776

Dobrzy i "źli" księża “Jestem od wielu lat pod wrażeniem stylu polityki w wykonaniu premiera Tuska" - ks. Kazimierz Sowa Dobra sowa i trujący rydz... Takie przyrodnicze skojarzenie nasuwa mi sie po lekturze doniesień (czytaj: donosów) medialnych relacjonujących ostatnie krytyczne wypowiedzi o. Tadeusza Rydzyka na temat stacji telewizyjnej Religia.tv. Dyrektor Radia Maryja zauważył, że w "religijnym" kanale telewizyjnym należącym do ITI (właściciela TVN i "Tygodnika Powszechnego") promowana jest nie tyle religia, co religie. - Wprowadza się ludzi w błąd. Samo to, jaki właściciel... Właściciel, który tak bardzo szkodzi Kościołowi. Robi kanał, on to utrzymuje - powiedział założyciel stacji z Torunia. Oczywiście mogą rwać szaty zdegustowani krytycy Radia Maryja i Telewizji Trwam, którzy nieustannie zarzucają im lansowanie PiS i upolitycznienie religii. Tymczasem "salon" medialny słowem nie zająknie się o obrzydliwym upolitycznieniu stacji Religia.tv, której szefuje ks. Kazimierz Sowa.

Sowy z PO Krótki rys biograficzno-środowiskowy: ks. Kazimierz Sowa jest starszym bratem marszałka województwa małopolskiego (członka Platformy Obywatelskiej) i szefem kanału Religia.tv oraz publicystą "Tygodnika Powszechnego". Oba te media należą do koncernu ITI – właściciela stacji TVN, gdzie ks. Sowa pełni rolę “dyżurnego księdza”. Zapraszany jest także, jako ekspert do programu Tomasza Lisa czy Marcina Mellera (naczelnego "Playboya"), który swój program prowadzi w kawiarni o wdzięcznej nazwie "Szparka". Zresztą wplecenie Sów (a zwłaszcza ks. Kazimierza) do rodziny PO stanowi chyba potwierdzenie rodzinnych związków małopolskiej Platformy z kurią krakowską. Warto przypomnieć, że wojewódzką radną PO kolejny raz została Barbara Dziwisz, bratanica kardynała, którego osobisty sekretarz, ks. Dariusz Raś, jest z kolei bratem regionalnego szefa Platformy, posła Ireneusza Rasia.

Miłośnik Tuska Jeśli tysiące anatem "salonu" spada ciągle na o. Rydzyka za wpieranie partii prawicowych i z założenia katolickich, to jak nazwać ciągłe wspieranie przez ks. Sowę Platformy Obywatelskiej, która popiera przecież dzieciobójcze in vitro czy status quo obecnego prawodawstwa aborcyjnego? Przypomnę tylko sytuację z wyborem na wicemarszałka Sejmu znanej promotorki aborcji Wandy Nowickiej. Trudno o większą wojowniczkę o prawo zezwalające na zabijanie dzieci nienarodzonych. Pamiętacie państwo, jak jej kandydatura odpadła w pierwszym głosowaniu (nie wsparli jej nawet posłowie z PO)? Wówczas premier Donald Tusk nakazał swoim kolegom głosowanie na Nowicką i wierchuszka łapki podniosła. A więc naczelną polską orędowniczkę zabijania dzieci w łonie matek wsparł Tusk, ten sam, któremu hołdy składa katolicki podobno ks. Kazimierz Sowa. Dyrektor kanału Religia.tv udzielił w zeszłym roku wywiadu słynnej już gazetce partyjnej Platformy Obywatelskiej “POgłos" (nr 01/39, styczeń 2011 r.), w której podzielił się swoją opinią na temat partii rządzącej oraz opozycji. “Jestem od wielu lat pod wrażeniem stylu polityki w wykonaniu premiera Tuska. To właśnie on pokazał, że nie będzie tolerował wśród członków PO i współpracowników zachowań wątpliwych moralnie, nawet, jeśli nie mają znamion prawnych nadużyć. Poradził sobie z największą bolączką polskiej polityki – z kolesiostwem, z »mordo ty moja«, z partykularnymi interesami politycznej grupy" - mówił ks. Sowa. Można przecierać oczy ze zdumienia, widząc kolejne afery w PO tolerowane przez Tuska, kolejne ataki na Kościół i czytając wypowiedź ks. Sowy. Jednak - co warto podkreślić - jakoś nikt nie bije na alarm z powodu upolitycznienia Religia.tv i stricte politycznych wypowiedzi jej szefa. Trudno o większą hipokryzję, zważywszy na ciągłe ataki tą właśnie bronią skierowane w stronę o. Rydzyka, który na razie - w odróżnieniu od ks. Sowy - nie udzielił jeszcze wywiadu-hołdu partyjnemu biuletynowi.

Nie oglądam, nie polecam Jakże warto czytać wywiady. Oto dla tygodnika "Wprost" ks. Kazimierz Sowa, który bije w PiS, ile wlezie, wypowiada się na temat oglądania TV Trwam. Duszpasterz platformersów i ich jeden z głównych kościelnych promotorów mówi wprost: "A jaka jest Telewizja Trwam, każdy widzi. Każdy może doskonale wyrobić sobie zdanie na temat tego, czy to medium prezentuje obiektywny obraz życia publicznego w Polsce, czy jakiś rodzaj PiS-owskiej koncepcji polityki i życia publicznego". Nasuwa się pytanie, czy jeśli "każdy widzi", to widzi to również ks. Sowa, skoro - jak zapewniał ostatnio w wywiadzie dla "Frondy" - sam nie ogląda TV Trwam! Na pytanie: "A nie brakuje księdzu TV Trwam na tym multipleksie?", ks. Sowa odpowiedział: "Nie oglądam tej telewizji. Tak jak nie oglądam kanałów z teledyskami, bajkami dla dzieci czy jeszcze setki innych". Dopytywany przez dziennikarza, czy nie interesuje go, co przedstawia konkurencyjna telewizja z Torunia, ks. Sowa odpowiada: "Nie. Jakoś udaje mi się rozumieć świat, w którym żyję, bez tego doświadczenia". A więc nie ogląda, nie zna, nie interesuje go, co pokazują media toruńskie, a pomimo to mówi w wywiadzie dla, „Wprost”, że "każdy widzi", jaka jest TV Trwam. Oczywiście, jaka jest według ks. Sowy, wiemy doskonale: pisowska, wsteczna, zamknięta i pełna dyktatury. Zresztą podobnie ks. Sowa określił środowisko domagające się prawdy o katastrofie smoleńskiej gromadzące się na Krakowskim Przedmieściu.

Jest OK! Oczywiście dla środowiska Sowy i jego kolesiów z PO. Rozdanie przez KRRiT koncesji różnym zdychającym finansowo podmiotom i odmówienie jej TV Trwam ze względu na brak płynności finansowej nie bulwersuje ks. Sowy. Przeciwnie. Szef Religia.tv za każdym razem przypomina upolitycznienie mediów z Torunia, a do decyzji Dworaka et consortes nie ma najmniejszych zastrzeżeń. Na pytanie, czy Kościół katolicki ma w Polsce pod górkę, Sowa odpowiada z marszu: - Nie zauważyłem, żeby istniała sytuacja formalna bądź faktyczna, która wskazywałaby na łamanie praw katolików w Polsce. (...) jestem konserwatywnym katolikiem i nie czuję się dyskryminowany - stwierdził innym razem "konserwatywny" ksiądz z ITI. Czytając o ks. Sowie i jego nabożeństwie do polityków PO, można - mówiąc wprost - trochę się wkurzyć, zgorszyć, zdegustować. Proponuję jednak dziesiątkę Różańca świętego w intencji nawrócenia księży modernistów. Tak, nawrócenia, na wiarę katolicką. Robert Wit Wyrostkiewicz

Friedman wiecznie żywy Prywatyzacja, deregulacja oraz cięcia wydatków socjalnych - czyli święta trójca wolnego rynku – to “recepta” kręgów politycznych i finansowych dla niszczonej kryzysem Grecji. Wszystko zgodnie z chorą doktryną Miltona Friedmana, zawartą w jego sztandarowym dziele “Kapitalizm i wolność”. I chociaż sam Friedman zmarł wiele lat temu, a jego teorie, wprowadzane w życie między innymi w Chile, przyniosły rezultaty dokładnie odwrotne od zakładanych, wielu ekonomistów i ludzi świata polityki nadal im hołduje. Grecja stanowi przykład państwa, w którym od dłuższego czasu dla celów ideologicznych poświęca się gospodarkę i społeczny dobrobyt. Nie jest przypadkiem, iż czołowi greccy przywódcy, którzy opowiadają się za polityką zaciskania pasa, kończyli amerykańskie uczelnie, a przynajmniej byli ich stypendystami (np. Antonis Samaras studiował na Uniwersytecie Harvarda, gdzie w tym czasie życie naukowe zdominowała supremacja wolnego rynku). W tej chwili ponadnarodowemu kapitałowi nie zależy na stworzeniu w Grecji demokratycznego rządu, ale na powołaniu takiej ekipy rządzącej, która pod dyktando Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Unii Europejskiej, a wbrew woli swoich obywateli, dokona maksymalnej wyprzedaży państwowego mienia oraz możliwie największych cięć wydatków, prowadząc do gwałtownego skurczenia się gospodarki.

