekwentnie symulując zły stan zdrowia, złośliwie umarł. I p.Zuroff znów nie ma, kogo ścigać... JKM

Toruńska telewizja do likwidacji? W Polsce szykuje się technologiczna zmiana dotycząca mediów. Stacje telewizyjne przejdą z nadawania analogowego na cyfrowe. Każda z nich ma otrzymać miejsce na multipleksie cyfrowym, który pozwala nadawać sygnał nowej jakości. Jedna z telewizji, TV Trwam, od miesięcy próbuje wywalczyć dla siebie miejsce na platformie. Czy KRRiT pozbędzie się niewygodnej stacji telewizyjnej? Sprawa jest poważna. Jeśli stacja telewizyjna nie otrzyma swojego miejsca na platformie w przeciągu kilku lat przestanie nadawać sygnał. To oznaczało będzie koniec danego kanału. Przed takim widmem stoi Telewizja Trwam. Od miesięcy stara się ona o przydzielenie miejsca na multipleksie. Jednak bezskutecznie. Środowisko związane z mediami z Torunia protestuje przed siedzibą KRRiT oraz wysyła apele do jej szefa. Do Rady płynęło już pismo m.in. od polityków Bogusława Kowalskiego i Waldemara Kraski. Wzywali oni do równego traktowania telewizji Trwam i jej odbiorców. Zdumienie zachowaniem KRRiT wyrażał również były szef Rady Witold Kołodziejski oraz medioznawca prof. Krystyna Czuba. Wskazywali oni, że decyzja Jana Dworaka jest czysto ideologiczna. Mimo nacisku na razie Rada nie zmieniła zdania. W obronie praw widzów telewizji Trwam oraz stacji wystąpili obecnie również naukowcy zrzeszeni w Akademickim Klubie Obywatelskim im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. „Domagamy się stanowczo respektowania przez KRRiT praw tych katolików, którzy stanowią widownię Telewizji Trwam. Jako w najwyższym stopniu niepokojącą informacje traktujemy wiadomość o braku dostępu Telewizji Trwam do multipleksu cyfrowego” – piszą naukowcy. Przypominają, że zgodne z informacjami ze strony KRRiT, zakończyło się już przyznawanie miejsc dla stacji telewizyjnych na multipleksach umożliwiających od stycznia 2012 odbiór kanałów, w jakości cyfrowej. „Zważywszy, że Telewizja Trwam nie jest dostępna na żadnej z platform cyfrowych, oznacza to, że najdalej od lipca 2013 kanał w praktyce nie będzie istniał w ogólnie dostępnej przestrzeni medialnej” – dodają sygnatariusze. Członkowie AKO zaznaczają, że w ich „przekonaniu to oburzające “naruszenie zasad pluralizmu i prawa obywateli do informacji oraz poszanowania przekonań światopoglądowych i religijnych”. „To oczywiste dyskryminowanie potrzeb kulturowych i duchowych ogromnej rzeszy ludzi, zważywszy że podmioty przedstawiające ofertę komercyjną o nachyleniu lewicowym i liberalnym otrzymały dostęp do multipleksu . Nie ma w tej chwili innej stacji, która oferowałaby widzom programy analogiczne bądź zbliżone do programu Telewizji Trwam” – piszą naukowcy. Swój list członkowie kończą apelem. „Apelujemy do KRRiT o wycofanie się z decyzji skutkujących cyfrowym wykluczeniem wielu milionów obywateli, które jest nie tylko niezgodne z demokratycznymi regułami, ale również sprzeczne z dokumentem konstytuującym zadania KRRiT i zapisami UE” – kończą naukowcy. Problemy z miejscem na multipleksie to kolejny przykład dyskryminowania mediów z Torunia, które stały się jednym z wrogów obozu władzy. saż

Za: Stefczyk.info (20.10.2011) (" Toruńska telewizja do likwidacji?")

