568

Kościół uznaje 130 cudów eucharystycznych W uroczystościach przeniesienia cudownej Hostii w Sokółce wzięło udział kilkanaście tysięcy osób. Wierni z całego kraju zastanawiają się, czy to prawdziwy cud. Trzeba przypomnieć, że historia Kościoła zna ponad 130 cudów związanych z Eucharystią takich jak przemiana Hostii w kawałek ludzkiego ciała, wina mszalnego w krew ludzką, wieloletnie posty eucharystyczne, lewitacje i cudowne uzdrowienia. Za pierwszy cud eucharystyczny uważa się przemianę Hostii i wina w kawałek ciała i krwi w klasztorze w Lanciano we włoskiej prowincji Chieti nad Adriatykiem w VIII wieku. W tamtejszym klasztorze ojców bazylianów jeden z kapłanów dręczony był wątpliwościami co do obecności Jezusa Chrystusa pod postaciami chleba i wina. Wątpliwości te naszły go także podczas sprawowanej Mszy św. Wówczas, gdy kończył wypowiadać słowa konsekracji, Hostia zamieniła się w kawałek ciała, a wino w ludzką krew. Zakonnik powiadomił o tym swoich współbraci. Wieść rozniosła się też po okolicy. Wykonano specjalny relikwiarz, w którym Ciało i Krew przechowywane są do dziś. Krew zamieniła się w pięć grudek, ale Ciało pozostało nienaruszone. W 1970 roku zbadano dokładnie cudowną Eucharystię. Badacze orzekli, że Ciało to fragment ludzkiego serca, bez śladów konserwacji, a Krew ma grupę AB. Stwierdzone przypadki cudów eucharystycznych pochodzą głównie z Włoch, gdzie w okresie od roku 1000 do 1772 stwierdzono ich 16. Do najsławniejszych z nich należą zdarzenia w Trani (1000 r.), Ferrarze (28 marca 1171), Alatri (1228), we Florencji (30 grudnia 1230 i 24 marca 1595), w Bolsenie (1264), Offidzie (1273), Maceracie (25 kwietnia 1356), Turynie (6 czerwca 1453), Asti (25 lipca 1535 i 10 maja 1718), Sienie (14 sierpnia 1730) i San Pietro a Patierno (27 stycznia 1772). Opisy tych cudów znaleźć można w książce "Cuda Eucharystyczne" autorstwa Joan Carroll Cruz.

Hostia zamieniona w ciało i krew z Lanciano.Hostia zamieniona w ciało i krew z Lanciano.

Jedno z ostatnich tego rodzaju zdarzeń odnotowano w 1984 r. w Watykanie w czasie Komunii św., której Jan Paweł II udzielał w swej prywatnej kaplicy grupie pielgrzymów z Azji. Gdy Komunię przyjmowała pewna Koreanka, hostia stała się kawałkiem ciała. Ojciec Święty w głębokim milczeniu pobłogosławił kobietę i udzielał dalej Komunii. Cuda przeistoczenia miały miejsce, by umocnić wiarę w prawdziwą obecność Chrystusa podczas konsekracji. Zdarzały się także, gdy profanowano Najświętszy Sakrament. W 1194 roku w Augsburgu pewna kobieta postanowiła trzymać Hostię u siebie w domu. Przyjęła Komunię św., ale nie połknęła jej, schowała w chustę i zaniosła do domu. Po latach, dręczona wyrzutami sumienia wyznała prawdę kapłanowi, a ten po otwarciu zrobionego przez kobietę relikwiarza, zobaczył, że hostia zamieniła się w kawałek Ciała. Taki sam cud zdarzył się ponad sto lat później we Włoszech, kiedy młoda dziewczyna ukryła Hostię, by przekazać ją kobiecie, która miała z niej uczynić eliksir miłosny, a także, gdy pewna mężatka chciała z Komunii św. sporządzić lekarstwo na niewierność męża. Również profanacja, której dokonano nieumyślnie, z niedopatrzenia, niedbalstwa lub bezmyślności samych kapłanów była powodem przemiany Najświętszego Sakramentu. W 1330 roku w Sienie we Włoszech pewien kapłan został wezwany do chorego. W pośpiechu nie umieścił Hostii w pudełeczku, lecz włożył ją między kartki brewiarza. Wokół niej na kartkach utworzyły się ślady krwi. Jedna z tych kartek przetrwała do dziś. Eucharystia ma także uzdrawiającą moc. Pewien dominikanin, o. Franciszek Lerm, o którym niewiele informacji przetrwało do naszych czasów, z biegiem lat tracił wzrok, aż stał się niewidomy. Na modlitwie wyprosił cud i odzyskiwał wzrok tylko na czas sprawowania przez siebie Mszy św. Niekiedy w Hostii widywano postać dziecka lub młodego mężczyzny. Taki cud zdarzył się w Polsce w czasach zaborów, w miejscowości Dubna (dziś znajduje się ona na terenie Ukrainy). W 1867 roku podczas czterdziestogodzinnego nabożeństwa, w czasie wystawienia Najświętszego Sakramentu wierni zauważyli nagle świetliste promienie wystrzeliwujące z Hostii. Po chwili w jej środku ukazała się postać Zbawiciela. Cud ten trwał aż do końca nabożeństwa i widziany był przez wszystkich zgromadzonych w kościele.

Najdoskonalszy pokarm W historii Kościoła znane są także cuda zwane postami eucharystycznymi. Osoby, które go doświadczają, przez długi czas, niekiedy przez całe lata, żyją nie przyjmując pożywienia, a ich jedynym pokarmem jest codzienna Komunia św. Jedną z pierwszych osób, która doświadczyła postu eucharystycznego, a o której zachowały się historyczne dokumenty, jest wiejska francuska dziewczyna Alpais, żyjąca na początku XIII wieku. Po wielu ciężkich chorobach została sparaliżowana, a jej jedynym pokarmem pozostawała codzienna Eucharystia. Przybywali do niej liczni pielgrzymi, także z książęcego rodu, a Kościół oficjalnie zbadał i uznał ten cud. Po śmierci Alpais została beatyfikowana. Bogato udokumentowana jest także historia św. Mikołaja z Flüe w Szwajcarii, który żył pod koniec XV wieku. Pochodził z wiejskiej rodziny, jako żołnierz uczestniczył w czterech kampaniach wojennych. Po powrocie ożenił się i został ojcem dziesięciorga dzieci. Po ćwierćwieczu uzyskał od żony zgodę na rozpoczęcie życia pustelnika w pobliskiej dolinie. Tam, znany jako brat Klaus, przeżył 20 lat, nie jedząc i nie pijąc niczego. Przyjmował jedynie Komunię św. - raz w miesiącu. We współczesnych czasach osobą, która przez kilkadzeisiąt lat żywiła się wyłącznie Eucharystią była słynna francuska mistyczka Marta Robin, ur. w 1902 r. a zmarła w 1991 r. Całe życie spędziła w swej rodzinnej wiosce - Châteauneuf-de-Galaure koło Lyonu. Od dzieciństwa była pobożna i pogodna. W wieku 16 lat zachorowała na zapalenie mózgu. 15 października 1925 r. w akcie zawierzenia całkowicie oddała się Bogu. W 1926 r. została sparaliżowana, od 1928 r. nie mogła spać ani przełykać, nie jadła więc nic i nic nie piła - przez 51 lat jedynym jej pokarmem była raz w tygodniu Eucharystia. 2 października 1930 r. otrzymała stygmaty - znaki męki Chrystusa na swym ciele: na stopach, dłoniach, boku i czole. Co tydzień przeżywała w swoim ciele i w duszy mękę Jezusa Chrystusa. W lipcu 1942 r. straciła wzrok. Leżąc sparaliżowana przez ponad 50 lat, wciąż ofiarowywała się Bogu. Mówiła, że "każde życie jest drogą przez Kalwarię i każda dusza Ogrodem Oliwnym; tam każdy człowiek powinien w ciszy pić kielich swego życia. Każde chrześcijańskie życie jest Mszą, a każda dusza jest na tym świecie «Hostią». (...) Hostia waszej Mszy to wy sami; wy, czyli to wszystko, czym jesteście, co macie, co robicie".Marta Robin odegrała niewykle ważną role w najnowszej historii Kościoła francuskiego. Była duchową przewodniczką wielu znanych postaci, liderów powstających w tym kraju nowych wspólnot katolickich. Bezpośrednio z jej inspiracji powstały "Ogniska Miłości" (Foyers de Charite). Pierwsze Ognisko Miłości założył na prośbę Marty Robin jej przyszły spowiednik ks. Georgres Finet (1898-1990) z Lyonu. Obecnie działają one w 40 krajach. Spośród 75 takich placówek 14 jest we Francji, a 2 w Polsce: w Olszy koło Rogowa w archidiecezji łódzkiej i w Kaliszanach koło Józefowa nad Wisłą w archidiecezji lubelskiej.

Post Eucharystyczny Post eucharystyczny wiąże się z brakiem apetytu, niechęcią lub wręcz wstrętem do jedzenia. W bardzo drastycznej formie przeżywała go św. Katarzyna ze Sieny. Z relacji jej spowiednika wynika, że mimo starań, by odżywiać się normalnie, święta nie mogła się przemóc. Żołądek nie trawił niczego i św. Katarzyna zwracała wszystko, nawet wodę. Postu eucharystycznego doświadczały także osoby żyjące w XX wieku, m.in. Alexandrina da Costa (zm. W 1955 r.) i Teresa Neumann (zm. W 1962 r.).

Otrzymać Komunię z rąk Pana Święci, którzy z różnych przyczyn pozbawieni byli na jakiś czas możliwości przystępowania do Komunii św. otrzymywali łaskę cudownego jej przyjmowania. Jednym z nich był św. Stanisław Kostka (zm. W 1568 r.). Gdy przygotowywał się do wstąpienia do zakonu jezuitów, zachorował i musiał zatrzymać się u pewnej luterańskiej rodziny. Gospodarze nie zgodzili się na sprowadzenie kapłana z Komunią św. Stanisław modlił się żarliwie do św. Barbary, patronki sakramentu pokuty i Komunii św. w godzinie śmierci. Święta zjawiła się w asyście anioła i przyniosła Eucharystię. Dominikańskie przekazy mówią o podobnym cudzie, jakiego doświadczyła najmłodsza dominikańska święta, 11-letnia Imelda. Był rok 1333. Imelda od roku już należała do zakonu. Przyjęto ją z wielkimi oporami, ale ze względu na młody wiek nie dopuszczano do Komunii. Imelda bardzo cierpiała, obserwując każdego dnia jak inne dominikanki przyjmują Eucharystię. W dniu jej śmierci zdarzył się cud i Hostia zawisła nad głową dziewczynki. Zakonnice, które były świadkami tego wydarzenia, powiadomiły o tym sprawującego mszę św. kapłana. Ów podszedł do dziewczynki, dotknął Hostii nad jej głową i podał Imeldzie. Młodziutka dominikanka umarła w chwilę po spożyciu Komunii św.

Dar łez... Niektórzy święci otrzymali także dar łez za grzechy własne lub z powodu cierpień Jezusa Chrystusa. Podczas Eucharystii płakali ku uwielbieniu Boga i dla wynagradzania za grzechy. Najbardziej znana spośród nich jest św. Klara (zm. W 1253 roku). Inny święty, Feliks z Cantalice (zm. W 1587 r.), płakał tak bardzo podczas mszy św., że nie mógł recytować modlitw mszalnych. Oprócz daru płaczu, święci wyróżniani byli za swoją niezwykłą miłość do Chrystusa w Eucharystii świetlistymi aurami, ognistą łuną i ekstazą. Cuda te były udziałem m.in. św. Ignacego Loyoli, założyciela zakonu jezuitów. Ekstazie, jaką odczuwają święci adorując Najświętszy Sakrament niekiedy towarzyszyła lewitacja, czyli unoszenie się w powietrzu. Św. Józef z Cupertino (zm. w 1663 r.), którego niemal codzienne lewitacje były bogato udokumentowane, został patronem podróżujących w powietrzu. Dar lewitacji wzbudza u świadków podziw, ale także strach, niekiedy także o życie świętej osoby. Sami lewitujący zazwyczaj wspominali to zjawisko jako łagodne unoszenie się. Jedynie św. Teresa z Avili wyznała, że jej własne lewitacje wywoływały w niej również bojaźń przed niezwykłą siłą i mocą Boga, który "nie zadowala się przyciąganiem ku sobie tylko duszy, lecz pragnie także i ciała".

Katolicka Agencja Informacyjna

Sipowicz, Kaczyński, maryśka Doczekaliśmy czasów, kiedy każda właściwie książka, zwłaszcza jeśli poleca ją GW obłożona jest pewnym przekazem podprogowym. Konstrukcja tego przekazu jest następująca, w tekście książki lub w recenzjach umieszcza się – można rzec, że rozrzuca – słowo Izrael lub słowo ‘Żyd” w kontekstach pozytywnych i budzących dobre emocje oraz słowo – Kaczyński – w kontekstach negatywnych. Fakt, że Kaczyński nie ma nic do Żydów i Izraela, przeciwnie kieruje najbardziej filosemicką partią w kraju, nie ma dla autorów i redaktorów znaczenia. Chodzi o utrwalenie schematu – Kaczyński antysemita. Konstrukcja ta jak napisałem musi, bo to jest przymus, znajdować się w każdej polecanej przez GW publikacji trafiającej do masowego odbiorcy. I tak GW pomieszcza dziś na swoim portalu wywiad z Kamilem Sipowiczem, znanym nieudacznikiem i narkomanem udającym artystę. Człowiek ten napisał właśnie i wydał książkę. Rzecz nazywa się „Czy marihuana jest z konopi” i traktuje – z tego co zrozumiałem, a być może nie zrozumiałem wszystkiego – że w przeciwieństwie do alkoholu marihuana jest narkotykiem miłości, pokoju, inspiracji twórczej i poezji. Jak parszywe jest to kłamstwo przekonać się możemy biorąc do ręki jakikolwiek utwór tegoż Sipowicza. Autorowi to jednak nie przeszkadza. Opowiada o tym jak to alkohol wyzwala agresję i powoduje, że wybuchają wojny. Na przykład pierwsza i druga wojna światowa, system Gułagów i Holocaust to według Sipowicza wynik pijaństwa. Gdyby NKWD miast chlać jarało, nie byłoby Kołymy, płynie wniosek z tych rozważań. Ja mógłbym oczywiście, tego nie komentować, ale chyba się nie powstrzymam. W książkach Sergiusza Piaseckiego, który na czym jak na czym, ale na narkotykach, wódce i armii czerwonej znał się jak mało kto, przeczytać można, że ruskie służby były po prostu gromadą ćpunów i alkoholików. Ćpuny dowodziły alkoholikami i tak to się kręciło. Oczywiście – powiedziałby Sipowicz przyłapany na tej nędznej manipulacji – ale oni byli morfinistami, a nie palaczami zioła. A tego miły panie Sipowicz nie umiemy stwierdzić na pewno, jeśli bowiem sięgniemy do książek wspomnianego już Piaseckiego, dowiemy się z nich, że wbrew obiegowym opiniom, walutą służącą do rozliczeń panom czerwonym oficerom, nie był bynajmniej papierowy rubel z gwiazdką, ale amerykański dolar i carska „świnka”. Wnieść z tego można, że panów tych stać było na różne rzeczy, nie tylko na to co tam stało w aptekach. Przemyt zaś, jak pamiętają ci, co czytali, był podstawowym źródłem zaopatrzenia Rosjan w towary ze świata wolnego od komunizmu. Wróćmy jednak do przekazu podprogowego książki Sipowicza. Tytuł to oczywiście cytat z Jarosława Kaczyńskiego, który dał kiedyś dowód swojej niewinności zadając takie właśnie pytanie. Sipowicz wstawił to na okładkę, a w recenzji szydzi, że Kaczyński nie wie co to maryśka i nie ma prawa jazdy, no i są to zjawiska tej samej kategorii, po których łatwo rozpoznać lewusa i ofiarę losu. U Sipowicza marihuana to cudowne zioło, które nie dość, że ma moc, to jeszcze, uzdrawia ludzi. No, a jak myślicie, gdzie produkuje się najwięcej cudownych specyfików przeciwbólowych z maryśki? Zgadliście – w Izraelu. Oczywiście także w Kalifornii, ale Izrael jest ważniejszy. Sipowicz wymienia go kilka razy. Opowiada także nam autor o tym jak według niego można by wykorzystać konopie w przemyśle polskim. Pisze, że ściana wschodnia mogłaby zacząć prosperować dzięki plantacjom maryśki. Oczywiście fakt iż ściana wschodnia prosperuje dzięki plantacjom tytoniu, chmielu, a kiedyś także buraków cukrowych, nie dociera do Sipowicza, bo po co. Papierosy powodują raka, piwo uzależnia i wywołuje agresję, a cukier to jak pamiętamy biała śmierć. Marihuana to co innego. Ona jest dobra i łagodna. Sipowicz palił trzydzieści lat temu w gronie przyjaciół, dyskutował sobie z nimi o filozofii, poezji i innych przyjemnych rzeczach, śmiał się i było mu dobrze. Potem pisał wiersze i był przez to szczęśliwszy. Gdyby to samo robił Kaczyński, może nie byłby dziś takim straszliwym antysemitą sugeruje pan Kamil i zaczyna o czymś innym. O tym mianowicie, że w Azji dzięki paleniu było mniej wojen, szczególnie w Indiach, wojny zaczęły się dopiero, kiedy zły i podły biały człowiek wydestylował z opiatów twarde narkotyki i zaczął nimi handlować. Pogodne te idiotyzmy nie peszą wcale redaktora prowadzącego wywiad, przeciwnie, opada on w nie jak w puch i snuje wraz z Sipowiczem tę czarodziejską opowieść. Indie – oaza pokoju, produkcja kokainy heroiny przez białych ludzi – zło. Nie wiem jak to było z produkcją kokainy i heroiny w Izraelu, ale może warto to zbadać, w końcu tam także mieszkają biali ludzie. Indie zaś na pewno nie były żadną oazą. Sipowicz może oczywiście udowadniać co chce i pisać o czym chce. Lansować będą mu dowolne głupoty, byle pojawiało się tam nazwisko Kaczyński wśród jednoznacznych skojarzeń. Nie obyło się w tej recenzji także bez odniesień do Biblii, z zadziwiającą pewnością siebie oznajmia nam Sipowicz, że starotestamentowi prorocy byli po prostu upaleni, że Mojżesz sobie jarał po drodze do Kannan, wszyscy Izraelici zajadali się zaś tą całą manną, która nie mogła być niczym innym tylko jakimś polepszaczem życia. Piszą o tym – według Sipowicza – różni mądrzy autorzy, których on wymienia z nazwiska i imienia robiąc przy tym wrażenie erudyty. Pewność z jaką Sipowicz demaskuje Pana Boga i jego metody nie pozostawia najmniejszych wątpliwości co do tego, że zdanie – „kiedyś paliłem, ale dziś jest mi to niepotrzebne” – które pojawia się w tekście, to szydercze kłamstwo. Mógłbym oczywiście uwierzyć w to, że wszystkie głupstwa i niekonsekwencje tej książki to wynik zmian jakie nastąpiły w mózgu Sipowicza na skutek używania substancji odurzających – Sipowicz dyskretnie milczy na temat używania przez siebie twardych narkotyków i deklaruje, że jest przeciw – nie mogę jednak przyjąć takiego założenia. Książka ta jest bowiem całkiem nowym rodzajem produktu publicystycznego. I nie będę się tu starał wymyślać jakiejś uczonej nazwy dla tego co zrobił Sipowicz. Chodzi bowiem tylko o to, by za pomocą bredni, interesujących poprzez swoją łatwość i przyzwolenie na narkotyki, dla młodzieży lansować treści polityczne. Mówiąc wprost – szerzyć nienawiść. Zobaczcie sami jak to się robi: [link]. Zapraszam oczywiście na swoją stronę www.coryllus.pl, gdzie można kupić moje książki: „Baśń jak niedźwiedź”, „Dzieci peerelu”, „Atrapia” oraz książkę Toyaha „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie” a także tomik wierszy Ojca Antoniego Rachmajdy pod tytułem „Pustelnik północnego ogrodu”.Coryllus

USA odgrodzą się od Kanady… płotem Władze USA rozważają możliwość wzniesienia barier na granicy z Kanadą – podały media kanadyjskie, powołując się na ujawniony w ostatnim tygodniu raport amerykańskich służb granicznych. Chodzi o zwiększenie zabezpieczeń w miejscach, które trudno kontrolować, a które znane są jako punkty nielegalnego przekraczania granicy przez różnego rodzaju przestępców m.in. przemytników narkotyków i broni. Propozycja znalazła się w zaleceniach amerykańskich służb granicznych, U.S. Customs and Border Protection Agency. Jak podała agencja Canadian Press, bariery mają w bliżej nieokreślony sposób “wkomponowywać się” w przyrodę. Jak zapewniał w telewizji CTV ambasador Kanady w USA Gary Doer, sugestie raportu nie oznaczają jednak, że istnieją rzeczywiste plany budowy płotu na granicy kanadyjsko-amerykańskiej. Na październik zaplanowano publiczne konsultacje w Waszyngtonie i nadgranicznych miastach w sprawie wprowadzania nowych zabezpieczeń. Raport zaś, jak podkreślał ambasador Doer, miał analizować skutki możliwych typów zabezpieczenia dla środowiska naturalnego. Według CTV, kanadyjskie służby graniczne, Canada Border Services Agency, wydały oświadczenie, w którym podkreślono, że sprawa wznoszenia barier na granicy nie była przedmiotem rozmów między kanadyjską agencją i jej amerykańskim odpowiednikiem. Granica kanadyjsko-amerykańska ma 6400 km długości, z czego znaczna część to lasy i preria. Władze amerykańskie oceniają, jak pisze Canadian Press, że funkcjonariusze służb granicznych kontrolują tylko 50-kilometrowy odcinek granicy. Z kolei samoloty bezzałogowe patrolują ok. 1800 km granicy. Kanadyjskie media podkreślają, że propozycje raportu ujawnione zostały w chwili, gdy Kanada i USA próbują zakończyć rozmowy o sprawach bezpieczeństwa granicznego przy jednoczesnym wprowadzeniu ułatwień w handlu między obu krajami. Po zamachach z 11 września 2001 roku przekraczanie granicy kanadyjsko-amerykańskiej stało się utrudnione. PAP

Niemcy: Zdelegalizowano organizację pomagającą więźniom politycznym Niemieckie władze zakazały działalności Organizacji Pomocy Narodowym Więźniom Politycznym i Ich Rodzinom (w skrócie HNG), największej nacjonalistycznej organizacji zajmującej się pomocą dla represjonowanych aktywistów i niezależnych publicystów. Pod koniec ubiegłego miesiąca na terenie czterech landów w Niemczech (Bawaria, Dolna Saksonia, Nadrenia Północna-Westfalia, Nadrenia-Palatynat) policja przeszukała lokale i mieszkania nacjonalistów, przeprowadzając jednocześnie masowe aresztowania działaczy HNG. Organizacja zajmująca się pomocą materialną dla więźniów politycznych i ich rodzin jest określana przez niemiecke ministerstwo spraw wewnętrznych mianem „grupy, której celem jest praca z więźniami polegająca na podtrzymywaniu ich w walce przeciwko systemowi”. Pierwsze poważniejsze próby jej delegalizacji miały miejsce w zeszłym roku, już wtedy minister Hans-Peter Friedrich obwieszczał, iż według niego HNG motywuje więźniów do dalszej „działalności przestępczej” (czyt. politycznej) i zagraża demokratycznemu porządkowi. Nie rozwinięto jednak, w jaki dokładnie sposób aktywiści HNG mają dopuszczać się zarzucanych im czynów. HNG została założona w 1979 roku jako legalna organizacja z siedzibą we Frankfurcie nad Menem. Według rządowych statystyk zrzeszała około 600 członków. Prawny zakaz jej działalności określić można jako dalszy ciąg systemowej akcji wymierzonej w prawnie zarejestrowane ugrupowania o profilu nacjonalistycznym, przeprowadzanej na terenie Niemiec od kilku ostatnich miesięcy (zobacz: Niemcy: Władze delegalizują kolejne grupy nacjonalistów).

Za: Autonom.pl (02 października 2011 )

Wikileaks: Pretekst dla cenzury internetu Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego że Wikileaks jest pionkiem na szachownicy globalistów, zaprojektowanym do przyniesienia nam totalnej kontroli ludzkości przez „technokrację”. Ta technokracja promuje idee, że demokracja jest blagą i że to naukowcy i inżynierowie (pracujący dla Illuminati) powinni przejąć władzę w rządach. Modus operandi to dialektyka heglowska. Możecie znaleźć ją w praktycznie każdym ważnym wydarzeniu w naszym życiu. Najpierw spisują swój plan na papier. Następnie projektują potrzebny problem i zwalają winę na kogoś innego. W fazie trzeciej proponują natomiast przygotowane na samym początku rozwiązanie. W przypadku Wikileaks ich celem jest kontrola totalna internetu. Potrzebują fałszywego zamachu by mieć pretekst do prześladowania. Ponieważ nie ma terrorystów, lub jest ich zbyt mało do przeprowadzenia takiej akcji, muszą zrobić to sami (i zwalić winę na tzw. sprzymierzeńców terroryzmu, takich jak Wikileaks). Następnie deklarują że rany po ataku wymierzonym w infrastrukturę i bezpieczeństwo narodowe, spowodowane wyciekiem ważnych dokumentów, są zbyt duże, i należy przeforsować ustawę o bezpieczeństwie cybernetycznym (patrz Cyber-terroryzm i zbiegi okoliczności w polskim wykonaniu) w celu pełnej kontroli nad internetem, coś co już zrobili w naszym fizycznym świecie dzięki Patriot Act.

Teoretycy bezpieczeństwa cybernetycznego i plany Nowego Internetu (TEZA) Ideologiczne podstawy nowego internetu zostały już w pełni przedstawione przez elity. Człowiek Obamy, „Car Internetu” Cass Sunstein mówił już o tym że demokratyczny internet jest zły, teorie spiskowe są złe, maile powinny być dostarczane po 24 godzinach od wysłania, grupy działające w dobrej wierze infiltrowane przez rządowych szpiegów itd. Ustawa o cyberbezpieczeństwie, Cybersecurity Act Jaya Rockefellera stwierdza że internet jest ważną częścią krajowego bezpieczeństwa i infrastruktury, dlatego Biały Dom ma prawo do jego wyłączania i włączania. Doktryną która sumuje wszystkie powyższe jest „Pełne Spektrum Dominacji”. USA jako zbrojne ramię globalistów ma przejąć planetarną kontrolę nad ziemią, powietrzem, wodami, przestrzenią kosmiczną i cyberprzestrzenią.

Potrzeba ataku cybernetycznego (ANTYTEZA) Wikileaks jest pierwszą z wielu przyszłych fałszywych flag, antytez potrzebnych do kontroli internetu. Wyobraź sobie że to rozgrzewka, tak jak wybuch bomby pod World Trade Center w 1993. Pułkownik Fletcher Prouty, autor Secret Team (Tajnej Grupy), ujawnił że Pentagons Papers z 1971 było beta testem dla Wikileaks. Opisał on Daniela Ellsberga jako opłacaną pluskwę „z małym lub z żadnym doświadczeniem i z ustalonym wcześniej celem” a tajne dokumenty które ujawniono jako” niebywałą propagandę”. Zauważ że zastępca szefa Wikileaks, Domscheit-Berg spalił wszystkie nieujawnione dokumenty zawierające informację o Bank of America. Zauważ jak depesze dyplomatyczne, które możemy nazwać Pentagon Papers 2.0, wspierają „globalną wojnę z terroryzmem”. Główne kontakty Assanga w mainstreamowych gazetach takich jak New York Times, to osoby które były członkami Council on Foreign Relations(CFR) i które kontrolowały wypuszczanie dokumentów. Daniel Estulin wyjawia całą historię w swojej ostatniej książce o Wikileaks, demonstrując jak to się wszystko zaczęło, z tym samym typem finansowego i technologicznego wsparcia jakie otrzymały Google i Facebook od fasadowych firm CIA, takich jak In-Q-Tel. (…) Wikileaks stała się medialnym reality show a Julian Assange cieszy się ze swoich piętnastu minut sławy w domowym areszcie, rozmawiając o filmie i ofertach wydawniczych. Współpracownik Assanga odszedł i założył swoje własne OpenLeaks, napisał także książkę.

Nowy Internet (SYNTEZA) Ten nowy system nazwano Internet 2.0 . Oparty na Rockefellerowskiej definicji internetu jako części bezpieczeństwa narodowego, i opisujący Wikileaks jako zagrożenie dla tego bezpieczeństwa, następnym krokiem [ku niemu] jest pełne zakleszczenie. Będąc częścią Pełnego Spektrum Dominacji które szuka pełnej kontroli nad naszą planetą, wliczając w to cyberprzestrzeń, nowy system powinien być zintegrowany z aparatem wojskowym.

Widzieliśmy już jak NSA i Microsoft tworzyły nasz osobisty system operacyjny, wypierając jednocześnie alternatywy takie jak Linux. Widzieliśmy jak CIA i Google tworzyły nasze systemy oprogramowania. „CIAgle” dodało już do swojego arsenału główną sieć rozpowszechniania filmów – YouTube, portale społecznościowe Facebook i Twitter. A teraz, dzięki współpracy „NSAsoft” i przejęciu Skype przez Microsoft, NSA w końcu dopnie swego i będzie tam mogło podsłuchiwać rozmowy. W ciągu ostatnich kilku tygodni zaatakowanych zostało wiele alternatywnych stron internetowych, wiele z nich zhakowano i wyłączono. Obudziłem się dziś rano i zobaczyłem że zhakowano też moją stronę. Wikileaks było salwą otwierającą dla Pełnego Spektrum Dominacji cyberprzestrzeni. Nie powinniśmy płakać nad Wikileaks gdyż jest to część ich operacji. Zamiast tego powinniśmy mówić, czym jest naprawdę, walcząc jednocześnie o wolny internet. W międzyczasie przygotujmy się na kolejne ataki Elity.

Number Six, redaktor Global Governance Archive (dla henrymakow.com), tłumaczenie Radtrap

Zobacz także:

Wikileaks to farsa

Jullian Assange i nazistowska sekta

Komunizm Nowego Wieku: Zeitgeist

Nie przyzwyczajajcie się tak do tego internetu

Cyberterroryzm i zbiegi okoliczności w polskim wykonaniu

Z czeluści internetowych tekst wyszukał Gajowy Marucha

Nowy Jork: Aresztowano 700 „okupantów Wall Street” 1 października wieczorem ponad siedemset osób aresztowano na Moście Brooklińskim w Nowym Jorku. Byli to uczestnicy pokojowego marszu, ci sami, którzy wcześniej od dwóch tygodni okupowali plac w centrum Manhatanu, aby zaprotestować przeciwko dyktatowi Wall Street i antyspołecznym praktykom sektora finansowego. Demonstranci obozowali w Parku Zuccotti’ego. Po południu 1 października długa kolumna składająca się z kilku tysięcy demonstrantów przeszła ulicami, aby przejść East River mostem, który uważany jest za jeden ze znaków rozpoznawczych Nowego Jorku, i dotrzeć do jednego z parków na Brooklynie. Podczas przemarszu przez most grupa protestujących usiadła na chodniku oraz na jezdni. Dało to pretekst do aresztowań, których dokonała policja bardzo licznie towarzysząca demonstracji. W pewnym momencie około pięciuset uczestników marszu zostało zablokowanych przez policję na moście. Co najmniej jedna niezależna dziennikarka – pisząca dla „The New York Times” Natasha Lennard, znalazła się wśród aresztowanych. Jeden z uczestników marszu – Yaier Heber twierdzi, że członkowie grupy, która usiadła na jezdni, chcieli być aresztowani. Jednak zdaniem innych aresztowania nastąpiły po tym, jak policja specjalnie zablokowała marsz i wymusiła znalezienie się jego uczestników na jezdni. Policja pakowała aresztowanych do najwyraźniej przygotowanych wcześniej autobusów, podczas gdy inni protestujący głośno wyrażali radość, gdy komuś udało się uciec, a także skandowali pod adresem policjantów: „Wypuśćcie ich! Wypuście ich!” Jak przypomina guardian.co.uk, dzień wcześniej równie wielka demonstracja zakończyła się pod siedzibą główną nowojorskiej policji. Protestowano przeciwko brutalności policji, która podczas demonstracji w poprzedni weekend między innymi użyła gazu pieprzowego. W Internecie pojawiło się wtedy nagranie wideo, na którym widać, jak wyższy rangą funkcjonariusz policji użył gazu pieprzowego przeciwko biorącym udział w demonstracji kobietom.