“Tylko kryzys – rzeczywisty lub postrzegany – prowadzi do realnych zmian. Kiedy taki kryzys nastąpi, rodzaj podejmowanych działań będzie zależał od tego, jakie pomysły dominują na rynku idei? I tutaj właśnie dostrzegam nasze najważniejsze zadanie. Musimy stwarzać alternatywy dla istniejących rozwiązań, mówić o nich i utrzymywać je przy życiu, aż pewnego dnia to, co politycznie niemożliwe, stanie się politycznie nieuniknione” - Milton Friedman opisał taktykę, za pomocą, której współczesny kapitalizm realizuje swoje cele. Ów ekonomista z Chicago wyrażał przekonanie, że w sytuacji kryzysu należy działać natychmiastowo, zanim społeczeństwo zdąży się otrząsnąć. Z taką sytuacją mamy obecnie do czynienia w Grecji, gdzie zgodnie z radą Machiavellego, że “krzywdy powinno się wyrządzać wszystkie naraz”, poddaje się społeczeństwo eksperymentom, które na zdrowy rozsądek będą tragiczne w skutkach. Udzielenie pomocy finansowej (w formie pożyczek, które Grecja będzie musiała zwrócić) uzależnia się od wprowadzenia restrykcyjnych, drakońskich wręcz “reform”, prowadzących gospodarkę do ruiny.

- Kraje członkowskie strefy euro w dalszym ciągu są zdeterminowane, by utrzymać Grecję w unii walutowej - zapewnił przewodniczący eurogrupy skupiającej ministrów finansów 17 państw strefy euro, Jean-Claude Juncker. Determinacji tej nie podzielają przedstawiciele wielkiego kapitału.

- Wyjście Grecji ze strefy euro jest przesądzone; wydaje się, że tę decyzję zaakceptowały już rynki i przywódcy polityczni – oświadczyła Elżbieta Chojna-Duch z Rady Polityki Pieniężnej podczas Europejskiego Kongresu Gospodarczego w Katowicach.

- Technicznie i logistycznie przygotowania trwają - dodała. Kilka godzin później w wywiadzie dla telewizji France 24 potwierdziła to Christine Lagarde, szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego.

- Decyzja częściowo należy do Greków, a częściowo do partnerów ze strefy euro - podkreśliła szefowa MFW. Ewentualne umożliwienie Grecji wyjścia ze strefy euro nie oznacza jednak, że zdominowane przez szkołę chicagowską MFW zrezygnuje z wymuszania na tym kraju drastycznych zmian. Tymczasem społeczeństwo greckie jest zdezorientowane i zmanipulowane. Nie posiada trzeźwej oceny sytuacji, czego dowodzą sondaże, w których aż 78 proc. Greków domaga się pozostania w strefie walutowej. Z drugiej strony zdecydowana większość Greków nie zgadza się na rozwiązania forsowane przez MFW, UE oraz poprzedni rząd. Następuje przy tym erozja klasy średniej optującej dotychczas za centrystami, obecnie natomiast spauperyzowanej i skłaniającej się bardziej w kierunku skrajnej lewicy, sprzeciwiającej się narzucanym reformom. Wszystko, zatem wskazuje na to, że przyszłe wybory wygra Koalicja Radykalnej Lewicy (SYRIZA) z Aleksisem Ciprasem na czele. Cipras opowiada się, co prawda za tym, żeby Grecja pozostała w strefie euro, ale odrzuca nowy program oszczędnościowy na najbliższe dwa lata, opiewający na 11,5 mld euro. Domaga się ponadto stopniowego odejścia od uzgodnionych wcześniej z UE restrykcji budżetowych. - Po dzisiejszym spotkaniu stało się oczywiste, że żądają oni, by SYRIZA stała się wspólniczką przestępstwa – oświadczył po spotkaniu z prezydentem Karolosem Papuliasem. - W imię demokracji, naszego patriotycznego obowiązku, nie możemy przyjąć tego udziału w winie. Wzywamy wszystkich Greków, by raz na zawsze potępili siły przeszłości i zrozumieli, że pozostaje tylko jedna nadzieja: na jedność przeciwko szantażowi, by powstrzymać trwające barbarzyństwo. Rodacy, możemy was zapewnić o jednym: nie zdradzimy was – podkreślił cieszący się rosnącą popularnością lider radykalnej lewicy. Kolejne spotkania przedstawicieli greckich partii politycznych nie przyniosły przełomu, co oznacza, że nowe wybory jednak zostaną rozpisane. Zgodnie z prawem wyborczym powinny się one odbyć w połowie czerwca. Anna Wiejak

Wybiórcza sprawiedliwość Najwięksi aferzyści III RP mają się dobrze: wielu nigdy nie trafiło do więzienia, a ci, którzy znaleźli się za kratami, szybko wrócili na wolność Dwie kobiety, o których usłyszała cała Polska. W ubiegłym tygodniu zapadły wyroki w głośnych sprawach polityczno-korupcyjnych, których były bohaterkami. Sąd w Warszawie skazał byłą posłankę PO Beatę Sawicką na 3 lata więzienia. Natomiast sąd w Katowicach uniewinnił Barbarę Kmiecik, zwaną “śląską Alexis”, znaną z tego, że swego czasu obciążyła zeznaniami Barbarę Blidę.

“Ofiara CBA” Wina Beaty Sawickiej od początku wydawała się oczywistością. Centralne Biuro Antykorupcyjne zatrzymało ją “na gorącym uczynku”, gdy przyjmowała łapówkę w wysokości 100 tys. zł za “ustawienie” przetargu na zakup dwuhektarowej działki na Helu. Dlatego burmistrz Helu Mirosław Wądołowski, który pomagał jej załatwiać tę sprawę, również otrzymał wyrok skazujący, tyle, że znacznie łagodniejszy – 2 lata więzienia w zawieszeniu na 5 lat.

Sawicka broniła się zarzutami o polityczne tło całej sprawy (została wszak zatrzymana tuż przed wyborami, w październiku 2007 r.) i wykorzystanie jej uczuć przez sławnego “agenta Tomka”. Ten drugi zarzut został już dwa lata temu oddalony przez lubelską prokuraturę, która umorzyła postępowanie w sprawie rzekomych “wyrafinowanych i nieetycznych praktyk” stosowanych przez CBA. Natomiast w wymiarze politycznym afera Sawickiej nie przeszkodziła Platformie wygrać wyborów, zmusiła za to partię Tuska do większej ostrożności. W nagranych przez CBA rozmowach Sawickiej można było usłyszeć, jak planuje po wyborach “kręcenie lodów” przy prywatyzacji służby zdrowia. Można się domyślać, że gdyby te podsłuchy nie zostały ujawnione, rządząca PO rzeczywiście przystąpiłaby do takiego “kręcenia lodów”, i to na wielką skalę.