Awanse, rosyjskie uczelnie i WSI Bronisław Komorowski nie tylko odbywał nieupublicznione przez mass media spotkania z Rosjanami przed i po 10 kwietnia 2010 r., ale także zastąpił generałów o poglądach patriotycznych, którzy polegli w katastrofach lotniczych w 2008 r. pod Mirosławcem i pod Smoleńskiem, mianowanymi przez siebie, w tym często absolwentami rosyjskich uczelni i byłymi oficerami WSI. – Na stanowisko szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, zwolnione po śmierci Aleksandra Szczygło, prezydent Komorowski mianował Stanisława Kozieja, który w 1987 r. ukończył w Moskwie kurs w Akademii Sił Zbrojnych ZSRR. – Odbudowując kadrę, Komorowski nadał szlify generalskie (generała brygady) Krzysztofowi Parulskiemu, naczelnemu prokuratorowi wojskowemu. Prezydent Lech Kaczyński odmówił awansu dla Parulskiego na stopień generalski, kierując się wiedzą na temat jego przeszłości. Pułkownik Parulski zdecydował się na karierę w prokuraturze wojskowej w stanie wojennym. Parulski, nadzorujący śledztwo smoleńskie, dostał awans 15 sierpnia 2010 r., po kilku miesiącach śledztwa. Nie była to więc nagroda za doprowadzenie do wyjaśnienia katastrofy. Więc za co? Prokuratura wojskowa pod kierownictwem płk. Parulskiego, dwa miesiące przed jego awansem, 14 czerwca 2010 r., umorzyła polskie śledztwo w sprawie nielegalnego handlu bronią przez WSI, w którym brał udział Monzer al-Kassar. 20 listopada 2008 r. Sąd Federalny w USA skazał tego handlarza bronią na 30 lat więzienia (ten wątek w Polsce umorzono). Bronisław Komorowski, jak mówi Antoni Macierewicz, wiedział, jako minister obrony nadzorujący WSI, o operacjach handlu bronią WSI z antyamerykańskimi terrorystami arabskimi i kolumbijskimi, a także o sprzedaży broni mafii rosyjskiej. Syryjczyk Monzer al-Kassar, zwany księciem śmierci, współpracował z wysokimi oficerami byłych WSI. Znaczną część biznesu Al-Kassar prowadził z nadania ZSRR już od lat 70. w PRL. Monzer al-Kassar, agent GRU, od początku lat 70. miał gwarantować ZSRR wpływy w państwach arabskich. W Polsce tworzył ważne centra logistyczne dla palestyńskich terrorystów, a materiały wybuchowe, broń do zamachów na amerykańskie, brytyjskie i izraelskie placówki dyplomatyczne dostarczał Monzerowi al-Kassarowi II Zarząd Sztabu Generalnego Ludowego Wojska Polskiego. Po 1989 r. kontakty z Al-Kassarem utrzymywały WSI. Wyrok sądu w Nowym Jorku pokazał, że w wolnej Polsce wojskowe służby specjalne prowadziły prosowiecką politykę oraz że III Rzeczpospolita w okresie rządów kolejnych ekip wspomagała międzynarodowy terroryzm. – 10 listopada 2010 r. Bronisław Komorowski awansował Janusza Noska, szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego, oraz Radosława Kujawę – szefa Służby Wywiadu Wojskowego na generałów brygady. W 2008 r. Antoni Macierewicz w tygodniku „Głos” powiedział o Nosku, że od czasu jego powołania na szefa SKW do służby powróciło wielu byłych żołnierzy WSI, m.in. płk Artur Bednarski, któremu podlegał w WSI przemysł zbrojeniowy i handel bronią. Płk. Radosławowi Kujawie zarzucano w mediach tuszowanie sprawy zaginięcia szyfranta Stefana Zielonki. O zaginięciu wywiad wojskowy nie poinformował prokuratury wojskowej ani żandarmerii, choć to właśnie żandarmeria zajmuje się poszukiwaniem zaginionych żołnierzy. Sprawą zajął się wyłącznie kontrwywiad wojskowy, kierowany przez płk. Noska. W maju i czerwcu 2008 r., jak twierdzą nasi informatorzy, szef BOR, gen. Marian Janicki w porozumieniu z szefem ABW, Krzysztofem