Tamto wydarzenie sprawiło, że ruch „Occupy Wall Street” (Okupujcie Wall Street) znalazł się w wiadomościach amerykańskich gazet i w programach telewizyjnych. Grupa, która zorganizowała tę akcję przyznaje, że została zainspirowana przez ruchy społeczne w Hiszpanii i przez rewolty w krajach Afryki Północnej. W minionym tygodniu demonstrantów odwiedziły liczne osobistości życia publiczneego, w tym m.in. aktorka Susan Sarandon i twórca filmów krytycznych wobec amerykańskiego kapitalizmu Micheal Moore. W tym tygodniu protestujący spodziewają się poparcia ze strony miejscowych związków zawodowych. Ruch rozprzestrzenia się na inne miasta USA. 1 października w Los Angeles setki demonstrantów przemaszerowało w kierunku ratusza, by rozpocząć podobną akcje. W Bostonie obozowisko zostało założone na Placu Dewey’a, w pobliżu dzielnicy zajmowanej przez instytucje finansowe. Protestujący mogli tam rozbić szeregi namiotów, co w Nowym Jorku, w Parku Zuccottiego, jest zakazane.

Źródło: http://www.guardian.co.uk

Za: lewica.pl/?id=25281

Dziesiąta Rocznica – bp Richard Williamson, FSSPX Dziesiąta rocznica 9-11 nadeszła i przeszła – trzy tygodnie temu, w dniu 11 września. Amerykańskie media tak mocno z tej okazji lały sentymentalizmem, że niedawne ulewne deszcze na wschodnim wybrzeżu wydają się być jedynie przelotną mżawką. Zanim jednak nawet samo zadawanie pytań stanie się “antysemityzmem”, spróbujmy wraz z amerykańskim komentatorem, wykazującym się bezsporną inteligencją i uczciwością, spytać się o realia tych wydarzeń. Komentatorem tym jest dr Paul Craig Roberts, który oznajmił kilka miesięcy temu o przejściu na emeryturę i zaniechaniu pisania, był bowiem zniechęcony brakiem czytelników zainteresowanych prawdą. Na szczęście jego emerytura nie trwała zbyt długo, bowiem jest on tym który pisze prawdę, a takich dzisiaj nie ma niestety za wielu. W artykule pt “In America Respect for Truth is Dead” (“W Ameryce nie ma już respektu przed prawdą”), opublikowanym 12 września na portalu infowars.com, sugeruje on, że utrata prawdy, zarówno w sprawie wydarzeń 9-11 jak i w czasie dziesięciu lat po nich, jest prawdziwym dramatem, w rzeczywistości obejmującym cały świat. Dr Robert posiada naukowe wykształcenie i właśnie jako naukowiec mówi, iż został całkowicie przekonany, właśnie na podstawie naukowych dowodów zaprezentowanych podczas konferencji na temat wydarzeń 11 września, która odbyła się na w dniach 8-11 września na uniwersytecie Ryerson University w kanadyjskim Toronto. W ciągu czterech dni wybitni naukowcy, uczeni, architekci, inżynierowie zaprezentowali owoce swoich badań dotyczących wydarzeń 9-11 (ich wyniki mogą być jeszcze dostępne pod adresem: http://www.ustream.tv/channel/thetorontohearings [1]) Dr Roberts pisze, że ich badania “dowiodły, iż budynek WTC-7 jest klasycznym przykładem kontrolowanego wyburzenia, a materiały wybuchowe zburzyły dwie Wieże WTC. Nie ma absolutnie co do tego żadnych wątpliwości. Ktokolwiek twierdzi coś przeciwnego, nie posiada do tego żadnych naukowych podstaw, którymi mógłyby się podeprzeć. Ci, którzy wierzą w oficjalną wersję wydarzeń, wierzą w cuda, które opierają się prawom fizyki.” Dr Roberts cytuje kilka z wielu naukowych dowodów zaprezentowanych na konferencji w Kanadzie, na przykład fakt niedawnego odkrycia śladów nano-thermitu [2] w pyle powstałym po runięciu Wież. Pisze on iż “ukazanie złych intencji [wykonawców zamachu - przyp. Tłumacza] jest tak ogromne, że dla większości czytelników będzie to wyzwanie dla ich emocjonalnej i mentalnej siły”. Rządowa propaganda i “Sprostytuoowane media” [3] posiadają tak wielką siłę kontroli umysłów, że większość ludzi poważnie wierzy w to, że tylko “konspiracyjne czubki” podważają rządową wersję. Niestety, fakty, nauka i dowody nie są już brane pod uwagę [...] Dr Roberts cytuje pewnego profesora [Uniwersytetów] Chicago i Harvard, który mówi, że wszystkich tych, którzy mają wątpliwości – na podstawie faktów – co do rządowej wersji – należy pozamykać! G.K. Chesterton powiedział kiedyś słynną mądrość, iż ludzie, którzy przestają wierzyć w Boga, nie tyle w nic nie wierzą, lecz uwierzą we wszystko. Spośród milionów ludzi nie wierzących w fakty dotyczące 9-11, są katolicy, którzy nie mogą albo nie chcą widzieć dowodów na to, że 9-11 była “robotą od środka”, którzy nie mogą bądź nie chcą dostrzeć prawdziwie religijnego wymiaru światowego triumfu gwałcących umysł kłamstw, które właśnie wydarzenia 9-11 reprezentują. Niech ci katolicy naprawdę uważają. Bowiem mówienie, iż ryzykują oni utratę Wiary, może wydawać się strasznie wielką przesadą, ale czy nie mamy z przeszłości przerażającego przykładu jakim było Vaticanum II ? Czy nie wydarzyło się wtedy to, że w latach 1960. tak wielu katolików przyjęło z wielką sympatią współczesny świat z myślą, że to ich Kościół powinien się do niego dostosować? Czy właśnie Vaticanum II nie był tego rezultatem? I co zrobił z ich Wiarą? Kyrie eleison. + Richard Williamson

Przypisy tłumacza:

1. Strona http://www.ustream.tv/channel/thetorontohearings prezentuje oficjalne nagrania z międzynarodowej konferencji International Hearings on the Events of September 11, 2001, które odbyło się w Ryerson University w dniach od 8 do 11 września 2011 roku. Oficjalna strona Konferencji: http://torontohearings.org/

2. Termit (thermit) – pirotechniczny materiał wybuchowy używany głównie w celach militarnych lecz również wykorzystywany jako główny materiał służący do kontrolowanego wyburzania budynków.

3. Gra słów w języku angielskim: Press (prasa) i Prostitution (prostytucja) = Presstitution.

Tłumaczenie: LM

Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) – www.bibula.com – na podstawie Biuletynu elektronicznego bp. Richarda Williamsona, FSSPX – Dinoscopus 1 October 2011 – ‘TENTH ANNIVERSARY’

Mazurek Dąbrowskiego „zbyt patetyczny” na uroczystości szkolne W białostockim liceum zakazano śpiewania „Mazurka Dąbrowskiego” na apelu w rocznicę agresji sowieckiej na Polskę.

„– Co takiego? – głośniej zawołał inspektor. – Kazałem śpiewać…

– Panie inspektorze – rzekł ksiądz spokojnie i z zimną uprzejmością – uczniowie będą śpiewali tutaj, w kościele, hymn po polsku, i to nie tylko dziś, ale zawsze.

– Co takiego? – krzyknął Rosjanin. – Tak będą śpiewali, jak rozkazałem! Ja tu nie zniosę żadnych jezuickich fanaberyj. A toż co nowego? Proszę mi wskazać drzwi na ten wasz chór…”

(S. Żeromski „Syzyfowe prace”)

Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że fragment dawnej lektury szkolnej przyjdzie mi na myśl jako adekwatny do obecnych wydarzeń. Otóż w białostockim Liceum Ogólnokształcącym nr 2 im. ks. Anny z Sapiehów Jabłonowskiej przygotowywano apel z okazji rocznicy wkroczenia wojsk sowieckich do Polski 17 września 1939 roku. Występował chór szkolny. W programie znalazły się różne pieśni oraz „Mazurek Dąbrowskiego”. Pani wicedyrektor zgłosiła przed występem swoje uwagi, a mianowicie, zakazała śpiewania hymnu Polski, gdyż jej zdaniem sytuacja nie była do tego odpowiednia. Kiedy ów apel zbliżał się ku końcowi, jeden z chłopców poinformował zebranych o zakazie, po czym wydał komendę do odśpiewania hymnu. I tak hymn, wbrew woli pani wicedyrektor, został odśpiewany. Ona sama nie wytrzymała jednak nerwowo i wyszła przed końcem przedstawienia, mówiąc – wg relacji świadków – że ma już dość „tego patosu”. Ciekawe, jakie poglądy ma pani wicedyrektor (notabene żona jednego z zastępców Prezydenta Miasta Białegostoku), skoro uznała ona hymn państwowy za zbyt patetyczny na rocznicę wkroczenia sowietów do Polski. Czy należałoby zaśpiewać coś weselszego? Może „Kalinkę” ? Co z niepokornym uczniem? Czy został przykładnie ukarany? [Nie, droga autorko, pomyliły się Pani epoki: nie "Kalinkę", ale "Odę do radości", hymn Unii Europejskiej - admin]

Nie znam odpowiedzi na te pytania, jednak jestem pewna, że patronka szkoły – księżna Anna z Sapiehów Jabłonowska – przewraca się w grobie. AlicjaS

1920 Bitwa Warszawska (2011) – reż. Jerzy Hoffman Film zapowiadany, jako kolejna polska superprodukcja, którego przeprowadzoną z wielką pompą premierę transmitowała publiczna telewizja. Ekstatyczne relacje prezenterki zachęcały do odwiedzenia kin, a indagowani aktorzy zachwalali reżyserską pracę Jerzego Hoffmana, fantastyczne ujęcia, nowoczesne technologie użyte przy ich realizacji i wierne oddanie ducha epoki. Opowiadali także o odgrywanych rolach – na marginesie należy dodać, że w podejrzenie niewielu słowach. Atmosfera wokół filmu byłą gęsta niczym bitewny pył i, niestety, wystarczyło wybrać się na seans, aby rozwiała się niczym on przy mocniejszym podmuchu wschodniego wiatru. 1920 Bitwa Warszawska nie jest dobrym filmem. Po prostu. By jednak oddać mu sprawiedliwość – nie jest też bardzo złym, jednak wciąż najlepszym, co można o nim powiedzieć to „nijaki”. Wielkie nazwiska, niemały (przynajmniej jak na polskie warunki) budżet, światowej klasy operator, a wszystko ginie w miałkości historii, miernym scenariuszu i pod wyczuwalną niemal przez cały czas ciężką ręką Jerzego Hoffmana. Pewną toporność czuć już od pierwszych sekund filmu, gdy wita nas wyjątkowo wymuszona narracja przedstawiająca tło wydarzeń poprzedzających bitwę i okoliczności powstania niezależnego polskiego bytu państwowego. Podobnie pierwsze sceny przybliżające widzowi postać głównego bohatera, Jana Krynickiego (Borys Szyc) pozbawione są jakiejkolwiek subtelności czy wyczucia, a obraz Polski w nich odmalowany jest nieco groteskowy. Dokładnie tego samego określenia użyłbym do przedstawionej w tym samym czasie narzeczonej protagonisty – Oli Raniewskiej – odgrywanej przez Nataszę Urbańską. Po kilkunastu minutach miałem jej serdecznie dość. Całkiem pokaźna część filmu sprawia wrażenie recitalu przerywanego innymi wątkami jedynie przez fanaberię scenarzysty. Piosenki, tańce i dziwne miny – gdybym miał ochotę zobaczyć Urbańską wymachującą nogami, skądinąd zupełnie zgrabnymi, obejrzałbym archiwalne odcinki Tańca z Gwiazdami albo któryś z jej koncertów. W filmie było to po prostu nużące i poza jedną okazją nie wnosiło zupełnie nic do fabuły. Poważnym problemem tej produkcji jest także jednowymiarowość. Nie tylko postaci, ale absolutnie wszystkiego. Tło historyczne nakreślone we wstępnej narracji nie zostaje później rozwinięte ani o jotę, Polska i jej społeczeństwo to pompatyczna arystokracja i ciemny, irytujący plebs, który najczęściej służy reżyserowi do rozładowania napięcia głupkowatymi komentarzami oraz wyjątkowo pobieżnego, dla większości widzów najpewniej niezauważalnego, ukazania nastrojów społecznych. Robotników widzimy jedynie przy dwóch okazjach – na początku filmu jako brudnych degeneratów trzymających transparent z napisem „ręce precz od Rosji Sowieckiej” i po odezwie Wincentego Witosa, gdy z łopatą na ramieniu wychodzą z fabryki aby zaciągnąć się do armii. Jerzy Hoffman zapowiadał na długo przed premierą, że nie będzie roztrząsał problemów politycznych nękających w tamtym okresie II Rzeczpospolitą, gdyż film okazałby się za długi. Za stosowne uznał jednak umieszczenie w nim mnóstwa zbędnych scen kabaretowych i wręcz całego zupełnie niepotrzebnego i marnie poprowadzonego wątku melodramatycznego, którego osią jest miłość, rozłąka i zjednoczenie Krynickiego z Raniewską. Nota bene, postaci tak płaskich i bez wyrazu, że nawet sami aktorzy nie wiedzieli co z nimi zrobić. Jest to jedna z najgorszych ról Szyca, a o Urbańskiej można powiedzieć głównie to, że zamiast piosenkarki kabaretowej równie dobrze mogła zagrać trupa na pobojowisku. Co gorsza, nawet artyści, którym przytrafiały się role różne, ale kunsztu aktorskiego ciężko im odmówić, tacy jak Olbrychski czy Linda, grali jedną miną. Ciężko bowiem zaangażować się w taki materiał, jakiego dostarczyli scenarzyści – prostacki i pełen prymitywnej dydaktyki, której doskonałym przykładem jest rozmowa między Wieniawą i Piłsudskim toczona podczas przejażdżki konnej po zwycięskiej bitwie. Spomiędzy zastępów marności wybija się zdecydowanie jak zwykle fenomenalny Adam Ferency grający czekistę Bykowskiego, groźnego i komicznego zarazem. Bohaterowie filmu cierpią z powodu braku dostatecznej ekspozycji, widz nie nawiązuje z nimi żadnej więzi i pozostają mu doskonale obojętni, nie mają żadnego tła, nie znamy ich historii, a przemiany jakich doznają są zupełnie niezauważalne. Raniecka tańcząca i śpiewająca na scenie zupełnie nie różni się od Ranieckiej masakrującej czerwonych z gniazda CKM-u. Przedstawienie stron konfliktu ogranicza się do manichejskiego podziału ról, co w takim filmie zdecydowanie nie jest rzeczą złą, jednak z jakiegoś powodu postanowiono wprowadzić wątek rzekomej zdrady głównego bohatera, co dało z kolei pretekst do mało subtelnej krytyki wojskowego sądownictwa w czasie wojny. Poza tym wszystko jest na swoim miejscu, bolszewicy są prymitywni i okrutni, a Polacy na ogół dobrzy i szlachetni z okazyjną postacią chamskiego i – ponownie – zupełnie jednowymiarowego oficera. Bolszewickie dowództwo przedstawiono jako pewne zwycięstwa, a sam Lenin jest tu dość energicznym przywódcą pochylonym nad mapą „Polszy” i snującym plany „wyzwalania” proletariatu w krajach ościennych. Szeroko reklamowane 3D sprawia podobne wrażenie jak reszta filmu, jest cokolwiek nijakie. Wprowadza czasem pewną głębię obrazu, ale zdecydowanie najlepiej prezentują się wszelkiego rodzaju szczątki i odłamki oraz dym papierosowy. Niewiele. Udział Sławomira Idziaka również zauważalny jest jedynie w kilku momentach, jednak tam gdzie wyraźnie widać jego rękę efekty są naprawdę fenomenalne. Kilka scen batalistycznych, czy raczej ich fragmentów, stoi na światowym poziomie i nie powstydziliby się ich najwięksi twórcy amerykańskiego kina, a pewne ujęcia zdradzają, kto mógł stać za kamerą. Niestety, wychodzą tu także ograniczenia budżetowe, sama Bitwa Warszawska wygląda jak walka o jeden okop, którego załodze nagle z odsieczą przybywa oddział kawalerii. Takie ograniczenie skali najważniejszej sceny filmu to ogromne rozczarowanie i nie pomagają nawet wysiłki fenomenalnego operatora. 1920 Bitwa Warszawska jest kolejnym polskim filmem, który zmarnował swój potencjał, głównie za sprawą scenariusza sprawiającego wrażenie pisanego na kolanie. Nieumiejętnie poprowadzona akcja i historia mogąca być synonimem bylejakości. W zamierzeniu opowieść epicka sprowadzona do melodramatu z wojną w tle. W rezultacie film zupełnie pozbawiony wyrazu i płaski, nawet jeśli w 3D. OWL

http://autonom.pl

I jeszcze artykuł na ten sam temat z „Myśli Polskiej”, dobrze uzupełniający poprzedni.

Sanacyjna agitka w formacie 3 D O filmie Jerzego Hoffmana „Bitwa Warszawska 1920” napisano już sporo, z reguły krytycznie. Docenia się nowoczesną technologię, w jakiej film zrobiono i zdjęcia Sławomira Idziaka. Dobra jest także scenografia i dbałość o realia z epoki. Już jednak fabuła filmu i jego tani dydaktyzm razi wielu recenzentów. Jedni widzą w filmie niewolnicze trzymanie się schematów sienkiewiczowskich rodem z „Pana Wołodyjowskiego” czy „Potopu”, inni zarzucają filmowi kiczowatość i nieudolną próbę pokazania zbyt wielu wątków. Media lewicowe ganią komiksowy patriotyzm, a media prawicowe zbytnią poprawność polityczną i brak odwagi. Jednym podoba się pokazanie dobrych Rosjan (kozak doński grany przez Domagarowa) i Polaka-bolszewika granego przez Adama Ferencego, innym nie podoba się, że Żydzi są w filmie pokazani jako wzorowi obywatele, którzy tylko pod karabinem idą do rewkomu. To zdumiewające jednak, że żaden z recenzentów, tak ci z prawa, jak i z lewa, nie dostrzegł jednego bardzo ważnego elementu – że film ten jest propagandową agitką w najlepszym sanacyjnym stylu, w wielu miejscach wręcz fałszuje prawdę historyczną, i to tak ordynarnie, że nie powstydziliby się tego najlepsi spece od propagandy, nie tylko sanacyjnej. Ktoś powie – dobrze, ale to jest film fabularny, nie musi być podręcznikiem historii. Zgoda, tylko gdyby w filmie występowały jedynie postaci fikcyjne, a nie historyczne, i gdyby fabuła była całkowicie fikcyjna, a jedynie osadzona w tzw. realiach epoki – można byłoby machnąć ręką. Jednak w tym filmie na ekranie widzimy polityków i wojskowych II RP, którzy istnieli naprawdę, o których pisze się prace naukowe, którzy są na kartach podręczników. Wymieńmy tylko najważniejszych: Józef Piłsudski, Władysław Grabski, Józef Haller, Tadeusz Rozwadowski, Wincenty Witos, Władysław Sikorski… Nie łudźmy się, ten film będzie dla setek tysięcy widzów jedynym kontaktem z historią najnowszą, tylko na podstawie tego filmu będą urabiać sobie pogląd na tamte czasy. I dlatego nie ma racji Hoffman mówiąc, że jego film nie jest podręcznikiem historii – jest podręcznikiem. W związku z tym należało zadbać o to, żeby fabuła odnoszącą się do kwestii ściśle historycznych nie odbiegała za bardzo od prawdy. To był obowiązek reżysera. Obowiązek, z którego nie wywiązał się w najmniejszym stopniu. Scenariusz pisał sam na podstawie, jak mówi, licznych lektur. Jakich, nietrudno zgadnąć. Głównie na „Roku 1920” samego Józefa Piłsudskiego – bo obraz filmowy jest powtórzeniem zawartych tam „prawd”. Dla uniknięcia zarzutów o brak konsultacji – Hoffman skorzystał z porad historyka – Janusza Ciska, byłego Dyrektora Instytutu Piłsudskiego w Nowym Jorki i Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Cisek jest piłsudczykiem, uprawiającym propagandę na rzecz kultu Marszałka od lat. Był więc dla Hoffmana, który w filmie chciał bronić „Marszałka” przed rzekomymi „oszczercami” – idealnym konsultantem. Efekty współpracy tego duetu widzimy na ekranie w pełnej krasie. Postacią centralną filmu jest grany przez Daniela Olbrychskiego Piłsudski. Rzecz charakterystyczna – w filmie jest zawsze taki sam – spokojny, wyważony, pewny siebie, dobrotliwy. Bez względu na moment, jaki jest aktualnie pokazywany. Czy to będzie okres wyprawy kijowskiej, czy okres klęski wojsk polskich, czy podejmowania decyzji, wreszcie decydującej bitwy. Jest to oczywisty fałsz – Piłsudski był w tym czasie targany sprzecznymi nastrojami, od euforii do kompletnego załamania. Tego załamania (lipiec-sierpień 1920) u Hoffmana w ogóle nie zobaczymy. Druga generalna uwaga – wojnę w filmie Hoffmana prowadzi ze strony polskiego dowództwa dwóch ludzi – Piłsudski i Bolesław Wieniawa-Długoszowski (Bogusław Linda). Marszałek i czołowy birbant II RP – pomysł horrendalny. Tymczasem wiadomo, że jeśli już, to obok Piłsudskiego powinni być albo Kazimierza Sosnkowski lub Tadeusz Piskor. Zupełnym fałszerstwem jest pokazanie momentu podejmowania decyzji o bitwie nad Wisłą. Widzimy więc Piłsudskiego przed mapą wiszącą na ścianie, który z pewnością i spokojem tłumaczy grupce groteskowo wyglądających generałów jak ma ona przebiegać. Kiedy to mówi – widzimy wystraszonego gen. Tadeusza Rozwadowskiego, który grzecznie słucha, a potem zdobywa się tylko na jedno zdanie: „To ryzykowne”. I na tym koniec, tylko tyle miał do przekazania Hoffman o udziale Rozwadowskiego w podejmowaniu decyzji o bitwie. Widz nie dowie się, że to Rozwadowski przyszedł do Piłsudskiego z gotową koncepcją uderzenia z południa. Piłsudski zgodził się, ale nie chciał atakować spod Garwolina, gdzie planował to Rozwadowski, lecz głębiej – znad Wieprza. Nie dowiemy się, że i tak bitwa została przeprowadzona wedle innego rozkazu, który napisał już tylko Rozwadowski, a Piłsudski przyjął go jedynie do wiadomości. Ale to nic – z filmu nie dowiemy się, że Piłsudski złożył 12 sierpnia dymisję i wyjechał z Warszawy. Tymczasem w filmie jest cały czas na miejscu, w Belwederze. Pyta Wieniawy: „Co tam na mieście?” – mimo że jest to w okolicy 15 sierpnia! Co więcej – przyjmuje defiladę wojsk mających atakować pod Radzyminem (to pewne, bo są tam czołgi „Renault”, które były tylko pod Warszawą) – choć takiego faktu nie było. Dochodzi do tego kuriozalna scena, kiedy Piłsudski instruuje wyglądającego niczym Don Kichot z La Manchy gen. Józefa Hallera, jak podnosić na duchu masy. Wiemy zaś, że Piłsudski uważał utworzenie dowodzonej przez niego Armii Ochotniczej za absurd, a samego Hallera traktował pogardliwie. Za to nie zobaczymy żadnej sceny pokazującej Hallera w akcji, a to on, nie Piłsudski, dwoił się i troił na linii frontu i na tyłach, niezmordowanie zagrzewając Polaków do walki. Widzimy też ks. Adamskiego w otoczeniu facetów w czarnych garniturach (na 100 proc. endecy), który rzuca Piłsudskiemu: „Ta zdrada jest tutaj”. Nie ma jednak wyjaśnień dlaczego? Bo wtedy dotarło do opinii publicznej, że w 1919 roku Piłsudski prowadził tajne rokowania z bolszewikami. Pokazany jest także, i owszem, premier Władysław Grabski. Tyle, że podczas pierwszej rozmowy z Piłsudskim (gdzieś w kwietniu 1920) nie był jeszcze premierem (był nim Leopold Skulski). No i na koniec Wincenty Witos – Piłsudski mówi mu, żeby tworzył rząd, a co Witos ma do powiedzenia? Zgadza się, ale ma jeden warunek – żeby mógł pojechać do domu na żniwa! Powtarzam raz jeszcze – film ma swoje prawa, ale to nie upoważnia nikogo do fałszowania faktów. Efekt mamy taki jaki mamy – czytankę dla dzieci rodem z lat 30. XX wieku. Szkoda wysiłku tylu ludzi zaangażowanych w realizację tego filmu. Kult Piłsudskiego od lat wylewa się zewsząd, a Hoffman uznał, że jego misją jest „obrona Marszałka przed oszczercami”. No i zamiast dobrego filmu mamy agitkę w formacje 3 D. Jan Engelgard

„Bitwa Warszawska 1920”, reż. Jerzy Hoffman, format 3 D, 152 minuty.

FED pożyczył potajemnie bankom i korporacjom 16 bln dolarów Z audytu GAO w Banku Rezerwy Federalnej, który – dzięki zmianom prawnym – mógł być przeprowadzony po raz pierwszy w historii, wynika, że FED pożyczył potajemnie od grudnia 2007 r. do czerwca 2010 r. 16 bln dol. prywatnym korporacjom i instytucjom finansowym na całym świecie. Pieniądze nigdy nie zostały zwrócone, a akcję przeprowadzono w największej tajemnicy przed opinią publiczną. Zdaniem polityków, FED działał na szkodę gospodarki amerykańskiej. Biuro GAO (Goverment Accountability Office) mogło przeprowadzić audyt dzięki przyjęciu w ub. roku poprawki senatorów Ron Paula i Alana Graysona do ustawy Dodd-Frank Bill. Audyt, który rozpoczął się kilka miesięcy temu, niestety nie mógł zostać dokończony wskutek zdecydowanego sprzeciwu bankierów (m.in. Bena Bernanke i Alana Greenspana). Przekonywali oni kongresmenów, że audyt taki będzie miał znikomy wpływ na rynek. Niemniej jednak wyniki pierwszego w historii FED-u audytu – co prawda niedokończonego – można znaleźć na stronie niezależnego senatora Sandersa. Z audytu tego wynika, że Bank Rezerwy Federalnej „pożyczył” na 0 procent ponad 16 bln dol. Pieniądze trafiły do amerykańskich banków i korporacji oraz instytucji finansowych za granicą – od Szwajcarii, przez Francję i Niemcy do Wielkiej Brytanii. FED nigdy nie poinformował o pożyczkach opinii publicznej ani kongresu. By sobie uświadomić, jak duża jest ta kwota wystarczy zdać sobie sprawę, że produkt krajowy brutto USA wynosi 14,12 bln dol. Obecnie kongresmeni debatują nad budżetem wynoszącym 3,5 bln dol. Rozważają dopuszczenie deficytu na poziomie 1,5 bln dol. Tymczasem nie było żadnej debaty na temat tego, czy FED powinien pożyczyć 16 bln dol. obcym bankom. Pod koniec 2008 r. debatowano and ustawą dot. udzielenia pożyczki w wysokości 800 mld dol. upadającym bankom i korporacjom. Tymczasem sam bank Goldman Sachs – czego nie ujawniono – otrzymał wcześniej ponad 815 mld dol. pomocy. Wiadomo również, że Bank Rezerwy Federalnej przekazał grupie Citibank ponad 2,5 mld dol. Morgan Stanley otrzymał 2 mld dol. Pomoc otrzymały także Merill Linch Bank, Bank of America, Barclays PLC z Wielkiej Brytanii, Bear Sterns, Royal Bank of Scotland (Szkocja), JP Morgan Chase, Deutche Bank (Niemcy), UBS (Szwajcaria), Credit Suisse (Szwajcaria), BNP Paribas (Francja) i wiele innych banków europejskich. Na amerykańskich stronach internetowych wre dyskusja oburzonych Amerykanów, którzy podkreślają, że niezależny FED dodrukowując pieniądze i rozdając je wielkim korporacjom oraz bankom światowym, dewaluuje oszczędności swoich obywateli i niszczy gospodarkę USA. Wiele interesujących danych na temat audytu można znaleźć na stronie: http://www.gao.gov.