Niewinna “Alexis” Afera Sawickiej jest jedną z nielicznych, którą udało się w miarę skutecznie osądzić, (choć z pewnością czeka nas jeszcze apelacja). Jakże inaczej wygląda sprawa Barbary Kmiecik! Była ona oskarżona o wyłudzenie ponad 2 mln zł z giełdowej spółki Hydrobudowa Śląsk. Chodziło o to, że zaoferowała tej firmie  pomoc w uzyskaniu 17 mln zł z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska na regulację rzeki Rawy. W uzyskaniu tej kwoty miała pomóc firma konsultingowa należąca do córki “Alexis”, zaś owe 2 mln zł miały być prowizją za załatwienie dotacji, która jednak została przyznana już wcześniej. Mimo to sąd uznał, że Hydrobudowa miała prawo zapłacić za “analizy konsultingowe i ekspertyzy”, które miała dla niej wykonać Barbara Kmiecik. “Śląską Alexis” i jej córkę oczyszczono też z zarzutu usiłowania wyłudzenia w związku z inną dotacją na regulację Rawy – z resortu gospodarki. A także z zarzutów płatnej protekcji i usiłowania oszustwa w związku pośrednictwem w uzyskaniu dotacji na naprawę szkód górniczych. Barbara Kmiecik próbowała się powoływać przy tym na kontakty polityczno-biznesowe, m.in. znajomość z ówczesnym wiceministrem gospodarki Jackiem Piechotą, i w ten sposób chciała wyłudzić ponad 700 tys. zł prowizji – od Siemianowickiej Spółdzielni Mieszkaniowej i spółki Tramwaje Śląskie. Również i w tym przypadku wiedziała, że pieniądze zostały już przyznane. Sędzia Justyna Wiśniewska uzasadniła swój wyrok tym, że “oskarżona nie ukrywała żadnych faktów, wskazywała tylko, jakie warunki trzeba spełnić, aby otrzymać pieniądze”. Zdaniem sędzi, proces potwierdził, iż Barbara Kmiecik podczas rozmów powoływała się na znajomości z politykami. – Nie miało to jednak wpływu na przekazanie dotacji, chodziło tylko o przedstawienie siebie, jako osoby ustosunkowanej – stwierdziła sędzia Wiśniewska, uniewinniając nie tylko główną bohaterkę procesu, ale i siedmioro pozostałych oskarżonych, w tym jej córkę oraz członków kierownictwa Hydrobudowy Śląsk. Nic dziwnego, że prokurator zapowiedział apelację.

Wielu złodziei, niewielu skazanych Te dwa przypadki pokazują, jak wygląda w Polsce rozliczanie aferzystów. Lista bohaterów afer z pogranicza gospodarki i polityki, którzy w ostatnim 20-leciu zostali skazani za swoje czyny, jest zdumiewająco krótka. Warto ją przypomnieć, bo dobrze ilustruje, jak działa nasz wymiar sprawiedliwości.

Afera FOZZ Były dyrektor Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego Grzegorz Żemek po wieloletnim procesie został skazany na 8 lat więzienia za zagarnięcie z kasy FOZZ wielomilionowych kwot, działanie na jego szkodę i niegospodarność. Sąd w Stalowej Woli skazał go także na 5 lat i 3 miesiące więzienia za kierowanie grupą, która wyłudzała kredyty, a sąd w Nisku – na 2 lata więzienia za wyprowadzenie z tamtejszych zakładów mięsnych ok. 400 tys. zł. Łączny wyrok za te wszystkie sprawy opiewał na 12 lat więzienia. W marcu br. sąd apelacyjny uchylił decyzję sądu I instancji o wcześniejszym zwolnieniu Żemka, dlatego najprawdopodobniej wyjdzie on na wolność dopiero w 2014 r.
Wraz z Żemkiem wyrok 5 lat więzienia w sprawie FOZZ otrzymała jego zastępczyni Janina Chim, która poza tym w Stalowej Woli została skazana na rok i 8 miesięcy za wyłudzanie kredytów. Ale ponieważ wyroki połączono, odliczając przy tym okres tymczasowego aresztowania, pani Chim już w kwietniu 2008 r. znalazła się na wolności. Natomiast trzeci skazany za aferę FOZZ, znany niegdyś biznesmen Dariusz Przywieczerski, na razie skutecznie unika odsiedzenia kary 2,5 roku więzienia – jeszcze w trakcie procesu uciekł do USA i jak dotąd nie ma możliwości, by go ściągnąć do Polski.

Afera Art-B Bogusław Bagsik i Andrzej Gąsiorowski, właściciele spółki Art-B i twórcy złodziejskiej metody tzw. oscylatora bankowego, w 1991 r. uciekli do Izraela i otrzymali obywatelstwo tego kraju, co skutecznie zapewniło im bezkarność na długie lata. Gąsiorowskiemu zapewnia zresztą do dzisiaj, choć nadal poza Polską. W styczniu br. warszawski sąd odrzucił wniosek jego adwokata o wydanie Gąsiorowskiemu “listu żelaznego”, który dawałby mu gwarancję, że nie zostanie zatrzymany, jeśli przyjedzie do kraju. Natomiast Bagsik w 1994 r. został aresztowany w Szwajcarii, następnie wydany Polsce i po wieloletnim procesie skazany na 9 lat więzienia (wliczono w to jednak 4,5 roku pobytu w areszcie). W rzeczywistości przesiedział niespełna 2 lata i w maju 2004 r. został przedterminowo zwolniony. Po wyjściu z więzienia wrócił do biznesu: został prezesem Zakładów Futrzarskich Kurów i podpisał kontrakt z polską armią na dostawę skórzanych kurtek dla pilotów, zajmował się też promocją boksu zawodowego.

Afera Gawronika Znany biznesmen Aleksander Gawronik, który zasłynął tym, że w 1989 r. otworzył pierwszą sieć kantorów na granicy zachodniej tuż po jej otwarciu, przez długi czas posiadał immunitet senatora. Ostatecznie jednak został skazany na 9 lat więzienia za założenie grupy przestępczej, której celem było wyłudzanie podatku VAT (suma wyłudzeń sięgnęła 9,5 mln zł). Była to kara łączna, w której znalazł się także wcześniejszy wyrok za przywłaszczenie mienia na szkodę spółki Art-B – 3 lata i 8 miesięcy wiezienia. W rzeczywistości Gawronik wyszedł na wolność prawie rok wcześniej, w maju 2009 r.

Afera Rywina Mimo że w raporcie sejmowej komisji śledczej wyjaśniającej aferę Rywina rozszyfrowano skład “grupy trzymającej władzę”, która miała wysłać znanego producenta filmowego z propozycją korupcyjną do Agory, żadna za wskazanych tam osób nie poniosła kary. Jedynie była wiceminister kultury Aleksandra Jakubowska w lipcu 2011 r. została skazana na 8 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 2 lata za bezprawne dokonanie zmian w rządowym projekcie nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji. Natomiast sam Lew Rywin otrzymał wyrok 2 lat więzienia. W rzeczywistości przesiedział znacznie krócej – najpierw 43 dni, a potem rok – i już w listopadzie 2006 r. warunkowo wyszedł na wolność. W 2009 r. trafił jeszcze na pół roku do aresztu w związku ze śledztwem dotyczącym fałszowania dokumentacji medycznej, która umożliwiła mu wyjście z więzienia.

Afera Orlenu Cała seria skandali, którą w latach 2004-2005 badała sejmowa komisja śledcza ds. Orlenu, zaowocowała zaledwie kilkoma wyrokami dotyczącymi pobocznych wątków afery. Anna Jarucka, pamiętna asystentka Włodzimierza Cimoszewicza, w maju 2010 r. została skazana na 1,5 roku więzienia w zawieszeniu na 5 lat za sfałszowanie upoważnienia do dokonania zmian w jego oświadczeniu majątkowym. Z kolei w marcu br. zapadły wyroki w sprawie bezprawnego zatrzymania w 2002 r. prezesa PKN Orlen Andrzeja Modrzejewskiego. Były szef UOP i poseł SLD Zbigniew Siemiątkowski został skazany na rok więzienia w zawieszeniu na 3 lata, natomiast były szef Zarządu Śledczego UOP, płk Ryszard Bieszyński – na 10 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 3 lata. To zresztą nie jedyny wyrok, jaki ma na swoim koncie Siemiątkowski. W sierpniu 2007 r. skazano go na rok więzienia w zawieszeniu na 3 lata za przechowywanie w swoim domu tajnych dokumentów UOP.

Afera WFOŚ Najgłośniejsza afera, jaka wstrząsnęła Łodzią, dotyczyła niegospodarności w tamtejszym Wojewódzkim Funduszu Ochrony Środowiska (straty sięgały ponad 42 mln zł). Na ławie oskarżonych zasiedli nie tylko urzędnicy WFOŚ, ale i politycy, którzy przez lata rządzili regionem łódzkim. Najbardziej znanym spośród skazanych w tej sprawie był Andrzej Pęczak, były wojewoda i “baron” SLD, który w styczniu 2011 r. ostatecznie otrzymał wyrok 3 lat i 8 miesięcy więzienia. Polityk nie trafił jednak za kraty, bo jego obrońcy złożyli wniosek o odroczenie wykonania kary ze względu na zły stan zdrowia. Rozpatrujący ten wniosek sąd od kilku miesięcy czeka na opinię biegłych lekarzy.