Bondarykiem i p.o. szefa SKW Januszem Noskiem, mieli uzgadniać sposób wywiezienia akt komisji weryfikacyjnej Antoniego Macierewicza z gmachu BBN przy ulicy Karowej przy Pałacu Prezydenckim w Warszawie. W nocy z 29 na 30 czerwca 2008 r. gen. Janicki zmienił obsadę BOR, która ochraniała BBN. Gdy rano przyjechali do Biura po akta komisji weryfikacyjnej uzbrojeni w broń ostrą żołnierze SKW, nowa zmiana bez żadnych przeszkód ich wpuściła. O tej niespodziewanej „wizycie” i wywiezieniu akt nie wiedzieli ani prezydent Lech Kaczyński, ani ówczesny szef BBN, Władysław Stasiak. – 10 listopada 2010 r. awans na stopień generała dywizji otrzymał od prezydenta Komorowskiego gen. brygady Janusz Bojarski, absolwent Wojskowej Akademii Politycznej im. Feliksa Dzierżyńskiego w Warszawie. Bojarski pełnił funkcje szefa Biura Ataszatów Wojskowych WSI i Oddziału Kontaktów Zagranicznych WSI. Na przełomie 2005 i 2006 r. był szefem WSI. Od września 2010 r. Bojarski jest polskim przedstawicielem wojskowym przy Komitetach Wojskowych NATO i UE w Brukseli. – 10 listopada 2010 r. awans na generała brygady dostał od Komorowskiego Krzysztof Szymański, absolwent WAT i kursu akademickiego w Akademii Wojsk Pancernych w ZSRR. Trzeba podkreślić, że 24 maja 2006 r. podczas głosowania nad ustawą rozwiązującą Wojskowe Służby Informacyjne, Bronisław Komorowski był jedynym posłem Platformy Obywatelskiej, który głosował przeciw. – Wśród osób awansowanych przez Bronisława Komorowskiego jest też Tomasz Turowski. Jak mówił „GP” europoseł PiS Ryszard Czarnecki, Turowski został przydzielony do organizacji wizyty prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu w lutym 2010 r., dzięki ówczesnemu marszałkowi Sejmu Bronisławowi Komorowskiemu. Według europosła, Turowski jest z Komorowskim na ty. Turowski – przypomnijmy w skrócie – należał do elity oficerów wywiadu PRL – Wydziału XIV Departamentu I SB, ściśle nadzorowanego przez sowieckie KGB. „Rzeczpospolita” ujawniła, że pracował on jako „nielegał” w Paryżu i Rzymie, rozpracowując duchowieństwo w Watykanie, w tym najbliższe otoczenie papieża Jana Pawła II. – Awans zawdzięcza też Bronisławowi Komorowskiemu płk. Aleksander L., ostatni szef Zarządu I Szefostwa WSW, absolwent moskiewskich kursów GRU. Gdy zlikwidowano WSW, Komorowski, wówczas minister obrony, przeniósł go do rezerwy kadrowej powstałych WSI. Do 2005 r. płk Aleksander L. był doradcą w AMW, a jego awans na etat generalski aprobował, jak mówił nam Antoni Macierewicz, ówczesny wiceminister obrony Bronisław Komorowski. W głośnej aferze tzw. marszałkowej, dotyczącej próby nielegalnego pozyskania aneksu do raportu o WSI, kluczową osobą był właśnie marszałek Sejmu RP Bronisław Komorowski, a jednym z głównych jej bohaterów płk Aleksander L. Inny znajomy prezydenta Komorowskiego, bohater afery marszałkowej, główny świadek oskarżenia, płk Leszek T., to były attaché wojskowy w Moskwie, negatywnie zweryfikowany oficer byłych WSI, który zajmował się m.in. rozpracowywaniem Kościoła. – Protegowanym Bronisława Komorowskiego był znany dobrze opozycji solidarnościowej płk Lucjan Jaworski. Komorowski, jak mówi Antoni Macierewicz, mianował w 1991 r. Jaworskiego, byłego szefa Zarządu WSW WOPK, szefem kontrwywiadu. Warto przypomnieć, że Jaworski niszczył prasę podziemną, rozpracowując m.in. „Wiadomości”, pismo NSZZ „Solidarność” Regionu Mazowsze, rozpracowywał Ryszarda Bugaja, tropił „obce pochodzenie” członków opozycji, zakładał podsłuchy, werbował agenturę. To na