REQUIEM AETERNAM...
trzecia ksi臋ga Pentateuchu
Na pocz膮tku by艂a chu膰. Nic pr贸cz niej, a wszystko w niej.
To niesko艅czono艣膰 Anaksymandra , co wszystko z siebie wy艂oni艂a, 艣wi臋ty ogie艅 Heraklita, kt贸ry poch艂ania nikn膮ce 艣wiaty i nowe byty z nich wyprowadza, Duch Bo偶y, co si臋 unosi艂 nad wodami, gdy jeszcze nic nie by艂o pr贸cz Mnie.
Chu膰 to prasi艂y 偶ycia, r臋kojmia wiecznego rozwoju, wiecznego odchodzenia i wiecznego powrotu, jedyna istota bytu.
To si艂a, co sprowadza mieszanie si臋 i rozdzielanie, tw贸rczyni, pokarm i niszczycielka.
To si艂a, z kt贸r膮 Ja-B贸g, gdym 艣wiat ze siebie wyrzuci艂, atomy na siebie ciska艂em, to zaciek艂o艣膰, z jak膮 si臋 z sob膮 sprz臋ga艂y, w pierwiastki si臋 wi膮za艂y i w 艣wiaty ca艂e 艂膮czy艂y.
To si艂a, co w eterze si臋 rozpali艂a pragnieniem, by morze swych fal rozkie艂zna膰, jedn膮 fal臋 z drug膮 po艂膮czy膰 w w艣ciek艂ym u艣cisku, wprawi膰 je w rozkoszne drgania, rozszale膰 je w podrywach krzycz膮cej lubie偶y, kurcze pragnienia ukaja膰 w czo艂gaj膮cych si臋 dreszczach upojenia, a偶 si臋 艣wiat艂o z nich porodzi艂o.
To powrotna si艂a, z jak膮 si臋 strumie艅 elektryczny sam ze sob膮 spaja, drobinom pary od siebie odbija膰 si臋 ka偶e - i tako偶 jest chu膰 偶yciem, 艣wiat艂em, ruchem.
I bez granic rozszala艂a si臋 jej pot臋ga. Stworzy艂a sobie tysi膮czne ramiona, kt贸rymi wszystko zagrabia艂a i w siebie wch艂ania艂a, stworzy艂a tysi膮czne naczynia, lejki, otwory, potworne usta i narz膮dy, by ca艂y 艣wiat wssa膰 w siebie, stworzy艂a sobie plazm臋, by niesko艅czon膮 powierzchni膮 rozkosz w si臋 wdycha膰, wszystkie si艂y 偶yciowe skupi艂a, w jeden w臋ze艂 je w sobie sp臋ta艂a, sw膮 wol膮 ujarzmi艂a, by jej tylko by艂y poddane i wieczny g艂贸d jej 偶膮dz koi艂y.
I ciska艂a si臋 w konwulsjach bezgranicznych porod贸w i wiecznych rozwoj贸w, wczo艂ga艂a si臋 w bezliczne formy, rozbija艂a je jak skorupy i w nowe 艂膮czy膰 j臋艂a, przetwarza艂a si臋 w wiecznie nowych i odmiennych kszta艂tach, a zaspokoi膰 si臋 nie mog艂a.
Szala艂a za szcz臋艣ciem, gdy sobie trochita stworzy艂a, r偶a艂a za rozkosz膮, gdy rozdar艂a pierwsze 偶yj膮tko i z siebie samej odr臋bn膮 p艂e膰 stworzy艂a, by w wiecznej m臋ce, gniewie a b贸lu znowu si臋 艂膮czy膰 i w wiecznych zmianach coraz to nowe kszta艂ty, nowe istoty, coraz wy偶sze, coraz doskonalsze wytworzy膰, co by jak膮艣 now膮 i doskonalsz膮 orgi膮 lubie偶 jej nasyci膰 mog艂y.
A偶 wreszcie stworzy艂a m贸zg.
To by艂o arcydzie艂o jej 偶膮dnego pragnienia. Gniot艂a go,聽 kr臋ci艂a, tworzy艂a zwoje, rozdzieli艂a i znowu po艂膮czy艂a bez; licznymi pasmami, pojedyncze cz臋艣ci przeistoczy艂a na zmys艂y. rozerwa艂a ci膮g艂o艣膰, rozdar艂a ca艂o艣膰 na cz膮stki, jeden zmys艂 rozcz艂onkowa艂a na zmys艂y pojedyncze, rozci臋艂a ich zwi膮zki i wi臋偶by pomi臋dzy sob膮, by m贸c jedno wra偶enie odczuwa膰 we wszystkich przemianach, jeden 艣wiat wch艂ania膰 w siebie pi臋ciorak膮, tysi膮ckrotn膮 rozkosz, a pier艣 matczyna, kt贸ra kiedy艣 jedne si艂臋 karmi艂a, tysi膮ce si艂 teraz syci膰 musi.
Tak si臋 dusza porodzi艂a.
A si艂a wiecznych przemian i rozrod贸w ukocha艂a dusz臋. Sili艂a j膮 karmnym mlekiem swej piersi, by艂a dla niej t臋tnic膮, przez kt贸r膮 krew wszechbytu siln膮 fal膮 si臋 przelewa艂a, tysi膮cem sp贸jni przywi膮za艂a j膮 do wszech艂ona matczynego, by艂a dla duszy ogniskiem soczewnym, przez kt贸re patrza艂a, zakl臋tym ko艂em, w kt贸rym kr膮偶y艂a i w powrotnych ko艂owaniach sw膮 najwy偶sz膮 rozkosz i najwy偶szy b贸l odczuwa艂a, by艂a obj臋to艣ci膮, w jakiej si臋 艣wiat ca艂y jako d藕wi臋ki, barwa, ruch w duszy przeobra偶a艂.
O biedna, g艂upia chu膰, o biedna, niewdzi臋czna dusza.
Chu膰, co 艣wia艂to z siebie wy艂oni艂a, wszystkiemu 偶yciu pocz膮tek da艂a, dusz臋 stworzy艂a, mia艂a skona膰 w mia偶d偶膮cym u艣cisku zdradliwego dziecka.
Co mia艂o by膰 艣rodkiem, sta艂o si臋 celem dla siebie, w艂adc膮 i panem.
Spoisty granit mego bytu pocz膮艂 si臋 rysowa膰 i kruszy膰.
Zmys艂y, kt贸re mia艂y pos艂u偶y膰 ku doskonalszemu doborowi p艂ciowemu, by nowy i doskonalszy rodzaj wytworzy膰, pocz臋艂y by膰 samoistne, j臋艂y si臋 z sob膮 艂膮czy膰 i p臋ta膰 nierozerwalnie. To, co by艂o g贸r膮, sta艂o si臋 do艂em, d藕wi臋k - barw膮, 艣rodowisko - obj臋to艣ci膮, powonienie - wra偶eniem mi臋艣ni, porz膮dek - anarchi膮, i rozpocz臋艂a si臋 w艣ciek艂a walka pomi臋dzy matk膮 a dzieckiem.
Pomn臋, pomn臋 t臋 rozpaczn膮 walk臋 biednej matki z swym dzieckiem.
Chcia艂a je opanowa膰, ujarzmi膰; wpi艂a swe szpony matczyne w jego cia艂o, szarpa艂a je, n臋ci艂a rozkosz膮, syci艂a lubie偶膮 i 偶膮dz膮, rozpo艣ciera艂a obrazy najwyuzda艅szej rozpusty, rzuci艂a je w nami臋tne, krzycz膮ce u艣ciski rodz膮cej bestii, ten jeden wielki narz膮d p艂ciowy - zalewa艂a mu oczy nawrotami krwi, og艂usza艂a go hukiem jej spienionych fal, g艂os jego obni偶a艂a do dysz膮cych, bezd藕wi臋cznych rz臋偶e艅, to znowu w艣ciek艂ych krzyk贸w i zgrzyt贸w, kurczy艂a jego mi臋艣nie, a poprzez cia艂o puszcza艂a gor膮ce drgania gdyby stado czo艂gaj膮cych si臋 偶mij - ale wszystko, wszystko na pr贸偶no.
Ale krwaw膮 ofiar膮 okupi艂a dusza moja swe zwyci臋stwo.
Chorza艂a, wi臋d艂a, sch艂a.
Sama si臋 oderwa艂a od matczynego 艂ona, sama przeci臋艂a t臋tnice, sama zatamowa艂a 藕r贸d艂o swej mocy.
呕yje wprawdzie - 偶yje jeszcze tre艣ci膮 si艂y, kt贸r膮 po偶ar艂a, przetwarza jeszcze w sobie 艣rodki, kt贸re do doboru i rozrodu s艂u偶膮, mo偶e jeszcze upaja膰 si臋 obrazami, kt贸re 偶膮dze dra偶ni膮, mo偶e w sobie wywo艂a膰 ekstaz臋 艣miesznego ok艂amywania si臋 chuci, co mniema, 偶e mo偶e kobiet臋 stopi膰 w sobie, ale wszystko, co sama tworzy, jest zbytkiem, tak jak sztuka jest zbytkiem i nadmiarem pragnie艅 rozrodczych i jest bezp艂odn膮, czym sztuka nie jest, bo bije w niej olbrzymi puls drgaj膮cej chuci, nasienny golf聽 艣wiat艂a i 偶膮dzy ci膮g艂ych powrot贸w.
Ale cho膰 zgin膮膰 musz臋, kocham t臋 straszn膮 pot臋偶n膮 si艂臋, co jedyn膮 kosmiczn膮 pot臋g臋 zmog艂a, j膮 w siebie wch艂on臋艂a, kocham moj膮 dusz臋, moj膮 wielk膮 umieraj膮c膮 dusz臋, co mi chu膰 po偶ar艂a, by bez niej umrze膰.
A wi臋c musz臋 umrze膰, bo 藕r贸d艂o 艣wiat艂a wysch艂o, bom ostatnie ogniwo w niesko艅czonym rozwoju formacji, w jakich si臋 chu膰 w coraz to nowych zamianach przetwarza, bom jest pian膮, orkanem burzy w miazg臋 rozbit膮 na grzebieniu ostatniej fali p艂ciowego rozwoju, fali, co si臋 ju偶 o brzeg rozbi艂a i 偶贸艂ty piasek jego bia艂ym haftem obszywa.
Musz臋 umrze膰, bo dusza moja za wielka, za przemo偶na, by mog艂a porodzi膰 nowy, szcz臋艣ciem rozi艣niony, jasn膮 przysz艂o艣ci膮 drgaj膮cy dzie艅.
Ale kocham, kocham zamar艂膮 chu膰, kt贸rej resztki dusza ma strawi膮, kocham ostatnie krople krwi mego istotnego bytu jako m膮偶 i rodziciel, tego bytu, w kt贸rym si臋 istotno艣膰 ca艂a przejawia w ca艂ej swej pot臋dze, swym majestacie i okrucie艅stwie; kocham t臋 odwieczn膮 si艂臋, co moje wra偶enia s艂uchowe zabarwia niepoj臋tymi barwy, z wra偶e艅 powonienia rozsnuwa rozkoszne obrazy, a z uczu膰 dotyku wytwarza niewypowiedziane rozkosze wizji.
I kocham moj膮 chorob臋 i moje szale艅stwo, co si臋 w coraz to nowy a dzikszy system przybiera, coraz wyszuka艅szym szyderstwem sieka i kpi, i drwi z siebie i z 艣wiata ca艂ego.
聽
*
Jestem zupe艂nie spokojny - i bardzo, bardzo zm臋czony.
Tylko w g艂臋bi, gdzie艣 w dalekiej g艂臋bi co艣 mnie boli. Co艣 szuka r贸wnowagi, albo te偶 wije si臋 w skurczu ostatniej agonii.
Co艣 znikn臋艂o w mej duszy. 脫w mistyczny punkt, ku kt贸remu wszystkie si艂y zmierzaj膮. Zdaje si臋, 偶e potworzy艂o si臋 tysi膮ce ognisk si艂 i to, co by艂o jednolitym, rozpad艂o si臋 na tysi膮ce skorupek.
My艣li moje jakby ode mnie nie zale偶a艂y. Przychodz膮 i id膮 same ze siebie bez zwi膮zku, niczym nie kie艂znane.
Niekt贸re wydaj膮 mi si臋 w kszta艂t czerwonawych 艂un wzd艂u偶 fioletowych glorii , co okalaj膮 g艂owy 艣wi臋tych, tak jak si臋 widzi interferencje gazowych latarni poprzez 艣ciekaj膮cy na brudnych szybach deszcz - a wszystko nik艂e, s艂odkie i mi臋kkie.
Niekt贸re widz臋 w kszta艂t niesko艅czenie wyd艂u偶onego promienia 艣wia.t艂a, co pad艂 na pomarszczon膮 to艅 rzeki. Gdzie艣 w dole odbija si臋 z艂otym po艂yskiem, po艂amany i rozstrz臋piony w miliardy 艣wietlanych plamek, co si臋 na drobnych falach ko艂ysz膮, zlewaj膮, ca艂uj膮 w nieziemskiej czysto艣ci i 偶arliwym nabo偶e艅stwie.
Niekt贸re wyrastaj膮 do olbrzymich, potwornych rozmiar贸w.