Afera Lipca Jedynym członkiem rządu, który w III RP został skazany za korupcję, jest Tomasz Lipiec. W kwietniu br. były minister sportu otrzymał wyrok 3,5 roku więzienia i 10 lat zakazu zajmowania stanowisk publicznych. Lipiec został skazany za przyjęcie 100 tys. zł łapówki, zażądanie dalszych 170 tys. zł i fikcyjne zatrudnienie w podległych mu instytucjach kilku osób, w tym opiekunki do dziecka. Członek gabinetu politycznego ministra Arkadiusz Ż., który żądał i przyjął łapówkę w wysokości 170 tys. zł, został skazany na 3 lata więzienia. Wyrok nie jest prawomocny, adwokaci Lipca zapowiedzieli apelację. Paweł Siergiejczyk

Tupolew rozleciał się w powietrzu Rządowy Tu-154M uległ destrukcji na wysokości 36 m nad pasem lotniska – wynika z danych odczytanych w Stanach Zjednoczonych przez producenta amerykańskich urządzeń pokładowych. Te zapisy były znane komisji Millera, zostały jednak ukryte. Informacje o 13 zarejestrowanych awariach systemów Tu-154M w powietrzu ujawnił prof. Kazimierz Nowaczyk z Uniwersytetu Maryland na spotkaniu z uczestnikami VII Zjazdu Klubów „Gazety Polskiej" w Sielpii. Prof. Nowaczyk, który przebywa w USA, połączył się z uczestnikami zjazdu poprzez telemost. Przedstawił im najnowsze wyniki badań dwóch urządzeń produkcji amerykańskiej, które znajdowały się na pokładzie tupolewa: TAWS, czyli systemu zapewniającego bezpieczne lądowanie, oraz FMS, czyli komputera pokładowego. Nowaczyk stwierdził, że według dziennika awarii, którym dysponuje producent TAWS, firma Universal Avionic, w momencie wyłączenia się komputera pokładowego system zarejestrował 13 awarii jednocześnie. Według dr. Grzegorza Szuladzińskiego wtedy właśnie nastąpił wybuch na skrzydle. Amerykańscy specjaliści odczytali jedynie najpoważniejszą awarię. Mogą także rozszyfrować pozostałe, tyle, że do tej pory ani komisja Millera, ani rząd, ani prokuratura o to nie wystąpiły. Dlatego w najbliższym czasie do śledczych trafi pismo, by Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie, która prowadzi śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej, wystąpiła do USA o przekazanie wszystkich danych dotyczących zapisów TAWS z firmy Universal Avionic. Obecny na spotkaniu z klubami „GP" prof. Wiesław Binienda opisał trajektorię lotu tupolewa, którą podał MAK, i zwrócił uwagę, że jest ona sprzeczna z zasadami fizyki. Zakłada, bowiem przyspieszenie niemożliwe do osiągnięcia przez 100-tonowy samolot. Jego zdaniem rzeczywisty przebieg lotu znacznie lepiej oddaje trajektoria wyliczona przez prof. Nowaczyka na podstawie wskazań TAWS. Przebiega ona wysoko nad brzozą, która miała rzekomo złamać skrzydło i rozpocząć destrukcję samolotu. Prof. Binienda przedstawił model cyfrowy zderzenia skrzydła z brzozą, który dowodzi, że skrzydło tupolewa ścina brzozę, nie odnosząc przy tym poważniejszych uszkodzeń. Wyliczenia te potwierdził główny specjalista ds. konstrukcji samolotów firmy Boeing dr Wacław Berczyński. Tadeusz Święchowicz

Macierewicz: dane ukryte przez Millera Według Prof. Kazimierza Nowaczyka, współpracującego z zespołem parlamentarnym badającym katastrofę smoleńską, dane z urządzeń pokładowych TU-154M pokazują, że na wysokości kilkudziesięciu metrów w Tupolewie doszło do 13 awarii. Antoni Macierewicz komentuje dla Stefczyk.info: kolejny dowód na konieczność powołania międzynarodowej komisji. Od momentu opublikowania danych z FMS przez NTSB (amerykańska Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu – przyp. red.), o których istnieniu NTSB lojalnie poinformowała zarówno prokuraturę, jak i przede wszystkim komisję pana Millera, wielokrotnie zwracaliśmy się, by te dane zostały zanalizowane i upublicznione. Niestety zarówno prokuratura, jak i komisja pana ministra Millera, przechodziły nad tym do porządku dziennego. Analizy, które prof. Nowaczyk przedstawił w minioną sobotę w imieniu zespołu parlamentarnego dotyczą dwóch kwestii. Po pierwsze informacji, która zawarta jest w pamięci systemu TAWS, iż na wysokości 36 metrów w punkcie czasoprzestrzennym wyznaczonym przez TAWS nr 38 doszło do awarii skrzydła. I to jest pierwsza informacja, która mówi o awarii skrzydła. Dzieje się to 140 metrów za „pancerną brzozą” pana ministra Jerzego Millera. Widać, więc wyraźnie, że ta brzoza nie miała żadnego wpływu na awarię skrzydła, a musiały o tym przesądzić inne czynniki. Informację o tym pan minister Miller posiadał, posiada ją prokuratura, a nadal jesteśmy systematycznie wprowadzani w błąd, że brzoza miała jakikolwiek wpływ na złamanie skrzydła. Druga informacja, o której mówił prof. Nowaczyk, dotyczy dalszego punktu – w którym przestał działać komputer pokładowy. W jego pamięci zostało zapisane, że doszło do 13 awarii. Rodzaj tych awarii będzie można odczytać, gdy do NTSB zwrócą się uprawnione organa. NTSB stwierdziło wyraźnie, że gotowe jest przekazać szczegółowe informacje, co te zapisy oznaczają. Obie te informacje, dotychczas znane prokuraturze i komisji Millera mają fundamentalne znaczenie dla określenia, jak dochodziło do katastrofy, gdzie ona nastąpiła. Widać, że stało się to w powietrzu i nie na skutek uderzenia w brzozę, ale zupełnie innych wydarzeń. Obie zostały ukryte przed społeczeństwem i rządem pana Donalda Tuska. Komisja Millera schowała te dane do kieszeni. Nie wyciągnięto z nich żadnych wniosków. To jeszcze jeden dowód na to, że musi powstać międzynarodowa komisja do zbadania tej tragedii. Organy podległe panu Donaldowi Tuskowi okłamują państwo polskie i opinię publiczną. Rch

Lokalna Polska przeżarta korupcją – „Rz” o alarmującym raporcie. Gangi zamiast posłów czy ministrów, kupują samorządowców W ostatnim czasie połowa rozpracowanych gangów miała na swoich usługach urzędnika samorządowego. Przed dekadą – tylko niespełna, co piąta – pisze „Rzeczpospolita”. Takie dane zawiera analiza informacji pozyskanych od świadków koronnych, przeprowadzona przez dr. Zbigniewa Rau, byłego wiceszefa MSWiA. W samorządzie są olbrzymiej wartości przetargi i inwestycje. Tu kupuje się grunty, zmienia ich przeznaczenie, załatwia pozwolenia na budowy. Samorządy otrzymują też coraz więcej dotacji z UE. To pole do robienia dużych interesów, świat przestępczy to dostrzega – mówi dr Rau.

Już nie posłowie czy ministrowie są korumpowani, ale właśnie samorządowcy, Bo to urzędnicy samorządowi, zwłaszcza wysokiego szczebla, mają autentyczną władzę i znaczące środki do dyspozycji. Decydują o tym, kto wygra przetarg, wydają decyzje budowlane – mówi „Rzeczpospolitej” Grażyna Kopińska z Fundacji Batorego. Jako przykład dziennik wymienia historię z Kleszczowa, gdzie prokuratura postawiła zarzuty związane z przekwalifikowaniem gruntu. Podniosło to jego cenę z 80 gr za metr do 35 zł. Również CBA jest przekonane, że korupcja we władzach lokalnych rośnie. W 2011 r. już jedna trzecia spraw operacyjnych Biura dotyczyła właśnie administracji samorządowej. Eksperci zwracają też uwagę, że w samorządach za dużo jest uznaniowych decyzji urzędników, np. związanych z lokalizacją inwestycji. A to sprzyja korupcji. Coraz większa część polskich gangów to te o profilu ekonomicznym. Przestępcy, którzy korumpują urzędników, w niczym nie przypominają, zatem brutalnych gangsterów sprzed lat, a współpraca z nimi może budzić mniejsze opory – czytamy w „Rz”. Zorganizowana przestępczość ma dziś postać białych kołnierzyków. To ludzie o nienagannych manierach, często wspierający działalność charytatywną. Nawet po skazaniu wielu nie widzi w nich gangsterów – mówi Rau.