skutek działań Jaworskiego w więzieniu znalazła się m.in. Hanna Rozwadowska, kierująca logistyką „Wiadomości”. Gdy Jaworski został szefem Kontrwywiadu Wojskowego, w latach 1991–1993 prowadził działania operacyjne, skierowane przeciwko środowiskom opozycji niepodległościowej oraz przeciwko rządowi Jana Olszewskiego. Nadzorował też sprawę o kryptonimie „Szpak” rozpracowania Radosława Sikorskiego. W 1981 r. Jaworski był dowódcą kompanii czołgów, przygotowanej do pacyfikacji Kopalni „Wujek”. Jak twierdzą nasi informatorzy, do pacyfikacji zgłosił się jako ochotnik. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

“Oburzeni” ręcznie sterowani Jednego dnia, 15 października, ponoć w kilkuset miejscach świata, ponoć w ponad osiemdziesięciu krajach, doszło do jednoczesnych wystąpień “Oburzonych”. Postulują “globalną zmianę”. Atakują bankierów i wielkie korporacje międzynarodowe. Stawiają się w roli reprezentantów wszystkich ludzi świata przeciwko korporacjom. W Nowym Jorku nieśli transparenty “Nas jest 99%”, a w Toronto – “Aresztować 1%”. W Warszawie do “Oburzonych” dołączyli posłowie SLD i Ruchu Palikota. Niektórzy uczestnicy warszawskiej manifestacji swoje oburzenie wypisali słowami, których kulturalni ludzie raczej unikają. Ulicami Krakowa przeszedł w tym dniu kolejny “marsz ateistów i agnostyków”. Żądano “świeckiej Polski i świeckiej Europy” oraz usunięcia krzyża z Sejmu. Najostrzej było w Rzymie, gdzie do “Oburzonych” przyłączyło się według raportów policji około 3-4 tys. bardzo agresywnych ludzi, którzy zjechali do Wiecznego Miasta. Skąd? Kim byli? Według jednych – chuliganami. Według innych – anarchistami. Według włoskiego ministerstwa spraw wewnętrznych nie stoi za nimi żadna ideologia. Zaatakowali m.in. kościół świętych Marcelina i Piotra nieopodal Bazyliki św. Jana na Lateranie. Zbezcześcili tam krzyż oraz figurę Matki Bożej Niepokalanej. W Madrycie na Puerta del Sol od 15 maja tego roku trwa wielki publiczny protest przeciwko fiskalizmowi i złej polityce społecznej hiszpańskiego rządu, uzależnionego od wielkich międzynarodowych korporacji i od Unii Europejskiej. Ostatnio rzucono wezwanie do międzynarodowych wystąpień w akcie solidarności ze zgromadzonymi na Puerta del Sol. Właśnie na dzień 15 października. Od kilkunastu dni trwają manifestacje na Wall Street w Nowym Jorku skierowane przeciwko bankierom i wielkim korporacjom. Bywają burzliwe. Kilkakrotnie interweniowała policja, byli ranni. Prezydent USA Barack Obama wypowiada się jednak życzliwie o uczestnikach protestu, choć sam wygląda na dość typowego wykonawcę projektów wielkich grup kapitałowych rządzących Stanami Zjednoczonymi Ameryki. Wystąpienia uliczne na Wall Street krytykują natomiast Republikanie i uczestnicy ruchu Tea Party, który stanowi wyraz postaw typowych dla amerykańskiej prawicy.

Kim są “Oburzeni”? Kto i w jaki sposób jest w stanie zorganizować takie jednoczesne wystąpienia w kilkuset miejscach świata? By zrozumieć zjawisko “Oburzonych”, cofnijmy się nieco w czasie. W listopadzie 1999 r. w Seattle (USA) odbywał się szczyt Międzynarodowej Organizacji Handlu (WTO) reprezentującej interesy wielkich międzynarodowych korporacji budujących globalny rynek. Doszło tam do wystąpień tzw. alterglobalistów, którzy od tego czasu urządzają liczne burzliwe manifestacje, zwłaszcza przy okazji różnych spotkań G-8, a obecnie G-20. Wystąpienia te organizowali przedstawiciele ruchów marksistowskich, trockistowskich, anarchistycznych, ekologicznych, feministycznych, niuejdżowskich. Pierwsze