Źródło: Gao.gov, AS

http://www.piotrskarga.pl

Generał Ludomił Rayski Jak pewnie niektórzy wiedzą napisałem książkę pod tytułem "Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie". Jest to zbiór 63 gawęd o wyjątkowych a zapomnianych postaciach i wydarzeniach z historii kraju. Jak pewnie niektórzy wiedzą napisałem książkę pod tytułem "Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie". Jest to zbiór 63 gawęd o wyjątkowych a zapomnianych postaciach i wydarzeniach z historii kraju. Książka cieszy się niejaką popularnością, co z kolei cieszy mnie. Wczoraj na przykład gościłem u siebie w domu pewnego Londyńczyka, który znał osobiście generała Ludomiła Rayskiego, przyjechał tu do mnie załatwić pewną sprawę, z której może wykluje się nowa książka. Mój gość, sam będąc człowiekiem dość niecodziennym, opowiadał mi o generale i jego niezwykłej żonie, pisarce, która - czego nie wiedziałem pisząc moją "Baśń jak niedźwiedź" - uczyła go polskiego i zapoznawała z lietraturą pisaną po polsku. Być może ta jego historia znajdzie miejsce w drugim tomie "Baśni", jest szalenie inspirująca.Dwóch urodzonych w Londynie chłopców chodzi na lekcje do pani generałowej, która opowiada im o nieistniejącym już przecież kraju. Po latach jeden z nich opowiada tę historię autorowi. Ładnie się to układa. Na razie jednak poczekajmy, bo projektów jest zbyt wiele, a czasu na ich realizację nie starcza. Póki co chciałem przypomnieć historię życia generała Rayskiego, która znajduje się w tomie "Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie" dostępnnym na www.coryllus.pl Oto ona:

Effendi Turek Życie generała pełne było niezwykłych zdarzeń, ale jego żona Zofia najchętniej wracała do wypadków z okresu Powstania Warszawskiego. Pewnej nocy, w czasie nalotu Stukasów znalazła się w piwnicy wraz z uciekającymi przed bombami ludźmi, razem z nią siedział w tej piwnicy Stefan Ossowiecki najsłynniejszy przedwojenny jasnowidz, znany z tego, że w lutym 1939 roku przewidział dokładną datę wybuchu II wojny światowej oraz wyprorokował podwójną agresję na Polskę – niemiecką i rosyjską. W czasie kiedy na głowy ludzi zgromadzonych w piwnicy sypał się kurz i tynk, w czasie kiedy grzmiały eksplozje i wszystko dookoła paliło się i waliło Osowiecki miał wizję. Chwycił generałową za ramię i powiedział jej co widzi; oto jej mąż leci w wielkim samolocie i zrzuca zasobniki nad miastem. W pewnej chwili Osowiecki zobaczył krew i poszatkowane kulami poszycie kadłuba, zobaczył też płomienie, które ogarnęły na chwilę generała, po minucie jednak uspokoił panią Zofię i dodał, że pożar ugaszono, a generał żyje i jego samolot odleciał bezpiecznie znad miasta. Wiele lat po wojnie generał Ludomił Rayski pokazywał goszczącym u niego w Londynie Polakom skórzaną kurtkę, z nadpalonym prawym rękawem i śladami po kulach. Było ich dokładnie 34. Żadna nie wyrządziła generałowi szkody, a płonącą kurtkę ugasił drugi pilot Liberatora. Generał bezpiecznie wrócił do bazy w Brindisi jako jeden z niewielu pilotów latających nad Warszawę. Poleciał tam potem jeszcze dwa razy. Z tych lotów także udało mu się wrócić. To był prawdziwy cud zważywszy na to, że zrzuty z Liberatorów dokonywane były w trzech podejściach to znaczy trzeba było aż trzy razy znaleźć się w polu ostrzału niemieckiej artylerii przeciwlotniczej, żeby opróżnić ładownie. Niewielu udała się taka sztuka, ale generałowi się powiodło. Trzeba teraz tylko wyjaśnić jak to się stało, że 52 letni generał brygady Ludomił Rayski latał jak prosty podporucznik w niebezpiecznych misjach nad terytorium Polski. Dlaczego narażał swoje życie i dlaczego ktoś pozwolił na to by przedwojenny dyrektor Departamentu Lotnictwa brał udział w takich eskapadach? Zacznijmy od początku. Generał urodził się w Czasławiu pod Krakowem, jednak nie jako obywatel apostolskiej monarchii Habsburgów, ale prawdziwy Turek syn poddanego sułtana i jego poddanki. Miał od początku turecki paszport i miało to dla niego poważne konsekwencje w latach późniejszych, ale o tym opowiem za chwilę. Ojciec generała – Artur Teodor Rayski – powstaniec styczniowy uciekł po upadku insurekcji do Turcji i przyjął tamtejsze obywatelstwo, ożenił się z Turczynką, a następnie powrócił pod Kraków. Tam właśnie urodził mu się syn. Ludomił kształcił się we Lwowie na tamtejszej politechnice, od roku 1912 należał do organizacji strzeleckiej, kiedy jednak przyszła wojna upomniała się o Ludomiła Rayskiego armia. Nie armia Austro- Wegier rzecz jasna tylko armia turecka. Rayski pojechał więc nad Bosfor. Nie można jednak z czystym sumieniem powiedzieć, że walczył w szeregach. Jego pasją, bowiem, od lat najmłodszych, było lotnictwo, miał stosowne patenty i przeszedł szkolenia, które umożliwiały mu siadanie za sterami maszyn latających. Czynił to z zapałem. W Turcji dosłużył się stopnia podporucznika. Wykonywał loty zwiadowcze nad uwięzionymi na półwyspie Gallipoli korpusami australijskimi. Strzelano do niego, ale przeżył, wyszedł z tej wojny prawie bez szwanku, był tylko lekko ranny. Powrót porucznika Rayskiego był cokolwiek niezwykły, nie wyruszył on bowiem do kraju swoich narodzin poprzez Bałkany i Węgry ale poleciał z Bułgarii własnym samolotem do Odessy i tam zaciągnął się do 1 Awiacyjnego Oddziału Wojsk Polskich tworzonego przy 4 Dywizji Strzelców generała Lucjana Żeligowskiego. Był to wyczyn nie lada, ale nie zapisał się szczególnie w annałach lotnictwa. W roku 1919 wielu bowiem młodych ludzi porywało się na różne szalone wyczyny i trzeba było naprawdę czegoś niezwykłego, żeby znaleźć się na pierwszych stronach gazet i na ustach tłumu. Sam Rayski miał potniej na swoim koncie inne osiągnięcia – przeleciał nad Alpami i obleciał morze Śródziemne dookoła. Od chwili swojego lądowania w Oddesie stał się Ludomił Rayski jednym z twórców polskiego lotnictwa wojskowego. W czasie wojny z bolszewikami dowodził 10 eskadrą lotniczą, a przez jeden miesiąc także 7 eskadrą złożoną z pilotów amerykańskich. Pod koniec wojny mianowano go dowódcą 21 Eskadry Niszczycielskiej czyli jednostki złożonej z samolotów bombardujących. Doświadczenie do rzutowało potem na całą karierę wojskową generała i przyczyniło się także do jego porażek i klęsk. W dwudziestoleciu Rayski rozpoczął dynamiczną karierę, początkowo był szefem wyszkolenia pilotów na poznańskim lotnisku Ławica, potem pracował w Ministerstwie Spraw Wojskowych w Departamencie IV Żeglugi powietrznej. Był tam zastępcą szefa departamenty generała François-Léon Lévêque. Być może od tamtych czasów właśnie datowała się niechęć Rayskiego do francuskiego lotnictwa, nie wiemy tego na pewno. Faktem jest, że kiedy został w 1934 roku dowódcą wojsk lotniczych podległym Ministrowi Spraw Wojskowych, wojsk które miał reformować i unowocześniać całkowicie odżegnał się od zakupów sprzętu z Francji. Jego energia skupiła się na modernizacji i projektowaniu konstrukcji rodzimych, Rayski chciał by polski przemysł lotniczy, jako kluczowa gałąź gospodarki został upaństwowiony, chciał by polskie fabryki produkowały polskie samoloty dla polskiego wojska. Był niestety w tych swoich dążeniach osamotniony. Sprawy którymi kierował podległe były Ministerstwu Spraw Wojskowych, ale on sam zawiadywał lotnictwem jedynie w czasie pokoju, wszelkie decyzje dotyczące wojny podejmowane były z klauzulą tajności w pokojach, do których Rayskiego nie wpuszczano. Tak było zorganizowane zarządzanie polskim lotnictwem, które nie było wcale uważane za szczególnie istotną formację przydatną w czasie wojny. Miał także generał – co wynikało z jego doświadczeń – zbyt mało zaufania do maszyn służących obronie terytorium – samolotów szturmowych i myśliwskich. Jego uwagę przyciągały bombowce, na takich zresztą samolotach latał później w czasie II wojny światowej. Rayski był ponadto zwolennikiem sanacji, po przewrocie majowym poparł Piłsudskiego, a na stanowisku szefa Departamentu Żeglugi Powietrznej zastąpił zwolnionego ze służby generała Zagórskiego. Po śmierci marszałka jego decyzje, coraz rzadziej korespondowały z decyzjami zapadającymi w Ministerstwie ponieważ urzędujący tam oficerowie nie uważali za stosowne informować dyrektora zajmującego się lotnictwem w czasie pokoju o swoich posunięciach. Rayski zlecał biurom projektowym budowę nowych modeli samolotów, kupował do nich silniki, maszyny były oblatywane, pokazywane na wystawach międzynarodowych, a nawet sprzedawane za granicę. Nie zmieniało to jednak faktu, że polskie lotnictwo było słabe i źle zarządzane. Rayski zdawał sobie sprawę, że problemem lotnictwa w Polsce są pieniądze, jego wiara w możliwości naszego przemysłu i myśli technicznej, stawiała go jednak w rzędzie marzycieli, którzy porywają się z motyką na słońce. Każdy wówczas kupował sprzęt za granicą u sprawdzonych producentów, ale Ludomił Rayski nie chciał tego robić. Mówiąc wprost - nie chciał kupować francuskich samolotów dla swoich żołnierzy. Być może zdawał sobie sprawę z ich wad, a być może wiedział także o tym, że takie kontakty zawsze są obarczone ryzykiem poważnych nadużyć. Bał się, że Ministerstwo kupi dla wojska słabe i źle uzbrojone samoloty po to tylko, by usatysfakcjonować sojusznika i pozwolić zarobić pośrednikom. Nie przysparzało mu to przyjaciół ani zwolenników. W lutym 1939 roku Rayski wystąpił z kolejną propozycją reformy lotnictwa, która została odrzucona. Złożył więc dymisje, przyjęto ją od razu i od razu zaczęto reformować lotnictwo w duchu znanym z innych państw i innych ministerstw – poprzez zakupy sprzętu za granicą. Kiedy wybuchła wojna Ludomił Rayski jak wielu zdolnych oficerów nie otrzymał przydziału służbowego. Po wielu prośbach wyznaczono go do ochrony konwoju z polskim złotem. Wraz z tym transportem przekroczył granicę Rumunii, a potem poprzez Bliski Wschód i morze Śródziemne dopłynął do Francji. Jako sanacyjny oficer znalazł się poza zainteresowaniem generała Sikorskiego, nie dano mu żadnego przydziału służbowego, a w pewnym momencie oskarżono o to, że nie przygotował polskiego lotnictwa do wojny. Rayski próbował się bronić i nie przyjął do wiadomości rozkazu stawienia się w obozie wojskowym w Carisay dokąd wezwał go Sikorski. Aresztowano go i skazano na 10 miesięcy więzienia. Nie było jednak w polskim wojsku we Francji takiego oficera, który zgodziłby się aresztować generała Rayskiego. Wyrok nie został więc wykonany. Zdegradowano go tylko z czystej bezsilności i wycofano ze służby czynnej. W tym czasie Niemcy podchodzili już pod Paryż. Rayski wraz z innymi oficerami wydostał się z Francji i dotarł na wyspy gdzie oddał się do dyspozycji naczelnego wodza prosząc o możliwość odbywania służby jako pilot bojowy. Sikorski bez żadnych ceregieli kazał go aresztować i osadzić na Isle of Man, miejscu odosobnienia położonym na morzu pomiędzy Wielką Brytanią a Irlandią, gdzie przetrzymywano niesubordynowanych wojskowych. Dopiero po śmierci Sikorskiego jego następca Kazimierz Sosnkowski wznawia postępowanie przeciwko Rayskiemu i częściowo go rehabilituje. Przywraca Ludomiła Rayskiego do służby czynnej ale nie zwraca mu rangi generalskiej. Rayski postanawia więc – miał wtedy 52 lata – zaciągnąć się do 318 dywizjonu bombowego stacjonującego w Brindisi. Stamtąd właśnie latał nad walczącą Warszawę. Kiedy zrzucał zasobniki nad miastem wiedział, że w dole, gdzieś wśród płomieni znajdowała się jego żona Zofia. Po wojnie oboje znaleźli się w Anglii i Rayski rozpoczął starania o rehabilitację i przywrócenie mu stopnia. Czekała na to także jego żona. Nie doczekała się. Zmarła w 1966 roku. Generał Ludomił Rayski rehabilitowany został w 1977 roku, na 9 dni przed śmiercią.

PS. Efendi Turek to przydomek, który nadali Rayskiemu koledzy z dywizjonu.

Coryllus

Tusk inwigilował prezydenta Lecha Kaczyńskiego Czy to początek polskiej afery Watergate, która wstrząśnie sceną polityczną? „Gazeta Polska” zdobyła tajne dokumenty ABW będące dowodem, że prezydent Lech Kaczyński był inwigilowany. 25 października 2008 r. o godz. 23:02 jego dane wprowadzono do tajnej Bazy Wiedzy Operacyjnej Centrum Antyterrorystycznego ABW. Dokonała tego osoba posługująca się kartą ID o numerze 9200167. Oznaczało to, że od tamtej chwili wobec głowy państwa można było stosować wszelkie rodzaje inwigilacji, w tym podsłuch. Październik 2008 r. Trwa rozpętana przez ministra Tomasza Arabskiego, szefa Kancelarii Premiera, „wojna o krzesła”. Chodzi o udział w szczycie UE prezydenta i premiera. Minister Arabski odmawia prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu użyczenia rządowego samolotu Tu-154M. Premier Donald Tusk na pytanie, czy potrzebuje samolotu do swojej pracy, odpowiada: – Powiem brutalnie – nie potrzebuję pana prezydenta, na tym polega problem. Mimo trudności robionych przez Kancelarię Premiera prezydent Lech Kaczyński chce aktywnie uczestniczyć w polityce zagranicznej i zapowiada swój kolejny wyjazd do Brukseli, zaplanowany na 15 grudnia. Swoją decyzję ogłasza w połowie października. Kilka dni później zostaje zarejestrowany w Bazie Wiedzy Operacyjnej (BWO) Centrum Antyterrorystycznego (CAT) ABW. Oznacza to, że można wobec niego stosować wszelkie typy inwigilacji, w tym podsłuch.

Centrum tajnych danych Rejestracja Lecha Kaczyńskiego nastąpiła 25 października o godz. 23:02:38. Dane wprowadził funkcjonariusz delegowany do CAT z innej służby, który posługiwał się kartą ID o numerze 9200167 – właśnie taki numer figuruje na dokumencie potwierdzającym wprowadzenie danych do BWO. Według naszych informacji, polecenie rejestracji prezydenta wydał mu Andrzej Józefacki, zastępca naczelnika wydziału III CAT. – Do BWO wprowadza się imię i nazwisko danej osoby, a pozostałe dane mogą być fałszywe. O kogo konkretnie chodzi, świadczą załączniki do rejestracji, które są nierozłączną częścią dokumentu. W przypadku Lecha Kaczyńskiego załącznikami są m.in. poufne dane dotyczące prezydenta, raport gruziński, dane na temat jego brata Jarosława Kaczyńskiego i dane z prezydenckiego telefonu z łącznością niejawną – mówią nasi informatorzy. Podkreślają, że wprowadzenie danych do BWO oznacza zbieranie informacji ze wszystkich służb na temat tej osoby. – Nie ma mowy o żadnym zabezpieczeniu anyterrorystycznym – żeby kogoś zabezpieczyć, nie trzeba gromadzić o nim wszystkich informacji, także tych najbardziej poufnych. A poza tym takie zabezpieczenie odbywa się za wiedzą osoby zabezpieczanej – dodają nasi rozmówcy.

Zebrane informacje na temat Lecha Kaczyńskiego trafiły z CAT do bazy ABW nazywanej w slangu funkcjonariuszy „jądrem”. – Termin rejestracji prezydenta Kaczyńskiego nie był przypadkowy. Chodziło o zebranie wszystkich informacji na jego temat ze służb po to, by później rząd i politycy PO mogli je wykorzystać w sporze z prezydentem, a zbliżał się kolejny szczyt w Brukseli, na który prezydent Kaczyński się wybierał. Warto, by te dokumenty zostały w całości ujawnione, a później porównać je do działań i wypowiedzi np. Janusza Palikota czy też innych polityków PO. Gwarantuję, że znajdzie się bardzo dużo wspólnych punktów – uważa jeden z naszych rozmówców. Ich zdaniem, wprowadzenie danych prezydenta do BWO musiało być polecone „z samej góry”. – Świadczy o tym chociażby fakt, że trzeba się mocno postarać, by odszukać tę rejestrację i podłączone pod nią informacje. Powód jest prosty – jest ona zastrzeżona dla szefów ABW. Ale można udowodnić, że ona istnieje – są wydruki dokumentów i jest baza, w której się ona znajduje. Nie można jej tak po prostu wykasować, bo zawsze zostanie po niej ślad – mówi nasz informator.

Telefon z ABW Jesienią 2009 r. prezydent Lech Kaczyński i najważniejsi dowódcy WP otrzymali z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego telefony z łącznością niejawną, na które SMS-em przychodziły raporty z działalności CAT. Dotyczyły one najistotniejszych analiz CAT na temat terroryzmu. – W telefonie prezydenta znajdowały się numery telefonów i adresy e-mailowe najważniejszych osób w państwie, była też w nim karta szyfrująca, jej kody znajdowały się w ABW – mówią nasi rozmówcy. Telefony, które otrzymały najważniejsze osoby w państwie, miały zabezpieczenie tzw. Black Berry. Można w nich było odczytywać wewnętrzną pocztę danej instytucji, e-maile, notatki, sprawozdania i dokumenty. Nie są one profesjonalnie zabezpieczone, ponieważ można łatwo złamać kody zabezpieczające np. przed podsłuchem. Można też łatwo rozszyfrować tajne dane, które się w nim znajdują. W 2007 r. Służba Kontrwywiadu Wojskowego odmówiła telefonom z Black Berry certyfikatu dostępu do tajemnicy państwowej. Jadąc 10 kwietnia 2010 r. na obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej, prezydent Lech Kaczyński zabrał ze sobą telefon, który dostał z ABW. Po katastrofie zabezpieczeniem rzeczy należących do ofiar zajęli się Rosjanie, którzy telefony i sprzęt elektroniczny zwrócili dopiero w końcu kwietnia. Czy wśród nich był także telefon prezydenta z tajnymi danymi? Nie wiadomo, ponieważ ABW nam nie odpowiedziała.

„Zabezpieczony” Tu-154M Ostatni remont przed katastrofą Tu-154M o numerze bocznym 101 przeszedł w rosyjskim mieście Samara, gdzie otrzymał certyfikat MAK. Całkowicie zostało przebudowane jego wnętrze: podzielono je na trzy saloniki i część pasażerską. – Po przylocie do Polski Tu-154M został zabezpieczony przez nasze służby. Szczególnie dokładnie zrobiono to w salonikach VIP-owskich. Później dowiedzieliśmy się, że będziemy mieć informacje z pierwszej ręki, bo został zamontowany dodatkowy sprzęt. Gdy jeden z nas zapytał szefa, czy to oznacza, że będą podsłuchiwane najważniejsze osoby w państwie, usłyszał, że jest za bardzo ciekawy i lepiej będzie dla niego, jak zapomni o tej rozmowie – relacjonują nasi informatorzy. Ich zdaniem, opieszałość rządu i wojskowej prokuratury przy sprowadzaniu szczątków tupolewa jest związana właśnie z jego „zabezpieczeniem”. – Jestem przekonany, że Rosjanie, badając wrak, natrafili chociażby na fragment tego dodatkowego sprzętu. Niewykluczone, że właśnie dlatego polski rząd zachowywał się tak spolegliwie po katastrofie. Gdyby jakimś cudem Rosjanie przeoczyli urządzenia zamontowane w salonkach VIP-ów, naszym władzom jest teraz na rękę, by ten wrak niszczał w Rosji – dodają nasi rozmówcy.

Analiza przed katastrofą Latem 2009 r. w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego wykonano analizę dotyczącą największych potencjalnych sytuacji kryzysowych. Opisano w niej m.in., co się może stać, gdyby jednocześnie państwo zostało pozbawione prezydenta, kluczowych dowódców wojskowych i pozostałych najważniejszych osób. Precyzyjnie opisano, co trzeba zrobić, aby zapobiec panice i kto ma przejąć władzę. – Mimo tego raportu polscy politycy byli totalnie spanikowani, poza jednym – Bronisławem Komorowskim, który przejął władzę, nie czekając na oficjalne potwierdzenie śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego. A poza tym wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak było w analizie – mówi nasz informator. W dniu tragedii rząd zebrał się na nadzwyczajnym posiedzeniu, bardzo szybko wyznaczono następców na pełniących obowiązki najważniejszych dowódców wojskowych. Zwołano nadzwyczajne posiedzenie Sejmu, a marszałek Bronisław Komorowski jako p.o. prezydenta ogłosił termin przyspieszonych wyborów..

Wyciek tajnych danych z CAT Kilka miesięcy po powstaniu CAT ABW okazało się, że ktoś kopiuje tajne dane na temat różnych osób z komputerów. Początkowo wykryto, że powielono dane ponad 70 osób, ale kolejna kontrola dowiodła, że liczba ta sięgnęła kilkuset. Co ciekawe, robiono to zawsze nad ranem na kody osób, które zdeponowały swoje karty w CAT i nie było ich w tym czasie w pracy. Sporządzono na ten temat notatki służbowe, które trafiły do szefów ABW. Co się stało dalej ze skandalem w związku z kopiowaniem tajnych danych? Nie wiadomo. Warszawska Prokuratura Apelacyjna odpowiedziała nam, że w podległych jej jednostkach nie było prowadzone postępowanie dotyczące wycieku tajnych danych z CAT ABW. Ponieważ są dowody, że taki wyciek nastąpił i jeżeli zawiadomienie nie trafiło do prokuratury, to oznacza tylko jedno: sprawa nigdy nie wyszła poza ABW i została po prostu „zamieciona pod dywan”. – To pokazuje, że nadzór Sejmu nad służbami specjalnymi jest zwykłą fikcją, a służby te robią, co chcą – mówią nasi informatorzy. Dorota Kania

Ostatni prawicowy Mohikanin

Ostatni prawicowy Mohikanin - niezalezna.pl (foto. Georges Biard; creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/deed.en)

Po moralnym upadku Mela Gibsona, jego rozwodzie z żoną, pozostawieniu siódemki dzieci i związaniu z rosyjską modelką, którą później pobił i której groził śmiercią, aktor i reżyser znów jest na językach całego Hollywood. Twórca wybitnego dzieła „Pasja” nie dość, że znów jest krytykowany przez środowiska żydowskie, to na dodatek jego nazwisko pojawiło się w kontekście filmu o ukraińskich nacjonalistach. W marcu tego roku sąd w Los Angeles uznał Gibsona za winnego pobicia swojej kochanki Oksany Grigoriewej. Australijczyk został objęty trzyletnim dozorem sądowym i przez rok musi pojawiać się na kozetce u psychologa. Rok temu media ujawniły nagrania, w których Gibson grozi swojej pięknej kochance, życząc jej, by „zgwałciła ją banda czarnuchów”. Na dodatek okazało się, że aktor rzucił w nią telewizorem. Wydawało się, że sprawa na zawsze zakończy karierę reżysera Braveheart czy Apocalypto. Niespodziewanie jednak nieśmiertelny Martin Riggs z Zabójczej broni powoli staje do walki o odzyskanie pozycji w fabryce snów. Oczywiście po raz kolejny towarzyszą temu kontrowersje.

Antysemita o żydowskich bohaterach W ostatnich tygodniach media zelektryzowała informacja o tym, że Gibson zamierza zrealizować film o Judzie Machabeuszu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby Gibson nie był jednym z głównych wrogów żydowskiej Ligi przeciwko Zniesławieniu, która po realizacji „Pasji” zarzucała mu antysemityzm. Jego nowy obraz ma prezentować dzieje Judy Machabeusza, przywódcy żydowskiego powstania przeciwko Grekom i Syryjczykom. Powstanie zakończyło się przyznaniem Judzie niezależności przez Demetriusza II Nikatora w 142 r. przed Chrystusem i powstaniem Państwa Machabeuszy. Wydaje się, że film będzie na dodatek autorskim dziełem Gibsona, bowiem produkuje go jego firma Icon, która również stała za bezkompromisowym obrazem męki Jezusa. Niezależność artysty zapowiada więc jazdę bez trzymanki. „Obsadzanie go jako reżysera, a może w roli gwiazdy filmu »Juda Machabeusz« to jak obsadzanie Madoffa jako szefa komisji papierów wartościowych i giełd” – powiedział Abraham Foxman, dyrektor Ligi przeciwko Zniesławieniu. Można się spodziewać, że to dopiero początek protestów przeciwko filmowi reżysera Braveheart. W pewnym stopniu można zrozumieć niektóre obawy środowisk żydowskich. Oczywiście zarzuty o promocję antysemityzmu, które kierowano w stosunku do Pasji, były zupełnie absurdalne i wynikały z radykalizmu niektórych Żydów. Natomiast Mel Gibson ma w swojej biografii fatalne wypowiedzi, które nie tylko krzywdziły Żydów, ale mogły też być odebrane jako antysemicki atak. Niedługo po realizacji Pasji Gibson dokonał czynu, który położył cień na jego wspaniałym filmie. Reżyser został zatrzymany podczas jazdy samochodem po pijanemu. Podczas kontroli krzyczał do policjantów: „Cholerni Żydzi. To Żydzi są odpowiedzialni za wszystkie wojny na świecie. Jesteś Żydem?”. Mimo że przeprosił za swoje słowa, mówiąc w „Süddeutsche Zeitung”, że „to był dzień, w którym Izrael wkroczył do Libanu i pod wpływem tych wydarzeń w moim pijanym mózgu zrodziły się te idiotyczne komentarze”, fatalne wrażenie pozostało. Prasa wówczas przypomniała, że Gibson nigdy nie odciął się od poglądów swojego ojca Huttona, który kilkakrotnie negował Holokaust i pisał, że Jan Paweł II nie jest katolikiem. Mel Gibson pod wpływem swojego ojca odwrócił się od głównego nurtu chrześcijaństwa, budując własny kościół w swojej posiadłości w Agoura Hills. Należy on do tzw. Kościoła Katolickiego Świętej Rodziny, który nie uznaje reform Soboru Watykańskiego II. Jego wspólnota liczy około 100 osób i jest utrzymywana przez samego gwiazdora. Mel Gibson przez wiele lat był w Hollywood jedynym walczącym konserwatystą, który nie bał się pokazać środkowego palca lewicowemu mainstreamowi. Jednak, ku zdumieniu wszystkich Gibson nie tracił na popularności i dzięki niej wiązał ręce producentom, którym najzwyczajniej w świecie nie opłacało się go zwolnić.

Ostatni konserwatysta w Hollywood Dziś wielu konserwatywnych komentatorów w USA zastanawia się, kto mógłby zastąpić prawicowy głos Gibsona w show-biznesie. Mimo że kilku gwiazdorów ze starej gwardii nie boi się poprzeć publicznie Republikanów czy nieśmiało skrytykować powszechnego w Hollywood hedonizmu i libertynizmu, to żaden z nich nawet w małym stopniu nie zbliżył się w wypowiedziach do ostrych komentarzy autorstwa Mela Gibsona. Zresztą w dobie wszechobecnej poprawności politycznej, która dyktuje coraz częściej, co wytresowane społeczeństwa mają myśleć, nawet Gibson mógłby mieć problemy ze swoim stanowiskiem w kilku sprawach. Aktor wiele razy wypowiadał się przeciwko aborcji i promocji antykoncepcji. Żarliwie protestował przeciwko zabiciu Terri Schiavo, która wyrokiem sądu została odłączona od aparatury podtrzymującej ją przy życiu. W kultowym programie Barbary Walters oznajmił, że to Bóg decyduje, ile mamy dzieci. W „El Pais” zastanawiał się, jak można popierać postulaty gejów. „Przecież oni wsadzają sobie w tyłek. Czy on naprawdę do tego służy?” – mówił. 13 lat później środowiska LGTB zarzuciły Pasji homofobię, która rzekomo występowała w scenach z Antypasem i jego libertyńskim otoczeniem. Za to samo zresztą atakowany był Braveheart. Lewicowi krytycy dopatrzyli się również szowinizmu w filmie Patriota, gdzie Gibson grał bohatera walki o niepodległość USA. Nie można również zapominać o miażdżącej krytyce, jaka spotkała Apocalypto, w którym Gibson pokazał wyższość chrześcijaństwa nad barbarzyńską cywilizacją Majów. Czytając wypowiedzi aktora sprzed kilku lat i porównując je ze skandalami dzisiejszych cele brytów, przychodzi na myśl niepokojąca rzecz. Gibson wydaje się być ostatnim Mohikaninem w walce z wpływami lewicowo-liberalnych idei w popkulturze. Na szczęście, mimo jawnej walki artysty z lewicowymi dogmatami i narażania się przez to na krytykę wpływowych środowisk filmy Gibsona cieszyły się ogromną sympatią widzów, co pokazuje, że społeczeństwo nie zawsze idzie za trendami wytyczanymi przez elity.

Powrót zakończony skandalem? Dosyć niespodziewanie dłoń Gibsonowi podała aktorka Jodie Foster, która obsadziła aktora skandalistę w swoim debiucie reżyserskim. Foster przyznała, że chciała wesprzeć przyjaciela w chwili, gdy w mediach trwała na niego nagonka po skandalu z pobiciem kochanki. „Gdy kochasz swojego przyjaciela, nie opuszczasz go, kiedy ma problemy. Mel to niebywale utalentowany aktor i reżyser. Jego rola w filmie »The Beaver« jest bardzo poruszająca. Ale dla mnie liczy się to, że zawsze był i nadal jest moim prawdziwym przyjacielem. Mam nadzieję, że będę potrafiła mu pomóc przetrwać trudne czasy” – powiedziała gwiazda. Foster pojawiła się nawet z Gibsonem na ostatnim festiwalu w Cannes. Krytycy byli zgodni, że aktor stworzył bardzo przekonujący obraz pogrążonego w depresji mężczyzny, który próbuje wrócić do żywych. Można powiedzieć, że rola ta jest bardzo ą propos losu samego Gibsona. Po premierowej projekcji filmu aktor ze wzruszeniem mówił, że Foster jako jedyna dała mu szansę i się od niego nie odwróciła. Szybko po premierze krytycy filmowi zaczęli spekulować, w jaki sposób Gibson dalej pokieruje swoją karierą. Mówiło się o sequelu komediowego Maverick (również z Jodie Foster) i może kolejnej odsłonie Zabójczej broni. Gibson jednak pokazał, że nie zamierza stać się grzecznym chłopcem z popularnego kina dla zjadaczy popcornu. Najpierw wywołał dyskusję deklaracją o chęci zrobienia filmu o Machabeuszach, a teraz gruchnęła kolejna plotka, że niepokorny konserwatysta może zrobić obraz wybielający ukraińskich nacjonalistów. Namawiają go do tego ukraińscy intelektualiści i podobno sam Wiktor Juszczenko. Nie jest wykluczone, że Gibson dałby się skusić na taką propozycję. Niedawno Amerykanie nakręcili za gruzińskie pieniądze film o ataku Rosji na Gruzję. W rolę prezydenta Saakaszwilego wcielił się sam Andy Garcia. Gibson może więc chcieć nie tylko spróbować opowiedzieć oryginalną historię nieznaną Amerykanom, lecz także zrobić antykomunistyczne dzieło. To wszystko nie zostanie osiągnięte, jeżeli Gibson nie pozbędzie się swoich demonów, które opanowały go, gdy przeobraził się w hollywoodzkiego ewangelizatora. Film o Machabeuszach pokaże, czy ten okres wielki reżyser ma już za sobą. Gibson może jeszcze niejednokrotnie nas zaszokować, a w Hollywood brakuje człowieka z krwi i kości. Łukasz Adamski

Kibic zginął - zamieszki w Zielonej Górze Kibice w Zielonej Górze świętowali zdobycie mistrzostwa Polski przez żużlowców Falubazu. W trakcie zabawy nieoznakowany radiowóz potrącił młodego mężczyznę, który nie przeżył. Wybuchły zamieszki. Po meczu klub zorganizował fetę z udziałem zawodników i kibiców. Do wypadku doszło przed godziną trzecią rano, gdy kibice wracali do domów. Według relacji świadków kibic znalazł się na jezdni i został potrącony przez policjantów jadących zbyt szybko nieoznakowanym autem. Mężczyzna poniósł śmierć na miejscu. Sytuacja pomiędzy kibicami a policją była bardzo napięta. Funkcjonariusze użyli armatki wodnej oraz broni gładkolufowej, gdyż wzburzeni kibice rzucali na ulicę w kierunku policjantów kamienie i butelki. - Ze wstępnych ustaleń wynika, że pieszy z nieustalonej w tej chwili przyczyny znalazł się na środku ulicy. Przebiegając przez pas zieleni, prawdopodobnie chciał się przedostać na drugą stronę jezdni - poinformował rzecznik lubuskiej policji Sławomir Konieczny. Mężczyzna zginął na miejscu. Marcin, jeden z kibiców Falubazu, w rozmowie z portalem Niezalezna.pl nie zgadza się z wersją policji. - Rzecznik policji, który twierdzi, że zabity kibic wbiegł na ulicę, nie mówi prawdy. Ulicą po meczu szło kilkanaście tysięcy ludzi. Kibic szedł razem ze swoją dziewczyną, zachowywał się spokojnie, a nieoznakowany radiowóz, który go potrącił, pędził z prędkością ok. 80 km/h, czego w żadnym razie nie powinien robić. Dziewczynie udało się odskoczyć, natomiast chłopak uderzony lusterkiem radiowozu zmarł - mówi. Po wypadku doszło do zajść z udziałem kibiców. W tej chwili - jak dowiedział się portal Niezalezna.pl - zatrzymanych jest ok. 11 osób. Przyczyny wypadku ustalają prokuratorzy i biegli. Bliscy zmarłego mężczyzny są pod opieką policyjnego psychologa.

gb, wg, pl

Mucha wsypała "tuskobus" Na wyborczej trasie Donald Tusk znów natknął się na kibiców. Tym razem w Lublinie. Do znanych haseł: "Donald, matole, twój rząd obalą kibole!" czy "9 października wrzuć Platformę do śmietnika!", doszło kolejne: "Donald, ty łotrze, w Lublinie nikt cię nie poprze!" Choć z "tuskobusu" szef rządu wyszedł uśmiechnięty, była to na pewno dobra mina do złej gry. Takiego powitania raczej się nie spodziewał. Spotkanie ze studentami, jakie zorganizowała posłanka Joanna Mucha w klubie Archiwum na terenie miasteczka akademickiego, było trzymane w głębokiej tajemnicy. Od czasu, gdy "tuskobus" wyruszył w Polskę, w każdym mieście witają go zorganizowane grupy kibiców. Dlatego sztabowcy Platformy starają się nie ujawniać, gdzie i kiedy zawita premier. Tak było m.in. w Poznaniu czy Lublinie. W Lublinie nie wiadomo było jednak dokładnie, gdzie i kiedy pojawi się lider Platformy Obywatelskiej. Spotkanie było zamknięte, tzn. żadna z przybyłych pod klub osób spoza przygotowanej wcześniej listy nie mogła wziąć w nim udziału. Ale również tam terminu i miejsca nie udało się utrzymać w tajemnicy. Działacze PO to jednak słabi konspiratorzy. - O spotkaniu dowiedzieliśmy się od asystentów i ludzi z Młodych Demokratów, młodzieżówki PO - mówi jeden z uczestników gorącego powitania, jakie w Lublinie zorganizowano szefowi rządu. - Oni sami sprzedali tę informację, czego bardzo potem żałowali. Początkowo myśleli, że na miejscu będzie tylko wesoła gawiedź, która ich popiera i wejdzie na ustawione spotkanie do klubu - dodaje. Jak to się stało? Posłanka Mucha odpowiadała za to, by na "swoim terenie" na czas spotkania zorganizować publiczność. Dzień wcześniej młodzieżówka Platformy rozesłała więc do grona zaufanych osób SMS-y z prośbą: "Zależny nam na frekwencji. Weźcie ze sobą znajomych!". Dopiero w sobotę, gdy "tuskobus" wyruszył w trasę, do wszystkich chętnych rozesłano drugiego SMS-a z informacją o godzinie i miejscu spotkania. "Zaproście znajomych - liczymy na was!". Nie trzeba było długo czekać, by wiadomość błyskawicznie trafiła do tych, którzy tak czekali na przyjazd premiera do Lublina, a więc grupy fanów Motoru Lublin. Około 150 kibiców punktualnie zameldowało się pod klubem, gdzie premier miał ustawione spotkanie ze studentami. Gdy wychodził z autobusu, powitały go okrzyki: "Donald, ty łotrze, w Lublinie nikt cię nie poprze!". Kilku kibiców trzymało transparent z hasłem: "10 kwietnia 2010. Tej zbrodni nie wybaczymy". Natomiast przechodzącego obok nich Pawła Grasia, rzecznika rządu, pytali: "Jak się mieszka w niemieckiej willi?". - Dodatkową złość sztabowców Platformy wywołały wiszące pod klubem plakaty kandydata PiS do Sejmu prof. Piotra Pogonowskiego, który pozuje na nich u boku byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego - relacjonuje jeden ze świadków. Podczas samego spotkania Tusk nie opowiadał już o rozkopanych drogach, dla których na początku kampanii znaleziono hasło: "Polska w budowie". Skupił się na straszeniu powrotem do władzy Jarosława Kaczyńskiego i PiS. Premier zapewniał, że "Polska nie zamieni się w Grecję", a jego rząd "uchroni Polskę przed wywrotką", ale oddanie głosu na partię inną niż Platforma określił, jako "niebezpieczny hazard". - Jestem przekonany, że wystawienie Polski na hazard teraz, w czasach kryzysu, niepewności, zamętu gospodarczego na świecie może oznaczać, że wasze marzenia, te najodważniejsze, niestandardowe, zaskakujące nas wszystkich, będą nie do zrealizowania - tłumaczył. Maciej Walaszczyk