Jego badania wychwyciły jeszcze jeden alarmujący trend: gangi coraz częściej zatrudniają policjantów, prokuratorów, urzędników skarbówki i pracowników banków, jako swych doradców. Na wzór consigliere z włoskiej mafii. Wystąpienie Rafała Ziemkiewicza na Kongresie Polska - Wielki Projekt. PEŁNY TEKST! 38 milionów opiłków żelaznych i dwie elity Zaproponowałem 10 lat temu w książce "Polactwo" pewien klucz do oglądania polskiej rzeczywistości. I na razie nikt mnie nie przekonał, że ten klucz jest zły, a raczej wszystko mnie przekonuje, że trafiłem. To jest klucz postkolonialny. Klucz porównania sytuacji polskiej, problemów polskich, z problemami krajów, społeczności, które mają doświadczenie podobne, to znaczy, co najmniej przez kilka pokoleń istniały, kształtowały się, były kształtowane w warunkach braku suwerenności. Prawidłowość światowa, którą się obserwuje na różnych społeczeństwach postkolonialnych, a Polska bardzo przypomina te społeczeństwa, jest taka, że ta sytuacja powoduje rozerwanie się społeczeństw na wzajemnie się nienawidzące, nazwijmy to "lud" i "elity". Ponieważ jeżeli przychodzi kolonizator, zaborca, to on musi stworzyć swoją elitę danego kraju, która znając miejscowy język, będzie administrować tym okupowanym krajem, zbierać podatki, wybierać rekruta, wypełniać tego typu funkcje. W pewnym sensie, można powiedzieć, "cywilizować" ten kraj. "Cywilizować" w sensie takim, jak to opisywał prof. Koneczny - narzucać jakąś cywilizację, która nie jest cywilizacją miejscową, nie płynie z dołu, tylko jest cywilizacją przyniesioną. W związku z tym ta elita postkolonialna, w tym momencie jeszcze elita kolonialna, jest swego rodzaju pasem transmisyjnym. Jej zadaniem nie jest wymyślanie czegokolwiek, nie jest myślenie, nie jest prowadzenie swoich ludzi, ona ma ich "ucywilizować", wychować, narzucić wzorce, które płyną z metropolii. Jest pasem transmisyjnym między metropolią a tym buszem tutaj. Jest z reguły odrzucana, ponieważ nie pochodzi z naturalnego awansu tylko z nominacji. W związku z tym darzona jest niechęcią ludzi z dołu, ale też sama darzy niechęcią swoich krajowców. Felietonistycznie nazwałem to sobie "syndromem kolonialnego sierżanta". Tzn. nikt nie gardzi "czarnuchem" bardziej niż Murzyn, który się dochrapał podoficerskiego stopnia w kolonialnej armii. Myślę, że obserwując [naszą] elitę [widzimy], że jest ona klasyczną elitą postkolonialną. Mamy syndrom czarnego sierżanta, który nienawidzi tam-tamów, swoich gołych współplemieńców, którzy gdzieś tam biegają po dżungli, i wciąż się nieucywilizowali, podczas gdy on już się czuje prawie białym, cywilizowanym człowiekiem. Prawidłowość ogólna jest taka, że każda z tych rozerwanych części postkolonialnego społeczeństwa cierpi na swoje schorzenia. W przypadku elity jest to poczucie oderwania od całości, wyobcowania, pewnego kompleksu tak wobec metropolii, jak i swojego ludu. W przypadku ludu jest to zanik poczucia dobra wspólnego, typowy syndrom niewolnika. Ja używam słowa, które odsyła do naszego, typowego niewolnictwa, słowa "pańszczyźnianość". Otóż taki "syndrom pańszczyźnianego" polega na tym, że pańszczyźniany nie jest zainteresowany dobrem folwarku. On nie ma na to wpływu, nie odpowiada za to, nie interesuje się tym. Interesuje go by się jak najmniej narobić i jak najlepiej na tym wyjść. Gdy ekonom nie patrzy, warto go oszukać i przespać się w polu zamiast pracować. Jak da się panu coś ukraść, to trzeba mu ukraść. Wydobyć z dziedzica wszystkie należne mu świadczenie, wszystkie becikowe, ochronkę, serwituty. Czworaki żeby dziedzic postawił i dach nad głową zapewnił. I to jest taka gra. Gra, która czyni z tych ludzi, używając polskiego słowa, cwaniaków. Ponieważ cechą niewolnika, najwyższą cnotą niewolnika jest cwaność, cwaniactwo. Tatiana Zasławska opisując człowieka postradzieckiego, użyła właśnie określenia "cwany niewolnik". Takiego cwanego niewolnika wychowuje nie tylko komunizm, ale każdy rodzaj niewolnictwa. Na czym polega problem niewolnika poza tym, że on nie jest w stanie myśleć o całości, ale wyłącznie o tym, ile on z tej całości wyciśnie? Niewolnik wierzy w to, że ład świata jest niezmienny, w związku z tym swój awans ewentualny widzi, jako przejście na drugą stronę. Porządek świata jest taki, że jedni dutkają, a drudzy są dutkani, i cwaność polega na tym, żeby się załapać między panów, a co najmniej między ekonomów. Jeżeli to przejście się dokona, to oznacza ono pełne wejście w wyobrażenie tego, jak powinien zachowywać się dziedzic. A więc ów awansowany również powinien gardzić pańszczyźnianymi. Ten, który wczoraj był pańszczyźniany, gdy już awansował, poszedł w posły, ministry, czy został wybitnym intelektualistą z mianowania, natychmiast łapie ten syndrom. Nawet jeszcze bardziej, bo na zasadzie neofickiej tym bardziej "wiochą", starszymi, gorzej wykształconymi. Ale jaka jest w tym polska specyfika? Taka, że w porównaniu z większością krajów postkolonialnych my mieliśmy wyjątkowo silną elitę własną. Kiedy instalowano tutaj PRL, to nie była sytuacja Afryki czy Azji, czy Ameryki Południowej, gdzie cywilizacja obca przychodziła do cywilizacji dużo niższej, na etapie często wspólnoty plemiennej, ale było to związane ze zniszczeniem państwa polskiego, które było ważnym okresem w naszej historii, z eksterminacją jego elity - po to, by stworzyć w to miejsce, wychować nową elitę, głównie z awansu społecznego, która miała tutaj przynieść cywilizację komunizmu? Tak jak we wszystkich krajach postkolanialnych mamy, więc problem, że jest postkolonialna elita, która potrafi tylko realizować wzorce metropolii, oddzielona barierą pogardy i niechęci od swojego ludu. Specyficzne zjawisko, które pozwoliłem sobie nazwać "michnikowszczyzną", polegał na przechrzczeniu elity PRL-owskiej, która miała zaprowadzać socjalizm czerpany z metropolii moskiewskiej, na elitę, która ma zaprowadzać "normalność" europejską, czerpaną z Brukseli, Berlina, Paryża tutaj zaszczepiać. Mechanizm pozostał ten sam, ponieważ taka elita nie jest w stanie funkcjonować inaczej. Więc i państwo przez nią stworzone nie jest w stanie funkcjonować inaczej. Nasz problem ostatnich 20 lat to problem związany z państwem, które wciąż jest państwem PRL-owskim, a więc nie służącym obywatelom. Ono jest w każdej swojej strukturze zbudowane po to, żeby urabiać obywateli, żeby nam narzucać, żeby być strukturą obcą. Całe jest skierowane frontem przeciwko obywatelowi, o czym wie każdy, kto musiał jakąkolwiek sprawę załatwić w urzędzie, a próbował załatwić analogiczną sprawę w urzędzie zachodnim. To jest struktura opresji, która ma służyć komuś obcemu. Jeżeli kolonizator sobie poszedł, to ona zaczyna służyć sobie samej, to znaczy tej kaście mandaryńskiej, która ją wypełnia, a nie ogółowi, nie narodowi, bo nie naród ją stworzył. Polska specyfika, jak już powiedziałem, to istnienie elity niedobitej, elity niepodległościowej, elity poprzedniego państwa polskiego, jego kontynuacji. I to sprawia, że bardzo nietrafny jest taki obraz, który się często szkicuje w potocznej wyobraźni, że Polska jest narodem podzielonym. Ja nie lubię tego słuchać. Po pierwsze, dlatego, że to zakłada, że wszyscy jesteśmy narodem, co jest dyskusyjne, ponieważ z czynników takich choćby jak frekwencja wyborcza wynika, że ponad połowa Polaków jest ciągle w fazie przedpolitycznej. Dawni endecy mieli rozróżnienie między "narodem" a "żywiołem". Mówiono o narodzie polskim bardziej postulowanym niż istniejącym, ale także o żywiole polskim w Niemczech czy o żywiole ukraińskim na polskich Kresach. Powiedziałbym, więc, że więcej niż połowa Polaków mieszkających w Polsce to jest żywioł polski. A co najważniejsze: słowo podział sugeruje niezmienność. Podzielimy pole płotem, to ten płot stoi w jednym miejscu. Tymczasem my mamy do czynienia z sytuacją dynamiczną. Można powiedzieć, że 38, albo 37 milionów, (bo dwa miliony wyssało się za granicę) opiłków żelaznych, w które włożone są dwa bieguny magnetyczne, usiłujące nadać im porządek. Każdy odwrotnie. Jeden je ustawia plusem w prawo, minusem w lewo, a drugi odwrotnie. Nie da się w ten sposób osiągnąć jedności, ponieważ nie powstanie jedna masa ze współpracy dwóch biegunów. Jeden musi drugi pokonać. To są dwie elity, dwie tradycje, które próbują nadać tożsamość temu żywiołowi polskiemu. Rozmaitą tożsamość. Jeden chce mu nadać tożsamość tradycyjną, narodową, chce wrócić do tego, co było przed Wielkim Kataklizmem. Bo jest oczywiste, że po Wielkim Kataklizmie, po utracie elit, po utracie korzeni, przeturlaniu milionów Polaków z miejsca na miejsce, po sytuacji, gdy spłonęły pamiątki, zapomniano imiona dziadków i pradziadków itd., po tym wszystkim doszliśmy do stanu żywiołu. I jedna z elit próbuje temu żywiołowi nadać formę polską, a druga formę postulowanej "europejskości", brzydko powiem "eurokundli", ludzi bez właściwości, których polskość ma być ograniczona wyłącznie do lokalności. Jesteśmy lokalni, miejscowi Polacy, mówimy po polsku, ale to nas nie wyróżnia; mamy tu do czynienia z próbą unieważnienia narodu politycznego. Warto wspomnieć o jeszcze jednym. Ta elita PRL-owska dorobiła się już, i to jest nazwisko zwane Platformą Obywatelską, pewnej próby stworzenia nowej elity. Donald Tusk, wybitny surfer, jeśli chodzi o takie łapanie się na falę niosące w różne strony, załapał się na pewne zjawisko awansu społecznego, które w III RP nastąpiło. Ci ludzie, którzy rządzą teraz, to już nie są ludzie z tej samej bajki, co Kwaśniewski. Donald Tusk, o ile wiem, nie biega do Adama Michnika z flaszką, żeby się go poradzić, dowartościować i samemu się dowartościować, bo tego nie potrzebuje. Elita "Gazety Wyborczej" została przez te władze wzięta na łańcuch i basuje im, usiłując kolonizować oczywiście, ale ta władza ma inną naturę. To jest władza, powiedziałbym, drobnych cwaniaków. To cwaniactwo pańszczyźniane przekroczyło już pewną masę krytyczną, co sprawiło, że wyłoniła się elita cwaniaków, którzy przeskoczyli na drugą stronę. Ten projekt polityczny, który przedstawiano na początku, rysował się świetnie. Ludzie z samorządów, ludzie z dołów, przychodzą, nowi, młodzi, stworzą nową Polskę, w praktyce oznaczał, że z samorządów przyszli ludzie, którzy narobili przekrętów w Żorach, w Tarnowie, tak sobie strzelam te miejscowości z grubsza, czy w jakiś innych miejscowościach. I stali się wielkimi cwaniakami, którzy chcą przekręcać na dużą skalę. Ale są tylko cwaniakami, i mają do dyspozycji tylko elitę postkolonialną. Więc nie są w stanie stworzyć projektu. Ten projekt może stworzyć tylko elita niepodległościowa, ta kontynuująca dawną polską tradycję. Tylko ona jest w stanie narzucić Polakom porządek. Gdyby elita postkolonialna była w stanie większość tych opiłków trwale uporządkować na swój sposób, czyli gdyby była w stanie zaspokoić jej potrzeby i oczekiwania, to byśmy rzeczywiście, jak to nam rzucił Donald Tusk, wymierali jak dinozaury. Istota polega na tym, że państwo postkolonialne jest państwem z natury niesprawnym. Jest państwem, które bez zaciągania długów nie jest w stanie zapewnić przysłowiowego sznurka do snopowiązałek i papieru toaletowego. Awans, który ta elita dała masie tzw. "młodych, wykształconych z dużych miast", a pamiętajmy, że mamy do czynienia z porównywalnym z PRL-em zjawiskiem przemieszczenia ze wsi do miast, jest awansem pozornym. To awans symboliczny, oparty na pogardzie tej Polski niewłaściwej, moherowej, ale on się nie przekłada na awans materialny.