M贸zg m贸j, przyzwyczajony dotychczas do europejskich wymiar贸w, obejmuje teraz przepot臋偶ne masy 艣wi膮ty艅 z Lahore , parzy egipskiego sfinksa z chi艅skim smokiem, pisze potwornymi g艂azami, z jakich piramidy budowano, a my艣li w pe艂nym, wa偶kim i kr贸lewskim sanskrycie, w kt贸rym ka偶de s艂owo jest 偶yj膮cym organizmem, co si臋 za pomoc膮 jakiej艣 mistycznej pangenesis sta艂 istotnym, pe艂nym krwi i 偶aru: s艂owo dla nas niepoj臋te, synteza z logos聽 i Karna, s艂owo Jana, co si臋 cia艂em sta艂o.
A wtedy z dzik膮 rozpust膮 rzucam si臋 na o艣lep w przepastne czelu艣cie przestrzeni i czasu.
Jestem kr贸lem asyryjskim z niebosi臋gn膮 tiar膮 na g艂owie, strojny w bisior, brokat i purpur臋 .
Na mej piersi s艂o艅ce z diament贸w, uginam si臋 pod ci臋偶arem kosztownych bry艂 drogich kamieni i na wozie brzytwami naje偶onym, pod kt贸rym krwawym pokosem padaj膮 miliony niewolnik贸w gdyby snopy zejrza艂ego 偶yta, jad臋 ponad 艣mieszn膮 n臋dz膮 艣wiata z straszn膮 pogarda, nienawi艣ci膮 i gro藕nym majestatem.
Och, kocham olbrzymi a milcz膮cy majestat babilo艅skich mocarzy , co s艂owa nie znosi艂, bo s艂owo by艂o drogie i kosztowne, i straszne, a ka偶de z nich trzeba by艂o okupi膰 bolesnym porodem.
Och, kocham naiwn膮, ale tytaniczn膮 samowiedz臋 swej pot臋gi, one poczucie si艂y, co bogom si臋 odgra偶a, morze ch艂osta膰 ka偶e , a w nieznane kraje wiezie z sob膮 okowy, by ludy ca艂e w jasyr zawlec.
Och, kocham hard膮 pogard臋 dumy, z posiewu smoczych z臋b贸w porodzon膮 zaciek艂o艣膰 biblijnego cz艂owieka, co w oczy okrutnemu Jahveh z rozszala艂膮 w艣ciek艂o艣ci膮 bryzga pierwsze przekle艅stwo: Szatanie - Jehovah, co g艂azy z ziemi wyrywa, by je ku niebu rzuci膰 i roztrzaska膰 spi偶ow膮 skro艅 strasznego mordercy, kt贸ry w艂asne, przez siebie stworzone plemi臋 siecze za grzechy przez siebie wszczepione.
Czuj臋, jak mi 藕renice oczy zalewaj膮, jak cia艂o moje wyd艂u偶a si臋, ro艣nie, pot臋偶nieje, piersi podw贸jn膮 moc膮 si臋 rozpieraj膮, a na oblicze moje sp艂ywa 艣wi臋ta powaga i cisza boskiego Mitry .
A ot贸偶 nadchodzi przepot臋偶na chwila, w kt贸rej odczuwam wra偶enia, jak gdybym by艂 rozpostarty nad ca艂膮 ziemi膮, w kt贸rej 艣wi臋c臋 w sobie niepoj臋te 艣wi臋to odrodzenia wszystkich narod贸w i ich kultury, chwila, gdzie jestem na kszta艂t onego b贸stwa starego Ksenophanesa, w kt贸rym wszystkie zmys艂y si臋 przenikaj膮, a wszech艣wiat si臋 do duszy zlewa nie przez zmys艂y rozcz艂onkowany, ale w ca艂ej swej nierozerwalnej jedno艣ci.
A gdy przestrzenie ucieka膰 si臋 zdaj膮, a wszystko si臋 w jakie艣 odm臋tne przepa艣ci zwala jak w lej, gdy si臋 ci臋偶ki kamie艅 w wod臋 rzuci - gdy nie wiem, czy istniej臋 i strac臋 panowanie nad zmys艂ami - gdy tysi膮ce lat powrotn膮 fal膮 przez m贸zg m贸j si臋 przelej膮, a ja na chwil臋 odczuwam si臋 w ca艂ej przemo偶nej nago艣ci mego bytu i z powrotem odzyskuj臋 moj膮 si艂臋 rozrodcz膮, tak 偶e staj臋 si臋 atomem, co sam siebie zap艂odni膰 pragnie, kiedy krew wszech艣wiata pieni膮c膮 si臋 strug膮 leje si臋 w 偶y艂y moje - wtedy odczuwam niesko艅czone, bezgraniczne szcz臋艣cie, szerokie i g艂臋bokie jak atmosfera, co nad 艣wiatem zaleg艂a.
Rozumiem dobrze, 偶e koniec nadchodzi. Wiem, 偶e to ju偶 ostateczny rozk艂ad uczu膰 i my艣li. Ale c贸偶 mnie to wszystko obchodzi!
Pragn臋, by koniec nadszed艂.
A chocia偶 si臋 uczucie od woli oderwa艂o, chocia偶 wszystkie stany duszy mojej tylko do po艂owy dojrzewaj膮, sk艂臋biony chaos my艣li, podarta sie膰 uczu膰, bez si艂y przetworzy膰 si臋 w akt woli - i c贸偶 z tego?
Za to rozkoszuj臋 si臋 nies艂ychanym cudem olbrzymiego 艣wiatopogl膮du.
Ja, jako ja, istniej臋 tylko w uczuciu, znam siebie w uczuciu, a czy ono stanie si臋 wol膮, to ju偶 mnie nic nie obchodzi.
Nie znam nic pr贸cz moich wra偶e艅, a przede wszystkim nie znam 偶adnej przyczynowo艣ci, li tylko niesko艅czon膮 ci膮g艂o艣膰 wra偶e艅 - a czy pasmo tej ci膮g艂o艣ci logicznie si臋 rozwija, czy nie, to r贸wnie偶 mnie nic nie obchodzi.
Jestem ponad wszystkim. Chwilami zdaje mi si臋, 偶e mam rodzaj jakiego艣 nadm贸zgu, patrz臋 na czynno艣膰, na t臋 biedn膮 mozoln膮 prac臋 mego m贸zgu - patrz臋 przez mikroskop, a gdy zachodzi potrzeba przez teleskop, a w bezgranicznej pot臋dze tego nadm贸zgu, zdaje si臋, wolno mi mniema膰, 偶e wszystko jest snem i ci臋偶k膮 zmor膮, 偶e ca艂a ta tak nazwana rzeczywisto艣膰 jest te偶 tylko pewnym rodzajem snu, a moje Ja dla mnie tak samo obcym i niezrozumia艂ym, jak dla Was.
I dla Was, dla Was, kt贸rzy mo偶e wcale nie istniejecie, a mo偶e tylko jeste艣cie sennym majakiem mej duszy bezp艂ciowej - dla Was, biedne dzieci samicy Ewy -Ja - Pan mia艂bym 偶y膰?!
He, he - mo偶e dlatego, 偶e musz臋 spe艂ni膰 pewne obowi膮zki wzgl臋dem cz艂owiecze艅stwa, do kt贸rego przecie偶 zalicza膰 si臋 musz臋?
Rassurez-vous: Kocham Was, kocham Was wszystkich. I Was, kt贸rzy nie macie wi臋cej znaczenia i wi臋kszej warto艣ci od zwyk艂ego argonauty, co w chwili p艂ciowego rozp臋du odrzuca swe narz膮dy p艂ciowe od matczynego cia艂a, kt贸re samodzielnie szukaj膮 samiczki, kt贸r膮 by mog艂y zap艂odni膰.
I Was, podbudzonych ustawicznym podra偶nieniem p艂ciowym, Was artyst贸w, co tylko Wasze idea艂y rozkoszy i 偶膮dz odtwarzacie.
I Was, wiecznie chciwych, zapracowanych, 偶膮dnych bogactw i d贸br, by tylko byt zapewni膰 Waszym rozmno偶onym spermatocytom - a nazywacie to mi艂o艣ci膮 do osobistej nie艣miertelno艣ci.
I Was, bezmiernie rozrzutnych - bo w Waszej g艂upocie tkwi olbrzymi rozp臋d i nadmiar si艂 p艂ciowej natury, co miliony spermatocyt贸w potrzebuje, by zap艂odni膰 jedno g艂upie jajko samiczki.
O, kocham Was wszystkich i 偶al mi Was, i pogardzam聽 Wami, 偶e 偶y膰 musicie, 偶e jeste艣cie tylko nawozem, co u偶y藕nia now膮 przysz艂o艣膰, 偶e jeste艣cie 艣rodkiem i organem wiecznej chuci, a ok艂amujecie si臋 obowi膮zkiem i mi艂o艣ci膮 dla ludzko艣ci.
Ja jestem sam dla siebie.
Jestem pocz膮tkiem, bo nosz臋 w sobie rozw贸j jestestwa od samego pocz膮tku i jestem ko艅cem, ostatnim ogniwem rozwoju.
Sam jeden z moimi uczuciami.
Wy macie jeszcze jaki艣 艣wiat zewn臋trzny, ja nie mam 偶adnego. Mam tylko siebie.
G艂owa mi p臋ka: zdaje mi si臋, 偶e jestem jak膮艣 potworn膮 Syntez膮 Chrystusa i Szatana , sam siebie stawiam na wysokiej g贸rze i prowadz臋 si臋 w pokuszenie i sam siebie pragn膮艂bym omami膰.
To znowu kojarzy si臋 we mnie rozkosz upojonej ekstazy z zimn膮 obrachowan膮 analiz膮, czasami wierz臋 艣lepo, m臋czenniczo, jak pierwotny chrze艣cijanin, a r贸wnocze艣nie wyszydzam wszelk膮 艣wi臋to艣膰, jestem zar贸wno mistycznym anachoret膮 i w艣ciek艂ym zsatanizowanym kap艂anem, co naj艣wi臋tsze s艂owa i najohydniejsze blu藕nierstwa r贸wnocze艣nie z pian膮 na ustach be艂kocze.
A teraz mam wra偶enie, jak gdyby si臋 na niebie rozla艂a przera偶aj膮ca pow贸d藕 czarnoczerwonej krwi, a w uszach straszliwy, nerwy przerzynaj膮cy zgrzyt, jak gdyby kto艣 rzn膮艂 偶a偶k膮 p艂yty szk艂a -
O qualis artifes pereo!
聽
*
Jeste艣 jak s艂aby, cichy, srebrny promie艅 艣wiat艂a, kt贸ry wyb艂ysn膮艂 z jakiego艣 okienka dalekiej chaty i rozla艂 si臋 w ciep艂ej nocy jesiennej na 艂膮ki, ponad mokre, mi臋kkie 偶g艂o mgie艂, co sennym, rozkoszy sytym zm臋czeniem bezmierne obszary traw zaleg艂o.
A nad srebrz膮c膮 si臋 przestrzeni膮 mgie艂 ko艂ysze si臋 艣wiat艂o gdyby wahaj膮ca si臋, rozwiewna fala; jak d藕wi臋ki mosi臋偶nych dzwon贸w, gdy si臋 z dala rozlegn膮 na Ave Maria, p艂ynie czyste, z艂ote, gasn膮ce, i d艂ugo jeszcze przebrzmiewa i leje si臋 w dusz臋 zm臋czonym, chorym spokojem.
Jeste艣, jak niebieska godzina 艣witu, kiedy wsch贸d r贸偶owie膰 poczyna i 艣wiat艂o z siebie wydycha. Ca艂y 艣wiat si臋 syci niepoj臋t膮 tajemnic膮 zmartwychpowstania, tonie w niebieskiej b艂ogo艣ci nieba, rozlewa si臋 w topieli zimnej, roztopionej stali damasce艅skiej, a naraz rozkwituje 艂un膮 szerokiego, pal膮cego si臋 morza fiolet贸w i purpury, a w to morze tajnego barw przepychu wrzynaj膮 si臋 ostre s艂upy promieni wschodz膮cego s艂o艅ca.
A wszystko g艂臋bokie, niebieskie i 艣wi臋te.
Wok贸艂 Twoich oczu odblask w kszta艂t protuberancyj przy za膰mieniu s艂o艅ca, a w otch艂a艅 mej duszy wch艂ania艂y si臋 gdyby dwie gwiazdy w rozpaczn膮 czer艅 wichrowatych nocy jesiennych.
Wok贸艂 Twych ust delikatne, mi臋kkie linie, wtedy gdy si臋 do p贸艂u艣miechu roztwieraj膮 - zdaje si臋, 偶e widz臋 rodzime jezioro, i pomn臋 szklist膮, cich膮, powierzchni臋 i przeb艂yskuj膮ce w oddali koliste linie, gdym wios艂em o ni膮 uderza艂.
D藕wi臋k Twego g艂osu sp艂ywa艂 w m膮 dusz臋, jak gdyby go wiosenne wiatry przewia艂y przez zielone morze, i s艂ysz臋, s艂ysz臋 go, jak morze cichego 艣wiat艂a, przetworzone w atmosfer臋 d藕wi臋k贸w, co mnie owiewa niesko艅czenie lekkim, mi臋kkim dr偶eniem.
Gdym Ci臋 po raz pierwszy widzia艂, zda艂o mi si臋, 偶em ujrza艂 m膮 dusz臋 w jej ca艂ej nieznanej, tajemniczej nago艣ci.
By艂a艣 dla mnie objawieniem mej najczystszej zjawy: w Tobie rozwi膮za艂a si臋 zagadka najtajniejszych sn贸w i widziade艂 mej t臋sknoty za pi臋knem - za sztuk膮.