To jak ten samolot się obracał? Do opisu ostatnich chwil lotu Tu-154M komisja Jerzego Millera używa wartości parametrów zmierzonych i obliczonych. I nic w tym dziwnego, gdyby nie fakt, że wzajemnie się wykluczają. Dysponując zapisami z czarnych skrzynek, można było z dużą dokładnością poszczególne parametry lotu odczytać, a to, co nie zostało zapisane, można było odtworzyć w profesjonalnej symulacji, opartej na dokładnych wyliczeniach. Sposób, w jaki „samolot pokonał ostatni kilometr lotu”, komisja opisała szczegółowo w załączniku 4.7 "Geometria zderzenia samolotu". "Nasz Dziennik" wskazywał już na nieścisłości zawarte w tym rozdziale dotyczące rozbieżności podawanych tam wartości wysokości samolotu. Niedomówień jest więcej. Komisja w Tab. 1 tegoż załącznika posługuje się bowiem parametrami wyliczonymi. Dotyczy to tylko wartości kąta przechylenia samolotu od wartości -90 stopni. Takie przechylenie samolot miał (obliczeniowo) osiągnąć w odległości 795 m od progu pasa startowego lotniska Siewiernyj. Komisja bez słowa komentarza podaje, że samolot w tym czasie znajdował się na wysokości radiowej 15,6 m (parametr nie jest oznaczony jako wyliczony). Tak wyznaczony punkt na torze lotu pasuje do prezentowanego obrazu katastrofy, ale odbiega od rzeczywistości, bo przy tej wartości przechylenia wskazania radiowysokościomierza nie mogły być miarodajne (o ile w ogóle takowe zostały zanotowane). Jest to efekt wynikający z zasady działania RW. Wiązka jego sygnału jest kierowana pionowo do ziemi, odbija się od przeszkód i następnie jest rejestrowana przez urządzenie. Na podstawie pomiaru sygnału odbitego (czasu jego powrotu) otrzymywana jest wartość wysokości nad ziemią lub większymi przeszkodami (np. duża grupa drzew). W tupolewie anteny radiowysokościomierza zamontowane są na kadłubie (z przodu i pośrodku), tak by wyeliminować błędy pomiarów przy przechyleniach samolotu na lewe czy prawe skrzydło. Jednak już przy przechyleniach rzędu 15-30 st. odczyty wysokości radiowej są obarczone błędem. Tymczasem komisja zdołała odczytać pomiar z RW (17 m) jeszcze przy przechyleniu -120 st. (obliczeniowym). Był [-by md] to już lot w pozycji odwróconej. Jak to się udało? Wątpliwości dałoby się wytłumaczyć brakiem adnotacji o obliczeniu wysokości samolotu od ziemi, ale wyklucza to Tab. 2 tego samego rozdziału, która podaje podobne wartości parametrów lotu, ale żaden z nich nie jest oznaczony jako wyliczony. Także porównanie zawartości tabel nie daje żadnych odpowiedzi. Przeciwnie. Okazuje się, że dane wzajemnie się wykluczają i zaciemniają obraz ostatnich chwil katastrofy. Próbując zrozumieć sposób działania komisji, można przyjąć jako pewnik, że do chwili utraty skrzydła (zderzenie z brzozą oddaloną o 855 m od progu pasa startowego przy przechyleniu -2,5 st.) wszystkie parametry samolotu podawane przez komisję pochodzą z rejestratorów. Ponadto, posługując się Tab. 1, można uznać, że od kąta przechylenia -90 st. włącznie (odległość od progu pasa 795 m) część parametrów została wyliczona. Jednak po zestawieniu tabel w danych powstaje spora luka i nie można jednoznacznie określić, co działo się z samolotem po zderzeniu z brzozą. Tabela 1 pozwala sądzić, że samolot w odległości od 855 m do 795 m od progu pasa wykonał obrót z pozycji -2,5 st. do -90 stopni. Ale zaprzeczają temu dane z Tab. 2. Wynika z nich, że Tu-154M na 808 m od progu pasa leciał przechylony o -16 st., by na 777 m osiągnąć -35 stopni. Jak wytłumaczyć, że w tym samym czasie (na 795 m, co wynika z Tab. 1) samolot osiągnął przechylenie -90 stopni? Tabela 2 wyraźnie podaje, że przechylenie -90 stopni samolot osiągnął dopiero w odległości 691 m od progu pasa startowego, a zatem niemal 100 m dalej. Sprzeczności widać także, analizując nieco szerszy zakres danych. Według Tab. 1 w przedziałach odległości od 795 m do 625 m od progu pasa samolot wykonał obrót z -90 stopni do -120 st., a Tab. 2 dla zbliżonych odległości - od 808 m do 616 m - podaje te wartości od -16 st. do -130 stopni. Nie zgadza się też wartość kąta pochylenia samolotu, która według Tab. 1 na 795 m wynosiła 20 st., a według Tab. 2 na tym dystansie od progu pasa zmieniała się od 15,6 do 16,8 st. Sposób prezentacji danych w tabelach nie daje jednoznacznej odpowiedzi, ile parametrów udało się odczytać, a gdzie zaczynają się wartości oszacowane i które z nich są bliższe rzeczywistości. Rozbieżności sprawiają, że zaufanie do danych podawanych przez komisję w Załączniku 4.7 kończy się wraz z chwilą opisywaną tam jako zderzenie z dużą brzozą, 855 m od progu pasa startowego, gdy samolot - co podkreśla komisja - zaczął się już wznosić, ale ruch ten niwelowało ukształtowanie terenu. Z prośbą o wyjaśnienie wątpliwości zwróciliśmy się do KBWLLP za pośrednictwem jej członka Macieja Laska. Czekamy na odpowiedź. Dysponując zapisami z czarnych skrzynek, można było z dużą dokładnością poszczególne parametry lotu odczytać, a to, co nie zostało zapisane, można było odtworzyć w profesjonalnej symulacji, opartej na dokładnych wyliczeniach. Protokół powinien jednak jednoznacznie wskazywać, które dane są efektem wyliczeń.

Marcin Austyn

Tusk przerażony, że Kaczyński wsadzi go do więzienia Lider Platformy boi się porażki nie tylko, dlatego, że może w ich wyniku stracić władzę. – To także strach fizyczny... Po Smoleńsku Donald zaczął odczuwać fizyczny strach przed Kaczyńskim. Sytuacja kraju jest dramatyczna. Tusk obłożył Polaków gigantycznym długiem, jego cicha przychylność pozwoliła rozróść się skorumpowanym mafiom urzędniczym, które opanowały przestrzeń publiczna. Wspieranie przez Tuska nepotyzmu, kumoterstwa i bezhołowia pasożytniczej klasy urzędniczej pozwoliło obciążyć społeczeństwo polskie ponad stoma tysiącami nowych urzędników, nowych pasożytów. Polska jęczy pod ciężarem utrzymania 660 tysięcy urzędników. Co najmniej cztery miliony Polaków uciekło spod bandyckiego systemu podatkowego III RP. Dług Tuska dodany do poprzedniego zadłużenia i piramida odsetek przekształciły Polaków w chłopstwo pańszczyźniane pracujących w pocie czoła pod batem ekonomów. Oligarchia rozkrada na żywca dziesiątki miliardów złotych, bo do tego służą najdroższe na świecie drogi, mosty, stadiony. Jedne z najdroższych na świecie leków. Za chwile będziemy najdroższą na świeci energię, najwyższy i najbardziej restrykcyjny podatek katastralny. Wyludnienie Polski, nędza zataczająca coraz szersze kręgi. Jednak to, co widzimy to dopiero początek. Orłowski przewiduje 10, 15 procentową inflacje. Ale wartość inflacji może sięgnąć o wiele wyżej. Spadek ratingu Polski i spadek wartości złotówki dramatycznie podniesie zadłużenie i koszty odsetek płaconych od długów III RP. Tak wysoka inflacja to znak załamania gospodarczego, bo przy takiej inflacji gospodarka, przedsiębiorcy nie mogą normalnie działać. Inflacja, załamanie gospodarcze plus podatek katastralny oznacza wywłaszczanie milionów Polaków z ich majątku. Ziemkiewicz, jaki pierwszy przewidywał, że Kaczyński wsadzi Tuska do wiezienia, ba przewidywał, że każdy premier, niekoniecznie Kaczyński wsadzi Tuska do więzienia. Ziemkiewicz:, „Ale też sukces, jakim jest zachowywanie popularności przez trzy lata kosztem wielkiego picu, mnożenia długów i odkładania na wieczne nigdy problemów, które już dawno powinny być załatwione, ma swoją cenę. Tą ceną będzie, tak jak było w przypadku Gierka, nagła katastrofa. Myślę zresztą, że Donald Tusk już jest na to przygotowany i jego plan polega na tym, żeby pociągnąć jeszcze rok–dwa w tym picu, a potem przeskoczyć na jakieś unijne synekury i zostawić za sobą walący się gmach. Myślę, że mu się to nie uda i jestem głęboko przekonany, że Tusk będzie pierwszym premierem w historii Polski, który po zakończeniu kadencji znajdzie się w więzieniu. – Naprawdę Pan tak myśli? Będzie, co najmniej postawiony przed Trybunałem Stanu, bo jest, za co. Jego następca, nawet, jeśli to nie będzie Jarosław Kaczyński, po prostu będzie musiał to zrobić, żeby uspokoić ludzi, którzy nagle stracą totalnie poczucie bezpieczeństwa, stracą oszczędności, pracę i nagle się znajdą w sytuacji, o której kiedy dziś słyszą, to zatykają uszy. Tak jak nie chcieli słyszeć w latach 70, kiedy fachowcy mówili, że nie można wiecznie żyć na kredyt.”..( więcej). Jeśli Kaczyński wygra to znajdzie „Wałbrzych” w każdym ministerstwie, w każdej instytucji, na jaką miał wpływ Tusk i jego ferajna. "Wprost tak pisze panice, a raczej paranoi, w jaką wpadł Tusk. „Lider Platformy boi się porażki w nadchodzących wyborach nie tylko, dlatego, że może w ich wyniku stracić władzę. – To także strach fizyczny. Premier boi się, że, jeśli PiS wygra, to ludzie prezesa po niego przyjdą i zakują go w kajdanki – mówi „Wprost” jeden z polityków PO „..”....Po Smoleńsku Donald zaczął odczuwać fizyczny strach przed Kaczyńskim.”....”A co Kaczyński myśli o Tusku? „...”Jarosław przez lata nim gardził, mówił, że to chłoptaś, nie polityk. Powtarzał, że w latach 80, gdy jego żona z synkiem gnieździła się w akademiku, on przepuszczał pieniądze z kolegami na imprezach. Po upadku komuny to samo: balangi, alkohol, piłeczka. „....(źródło) W normalnym państwie, w państwie prawa rzeczą normalną jest, że przestępcy stosujący kumoterstwo, nepotyzm, oszuści finansowi, zdrajcy, łapownicy, skorumpowani urzędnicy, członkowie zorganizowanych grup przestępczych idą do więzienia. W innym wypadku bezkarna Targowica wróci, aby dalej niszczyć kraj. Marek Mojsiewicz

Doktor Gazeta i mister Codzienna Możliwość nieskrępowanego stawiania śmiałych hipotez to ważna rzecz. W krajach, które potocznie zwykliśmy nazywać „normalnymi” korzysta się z niej bez ograniczeń. W tamtejszych księgarniach można znaleźć książki zbierające argumenty i dowody na rzecz różnych daleko idących domniemań, niekiedy tak sensacyjnych, że jeśli w nie uwierzyć, trzeba pisać podręczniki historii od nowa. Pisze się tam i wydaje książki dowodzące, że Franklin Delano Roosevelt zupełnie świadomie i cynicznie doprowadził do klęski w Pearl Harbor, by wstrząśnięci Amerykanie pogodzili się z koniecznością przystąpienia do wojny. Że John Fitzgerald Kennedy został zamordowany na polecenie CIA. Że wcześniej on z kolei kazał zamordować Marylin Monroe. Że w 1947 roku w USA rozbił się statek kosmiczny obcej cywilizacji i rząd amerykański do dziś utrzymuje w sekrecie zdobyte wtedy technologie − i że statek ten wcale się nie rozbił, tylko dokonał utrzymywanego do dziś w sekrecie podboju ludzkości w ogóle, a głównego światowego mocarstwa w szczególności. Że od kilkudziesięciu lat żadne z państw demokratycznych nie zdobyło się na wprowadzenie jakiegokolwiek prawa, choćby nie wiem jak oczekiwanego i popieranego przez ogół, które godziłoby w interesy wąskiej grupy właścicieli banków i funduszy inwestycyjnych. Że w związku z tym ogromna część wykreowanego na użytek gigantycznego giełdowego hazardu pieniądza jest dziś fikcją, bezprecedensową w dziejach bańką spekulacyjną, której nieuniknione pęknięcie spowoduje gigantyczny kryzys gospodarczy i cywilizacyjny, jednocześnie przynosząc tej wąskiej grupie fortuny. Że ludzkość zakłada sobie pętlę na szyję, emitując zbyt wiele dwutlenku węgla, co powoduje katastrofalne ocieplenie klimatu. Że księżna Diana została zamordowana z polecenia brytyjskiej królowej, za karę iż zadała się z muzułmaninem… Mieszam hipotezy jawnie wariackie, pozornie poważne i całkiem sensowne, bo tak się one właśnie w wolnym kraju mieszają. Sensacje Alberta Gore’a o ociepleniu klimatu (z wstrząsającą, usuniętą w polskim przekładzie, informacją, że w polskim dystrykcie Śląsk ludność wskutek postępującego ocieplenia musiała się przenieść pod ziemię i zamieszkać w starych wyrobiskach kopalnianych) potraktowano z początku śmiertelnie poważnie, honorując oskarem i noblem, choć w istocie przynależały one do tej samej kategorii, co lądowanie w Roswell. Z kolei, jeszcze kilkanaście lat temu, gdy były sowiecki szpieg Riezun ogłosił zebrane przez siebie dowody, iż oficjalna historia II wojny światowej jest całkowicie sfałszowana, bo Hitler atakując ZSSR uprzedził w ostatniej chwili potężny atak Stalina, albo gdy były archiwista KGB Mitrochin ogłosił że Lech Wałęsa, ikona walki z komunizmem, był w istocie komunistycznym agentem o kryptonimie „Bolek”, wysyłano ich na półkę z sensacjami o zmartwychwstaniu Elvisa Presleya – a dziś nikt poważny nie jest w stanie zaprzeczyć oczywistym faktom. W Polsce ukazała się właśnie książka − kolejna zresztą − która według wydawcy dowodzi niezbicie, iż w tragedia w Smoleńsku była skutkiem zbrodniczego zamachu. Tym razem teza jest taka, że polski rządowy tupolew został zestrzelony rakietą z głowicą termobaryczną. Nie wiadomo, kto tę książkę napisał. Ma to być grupa międzynarodowych ekspertów, którzy pragną zachować anonimowość. Mimo, iż rzecz uwiarygodniać ma wstęp wspomnianego wyżej Ilji Riezuna, znanego lepiej jako Wiktor Suworow − poświęcony jednak sprawom ogólnym − książce zdecydowanie bliżej do sensacji o UFO w Roswell niż do „Lodołamacza”. Do wybuchu termobarycznej głowicy dojść miało w bezpośredniej bliskości kadłuba, ponad nim. Zważywszy, jak nisko samolot był w tym momencie i z jaką leciał prędkością, mignąłby obok mniemanego zamachowca zanim ten zdążyłby mrugnąć powieką, nie mówiąc o wycelowaniu i odpaleniu czegokolwiek. Oczywiście, istnieją rakiety samosterujące, ale one naprowadzają się na dysze silników, a nie na kokpit. Tajemniczy międzynarodowi eksperci, którzy głoszą te sensacje, ukrywają swą tożsamość ponoć dlatego, by uniknąć losu Litwinienki. Mało przekonujący powód. Trudno o coś, co by się bardziej podobało rosyjskim służbom niż ta książka. Jeśli tupolewa zestrzelono rakietą, to przecież wszystko inne nie miało znaczenia. Bałagan na wieży kontrolnej, konsultowanie przez kontrolera decyzji z nie wiadomo kim „z góry”, fałszywe potwierdzanie, że samolot jest „na kursie i na ścieżce”, niesprawny radar. Traci znaczenie cały bałagan organizacyjny w pułku, granicząca ze zbrodnią beztroska odpowiedzialnych za bezpieczeństwo prezydenta, rozdzielenie wizyt, haniebna gra, podjęta z Rosjanami przez Polski rząd w celu zdyskredytowania i poniżenia własnego prezydenta. Nie ma już sensu zadawać pytania, co sprawiło, że samolot nie uniósł się w powietrze po wydaniu przez kapitana i potwierdzeniu komendy „odchodzimy”, nie mają znaczenia zapisy rejestratorów. Wszystko to furda. Siedział za drzewem facet z bazooką, i przypakował głowicą termobaryczną. Teraz wystarczy już tylko dodać jedno słowo: Czeczen. I mamy bardzo użyteczną narrację, na czym naprawdę polegała kolejna „krupnaja oszibka” w Smoleńsku. Niech kto spyta zajmujących się tymi sprawami historyków, czy nie mam racji twierdząc, że tworzenie takich wersji „tylko do waszej wiadomości, towarzysze – oczywiście, że naprawdę to było inaczej, niż musimy oficjalnie mówić, ale…” ma w sowieckim modus operandi długą tradycję. Także w sprawie smoleńskiej mieliśmy już do czynienia z ewidentnym robieniem informacyjnego smrodu – o rzekomych strzałach w miejscu katastrofy, dobijaniu cudem ocalałych ofiar etc. Sprawa fałszywej notatki ABW, właśnie jak zwykle umorzona przez prokuraturę, jest wystarczającą podstawą do podejrzeń, iż komuś zależy na upowszechnianiu wśród różnych sensatów tez skrajnie absurdalnych i łatwych do ośmieszenia po to, by wraz z nimi dyskredytować zasadne pytania o nieprawidłowości śledztwa. Jakby nie patrzeć, hipoteza o głowicy termobarycznej eksplodującej nad tupolewem zaraz potem, jak uderzył on skrzydłem w brzozę, jest nieprawdopodobna, nie pasuje do ustalonego przebiegu wydarzeń i niczego nie tłumaczy, a głoszona bez zachowania podstawowych norm rzetelności ośmiesza postawę sceptyczną wobec oficjalnego śledztwa. Elementarny zdrowy rozsądek każe tę „wrzutkę” traktować z wielkim dystansem. Co zatem padło na głowy środowisku „Gazety Polskiej”, że rzuciło się w swoim dzienniku te wątpliwe sensacje bezkrytycznie upowszechniać, i to niczym prawdy objawione? Że „Gazeta Polska Codziennie” przez kilka kolejnych dni ogłasza, iż „międzynarodowi eksperci” udowodnili zamach − na pierwszej stronie, ilustrując to odmalowanym iście po amerykańsku tupolewem rozpadającym się w eksplozji płomieni? Sprawa jest dla mnie przykra. Piszę dla „Gazety Polskiej” niemal od jej pierwszego numeru, z króciutką przerwą, gdy ówczesne kierownictwo redakcji uznało moje pisanie za nazbyt antymichnikowe. Przez pewien czas byłem członkiem jej zespołu redakcyjnego. Najchętniej po prostu bym się na ten temat nie wypowiadał, tak jak nigdy − proszę to docenić − nie wypowiedziałem się o satyrycznym dodatku gazety „Pinezki”. Ale tym razem mamy do czynienia z problemem daleko poważniejszym niż to, że gazecie przytrafiło się wdepnąć w coś nietrafionego. W tym samym tygodniu „Gazeta Polska” − tygodnik dołącza do numeru film Marii Dłużewskiej i Joanny Lichockiej „Pogarda”. Jest to druga część „Mgły”, film który, bez przesady, powinien obejrzeć każdy Polak, podobnie jak i jego pierwszą część. Operujący faktami, ukazujący rozkład państwa, hańbę obecnych rządów, hipokryzję i zbydlęcenie służących im mediów i przede wszystkim krzywdę wyrządzaną cynicznie przez władzę w imię swoich politycznych korzyści ludziom, którzy przeżyli potworną, osobistą tragedię. Mocny, znakomity film bez ani jednego przerysowania, przeszarżowania. W tym samym tygodniu mamy ekshumację sp. Zbigniewa Wassermana i dobitne potwierdzenie podejrzeń, że rosyjskie „śledztwo” było kpiną z cywilizowanych norm, a minister Kopacz łgała z sejmowej trybuny bezczelnie. Nic nie trzeba dodawać, jakaś część sprawy się wyjaśnia. A jednocześnie „Gazeta Polska” − dziennik dostaje głupawki i dezawuuje wielomiesięczne starania tygodnika o nagłośnienie wątpliwości w sprawie wyjaśniania tragedii. Przecież, powtórzę, „termobaryczne” olśnienie ma się nijak do większości tego, co z mozołem udało się w tej sprawie zrekonstruować, a z czego jednoznacznie wynika, że przyczynę tragedii kryje pytanie o to, dlaczego piloci przekonani byli, że znajdują się w innym miejscu, niż się w istocie znajdowali, i dlaczego nie zdołali zrealizować decyzji o podniesieniu maszyny. Teraz okazuje się to nieistotnym przypadkiem, bo facet z bazooką zrobiłby swoje tak czy owak… Można, oczywiście brnąć. Konstruować megaopowieść w odcinkach, jak polscy piloci bohatersko dolatywali do zbawczego pasa, pomimo zwodzenia ich meconingiem, sztucznej mgły, wypuszczanego podstępnie helu, obezwładnienia pokładowego komputera, nawet z podstawioną brzozą dali sobie radę, kosząc ją bez utraty skrzydła, i dopiero wtedy, w ostatniej chwili, na ostatniej prostej dopadł ich ten facet z termobaryczną rakietnicą. Tylko po co to, na litość boską?! „Dramat w domu Edyty Górniak (39l.): Mój synek się nie myje!” Czy to okładka „Gazety Polskiej Codziennie”? Nie, leżącego obok na tej samej ladzie „Super Expressu”. Kiedyś „superak” dał na okładce zdjęcie trupa rozszarpanego przez psy. Ówczesny redaktor naczelny, gdy mu zarzucono epatowanie makabrą i brak skrupułów w staraniach o podniesienie nakładu, odpowiedział z pełną powagą, że trzeba przestrzegać Polaków, czym grozi puszczanie psów bez kagańca. Wyjaśnienia redaktora naczelnego „Codziennej”, że skoro nie ma dowodu wykluczającego zamach, to nie wolno odrzucać i tej możliwości, brzmią niestety w kontekście publikacji „Codziennej” podobnie. Nie ma także żadnego dowodu wykluczającego istnienie cywilizacji pozaziemskich. Czy to powód, by dawać na pierwszą stronę newsa, że tupolewa zestrzeliło UFO? Ze stosowną grafiką? No, ale tak właśnie, przecież „Gazeta Polska Codziennie” zapowiadana była jako „polityczny tabloid”. Miałem nadzieję, że ta zapowiedź płynie z pewnego nieporozumienia. Że chodzi o coś w rodzaju amerykańskiego „New York Post” − gazety operującej językiem dosadnym, czasem łopatologicznej, świadomie sprowadzającej politykę do poziomu „prostego człowieka”, ale jednak, przynajmniej na ile ją pamiętam z czasów swojego stażowania w Ameryce, starającą się nie tracić powagi. Niestety, okazuje się jednak, że „Gazecie Polskiej” przyświeca raczej wzorzec brytyjskiego „The Sun” i niemieckiego „Bilda”. Czyli − zadęcie, emfaza, z-igły-widłyzm i totalna nieodpowiedzialność, pozwalająca na pierwszej stronie ogłaszać, że jutro nastąpi koniec świata, a w środku zapowiadać program telewizyjny na następny tydzień. Stylistyka tabloidu jest taka właśnie, że byle co jest już „dramatem”, „szokującym wyznaniem”, i byle co „dowodem”. Rosjanie kłamią w sprawie katastrofy − dowód, że to oni strącili samolot. (Kłamali i w sprawie „Kurska” − sami go sobie zatopili?). Karetka medyczna dojechała na miejsce katastrofy ponad pół godziny po niej − dowód, że użyto głowicy termobarycznej. Protokół sekcji zwłok ofiary został ewidentnie sporządzony bez pobieżnego nawet obejrzenia denata − ostateczny dowód, że na pokładzie doszło do wybuchu. To nie jest dobra stylistyka do pisania o sprawach publicznych. I zupełnie niestosowna do problemów śmiertelnie poważnych. Jeśli dobrze rozumiem, pomysł był taki, żeby dotrzeć z patriotycznym przekazem do − jak to ujął kiedyś Chandler − ludzi, którzy przy czytaniu poruszają ustami. W tym celu „Gazeta Polska” postanowiła się podzielić, niczym w sławnej powieści Stevensona, na doktora Jekylla i mister Hyde’a. To znaczy, na poważny tygodnik polityczny i niepoważny tabloid polityczny. Tygodnik robi to, co robił dotąd, a dziennik pozyskuje dla sprawy półanalfabetów, serwując im takie kawałki, jakich żaden polityk PiS nie może powiedzieć, bojąc się zniechęcenia do partii tych jako tako „kumatych”. Ta strategia ma swoje skutki uboczne. Odbiera powagę nie tylko wszystkim en masse informacjom i publicystyce zamieszczanej w „Codziennej”, ale także tygodnikowi, a pośrednio – całemu politycznemu środowisku kojarzonemu z prawą stroną sceny politycznej. Nie dziwota, że pierwszym entuzjastą publikacji o dowodach na zestrzelenie tupolewa termobaryczną głowicą, nagłaśniającym już od rana okładkowy materiał „Codziennej” na twitterze, był minister Sikorski. Gdybym miał podobną łatwość przenikania ukrytych spisków, jak niektórzy koledzy z „Gazety Polskiej”, już bym ogłosił, że stoi za tym wszystkim WSI. Ale ograniczę się tylko do przypomnienia znanych słów Talleyranda, że jest coś gorszego niż zbrodnia: błąd. RAZ

Komu przeszkadza Gazeta Polska Codziennie? Zupełnie nie rozumiem najnowszego wpisu na blogu Rafała Ziemkiewicza.

blog.rp.pl/ziemkiewicz/2011/10/01/doktor-gazeta-i-mister-codzienna/

Może pozostali niepoprawni wspomogą jakąś sensowną interpretacją, bo ja wysiadam. Nie chodzi bynajmniej tylko o to że R.A. Ziemkiewicz dowala "naszym" i robi to w kluczowym przedwyborczym czasie. Porównajcie sobie napastliwy test Ziemkiewicza z zupełnie neutralną, a przecież nie entuzjastyczną, relacją portalu wpolityce.pl.

wpolityce.pl/wydarzenia/15573-gazeta-polska-codziennie-pyta-czy-pod-smolenskiem-doszlo-do-zwyklej-katastrofy-czy-tez-do-zamachu

Czy ktoś może ma pomysł jak wyjaśnić bełkotliwy, wewnętrznie sprzeczny i niepotrzebnie napastliwy tekst Ziemkiewicza? Ja rozumiem, że Ziemkiewicz zupełnie inaczej interpretuje postawione przez Codzienną wątpliwości i pytania. Ale skąd od razu tak zaskakująco nienawistny styl? Nowy prawicowy dziennik odniósł niewątpliwy, wielki i z bólem wywalczony sukces, a w numerze, na który oburza się Ziemkiewicz nie napisał w sumie nic nowego, jedynie w bardziej przystępnej formie streścił to, co od dawna pisał tygodnik Gazeta Polska. Skąd nagle u Ziemkiewicza tyle jadu wobec nowego dziennika i "ludzi, którzy przy czytaniu ruszają ustami", jak nazywa on odbiorców Codziennej. Ja wiem, że oczywiście w porównaniu do RAZ jestem po prostu jednym z licznym "no-name'ów", ale przy czytaniu Gazety Polskiej Codziennie ustami bynajmniej nie ruszam. Przynajmniej nikt z bliskich takiej maniery nie stwierdził. Tekst Ziemkiewicza skołował mnie zupełnie, bo między innymi jego publicystyka wpłynęła na przewartościowanie moich poglądów. A wpis, o którym mowa wydaje mi się niezrozumiałym, niekulturalnym dowalaniem nowemu prawicowemu dziennikowi i obrażaniem jego regularnych czytelników, do których sam należę. Tylko, po co? Można się nie zgadzać, ale, po co od razu wyszydzać? Jeszcze gdyby coś takiego napisał wybiórcza, ale ZIEMKIEWICZ? Już nie mówiąc o tym, że sam sobie w kilku miejscach zaprzecza, m.in. najpierw twierdząc, że rewelacje Codziennej są błędem, bo odciągają dyskusję od ważnych szczegółów, np. dlaczego kontrolerzy w Smoleńsku okłamywali pilotów, żeby potem samemu przyznać że właśnie po przyjęciu hipotezy zamachu takie zachowanie kontrolerów jest jak najbardziej logiczne. Może ja na prawdę jestem debilem, ale czy najlepsza hipoteza w sprawie Smoleńska nie powinna wyglądać właśnie tak, że połączy w logiczną całość te fakty, które przy podjęciu innych hipotez pozostawiają nas z mnóstwem faktów nie mających prawa się wydarzyć, podczas gdy się wydarzyły? Jakoś niepokojąco pasuje mi ten wpis do coraz częstszych ataków ze strony środowiska Rzeczpospolitej na Gazetę Polską. Tylko, że Ziemkiewicz, na co sam się powołuje dla Gazety Polskiej pisze prawie od zawsze. No więc o co chodzi? KP – blog

Tajne więzienia CIA w Polsce? "Mamy na ten temat dokumenty" Według informacji, do jakich dotarli dziennikarze "Panoramy" TVP2, w Polsce istniały tajne więzienia CIA. - Wiemy, kto był tu przetrzymywany. Wiemy, jakie metody przesłuchań były stosowane. Według informacji, do jakich dotarli dziennikarze "Panoramy" TVP2, w Polsce istniały tajne więzienia CIA. - Wiemy, kto był tu przetrzymywany. Wiemy, jakie metody przesłuchań były stosowane – powiedział w ekskluzywnym wywiadzie komisarz praw człowieka Rady Europy Thomas Hammarberg. Z przestudiowanych przez niego wartościowych informacji wynika, że w Polsce znajdowały się tajne więzienia CIA. Placówki te miały funkcjonować na naszym terytorium między grudniem 2002 a wrześniem 2003 roku. W materiałach, do których dotarli dziennikarze "Panoramy", znajdują się także informacje świadczące to tym, że podczas przesłuchań stosowano tortury. - Ważne, aby takie wnioski wyciągnąć z polskiego śledztwa. Mamy na to dowody – wyjaśnia Hammarberg.Komisarz RE przekonuje, że w Polsce byli przetrzymywani Abd al-Rahim al-Nashiri i Abu Zubaida. – Byli to tzw. więźniowie wysokiej wartości. Mamy na ten temat dokumenty i jestem pewien, że te dokumenty ma również polski prokurator – przekonuje. Według informacji TVP2, o wynikach swojego dochodzenia, Hammarberg poinformował ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego. Komisarz miał poprosić Sikorskiego o dyplomatyczną pomoc. Miałoby to pozwolić zrozumieć Waszyngtonowi, że Europa pragnie wyjaśnić te kwestie i że potrzebne jest odtajnienie dokumentów potrzebnych do procesów sądowych.Thomas Hammarberg powiedział również, że powinniśmy zwalczać terroryzm posługując się legalnymi środkami. Ma się to odbywać z szacunkiem dla praw człowieka. - Jeśli tak nie robimy, wpadamy w pułapkę, korzystając z podobnych technik, co sami terroryści. Mam nadzieję, że wyciągniemy wnioski i będziemy pewni, że te błędy już nigdy się nie powtórzą - przyznał. ZeZeM