Na koniec zadam pytanie: kiedy upadł PRL? PRL upadł w momencie, kiedy elita PRL-owska, postkolonialna, obraziła się i odwróciła od komunizmu, ponieważ komuniści nie byli w stanie zaspokoić jej potrzeb i oczekiwań. Tym, co sprawiło, że posypał się misterny plan dzielenia się władzą, było wycięcie listy krajowej PZPR i stronnictw sojuszniczych w tzw. zamkniętych okręgach, milicyjnych itp. I to był moment, kiedy diabli wzięli władzę komunistyczną, i zaczęło się to układać na nowo. Jestem przekonany, że taki moment w najbliższym czasie nadchodzi, ponieważ właśnie "młodzi, wykształceni z dużych miast" i cała elita postkolonialna również dziaduje, bieduje w momencie, kiedy się skończyły możliwości zadłużania. A to znaczy, że będziemy mieli trzecią szansę - po początku III RP, po latach 2005-2007, kiedy może dojść do głosu na szeroką skalę elita polska, miejscowa, a nie kreolska, i kiedy będziemy mogli nadać swój kształt państwu. RAZ

Czy Telewizja Polska jeszcze jest polska? „Do swoich materiałów dołączyła książkę wydawnictwa związanego z RAŚ" Skandal – Telewizja Polska w Katowicach do swoich materiałów promocyjnych na konferencję pt. „Szanse Oddziałów Terenowych TVP S.A. w dobie telewizji cyfrowej” dołączyła książkę związanego z Ruchem Autonomii Śląska wydawnictwa. Konferencja odbyła się 24 maja w Katowicach. Zaproszeni na nią zostali nie tylko dyrektorzy ośrodków telewizyjnych z ościennych województw (Łodzi, Krakowa i Opola), ale i samorządowcy, rektorzy wyższych uczelni, dyrektorzy placówek kulturalnych. Sala w nowej bibliotece Uniwersytetu Śląskiego i Uniwersytetu Ekonomicznego (CINiBA) była pełna. Odniosłam wrażenie, że konferencję zorganizowano nie w trosce o los oddziałów regionalnych, ale po to, by nakłonić samorządy do większego zaangażowania w produkcję sponsorowanych audycji. Mówiono nie tylko o szansie powrotu na antenę programów telewizji regionalnych, które nie będą kolidowały z TVP-Info dzięki multipleksom, ale też o możliwościach finansowych dotrwania do tego czasu. Dyskutowano o niskich wpływach z abonamentu i tego przyczynach. Okazało się, że największe wpływy z abonamentu są w województwie śląskim. Prezes TVP Juliusz Braun potwierdził swoją wypowiedź z podobnej konferencji w Poznaniu o „czarnym scenariuszu” - konieczności „zamrażania”, (czyli de facto masowym zwolnieniom z pracy) oddziałów  terenowych ze względu na brak pieniędzy. Po konferencji każdy z uczestników otrzymał materiały reklamowe TVP Katowice. Jakże byłam zaskoczona, gdy zobaczyłam w nich książkę „Ślabikorz niy dlo bajtli – abo lekcyje ślonskij godki” wydanej przez „Pro Loquela Silesiana - Towarzystwo Kultywowania i Promowania Śląskiej Mowy” http://pl.wikipedia.org/wiki/Pro_Loquela_Silesiana.