Z jednego 艂ona wykwitli艣my gdyby dwa czarodziejskie kwiaty, co noc jedn膮 tylko kwitn膮膰 mia艂y, i z tego samego 藕r贸d艂a trysn膮艂 strumie艅, co si臋 przez ciebie i przeze mnie t膮 sam膮 fal膮 przela艂.
I by艂a艣 pierwotnie moim jedynym idea艂em p艂ciowym, by艂a艣 mn膮, a ja tob膮, mieli艣my dokona膰 艣wi臋te misterium, by stworzy膰 nowy, szlachetniejszy, doskonalszy rodzaj ludzi, ale kiedy dusza ma zdusi艂a chu膰 we mnie, kiedy si臋 tak rozwielmo偶ni艂a, 偶e rozp臋d rozrodczy usech艂 i zwi膮d艂, jak 艂odyga kwiatu w wilgnej cieni, mog艂em Ci臋 tylko pi膰 oczyma, g艂aska膰 d藕wi臋k Twego g艂osu, a wzd艂u偶 nerw贸w moich czu膰 sp艂ywanie rozwiewnych linii twego cia艂a, ich niesko艅czon膮 mi臋kko艣膰 i rozkosz.
A t臋skni艂em za Tob膮, t臋skni艂em.
Zawsze i wiecznie t臋skni艂em za Tob膮, za t膮 chwil膮, w kt贸rej byli艣my jedno, nierozerwalnie jedno, t臋skni艂em za t膮 chwil膮, kiedym Ci臋 ze siebie wy艂oni艂, kiedy kszta艂ty mego ducha uk艂ada艂y si臋 w linie Twego cia艂a, drgania mych nerw贸w la艂y w Ci臋 偶ycie, kiedy sta艂a艣 si臋 istota mego ducha, jego tre艣ci膮 w cia艂o przeistoczon膮.
Kocham Ci臋, jak zachodz膮ce s艂o艅ce kocha 艂any pszeniczne w parnych zmierzchach lata ostatnimi, krwawymi promieniami; niech臋tnie odchodz臋 od Ciebie, jak s艂o艅ce, co si臋 z ziemi膮 偶egna z b贸lem i z 偶alem, 偶e nie b臋dzie mog艂o widzie膰 艣wi臋tych tajemnic nocy.
Tajemnic臋 nocy i otch艂annych przepa艣ci - w Tobie, w Tobie chcia艂em j膮 ujrze膰. Szuka艂em jej rozpalonymi, m臋k膮 dysz膮cymi palcami; gdyby ostrza lancet wcina艂em je w g艂膮b Twej duszy, ale znika艂a, usuwa艂a si臋, wabi艂a mnie, a gdym si臋ga艂 g艂臋biej, zaprzepada艂a si臋.
Duch m贸j, z kt贸rego powsta艂a艣, kt贸rego kszta艂tem i ruchem 偶yjesz, wi艂 si臋 w bolesnej rozpaczy, by Ci臋 od nowa wssa膰, w siebie roztopi膰 w swych 偶arach jak kawa艂ek metalu - Ciebie zagubion膮, oderwan膮 po艂ow臋.
Obc膮 mi jeste艣, bo tylko to mog艂oby Ci臋 rozpozna膰, co we mnie jest martwe: a ja Ci臋 tylko kocha艂em moj膮 dusz膮 - moj膮 chor膮 sceptyczn膮 dusz膮, co zapomnia艂a samic臋 w Tobie, a widzi tylko poddan膮 s艂u偶ebn臋 i niewolnic臋.
Ale kocha艂em Twoje k艂amstwo, bo膰 i dusza ma k艂amliwa.
Ale podczas gdy Twoje k艂amstwo mog艂o, co najwy偶ej, par臋 g艂upich m臋偶czyzn uwie艣膰 i mami膰, stworzy艂o k艂amstwo moje nauk臋, odkry艂o nowe 艣wiaty, wy艂oni艂o z siebie poezj臋 i zmusi艂o ludzko艣膰 wej艣膰 na nowe 艣cie偶ki, otworzy艂o jej nowe tory i drogi.
Kocham Twoj膮 zbrodniczo艣膰, bo sam jestem zbrodniarzem.
Ale podczas [gdy] Ty w Twej zbrodniczej chuci mog艂a艣 si臋 sta膰 nierz膮dnic膮 lub dzieciob贸jczyni膮, ja, zbrodniarz, napisa艂em nowe tablice, wyry艂em nowe przymierze z nowym bogiem, zniszczy艂em stare 艣wi膮tynie, by nowe pobudowa膰, skre艣la艂em z karty ziemi narody ca艂e, ziemi jelita powyrywa艂em: Ja - tak Ja, nigdy niesyty, odwieczny zbrodniarz, tw贸rca dziej贸w, duch rozwoju niszczenia i tworzenia.
Kocham, gdy czuj臋, 偶e rwiesz si臋 ku mnie, 偶e chcesz spe艂ni膰 s艂owo przeznaczenia; Tw膮 chuci膮 rozwi膮za艂a艣 zagadk臋 mego bytu, wyt艂omaczy艂a艣 moj膮 istot臋 mnie samemu.
I to Twoja przewaga.
To膰 to to, czego uczyni膰 nie zdo艂a艂em.
I tako偶 kocham Twoje k艂amstwo i Twoj膮 zbrodniczo艣膰, bo jedno jako偶 i drugie s膮 tylko pomocnicz膮 funkcj膮 Twej聽 p艂ci, ni膮 uchwyci艂a艣 we mnie dusz臋 wszech艣wiata, szarpa艂a艣, budzi艂a艣 j膮, by ujarzmi膰 j膮 dla nowej przysz艂o艣ci, co z Twego 艂ona wykwitn膮膰 mia艂a.
Przed oczyma moimi rozpo艣ciera si臋 zjawa straszliwej m臋ki, kt贸r膮 z Tob膮 prze偶y艂em.
Pami臋tasz, kiedy艣 si臋 w pijanym szale Twej rozszala艂ej chuci wplata艂a we mnie g艂臋boko, och, tak bole艣nie g艂臋boko?
Gdzie艣 z do艂u dolatywa艂y nas d藕wi臋ki jakiej艣 pijanej muzyki - poprzez zielon膮, g臋st膮 umbr臋 d偶d偶ylo s艂abe dogorywaj膮ce 艣wiat艂o - i wtedy czu艂em, jak drgania Twego cia艂a udziela艂y si臋 memu, jak si臋 wwija艂y w臋偶owym czo艂giem w krew moj膮, jak serce w coraz to mniejszych odst臋pach bluzga艂o pr膮dy krwi w t臋tnice, a w m贸zgu zadr偶a艂y dawno, dawno ju偶 nie tr膮cane struny.
By艂a chwila, 偶em uczu艂 szcz臋艣cie.
Ws艂uchiwa艂em si臋 w bolesne nat臋偶enie, z jakim si臋 zbiera艂y, 艂膮czy艂y i skupia艂y p艂ciowe pierwiastki w mej duszy, z rozkosz膮 czu艂em, jak si臋 poprzez cia艂o moje przewin臋艂y zimne dreszcze - czu艂em, jak krta艅 si臋 艣ciska艂a i z trudem wykrztusza艂a s艂owa mi艂osne, samowiedza ma traci艂a si艂臋 i coraz s艂abiej odr贸偶nia艂a jaw臋 od snu - ale naraz u艂o偶y艂o si臋 Twe cia艂o w pospolit膮, bezwstydn膮 lini臋 i w jednej chwili za艂ama艂o si臋 wszystko we mnie: znowu m贸zg pochwyci艂 szata艅skimi szpony tworz膮c膮 si臋 chu膰 i zdusi艂 j膮.
A ty艣 le偶a艂a, 偶ebra艂a艣 Tw膮 偶膮dz膮 - milcz膮ca, z zawartymi powiekami.
A jam si臋 艣mia艂 - 艣mia艂em si臋 cynicznie, dziko, z ca艂ym strasznym, dzikim b贸lem - 艣mia艂em si臋, 偶e my艣la艂em, i偶 mi wszystkie 偶y艂y w m贸zgu pop臋kaj膮.
Biedne dziecko. Twe 艂ono matczyne Ci臋 oszuka艂o - innego m臋偶a trzeba ci by艂o odnale艣膰, instynkty Twe p艂ciowe ku innemu zwr贸ci膰.
Ale uspok贸j si臋: Ujrza艂a艣 tajemnicze Sais mego 偶ycia.
聽
*
呕ycie moje zawdzi臋czam mieszanemu ma艂偶e艅stwu pomi臋dzy ch艂opem protestantem a pani膮 katoliczk膮, kt贸ra nale偶a艂a do zubo偶a艂ej, arystokratycznej familii.
Gdy wspomn臋 wstecz, widz臋 ustawicznie smag艂膮, delikatn膮 kobiet臋 z niesko艅czenie s艂odkimi rysami, co艣, co by Carlo Dolci z rozkosz膮 malowa艂. Pomn臋, pomn臋 te rysy, w kt贸rych ca艂e stulecia najprzedniejszego doboru p艂ciowego i najwyszuka艅szego wydelikatnienia wyry艂y niezatarte pi臋tno.
Wiem, 偶e ojca nie kocha艂a. Wiem, 偶e posz艂a za niego, by nie potrzebowa膰 s艂u偶y膰 u swych r贸wnych. Nawyk艂a w niesko艅czonej m臋ce oddawa膰 si臋 jego chuci, a w g艂臋bokim p艂ciowym wstr臋cie, w strasznym oburzeniu krwawi膮cej si臋 duszy, zemst膮 dysz膮cego, zgwa艂conego cia艂a zosta艂em sp艂odzony.
Od samego pocz膮tku wstyd - wstr臋t - obrzydzenie.
Jak daleko wspomnienia moje si臋gaj膮, odczuwa艂em si臋 zawsze jako co艣, co wyzby艂o si臋 wszelkiego zwi膮zku, stoi w przeciwie艅stwie do siebie samego, co艣, co jest zlepione z najr贸偶norodniejszych pierwiastk贸w i zawsze czu艂em w sobie jak膮艣 piekieln膮 si艂臋, co wol臋 moj膮 obezw艂adnia艂a, a wci膮偶 i ustawicznie zmys艂y me dra偶ni艂a.
Zawsze by艂o co艣 we mnie, co si臋 偶adn膮 miar膮 z reszt膮 stan贸w duszy skojarzy膰 nie chcia艂o. R贸偶norodne uczucia nie 艂膮czy艂y si臋 z sob膮, ale le偶a艂y obok siebie w chaotycznej niezgodzie - male艅kie z艂o艣liwe diabliki sta艂y naprzeciwko siebie, by ustawicznie sobie najkrwawszym szyderstwem w oczy bryzga膰.
Matka by艂o to olbrzymie geologiczne agens, co wszystkie powstaj膮ce pierwotwory mej duszy przesuwa艂a, na kant je k艂ad艂a, kruszy艂a, nowe i potworne po艂膮czenia tworzy艂a, a w 艣wie偶e bruzdy mej duszy sia艂a truj膮ce ziarno szaleju.
I to jadowite nasienie sta艂o si臋 ogniskiem zarazy, z kt贸rego wykwit艂y chorymi a bogatymi p臋kami kwiecia bagniste ro艣liny mojej duszy - bo to, co we mnie zasia艂a, to by艂o jej w艂asne niezaspokojone pragnienie, jej wieczna p艂ciowa t臋sknota, to ten straszny prze艂om w niej samej pomi臋dzy dusz膮 a jej spragnionym 艂onem - i to, ot贸偶 to, 偶e dusza jej musia艂a wyplu膰 jej chu膰, bo przecie偶 oddawa艂a si臋 m臋偶owi, kt贸rego nie kocha艂a.
I tak czu艂a si臋 pogwa艂con膮, dusz臋 widzia艂a w b艂ocie stratowan膮 i w dzikiej rozpaczy targa艂a si臋 i szarpa艂a za czym艣 tkliwym, czystym, wniebowzi臋tym i bezp艂ciowym.
I ta bezp艂ciowo艣膰 w niej samej, a raczej pogwa艂cone pragnienie jej silnego, 偶膮dnego cia艂a wytworzy艂o jak膮艣 bezp艂ciow膮 atmosfer臋 poza ni膮, co艣, naoko艂o czego wszystkie jej uczucia kr膮偶y艂y jak wok贸艂 kosmicznego j膮dra.
A chocia偶 z wolna nami臋tno艣膰 i 偶ar jej t臋sknoty os艂ab艂y, a wielki 偶al, kt贸ry t臋 t臋sknot臋 o偶ywia艂, zblad艂 i os艂ab艂, zawsze pozosta艂o w jej duszy co艣, czego pochodzenia nie umia艂aby okre艣li膰, a co straci艂o zupe艂ny zwi膮zek z jej przesz艂ym 偶yciem.
I t膮 nieokre艣lon膮 t臋sknot膮 przesyci艂a moj膮 dusz臋 - wla艂a j膮 w ka偶de w艂贸kno nerwowe, wbi艂a j膮 jak graniczne s艂upki w obj臋to艣膰 zdolno艣ci mej odczuwania, i ona - ona to zrobi艂a mnie tak wstydliwym, tak chorobliwie przeiczulonym i tak bezgranicznie cynicznym.