akcje protestacyjne opisali David i Rebecca Solnit w książce “Bitwa o historię bitwy o Seattle”. Innymi słowy – to, jak zaczęła się historia owych manifestacji, jest przedmiotem sporu samych uczestników wydarzeń. Od początku lat siedemdziesiątych w Davos (w Szwajcarii) odbywają się spotkania Światowego Forum Ekonomicznego. Uczestniczą w nich przedstawiciele wielkich korporacji oraz politycy, intelektualiści, dziennikarze. Zazwyczaj około dwóch tysięcy luminarzy. Alterglobaliści organizują protesty przeciwko zjazdom w Davos jako przejawowi globalizmu. Od 2000 r. alterglobaliści zwołują także własne szczyty alterglobalistyczne, czyli spotkania Światowego Forum Społecznego. Pierwsze miały miejsce w Porto Alegre w Brazylii, kolejne zorganizowano w innych miastach Brazylii, ale także w Bombaju, w Nairobi, a ostatnio w Dakarze, stolicy Senegalu. Na spotkaniach Światowego Forum Społecznego formuje się “ruch na rzecz sprawiedliwej globalizacji”. To określenie jednej jego z liderek, Naomi Klein, dziennikarki z Kanady. Od 2002 r. działa też Europejskie Forum Społeczne, od 2009 r. funkcjonuje Polskie Forum Społeczne zawiązane w Kielcach. Jednym z jego czołowych założycieli jest prof. Maria Szyszkowska. Fora te, formalnie rzecz biorąc, są otwarte na przedstawicieli wszelkich opcji, także konserwatywnych, jeżeli tylko te gotowe byłyby wspierać alterglobalizm. Zdecydowanie jednak dominują w nich przedstawiciele przeróżnych opcji lewicowych. W Polsce te dążenia popierają różne grupy anarchistyczne czy ekologiczne. Najbardziej znaczące wydaje się środowisko “Krytyki politycznej”. Powstało ono głównie wokół Wydziału Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, choć rozrosło się poza ten wydział i poza Warszawę. To przede wszystkim ludzie młodzi na czele ze Sławomirem Sierakowskim. Są wśród nich także przedstawiciele nieco starszego pokolenia lewicy – Kinga Dunin, publicystka “Wysokich Obcasów” (dodatku do “Gazety Wyborczej”), prof. Magdalena Środa z Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego czy Kazimiera Szczuka, krytyk literacki i dziennikarka telewizyjna. Należy pamiętać, że ruch alterglobalistyczny jest wytworem przede wszystkim lewicujących środowisk akademickich. Głównie z USA, skąd zresztą wywodzi się nurt globalistyczny (skupiony m.in. wokół Klubu Bilderberg). Dokumentem, do którego często odwołują się alterglobaliści, jest raport Klubu Rzymskiego z 1991 r. zatytułowany “Pierwsza rewolucja globalna”, autorstwa Alexandra Kinga i Bertranda Schneidera. Klub Rzymski od chwili założenia w końcu lat 60. XX wieku jest istotnym punktem odniesienia światowej lewicy. Środowiska Klubu Rzymskiego i Bilderbergu pozostają we wzajemnej opozycji, nie ma jednak między nimi ostrych granic. Wybitnymi postaciami alterglobalizmu są profesorowie Noam Chomsky (amerykański lingwista i filozof, a także polityk) czy Josef Stiglitz (amerykański ekonomista, uhonorowany Nagrodą Nobla za badania nad zjawiskiem globalizacji). Także wspomniana dziennikarka z Kanady Naomi Klein, której książka “No logo” stała się swoistym manifestem alterglobalizmu. Wizję alterglobalistyczną promuje także prof. Zygmunt Baumann, niegdyś pracownik Wydziału Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, który po wydarzeniach z 1968 roku wyemigrował z Polski i prowadził pracę naukową oraz dydaktyczną najpierw w Tel Awiwie i Hajfie, a później w Leeds w Anglii. Uznawany jest za czołowego przedstawiciela postmodernizmu.