To stowarzyszenie, organizacja pożytku publicznego, zajmuje się od 2008 r. kodyfikacją i promowaniem nowego języka – śląskiego. Wydaje też elementarze dla dzieci i darmowo rozdaje je w szkołach. Jak zwykle najciekawsze są personalia. Prezesem „Pro Loquela Silesiana” jest Rafał Adamus – wiceprezes WFOŚiGW w Katowicach z ramienia RAŚ, sekretarzem Izabela Nowak prowadząca sklepik internetowy z gadżetami RAŚ, a członkiem zarządu Mirosław Syniawa - autor sprezentowanego przez TVP Katowice „Ślabikorza”. Tworzenie nowego języka godzi w śląską kulturę i tradycję. Może zniszczyć różnorodność pięknych śląskich gwar. Zdaje się jednak, że nie o śląskość tu chodzi, ale o udowodnienie istnienia narodu śląskiego. Żądanie autonomii z czasem przerodzi się w żądanie niepodległości. Trudno powiedzieć skąd pomysł promowania przez Dyrektora OTVP w Katowicach tego wydawnictwa. Promowania na nasz koszt, bo przy biadoleniu o braku pieniędzy na pracę Oddziału TVP, lekką ręką wydaję się kilkaset złotych. Bo, jak się dowiedziałam TVP Katowice KUPIŁA te książki a przez to dofinansowała bliskie RAŚ stowarzyszenie. „Pro Loquela Silesiana”. Zdecydowanie ośmiesza to Ślązaków w oczach przybyłych gości i rodzi pytanie wśród mieszkańców województwa, o co tutaj chodzi. Czy TVP Katowice jest jeszcze polską telewizją? Czy warto, więc o nią walczyć i płacić abonament? A może cała ta historia ma drugie dno? Nie jest tajemnicą, że wicemarszałkiem województwa śląskiego jest lider Ruchu Autonomii Śląska Jerzy Gorzelik. Jemu podlega m.in. kultura i instytucje kulturalne. Może dyrektor Oddziału TVP w Katowicach ubzdurał sobie, że podlizując się „partyjnym” kolegom Gorzelika wywoła odruch rewanżu u wicemarszałka województwa, który zleci Ośrodkowi TVP produkcję programu za kilkaset tysięcy złotych? Przecież ten schemat Jerzy Nachel ćwiczył już wcześniej z ówczesnym wicemarszałkiem województwa z nadania SLD Zbyszkiem Zaborowskim.

PS Ślązacy są dumni ze swoich publicznych mediów regionalnych, z tego, że Polskie Radio Katowice zaczęło nadawać audycje już w 1927r.  Była to druga po Warszawie rozgłośnia. Taka jest tradycja publicznych mediów regionalnych na Śląsku. Miłym prezentem byłyby na pewno np. „Bery i Bojki Śląskie” Stanisława Ligonia - dyrektora i twórcy przedwojennego  Polskiego Radia Katowice.

Jadwiga Chmielowska

Lwów był pod polską okupacją? Skandaliczne, historyczne przekłamania na oficjalnej stronie turnieju Euro 2012 idą jeszcze dalej Wspólne mistrzostwa europy miały zbliżyć Polskę i Ukrainę, a także rozsławić dobre imię i bogactwo historyczne gospodarskich miast. Okazuje się, że coraz bardziej oddalamy się od spełnienia tych założeń. Przedstawione kibicom treści, zaprezentowane przez europejską federację piłkarską na oficjalnej stronie mistrzostw zawierają mnóstwo przekłamań. Dzisiejsza "Rzeczpospolita" przytacza niektóre z nich. Z przewodnika po miastach gospodarzach Euro można się dowiedzieć, że Lwów – będący przecież od 1340 r. aż do końca II wojny światowej jednym z najważniejszych miast Rzeczypospolitej – to „kwintesencja Ukrainy". „Właśnie tu przetrwały język oraz kultura kraju, pomimo praktycznie ciągłej okupacji" – informuje UEFA. O czyją okupację chodzi? Z dalszej części tekstu dowiadujemy się, że „Lwów znajdował się pod rządami Polaków do czasów II wojny światowej. W 1941 roku miasto przejęli naziści, a w 1944 Sowieci" - czytamy w "Rz". Takiemu ujęciu zdecydowanie sprzeciwia się prof. Jan Żaryn, który zauważa, że informacja ta sugeruje, iż chodzi tu o polską okupację. To bzdura. Przecież Lwów ma prawo posługiwać się dewizą „semper fidelis", czyli „zawsze wierny", jaką otrzymało od królów polskich za to, że zawsze opierał się oderwaniu od Rzeczypospolitej. Tak było podczas powstania Chmielnickiego, próby zajęcia go przez Ukraińców w 1918 r. czy Niemców w 1939 r. – mówi historyk w rozmowie z "Rz". Prof. Wiesław Wysocki, historyk i były sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa sprawę nazywa skandalem. Mamy do czynienia z ewidentnym fałszerstwem historycznym. Powinno to spotkać się ze zdecydowaną reakcją na szczeblu rządowym: ministra spraw zagranicznych i sportu – mówi „Rz", przypominając, że Lwów był jednym z symboli Rzeczypospolitej wielonarodowościowej i wielowyznaniowej. Nierzetelność przewodnika UEFA idzie jeszcze dalej. Z przekazanych na stronie informacji wynika, że we Lwowie urodził się tylko jeden znany Polak – Stanisław Lem. Wśród najbardziej znanych lwowiaków przewodnik wymienia na pierwszym miejscu Austriaka: Leopolda von Sacher-Masocha, autora „Wenus w futrze", uważanego za prekursora masochizmu. Jak podaje "Rz", przedstawiciele spółki Euro 2012 Polska odpowiedzialnej za organizację imprezy w naszym kraju przyznają, że zapisy w przewodniku UEFA „są niewłaściwe". Na razie nie podejmują jednak żadnych działań, czekając na dyrektywę minister Muchy. Posłowie PiS stanowczo domagają się reakcji minister sportu na skandaliczne i nieprawdziwe treści publikowane przez UEFA. Z informacji przekazanych przez "Rz" wynika, że rozmowy z minister Muchą podjęli w Sejmie już w piątek. Rzeczpospolita

Samoorganizacja Polaków zaczyna niepokoić establishment? "Apel o powstrzymanie presji na sąd i KRRiT w sprawie TV Trwam" O - jak to ujęto - powstrzymanie się od działań lub wypowiedzi mających znamiona presji wywieranej na sąd lub Krajową Radę Radiofonii i Telewizji w sprawie TV Trwam apelują przedstawiciele świata kultury i nauki w liście przekazanym we wtorek PAP. Pod apelem podpisali się m.in.: reżyserka Agnieszka Holland, reżyser Krzysztof Krauze, prof. Maria Janion, wokalistka Kora Jackowska, grafik Andrzej Mleczko. "Z zaniepokojeniem obserwujemy narastającą falę nacisków na Krajową Radę Radiofonii i Telewizji wywieranych i organizowanych przez media, partie oraz środowiska kościelne w związku z nieprzyznaniem TV Trwam miejsca na tzw. multipleksie cyfrowym" - czytamy w apelu. Jego autorzy podkreślają, że za skandaliczne uważają "hałaśliwe domaganie się specjalnych praw i wywieranie politycznych nacisków zarówno na niezależny organ, jakim jest KRRiT, jak na niezawisły sąd rozpatrujący sprawę". "Organizowanie w tej sprawie kampanii politycznej, dezinformowanie opinii publicznej i wyprowadzanie na ulicę ludzi fałszywie informowanych, że KRRiT +zamyka TV Trwam+ stanowi budzące nasz sprzeciw nadużycie. Decyzja w sprawie multipleksu nie ma, bowiem związku z prawem TV Trwam do nadawania w dotychczasowej formie" - dodają. Skoro tak - to, dlaczego koncernom tak zależy, żeby być na multipleksie? Może, dlatego np., że to rozdanie ukształtuje na nowo cały rynek telewizyjny? Bo skoro multipleks nic nie zmienia, to może niech stacje, które dostały miejsce, wrócą na satelitę, oddając jedno miejsce? Przedstawiciele establishmentu problemu pluralizmu nie widzą, bo oni swoje telewizje już mają. Nawet w nadmiarze. Powyższy apel to także dowód, że samoorganizacja Polaków zaczyna niepokoić, że w tym zakresie przynajmniej jest skuteczna. Bo bez presji - nie będzie niczego. Sil, PAP, inf. własna