Ona przepoi艂a mnie wstr臋tem i obrzydzeniem ku wszystkiemu, co jako p艂e膰 si臋 objawia, i ona rozlu藕ni艂a, a wreszcie starga艂a zwi膮zek mi臋dzy m膮 dusz膮 a chuci膮 nioj膮, i ona - och, straszna ona, pog艂臋bi艂a z zawi膮zku roz艂am, jaki ju偶 dziedziczny charakter moj膮 dusz臋 z r贸wnowagi wytr膮ci艂.
Od dziecka uczuwa艂em si臋 jako ch艂op z swoj膮 prawo艣ci膮, naiwn膮 chytro艣ci膮, pragnieniem cichej, bezbarwnej zadumy, w jakiej tkwi膮 stulecia protestantyzmu i krwawej, potem oblanej pracy.
Ale obok ch艂opa, co stulecia ca艂e razem z wo艂em w tym samym jarzmie ci膮gn膮艂 p艂ug po kamienistej giebie, co si臋 przed panem swym gi膮艂 w dwoje, kt贸rego r臋ce bol膮czkami nabieg艂y i stopy si臋 rozros艂y, 偶yje we mnie dumny arystokrata, kt贸rego ojcowie przyw臋drowali z step贸w 艣wi臋tego Iranu w europejskie niziny i ujarzmili g艂upich tubylc贸w - przebieg艂y arystokrata z bezgranicznym bezwstydem i cynicznym k艂amstwem panuj膮cych - artystokrata z wydelikatnieniem cieplarni, kt贸re tylko stulecia najdoskonalszego doboru, panowania, przepychu i lenistwa wyhodowa膰 mog膮.
I tak musia艂y wreszcie te wszystkie sprzeczne pierwiastki rzuci膰 si臋 na siebie - musia艂a si臋 wojna rozpocz膮膰 - musia艂o si臋 we mnie uczucie od woli oderwa膰, a wola, pozbawiona motorycznej si艂y, obezw艂adnie膰 musia艂a.
Nigdy nie by艂o we mnie ani mi艂o艣ci, ani skupienia.
Jestem wyrazem od艣rodkowiska, wyrazem zniszczenia i rozwi膮zania.
Jestem szata艅sk膮 Walpurgis-noc膮 w rozwoju, straszne
Mene-Tekel, w kt贸rym kona m贸j czas w ostatnich spazmatycznych podrygach.
W ka偶de w艂贸kno nerwu w偶ar艂 si臋 zarazek tego roz艂amu mej duszy, w podw贸jny strumie艅 rozdzieli艂 ka偶de moje wra偶enie: bo ka偶dy stan mej duszy b贸lem i rozkosz膮 zarazem.
W偶eraj膮 si臋 w siebie, chcia艂yby si臋 przem贸c, zgry藕膰 si臋 wzajemnie, ale uczucie b贸lu zwyci臋偶a.
Zaledwie odczuwam delikatne podra偶nienie rozkoszy, a ju偶 t臋tni i wali m艂otem b贸l, a偶 nagle rozgrywa si臋 ca艂a orgia, w kt贸rej rozkosz ob艂臋dem si臋 staje w jadowitych k膮saniach b贸lu, orgia dzikiego r偶enia w艣ciek艂ego ogiera i cichego, szydz膮cego u艣miechu potwornej hermy g艂owy Lucyfera, zlepionej z zwyci臋sk膮 twarz膮 Archanio艂a Micha艂a .
I ten piekielny roz艂am, te wszystkie przewrotne instynkty wezm臋 sobie teraz ku pomocy.
Wyp臋dz臋 leniw膮 besti臋 mej chuci z jej nory, do bia艂a rozpalonym 偶elazem mego pragnienia przypal臋 jej krzy偶e, wbij臋 jej ciernie mego b贸lu w stopy, 偶e ryczy膰 i ta艅czy膰 si臋 nauczy - ta艅czy膰 - na mi艂y B贸g - ta艅czy膰 si臋 nauczy!
Obrazami, kt贸re moja zimna, wydoskonalona rozpusta porodzi艂a, b臋d臋 j膮 dra偶ni艂, smaga艂, siepa艂, a偶 znowu poczuj膮, 偶em jest m膮偶 z ziemi porodzony - ja - biedny m臋czennik Twego przepychu, ty biedny, m艂ody m贸zgu.
聽
*
M贸j m贸zg pos艂a艂em na zielone pastwisko, na bezp艂odne torfiska mej ziemi rodzinnej, a teraz jestem skupieniem, skojarzeniem si臋 wszystkich si艂 ze sob膮, ich r贸wnowag膮 i syntez膮.
Spoczywasz w mych ramionach - a jest noc.
Ca艂ujemy si臋, 偶e tchu nam braknie, 偶e stapiamy si臋 ze sob膮 i stajemy si臋 jedn膮 istot膮.
Wpijam me roz偶arzone usta w Twoje piersi, a偶 serce me si臋 rozpiera od szcz臋艣cia, tak mocno upragnionego, tak silnie ut臋sknionego. Przytulam Twe smag艂e cia艂o krwio偶erczej samicy tak silnie do mego, 偶e czuj臋 bicie Twego serca na mej piersi i mog臋 liczy膰 jego uderzenia, 偶e strumie艅 krwi, co si臋 w Twym ciele rozszala艂, moje w艂asne cia艂o w pieni膮cy sza艂 smaga, a Twe drgania rozkoszy gor膮cymi w臋偶ami mnie przebiegaj膮.
Wgrzebuj臋 si臋 w Ciebie, czuj臋, jak si臋 Twe wiotkie cz艂onki pieni膮 w upojeniu krzycz膮cej lubie偶y i podrywaj膮 si臋 w bolesnym erotyzmie rozkoszy.
Silniej - g艂臋biej - mocniej - och! m贸g艂bym tylko pochwyci膰 Tw膮 dusz臋 - wssa膰 si臋 w ka偶d膮 szczelin臋, my艣li Twej pochwyci膰, Ciebie - Ciebie, nag膮 istot臋 odzian膮 n臋dznym 艂achmanem cia艂a - chwyci膰 Ci臋 teraz w rozszala艂ej farsie mego pragnienia, w dysz膮cym Hallelujah mej lubie偶y!
A teraz sta艂em si臋 uciele艣nieniem s艂owa, teraz jestem przepot臋偶n膮 chuci膮, co wszelkiemu rozwojowi pocz膮tek da艂a i go w niesko艅czono艣膰 prowadzi, jestem w臋z艂em przesz艂o艣ci i tego, co przyjdzie, jestem pomostem do nieznanego Jutra, r臋kojmi膮 nowej ewolucji i wiecznego powrotu.
Teraz ju偶 nie uczuwam 偶adnej m臋ki. Ssie Twoj膮 dusz臋 - wsysam j膮 w siebie i w tej sp贸jno艣ci dusz i cia艂, w tym stopieniu si臋 mego bytu z Twoim, w tym wzajemnym przenikaniu si臋 naszych uczu膰, my艣li i pragnie艅, w tej nadludzkiej, bezwzgl臋dnej, niebosi臋g艂ej wolno艣ci p艂ciowej, co pragnie nowej przysz艂o艣ci i nie艣miertelno艣ci, pochwyci艂em dr偶膮cymi, dysz膮cymi palcami to, czegom dotychczas schwyci膰 nie m贸g艂.
Ha, ha, ha, ha...
Znik艂o, rozbieg艂o, rozprys艂o si臋!
Jak 偶ywe srebro rozpyli艂o si臋 przy moim dotkni臋ciu - a Ty tu przy mnie - tu le偶ysz w Twej boskiej nago艣ci, w bezwstydzie Twego 偶amego pragnienia, a oczy moje patrz膮 na Ci臋 jak na co艣 obcego, dalekiego, tysi膮ce mil ode mnie odleg艂ego - i patrz臋 z strachem w przepa艣膰 Twoich oczu - przepa艣膰, kt贸ra mo偶e nawet nie jest powierzchni膮.
Ale nie, nie - niech piek艂o niebo poch艂onie - ale nie - nie!
Z drgaj膮c膮, m贸zg ch艂on膮c膮 nami臋tno艣ci膮, z ca艂ym piekielnym 偶arem gor膮czki, co dusz臋 m膮 w sza艂 smaga, z dzik膮 si艂膮 mych rozkosz膮 zm臋偶nia艂ych si艂 rzucam si臋 na Ciebie, nie chc臋 nic czu膰 pr贸cz bladej gor膮czki Twych cz艂onk贸w, nic s艂ysze膰, jeno w艣ciek艂膮 pogo艅 mej krwi, i nie chc臋 mie膰 innego wra偶enia, pr贸cz tego rozpalonego, szpilkuj膮cego b贸lu naszego delirium mi艂o艣ci. - Przestan臋 cierpie膰 w zwyci臋skich dytyrambach chuci, wyj膮cym pienieniu si臋 straszliwej symfonii cia艂a.
I powiedz - ach, powiedz mi, jak mnie kochasz! Powiedz w pragn膮cych drganiach Twego cia艂a, wpal w usta moje, we偶ryj w cz艂onki me, wpij we mnie to gor膮ce, rozpustne, upojone:
Kocham Ci臋!
Powiedz, powiedz mi - jak mocno - jak g艂臋boko - jak strasznie mnie kochasz?
Jak - jak kochasz mnie?
Ha, ha, ha, ha -
Nie potrzebuj臋 Twej mi艂o艣ci. Czego pragniesz? czego chcesz ode mnie? Niczego Ci da膰 nie mog臋 - co wi膮偶e nas razem? - nie wiem nawet, co mam z Tob膮 pocz膮膰!
Wsta艅; ubierz si臋; ha, ha - jak ja m贸j wielki m贸zg podziwiam, co jest jeszcze w stanie uscenizowa膰 tak膮 biedn膮 mi艂ostk臋 dorastaj膮cych m艂odzie艅c贸w...
Ofelio, id藕 do klasztoru!聽
*
Na dnie mej duszy spoczywa straszna, przera偶aj膮ca tajemnica, okropne wspomnienie ob艂膮kanej, piekielnej mszy rozpaczy i sza艂u, mszy, w kt贸rej ma chu膰 w 艣miertelnych kurczach skona艂a, kiedy po raz ostatni by艂a i ca艂y m贸j byt z zawias wywa偶y艂a.
A teraz zdradz臋 straszn膮 tajemnic臋, w艣ciek艂y tryumf epileptycznej chuci, raz jeszcze prze偶yj臋 wszystko w takiej pot臋dze, jakby si臋 to by艂o dzi艣 sta艂o, raz jeszcze b臋d臋 si臋 syci艂 ob艂膮kan膮 rozkosz膮 chwili, w kt贸rej by艂em wampirem i raz jeszcze si臋 stan臋 przepot臋偶n膮 chuci膮, co z m贸zgu mego zrobi艂a sobie 艣mieszn膮 zabawk臋.
Nie wiem, sen to by艂 czy jawa, nie wiem, czy to by艂 tylko majak jakiego艣 urojenia, mo偶e odbicie obraz贸w oddziedziczonych i w g艂臋bi mej duszy ukrytych. Linie dnia sp艂ywaj膮 z lini膮 nocy, nad jasnym po艂udniem zawis艂a krwawa tarcz miesi膮ca, a w wodzie przepastnej studni widz臋 na jasnym dniu odbicie miliona gwiazd w p贸艂nocnej ciemni.
Pomn臋: siedzia艂em bez ruchu, st臋pia艂y, z pi臋艣ci膮 w ustach, by nie krzycze膰, z oczyma dziko wy艂upionymi, z strasznie wykrzywion膮 twarz膮: dzikie zwierz臋 w rozp臋taniu dzikich instynkt贸w.
Co艣 musia艂em w sobie zniszczy膰, z臋bami wk膮sa膰 si臋 w najtajniejsz膮 g艂膮b mej duszy, g艂臋boko, powoli, coraz g艂臋biej; co艣 odgry藕膰, a powoli, powoli, by b贸l by艂 straszniejszy, dzikszy, okrutniej szy, odgry藕膰 d艂ugimi, ostrymi z臋bami.
Szarpn膮艂em. B贸l, jakby mi kto艣 偶ywe serce z piersi wyrwa艂.
Teraz by艂em prawie wes贸艂. Poda艂em si臋 z rozkosz膮 dziwnym majaczeniom.
Wszystkie moje uczucia i my艣li rozko艂ysa艂y si臋 w burzliwy takt jakiej艣 straszliwie g艂臋bokiej, upiornej muzyki z twarz膮 staromeksyka艅skiego b贸stwa.
Ka偶dy ton by艂 jak kawa艂ek stopionego metalu, co w straszliwym 偶arze spada艂 w spektrum mej duszy i tam lini臋 rysowa艂.
Nie s艂ysza艂em muzyki, czu艂em j膮 tylko dok艂adnie, jako olbrzymie, niesko艅czone spektrum, z krzycz膮cymi pstrymi liniami.
Ich barwa przypomina艂a mi kolor, jakim by艂 obmalowany lew asyryjski w jakim艣 muzeum.
Dziwi艂o mnie tylko, 偶e widzia艂em tak dok艂adnie ultrafioletowe promienie, ale nie jako barw臋, tylko w kszta艂t fali odbitej o ska艂y, zdawa艂a si臋 ustawicznie wraca膰 poprzez szeregi nap艂ywaj膮cych ba艂wan贸w.