Clou globalizmu i alterglobalizmu We współczesnym świecie pojawiło się zjawisko zwane globalizacją. Zmiany w zakresie technologii – przede wszystkim w technologii transportu, komunikacji oraz gromadzenia i przetwarzania informacji spowodowały, że (przynajmniej dla ludzi, którzy mają dostęp do tych nowych technologii) świat przestał być bezkresną przestrzenią, a stał się “globalną wioską”. Na tym tle “globalizm” to program polityczny oparty na założeniu, że skoro mamy zjawisko globalizacji, to powinniśmy dążyć do utworzenia światowego państwa. Globalizacja sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła. Niesie wprawdzie różne zagrożenia, ale także nowe szanse. Jest po prostu nową okolicznością życia ludzi. Natomiast globalizm to doktryna, która przeciwstawia się nie tylko historycznie ukształtowanym państwom, ale zmierza do likwidacji historycznych narodów i do nadania nowych tożsamości kulturowych, a nawet religijnych nowym, wielkim grupom społecznym. W ramach tego nurtu jedni – ci pierwsi i obecnie zdecydowanie ważniejsi, czyli globaliści – budują zręby światowego państwa. Przede wszystkim poprzez tworzenie światowego systemu finansów i instytucji międzynarodowych. Dążą do osłabiania pozycji historycznie ukształtowanych państw. Drudzy natomiast – alterglobaliści stają się opozycją wobec pierwszych, jednak nie przez kwestionowanie globalizmu jako takiego, ale przez proponowanie jego alternatywnej wersji, ponoć bardziej przyjaznej dla zwykłych ludzi, bardziej równościowej, demokratycznej i transparentnej. W ich rękach internet i uliczne wystąpienia mają być narzędziem budowania światowego społeczeństwa. Naruszanie praw narodów przez globalizm nie wydaje się najistotniejszym problemem tych środowisk. Ciekawie ujął rzecz Jean-Claude Trichet, prezes Europejskiego Banku Centralnego, czyli dość typowy przedstawiciel środowisk krytykowanych przez alterglobalistów. W reakcji na wydarzenia z 15 października ironicznie stwierdził, że “wprawdzie nie jest zwolennikiem deglobalizacji, ale cieszy się, że od ruchów antyglobalistycznych usłyszał komunikat o konieczności wzmocnienia światowego zarządzania ekonomicznego”.

Antychrześcijański profil Dodajmy, że zarówno ruchy globalistyczne, jak i alterglobalistyczne mają dość wyraźny profil antychrześcijański, w szczególności antykatolicki. Zaangażowane bywają też w próby budowania nowej religii światowej opartej na “wartościach zdefiniowanych i uzgodnionych w imię przetrwania gatunku” ludzkiego. Los krzyża i figury Matki Bożej Niepokalanej z kościoła świętych Marcelina i Piotra w Rzymie, a także tyrady przeciw krzyżowi “Oburzonych” w Polsce są dostatecznie dobitnym znakiem, kto i po co uruchamia mechanizmy budowania współczesnej wieży Babel. Zapewne liczni sponsorzy finansują ruch alterglobalistyczny. Warto pamiętać to, o czym dobrze wiedzą uważni historycy. Najbardziej radykalne ruchy rewolucyjne w historii bywały finansowane przez największych potentatów świata bankowego. Spór globalizmu i alterglobalizmu jest z tej perspektywy pozorny. Stanowi wyraz szczególnej metody sterowania społecznego: poprzez ustanowienie pozornie opozycyjnych ośrodków. Tak, aby obejmując bardzo szerokie spektrum społeczne, organizowały one opinię publiczną poprzez równoczesne kierowanie jej przeciwstawnymi częściami i kontrolowanie przebiegu sporu. Zarówno globaliści, jak i alterglobaliści w istocie chcą stworzyć nowe światowe państwo, ale nieco innymi metodami. Chcą zatem zbudować nową, światową wieżę Babel. Jednocześnie – ku uciesze zdezorientowanej gawiedzi – wiodą pomiędzy sobą spór o to, czy ma ona być pomalowana raczej na kolor złoty, czy też może na czerwono i zielono. Tymczasem, kto chce szanować prawa żyjących narodów, nie może brać udziału w budowaniu jakiejkolwiek światowej czy kontynentalnej wieży Babel bez Boga i wbrew Niemu.