Jeżeli PiS dojdzie do władzy, Tusk zostanie aresztowany! "Premier boi się, że, jeśli PiS wygra, to ludzie prezesa po niego przyjdą i zakują go w kajdanki" - powiedział w rozmowie z tygodnikiem jeden z polityków Platformy Obywatelskiej. Według dziennikarzy tygodnika "Wprost" Donald Tusk obawia się porażki w zbliżających się wyborach parlamentarnych. Nie jest to jednak tylko obawa przed utratą władzy, ale również fizyczny strach przed powrotem do władzy Prawa i Sprawiedliwości. "Premier boi się, że, jeśli PiS wygra, to ludzie prezesa po niego przyjdą i zakują go w kajdanki" - powiedział w rozmowie z tygodnikiem jeden z polityków Platformy Obywatelskiej. "Donald zawsze miał na Kaczyńskiego dwa określenia: potwór i wariat" - relacjonuje dalej źródło "Wprost". Przekonuje ono również, że relacje, jakie są między premierem a liderem PiS najlepiej oddaje dowcip, który sam Tusk opowiada. "Kaczyński i Tusk mieli stłuczkę. Wychodzą z samochodów, oglądają straty. - Wiesz, Donald, te nasz kłótnie są bez sensu, pogódźmy się. Mam tu flaszkę, napijmy się - proponuje Kaczyński i polewa po kieliszku. Tusk wypija i spogląda na Kaczyńskiego. - A ty na co czekasz?; Na policję" - cytuje "Wprost". "Kiedyś się z tego śmialiśmy, ale po Smoleńsku Donald zaczął odczuwać fizyczny strach przed Kaczyńskim" - przekonuje w rozmowie z tygodnikiem "Wprost" polityk PO. Z informacji od anonimowego przedstawiciela PiS, z którym rozmawiali dziennikarze tygodnika wynika, że Donald Tusk "zajmuje dziś na krótkiej liście Kaczyńskiego pierwsze miejsce". Dodał on równocześnie, że nie zawsze tak było. "Jarosław przez lata nim gardził, mówił, że to chłoptaś, nie polityk. Powtarzał, że w latach 80., gdy jego żona z synkiem gnieździła się w akademiku, on przepuszczał pieniądze z kolegami na imprezach. Po upadku komuny to samo: balangi, alkohol, piłeczka. Polityka daleko w tyle" - czytamy na stronie internetowej tygodnika. Według "Wprost" punktem zwrotnym w postrzeganiu obecnego premiera przez jego poprzednika był sukces wyborczy Platformy Obywatelskiej z 2007 roku. "Kiedy przyszło podwójne zwycięstwo w 2005 roku, Jarosław uważał się za ostatniego Mohikanina. Wałęsa i Kwaśniewski, z którymi się porównywał, byli już poza grą, został tylko on. Rozsmakowywanie się w tym triumfie zepsuł mu Tusk i to było najgorsze upokorzenie" - mówi polityk PiS. "Przecież to nikt poważny, to zwykły pętak. Wyrósł jak spod ziemi i wszystko mu podeptał. Zaczął go brutalnie uderzać, odebrał władzę i poniżał jego brata. Suma tych grzechów doprowadziła do Smoleńska" - czytamy dalej. ZeZeM

Ubezpieczenie? Tęsknota niewolnika za kajdanami! W jednym z ostatnich numerów „Najwyższego CZASU!” (nr 38, artykuł “Zażył Tuska. Z rolnikiem STANISŁAWEM KOWALCZYKIEM rozmawia Tomasz Łomża – dop. red.) znalazłem artykuł o p. Stanisławie Kowalczyku i innych hodowcach papryki dotkniętych przez klęskę żywiołową (to Pan, który zasłynął pytanie “Jak żyć?” skierowanym do premiera – dop. red.) Oraz o ubezpieczeniach. Pan Kowalczyk mówi: „Ubezpieczyciele nie będą chcieli nas ubezpieczać, bo nie mają w tym interesu”. Podobnie brzmi wypowiedź tego samego rolnika w poprzednim artykule: „To nasze małe przedsiębiorstwa, firmy takie jak w mieście, warsztaty pracy, a żaden ubezpieczyciel nie podpisze z nami umowy. Dlaczego? Bo istnieje zbyt duże ryzyko zniszczenia. Przecież to są naprawdę lekkie konstrukcje. A oni ubezpieczają tylko to, co się najprawdopodobniej (sic!) nie zniszczy”. Za tymi wypowiedziami kryje się jakaś tęsknota za tym, by ktoś tych ludzi ubezpieczył! Jest to oczywiście tęsknota niewolnika za kajdanami. Przecież jeśli ubezpieczyciel wypłaca rocznie średnio 1 milion zł odszkodowań, to musi ściągnąć w formie składek co najmniej 1.040.000 zł (bo inaczej bardziej by mi się opłacało, zamiast ubezpieczać, złożyć pieniądze do banku) oraz pokryć koszty działania jego firmy, sięgające 10% (co najmniej – akwizytorzy też muszą z czegoś żyć!). Razem: 1.140.000 złotych. Dlaczego rolnicy chcą być ubezpieczeni? Być może dlatego, że typ umysłowy „rolnika” jest inny od typu „myśliwego”. „Rolnik” ceni sobie bezpieczeństwo, a „myśliwy” ryzyko. Myśliwy gotów jest grać w ruletkę, choć wie, że średnio na tej grze przy każdym obrocie koła przegrywa 1/37 stawki. Natomiast rolnik woli średnio stracić – byle być „bezpieczny”. Ale być może dlatego, że cwani rolnicy potrafią wyciągnąć od ubezpieczyciela odszkodowania znacznie wyższe niż ich rzeczywiste straty! Odpowiedni dowcip mówi o słynnym agencie Eisenbergu, który namówił wreszcie rolnika do ubezpieczenia zbiorów, tłumacząc, że obejmuje to ubezpieczenie od pożaru i gradu; chłop przerwał: „A jak się robi grad?”. Oczywiście ubezpieczyciele rewanżują się rolnikom, nie ubezpieczając ich – a już na pewno nie ubezpieczając nietrwałych konstrukcyj! Tylko ten drugi aspekt – chęć oszukania ubezpieczyciela – wyjaśnia absurdalną z matematycznego punktu widzenia chęć, by wpłacić ubezpieczycielowi 1.140.000 zł, żeby w zamian otrzymać milion! Jednakże ubezpieczyciele nie są idiotami i rolników, zwłaszcza z terenów zalewowych, ubezpieczać nie chcą. I jaki jest rezultat: „Proszę popatrzeć, miesiąc temu tu była ruina, a teraz się wszyscy mniej lub bardziej podnieśli, bez żadnej interwencji kogokolwiek z rządu czy nawet gminy”. Gdyby przedtem przez 10 lat płacili składki ubezpieczeniowe, to by się teraz zapewne nie podnieśli! Bo po pierwsze – nie mieliby pieniędzy; a po drugie – zamiast wziąć się do roboty, czekaliby, aż przyjedzie taksator, aż kasa wypłaci pieniądze… Rozwiązaniem problemu rolników nie jest „ubezpieczać się”, lecz „co roku odkładać tyle, ile wynosiłaby składka ubezpieczeniowa”. A jeśli katastrofa przyjdzie za wcześnie – zanim odłożymy? To po klęsce pożyczyć od współczującej rodziny w mieście – albo w banku. Po to są rodziny i banki! JKM

Dziś trwały rozmowy z OBWE; orzeczenie Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego będzie 5-X; praktycznie po czasie. Po rozmowach z OBWE niczego nie oczekuję. Wątpię, by "Banda Czworga" przestraszyła się pogróżek płynących z organu Rady Europy. A teraz ważne ogłoszenie wyborcze:

Do 4-X (t.j. do wtorku) każdy, przebywający poza swoim miejscem zameldowania, może zgłosić chęć głosowania tam, gdzie aktualnie przebywa. Jeśli ktoś przebywa w okręgu, w którym nasza lista jest zarejestrowana - a w jego miejscu zameldowania zarejestrowana nie jest (lub nie chcce w nim głosować) - może zgłosić do lokalnej komisji chęć głosowania w tym okręgu. Np. student juz przebywający koło uczelni nie musi w tym celu wracać do rodzinnej miejscowości. Natomiast ci, którzy przebywaja w swoim miejscu zamieszkania, a tam nasza lista nie jest zarejestrowana, do 7-X mogą zgłósić sie do swojej komisji, skreślić się z listy głosujących w tych wyborach, i wziąć karteczkę upoważniającą do głosowania w innym okręgu. Z tą karteczką można pójść do dowolnej komisji w okręgu, w którym lista nr. 9 jest zarejestrowana. W szczególności mieszkańcy Warszawy mogą udać się (z tą karteczką - przypominam!) do dowolnej miejscowości podwarszawskiej. Zapraszam np. do mojego Józefowa k/Otwocka: komisja wyborcza jest tam przy samej stacji kolejowej w Miejskim Ośrodku Kultury. A potem spacerkiem nad Świder lub do lasu.. JKM

Nadajemy ton Europie? Wprawdzie - jak przenikliwie zauważyły kobiety plotkują... to znaczy pardon - oczywiście debatujące o polityce - Kościół oddzielony jest od państwa, ale może wypowiadać się na każdy temat. Tak w każdym razie zauważyła pierwsza dama Platformy Obywatelskiej, Małgorzata Kidawa-Błońska, chociaż nie uszło jej uwadze, że nie zawsze wypowiada się słusznie. Niekiedy wypowiada się niesłusznie, a konkretnie wtedy, gdy jego stanowisko jest odmienne od aktualnego stanowiska PO, która z kolei akomoduje swoje stanowisko do aktualnego poglądu Sił Wyższych, a z kolei te zajmują stanowisko zgodnie z potrzebami razwiedki tego poważnego państwa, któremu akurat służą - i w ten sposób koło się zamyka. Z kolei pani Wanda Nowicka z SLD poskarżyła się, że Kościół „za dużo nas kosztuje”. Domyślam się, że pani Nowicka ma na myśli własną rodzinę, która już nie może wytrzymać wyzysku ze strony Kościoła. Ciekawe, do której parafii należą państwo Nowiccy i który to proboszcz tak bezlitośnie strzyże swoje owieczki. Jest to tym bardziej ciekawe, że pani Nowicka w charakterze remedium zaproponowała „opodatkowanie” Kościoła. Od dawna uważałem, że SLD coś za bardzo interesuje się cudzymi pieniędzmi, w czym podobny jest do kieszonkowca, no a wypowiedź pani Nowickiej w pełni te podejrzenia uzasadnia. Okazuje się, że kilkakrotne zmiany pokoleniowe niczego tu nie zmieniły i prawdziwym programem tubylczych socjałów jest rabunek współobywateli - jak za Stalina. Dodajmy - rabunek bezkarny - na co wskazuje rada, jakiej podobnież udzielił były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Aleksander Kwaśniewski władzom Ukrainy - żeby mianowicie niektóre przestępstwa gospodarcze zdekryminalizowały. Warto przypomnieć, że od podobnego posunięcia nabrała rumieńców błyskotliwa kariera Aleksandra Kwaśniewskiego, który u schyłku pierwszej komuny, jako minister od sportu, czy też innej, podobnie lukratywnej dziedziny, przeprowadził mnóstwo udanych transakcji, dzięki którym wielu ludzi mogło utworzyć nie tylko spółki prawa handlowego, ale nawet - stare rodziny. Oczywiście warunkiem powodzenia wszystkich tych przedsięwzięć była ich dekryminalizacja, która w przypadku Aleksandra Kwaśniewskiego zakończyła się całkowitym sukcesem; żaden niezawisły sąd nie ośmielił się go z tego powodu skryminalizować. Zatem - nic dziwnego, że zalecił on podobne rozwiązanie na Ukrainie; co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, to znaczy - skoro nakradliśmy się symetrycznie, to lepiej nie skazywać Julii Tymoszenko pod tym pretekstem, tylko puścić sobie wzajemnie winy w niepamięć zgodnie z zasadą konstytuującą III RP: my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych. Kto by pomyślał, że właśnie ta zasada zostanie uznana za wiodący sposób rozwiązywania konfliktów i upowszechni się w całej Europie? Nie da się ukryć; również nasz nieszczęśliwy kraj wnosi właśnie swój wkład do skarbnicy europejskiej cywilizacji w jej okresie schyłkowym i nic dziwnego, że patronuje temu akurat Aleksander Kwaśniewski. Brniemy od sukcesu do sukcesu i właśnie się wyjaśniło, co miał na myśli Jego Ekscelencja abp Józef Kowalczyk, molestując Pana Boga podczas mszy na warszawskim Ursynowie o „sukces polskiej prezydencji”. Najwyraźniej chodziło mu o to, by rozpoczynający się właśnie szczyt Partnerstwa Wschodniego dostarczył rządzącej Platformie Obywatelskiej pozorów, dzięki którym mogłaby ona przez zachwyconymi obywatelami roztoczyć iluzję wiodącej roli naszego nieszczęśliwego kraju w europejskiej polityce. Partnerstwo Wschodnie zostało pomyślane, jako namiastka tak zwanej „polityki jagiellońskiej” prezydenta Lecha Kaczyńskiego, będącej swego rodzaju dywersją wobec coraz ściślejszej amicycji niemiecko-rosyjskiej, której politycznym wyrazem jest strategiczne partnerstwo obydwu tych państw. Ponieważ polityka jagiellońska jeszcze przed pamiętną deklaracją prezydenta Obamy z 17 września 2009 roku została pryncypialnie skrytykowana przez najważniejszego cadyka III RP, czyli przewodniczącego Fundacji Batorego pana Aleksandra Smolara jako „postjagiellońkie mrzonki”, Nasza Złota Pani Aniela, w charakterze namiastki pozwoliła swemu faworytu, czyli premieru Tusku roztoczyć pawi ogon pozorów w postaci Partnerstwa Wschodniego. W ramach tej - jakby to nazwał Lech Wałęsa - „koncepcji”, Polska za pieniądze niemieckie - bo mam nadzieję, że nie swoje - załatwia na wschodzie Europy różne niemieckie zlecenia. Odbija się to jej niekiedy czkawką, jak w przypadku Litwy, która czując za plecami niemiecką protekcję, ostentacyjnie olewa robiącego groźne miny ministra Sikorskiego i systematycznie niweluje u siebie wszelkie polskie wpływy. Ale jeśli nawet Partnerstwo Wschodnie niczego naszemu nieszczęśliwemu krajowi nie daje, to taki zjazd tych wszystkich prezydentów w Warszawie przed wyborami może pomóc premieru Tusku stworzyć wrażenie, jakby kręcił całą europejską polityką - co oczywiście zostanie otrąbione jako wielki sukces. Ciekaw jestem tedy, czy Pan Bóg ulegnie molestowaniu ze strony JE abpa Józefa Kowalczyka, czy też szczytowi Partnerstwa Wschodniego będą towarzyszyły niemiłe zgrzyty i śmierdzące dmuchy. Mówiąc nawiasem, ciekawe co by na to zaangażowanie Jego Ekscelencji w sprawę polskiej prezydencji, a więc - par ekscellence polityczną, powiedziała pani Małgorzata Kidawa-Błońska - bo pani Nowicka , wiadomo - zaraz złapałaby się za portmonetkę, czy przypadkiem nie wydała za dużo srebrników. Prawdopodobna reakcja Pana Boga na molestowanie ze strony JE abpa Kowalczyka jest tym bardziej ciekawa, że za sprawą Belzebuba, za którego delegata na Polskę uchodzi Adam Darski, grający swoje „łodirydi” pod pseudonimem „Nergal”, objawiły się napięcia miedzy partią nieubłaganego postępu, a partią konserwatywną w polskim Kościele. Przybrały one postać polemik prasowych między JE bpem Wiesławem Meringiem, a ks. Bonieckim z „Tygodnika Powszechnego”, który zwłaszcza od przejęcia części udziałów przez ITI stał się ważnym odcinkiem frontu ideologicznego w wojnie postępactwa z „reakcją”. Ciekawe, czy polityczne zaangażowanie ks. Bonieckiego, przez plot..., to znaczy , pardon - oczywiście debatujące o polityce parytetowe panie zostałoby uznane za „nadmierne”, czy też - ze względu na jedyną słuszność tego zaangażowania - nie tylko za uzasadnione, ale nawet warte pewnych nakładów finansowych? SM

Wtórny surowiec polityczny Recykling jest bez wątpienia dobry dla środowiska. Cieszy więc, że kampania wyborcza dowiodła, iż recyklingowi poddawać można nie tylko zużyte opakowania, ale także slogany i programy wyborcze. Na przykład Polskie Stronnictwo Ludowe, zamiast zanieczyszczać środowisko jakimś nowym hasłem wyborczym, wzięło slogan „człowiek jest najważniejszy” po nieistniejącej już Unii Pracy. Prawo i Sprawiedliwość z kolei podchwyciło hasło niegdyś PSL-owskie, obiecując, że załatwi polskim rolnikom takie same dopłaty jak na Zachodzie, jakby nie wiedziało, że wszędzie na Zachodzie te dopłaty są inne. Palikot – który sam w sobie jest produktem recyklingu Urbana – wykorzystał dla swego Ruchu Popierania Samego Siebie zużyty niegdyś przez Andrzeja Leppera pomysł stworzenia Centrum Informacji Aferalnej, czyli miejsca, gdzie każdy pomyleniec może bezkarnie pomówić bliźniego, przezwawszy je tylko zgodnie z duchem czasu na „palikotleaks”. A Sojusz Lewicy Demokratycznej do tego stopnia oparł swój program na recyklingu, że zupełnie nie zauważył, iż obiecuje utworzenie instytucji (centrum zamówień publicznych), która już od roku istnieje, oraz zlikwidowanie instytucji (komisji majątkowej), która już od miesięcy nie istnieje. Cóż, nauczka, by wykorzystując wtórny polityczny surowiec, pomyśleć też o tym, co komputerowcy nazywają upgrade’owaniem. Zastanawiam się, czy można pochwalić za polityczny recykling także partię rządzącą. Chyba nie, bo choć jej program ogłoszony szumnie na wyborczej konwencji jest powtórzeniem programu wyborczego sprzed lat czterech – to trzeba przyznać, iż po tych czterech latach sprawowania przez PO władzy pozostawał on zupełnie nieużywany. I sięgnięcie po stare obietnice ma w sobie pewną dozę świeżości. RAZ

Bunkier z niespodzianką Od lat poszukuję śladów zaginionych dzieł sztuki, specjalnie interesują mnie te, skradzione przez okupantów. Tym razem coś nieoczekiwanego zdarzyło się u pewnego 90-latka... W lipcu 2011 roku do Komendy Wojewódzkiej Policji w Szczecinie, zgłosiła się 56-letnia kobieta z dwiema córkami. Powiedziała, że skradziono jej obrazy, porcelanę, srebra i dzieła sztuki zbierane przez jej 90-letniego męża Antoniego M. Zaznaczyła, że złodziejem jest ktoś z rodziny. Sprawą zajęli się policjanci zwalczający przestępstwa przeciwko zabytkom, bo okazało się, że dotyczy ona niebywałej kolekcji! 56-latkę przyjął kierownik zespołu zajmującego się zwalczaniem przestępczości przeciwko zabytkom z Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji w Szczecinie. Kobieta jeszcze raz zrelacjonowała mu swoją sprawę. Wręczyła mu także płytę DVD ze zdjęciami dzieł sztuki, które pozostały w posiadaniu jej męża. Policjant, który jest znawcą tematyki i ma historyczne wykształcenie, przejrzał fotki i od razu zorientował się, że na obrazach widnieją sygnatury muzealne! Oprócz nich były tam również zdjęcia rzeźba kościelnych i wielu innych zabytków. Szczególnie jeden z obrazów zwrócił jego uwagę. Wszystkie fotografie trafiły do Krajowego Zespołu ds. Zabytków Komendy Głównej Policji, a potem do rządowych instytucji zajmujących się skradzionymi dziełami sztuki. Po kilku dniach pracownice ministerstwa kultury, prowadzące rejestr strat wojennych, przekazały informację, że jeden z obrazów został prawdopodobnie zrabowany z Muzeum Śląskiego w Katowicach.

Tajny "bunkier" Policja odwiedziła dom Antoniego M. Okazało się, że mężczyzna zbudował z betonu specjalny, dwukondygnacyjny "bunkier" z przesuwanymi ścianami i licznymi skrytkami, w których trzymał swoje zbiory. Przez długi czas, zanim podupadł na zdrowiu, nie wpuszczał do niego nawet najbliższej rodziny!

Drogocenny skarb odnaleziony w piwnicy

Sukces policjantów Centralnego Biura Śledczego i...

Handlował podrobionymi obrazami. Wpadł w... więzieniu

Handlował podrobionymi obrazami. Wpadł w... więzieniu

Kilkanaście osób z całej Polski w Tarnowie kupowało obrazy i...

- Z zewnątrz budynek nie wyglądał na imponujący - powiedział w rozmowie z serwisem NaSygnale.pl asp. Przemysław Kimon, Rzecznik Prasowy Komendy Wojewódzkiej w Szczecinie. Dodał jednak, że bunkier został skonstruowany do przechowywania cennych rzeczy. Posiadał około 70-centrymetrowe ściany, we wszystkich otworach grube kraty, i masywne drzwi zamykane na wiele zamków. Wcześniej, gdy Antoni M. mieszkał jeszcze w bloku, stworzył podobną skrytkę, przerabiając piwnicę. Po przeprowadzce do domu jednorodzinnego, na podwórku zbudował opisywany bunkier. Po informacji z ministerstwa, Wojewódzki Konserwator Zabytków złożył zawiadomienie w sprawie skradzionego obrazu i faktu posiadania rzeźb kościelnych. Prokurator wydał nakaz przeszukania i zabezpieczenia całej kolekcji w związku z uzasadnionym podejrzeniem, że dzieła sztuki zostały pozyskane nielegalnie. 56-letnia kobieta, która zgłosiła się na policję, utrudniała pracę śledczym jak mogła, ale na nic się to nie zdało. Wraz z pracownikami Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Szczecinie, Narodowego Instytutu Dziedzictwa oraz Muzeum Narodowego w Szczecinie, policjanci przejęli całą kolekcję i przetransportowali je do siedziby tej ostatniej instytucji.

Zaginiony Czajkowski Już w trakcie przeszukania okazało się, że w zbiorach Antoniego M. znajdują się bardzo wartościowe dzieła, zarówno pod względem materialnym, artystycznym, jak i historycznym. Obrazy pochodziły z okresu od wczesnego renesansu do czasów współczesnych. Jeden z nich datowany jest na 1532 roku. Policjanci Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego KWP w Szczecinie potwierdzili, że zatrzymany obraz Józefa Czajkowskiego z 1903 roku pt. "Cmentarz Ojców Reformatów w Krakowie", na który zwróciły uwagę pracownice ministerstwa kultury, faktycznie jest na liście poszukiwanych dzieł, jako strata wojenna. Na jego odwrocie dodatkowo zachowały się numery identyfikacyjne Muzeum Śląskiego w Katowicach. Ponieważ sprawa dotyczy straty wojennej odrębne postępowanie wszczęli również prokuratorzy szczecińskiego oddziału IPN. Po jego zakończeniu obraz po 66 latach wróci do muzeum w Katowicach.

Ostatni dzwonek Obecnie cała kolekcja jest badana przez specjalistów Muzeum Narodowego w Szczecinie, a zdjęcia poszczególnych dzieł zostały przesłane do Krajowego Zespołu ds. Zabytków Komendy Głównej Policji, Narodowego Instytutu Muzealnictwa i Ochrony Zbiorów, Narodowego Instytutu Dziedzictwa i MKiDN, placówek Interpolu i innych agencji zajmujących się identyfikacją utraconych dzieł sztuki. Fotografie obrazów i grafik malarstwa włoskiego analizowane są nawet przez specjalistyczną grupę karabinierów z Rzymu, którzy starają się ustalić ich pochodzenie. Niestety wiele z tych fantastycznych dzieł jest w bardzo złym stanie, ze względu na kurz i wilgoć, jaka panowała w "bunkrze". - Warunki, w jakich przechowywano obrazy, rzeźby i porcelanę były skandaliczne. To był ostatni dzwonek, by uratować te dzieła - powiedział serwisowi NaSygnale.pl asp. Przemysław Kimon. Policja wspólnie z Prokuraturą Rejonową Szczecin-Zachód wyjaśnia wszystkie wątki dotyczące tej dziwnej sprawy oraz pochodzenia i obrotu poszczególnymi dziełami sztuki z kolekcji Antoniego M. Śledczy, zatrudnieni do tej sprawy eksperci i przedstawiciele różnych instytucji kulturalnych będą mieli pracy na najbliższe miesiące. - Tu nie wystarczy jak w przypadku skradzionego samochodu wpisać do bazy odpowiedni numer, by dostać gotową odpowiedź - tłumaczy rzecznik zachodniopomorskiej policji. Trzeba sprawdzić autentyczność dzieła, jego sygnaturę, jeśli taką posiada, porównać to z różnymi spisami, zbadać pochodzenie, sprawdzić sposób, w jaki właściciel wszedł w posiadanie obrazu itd. Dla szczecińskich funkcjonariuszy to również spore wyzwanie zawodowe, bo takie odkrycia nie zdarzają się często. To jest na tyle ekscytujące, że odbiło się szerokim echem również w innych krajach. Jak przyznaje, asp. Kimon sprawą interesowali się między innymi dziennikarze z Francji i Wielkiej Brytanii.

"Wojna" o skarb Antoni M. na pewno nie odzyska już obrazu Czajkowskiego, bo to własność Skarbu Państwa. Niewykluczone jednak, że spora część kolekcji wróci do niego, jeśli tylko okaże się, że mężczyzna nie zdobył swoich skarbów w sposób nielegalny. Policja ma wiele różnych hipotez na ten temat. Wiele obrazów, sreber, czy porcelany, 90-letni obecnie kolekcjoner zdobył w okresie powojennym w różny sposób. Poza zbadaniem legalności całego zbioru, policjanci muszą również zająć się zgłoszeniem o kradzieży, od której cała ta sprawa się zaczęła. 56-latka, która przyniosła na policję płytę DVD ze zdjęciami skarbów, jest skonfliktowana z rodziną schorowanego 90-latka, między innymi z jego byłą żoną. Dojście do tego, kto w tym sporze ma rację, może się również okazać nie lada wyzwaniem. Najwyraźniej wiele osób ostrzy sobie zęby na skarby z "bunkra" staruszka... ZeZeM

Chemitrails - wiedza dla idiotów Chemitrails - potwór, którego polskie macki wywodzą się z Wrocławia, gdzie grupa oszołomów znalazła upust swoim frustracjom. Poznajmy inne, racjonalne zdanie pana Adama - niezwykle dociekliwego specjalisty od spraw beznadziejnych. Jestem osobą twardo stąpającą po ziemi, „zionącą” realizmem i racjonalizmem, więc i w tym temacie jestem ostrożny. Wobec mnie używano już różnych określeń. Byłem „arcysceptykiem”, „wielkim inkwizytorem”, „wyjątkowo nieżyczliwą osobą”. Tym razem proponuję ksywę „Advocatus Diaboli”, choć nie chodzi mi o bronienie ewentualnych autorów prawdopodobnego spisku czy dyskredytowanie, obśmiewanie czy krytykowanie zwolenników „teorii spiskowej”. Chodzi o poznanie faktów, wyjaśnienie niejasności, uzupełnienie wiedzy. Ponieważ, nawet gdybym był przekonany o prawdziwości spisku, w dyskusji, nie potrafiłbym znaleźć argumentów potwierdzających istnienie takowego. Jednym z podstawowych osiągnięć naszej cywilizacji jest stworzenie prawa. Oczywiście tego sprawiedliwego, opartego na solidnych podstawach prawa rzymskiego, a nie na współczesnych, biurokratycznych przepisach. Jedną z ważniejszych zasad prawa rzymskiego było domniemanie niewinności („praesumptio boni vin”), która mówi, że to oskarżający musi udowodnić winę oskarżonemu, a nie oskarżany udowadniać swoją niewinność. Dlaczego to prawo przywołałem? A dlatego, że poniższy tekst spróbuję napisać w postaci mowy obrończej autorów domniemanego spisku. Czy moglibyśmy kogoś skazać na podstawie dotychczasowych informacji? W sprawach kryminalnych kluczowe są cztery podstawowe elementy:

1. ofiara/poszkodowany,

2. motyw,

3. dowody,

4. sprawca.

Przyjrzyjmy się poszczególnym elementom po kolei.

I. Kto jest poszkodowany? Kto miałby być ofiarą spisku związanego ze spryskiwaniem atmosfery jakimiś związkami i chemicznym? Kto czuje się poszkodowany? Kto jest celem? Cała ludzkość?, określone narody?, rasy?, grupy zawodowe?, konkretne osoby? Konkretne osoby czy grupy zawodowe, to nie jest możliwe. Środki chemiczne czy biologiczne nie są tak wybiórcze. Narody, rasy też nie z powyższego powodu, ale także i z powodu fizyki czy meteorologii. W końcu opryski nad jednym krajem mogą się szybko przenieść w zupełne inne miejsce. Dowodem tego może być informacja z 5. października 2009 roku, kiedy to nad Polskę nadciągnęły smugi kondensacyjne samolotów latających nad Niemcami. Warunki były tak sprzyjające, że smugi w niezmienionej postaci, znad zachodnich Niemiec poruszały się w kierunku Polski z prędkością 150km/h. Jeśli przyjmiemy, że były to „chemtrails”, a celem był jakiś rejon Niemiec to „przestrzelono by” co najmniej o kilkaset kilometrów. Na czym polega szkoda? Na pogorszeniu stanu zdrowia, samopoczucia? Na mniejszym dostępie do promieni słonecznych? Na zmniejszeniu/zwiększeniu temperatury powietrza? A może tylko na braku informacji ze strony władz? Brak informacji na ten temat, a sensowne wydaje się tylko oskarżenie o brak informacji ze strony władz na ten temat. A może nie należy traktować poszkodowanych jako osoby, a ogólnie jako środowisko naturalne? Jednak i tutaj jest pytanie na czym ta szkoda miałaby polegać. Obniżenie temperatury, podwyższenie? Jedno i drugie w przyrodzie występowało już wielokrotnie.

II. Jaki jest motyw rozpylania środków chemicznych? Najczęściej mówi się o dwóch powodach: walka z globalnym ociepleniem oraz zatruwanie ludzkości czy też nią manipulowanie. Rozprawmy się teraz z argumentem o walce z globalnym ociepleniem. Po co z nim walczyć skoro już wiadomo, że to mit? Ujawniono już dokumenty udowadniające fałszerstwo danych w celu zdobywania funduszy z różnych źródeł, jeśli nie fałszerstwa to błędy w pomiarach i metodologii (np. ocieplenie stwierdzano na podstawie stacji meteorologicznych sprzed kilkudziesięciu lat, które zostały włączone w strefę miejską, ze swej natury cieplejszą). Nawet jeśli wiara w globalne ocieplenie i niosące z nim zagrożenia miała jakieś podstawy, to autorzy spisku nie marnowaliby funduszy na, wątpliwą w skutkach, walkę z jego przyczynami, a postaraliby się o walkę ze skutkami. Zabezpieczyliby o swoją przyszłość w chłodniejszych rejonach czy też rejonach zagrożonych zalaniem na skutek topnienia lodowców (Tutaj dwa zadania z fizyki:

1. Kostkę lodu o masie 1kg podgrzewamy z temp. -10st. C do -2st. C. Jaka jej część zmieni się w wodę po upływie 24h lat?

2. Kostka lodu o objętości 1dm3 pływa w naczyniu z wodą o objętości 10dm3 i powierzchni 10cm2. O ile zwiększy się poziom wody po roztopieniu lodu?) W końcu też czy człowiek jest w stanie walczyć z globalnym ociepleniem? Nie!! Ponieważ emisja gazów i pyłów cieplarnianych pochodzenia cywilizacyjnego (ludzkiego) stanowi 3% całej globalnej emisji, a i ta emisja stanowi kilka procent wpływu na temperaturę globu. Co w sumie daje nam ułamek procenta wpływu całej ludzkości na temperaturę globu. Poza tym, jeśli nawet udałoby się nawet znaleźć jakąś metodę na zmiany klimatu, to jej skutki widoczne byłyby w perspektywie kilkudziesięciu (a może kilkuset) lat. Trudno sobie wyobrazić spiskowca, który myśli w takich kategoriach, zamiast dbać o swoje „tu i teraz”. Teraz temat zatruwania manipulowania ludzkością. Po co to robić poprzez rozpylanie związków chemicznych w atmosferze, gdzie wiele zależy od warunków meteorologicznych, a skutki SA niepewne? Są przecież prostsze metody. Mamy obowiązkowe szczepienia, jodowania soli, fluoryzacje zębów, chlorowanie wody itp. itd. Wystarczy przymusowy jodek potasu w soli zastąpić pożądanym związkiem i już jest pewność, że przyjmie go każdy obywatel, bez kosztownych oblotów.