Widzia艂em muzyk臋 w pal膮cych si臋 po偶arn膮 艂un膮, 偶gaj膮cych, wielkich p艂omieniach barw. Z pocz膮tku czu艂em co艣 jak ogromne ognisko gangreny, tak to wszystko chwilami bola艂o.
To znowu gas艂a po偶oga, a wtedy uczuwa艂em, 偶e lec臋 w jak膮艣 otch艂a艅, zaprzepaszczam si臋, a wtedy chwyta艂em rozpacznie naoko艂o siebie, by si臋 znowu wdrapa膰 w g贸r臋.
Tylko tego nie rozumia艂em, jak by to co艣 w mej duszy doszcz臋tnie wyrwa膰, jak by to z臋bami uchwyci膰 - tkwi艂o g艂臋boko, czu艂em coraz dotkliwiej, a wyrwa膰 to musia艂em - to co艣, o czym zachowa艂em niejasne wspomnienie, a przypomnie膰 sobie nie mog艂em, co by to mog艂o by膰.
By艂o zupe艂nie ciemno; straszna, ciemna, jak czarna kotara g臋sta noc, a na szybach 艂ka艂 i zawodzi艂 w sobie skupiony deszcz.
Spektrum w mej duszy roz偶arza艂o si臋 coraz silniej.
Ka偶da kreska d藕wi臋kowa sta艂a si臋 osobnym b贸lem.
Delikatny, d艂ugi rz膮d z d艂ugimi prze藕roczystymi palcami i ostrymi szponami.
I ka偶da kreska 偶ga艂a jak d艂ugie, a偶 do bia艂a rozpalone ig艂y w m贸j m贸zg, w regularnych odst臋pach, a ka偶da wydobywa艂a nowy odd藕wi臋k b贸lu.
Czasami zdawa艂o si臋, 偶e ig艂y sta艂y si臋 piszcza艂kami organowymi, na kt贸rych w nies艂ychanych stodwudziestkach wygrywa艂o co艣 straszliw膮 symfoni臋 m膮k, orgiastyczn膮 kadencj膮 brutalnych delirii b贸lu.
Wrzasn膮艂em jak zwierz臋, potem zacz膮艂em krzycze膰 - silniej jeszcze. Musia艂em krzycze膰, zdwoi艂em nat臋偶enie, jakie mnie krzyk ten piekielny kosztowa艂: cieszy艂em si臋 z tego; teraz ju偶 umy艣lnie krzycza艂em.
Przytomno艣膰 na chwil臋 mnie nie opu艣ci艂a.
By艂o, jak gdybym przy艂o偶y艂 d艂ugie, delikatne obc膮偶ki do zgangrenowanego miejsca, kt贸rego z臋bami uchwyci膰 nie mog艂em; a teraz ci膮gn膮艂em powoli, powoli - o, to by艂a straszliwa rozkosz.
Tak, tak: trzeba by艂o jeszcze raz po raz gwa艂townie podrywa膰, to wi臋cej jeszcze bola艂o.
Naraz pocz膮艂em si臋 trz膮艣膰 na ca艂ym ciele, fala ultrafioletu pocz臋艂a biec coraz gwa艂towniej w dzikich ba艂wanach wstecz, co艣 rwa艂o mnie w ty艂, szarpa艂o, przemoc膮 rzuca艂o, jak gdyby mi siln膮 pi臋艣ci膮 straszne razy w piersi wydzielano.
Wiedzia艂em, co to ma znaczy膰, ale nie mia艂em odwagi o tym my艣le膰 - nie powinienem tego wiedzie膰 i naturalnie nie wiedzia艂em - nie, nie, nie!
Podskoczy艂em: by艂em przecie偶 tak weso艂y, ta艅czy艂em i gwizda艂em jeden d艂ugi, przeci膮g艂y ton.
Ca艂膮 m膮 dusz臋 skierowa艂em na niego; ws艂uchiwa艂em si臋 w niego, pie艣ci艂em, g艂aska艂em, stworzy艂em sobie z niego krajobraz, tak mi臋kki jak szeroki p艂aszcz utkany z rozkosznych ultrafioletowych promieni; otuli艂em si臋 w niego, ca艂y si臋 w nim skry艂em; by艂o co prawda troch臋 smutno, ale to smutek dziecka, kiedy si臋 ju偶 wyp艂acze: tysi膮c ocz膮t figlarnych anio艂k贸w pocz臋艂y si臋 u艣miecha膰 - chwila, s艂odka chwila dziecka, gdy si臋 uspokaja.
By艂o tylko troch臋 - troszeczk臋 zimno.
Rykn膮艂em w ob艂臋dzie.
Schwyci艂a mnie szalona t臋sknota za lodowatymi, trupimi r臋koma; w艣ciek艂a t臋sknota i chu膰 przera偶aj膮ca, potworna. Szumia艂a, okr膮偶a艂a mnie apokaliptycznymi skrzyd艂y, a musia艂em j膮 przecie偶 zabi膰, ubezw艂adni膰 albo zahipnotyzowa膰, u艣pi膰, pot la艂 mi si臋 z czo艂a, zimny, wilgotny pot; mia艂em to uczucie, jakiego cz臋sto doznawa艂em, gdym zimowymi ranka<mi chodzi艂 do sali anatomicznej.
Wszystko by艂o w porz膮dku w mej g艂owie.
W agonii mego przestrachu popad艂em w jaki艣 rodzaj fizjologicznego jasnowidzenia, widzia艂em krew moj膮, jak w szalonym p臋dzie bieg艂a przez 偶y艂y, widzia艂em ca艂膮 gwa艂town膮 prac臋 w ka偶dej kom贸rce i z przera偶eniem czu艂em, jak ros艂o szalenie, bezgranicznie w wymiarach nie z tego 艣wiata.
Rozdzieli艂em si臋; jak kapitan ton膮cego statku sta艂em na szczycie stacji kontroluj膮cej mej 艣wiadomo艣ci i patrza艂em na rozszala艂膮 walk臋.
Teraz musia艂em si臋 sam do walki wmiesza膰 i instynktownie pocz膮艂em m贸wi膰, be艂kota膰, bez zwi膮zku, aby si臋 tylko og艂uszy膰.
A z sk艂臋bionych, ochryp艂ych d藕wi臋k贸w mej mowy wys艂ysza艂em szydz膮ce, dzikie okrzyki:
Hu, hu! Jestem ladacznic膮 Nan膮, siedz臋 na MuffacieM, jad臋 i krzycz臋:
Hu, hu! Wio koniku, wio!
I coraz silniej i dok艂adniej czu艂em trupie r臋ce: jak d艂ugie kleszcze wysuwa艂y si臋 z jakiej艣 nory ku mnie, obj臋艂y mnie 偶elaznymi obc臋gami i pocz臋艂y mn膮 targa膰, szarpa膰, rwa膰 - cia艂o moje to si臋 poddawa艂o, to znowu gwa艂townie opiera艂o, wyrywa艂em si臋, ale nic nie pomaga艂o. Pad艂em wznak, to mnie znowu co艣 na nogi stawia艂o, i tak krok za krokiem, w strasznych podrzutach, podskokach, w kurczowych wysi艂kach, a w ko艅cu w bezsilnym oporze zatoczy艂em si臋 do bocznego pokoju.
W ponurym 艣wietle jarz膮cych si臋 gromnic le偶a艂 w trumnie trup kobiecy.
Gromnice dogorywa艂y; 艣wiat艂o by艂o niespokojne, pryszcza艂o i dr偶a艂o, i rzuca艂o dziwne cienie na twarz kobiety.
Przykucn膮艂em, a w rdzeniach w艂os贸w poczu艂em k艂ucie jak od szpilek na ca艂ej g艂owie.
By艂o co艣 w jej twarzy, co mnie przyci膮ga艂o i do ziemi przykuwa艂o. Na twarzy, gr膮 艣wiat艂a pocentkowanej jak sk贸ra tygrysia, ujrza艂em nagle straszn膮 wizj臋: szeroko rozdziawiona paszcz臋ka grzechotnika, z dziwnie lataj膮cym, d艂ugim j臋zykiem. S艂ysza艂em dok艂adnie jadowity syk - a mo偶e ja sam sycza艂em.
Przypad艂em do ziemi jak zwierz臋 na 艣mier膰 zranione; chcia艂em si臋 sam w siebie przepa艣膰, chcia艂em si臋 pod ziemi臋 skry膰 - ale oczu oderwa膰 nie mog艂em: musia艂em patrze膰.
Po艂膮czenie pomi臋dzy trupem a mn膮 by艂o tak silne, 偶e czu艂em, jak mi pot臋偶ne galwaniczne strumienie wy偶era艂y oczy, z krtani mej rwa艂y si臋 zwierz臋ce ryki, w strasznej m臋ce, w potwornych porodach.
Usta moje u艂o偶y艂y si臋 w dziwny spos贸b, pocz膮艂em parska膰, wiedzia艂em, 偶e na艣laduj臋 trupa.
To gazy po艣miertne, krzykn臋艂o co艣 we mnie.
Nie, nie! ona m贸wi - m贸wi - m贸wi - Bo偶e ukrzy偶owany - rzeczywi艣cie m贸wi.
I m贸wi艂a.
I w tej samej chwili pad艂em omdla艂y na ziemi臋.
S艂ysza艂em jej g艂os, p艂yn膮cy ku mnie z nieziemskich oddali.
Siedzia艂em z ni膮 w jakiej艣 kawiarni, gdzie艣 w k膮cie, w przyt艂umionym 艣wietle.
- Bo偶e, Bo偶e, jak ja Ci臋 kocham. Wszystko, wszystko kocham u Ciebie, Twoje pow艂贸czyste, zm臋czone spojrzenia, Twoje wytworne ruchy, Twoje nogi arystokratyczne i Twoje r臋ce, takie inteligentne, d艂ugie i w膮skie r臋ce.
O, Twoje usta kocham i Twoje czo艂o - wszystko, wszystko.
A kiedy grasz, to masz czasami takie w艣ciek艂e uderzenia. Rzucasz r臋k臋 na klawisze z tak膮 moc膮 i zaciek艂o艣ci膮, jakby w nich tkwi艂o to wszystko, co w Tobie zamiera.
Tylko w艂osy zawsze w nieporz膮dku - musisz je szczotkowa膰.
Spojrza艂a na mnie z figlarnym u艣miechem, ale ja by艂em zm臋czony, syty i wstr臋t przegryza艂 mi dusz臋.
- Co ci jest - spyta艂a nagle.
- Nic!
Patrza艂a na mnie wyl臋knionymi oczyma i przytuli艂a si臋聽 do mnie.
- Kochasz mnie - pyta艂a i przesuwa艂a lekko sw膮 pi臋kn膮 r臋k臋 po mej g艂owie.
- Mo偶e by膰; nie wiem.聽 Odsun膮艂em z wolna moje krzese艂ko.聽 Patrza艂a na mnie z tym samym przera偶eniem i przestrachem, z jakim patrza艂 na mnie m贸j stary pies, gdym go i musia艂 zabi膰.
Opar艂em g艂ow臋 na r臋kach, patrza艂em w szklank臋, by nie potrzebowa膰 spotyka膰 si臋 z jej oczami.
Widzisz, je偶eli kto艣 jest tak zdegenerowany i chory, jak聽 ja, to nie wie nigdy, co si臋 z nim dzieje. Stany duszy zmie j ni膮 j 膮 si臋 z przera偶aj膮c膮 szybko艣ci膮, popadaj膮 z jednej kra艅cowo艣ci w drug膮. Co teraz mi艂o艣ci膮, za chwil臋 przemienia si臋 w obrzydzenie i nienawi艣膰.
Chcia艂em na ni膮 spojrze膰, ale nie mia艂em odwagi.
-Ty!
- Co?
D藕wi臋k jej g艂osu by艂 w tej chwili zgrzyt p臋kni臋tego dzwonu.
- Jeste艣 przecie偶 rozs膮dna, nie jeste艣 dzieckiem, mog臋 Ci przecie偶 wszystko powiedzie膰.
Milcza艂a.
Pami臋tasz Sonat臋 Kreutzera To艂stoja? To, co m贸wi o tym wstr臋cie i p艂ciowej nienawi艣ci - rozumiesz mnie?
Czu艂em, jak dr偶a艂a na ca艂ym ciele, wypr臋偶y艂a si臋, a potem nagle opad艂a.
I teraz sta艂em si臋 brutalnym parobkiem.
Pastwi艂em si臋 nad ni膮 z dzik膮, krzycz膮c膮 rozkosz膮 kata.
- M臋cz臋 si臋, od samego pocz膮tku si臋 m臋czy艂em. Pami臋tasz, jak pierwsz膮 noc pozosta艂a艣 u mnie i strasznie zm臋czona natychmiast usn臋艂a艣? Wiesz, com wtedy robi艂 Bo偶e najdro偶szy - cia艂o Twoje by艂o mi tak oboj臋tne, tak oboj臋tne - wsta艂em i zacz膮艂em robi膰 z Tob膮 eksperymenty snu. Wzi膮艂em dzbanek wody i pocz膮艂em j膮 la膰 do miednicy. Ciekaw by艂em, co b臋dziesz 艣ni膰. La艂em coraz silniej, a偶 si臋 przel臋kniona obudzi艂a艣. Pyta艂em Ci si臋 czule, co艣 艣ni艂a, i cieszy艂em si臋, 偶e m贸zg Tw贸j z tak膮 dok艂adno艣ci膮 odpowiada na podra偶nienia zewn臋trzne.