Jan Łopuszański

21 października 2011 Burdel, jako metoda organizacji zycia zbiorowego Uświadommy sobie, kto ten burdel i serdel nam organizuje. Organizuje nam go demokratyczny Sejm na Wiejskiej, wybrany przy pomocy wielkiej propagandy i migających obrazków - które mają zmusić potencjalnych demokratycznych wyborców żeby udali się do demokratycznych urn. Demokratyczne ustawy pętające nam życie przygotowuje rząd, jako ciało wykonawcze, przekazuje go do Sejmu, jako ciała ustawodawczego, gdzie tam biją się o posady posła byli agenci i pracownicy służb specjalnych i niezależnej prokuratury. W stanie spoczynku.. Ale się obaj napracowali? Ile oni mają lat? Razem z osiemdziesiąt.. No i Agent Tomek się dostał.. No właśnie.. Na Wiejskiej.. Wsiada blondynka do taksówki: - Na Wiejską proszę. - Przecież jesteśmy na Wiejskiej. - O, jak szybko!Ile płacę? - Nic pani nie płaci.- O, i jeszcze tanio! Nie jest to do końca dowcip oparty na prawdzie, bo jednak się płaci. Za samo trzaśnięcie drzwiami. Tak jak płacimy setki milionów złotych na utrzymanie tej - jak ją nazwał pan Waldemar Łysiak „budy cyrkowej na Wiejskiej”.’Serce demokracji” bije z całą zawziętością przeciw nam. Co uchwalą- jest przeciw nam. Albo nowe przepisy krępujące życie- albo nowe podatki penetrujące nasze kieszenie. To, na co komu taki Sejm? Jako przejaw tyranii zbiorowej? Demokratyczna tyrania nie jest Polakom potrzebna. Ale jest jednak jakaś pocieszająca informacja.. Jak ustaliły Super Ekspres i RMF FM, były szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego, a obecnie poseł Prawa i Sprawiedliwości, pan Mariusz Kamiński, podczas kierowania Biurem kupił wielkie ilości ładunków wybuchowych. Po kilku latach odnaleźli je w magazynie obecni funkcjonariusze CBA. Szef Mariusz Kamiński kupił 700 metrów lontu detonacyjnego i 500 zapalników(????). W dokumentacji przypisanej zakupom nie ma żadnego uzasadnienia.. Fachowcy twierdzą, że przy pomocy takiej ilości gadżetów można wysadzić w powietrze Pałac Kultury im Józefa Stalina. Może i można Pałac Kultury, ale może pan Mariusz kupił to wszystko z myślą o Sejmie. Kto wie? Spisek Prochowy może się zawsze powtórzyć.. Ale na przykład pani Julia Pitera- pełnomocnik rządu pana Donalda Tuska do walki z korupcją-niczego takiego nie kupowała, ale przez całą kadencję Sejmu walczyła z korupcją.. Bo nie chodzi o to, żeby korupcję zlikwidować - ale, żeby z nią walczyć. Tak jak z tym króliczkiem, którego należy gonić, żeby wszyscy widzieli, ale nigdy go nie dogonić. No, bo wtedy nici z całego picu.. Z całego teatru organizowanego nam przez fachowców - celebrytów, za nasze pieniądze.. Bo burdel i serdel muszą być podstawą naszego życia zbiorowego w socjalizmie biurokratycznym. Ale będziemy mieli za to nową rodzinę, co prawda rozpadła się stara, ale jednak będzie nowa. Rozwiodła się „ najpiękniejsza posłanka’ Sejmu poprzedniej kadencji, pani Joanna Mucha, pani doktor wykładająca na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pani posłanka była kiedyś działaczką Unii, za przeproszeniem Wolności, a obecnie jest – po raz drugi- posłanką Platformy, że tak powiem- Obywatelskiej. Za przeproszeniem. Pani Joanna zostawiła męża i dwoje dzieci i ruszyła po nową przygodę z panem Januszem Jankowiakiem, najprzystojniejszym ekonomistą polskim, prawie tak przystojnym jak Agent Tomek, albo nawet więcej. Skoro udało mu się uwieść posłankę z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.. Wcześniej uczącej się na Uniwersytecie Warszawskim.. Pan Janusz Jankowiak, to znany z telewizji” ekonomista, „absolwent SGPiS - Szkoły Głównej Planowania i Statystki, gdzie uczyli solidnego planowania, które zrujnowało poprzedni model państwa - czyli PRL – jak to w socjalizmie- a teraz szkoła ta nazywa się SGH, czyli Szkoła Główna Handlowa. No i czego tam uczą? Jak sama nazwa wskazuje, już nie planowania, ale handlu. Ale nie planowania w handlu.. Oto wybrane kierunki nauczania w Szkole Głównej