III. Są dowody? Oczywiście, że…?? Podstawowym dowodem na rozpylanie chemikaliów są fotografie smug, często ich siatki, pozostawionych na niebie przez samoloty. Ale czy są to opryski? A może jednak smugi kondensacyjne? Smuga kondensacyjna, to chmura powstająca za samolotem, gdy powietrze za samolotem posiada dostatecznie niską temperaturę i wilgotność. Jeśli temperatura spada poniżej punktu rosy, powstaje nadmiar pary wodnej, która kondensuje się i staje się widoczna w postaci chmury. Jeśli w danych warunkach powietrze jest czyste zjawisko skraplania nie występuje. Jednak, gdy pojawi się aerozol, np. w postaci spalin typowego paliwa lotniczego, jego cząstki stanowią zaczątki pary wodnej, która zamarza tworząc nową chmurę, cirrus, która często może utrzymywać się wiele godzin. „Brzytwa Ockhama” wydaje się bezlitosna. Wszystkie smugi mają bardzo proste wyjaśnienie. Jednak „strona oskarżenia” wytacza ciężkie działa, z którymi łatwo się rozprawić:

1. „Za niektórymi samolotami smug nie ma, za innymi utrzymują się kilka sekund, a za niektórymi trzymają się kilka godzin”- wszystko zależy od warunków, zwłaszcza od temperatury wilgotności i prędkości wiatru. Smugi dzieli się więc na:

• smugi szybko znikające, kiedy wilgotność powietrza jest niska, kryształki lodu szybko sublimują stając się niewidoczne,

• smugi trwałe, kiedy wilgotność powietrza jest wysoka,

• smugi trwałe, „rozlewające się”, kiedy wilgotność powietrza jest niska, a ruchy powietrza ustalone, laminarne (bez zaburzeń); jak wspomniano powyżej 5.10.2009. zaistniały warunki, przy których, smugi mogły przemieszczać się z prędkością 150km/h bez istotnej zmiany kształtu, „rozmycia”.

2. „Zbadano nietypowy skład opadu atmosferycznego, stwierdzając dużą ilość baru i aluminium”- właśnie stwierdzono skład opadu, a nie smugi. Jak wspominałem powyżej smuga, a opad to może być różnica 1000 km. Trudno stwierdzić związek. Równie dobrze można oskarżyć huty aluminium w zagłębiu Ruhry. „Smugi są przerywane, co dowodzi, że „pryskanie” jest włączane i wyłączane”- tutaj zacytuję autora rewelacyjnej strony „Prognozy numeryczne GFS/WRF” http://gfspl.rootnode.net – „samolot pozostawi trwałe smugi tylko i wyłącznie w wypadku, gdy przelatuje przez obszar powietrza nasyconego. W chwili gdy wylatuje z niego, trwałe smugi przestają się pojawiać. Czasem obszary nasycenia, lub przesycenia nie są jednorodne – zdarza się tak, gdy istnieją silne turbulencje. Wtedy zdarzyć się może, iż samolot pozostawia ślad „przerywany”. Wyznawcy teorii spiskowej uznali, że jest to dowód „on/off”, czyli włączania i wyłączania mechanizmów odpowiedzialnych za „pryskanie”. Nic podobnego. Jest to dowód na niewielką ich wiedzę i naiwną wiarę w jednorodność warunków atmosferycznych na różnych wysokościach. Zdarza się, że samolot nie pozostawiający smug, nagle zaczyna je zostawiać. Jest parę przyczyn takiego stanu rzeczy:

• Samolot staruje – zmieniając wysokość wlatuje w strefę nasycenia/przesycenia

• Samolot ląduje – jw.

• Samolot zmienia korytarz powietrzny – a zatem i wysokość, jw.

• Atmosfera na danej wysokości jest niejednorodna w wyniku turbulencji – samolot na zmianę przelatuje przez obszary nasycone i nienasycone. W takim wypadku zdarzają się smugi „przerywane”.

3. „Dawniej tego nie było”- tutaj też się nie mogę zgodzić. To było, prawie od początków lotnictwa. Interesuję się techniką wojskową i pamiętam ujęcia bombowców B-52, z lat 60-tych, kiedy już w tamtych latach zostawiały długie smugi kondensacyjne.

http://www.september11news.com/Nov2B52.jpg

Ale takie smugi zdarzały się dużo wcześniej, już w czasie bitwy nad Morzem Filipińskim w 1944roku, podczas tzw. „polowania na indyki”.

http://upload.wikimedia.o..._in_the_sky.jpg

Już wtedy były to opryski chemiczne, gdy nikt nie myślał nawet o „globalnym ociepleniu”? Fotografie to jedno, a statystyki to drugie. Ilość „chemtrails” jest wprost proporcjonalna do ilości wykonywanych lotów i ich wysokości wraz z rozwojem techniki. Czyli im więcej naszych potencjalnych wczasów na „Kanarach”, tym więcej potencjalnych smug kondensacyjnych. Czysta statystyka. Nasilenie ruchu lotniczego w latach 1989-2004 http://gfspl.rootnode.net/BLOG/?p=130

Ponadto często jako „chemtrails” określa się chmury typu Cirrus, które istniały dużo przed czasem kiedy bracia Wright wpadli na pomysł stworzenia machiny latającej.

Cirrus z 1905roku http://gfspl.rootnode.net/BLOG/?p=130

4. „Dziwne urządzenia montowane na samolotach” – te informacje najczęściej wynikają z niewiedzy informatorów. Samoloty wyposażane są w różne urządzenia wykorzystywane w typowych lotach, które mogą być brane za urządzenia służące do oprysków. Najpowszechniejszym z nich jest rurka Pitota, służąca do pomiaru prędkości lotu

http://notam.blox.pl/resource/DSC00043_640x480.JPG

Ale są i inne urządzenia specjalizacyjne, np. urządzenie pomiarowe CLAPREC

http://www.igf.fuw.edu.pl...ml_45c8983b.jpg

5. Relacje świadków, obsługi technicznej – są tak rozbieżne i fantazyjne, że stają się niewiarygodne.

6. „Dziwne chmury nieznanego pochodzenia” – stwierdzono występowanie wielu dziwnych chmur, zjawisk, pozornie nienaturalnych jednak mających prozaiczne wytłumaczenie, np.:

- chmury przemysłowe – para wodna wydobywająca się z chłodni kominowych elektrowni, elektrociepłowni itp.

- smugi trwałe – powstałe podczas startu samolotów przy wyjątkowo niskich temperaturach,

- smugi aerodynamiczne – powstają bardzo często na końcach skrzydeł, na skutek spadku ciśnienia, a co za tym idzie temperatury; najczęściej są bardzo krótkie, ale w sprzyjających warunkach SĄ długotrwałe,

- zjawiska optyczne – halo, słońce poboczne itp.

W związku z tym jaki dowód byłby jednoznaczny? W związku z powyższym, kiedy trudno o poszkodowanego/ofiarę trudno mówić jaki dowód byłby „dobry”. Na dzień dzisiejszy wydaje się, że wystarczyłoby jednoznaczne pobranie próbki spalin z jednego z podejrzanych samolotów, paliwa zmieszanego z rozpylaną substancją czy też wskazanie samolotu z aparaturą niezbędną do innego typu oprysków, niż poprzez spalanie paliwa.

IV. Kto jest sprawcą? Trudno znaleźć sprawcę, gdy trudno o poszkodowanych, motywy działania i jakieś dowody. Można podejrzewać rząd światowy, żydomasonerię, komunistów, „ruskich”, reptilian i kogo tam jeszcze można wrzucić do tego worka oskarżonych. Jednak jak na razie fakty i brzytwa Ockhama działają bezlitośnie: to tylko zjawiska naturalne i fizyka…, a oskarżanie kogokolwiek wymaga solidnych dowodów.

Wnioski Trudno znaleźć poszkodowanych, motywy, dowody, a tym bardziej sprawców, jednak w związku z coraz częstszym ograniczaniem wolności jednostek, wywierania nacisków, przymusów, często bandyckich, nie można wykluczyć, że mamy do czynienia z szeroko zakrojoną akcją totalitarną czy te eksperymentem socjalistycznym. Dlatego, tym bardziej, należy poszukiwać jednoznacznych dowodów, zamiast „bić pianę” nic nie wnoszącymi argumentami.

PS. Polecam stronę, dzięki której znalazłem sporo informacji:

http://gfspl.rootnode.net/

Doskonała, naukowa analiza problemu! Brawo! Niestety nie zgodzę się z negowaniem przez Autora efektu cieplarnianego - globalne ocieplenie istnieje i jest coraz bardziej niebezpieczne - co widać choćby z codziennego serwisu informacyjnego. Nagromadzenie sie anomalii klimatycznych i ich coraz bardziej niszczycielskie działanie, oto efekty globalnego ocieplenia. I maja w tym swój udział także lecące nad naszymi głowami samoloty. Przy locie przez Atlantyk samolot zużywa 8-10 ton tlenu z ziemskiej atmosfery. A mamy kilka tysięcy połączeń dziennie... Zadania, które podał Autor są o tyle mylące, że w pierwszym zadaniu lód się w ogóle nie stopi, ale przekładając to na efekt GO należy stwierdzić, że np. w górach dolna izoterma 0 st.C podnosi się corocznie i to powoduje intensywne topnienie lodowców. Tak samo jest z lodowcami wokółbiegunowymi. Drugie zadanie jest również mylące laika, boż nie chodzi o samo topnienie lodowców - woda jest substancją, która topniejąc ZMNIEJSZA SWOJĄ OBJĘTOŚĆ, ale... - No właśnie - wszyscy autorzy tych pomysłowych zadań wykorzystujący je do udowadniania swej racji "zapominają" przy okazji, że czynnikiem niebezpiecznym nie jest samo topnienie lodowców, ale przybywanie wody we Wszechoceanie, podniesienie się temperatury jego wód i co za tym idzie działanie ROZSZERZALNOŚCI TERMICZNEJ WODY, które to zjawisko jest odpowiedzialne za podniesienie się poziomu Wszechoceanu. Efekt ten już się obserwuje na wyspach Pacyfiku (m.in. Kiribati) i żadne karkołomne konstrukcje tutaj nie pomogą - GO jest faktem! Można tylko dodać, że GO może spowodować np. zatrzymanie się Golfstromu i paradoksalnie do kolejnej Epoki Lodowcowej w Eurazji i Ameryce Północnej...

Co do reszty wywodu Pana Adama nie mam zastrzeżeń. Chemitrails wydaje się być kolejną mrzonką żadnych sensacji oszołomów i hochsztaplerów nie wartą nawet wzmianki. ZeZeM

Chemiczny ślad na niebie, czyli zabójstwo z premedytacją?Czy tak ciężko zrozumieć jest niektórym prosty fakt, że niszczenie populacji powoduje nieodwracalne konsekwencje? Kto podejmie takie ryzyko? Chyba tylko dyktator lub szaleniec. Od czasu, kiedy w niebo wzbił się pierwszy samolot z silnikiem tłokowym, rzesze sympatyków i wrogów lotnictwa spekulują nad tym, czym tak naprawdę są smugi kondensacyjne? Dla jednych to czary, dla innych warkocz Matki Boskiej, a dla jeszcze innych zamarznięte drobinki wody. O ile proces kondensacji wody powinien być zjawiskiem powszechnie znanym, o tyle spekulacje dotyczące tego, że w smugach znajduje się coś więcej niż woda znalazło posłuch praktycznie na całym świecie. Prowadzą oczywiście Stany Zjednoczone, gdzie procent niedouczonych mieszkańców poraża każdego europejczyka. Cóż prawdy telewizyjne biorą tam górę nad słowem pisanym ( czy oni w ogóle potrafią czytać?). Przeciętny Amerykanin zapytany o Polskę kojarzy ją tylko z Wałęsą, białymi niedźwiedziami, które maszerują bezkarnie po centrum Warszawy i z rządowymi „samolotami” – nielotami.

Czym zatem są smugi kondensacyjne? To nic innego jak zwyczajna chmura Cirrocumulus (Cc – chmura kłębiasto-pierzasta), która widziana z Ziemi ma rozmiar kątowy poniżej jednego stopnia. Tworzy się ona pomiędzy 5500, a 11000 metrów, chmura ta praktycznie nigdy nie wywołuje opadów. Smugi zwykle powstają pod tropopauzą, która zwykle ma grubość od kilometra do dwóch, to swoista strefa przejściowa pomiędzy troposferą, a stratosferą. W strefie tej temperatura może spaść nawet do -55, -60 stopni Celsjusza! Już ta ostatnia informacja powinna dać obraz tego, z czym mamy do czynienia mówiąc o tzw. punkcie kondensacji (przy danym składzie gazu lub mieszaniny gazów i ustalonym ciśnieniu, może rozpocząć się proces skraplania gazu lub wybranego składnika mieszaniny gazu), który jest ściśle określony, a rozgrzane spaliny silników tylko ten proces ułatwiają. Temperatura punktu kondensacji (punktu rosy) ma spore znaczenie w meteorologii lotniczej, jako że jest ona bezpośrednio związana z wysokością, na której znajduje się podstawa chmur w danych warunkach meteorologicznych. Wysokość podstawy chmur ma natomiast kluczowe znaczenie w lotach termicznych (szybownictwo, paralotniarstwo), ponieważ stanowi, w normalnych warunkach, górne ograniczenie dla wznoszącego się w kominie termicznym statku powietrznego ( każdy szybownik doskonale wie, czym jest ów „komin”, to właśnie dzięki niemu szybowiec potrafi się gwałtownie wznosić z taką siłą, że pilota wręcz wgniata w siedzisko, prócz tego w trakcie takiego lotu wielkimi sprzymierzeńcami są… bociany, nasi naturalni sprzymierzeńcy i „drogowskazy”, ich instynkty są absolutnie niezawodne, cóż, geniusz natury). Cały proces ilustruje bardzo proste wyrażenie matematyczne ( tak obce naszym „uczonym” miłośnikom teorii spiskowych).

T_d=\sqrt[8]{\frac{H}{100}} \cdot[112 +(0,9 \cdot T)]+ (0,1 \cdot T)- 112

§ Td - temperatura punktu rosy w stopniach Celsjusza (°C)

§ T - temperatura °C

§ H - wilgotność względna w %

Nowa era w lotnictwie – odrzutowce. O ile w lotnictwie cywilnym i wojskowym do końca ostatniej wojny samoloty sporadycznie pozostawiały smugi kondensacyjne na niebie, tak w momencie, kiedy pierwszy raz w powietrze wzbił się Me 262 (Schwalbe/ Jaskółka), wszystko się zmieniło. O ile płatowiec był czymś wyjątkowo nieatrakcyjnym wizualnie, tak jego turbiny gazowe BMW, stały się majstersztykiem ówczesnej techniki. To właśnie Niemcy jako pierwsi mieli okazję zobaczyć smugi kondensacyjne pełnowartościowej maszyny bojowej o napędzie pulsacyjnym. Oczywiście silniki Me 262 były tylko rozwinięciem napędu V-1, która odgłosem przypominała warkot motocykla s silnikiem dwusuwowym. Smugi, która pozostawiały ówczesne maszyny nie różnią się aż tak bardzo od tych, które pozostawiają współczesne maszyny. Kwestią różniącą obie ery były tylko moc silników, rodzaj paliwa lotniczego i wbrew pozorom prędkość, z którą poruszały się samoloty dawniej i dzisiaj. Miłośnicy teorii spiskowych twierdzą, że mieszkańcy regionów, nad którymi dokonywane są przeloty samolotów „podtruwani” są tym, co wydzielają silniki lotnicze. Bardziej zatwardziali w poglądach są praktycznie pewni tego, że w niektórych samolotach celowo instalowane SA specjalne zbiorniki i dysze, z których rozpylane są trucizny, tylko po to, aby masowo i stopniowo mordować całe populacje! To dosyć radykalne stwierdzenie wszystkich tych, którzy prócz zamętu nigdy nie posieją tego „czegoś”, co wynika z prostej analizy. Współczesne silniki lotnicze wykorzystują w większości kerozynę lub inaczej naftę lotniczą. Dokładny skład paliwa lotniczego jest tajemnica producentów w zależności od typów maszyn, które codziennie wzbijają się w powietrze na całym świecie. Owszem, nie ma najmniejszych wątpliwości, że powstające za samolotem spaliny trują wszystko i wszystkich, jednak nie mam wątpliwości, że nie są bardziej trujące od spalin milionów aut, które każdego dnia przemierzają drogi świata.

Trują, czy nie trują? To wyjątkowa niedorzeczność, bez wątpienia trują, jednak w znacznie mniejszym stopniu niż np. gospodarka USA, która z ochroną środowiska ma tyle wspólnego, co motorower „Komar” z przeciętnym „Tirem”, których tysiące przemierzają polskie drogi, rujnując je doszczętnie. No dobrze, a jak jest z samolotami, które służą do czegoś więcej niż tylko do przenoszenia ludzi i ładunków? Skupmy się na tym zagadnieniu przez chwilę. Od wielu lat stosowane są w lotnictwie specjalne maszyny, które przeznaczone są do wyjątkowych celów. Zakładając, że rządy państw nie zamierzają dokonać zbiorowych zabójstw z wykorzystaniem gazów bojowych rozpylanych na niskich wysokościach, wykorzystują samoloty do różnych celów. Najczęściej ma to związek z ochroną roślin, i zwierząt. Zdarza się, że maszyny te wykorzystywane są do gaszenia pożarów, lub ich wzniecania, jednak w ostatnim przypadku mówimy o działaniach wojennych. Zwolennicy spisków zapominają także o pewnej procedurze, najczęściej awaryjnej, kiedy w razie niebezpieczeństwa ( chodzi tu w skrajnych przypadkach o stabilizację maszyny w locie) dokonywany jest zrzut paliwa. Nie zapominajmy o tym, że za sterami transportowców siedzą najlepsi z najlepszych, a to oznacza wyjątkową odpowiedzialność. W skrajnych przypadkach pilot wykonuje podobne zadania możliwie najdalej od siedzib ludzkich.

Teorie z palca wyssane Czytając rozprawy kacyków sekt niuejdżowych, często elektryzuje mnie niebywała ignorancja wymieszana z głupotą osób, które mają „pewność”, że praktycznie każdy samolot wzbijający się w powietrze robi podwójny interes, tzn. przewozi ludzi i towary, a jednocześnie rozsiewa wszelkiego rodzaju świństwa, które w jakimś przedziale czasowym spowodować mają zgony wśród mieszkańców. Jakoś nigdy nie słyszałem o podobnych próbach zamachów. Oczywiście jest to możliwe, jednak, czy istnieje jakiś rząd, który wydałby podobny rozkaz? Otóż niestety, tak. Żyjemy w Polsce, jest to nasze szczęście i przekleństwo. Szczęście, polega na tym, że to Nasz Kraj. Nieszczęście, że mamy w nim w większości, polityków – idiotów, którzy swoją wiedzę czerpią z mediów, w których niedouczeni dziennikarze rozsiewają nie dymy, pary i trucizny, a zwyczajnie głupotę, która później „kiełkuje” i doprowadza do powstawania bzdurnych teorii, które są realizowane! Żaden pilot w czasie pokoju nie podejmie wyzwania, którym będzie próba zgładzania „na raty” swoich współziomków, oczywiście były wyjątki, jednak na myśli mam znowu działania wojenne. Czy tak ciężko zrozumieć jest niektórym prosty fakt, że niszczenie populacji powoduje nieodwracalne konsekwencje? Kto podejmie takie ryzyko? Chyba tylko dyktator lub szaleniec. Zatem, kiedy rano wstajesz i wychodzisz na taras przeciągając się po długim śnie i widzisz na niebie pędzący samolot, nie wpadaj w panikę. To, co zostawia on za sobą, jest równie szkodliwe jak woda, do której codziennie wsypujesz kawę. ZeZeM

03 października 2011"Cierpimy z powodu braku zdumienia, a nie z powodu braku cudów”- twierdził nieoceniony Chesterton- wielki chrześcijanin. Człowiek niezwykle dowcipny- niedościgniony wzór felietonisty. Daj Boże każdemu felietoniście takiego poczucia humoru i takiej wiedzy, jaką miał Chesterton. Lubię jego felietony- mam je zebrane w kilku książkach..”Obrona człowieka”, „Obrona świata”, ”Ortodoksja”, „ Dla sprawy”.. Rozumiał konsekwencje tzw. Rewolucji Francuskiej.. Wielkiego europejskiego mordu na naszej cywilizacji, Sekwany spływającej krwią, niszczenia kościołów, mordowania księży, arystokratów- próby przewrócenia całej łacińskiej cywilizacji do góry nogami. Przewrót się ostatecznie nie udał, ale zrobił wielki wyłom. Na naszych oczach Rewolucja Francuska trwa.. Cywilizacja łacińska, atakowana, ośmieszana, podmywana- znajduje się na równi pochyłej.. Symbolem triumfu Rewolucji Antyfrancuskiej jest wieża inżyniera Eiffla, postawiona w Paryżu w stulecie tej krwawej rzezi.. Elity francuskie każdego roku obchodzą rocznicę tej rzezi w dniu 14 lipca, w dniu” obalenia Bastylii” i wypuszczeniu z niej kilku rzezimieszków, (jak mówi „prawdziwa” historia- siedmiu!) w tym Markiza de Sade – promotora współczesnej pedofilii.. Bo żyjemy w świecie historii „prawdziwych” i spreparowanych dla potrzeb ideologii.. Mity preparowane dla potrzeb władzy.. Demokracja, prawa człowieka, rządy ludu..Ze zdumieniem zobaczyłem, jak prowadzący program, „Jaka to melodia”, pan Robert Janowski wczoraj w programie miał na piersi symbol wieży Eiffla..(????). Ponieważ nie ma przypadków- są tylko znaki- to znakiem muzycznego programu jest propagowanie francuskiego bolszewizmu, na którym wzorował się Lenin.. I niech ktoś mi nie mówi, że pan Janowski przypadkowo założył koszulkę z Wieżą Eiffla do programu o wielkiej oglądalności.. Z czego niewielu wie, jakim symbolem jest Wieża Eiffla.. Na razie wygląda na to, że Muzułmanie zadepczą Wieżę Eiffla, nie będzie drugiego Poitiers (732 roku Pańskiego!)) i drugiego Karola Młota. Ale w przyszłości kupią ją sobie Chińczycy od Francuzów - tak jak Statuę Wolności - od Amerykanów.. Wszystkie te państwa z demokracją i prawami człowieka - zamiast pracy - zbankrutują. To oczywiste i coraz bliższe…, Bo nie da się nakarmić demokracją i prawami człowieka - największymi zabobonami XX wieku – ludzkości. Ludzie powinni pracować- tak jak Chińczycy, mimo, że u nich nie ma demokracji i praw człowieka. Więcej- Oni nie rozumieją, o co chodzi ”Europejczykom”, propagującym miazmaty Rewolucji Antyfrancuskiej..Etosem prawdziwych Europejczyków była praca, honor, wierność królowi, bohaterstwo w obronie swojej wolności, ryzyko, ekspansja Białego Człowieka ze swoją cywilizacją, której część przejęli Chińczycy.. Mam na myśli pracę. Pod władzą swoich królów.. I jakoś taki model utrzymał się przez setki lat. Od czasów demokracji- jesteśmy świadkami degradacji Europy, a więc od mniej więcej 100 lat! Socjalizm nie jest elementem cywilizacji łacińskiej.. Wprost przeciwnie, pardon- Wręcz przeciwnie- socjalizm jest obcym elementem w naszej upadającej cywilizacji.O czym w swoich wystąpieniach wspomina pan Janusz Korwin- Mikke, dokonały mówca, tak jak wczoraj w Krakowie na rynku - mówił prawie godzinę i przeszkadzał „Europejczykom” i Gazecie Wyborczej, która akurat popiera „Europejczyków”- wrogów wolności.Tak się złożyło, że na wiec wyborczy przybyło na rynek krakowski ponad 3000 ludzi, a obok stał namiot ”Europejczyków” i pani Róża Maria Grafin von Thun und Hohenstein ze swoimi parlamentarzystami i szefem komisji rynku wewnętrznego.. I przeszkadzało jej jak pan Janusz - jak to pisze Wyborcza „wykrzykiwał” - coś o faszystach z Brukseli, czerwonej bandzie i żadnej pozycji Polski w Unii.. Mimo prezydencji. A jaką to mamy pozycję w Unii Europejskiej? Chciałbym bardzo, żeby państwowa telewizja, w ramach dywersji ideologicznej puściła takie przemówienia pana Janusza, po dwudziestej, żeby czterdzieści milionów Polaków mogło usłyszeć, co prawica ma Polakom do powiedzenia.. Ale od dwudziestu lat nie można doprosić się wolności słowa.. Może, dlatego nie nazywa się państwową - tylko publiczną – apolityczną - ma się rozumieć! Nieoceniona Gazeta Wyborcza - jak zwykle przy takiej okazji - napisała, że panu JKM nie podoba się, że po ulicach chodzą brzydkie dziewczyny - choć chodziło o to, że pan Janusz, powiedział, że urzędnicy zakazują subiektywnie budowanie ludziom za swoje pieniądze brzydkich domów - ale brzydkim dziewczynom nie zakazują chodzenia po ulicach. Może Gazecie Wyborczej chodziło o to, że nie ma brzydkich kobiet.. Wszystkie są oczywiście ładne.. A najładniejsze te - które pisują w Gazecie Wyborczej.. To, co wykrzykiwał pan JKM niosło się po całych Plantach (!!!!). Pan Stanisław Żółtek musiał zadbać do bardzo dobre nagłośnienie - za co mu chwała - tak głośnie, że zagłuszało ciszę w namiocie „Europejczyków”. Za co pani Róża Maria Grafin von Thun und Hohenstein nie była panu Januszowi wdzięczna. Gazeta Wyborcza była oczywiście zmartwiona tym, że Konstytucja nie zabrania takim osobnikom jak JKM przemawiania w obecności dygnitarzy UNii Europejskiej i jeszcze nazywanie ich „czerwoną bandą” czy „faszystami z Brukseli”.. A kim są osobnicy z Brukseli, którzy uwzięli się, żeby „ obywatelom” Unii odbierać wolność, poniewierać nimi w imię idei - zresztą fałszywej - i zabijać ich podatkami? Pani Małgosia - żona pana Janusza bardzo martwi się zdrowiem męża, że w takim tempie życia, i takim tempie uczestnictwa w kampanii pana Janusza, JKM może dopaść zawał, na co pan Janusz - jak zwykle dowcipnie odpowiedział, że Nowa Prawica zdobyłaby wtedy, nie 10, ale 20 procent(!!!). Spokojnie panie Januszu - ale nie chcemy pana śmierci nawet za 20% poparcia. Musi Pan żyć, żeby poprowadzić nas do zupełnego zwycięstwa.. Zdrowy rozsądek musi kiedyś zwyciężyć, prawda musi wypłynąć, choć na ogół na powierzchnię wypływa na razie… g….o. I żeby z ekranów zniknęli ci faceci, co to wygadują jakieś niestworzone rzeczy, które w rzeczywistości nie istnieją, a jedynie w ich w chorych umysłach. I mamią skołowany lud, który już nie wie, co ma dalej robić, żeby mu się odrobinę, chociaż - poprawiło.. ale do tej pory głosował na ”bandę czworga”.. „Cierpimy z powodu braku zdumienia, a nie z powodu braku cudów”.. W ślad za zdumieniem - przyjdą cuda.. Bo musi w końcu kiedyś nastąpić przełom.. Nie może w nieskończoność królować, pardon - demokratyzować nasze życie - kłamstwo.. To musi się skończyć. Musi przyjść czas na prawdę.. Bo jedynie prawda nas wyzwoli, z niewoli kłamstwa.. Nieprawdaż? WJR

Co z nim robili, że niewinny przyznał się do zbrodni? Jakie trzeba zastosować tortury, aby niewinny człowiek przyznał się do niepopełnionej zbrodni?

1. Wiadomość z sieci: Sensacyjny przełom w śledztwie w sprawie makabrycznego zabójstwa 15-latki w Lepnie (gm. Rychliki). Po badaniach materiału DNA zabezpieczonego na miejscu zbrodni okazało się, że to niearesztowany w tej sprawie Bronisław G. zgwałcił i zabił Ewelinę. Mężczyzna został już wypuszczony na wolność. A policja zatrzymała prawdziwego mordercę, którym okazał się mieszkaniec sąsiedniej wioski. I jeszcze jeden szczegół, w tej sprawie najważniejszy: o niewinny człowiek. 64-letni Bronisław G. na policji przyznał sie do niepopełnionej zbrodni...

2. Bronisław G. miał szczęście: Po pierwsze są już w Polsce badania DNA, które pozwoliły ustalić prawdziwego mordercę. A po drugie - nie ma już w Polsce kary śmierci. Bo już by pewnie było po procesie (przyznał się, więc wszystko jasne) i Bronisław G. czekałby na egzekucję. Bronisław G. miał również to szczęście, że jako niewinny spędził w w więzieniu tylko cztery miesiące. Przed kilkoma laty głośna była sprawa Tomasza K., który został niewinnie skazany za zabójstwo dziecka, a jego niewinność wyszła na jaw dopiero wtedy, gdy rzeczywisty zabójca zabił następne dziecko. Niewinny Tomasz K., spędził w więzieniu 4 lata i przeszedł tam piekło, był maltretowany przez współwięźniów.

Tomasz K. też na policji przyznał się do niepopełnionej zbrodni. W sądzie to przyznanie odwoływał, ale sąd rutynowo uznał to za wykrętną linię obrony.

3. Przypomina mi sie jeszcze inna sprawa, sprzed lat kilkunastu, gdy jeszcze bylem sędzią. Młody chłopak, lekko upośledzony, przyznał się do zamordowania własnej matki, Siedział w więzieniu rok, zanim ponad wszelka wątpliwość okazało się, że był niewinny. Co trzeba zrobić z niewinnym człowiekiem, zeby się przyznał do niepopełnionej zbrodni? Jakich trzeba tortur, psychicznych bądź fizycznych, żeby człowiek niewinny przyznał się do zabójstwa dziecka albo własnej matki?

4. Dawno temu, jhako aplikant w prokuraturze usłyszałem słowa pewnego oficera śledczego ówczesnej milicji - u mnie każdy sie przyzna, nawet do zabójstwa Kennedy,go! Wstrząsnęły mna bardzo te słowa i później, jako sędzia nigdy nie traktowałem przyznania się jako koronnego dowodu winy. Zawsze brałem pod uwagę, że przyznanie mogło zostać wymuszone, a jesli ktokolwiek skarzył się na rozprawie, że wymuszano od niego wyjaśnienia, zawsze kierowałem zawiadomienie o przestępstwie do prokuratury, nigdy nie ignorowałem takiuch skarg. Między innymi, dlatego nie uwierzyłem też w przyznanie sie tego chłopca, co to miał zabić własną matkę.

5. A przecież prawo gwarantuje każdemu przesłuchiwanemu swobode wypowiedzi. Prawo zabrania tortur, prawo zabrania wywierania presji na przesłuchiwanych, prawo przewiduje kary więzienia za znęcanie się nad osobami pozbawionymi wolności. A jednak niewinni przyznają się do winy...