Pami臋tasz? 艢ni艂a艣, 偶e w Twoim mie艣cie rodzinnym wybuch艂 ogie艅 i Ze wszech stron zlatuj膮 si臋 ludzie z fasami i kube艂kami, by ogie艅 gasi膰.
Jej spojrzenie czu艂em teraz ciele艣nie na ca艂ej sk贸rze - straszne, na 艣mier膰 gotowe spojrzenie.
Teraz nadesz艂a chwila ostatniego ciosu.
- Trudno, nie mog艂a艣 mi da膰 szcz臋艣cia, a teraz, teraz... S艂uchaj, wiem, 偶e jestem brutalny, ale nie mog臋 d艂u偶ej 偶y膰 z Tob膮, sta艂a艣 mi si臋 ci臋偶arem...聽
W tej samej chwili znikn臋艂a za kotar膮 przy wyj艣ciu.
Opad艂em ze si艂 i patrza艂em bezmy艣lnie w szklank臋...
A wi臋c posz艂a, posz艂a...
Pocz臋艂o widnie膰 w mej g艂owie.
Zdj膮艂 mnie straszny l臋k, przera藕liwy strach; zerwa艂em si臋, by biec i szuka膰 j膮...
I w tej samej chwili oprzytomnia艂em, znowu ujrza艂em trumn臋, wizja prys艂a.
Na trumnie le偶a艂 trup kobiecy.
Chwil臋 szuka艂em przyczynowego zwi膮zku mi臋dzy trumn膮 a scen膮 w kawiarni; na pr贸偶no.
Tylko rosn膮cy, pieni膮cy si臋 l臋k po艂膮czony z straszliw膮 t臋sknot膮, pragn膮c膮, dzik膮 t臋sknot膮 za t膮, co, ot, tu martwa le偶a艂a.
A martwa twarz m贸wi艂a ob艂膮kan膮 mow膮 gromnicznego, niespokojnego 艣wiat艂a i patrza艂a na mnie lubie偶nymi, przymru偶onymi oczyma.
I coraz gwa艂towniej rwa艂o si臋 we mnie po偶膮danie hieny, a w strasznej pot臋dze wyzwalaj膮cej si臋 bestii zm贸g艂 si臋 m贸j m贸zg.
Wiedzia艂em teraz, 偶e musz臋 si臋 jej dotkn膮膰, czeka艂em tylko sankcji m贸zgu.
I m贸zg ulitowa艂 si臋 nade mn膮.
Przypomnia艂em sobie nagle, 偶e pod艂ug starego podania odbija i utrwala si臋 na martwej 藕renicy ostatnia walka przed艣miertna.
Ot贸偶 to to, to, to, co widzie膰 musia艂em, straszn膮 zagadk臋 偶ycia na dnie martwego oka, piekieln膮 noc po艣lubn膮, w kt贸rej 偶ycie z 艣mierci膮 si臋 parzy.
Mia艂em tylko t臋 jedn膮 my艣l, co wybieg艂a poza m贸j m贸zg, ostrym ko艅cem wwierci艂a si臋 w martwe oko i tam na jego dnie po艂膮czy艂a si臋 z drugim biegunem; po艂膮czenie by艂o dokonane. W oczach moich pryska艂y iskry; trzeszcz膮ce, zielone iskry elektrycznego 艣wiat艂a.
Druty po艂膮czenia spopiela艂y si臋 na ko艅cach, skraca艂y si臋 coraz wi臋cej, musia艂em si臋 przysuwa膰.
Coraz bli偶ej; jak pantera czo艂ga艂em si臋 ku trumnie - teraz ju偶 sta艂em tu偶, tu偶 przy niej.
Dr偶膮cymi, dysz膮cymi palcami stara艂em si臋 podnie艣膰 powieki; dr偶a艂em i lata艂em na ca艂ym ciele; straszliwy, wykrzywiony u艣miech ohydnej lubie偶y przeczo艂ga艂 si臋 po jej twarzy.
A nagle pocz膮艂em skrz臋tnie pracowa膰. Podnios艂em wreszcie powiek臋, ale palce moje zsun臋艂y si臋 po twarzy, b艂膮ka艂y si臋 po niej, zdj膮艂 mnie paroksyzm gor膮czki, pracowa艂em obcymi r臋koma, mia艂em uczucie, 偶e g艂owa mi si臋 oderwa艂a i wylecia艂a za okno, 艣mia艂em si臋 i krzycza艂em, a wyrazy moje odbija艂y si臋 od 艣ciany i zasypywa艂y mnie gradem kamieni - ca艂owa艂em jej twarz, k膮sa艂em j膮, wssa艂em si臋 w jej cia艂o i nagle wgryz艂em si臋 w艣ciek艂ymi z臋bami, z krwaw膮 pian膮 na ustach, w jej pier艣.
Szarpa艂em, gryz艂em trupie cia艂o, straszliwy 艣miech, w kt贸rym si臋 ka偶dy nerw w konwulsjach b贸lu szarpa艂 i kurczy艂, rozpiera艂 mi piersi - a naraz potoczy艂em si臋 i pad艂em wznak.
Sta艂o si臋 co艣 straszliwego
Umar艂a kobieta powsta艂a w trumnie w upiornym majestacie i z szerokim ruchem r膮k uderzy艂a mnie z gwa艂town膮, przera偶aj膮c膮 si艂膮 obydwiema pi臋艣ciami w piersi.
Odlecia艂em daleko - bez przytomno艣ci.
聽*
Zewn膮trz sta艂o si臋 wn臋trzem, jawa .- snem, rozkosz - obrzyd艂ym jadem, a b贸l wstr臋tn膮 pijawk膮, co si臋 do serca przypi艂a i krew z niego wysysa.聽
A Ty? Gdzie jeste艣? 呕yjesz jeszcze? Umar艂a艣?Nie wiem. W m贸zgu moim pe艂no przerw i tam, a pomi臋dzy pojedynczymi, 艣wiadomymi stanami braknie po艂膮czenia przyczynowego.
A zreszt膮 - to wszystko drobnostka, rzecz nic nie znacz膮ca.
Teraz jedno mnie tylko obchodzi. C贸偶 teraz?
Ale rzeczywi艣cie, z ca艂膮 straszn膮 groz膮 powagi i pewno艣ci 艣mierci, pytam si臋: c贸偶 teraz?
A je偶eli B贸g rzeczywi艣cie istnieje? Je偶eli dusza rzeczywi艣cie nie艣miertelna, a w jednym ko艣ciele katolickim mo偶na naprawd臋 osi臋gn膮膰 zbawienie?
Ale brak mi wiary, wiary, wiary.
Wiara w Charcota i w boskie dopuszczenie przy op臋taniu.
Wiara w Kant-Laplace i Darwina, a r贸wnocze艣nie w stworzenie 艣wiata w siedmiu dniach.
Wiara w b贸stwo Chrystusa i w blu藕nierstwa Sftraussa lub Renana .
Wiara w Niepokalane Pocz臋cie Marii Panny i w najpierwotniejsze fakta embriologii.
Nie! to nie da si臋 po艂膮czy膰!
Nie ma ratunku!
Wstr臋t i obrzydzenie...
Gdyby dwa ogniska gangreny w偶era艂y si臋 coraz bli偶ej ku sobie - moja bezsi艂a, niewiara i to straszne obrzydzenie ku wszystkiemu i wszystkim, a teraz z艂膮czy艂y si臋 w swym ropi膮cym si臋 dziele zniszczenia.
Gdyby podziemne 藕r贸d艂a, powsta艂e z ustawicznej ulewy, przesi膮kaj膮 bezustannie najg艂臋bsze pok艂ady mej duszy, rozsadzaj膮 i krusz膮 je.
Jak brutalne 艣wiat艂o skwarnego lata zatruwaj膮 mi pokarm ziemi, w kt贸rej tkwi臋, z kt贸rej si艂臋 moj膮 czerpi臋, wysuszaj膮 i rozsadzaj膮 chlorofil we wszystkim, co z tej ziemi bujnym kwieciem wytrys艂o.
I tak zmieni艂o z艂oto sw膮 warto艣膰 na mied藕, rozprys艂y wszystkie nadzieje, my艣li i uczucia straci艂y swoje napi臋cie, sta艂y si臋 prostymi odruchami; pe艂en szcz臋艣cia i rozkoszy 艣wiat rzeczy sta艂 si臋 niepewnym, bezistotnym symbolem, szar膮 mg艂膮, nachuchan膮 na szklist膮 szyb臋 - a Ty, ach, Ty sta艂a艣 si臋 piekieln膮 c贸rk膮, szata艅sk膮 Lilith z g艂ow膮 Sfinksa, bujn膮 grzyw膮 w艂os贸w, co ci g艂臋boko w czo艂o wrastaj膮, i z delikatnymi, szlachetnymi rysami mej matki.
I chwyci艂a艣 mnie w Twe ramiona, sp臋ta艂a艣 mnie ci臋偶kimi zwojami Twoich w艂os贸w, jedn膮 r臋k膮 zerwa艂a艣 gwiazd臋, 偶e spad艂a i z sykiem zaton臋艂a w Cichym Oceanie, drug膮 zdajesz si臋 chwyta膰 kra艅ce ziemskiego globu, by mnie ponie艣膰 w kosmiczn膮 niesko艅czono艣膰, gdzie przestrze艅 staje si臋 g艂upim urojeniem, a czas sam siebie w ogon gryzie, bo si臋 rozpostrze膰 nie mo偶e.
I obj膮艂em 偶elaznymi kleszczami Twoj膮 szyj臋, wssa艂em si臋 rozpalonymi ustami w Twoj膮 pier艣 dziewicz膮 i pij臋 z Twoich 偶y艂 mleko matczyne z krwi膮 zmi臋szane.
O, ponie艣 mnie, ponie艣, gdzie roztrzaskane 艣wiaty b艂膮dz膮 samotnie i same o siebie si臋 roztrzaskuj膮.
O, ponie艣 mnie, ponie艣, gdzie g臋ste snopy gwiezdnych promieni w d贸艂 sp艂ywaj膮, gdyby struny o siebie tr膮caj膮 i z niesko艅czenie cich膮, dr偶膮c膮 gdyby pierze edredonoweT, mi臋kk膮 harmoni膮 艣wiat ca艂y zape艂niaj膮 -
Ponie艣 na jaki艣 punkt, gdzie si艂y przyci膮gaj膮ce wszystkich s艂o艅c si臋 znosz膮, a ja strac臋 i ci臋偶ar, i wag臋, i wszystkie stosunki od czasu, przestrzeni i 艣rodka -
Och, ponie艣, ponie艣 z skrzyd艂y krzycz膮cymi radosne fanfary, skrzyd艂y, co w dzikiej t臋sknocie rw膮 si臋 ku gwiazdom, ponie艣 tam, gdzie ca艂a ma wielko艣膰 skurczy si臋 w male艅ki, g艂upi atom -
Gdzie艣 w bezatmosferyczne 艣wiaty, gdzie kszta艂ty moje stopniej膮 jak m艂ody 艣nieg na po艂udniowym s艂o艅cu, gdzie si臋 z wszech艣wiatem zlej臋 i jak lej膮ca si臋 lawa meteora w kosmiczny ocean sp艂yn臋:
Rwij, szarp, nie艣 na przek贸r g艂upiemu prawu ci臋偶aru i materii -
Ponie艣 na rozko艂ysane morze rytm贸w eteru -
Na jak膮艣 gwiazd臋 o miliardy lat od ziemi odleg艂膮, gdzie m贸g艂bym spocz膮膰, a tysi膮ce stuleci nie d艂u偶臋] 偶y膰 jak jeden moment, a oddalenie od ziemi nie dalej jak ostrze dogmatu o protoplazmie, ostrze, na kt贸rym gdyby ite ro偶nie ziemi臋 nasadz臋 i w s艂o艅ce rzuc臋, by si臋 tam z swego ka艂u oczy艣ci膰 mog艂a i zbawi膰 w z艂otym nic s艂onecznym.
Ale nawet tego nie zdo艂a - nawet w 偶arach s艂o艅ca pozostanie plam膮 b艂ota.
Tylko nie艣, szarp, rzu膰 poprzez wszystkie kra艅ce, bym sam siebie niszczy膰 nie potrzebowa艂.
Jak blask 艣wiat艂a po艂amany przez tysi膮c szkie艂, odrzucony od tysi膮ca zwierciade艂, chc臋 powr贸ci膰 do pierwotnej idei, z kt贸rej powsta艂em.
Jak promie艅 s艂o艅ca, co pad艂 na b艂otn膮 ulic臋 i syty, i pijany jej brudnym ciep艂em, chc臋 powr贸ci膰 do pras艂o艅ca, co mnie tu wys艂a艂o, by sobie i ludziom przynie艣膰 szcz臋艣cie i rado艣膰, i wielki Pok贸j...
Tylko nie z powrotem do ziemi jako marny 偶er dla robactwa, do wstr臋tnej, ohydnej kopulacji anorganicznych i organicznych pierwiastk贸w, do nowego, piekielnego 偶ycia poprzez szereg g艂upiego rozwoju.
Jakie偶 to straszne!
A jednak - sta膰 si臋 musi.聽 Bo膰 tak mi sta艂o napisane.
聽
*
Teraz rozpoczyna si臋 agonia - koniec nadchodzi.
Jak偶e偶 to by艂o?