Handlowej.. „Europeistyka”, „Planowanie przestrzenne „Metody ilościowe w ekonomii”, (Bo ilość zamieni się, w jakość’ Karol Marks- być może chodzi o jakoś!), „Polityka społeczna”, czy „ Stosunki międzynarodowe”. Czyli chodzi o kształcenie kolejnych biurokratów zalegających na każdym etapie naszego życia społeczno ekonomicznego.?. Aż będzie tak jak w Grecji.. Cała władza w ręce budżetówki! No i wysokie pensje.. A biedota na bazarach niech na nich pracuje.. Dlatego nauczają socjalistycznej polityki społecznej.. Nazwa szkoły wywodzi się jeszcze ze szkoły, która istniała w latach 1875-1890 a nazywała się Szkołą Handlową Leopolda Kronenberga. Tak, tak… Tego samego dobroczyńcy, tak jak dzisiaj pan G.Soros - który kupował broń dla Powstańców Styczniowych, wyposażał ich i pomagał, a po upadku Powstania- odznaczony przez cara- skupował, po dobrej cenie, włości po poprzednich właścicielach, którym te włości skonfiskował car. On jak najbardziej nadawał się na patrona szkoły.. Umiał przynajmniej handlować! W 1933 roku, w roku dojścia do władzy Adolfa Hitlera, z Narodowo-Socjalistycznej Partii Robotniczej Niemiec szkoła przyjęła nazwę - Szkoła Główna Handlowa. Było to też marzenie oświeconego księdza, Stanisława Staszica z roku 1821.. Oświecony ksiądz!- Czy to nie dobrze brzmi! Porzucić Pana Boga zachowując sutannę, i Rozum postawić na piedestale zamiast Boga.. Tak jak to zrobiono podczas tzw Rewolucji Francuskiej. Szkoła realizuje europejski program Socrates-Erasmus i Polsko Niemiecki Forum Akademickie.. Dlaczego tylko Polsko-Niemieckie? Pan Janusz Jankowiak był stypendystą Komisji Europejskiej, a więc zależny jest od Komisji Europejskiej, a nie od zdrowego rozsądku. Skoro stamtąd brał pieniądze! I teraz wykonuje to, co mu Komisja Europejska każe. To chyba jasne! To jest w końcu nasz nowy rząd, a rządowi się nie odmawia. Co prawda obcy, nie polski, ale jednak rząd.. Mieliśmy już wielokrotnie niepolskie rządy i jakoś przetrwaliśmy. Może i teraz przetrwamy? Pan Janusz Jankowiak związany był w swoim życiu z Fundacją Centrum Analiz Społeczno- Ekonomicznych pana profesora Leszka Balcerowicza nie bezpośrednio, który zamienił Polskę w masę upadłościową, a którą to Fundacją obecnie zarządza żona pana Leszka, pani Ewa.. Fundacja jest w dobrych rękach. Gdzieś miałem spis banków, które łożą na tę Fundację.. Bo to jest prywatna fundacja(???) Pan Jankowiak był redaktorem naczelnym, w latach 1995-97-„Gazety Bankowej”, potem głównym ekonomistą niemieckiego banku o nazwie Westdeutsche Landesbank( 2000-2006). Teraz jest głównym ekonomistą w BRE Banku, gdzie Niemcy mają 70% udziałów.. Unia Europejska- to Niemcy. Niemieckie banki - to Niemcy - interes niemiecki, Pan Jankowiak powiązany z bankami niemieckimi - to interes niemiecki, a nie polski. Czy dobrze wydedukowałem? I zawsze prawi tak jak profesor Leszek Balcerowicz.. To, co myśli pan profesor Balcerowicz, mówi pan Jankowiak.. Najlepsi ekonomiści w całej Europie Środkowo- Wschodniej.. Doradzał panu Hausnenrowi i doradza panu Tuskowi.. Jak doradza? Wkrótce zbankrutujemy, ale winnych nie będzie. Pan Jankowiak też nie będzie winien- on tylko doradzał! Pani Joanna Mucha znalazła się z pewnością w dobrych rękach.. I finansowo i ideologicznie. Zaczyna mi się podobać pomysł pana Johna Godsona, czarnego socjalisty z Afryki, żeby umieścić w Sejmie żłobek(!!!) Może się rzeczywiście przydać w przypadku „ najpiękniejszej posłanki”. Ale intryguje mnie te 700 metrów lontu detonacyjnego i te 500 zapalników, które zakupił pan Mariusz Kamiński? I czy to nie jest burdel i serdel w naszym życiu zbiorowym? Waldemar Jan Rajca


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
psychologia zaburzen 550-585, psychoprofilaktyka patologii społecznej
PCB 585
!Korus gavanicid 585 Nieznany (2)
585
585
585
585-592, materiały ŚUM, IV rok, Patomorfologia, egzamin, opracowanie 700 pytan na ustny
585
585
585 pl konspekt pracy wzor, Inne, licencjat
585
585
585
585
584 585

więcej podobnych podstron