6. Przyznanie się do winy niewinnego człowieka to nie tylko tragedia tego, który sie przyznał. To także klęska wymiaru sprawiedliwości, który pastwi sie nad niewinnym człowiekiem, podczas gdy prawdziwy sprawca dalej czyni zło, jak ten, który zabił następne dziecko. Dlatego ciesząc się ze znalezienia prawdziwego mordercy Eweliny, uważam ze nie można zostawić sprawy Bronisłąwa G., którego przesłuchiwano tak skutecznie, że przyznał się do niepopełnienionej zbrodni. Postanowiłem skierować w tej sprawie list otwarty do Prokuratora Generalnego RP Andrzeja Seremeta, Ministra Sprawiedliwości Krzysztofa Kwiatkowskiego oraz Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji Jerzego Millera:

Rawa Mazowiecka, 3 października 2011 roku, Pan Andrzej Seremet Prokurator Generalny RP Pan Krzysztof Kwiatkowski Minister Sprawiedliwości Pan Jerzy Miller Minister Spraw Wewnetrznych i Administracji

Szanowny Panie Prokuratorze Generalny, Szanowni panowie Ministrowie! Pisze do Panów ten list otwarty, bedac poruszony wiadomością o ujęciu dzieki badaniom DNA prawdziwego zabójcy 15-Eweliny, zamordowanej kilka miesięcy temu w województwie pomorskim. Chwała organom śledczym, że ujawniły mordercę, ale okazuje się, ze pod zarzutem popełnienia tej zbrodni został uprzednio aresztowany i spędził 4 miesiące w areszcie 64-letni Bronisław G., który, jak wynika z informacji prasowych, przyznał się na policji do niepopełnionej zbrodni. Ta wiadomość budzi mój najwyższy niepokój i podobnie jak wielu innych ludzi zadaję sobie pytanie - jak to możliwe, ze niewinny człowiek przyznał się do niepopełnionej zbrodni? Sądzę, ze jest to możliwe tylko poprzez stosowanie w przesłuchaniu tortur fizycznych lub psychicznych i wymuszania wyjaśnień, czyli łamania praw człowieka i podstawowych zasad procesu karnego. Trudno sobie, bowiem wyobrazić, aby do niepopełnionej zbrodni przyznał się człowiek nieprzymuszany do tego przyznania. To się może zdarzyc, kiedy niewinny z jakichs powodów kryje winnego, ale w tej sprawie ta okiliczność raczej nie wchodzi w rachubę. Co się, zatem stało z Bronisławem G., co z nim robiono, że sie przyznał do niepopełnionej zbrodni?

Szanowny panie Prokuratorze Generalny! Zwracam się, zatem do Pana, by, jako Prokurator Generalny RP zlecił Pan zbadanie okoliczności przesłuchania Bronisława G. i wyjaśnienia przyczyn jego dziwnego przyznania się do niepopełnionej zbrodni. Mówiąc wprost - zwracam się o wyjaśnienie, czy wobec Bronisława G. dopuszczono sie przestępstwa wymuszania wyjaśnień. Proszę również o sprawdzenie, czy nadzór prokuratora nad śledztwem w sprawie zabójstwa Eweliny był właściwy, skoro w tym śledztwie niewinny człowiek przyznał sie do niepopełnionej zbrodni. Z relacji prasowych wynika, że Bronisław G. przyznał się na policji, w prokuraturze próbował odwołać to przyznanie - czy prokurator na to właściwie zareagował, czy też bezkrytycznie potraktował materiały z policji? Panie Prokuratorze Generalny - to nie pierwsza tego typu sprawa. Przed kilku laty w woj. pomorskim doszło do skazania niewinnego człowieka za zabójstwo dziecka, ów niewinny człowiek, Tomasz K., spędził w więzieniu 4 lata, zanim jego niewinność wyszła na jaw w dramatycznych okolicznościach, gdy prawdziwy zabójca zabił nastepne dziecko. Czy nie uważa Pan, ze powierzanie policji śledztw w tego rodzaju sprawach o zabójstwa, powierzanie policji przesłuchań podejrzanych, brak udziału prokuratora w tych przesłuchaniach - stanowi wielkie zagrożenie dla praworządności? Jeśli prokuratora w ramach nadzoru nie jest w stanie zapewnić praworządności podczas policyjnych przesłuchań, to niech prowadzi śledztwa i przesłuchuje podejrzanych sama. Kodeks postępowania karnego daje przecież takie możliwości. Proszę, by potraktował Pan mój list z uwagą i powagą, gdyz nie ma dla wymiaru sprawiedliwości większej klęski niż taka sytuacja, w której niewinny człowiek cierpi za niepopełnione winy, a prawdziwy przestępca śmieje się ze sprawiedliwości i nadal czyni zło.

Szanowny panie Ministrze S[rawiedliwości! Pana z kolei proszę o refleksje nad rolą sądu w tej sprawie. Niewinny Bronis G. został przecież aresztowany na mocy postanowienia sądu. Czy ten sąd go wysłuchał, czy wniknął w jego sprawę, czy też - co podejrzewam - zlekceważył i przeszedł do porządku nad poważnymi wątpliwościami? Czy nie wynikają z tej sprawy jakieś wnioski dla zmiany organizacji pracy sądów w sprawach aresztowych, czy nie należy wymagać od sądów więcej namysłu i rozwagi w stosowaniu aresztów?

Szanowny panie Ministrze Spraw Wewnętrznych! Do Pana kieruję prośbę o zbadanie w trybie dyscyplinarnym postępowania policjantów, którzy sprawili, ze niewinny Bronisław G., przyznał się do niepopepłnionej zbrodni. Jesli ci ludzie stosowali wymuszanie wyjaśnień, to miejsca w policji dla nich być nie może. Proszę również, by podjął Pan odpowiednie działania, aby podobna sytuacja niigdy więcej się nie wydarzyła, aby polska policja nigdy nie wymuszała wyjaśnień na niewinnym człowieku. Ma nadzieję, że wszyscy Panowie w ramach swoich kompetencji podejmiecie w tej sprawie odpowiednie działania, których wymaga poczucie praworządności, sprawiedliwości i wrażliwości na krzywdę ludzi.

Janusz Wojciechowski

Po co rząd Tuska pojechał do Izraela?

*Kurtyna tajemnicy unosi się... *Żelazna konsekwencja – i podkulony ogon

*Cała administracja – bezradna? *Gdy już mowa o Trybunale Stanu ...

Dlaczego rząd Tuska odbył słynną „sesję wyjazdową” w Izraelu? Chyba właśnie dowiadujemy się o tym pośrednio i z opóźnieniem, – ale nikt spośród dziennikarstwa delegowanego do rządowych konferencji prasowych jakoś do tej pory o tamten wyjazd nie zapytał. „Selekcja doboru wstępnego”, zaporowego?... Ale po kolei. Najpierw rząd Tuska podpisał, nie wiedzieć, czemu, tzw. „deklarację praską”, w której zobowiązał się do wspierania roszczeń dwóch żydowskich organizacji z Ameryki dotyczących tzw. restytucji mienia żydowskiego (wedle zasady „dziedziczenia rasowego”: były majątek Żydów należy się innym Żydom, nawet, jeśli nie są spadkobiercami) na terenie Unii Europejskiej. Wprawdzie delegat ministra Sikorskiego na konferencję praską, (niestety, Bartoszewski) stwierdził tuż po konferencji, że roszczenia te nie dotyczą Polski, ale, po pierwsze:, czemu więc podpisał tę deklarację, po wtóre – przedstawiciele owych organizacji natychmiast skontrowali „delegata” oświadczeniem, że przeciwnie, roszczenia te i ta deklaracja dotyczą t a k ż e Polski. Na takie dictum rząd Tuska „podkulił ogon” i w ogóle już nie zareagował... Potem mieliśmy ową dziwną „sesję wyjazdową” rządu Tuska in corpore w Jerozolimie, owianą gęstą i podejrzaną mgłą tajemnicy, równie szczelną i podejrzaną, jak pamiętna mgła nad Smoleńskiem. Potem (bieg spraw nabiera tempa) rząd Izraela utworzył swą agendę (Heart - Grupę Zadaniową do Odzyskiwania Majątku z Okresu Holocaustu), do wspierania roszczeniowej działalności wspomnianych organizacji żydowskich, przez co ich prywatne roszczenia stały się teraz także roszczeniami rządu Izraela. Widać konsekwencję w działaniu! Ponieważ roszczenia te noszą wszelkie znamiona próby zuchwałego wyłudzenia – tym samym do polityki Izraela wobec Polskie, więc w oficjalne stosunki Polski z Izraelem wprowadzony został przez rząd Izraela wrogi Polsce element: zamiar ograbienia państwa polskiego. Na ten jawnie wrogi akt Izraela wobec Polski rząd Tuska też nie zareagował. Dlaczego? Tymczasem ostatnio „wydało się”, że Polska w latach 1948-1971 spłaciła wszystkich emigrantów, którzy wyjechali z Polski nie tylko do USA i Kanady, ale i do Szwajcarii, Szwecji, Austrii, Wielkiej Brytanii, Francji, Danii i Grecji, pozostawiając w Polsce nieruchomości. Z bliżej nieznanych powodów władze PRL władze nie dokonały jednak, w następstwie wypłaty tych odszkodowań, stosownych wpisów w księgach wieczystych na rzecz Skarbu Państwa. Daje to pretekst dla żyjących jeszcze za granicą b.właścicieli lub ich spadkobierców do żądania „zwrotu” tych nieruchomości, mimo uzyskanego już odszkodowania, ale także ułatwia wydrwigroszom z przedsiębiorstwa „Holocaust” – teraz wspieranym oficjalnie przez rząd Izraela – ich naciski polityczne.

Stawka jest olbrzymia. Wydawałby się, że w takiej sytuacji nic prostszego, – ale i pilniejszego! - jak zobowiązanie wszystkich agend rządowych ( z ministerstwem sprawiedliwości i Skarbu Państwa na czele) do natychmiastowego, w trybie pilnym i nadzwyczajnym, dokonania niezbędnej korekty w księgach wieczystych i zamknięcia tej sprawy raz na zawsze. Wymagałoby to tylko ścisłej i pilnej współpracy CAŁEJ administracji rządowej, współdziałającej z administracją samorządową: z polecenia rządu. Zważywszy, że nasz kraj penetrowany jest dość swobodnie przez zagraniczne służby, w tym przez Mossad, można obawiać się z tej strony działań sabotażowo –dywersyjnych; zwłaszcza, gdy w sprawy roszczeń (dotyczących majątku ocenianego na ok.65 miliardów dolarów!) włączyło się już państwo Izrael. Nawet trudno sobie wprost wyobrazić, żeby w takiej sytuacji izraelskie służby specjalne nie udzieliły stosownej „ochrony i osłony” tym żądaniom, w postaci paraliżowania, utrudniania, opóźniania czy wręcz sabotowania niezbędnej korekty ksiąg wieczystych w Polsce. Mają ku temu siły i środki. Stąd ważne jest wiedzieć:, jaki był cel i z kim właściwie kontaktowali się podczas tej sesji wyjazdowej rządu Tuska w Jerozolimie poszczególni członkowie gabinetu? Czy podjęte zostały jakieś zobowiązania? Nie trudno wyobrazić sobie sytuację, w której administracja rządowa – po tej wizycie - będzie obijać gruchy w sprawie ksiąg wieczystych, a w tym czasie rozpocznie w Polsce działalność izraelska Grupa Zadaniowa. Uchwalona „rzutem na taśmę” przez PO i SLD ustawa o rozszerzeniu tajemnicy państwowej może tymczasem skutecznie blokować informowanie opinii publicznej o cichej współpracy rządu z ta grupą... W im większym kryzysie pogrążać się będzie Polska, tym rząd podatniejszy będzie na takie naciski, zwłaszcza, że może za nimi stanąć administracja amerykańska, od której - nawet po naszym zaangażowaniu Iraku i w Afganistanie – żaden rząd polski nie próbował uzyskać zdystansowania się władz amerykańskich do tych wrogich, złodziejskich żądań. Dlaczego? Zapewne ze strachu o swój „image” w „światowych” mediach, więc, krótko mówiąc, z koniunkturalnego oportunizmu i partyjno-osobistej prywaty. Bo czy jest jakieś inne wytłumaczenie? Obecnie międzynarodowa sytuacja Izraela pogorszyła się: kilka państw zerwało stosunki dyplomatyczne z Izraelem, Turcja je zamroziła, nowym władzom Egiptu coraz trudniej lawirować, głosowanie w ONZ nad uznaniem państwa palestyńskiego „grzeje” temat w wymiarze globalnym. Jest idealny moment, żeby zaproponować rządowi Izraela: albo rząd Izraela wycofa się z wrogiej wobec Polski polityki i wyłączy Polskę z programu „Heart”, albo zagłosujemy za niepodległym państwem palestyńskim. ...Ale któż by zainicjował takie posunięcie? Tusk? Wolne żarty... Mężowie swych żon – Komorowski, Sikorski?... Czy zatem ogromny majątek w końcu przejdzie w nieuprawnione, ale długie, pazerne i chwytliwe łapy? Jednak, gdy PO i SLD przebąkują chętnie o Trybunale Stanu dla swych politycznych przeciwników, sugerując za pretekst różne głupstwa i duperele – i my przebąknijmy o tym Trybunale Stanu: za skandaliczne, koniunkturalne i oportunistyczne zaniedbanie majątkowego interesu narodowego. Za skandaliczną bierność wobec jawnej wrogości. Marian Miszalski

Po co Tuskowi 6 milionów sms-sów? Kancelaria prezesa Tuska rozpisała przetarg na 43 tysiące telefonów. Na odchodne? Nie całkiem. Na koszt Państwa (nie II PRL, ale podatników) Platforma chce uczynić prezent pracownikom 107 urzędów z 39 mln minut i 6 mln sms-sów – zdradza Fakt. Telefony otrzymają pracownicy ministerstw, urzędów wojewódzkich, Biura Rzecznika Praw Pacjenta, Głównego Inspektoratu Ochrony Roślin i Nasiennictwa, Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji i innych instytucji podlegających pod urząd premiera. Jak wyliczył Fakt, urzędnicy przez 70 lat będą mogli nagadać się do syta, bowiem dysponować będą w sumie 39 mln minut, czyli 650 tys. godzin. Ci lepsi będą mieć te lepsze komórki (za 3 tys. zł), a w sumie wysłać będą mogli 6 mln sms-sów i 180 tys. mms-ów. Zakupy prezesa to wcale nie wic. Wiemy, że te sms-sy to jego tajna broń, jak w roku 2007 kiedy to zwycięstwo zapewniły Platformie wysyłane podczas ciszy wyborczej sms-y „zabierz babci dowód”. Na pewno sztab pracuje nad nową strategią, a gra wojenna przewiduje i plan „B” - słaba wygrana 2011 i koordynacja akcji w walce z reakcyjnym podziemiem*. Albo „C” - wybory przedterminowe 2012.

* z faszyzmem (faszyści to wszyscy poza wnukami PZPR) żarcik?

http://www.tvn24.pl/0,1523264,wiadomosc.html

czy skoordynowana akcja?

http://video.interia.pl/obejrzyj,film,74002

Post scriptum: Platforma uwierzyła w słupki na zamówienie i znany z pracowitości prezes przespał zamówić komóry pół roku temu; wówczas „operacja telefon” mogła była wystartować puktualnie 6 października 2011, tuż po śniadaniu. A tak na wejście tuskofonów do akcji (za pieniądze podatników!) przyjdzie nieco poczekać. Jan Bogatko – blog

Guten Tag, WSI-Agenten 3 pazdziernika to Swieto Zjednoczenia Niemiec. Jesienia 1989 obywatele zajeli siedzibe Stasi, ratujac od spalenia tysiace workow z pocietymi juz aktami. Teraz te akta beda rekonstruowane elektronicznie, aby poznac metody Stasi. A w Polsce po staremu. W bylym NRD roilo sie od szpicli i agentow, kosciol ewangelicki byl jedyna instytucja w ktorej mozna bylo praktykowac relatywna wolnosc slowa. Dlatego tez pierwsze manifestacje demokracji rodzily sie w kosciolach. W NRD stacjonowalo tez pol miliona radzieckich zolnierzy i tam wysylano na placowke najlepszy element taki jak np. Vladimir Putin. Polska dostawala druga polke (Alganow). Na szczescie NRD zostalo pokojowo przejete przez RFN, w proporcjach ludnosci 20% / 80%. Tak wiec ogromna ilosc szpicli i agentow (okolo 2 milionow) rozmyla sie w wielokrotnie wiekszym spoleczenstwie zachodnio-niemieckim, ktore kontrolowalo tez media i biznes. Tak wiec byli agenci Stasi nie mogli za bardzo napsuc w nowych Niemczech, chociaz tradycyjnie od czasu do czasu pojawjali sie w aferach gopodarczych. Do tego, utworzona zostala instytucja do badania akt Stasi, pod kierownictwem bylego pastora Joachima Gaucka, zwana potocznie Gauck-Behoerde:

http://www.bstu.bund.de/DE/Home/home_node.html

Od marca 2011 na czele tej instytucji stoi dziennikarz Roland Jahn. Gauck-Behoerde ma 12 oddzialow w calym bylym NRD. Podobne rozwiazania wywolalyby w III RP histerie medialna: pastor i dziennikarz badajacy agentow? Czescia Gauck-Behorde jest tez bank danych zwany Rosenholz, czyli mikrofilmowa kartoteka szpiegow NRD za granica. Wyobrazmy sobie podobne rozwiazanie w III RP: nowa histeria gwarantowana poprzez larum osobistosci na telefon, na temat tzw. "oslabiania obronnosci panstwa". Od roku 1995 rekonstruowane sa cierpliwie akta pociete na kawalki (do tej pory przetworzono 400 workow), praca byla realizowana najpierw manualnie, teraz beda uzywane metody elektroniczne. Od roku 2007 trwa projekt pilotazowy, finansowany przez rzad (7 milionow Euro). No tak, a teraz mozna poparzec na Polske wlaczyc telewizor, poczytac gazete i zauwazyc ze bardzo waskie grono "osobistosci" na telefon, zakrzykuje polska demokracje. Ilu ich jest na medialnej linii frontu dywersji: 100 - 200 osob? Tylu tylko wystarczy, aby zakrzyczec i manipulowac 40-o milionowy europejski kraj. Parafrazujac Tuska, mozna wiec powiedziec: Guten Tag, WSI-Agenten! Stanislas Balcerac

Sikorski choruje na Łukaszenkę Wiadomo nie od dziś, że tak lansowany u nas program Partnerstwa Wschodniego jest przysłowiową kulą u nogi całej Unii Europejskiej. Najpierw staraliśmy się nadać mu wydźwięk jednoznacznie antyrosyjski, a kiedy stało się to niemodne i źle widziane w Berlinie i Paryżu – znaleźliśmy nowego konika – Łukaszenkę. Tutaj, jak się zdawało, teren był korzystny do uprawiania anachronicznych koncepcji prometejskich połączonych z dziecięcą chorobą demokracji. Minister Radosław Sikorski najpierw wykonał „gest” w kierunku prezydenta Białorusi, proponując mu w Mińsku genialny układ – „zrobi pan demokratyczne wybory i w nich przegra”. Łukaszenka owszem zrobił wybory, ale nie przegrał (mniejsza jaki był prawdziwy wynik, ale na pewno nadal ma większość). Wtedy Sikorski stał się błędnym rycerzem, który niczym Don Kichot atakuje przy każdej okazji wiatrak z napisem „Białoruś”. Śmieszność tych ataków jest widoczna nawet dla zwolenników tzw. polskiej polityki wschodniej. No bo jak oceniać wypowiedzi na poziomie dziennikarza prymitywnego brukowca, np. tę o helikopterze, którym prezydent Białorusi będzie uciekać ze swojego pałacu. Łukaszenka stał się wręcz obsesją Sikorskiego, nie przestaje o nim myśleć, ba, postanowił temu właśnie tematowi podporządkować cały szczyt Partnerstwa Wschodniego. I poległ na tym z kretesem. Najpierw potraktowaliśmy Białoruś po chamsku, nie zapraszając Łukaszenki, tylko ministra spraw zagranicznych tego kraju. Ten nie mógł rzecz jasna przyjechać, ale wysłał swojego ambasadora, którego my nie zaprosiliśmy na uroczystą kolację. Trzeba przyznać, że pokazaliśmy wyjątkową szkołę „dyplomacji”. Ale to był dopiero początek klęski. Sikorski podał jako główne danie Szczytu oświadczenie potępiające „reżim” Łukaszenki. Państwa UE przez grzeczność podpisały to, ale odmówiły państwa leżące na terenie dawnego ZSRR, w tym Ukraina, Gruzja, Armenia i Azerbejdżan. Dlaczego odmówiły? Bo uznały, że one w pewnym momencie mogą też być oskarżone o to samo. Nie jest bowiem tajemnicą, że w takim np. Azerbejdżanie panuje o wiele bardziej opresyjna dyktatura, niż na Białorusi. A i reżim w Tbilisi ma niemałe „osiągnięcia”. Nie wiem na co liczył Sikorski, ale jako szef dyplomacji okazał się po raz kolejny amatorem. Jak w ogóle można wnosić pod obrady jakiś dokument, skoro wiadomo, że nikt z kontrahentów go nie podpisze? Pomijam już monstrualnych rozmiarów hipokryzję naszej polityki wschodniej – polegającą na stosowaniu tzw. podwójnych standardów. Jeśli, jak przekonujemy, walczymy o „demokrację i prawa człowieka”, to wypadałoby, u diabła, stosować tę samą miarę do wszystkich. Tymczasem my łajamy przy każdej okazji Białoruś i głaszczemy innych. Nie tak dawno media zachodnie doniosły o zniszczeniu buldożerami domu jednego z liderów opozycji w Azerbejdżanie w czasie jego pobytu za granicą. Co by się działo, gdyby Łukaszenka kazał zrównać z ziemią np. dom pana redaktora „Gazety Wyborczej” Poczobuta? Aż strach pomyśleć. Polityka wschodnia Polski uległa po 2007 pewnej korekcie, ale jej paradygmaty nie. Nadal w myśleniu o Wschodzie panuje karykaturalnie wykoślawiona „myśl” Giedroycia, wciąż dominuje kompleks rosyjski i nieziszczone marzenie o „zagospodarowaniu” Wschodu na złość Rosji. Doszła do tego choroba na Łukaszenkę. Na tak oczekiwanym u nas Szczycie Partnerstwa Wschodniego dostaliśmy potężnego prztyczka. Dostał go osobiście nos minister Sikorski, ale dostał też sam premier Tusk, który brnie w fetowanie nic nie znaczących polityków „opozycji” białoruskiej, włącznie z tym pozostającym na usługach Moskwy. Nie tak dawno jedna z gazet litewskich nazwała ich „nieudacznikami” i napisała: „Białoruscy opozycjoniści panoszą się w Wilnie jak na własnym podwórku. Dysponując dużymi, nie zaksięgowanymi środkami, zakładają fikcyjne przedsiębiorstwa, zajmują się spekulacją nieruchomościami, utrzymują nieformalne, czasami bardzo intymne stosunki z litewskimi dyplomatami i urzędnikami bezpieczeństwa”. Tracimy więc czas, pieniądze i energię na coś, co nie jest warte funta kłaków. Zdumiewające jest tylko to, że nikt oficjalnie nie chce tego powiedzieć, opozycja z PiS na czele także. Bo PiS, krytykując Sikorskiego – proponuje nic innego, tylko „zaostrzenie” kursu wobec Mińska, co – przyznajmy – nie jest ani odkrywcze, ani mądre. Jest beznadziejnie głupie. Jan Engelgard

http://mercurius.myslpolska.pl

Gajowy nie będzie specjalnie odkrywczy, jeśli stwierdzi, iż jedną z przyczyn (główną?) nienawiści męża pani Apfelbaum do Łukaszenki jest świadomość łańcuchowego kundla, iż jest kundlem łańcuchowym, a obszczekiwany przezeń brytan biega sobie na wolności. – admin

Czy Vincent Rostowski ma w skarpecie 1,2 mld EUR do zwrotu Unii? Problem jest i śmieszny i straszny czyli jak mawiają nasi „druzja” `Żyzń eto kak tigra jebat`, i smieszno i straszno i prijatnosti nikakoj`. Skąd Polska weźmie 1,2 mld EUR by oddać do Brukseli ? Okazało się że nasi rządowi geniusze postanowili przenieść pieniądze co to niby Polsce Unia przyznała na rozwój kolei na budowę dróg (LINK). Jak ogólnie wiadomo kolei Polska nie potrzebuje chyba, że będzie to kolejka do zabawy dla syna premiera Michała (to ten „specjalista” z GazWybu co do Chin lata po „edukacje”) ewentualnie po papier toaletowy lub po zasiłek do MOPS’a. Za to dróg potrzebuje kraj jak kania dżdżu a ponieważ proces budowy postępuje bardzo powoli (o jakość szkoda gadać) a kosztuje chyba najwięcej w UE a może i na świecie to nie dziwota, że zaczęło brakować forsy (pewno stopniała jak lód, który kładli na A4 zamiast tłucznia na nasypy LINK). Nasze orły, sokoły myślały, że napiszą prośbę żeby urzędnicy UE przepisali sobie w tabelce Excela, że te 1,2 miliarda EUR pójdzie jednak na drogi a nie na kolej jak było drzewiej ustalone. Nie docenili jednak oporu brukselskich biurokratów, którzy powiedzieli „a figa z makiem”. Wnioskowaliście o forsę na budowę kolei i OK. Dostaliście ją. Ale skoro chcecie za nią kłaść drogi to my wam na to nie pozwolimy bo trzeba było prosić o forsę na drogi. To de fakto oznacza, że Polska tych pieniędzy nie dostanie i muszą one być zwrócone do płatników (Niemcy, Holandia), którzy wyłożyli swoją kasę by w Polsce zaczęto budować nowoczesne linie kolejowe. Jednak wszystko wskazuje na to, że Polska te pieniądze już dostała jako, że unijny program „sponsorski” zwany szerzej u nas jako „Polska w budowie” szedł pełną parą w latach 2007-2008 i je gdzieś przeputała. To oznacza, że teraz trzeba będzie je oddać ino nie wiadomo skąd. Co ciekawe „dostali” je po kursie ok. 3zł (3,6 miliarda PLN) ale oddać trzeba będzie po dzisiejszym kursie czyli 4,5 zł (5,4 miliarda PLN). Jak donosi polski euro deputowany z ramienia SLD towarzysz Liberadzki (jak tam ma się pana zona Grażynka towarzyszu ministrze?) nie przychylna decyzja dla Polski już zapadła w KE. Ze względu na rozpaczliwe prośby towarzyszy z PO decyzja zostanie ogłoszona dopiero po wyborach (1,8 miliarda to i tak betka przy 300 miliardach długu Vincenta). Czy ktoś sobie wyobraża jaki to można by zanotować wzrost poparcia ekipy rządzącej gdyby tak ogłosić publicznie, że przez własną głupotę naraziło się polskich podatników na drobne koszta manipulacyjne w wysokości 1,8 miliarda PLN ? Zatem z tytułu faktu, że pan premier Tusk i jego wspaniała ekipa („Czarek! , Czarek !, gdzie jesteś?) nie potrafiła przez kilka lat wydać „darowanego” Polsce szmalu na budowę kolei przez Brukselę polski podatnik oddając „pożyczkę” będzie musiał dorzucić ze swoich podatków skromną nadwyżkę 1,8 miliarda złotych. Jeśli jakiś tow. komisarz z KE (może ten z KLD od „pierwszy milion trzeba ukraść”) jest na procencie od tej sumki to jest ustawiony do końca dni swoich i swojego potomstwa. Czyli reasumując. Polska dostała 1,2 mld EUR na kolej, nie potrafiła ich wydać przez kilka lat, teraz musi oddać to co dostała skoro nie potrafiła i zapłacić przy okazji 1,8 miliarda PLN „prowizji” za „głupotę”. Zapamiętajmy wszyscy słowa prezesa Ochódzkiego – „prawdziwe pieniądze zarabia się tylko na drogich słomianych inwestycjach”. Jest to bardzo ciekawy wątek odnośnie tego czy Polska jest płatnikiem netto do unijnej kasy. Co niektórzy twierdzą ze już od dawna Polska więcej wkłada do unijnej kasy niż z niej dostaje. Wkrótce temat zostanie szerzej przybliżony. 2-AM – blog

Uboczne skutki likwidacji armii Wszyscy lamentujemy, ja także, nad tym, że polska armia postawiona jest w stan likwidacji. Wszyscy lamentujemy, ja także, nad tym, że polska armia postawiona jest w stan likwidacji. Abstrahując od tego czy to prawda czy nie, warto zastanowić się po co w istocie tę armię się likwiduje. Po to – nasuwa się pierwsza odpowiedź – by oddać kraj wrogowi. To prawda, może tak się zdarzyć, że wróg tu wejdzie i nie będzie komu nas bronić. Tyle, że wróg i tak tu wchodzi, wchodzi z pieniędzmi nie z karabinami i wykupuje co mu tam jest potrzebne. Poza tym wobec potencjałów rozmaitych wrogów żadna rodzima armia, nawet najdoskonalsza nie mogłaby nas uratować. Co najwyżej mogłaby przedłużyć wojnę i dać nadzieję na odsiecz. Nasze doświadczenia z odsieczą są jednak marne i wątpię, by armia chciała rzeczywiście bić się aż do nadejścia tej mocno hipotetycznej odsieczy. Pozostaje jeszcze kwestia metod – jeśli jest tak jak mówią – czyli wojnę dziś prowadzi się rakietami, to nie ma mowy o odsieczach, obronie i w ogóle czymkolwiek. Jedyne co mogłoby nas uratować to powszechne przeszkolenie wojskowe wszystkich obywateli i karabin w każdym domu oraz bateria rakiet w każdym powiecie. To dopiero byłoby skutecznym straszakiem dla ewentualnego okupanta. Kwestia armii jednak jest ciągle rozważana. Jeśli jest za duża – niedobrze, bo za drogo kosztuje. Jeśli za mała – wiadomo. To „wiadomo” jednak jest dość zagadkowe jak wykazaliśmy wyżej. Wobec bowiem redukcji armii pozostaje ciągle kwestia kadr i wysokich oficerów oraz podporządkowanie tejże armii prezydentowi. Armia dawniejsza, była armią z poboru. Przez komunistów zorganizowanego tak, że rekrut z Przemyśla służył w wojsku w Szczecinie, a ten ze Szczecina jechał z biletem do Nysy. Powód był oczywisty – trzeba było w jakiś sposób zneutralizować narodowy charakter tej armii. Gdyby ten z Przemyśla służył w Przemyślu, nie byłoby siły zdolnej powstrzymać go od strzelania, gdyby w mieście tym pojawił się okupant. Nie byłoby także siły na to, by zmusić do do strzelania gdyby na ulicach pojawili się niezadowoleni z władzy mieszkańcy Przemyśla. Więcej – z całkowitą pewnością twierdzę, że rekrut taki natychmiast zacząłby strzelać do władzy, a za jego przykładem poszliby inni rekruci, żołnierze i oficerowie odbywający służbę w swoich rodzinnych miejscowościach lub w pobliżu nich. Tego właśnie należało uniknąć stąd ta tendencja do przerzucania Górali nad morze i Kaszubów w Sudety, którą wszyscy pamiętamy. Dziś nie ma o tym mowy, bo armia jest profesjonalna. Cóż to znaczy? To znaczy, że jest mała i bardzo sprawnie działająca. Służący w niej żołnierze zaś to ludzie nie ulegający emocjom, za to ściśle wykonujący rozkazy. Nie ma więc niebezpieczeństwa, że poddani presji tłumu przestaną słuchać pana prezydenta i zaczną słuchać narodu i jego złowrogich pomruków. Nie są bowiem ci ludzie armią narodową. Są armią najemników we własnym kraju i taką mają mentalność. Wiem co piszę bo pochodzę z garnizonowego miasta. Do wojska idą, żeby mieć „lepszą pracę”. Już lepiej gdyby szli tam pod przymusem. W obecnej chwili, biorąc pod uwagę ogólną degenerację moralną, faceci ci gotowi są do wystąpienia przeciwko narodowi, kiedy tylko Broniu kiwnie palcem. Nie grają w nich emocje, bo są profesjonalistami, najwyższym dobrem jest dla nich „dobra praca”, państwo, naród, to jakieś mrzonki, liczy się organizacja i oni tej organizacji służą. Ich liczba zaś konkretyzuje im zadania i przy okazji je ogranicza. Wiadomo, że nie mogą nas obronić, ale nie mogą też zrobić tego co od dawien dawna czyniły wszystkie narodowe armie, z wyjątkiem komunistycznych – nie mogą postawić się władzy, a nie jej zmienić solidaryzując się z ludem. I o to chyba chodziło. Coryllus

Kaczyński albo Tusk z Palikotem

1. Po wczorajszych publikacjach sondażowych, z których wynika, że PiS zrównał się z Platformą, ale jednocześnie 9 % poparcie odnotował Ruch Palikota, Prezes Jarosław Kaczyński na konwencji wyborczej w Warszawie sformułował tezę, że głosy oddane na Platformę, oznaczają tak naprawdę rządzenie Tuska z Palikotem. Wprawdzie Palikot rozstał się z Platformą, w konflikcie, ale przecież ciągle pamiętamy, kim był dla Donalda Tuska przez ostatnie kilka lat. Powierzano mu najbardziej brudne zadania, psucia polskiej demokracji i polityki, a także prowokowania i obrażania zarówno ś.p. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a także Prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Wywiązywał się z tego bez zarzutu, nie ma sensu przypominanie tych ekscesów, na które pozwalali mu dziennikarze w zaprzyjaźnionych z rządzącymi mediach. Wyciszono go tylko na chwilę tuż po katastrofie smoleńskiej, ale zaraz po pogrzebach ofiar „występy” zaczęły się na nowo i to z jeszcze większą brutalnością.