Le偶a艂em w 艂贸偶ku; a w tyle g艂owy czu艂em jak gwo藕d藕mi przybit膮, niesko艅czenie szerok膮 艣wiadomo艣膰, 偶e teraz musz臋 koniec zrobi膰.
By艂o, jakby w g艂owie mej ko艂owa艂 jaki艣 popl膮tany w臋ze艂, wirowa艂 coraz silniej, zatacza艂 coraz w艣cieklejszy kr臋gi w strasznym pragnieniu, by si臋 rozplata膰 i rozwin膮膰 w d艂ugie, delikatne nitki my艣li.
A potem naraz jak dzika fala przyp艂ywu w drganiach konwulsji, a poprzez ni膮 w臋偶ykowata linia chorego niepokoju, co si臋 ku g贸rze wi艂a, coraz g臋stsza, czarniejsza, coraz szybsza i niespokojniejsza, a偶 naraz uczu艂em jak膮艣 dzik膮 gonitw臋, szum, jak gdyby tabun z艂ych duch贸w powietrze przerywa艂, i jaki艣 nadludzki strach 艣mierci, w kt贸rym m贸zg p臋ka, pragnie sam przed sob膮 uciec, i, jak pop臋kany pier艣cie艅 zapadaj膮cego si臋 艣wiata, obta艅czy膰 s艂o艅ce olbrzymimi kr臋gi w op臋tanej taranteli.
I znowu cisza.
Cicha, mi臋kka, letnia b艂ogo艣膰. Upojona rozkosz, co si臋 ko艂ysa艂a na ciemnoniebieskiej, zwiewnym z艂otem obszytej toni.
Zgrzyt, piek艂o, wybuch tysi膮ca gejzer贸w.
W g艂owie rozszala艂 si臋 ob艂膮kany taniec Wita, i gdyby obc膮 si艂膮 gwa艂townie poderwany, stan膮艂em wypr臋偶ony jak w skurczu.
Czu艂em, 偶e mi臋艣nie twarzy bole艣nie si臋 skurczy艂y, tak 偶e czu艂em g艂臋bokie k艂ucie rozpalonych szpilek, a szerok膮 m臋k膮 rozwarte oczy zdawa艂y si臋 z orbit wyp艂ywa膰:
Sta艂em w rogu pokoju z rewolwerem przy skroni i dysza艂em.
Nie r贸b tego, nie r贸b tego! nie, nie! Na Boga nie! tylko tego nie!
Odetchn膮艂em g艂臋boko:
Bo偶e, jak偶e偶 mo偶na si臋 tak przerazi膰, to przecie偶 nie ja, i to czarny paletot, co wisia艂 w rogu, na 艣cianie.
Wyci膮gn膮艂em si臋 znowu w 艂贸偶ku, strasznie wyczerpany, obj膮艂em g艂ow臋 obiema r臋koma, znowu siad艂em, przycisn膮艂em d艂onie z tak膮 si艂膮 do skroni, 偶e jeszcze b贸l uczuwam.
Jakie艣 nie艣wiadome, g艂upie skojarzenia my艣li przew艂贸czy艂y si臋 po mej g艂owie - owa gro藕na fala przyp艂ywu rozbi艂a, skropli艂a si臋 w pojedyncze per艂y, co si臋 wyd艂u偶a艂y, jak gdyby kazano im przecieka膰 przez jaki艣 cieniute艅ki otw贸r, widzia艂em krople w d艂ugich sznurach, co si臋 raz po raz urywa艂y - raz - dwa - trzy - cztery... a za ka偶d膮 ra偶膮 s艂ysza艂em, jak si臋 rozbija艂y gdzie艣 w g艂臋bi o jak膮艣 szklist膮 to艅.
Jedno tylko rozlewa艂o si臋 b艂yskawic膮 poprzez czarn膮 noc spienionych fal my艣li:
Nie zrobisz tego!
A my艣l ta pocz臋艂a 艂owi膰 i w臋dki zastawia膰 w b艂otnistej sadzawce, wabi艂a tak d艂ugo, a偶 inna my艣l w臋dk臋 pochwyci艂a.
Tak, a potem - potem w艂a艣nie to zrobisz!
I obydwie my艣li zbli偶a艂y si臋 coraz ku sobie, obj臋艂y si臋, siad艂y jak 偶mije wypr臋偶one na ogonach, pr臋偶y艂y si臋 coraz wy偶ej, splot艂y si臋 - i patrza艂y d艂ugo z 艂epkami w ty艂 wy . gi臋tymi na siebie - patrza艂y d艂ugo, przenikliwie, a potem roz艣mia艂y si臋 cicho ku sobie.
Spe艂ni艂o si臋 to, co mi by艂o przeznaczonym.
Tak b臋d臋 sta艂, tak pistolet przy艂o偶臋 do skroni i tak, zupe艂nie tak b臋d臋 krzycza艂 i dysza艂 - nie zrobisz tego! nie zrobisz tego! - a r贸wnocze艣nie jedno poci膮gni臋cie: straszne
艣wiat艂o s膮du ostatecznego zata艅czy mi w oczach - teraz pos艂ysz臋 huk, gdyby grzmot wal膮cego si臋 艂a艅cucha ska艂 w bezdenne przepa艣ci:
Sta艂o si臋.
Dr偶a艂em na ciele jak osika, serce chcia艂o klatk臋 piersiow膮 rozbi膰, a w skroniach bi艂a krew o moje d艂onie w dzikich podrywach i sza艂ach.
Niepok贸j wzrasta艂, straszliwy l臋k rozszarpywa艂 doreszty k艂臋bek mych my艣li, rozstrz臋pia艂 ich zwi膮zki i po艂膮czenia gdyby nasienny py艂 jesiennych kwiat贸w na wszystkie strony, co艣 mnie wgniata艂o przemoc膮 w poduszki, kurczy艂em i gi膮艂em si臋, by nie ulec temu pchaniu, i nagle zerwa艂em si臋 i znowu - ca艂kiem z si艂 opad艂em. Wkucn膮艂em w siebie.
Oczy wlepi艂em w pod艂og臋 bezmy艣lny, oszo艂omiony straszn膮 pustk膮 i noc膮.
To tylko wiedzia艂em, ze musz臋 co艣 wreszcie za艂atwi膰, co艣 do ko艅ca przemy艣le膰, co艣, przed czym mia艂em 艣miertelny strach.
I nagle chwyci艂em obur膮cz kraw臋d藕 艂贸偶ka: na pod艂odze czo艂ga艂a si臋 rozwiewna ja艣艅 艣wiat艂a.
Przera偶enie by艂o tak okropne, 偶e na chwil臋 straci艂em przytomno艣膰.
Kiedym przyszed艂 do siebie, zrozumia艂em, 偶e prawdopodobnie zapalono lamp臋 w domu przeciwleg艂ej ulicy.
I rozbieg艂o si臋 po mnie uczucie niesko艅czonego ukojenia; by艂em prawie wes贸艂. ^
Ale naraz pomy艣la艂em, 偶e dlatego jestem tak zadowolony, bo ten szeroki promie艅 艣wiat艂a odwr贸ci艂 i rozpr贸szy艂 moj膮 uwag臋, kt贸r膮 przecie偶 na czym innym, na czym艣 niesko艅czenie strasznym skupi膰 mia艂em.
Zimny pot wyst膮pi艂 mi na czo艂o; wiedzia艂em, 偶e od nowa musz臋 si臋 tej strasznej m臋ce podda膰 i ta pewno艣膰 w偶era艂a si臋 ostrym, truj膮cym j臋zykiem w m贸j m贸zg.
Teraz siad艂em zn臋kany na kraw臋dzi 艂贸偶ka, pochyli艂em g艂ow臋 zbola艂膮, uj膮艂em j膮 w d艂onie i my艣la艂em, my艣la艂em.
Uczu艂em bezmiern膮 lito艣膰 nad sob膮 samym. Gor膮ce, wielkie 艂zy 艣cieka艂y mi z oczu. Wtedy nie wiedzia艂em, 偶e p艂acz臋 - ach, c贸偶 mnie wtedy to obchodzi膰 mog艂o.
Nie p艂aka艂em 艂ez wyzwolenia, p艂aka艂em pogrzebowym 艣piewem indyjskiego kacyka, co w艂asny gr贸b op艂akuje.
Nie wiem, jak d艂ugo tak siedzia艂em.
Gdym ockn膮艂, uczu艂em zi臋bi膮cy lodowaty b贸l.
Wi臋c sta艂em w po艣rodku pokoju i szuka艂em czego艣.
Aha! Papierosa.
Zdawa艂o mi si臋, 偶e wszystko min臋艂o.
Zapali艂em papierosa, ubra艂em si臋, otwar艂em okno i sta艂em d艂ugo przy oknie w nieziemskim, majestatycznym spokoju.
Nie my艣la艂em o niczym, wypr臋偶a艂em si臋 tylko coraz wy偶ej, ros艂em, pot臋偶nia艂em w straszliwym majestacie mego spokoju i ciszy, w gro藕nym, ponurym, przemo偶nym pragnieniu 艣mierci.
Jakie艣 dalekie wspomnienie prze艣lizg艂o si臋 cichym ja艣nieniem przez moj膮 g艂ow臋.
Ujrza艂em si臋 naraz w ko艣ciele wiejskim. Ponury p贸艂zmrok. Gromnice jarzy艂y si臋 t臋pym blaskiem jak p艂on膮ce oczy, co na pr贸偶no stara艂y si臋 przedrze膰 woniej膮ce mg艂y kadzid艂a, co z trybularza w szerokich pasmach p艂yn臋艂y ku monstrancji. W偶era艂y si臋 do po艂owy w g臋ste tumany, a potem rozlewa艂y si臋 i syci艂y mg艂y kadzide艂 jasnym z艂otem, tak jak pierwsze promienie s艂o艅ca syc膮 blaskiem opary powstaj膮ce z dymi膮cych si臋 艂膮k jesiennych.
Zara藕liwa choroba wyniszczy艂a po艂ow臋 ludno艣ciS i co wiecz贸r zbiera艂 si臋 lud w ko艣ciele, rzuca艂 si臋 na krzy偶 i rycza艂, i wy艂 w 艣miertelnych potach trwogi i rozpaczy:
"Od powietrza, g艂odu, ognia i wojny zachowaj nas, Panie" .
A pie艣艅 rwa艂a si臋 dzikim rykiem, co serce w艣r贸d bolesnych drga艅 z cia艂a wyszarpywa艂, to znowu w be艂kocz膮cych j臋kach, co wszelkie s艂owo w krtani d艂awi膮, to znowu w stekach i rozpacznych krzykach, 偶e 偶y艂y w m贸zgu p臋ka艂y - i pie艣艅 przesta艂a by膰 pie艣ni膮, sta艂a si臋 piekielnym pragnieniem 偶ycia, olbrzymi膮 lawin膮 rozpostart膮 na niesko艅czonym obszarze, co si臋 lada chwil臋 stoczy膰 mia艂a - sta艂a si臋 chmur膮, co ju偶, ju偶 si臋 obrywa艂a i ca艂y 艣wiat potopem zala膰 mia艂a.
A w tym cielesnym straszliwym refrenie "Wybaw nas, Panie!" j臋cza艂y dzwony, rycza艂y strachem wielkiego s膮du organy i zwierz臋ce r偶enie konaj膮cych, i przera偶ony krzyk dzieci - w艂osy d臋bem stawa艂y i m贸zg si臋 m膮ci艂, kirem ob艂臋du si臋 zakrywa艂.
A naraz straszny ryk p艂aczu, p艂aczu ob艂膮kanej rozpaczy i przera藕liwej grozy - r臋ce gdyby las szkielet贸w podrzuca艂y si臋 ku o艂tarzowi - lud rzuca艂 si臋, szala艂 w konwulsjach p艂aczu, bi艂 si臋 pi臋艣膰mi w piersi, wali艂 czo艂em o posadzk臋 i krzycza艂 bezustannie:
Wybaw nas, Panie!
A gdy stary siwy kap艂an obj膮艂 o艂tarz obiema r臋koma, kiedy straszny kurcz p艂aczu rzuca艂 go na wszystkie strony, kiedy on, kt贸ry z pogard膮 patrza艂 na oprawc贸w, co go w powstaniu 偶ywcem zakopa膰 chcieli, j臋cza艂 i be艂kota艂 ku Bogu w ob艂膮kanym 艣miechu - wtedy nar贸d oszala艂.
S艂ysz臋 tylko dziki ryk, szata艅ski skowyt, jakby si臋 ca艂e piek艂o rozp臋ta艂o.
Zdj臋艂a mnie straszna groza przed t膮 bolesn膮, przera偶aj膮c膮 chuci膮 ku 偶yciu, groza przed tym konwulsyjnym strachem 艣mierci i bezmy艣lnie, w febrycznych drganiach powtarza艂em bezustannie:
Wybaw nas, Panie!
A ponad ludem tronowa艂 anio艂 艣mierci z b艂臋dnym u艣miechem na ustach, straszny i okrutny, i znaczy艂 tych, co umrze膰 mieli, swym p艂omienistym mieczem.
Czy偶 i ja by艂em pomi臋dzy nimi?
A z mej krtani rwie si臋 przemoc膮, bolesne, 偶arliwe, ostatni膮 iskr膮 偶ycia drgaj膮ce:
Wybaw nas, Panie!
Pomn臋: znowu przeb艂yskuj膮ce wspomnienia:
"Patrz臋 na niebo, a niebo ciche, patrz臋 na ziemi臋, a ziemia 艣pi"...