2. Palikot był też pierwszym żołnierzem w kampanii prezydenckiej marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego, także wtedy powierzano mu prowokacje i obrażanie Jarosława Kaczyńskiego i był w tym niestrudzony przez cała kampanię. Jego zasługi dla tej prezydentury muszą być wielkie, bo nawet teraz kiedy atakuje Platformę, Prezydent Komorowski w dalszym ciągu uważa go za swojego przyjaciela, do czego przyznał się wprost w jednym z ostatnich wywiadów. Nawet słynąca z wstrzemięźliwości Pani Prezydentowa Komorowska przyznała się, że przy każdym spotkaniu z Palikotem, odradzała mu atakowanie Kaczyńskich, ale niestety jej nie posłuchał.

3. Stosunki Palikota z Platformą mógł dodatkowo popsuć jego wywiad rzeka, pod tytułem „Kulisy Platformy”, książka, którą rozdaje w czasie kampanii wyborczej. Pełna opisów brutalnej walki pomiędzy czołowymi postaciami Platformy, ale w odniesieniu do Tuska tak naprawdę j łagodna. Pokazuje, bowiem „tylko” jego cynizm, pamiętliwość i brutalność w rozprawianiu się z niedawnymi jeszcze kolegami, ale o tym wiemy i bez książki Palikota, znając losy takich ludzi jak Rokita, Piskorski Gilowska, którzy uważali, że są wręcz braćmi i siostrami Tuska, ale zostali potraktowani bezceremonialnie.

4.Tusk nie obraził się na Palikota, w publicznych wypowiedziach wcale się koalicji z nim nie wypiera, uważa, bowiem, że byłby zdecydowanie wygodniejszym koalicjantem niż zasobne w kadry SLD. Tej partii Tusk musiałby oddać sporo stanowisk ministerialnych, a partia Napieralskiego mając wręcz nieograniczone i wygłodniałe kadry błyskawicznie zagospodarowałaby tyle resortów i urzędów centralnych, ze trudno byłoby niepodzielnie rządzić Polską. Wokół Palikota wprawdzie krąży sporo dziwnych ludzi, ale jak się popatrzy na czołówki jego list wyborczych to sporo tam „oryginalnych” postaci, ale trudno się doszukać fachowców od czegokolwiek. Palikot jest, więc dla Tuska łatwiejszy do przełknięcia pod wieloma względami, nawet tym programowym, bo zapewne z najbardziej ekstremalnych pomysłów, będzie musiał zrezygnować.

5. Ma, więc rację Prezes Jarosław Kaczyński przestrzegając Polaków przed konsekwencjami głosowania na Platformę, która jeżeli zwycięży w tych wyborach, to jej szef z dużym prawdopodobieństwem może sięgnąć po swojego niedawnego kolegę i przyjaciela Janusza Palikota. On nadal będzie niekwestionowanym liderem takiej koalicji, będzie miał pod kontrolą wszystkie resorty siłowe, a te w swoich zasobach mają tyle materiałów, które mogą pogrążyć Palikota w każdej chwili (zawieszonych jest kilka postępowań prokuratorskich w sprawie jego interesów gospodarczych), więc „Janusz” będzie mu „jadł z ręki”. Niezdecydowani wyborcy, a jest ich ciągle kilkanaście procent mają, więc do wyboru Prawo i Sprawiedliwość i rząd Premiera Kaczyńskiego albo koalicję Platformy z Ruchem Palikota i rząd Premiera Tuska z Wicepremierem Palikotem. Miejmy nadzieję, ze Polacy jednak do tego nie dopuszczą. Zbigniew Kuźmiuk

Grad sprzedał Mennicę Narodową S.A Doszło do skandalicznej w skali światowej prywatyzacji, wiosną zeszłego roku skarb państwa sprzedał w ramach tzw. przyśpieszonej księgi popytu resztówkę mennicy: 42 proc. akcji. W zeszłym roku ministerstwo Grada wystawiło na sprzedaż prawie 400 spółek, w całości lub w części. Prawie 160 sprzedało. W jaki sposób, na jakich zasadach, za ile, nikt nie wie, bo z właściwym sobie piarowskim geniuszem Tusk trzyma łapy Grada z daleka od takich spółek, jak Orlen czy KGHM, opinia publiczna śpi, więc spokojnie. Czasem słyszymy coś o wyprzedaży resztówek; sama nazwa skłania do lekceważenia. Tymczasem doszło do skandalicznej w skali światowej prywatyzacji, wiosną zeszłego roku skarb państwa sprzedał w ramach tzw. przyśpieszonej księgi popytu resztówkę mennicy: 42 proc. akcji. Mennica Polska SA jest jedyną na świecie mennicą notowaną na giełdzie papierów wartościowych, donosi z dumą Ministerstwo Skarbu Państwa, choć może należałoby się zastanowić, dlaczego wszystkie państwa na świecie uznały za stosowne zachować kontrolę nad fabryką, w której produkuje się pieniądze. Nawet USA, gdzie narodowa mennica United States Mint, należy do państwa od czasu powołania jej ustawą Kongresu w 1792 r. Do kompletu warto dodać, że w ramach ekspresowej sprzedaży rząd zaoferował nabywcom 3 proc. dyskonta od ceny rynkowej akcji, co oznacza, że wziął 10 mln zł mniej, niż by dostał za te same akcje na giełdzie. Ale nikogo to nie zainteresowało, bo kogo obchodzą resztówki? Walterowicz

Nie anty-Polska, lecz Polska Po roku 1989 sądziliśmy, że odzyskaliśmy naszą Polskę, naszą matkę: autentyczną, wymarzoną i wspaniałą. Ale wraz z upływem lat zaczęliśmy przecierać oczy: to chyba nie Polska, tylko jakaś karykatura i dla patriotów, i katolików, jakaś macocha, a nawet anty-Polska. Coraz częściej słyszeliśmy z góry, że Naród Polski to wsteczna plemienność, a patriotyzm polski w przeciwieństwie do izraelskiego to rasizm. Późniejszy premier powie, że „polskość to nienormalność; piękniejsza od Polski jest ucieczka od Polski”. Dziś dodaje się jeszcze, iż głoszenie, że Matka Boża uratowała Polskę w roku 1920, to rusofobiczne, katolickie majaczenie Polaków. I niekiedy dodaje się obecnie dziwne stwierdzenia, że nasze potępianie napastniczej Armii Czerwonej i jej okrutnej okupacji Polski to niesprawiedliwy antykomunizm, rusofobia, a wreszcie i antysemityzm. Dlaczego antysemityzm? I tak niczego już nie rozumiemy.

Dwie Polski Ikona Polski jaśnieje jeszcze i dziś, ale raczej w dołach, wśród ludzi prostych, uczciwych, szlachetnych, i ci ludzie stroją tę ikonę i malują coraz piękniej i serdeczniej, ale na górze, w sferach politycznych czy raczej pseudopolitycznych, robi się jakiś falsyfikat Polski, rzekomo „nową Polskę”. Na górze jednak brakuje przede wszystkim koncepcji i teorii Polski. Teorie o swoich krajach mają Francuzi, Niemcy, Anglicy, Rosjanie, Turcy, Litwini, Słowacy, lecz nie mają ich nasi koryfeusze życia publicznego: SLD, PO, jedynie małpują nadal marksizm sowiecki, socjalizm i liberalizm zachodni. Ciekawe, że mieli określoną koncepcję Polski Żydzi polscy po roku 1989, stanowiący rdzeń Unii Demokratycznej, potem Unii Wolności. Ale okazali się zbyt wyniośli, pogardliwi wobec innych i hermetyczni, i dlatego prowadzona przez nich partia dosyć szybko upadła. Tadeusz Mazowiecki nawiązywał w dużym stopniu do personalizmu Emmanuela Mouniera, co zauważyłem, gdy współpracowałem z nim jako redaktorem miesięcznika „Więź” już od pierwszego numeru w roku 1958. Podobnie było z Jerzym Turowiczem, z którym współpracowałem od początku lat 70. na łamach „Tygodnika Powszechnego”. To mądre i ideologiczne ugrupowanie miało jednak coś niepolskiego, pogardliwego wobec nas. Oddał to dobrze parę lat temu na KUL pewien Żyd polski, mieszkający obecnie w Paryżu, zaproszony przez ks. abp. Józefa Życińskiego. W wykładzie dla kleryków, studentów KUL powiedział ni mniej, ni więcej, że Mieszko I był Żydem i został księciem, bo wśród Polan nie było nikogo wybitnego, a starszyzna składała się z samych pijaków. Ale było coś na rzeczy. Wielu bowiem historyków niemieckich pisało i pisze, że Mieszko I był z kolei wikingiem, skandynawskim rozbójnikiem, bo barbarzyńscy Polanie nie byliby zdolni stworzyć tak wielkiego i walecznego księstwa, które potrafiło bić rycerstwo niemieckie w roku 972 pod Cedynią, a nawet wojska cesarza Ottona II w roku 979. Prezydent Bronisław Komorowski, choć historyk, również nie ma koncepcji Polski. Wychodzi wprawdzie z założeń UW, do której należał, przyjął przede wszystkim jej ideę prywatyzacji religii, co objawiło się w wyrzucaniu krzyża z placu publicznego, a także zdaje się przyjmować pewną niższość Polaków wobec sąsiadów, idąc za UW i PO, to jednak dokonuje daremnego eklektyzmu, starając się wsadzić w jeden wspólny worek, jak w torbę żebraczą, także idee wszystkich innych: UW, KLD, SLD, PO, SD, postkomunistów, solidarnościowców, ateistów, liberałów, masonów, choć najwięcej foruje członków UW. Chyba gra tezą „pluralizmu”. I tak np. odznacza najwyższymi orderami polskimi nie tyle tradycyjnych patriotycznych Polaków, ile raczej tych, których zasługi są bardzo wątpliwe lub którzy zgoła niszczą Polskę. W rezultacie ogólnie podział na dwie Polski stale się pogłębia, zwłaszcza w miarę jak Polska jest osłabiana i niszczona na rzecz innych krajów i narodów. Ludzie nierozumiejący praw procesów społecznych i religijnych często roją sobie, że wszystkie odłamy w Polsce można i należy zjednoczyć „dla dobra wspólnego”. Ale to jest błąd. Nie da się zjednoczyć prawdy z fałszem, dobra ze złem, miłości Ojczyzny z jej niszczeniem i pogardą, bo to byłoby właśnie w służbie zła wspólnego i bezsensu. Nie wolno, więc jednoczyć twórcy Polski z jej niszczycielem, mądrości z głupotą, AK z UB, patriotyzmu ze zdradą. Dla prawdziwego i sensownego zjednoczenia musi zła strona ustąpić dobrej, a dobra musi walczyć, żeby zwyciężyć, choć, oczywiście, przy pomocy środków legalnych i godnych, co jednak nie oznacza ustępstwa złemu w jego złu. Jednoczyć można i trzeba jedynie różne aspekty czy ujęcia prawdy i dobra.

Potrzeba walki z nie-Polską Do tej pory miejscem wspólnego spotkania polskiego jest wciąż Kościół katolicki ze swoim tysiącletnim dziedzictwem chrześcijańskim i polskim. Dzięki temu oba te obozy nie walczą jeszcze jak dwaj rycerze w bagnie, tylko, że obóz staropolski zauważa to trochę za późno, a obóz nowopolski tego w ogóle nie rozumie. Opierając swoje istnienie i działanie na gruncie tradycji kościelno-polskiej, chce ten grunt usunąć spod nóg i szuka oparcia na iluzorycznym i błędnym postkomunizmie, liberalizmie i nihilizmie moralnym. Przy czym jego powoływanie się na „Solidarność” jest zwyczajnym oszustwem. Obóz nowopolski, rewolucyjny wobec Polski, ulega mitologicznej utopii, że otwiera nową erę i nowy świat przez zniszczenie dotychczasowego. Są to dziwni ludzie, którym amputowano historię. Powinni wiedzieć, że prawie każdy ambitniejszy władca od najstarszych czasów przybierał sobie jakieś imię, jako „Twórca nowego świata”, np. w Chinach był „Cesarz Początku”. Podobnie zresztą robili Napoleon, Hitler, Stalin i inni. Ale i według naszych niedouczonych utopistów, Polska zaczęła się nie od Mieszka I, lecz dopiero bądź od roku 1944, bądź od 1989, bądź od przystąpienia do UE, i zawsze łączy się z tym przekonanie, że będzie to już era wieczna i zbawienna dla jej zwolenników. Niestety i nasz obóz „nowej Polski” czy raczej „nie-Polski” choruje na głęboki kompleks niższości Polski i zamiast partnerstwa z UE zacieśnia się wasalstwo. Prezydent chce już od dawna, by nasz parlament zmienił – bez referendum – Konstytucję tak, by była ona całkowicie wasalska wobec UE. Przecież można ratyfikować ustawy UE każdorazowo przez Sejm. Zresztą po przystąpieniu do Unii podobno przywieziono do Polski już 350 tys. ustaw, uchwał, rozporządzeń, które w dużej mierze wykonujemy bez rozgłosu, choć nie brakuje aktów niedorzecznych. Ostatnio np. pojawiło się polecenie, żebyśmy jedli robaki i insekty, „bo są bardzo pożywne”. Ponadto jeszcze 22 listopada 2010 r. Trybunał Konstytucyjny zawyrokował, że nasze uzależnienie się w prawodawstwie od Brukseli nie jest uzależnieniem, lecz spełnieniem suwerenności. Mamy tu logikę postmodernistyczną: nielogiczną. Jest skandal z gazem łupkowym, który miałby nas dźwignąć z zapaści. Okazuje się, że na 101 koncesji Polska sprzedała 25 Rosjanom, co albo rząd ukrywa, albo jest oszukiwany, a wyjawiła to UE. Przecież Rosjanie mogą spowodować zator w całej sprawie. Trzeba pamiętać, że mają oni w Brukseli ponad tysiąc swoich przedstawicieli, którzy mają większe wpływy niż cała nasza reprezentacja łącznie z Jerzym Buzkiem. I już wpłynęli na Francję, by nie poszukiwała u siebie gazu łupkowego, a Francja miała już chęć i nam zakazać poszukiwania tego surowca. Zobaczymy jeszcze, co powiedzą Niemcy ulegający Rosji w kwestiach gospodarczych. Podejrzane są właśnie postawy naszego prezydenta i rządu PO, bo na początku głosili sceptycyzm czy nawet zastrzeżenia, teraz przed wyborami prace nad gazem popierają, ale zachodzi obawa, że po ewentualnie wygranych wyborach przez PO mogą całą sprawę sabotować, żeby przysłużyć się Rosji i UE. Charakterystyczne jest też to, że władze wysłały ostatnio naszych prokuratorów i specjalistów do badań nad samolotem Tu-154M, zapewne żeby bronić się przed zarzutami, że zaniedbały takie badania poprzednio. Ale jednak i to pokazuje nasz status wasalski, bo nasi ludzie pracują tylko w obecności Rosjan, pod ich ścisłą kontrolą, nie mogą otrzymać niektórych niezbędnych informacji. Ponadto PO prze całą parą do przystąpienia do strefy euro, choć byłoby to ewidentnie bardzo złe gospodarczo, ograniczyłoby jeszcze bardziej wolność finansową, i choć system euro się wali. Przy czym minister finansów popiera projekt podporządkowania Polski bezpośrednio centralnemu bankowi Unii i zarazem poddania naszych planów budżetowych kontroli unijnej. Wszystko to jeszcze bardziej uściśliłoby nasze wasalstwo wobec Unii, a może nawet byłoby zgodą na status kolonii. Również PO, SLD i ugrupowania ateistyczne chcą wycofać egzempcję Polski od Karty Praw Podstawowych, wywalczoną z takim trudem przez Lecha Kaczyńskiego. Karta ta daje podstawy prawne pod zniesienie katolickiej etyki w życiu publicznym, np. co do wyrugowania wpływu Kościoła na życie moralne, uznania układów homoseksualnych i adopcji przez nie dzieci, swobodnego rozwoju sekt i satanizmu, niekaralności profanacji i bluźnierstw itp. Projekty co do wprowadzenia tej karty są w mediach wypowiadane przez polityków tylko półgębkiem, żeby ogół katolików nie zrozumiał, o co chodzi, i żeby nie zdradzić się przed wyborami. Ale będzie to jeszcze jeden ukłon w stronę nihilistycznego liberalizmu zachodniego. Jest tragedią obłędne legalizowanie w UE niemoralności w dziedzinie seksu, rodziny i prokreacji. Zło tej legalizacji mało kto do końca rozumie, choć jest ono symptomem dogłębnej degeneracji dzisiejszego człowieka. To zło, najbardziej in vitro, niszczy dom rodzinny, godność urodzenia i pochodzenia, pojęcia i uczucia ojca i matki, a także dziecka, cześć dla rodziców, miłość głębszą do dziecka, więzi między rodzeństwem, idealizację środowiska narodzin i dzieciństwa, więź ojczyźnianą i narodową, podstawy kultury duchowej i społecznej, cnoty moralne, zdrowie psychiczne i równowagę osobowościową, zmysł religijny, a wreszcie zrywa ciągłość genetyczną i prowadzi do wymierania ludów i narodów. Zachowania i działania niektórych liberałów są w tym względzie przestępcze i zbrodnicze. Oto np. w Wielkiej Brytanii na trzech uniwersytetach (King´s College, Newcastle i Warwick) dokonywane są zabiegi zapładniania zwierzęcych komórek ludzkimi plemnikami (prof. M. Giertych). Warto zauważyć, że pierwszy myśl taką podjął Stalin, który w roku 1925 polecił Ilji Iwanowowi skrzyżowanie człowieka z małpą dla celów wojskowych („Europa”, 18-19.10.2008 r.). Trzeba więc pokazać, jak groźni są politycy i inni szerzący skrajny liberalizm, który notabene na Zachodzie już słabnie, a u nas jest nierozumnie rozwijany.

- Ludzie ci dążą do radykalnego zmniejszenia populacji w Polsce, konkretnie do 15 mln, choć już w roku 2030 na stu pracujących będzie przypadać 72 osoby do utrzymywania i choć tak przeludnione Chiny odchodzą już od modelu rodziny 2+1 na rzecz modelu 2+2, gdyż słabnie gospodarka i potencjał kulturowy.

- Chcą zniszczyć religie i dawną moralność, a przynajmniej zepchnąć je na margines, gdyż są podstawowym czynnikiem zniewolenia człowieka.

- Zmarginalizować znaczenie robotników, chłopów, także związków zawodowych i różnych przeciwników „nowej ery”, sprowadzając ich jedynie do roli służebnej, gdyż inaczej będą tylko hamowali rozwój społeczny i proces kształtowania nowego „człowieka wolności”.

- Rozwijać pełną ekologię: kosmosu, ziemi, flory i fauny, pamiętając, że człowiek, zwłaszcza w wielkiej liczbie, jest głównym zagrożeniem dla środowiska; nie wulkany, nie trzęsienia ziemi, nie lodowce, nie susze, lecz człowiek.

- Świat i ludzkość chcą opanowywać przez odpowiednią ekonomię pieniądza i bankowości, które muszą być ponadpaństwowe, ponadnarodowe i będą pomagały w tworzeniu świata globalnego i „nowego”.

- Według skrajnego liberalizmu, podstawowym źródłem szczęścia, radości i zdrowia jest zaspokajanie popędu seksualnego w sposób całkowicie nieskrępowany i nieograniczony, a więc łącznie z wszelkimi dewiacjami.

- I wreszcie liberalizm musi mieć charakter misyjny i dlatego musi mieć swoich misjonarzy, swoje podstawowe ośrodki i swoją ideologię.

Potocznie sądzi się u nas, że związek z UE ograniczy się tylko do dziedziny gospodarczej, politycznej i turystycznej. Ale tak teraz nie jest. Nowy świat Zachodu rodzi jednocześnie nowego człowieka i nowy światopogląd, i to jest importowane do nas wraz ze światem materialnym, często z pomocą nierozważnych polskich liberałów, w tym także polityków. Zachowując współpracę materialną z UE, musimy jednak odrzucić nadbudowę ideologiczną. Pomoże nam w tym bardzo Kościół i duch polskości. Jednak dla niewyrobionego i uśpionego politycznie społeczeństwa ideologowie tacy są bardzo niebezpieczni. Jakub Berman (1901-1984), Żyd warszawski, w swoim czasie kształtujący w imieniu Związku Sowieckiego całe życie Polski i pobłażający zbrodniom UB, przemawiał w roku 1946 na Zjeździe Gmin oraz Organizacji Syjonistycznych w Wałbrzychu: „Jak miną dwa-trzy pokolenia Polaków, to będziemy mogli robić z nimi, co tylko zechcemy” (Jerzy Pelc-Piastowski). Istnieje, więc obawa, że tak samo mogą teraz mówić o nas liberałowie, socjaliści i postkomuniści.

Polska dziś w obrazach Obraz Polski mimo dużych sukcesów wypaczają także wielkie błędy i przewinienia rządów prawie we wszystkich dziedzinach życia gospodarczego, socjalnego, kulturalnego i humanistycznego. Nie sposób tego wszystkiego jeszcze raz wyliczać. Szczególnie źle jest za obecnego rządu. Wprawdzie rząd i jego partia wychwalają się jak panna na wydaniu, ale samo to świadczy o jakiejś jego lekkomyślności. Gdy słucha się różnych specjalistów pozarządowych, to można odnieść wrażenie, że rząd nie ma ludzi naprawdę kompetentnych i ofiarnych. Istotnie, ciągle są jakieś spięcia między nimi a społeczeństwem katolickim, bo chcą oni powoli zaszczepiać u nas obłędny skrajny liberalizm i nie ma prawie nikogo o mocnym profilu polskim i katolickim. Jak to jest możliwe, żebyśmy byli uciskani we własnym „wolnym” kraju? Przede wszystkim rzuca się w oczy wielka niefrasobliwość rządu, jeśli chodzi o polskie mienie i całe polskie dziedzictwo, a wszystko zdaje się podporządkowane interesowi jednej partii. Na wsi powiadają: chcą nas wyprowadzić na dziadów. Być może rząd liberalny liczy, że gdy kraj wszystko wysprzeda, choćby jak pijak, to Unia zaspokoi i tak wszystkie jego potrzeby. Na przykład jeśli Polska zamknie wszystkie kopalnie węgla, to otrzyma odpowiednią energię od Niemiec czy od Brukseli i nic się jej nie stanie, bo będzie po prostu landem czy województwem Unii. Istotnie, wielu naszych potentatów chce uciec od problemu Polski. Coś z takiego obrazka występuje u nas na Pomorzu Zachodnim, gdzie większość wielkich gospodarstw jest już sprzedana obcym, którzy są jakby eksterytorialni i izolują się całkowicie od społeczeństwa polskiego. Liczne obce firmy, zakłady, supermarkety i inne od lat nie płacą podatków, bo albo są z nich zwolnione w zamian za miejsca pracy dla Polaków, albo wymigują się od podatków różnymi sztuczkami. Mówi się też, że nasze porty są już przez decydentów przeznaczane tylko na turystykę, żeby nie stwarzać konkurencji dla portów niemieckich. Szczerze mówiąc, jest wieczny problem z doborem ministrów. Mogą być polityczni czy propagandyści, jak to jest np. w ustroju liberalnym, ale każdy z nich musi mieć zespół złożony z najlepszych fachowców, bo inaczej tworzy się istny cyrk. Partie zaś mają mało fachowców, wielcy fachowcy bowiem zwykle nie chcą wchodzić do rządu, bo to się im nie opłaca. Ciekawy przypadek obserwujemy np. w Ministerstwie Edukacji Narodowej: ministerstwo to w tzw. reformach oparło się w dużej mierze na szkolnictwie amerykańskim, a tymczasem prezydent Barack Obama wyciął szpasa, bo 18 listopada 2010 r. powiedział publicznie, że szkolnictwo amerykańskie jest najgorsze w świecie. O Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz Ministerstwie Zdrowia szkoda nawet wspominać. Podczas gdy w całej konstrukcji UE, nie do końca przemyślanej, występują już poważne awarie, związane z bankowością, wspólną walutą euro, z wielokulturowością, układem z Schengen, błędami w regulacjach gospodarczych i podziałem Unii na lepszych i gorszych, to jednak nasze władze prą do tej konstrukcji, jakby były w amoku, i nawet jeszcze spieszą z pomocą finansową. Całkowicie wolny rynek przeradza się w wolny chaos, wyzysk i w „wolny poligon na śmierć i życie”. A lobbingi, przetargi i konkursy często źle owocują, opóźniają sprawę i są korupcjogenne. Ale nasze władze wiernie tych rzeczy przestrzegają, choć nie mogą niczego wybudować o czasie. Z kolei nikt nie broni zwykłych obywateli przed podstępnymi umowami bankowymi, pożyczkowymi, pracowniczymi, przed złymi interpretacjami prawa ze strony urzędników, przed zatrzymywaniem zapłaty, przed najrozmaitszymi oszustwami, jak np. „hipoteką odwróconą”, gdzie ktoś zapisuje hipotecznie dom za dożywocie, a potem otrzymuje 400 zł miesięcznie, i to jeszcze z potrąceniami, i nie sposób podstępną umowę zerwać. Trudno się obronić przed napastnikami, bo nawet gdy zostanie on schwycony, może od razu zwolnić go policjant zgodnie z prawem liberalnym, a jeśli nie policjant, to prokurator, a jeśli nie prokurator, to sąd. W roku 2009 było w Polsce ok. 500 gangów, liczących w sumie 5118 członków.

Bywa coraz częściej tak, że niemal w każdej sprawie sądowej wygra PO albo antykatolik. W obronie poszkodowanych, np. znieważonych ze względu na wyznawaną religię, adwokaci męczą się argumentacją polskiego prawa i są biedni, bo nie wiedzą, że przewagę i tak ma już europejskie prawo liberalistyczne; np. publiczne darcie Biblii i nazwanie jej „g…”, według liberalizmu jest najwyższym rodzajem sztuki i poezji. Liberalizm zrujnował wszystkie pojęcia i kategorie, uznając, że brzydota i obrzydliwość są również kategoriami piękna i sztuki. Tak samo zanika zmysł moralny i kulturalny. Oto w serwisie Facebook pojawił się 20 września filmik człowieka z Młodych Demokratów, młodzieżówki PO, z piosenką w tle pod adresem młodych kandydatek z PiS: „Hej, suczki (prostytutki), my znamy wasze sztuczki, chodźcie z nami”. I potem w programie telewizyjnym osoba prowadząca trzy razy naciskała na przedstawiciela PiS, by o tym w ogóle nie wspominał, bo ów człowiek napisał też słowo: „przepraszam”. Widocznie zakładała, że moralność to tylko słowa, a nie wyraz całej osobowości. Trzeba się nam bronić przede wszystkim przed całym systemem złym i dewiacyjnym, a nie tylko przed zewnętrznymi akcydensami. Media, także państwowe, forują ciągle PO, a nawet i SLD, żeby poskramiała wyborców katolickich. W czasie przygotowania do wyborów nie ma choćby krótkich fragmentów z apostolskiej podróży Benedykta XVI do Hiszpanii czy do Niemiec. Dłużej jest pokazywana protestująca hołota, a potem Papież tylko przez chwilę przy ołtarzu i czasami niebo, a unika się pokazywania tłumów, jak za PRL. Jest to właśnie zgodne z zasadami liberalnymi, że zgromadzenie religijne ma jedynie rangę folkloru, a nie wydarzenia publicznego.W tym kontekście trzeba jeszcze raz zauważyć, że ciągle są atakowane demonicznie Radio Maryja, Telewizja Trwam i wszelkie działania o. dr. Tadeusza Rydzyka. Jest to doskonały papierek lakmusowy, odkrywający duszę PO i wszystkich zwolenników tzw. nowej Polski w stosunku do Kościoła i Polski klasycznej. Ale w wolnej katolickiej Polsce jest to niepojęte. Ci ludzie to już nie-Polacy, raczej Tatarzy z XIII wieku. Ale przepraszam Tatarów. Wnuk Czyngis-chana, cesarz chiński, Kubilaj (1251-1294), był bardzo tolerancyjny wobec różnych wyznań i przyjaźnił się z katolickim podróżnikiem Marco Polo, dopuścił go do forum publicznego, powierzając mu w pewnym czasie zarząd miasta Jangczou. Czyż w tej Polsce nie ma już żadnego czynnika, który by strzegł elementarnej sprawiedliwości i uczciwości? Czy takie władze mają być godne popierania? Niestety, czynniki liberalne i postmodernistyczne wywierają coraz silniejszy, zgubny wpływ na całe życie społeczne, moralne i duchowe obywateli. Wprawdzie proces degradacji ludzkiej hamowany jest u nas przez silny potencjał katolicki, jednak i religijność trochę słabnie, zwłaszcza w tzw. sferach wyższych, które często tworzą sobie własne fikcje katolickie. Prawda, że co kilka wieków każda religia i kultura duchowa przeżywają nagłe osłabienie, takie jest prawo dziejowe, ale zawsze też po osłabieniu przychodzi era ożywienia i odnowienia. Niemniej jesteśmy zobowiązani do zdecydowanych i wytężonych działań, żeby taki kryzys się nie rozprzestrzeniał i nie pogłębiał. Władze integralnej Polski muszą być mądre, dojrzałe, szlachetne i całkowicie oddane wspólnemu dobru Polski, choć w związaniu z UE, muszą mieć dobrą wolę i nie mogą oszukiwać. Nie mogą tworzyć z Polski partii, która notabene liczy tylko kilkadziesiąt tysięcy członków, a połowa z nich to zapewne koniunkturaliści. W każdym razie nie może być takiej demonicznej parodii, że Polską w znakomitej większości katolicką rządzą sami niekatolicy czy katolicy udawani, a nawet antykatolicy, choć i ci inni powinni być dopuszczeni do współrządzenia. Jest wielką głupotą, kiedy ktoś mówi, że nie musi głosować, bo władza taka czy inna jego nie dotyczy. Nie rozumie, że zła władza może sfałszować wybory, zniszczyć kraj, gospodarkę, firmę, może mu zabrać dom za podatki, odebrać władzę nad rodzonymi dziećmi lub zdeprawować je w szkole czy później, może zdegradować społecznie, nie dopuścić do stanowisk lub awansów, marginalizować, może odmówić darmowej pomocy w służbie zdrowia, może szerzyć ateizm, demoralizację i degradację duchową, może sprofanować Ojczyznę i kulturę i może tworzyć długo atmosferę zakłamania, niepokoju społecznego, walk i beznadziejności. Trzeba pamiętać, że naczelne władze państwowe mają wielką moc, także w demokracji. Na przykład mandżurska dynastia Qing, dysponująca tylko tysiącami swoich ludzi, narzuciła na czterysta lat setkom milionów Chińczyków, mężczyzn, obowiązek noszenia idiotycznego warkocza na znak uległości wobec tej władzy (1644-1911). Społeczeństwo nasze jest politycznie rozbite przez to głównie, że do władzy dostają się grupy słabo związane z całym Narodem. Gdybyśmy złapali twardy grunt polityczny jako katolicy i patrioci po roku 1989, to kraj obroniłyby przed degradacją i wyniszczeniem odpowiednie instytucje i struktury, ale tak się nie stało. Dlatego dziś pozostaje nam tylko pospolite ruszenie do wyborów na Polskę i do odrzucenia nie-Polski, a zwłaszcza anty-Polski.

Ks. prof. Czesław S. Bartnik


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wyznaczyłem już?tę i godzinę Końca Świata Bóg Ojciec Żywy Płomień V6 568
568
568
568 W 03 Alpe
568
568
568
Cabling Standard ANSI TIA EIA 568 B id 107593
568
568
568
Zobowiązania, ART 568 KC, 2003
568 569
568
568
568
Bilikiewicz Psychiatria podręcznik dla studentów medycynywydanie II roz 5, 23, 30 31, oraz str 525
Instrukcja YN 568 EX

więcej podobnych podstron