艢pi ziemia, niebo tak ciche i tak g艂臋bokie, i tak gwiazdami obsiane...
Niewypowiedziana cisza uj臋艂a me serce w swe ch艂odne d艂onie - cisza grob贸w i szerokich, zadumanych sm臋tarzy.
By艂a chwila, kiedy niewidzialne r臋ce pomaza艅ca Bo偶ego wyj臋艂y Przenaj艣wi臋tszy Sakrament z Tabernaculum wszechnatury i pokaza艂y go 艣wiatu ca艂emu. A 艣wiat pad艂 na oblicze swoje w grozie i strachu: pe艂en oczekiwania, dr偶膮cy i 艣wi臋t膮 czci膮 przej臋ty czu艂, 偶e nadchodzi tajemna chwila, w kt贸rej chleb w cia艂o, a wino w krew si臋 przemieni.
Teraz powinny zadzwoni膰 dzwonki w d艂ugich odst臋pach po trzykro膰 razy, teraz powinien rozbiec si臋 偶arliwy szmer przyg艂uszonego nabo偶e艅stwa, co serca ludu rozpiera, dr偶enie cudu przenikn膮膰 艣wiat ca艂y, jak gdyby miliony w piersi si臋 uderza艂y:
Sanctus, Sanctus, Sanctus!
l ziemia cicha, niebo zieje strumienie srebrnego 艣wiat艂a gwiazd i wszystko spoczywa w kornej, g艂uchej ciszy, bo Ja, Pan, kt贸ry wszystko z siebie wy艂oni艂 - Ja, Pomazaniec, Ja, Arcypasterz przyjmuj臋 ostatni膮 艣wi臋t膮 komuni臋.
G艂臋boka b艂ogo艣膰, niebieska b艂ogo艣膰 艣wit贸w i przeczu膰 przysz艂ego 偶ycia rozla艂a si臋 艣wi臋tym strumieniem w mych 偶y艂ach; czu艂em, 偶e skrzyd艂a mi wyrastaj膮, 偶e si臋 rozpo艣cieraj膮 gdyby dwa olbrzymie 偶agle, 偶e rw膮 si臋 do lotu; pienie oswobodzenia i t臋sknoty za wieczn膮 przysz艂o艣ci膮 wytrysn臋艂o z mej piersi - by艂em szcz臋艣liwy jak s艂o艅ce po艂udnia, gdy si臋 morzem 艣wiat艂a na niebieskie morze oceanu po艂o偶y i do艅 si臋 przytuli - a ot贸偶 nagle schwyci艂 mnie ob艂臋d w swe upiorne szpony - ob艂臋d, z kt贸rym tak d艂ugo walczy艂em.
Noc d艂awi艂a, dusi艂a dzie艅 w 艣miertelnych, mia偶d偶膮cych u艣ciskach, krwaw膮 czerwie艅 zmartwychpowstania zalewa艂a szata艅ska czer艅 pot臋pienia.
Strach i groza pr臋偶膮 si臋 gdyby dwa w臋偶e w s贸l przemienione, pn膮ce si臋 z od臋tymi cielskami ku straszliwej Sodomie nieba.
W oczach moich prysn膮艂 grad deszczu siarczaneg贸. Szeroka, p艂omienna bruzda rozdar艂a niebo na dwoje, jakie艣 s艂o艅ce zagas艂o, spurpurowia艂o jak czarna, zgangrenowana rana - dr偶y, trz臋sie, obrywa si臋, spada i rwie za sob膮 ca艂y 艂a艅cuch gwiazd.
A z rozdartego nieba widz臋 w ob艂okach siarki i ognistej lawy rozpustn膮 twarz z przymkni臋tymi, mrugaj膮cymi oczyma; usta otwarte jak w krzyku najwy偶szej lubie偶y, a w艂osy rozwarkoczone poprzez niebo jak w艣ciek艂e komety ogniste.
聽A z rozdartego nieba wydzieraj膮 si臋 kobiece r臋ce, straszne, bezcielesne, r臋ce, co ku mnie si臋 wyci膮gaj膮.
I z rozdartego nieba wyrasta apokaliptyczna nierz膮dnica - okr膮偶a mnie w szerokich ko艂ach - ju偶 chwyta, obejmuje mnie; wyrywam si臋, padam na ziemi臋, walcz臋, szarpi臋 si臋 z ni膮 - piana krwi burzy si臋 na moich ustach:
聽Astarte!
Przysz艂a po swoj膮 ofiar臋:
Ta, kt贸ra si臋 upaja najstraszliwszymi m臋ki.
Ta, co kaza艂a Onanowi szuka膰 nowej orgii p艂ciowej, by go odda膰 na pastw臋 strasznej 艣mierci ukamienowania.
Ta, co wiemy lud poprowadzi艂a do wyzwolenia 艣wi臋tego grobu, by mu za nagrod臋 owie艅czy膰 czo艂o m臋czennicz膮 koron膮 syfilitycznych wrzod贸w .
"Ta, co wysysa samic臋 m臋偶owi z krwi i Tzuca go w sodomicznej chuci na m臋偶a -
Ta, kt贸ra silniejsz膮 jest od porz膮dku rzeczy, bo przewraca wszystkie instynkty i ma偶e swe oblicze kazirodczym nasieniem -
Astarte, Szatanie!聽
Na moich ustach czuj臋 Tw贸j lodowaty, z rozpusty sp艂odzony poca艂unek 艣mierci - ^
Tak! jestem 艣mierci po艣wi臋cony.
Duszo, Ty moja silna, wielka duszo, co艣 mi m膮 p艂e膰 po偶ar艂a, gdzie偶 jeste艣 teraz?
M贸zgu, ty biedny, chory m贸zgu, co艣 si臋 mia艂 sta膰 moim bogiem, moim ojcem, gdzie偶e艣 si臋 ukry艂, teraz kiedy na Golgoth臋聽 i krzy偶 id臋, w jak膮艣 nor臋 si臋 wczo艂ga艂?
Jak czarna g艂ucha plama wisi s艂o艅ce przylepione na niebie...
Eli, Eli lamma sabacthani...
聽
*
Przez okna moje wp艂ywa strumie艅 偶膮dnego, parnego gor膮ca, p艂odz膮cego sza艂u nocy, rozpustnego krzyku m臋偶czyzn, co na ulicach samiczki nawo艂uj膮.
Widz臋 ca艂膮 natur臋 jako apokaliptyczn膮 apoteoz臋 wiecznie drgaj膮cego phallosa, co w brutalnej, bezgranicznej rozrzutno艣ci leje nasienne strumienie na 艣wiat ca艂y..
Na mym biurku wazon z kwiatami, kt贸rych ca艂e 偶ycie rozgrywa si臋 w p艂ci; z bezwstydn膮 niewinno艣ci膮 pn膮 si臋 ku zap艂adniaj膮cemu nasieniu.
Czuj臋 lubie偶ne drgania tworzenia, s艂ysz臋 be艂kocz膮ce szepty mi艂osne ziemi - hermaphrodyty, 艣wi臋tej, samczej dziewicy, otulonej w 艣lubne zwoje nocy.
A jak bogato obsiana z艂otymi plemnikami. Jak ciemna jest i g艂臋boka!
Ale ponad tym bezwstydem chuci i 偶膮dz, ponad t膮 potworn膮 apokalips膮 p艂ciowo艣ci, t膮 szata艅sk膮 ewangeli膮 zmys艂贸w - wysoko ponad zap艂adnianiem i rodzeniem, oksydacj膮 i redukcj膮 zatronowa艂 m贸j wynios艂y, g艂臋boki, kr贸lewski spok贸j bezp艂odu.
Natura si臋 wyczerpuje; ju偶 oszcz臋dza. Ju偶 nie mo偶e tak si臋 rozrzuca膰 jak ongi, kiedy si臋 jeszcze 偶adne oko ludzkie nie rozkoszowa艂o ob艂膮ka艅czym przepychem flory z okresu w臋gla kamiennego , fauny czasu kredowego ; teraz pracuje, jak to biedne robactwo ludzkie - po ludzku, chciwie i ostro偶nie wed艂ug prawa najmniejszego zu偶ycia si艂.
Nie tworzy ju偶 ichtiosaur贸w ani ichtiodont贸w, nie tworzy ani stygmarii, ani lepidodendron贸w. Biedne, 艣mieszne zwierz臋ta, co w trzodzie 偶yj膮 - to ca艂y jej p艂贸d; wyczerpuje si臋 w mikrokosmie, w bakteriach na to tylko, by stoczy艂y i po偶ar艂y jej marny tw贸r - a偶 ziemi p臋dzi w g贸r臋 chore kwiaty, w kt贸re na uwi膮d starczy chora ziemia wpluwa trucizn臋.
Ponad t膮 n臋dz膮, nad t膮 oszcz臋dno艣ci膮 i sk膮pstwem, ponad t膮 ca艂膮 filistersk膮 biedot膮 panuje wolna, nieokie艂znana, rozrzutna, jak ob艂oki gazu rozlewna,聽
moja wielka, pa艅ska dusza w ca艂ej pot臋dze swej niep艂odno艣ci.
I dlatego zgin膮膰 musi, bo jest za wielka i 艣wi臋ta, i kr贸lewska, aby si臋 艂膮czy膰 z n臋dzn膮 plebejuszowsk膮 p艂ci膮 i p艂odzi膰 dzieci - znowu偶 wed艂ug prawa najmniejszego wysi艂ku.
Ponad ca艂ym 艣wiatem, ponad t膮 艣mieszn膮 gonitw膮 za now膮 orgi膮 chuci, by si臋 w coraz to nowych formach rozwoju objawi膰 - ponad ohydnym okrucie艅stwem p艂ci, co cz艂owieka z g臋si膮 skojarza -
ponad zbrodnicz膮 niesumienno艣ci膮 BogaNatury, co ludzi tworzy na to, by w rozpacznym ob艂臋dzie zawodzili op臋tany taniec bytu -
ponad tym wszystkim panuje moja wolna, bezp艂odna dusza z swym spokojem, bezpocz膮tkowej wieczno艣ci.
Ona, 艣wi臋ty zwyci臋偶ony zwyci臋zca -
Ona, wszystko obejmuj膮ca, pocz膮tek i koniec.
Ona, najwy偶szy, najpot臋偶niejszy wyraz mego rodu.
Ona, co umrze膰 musi, bo sama tego pragnie, bo nie mo偶e 偶y膰 w wstr臋cie i ohydzie, bo t臋skni za czysto艣ci膮 wyzwolenia.
I id臋.
A ty b膮d藕 mi zdrowa.
Znikn臋艂a艣 z mego m贸zgu, wyrwa艂em Ci臋 z mego serca.
Mia艂a艣 by膰 mistyczn膮 syntez膮, w kt贸rej pan i ch艂op we mnie mieli spocz膮膰 w bratnim u艣cisku, mia艂a艣 zebra膰 i skupi膰 moje najtajniejsze si艂y p艂ciowe i spot臋gowa膰 je w pragnieniu nowej przysz艂o艣ci -
mia艂a艣 zlepi膰 to, co od pocz膮tku by艂o we mnie z艂amane, 偶elazny rdze艅 wbi膰 w krzy偶 pacierzowy mego bytu -
najdelikatniejsze struny mia艂a艣 we mnie potr膮ca膰, w kt贸rych mo偶e dr偶a艂 kawa艂ek duszy w 艣lubnym u艣cisku z moj膮 p艂ci膮.
Tego wszystkiego nie zdo艂a艂a艣 i dusza ma Ci臋 odtr膮ci艂a.
Ale teraz: w tej wielkiej chwili, w kt贸rej si臋 mo偶e z Tob膮 po艂膮cz臋 i w jedno zlej臋,
teraz, ukochana moja, po艂o偶臋 g艂ow臋 na Twym 艂onie, b臋d臋 ca艂owa艂 Twoje d艂ugie, pi臋kne r臋ce - u Twych st贸p rzucam krwawy ci臋偶ar mego panowania ponad 艣wiatem i wszystkim jego p艂odem -
teraz daj臋 Ci moj膮 dusz臋 z powrotem.
Ty moja ukochana, oblubienico 艣mierci, Ty ukochana ca艂膮 bezgraniczn膮 g艂臋bi膮 mej pustki.
S艂ysz臋 co艣, co jest g艂臋bokie jak 艣wiat, ciemne jak noc, a panuje ponad wszelkim bytem.
To t臋sknota za t膮 syntez膮, kt贸rej rozkosze wywy偶szy艂y mnie nad wszystkich ludzi - syntez膮, kt贸r膮 na pr贸偶no przez Ciebie osi臋gn膮膰 pragn膮艂em.聽 I we藕, we藕 moj膮 dusz臋, niech si臋 rozleje w kszta艂tach Twego ducha i powr贸ci razem do praidei, z kt贸rej Ja Ciebie stworzy艂em.
Zimny dreszcz poranny czo艂ga si臋 po mym ciele:
Nadszed艂 ju偶 m贸j czas.
A gdy wzejdzie m艂ody, czysty, 艣wi臋ty dzie艅 ponad 艣lubnym 艂o偶em natury, ten bia艂y m艂ody dzie艅, kt贸ry Ja, w艂adca bytu, Ja, w kt贸rym i przez kt贸rego wszystko istnieje - wtedy mnie ju偶 nie b臋dzie.
Wsteczna metamorfoza mo偶e si臋 rozpocz膮膰...
Zielone 艢wi膮tki 93
聽