Ziemkiewicz o kuriozalnym apelu w sprawie "presji" na KRRIT: „intelektualiści" rozumieją demokrację tak samo, jak stronnicy Mussoliniego i Hitlera Rafał Ziemkiewicz komentuje na łamach "Rzeczpospolitej" "apel o powstrzymanie presji na sąd i KRRIT w sprawie TV Trwam", podpisany reżyser Agnieszkę Holland, reżysera Krzysztofa Krauzego, prof. Marię Janion, wokalistkę Korę Jackowską, grafika Andrzeja Mleczko. Tytuł felietonu znaczący: "Faszyzacja salonu". Zdaniem Ziemkiewicza - jest to "list tzw. intelektualistów" - ponieważ "do intelektualistów zalicza się jurorów telewizyjnych talent-show czy zawodowych propagandystów". Jednocześnie - to sygnał, „którego nie wolno przeoczyć": Sygnatariusze listu wyrazili gromko oburzenie, iż obywatele ośmielają się wywierać nacisk na „demokratyczną" władzę, żądając zmiany decyzji powołanego przez tę władzę organu administracyjnego. Fakt niegodzenia się, choćby tylko symbolicznego, z urzędowym ukazem, w tym zwłaszcza organizowanie ulicznych manifestacji, grono podpisane pod apelem uważa za zachowanie niedopuszczalne, zagrażające państwu. Zdaniem publicysty, "jeśli przypomnimy sobie niedawne wypowiedzi Tadeusza Mazowieckiego przestrzegającego przed „rokoszem" oraz Lecha Wałęsy domagającego się „pałowania" opozycyjnych demonstracji, widzimy, że kuriozalny apel nie wisi bynajmniej w próżni": Dlaczego apel jest kuriozalny? - pyta Ziemkiewicz? I odpowiada: "bo listy intelektualistów niegdyś były bronią w walce o demokratyczne wolności, a nie przeciwko nim": A przecież prawo do publicznego manifestowania sprzeciwu wobec decyzji rządu i jego organów to jedna z podstawowych wolności obywatelskich. Odmawianie Polakom tego prawa przez ludzi uważających się za nasze elity obnaża nie tylko ich lizusowskie oddanie władzy, ale i ich iście totalniacką mentalność. Dowodzi, że „intelektualiści" rozumieją demokrację tak samo, jak stronnicy Mussoliniego i Hitlera: lud wybrał Wodza i od tego momentu, kto w jakikolwiek sposób Wodzowi się przeciwstawia, ten jest wrogiem ludu ze wszystkimi tego konsekwencjami! Zdaniem Ziemkiewicza - "zajadła nienawiść do opozycji i strach przed tym, że „ich" władza mogłaby znowu zostać przez Polaków przegłosowana", odbiera elicie III RP "resztki rozsądku i przyzwoitości". Można dodać: apel pokazuje też, ile były warte zapewnienia o umiłowaniu "społeczeństwa obywatelskiego". Bo gdy w Polsce naprawdę powstało społeczeństwo obywatelskie - tyle, że prawicowe, a nie lewicowe - salon uznał je za zagrożenie, a jego działania za "presję". Co innego, gdy manifestują finansowani przez państwo lewacy - oni wówczas wyrażają "wolę ludu", choćby było ich kilkudziesięciu? Czyli sam aktyw na etatach. Pat

Stefan Zastępczy Co takiego jest w Stefanie Niesiołowskim, że któryś już dzień z rzędu słyszymy o jego ataku na dziennikarkę i różnych innych, chamskich zachowaniach? Czy Polska nie ma innych problemów niż wybryki gbura z PO? Na Wirtualnej Polsce czytam dziś wywiad z Jarosławem Kaczyńskim. Wywiad zresztą ciekawy, interesujący i dobrze przeprowadzony. W wywiadzie tym Jarosław Kaczyński ujawnia, iż Stefan Niesiołowski próbował kiedyś zostać członkiem PiS, ale go nie przyjęto w struktury partii. Niby nic sensacyjnego, wiadomo o tym od wielu lat, ale w ten sposób po raz kolejny w ostatnim czasie osoba Stefana Niesiołowskiego stała się przedmiotem publicznego dyskursu. Pytanie tylko przmi: po co? Gdy piszę te słowa, zapowiada się wielka kompromitacja EURO 2012, rozmaite grupy zapowiadają strajki, dług zagraniczny przekroczył 811 miliardów złotych, wychodzą na jaw okoliczności katastrofy smoleńskiej wskazujące jednak na zamach, rosną ceny, zwiększa się bezrobocie, a zagraniczni inwestorzy uciekają z Polski jak szczury z tonącego statku. A my w najlepsze zajmujemy się głupotą Stefania Niesiołowskiego. Czyżbyśmy naprawdę stracili instynkt samozachowawczy i potrafili zajmować się tylko bzdurami? Stefan Niesiołowski to dobry "temat zastępczy". Gdy na czołówki mediów dostaną się informacje o jego kolejnych wybrykach, knajackim języku czy absurdalnych pomysłach, zacznie się znowu wrzenie w Sejmie. Wrzenie to oczywiście jest nieistotne, bo nie pogorszy ani nie poprawi losu przeciętnego Polaka, ale świetnie skieruje jego uwagę w inną strone. Przeciętny Polak będzie ubolewał nad poziomem kultury "wybrańca narodu", a nie nad faktycznymi problemami kraju. I o to właśnie chodzi. O odwrócenie uwagi. Stefanem Niesiołowskim nie ma już sensu się zajmować, dlatego, że ten polityk nie jest wart uwagi i nie ma nic sensownego do powiedzenia. Z rozsądnego zdawałoby się parlamentarzysty (w 1992 roku był jednym z najgorętszych orędowników lustracji) stoczył się na dno chamstwa, głupoty i prymitywizmu, trafiając regularnie na czołówki mediów nie ze względu na swoją działalność dla kraju, (bo tej jest jak na lekarstwo) tylko ze względu na rynsztokowy język, posługiwanie się inwektywami, a ostatnio - ze względu na atak na dziennikarkę. Osobiście Stefan Niesiołowski budzi mój niesmak i... nudzi mnie. Gdy widzę go w telewizji, jako gościa, przełączam na inny kanał, gdy widzę w internecie newsy ozdobione jego fizjonomią nawet ich nie czytam. Gdy słyszę, że znów wywołał jakiś skandal, macham ręką. Bo wcale mnie to nie dziwi i... nic mnie to nie obchodzi. Bo co ma mnie obchodzić głupek słynący z inwektyw i obrażania ludzi. Jedyne, czego bym chciał, to, aby przestał pojawiać się publicznie w telewizji - abym po prostu nie musiał go oglądać. Szymowski

Lepiej już było Rozmowa z ANDRZEJEM SOŚNIERZEM, lekarzem, byłym dyrektorem Śląskiej Kasy Chorych, byłym prezesem Narodowego Funduszu Zdrowia – Minęło 9 lat od powstania Narodowego Funduszu Zdrowia. Czy pana zdaniem ta instytucja sprawdziła się w działaniu? – Obecny system jest o wiele bardziej scentralizowany od tego obowiązującego nawet w czasach PRL-u. Skala tej centralizacji jest niebywała. Mimo

to, jakkolwiek paradoksalnie by to brzmiało, prezes NFZ ma niewiele do powiedzenia, gdyż każda jego ważniejsza decyzja musi być konsultowana z ministrem zdrowia.

– Kto ponosi odpowiedzialność za tę nadmierną centralizację? – Minister Kopacz, a po niej minister Arłukowicz. To oni zgromadzili w swoich rękach tak wielką władzę i to oni przede wszystkim powinni ponosić odpowiedzialność za źle funkcjonujący system.

– Czy to znaczy, że kasy chorych lepiej wypełniały swoje zadanie? – Gdyby dziś ktoś chciał powiedzieć, że Polacy identyfikują się z NFZ, zakrawałoby to na żart. Tymczasem z kasami chorych, a przynajmniej z moją Śląską

Kasą Chorych mieszkańcy naprawdę się utożsamiali i do dziś wspominają ją z sentymentem. W kasach panowała duża swoboda i autonomia. Dlatego w poszczególnych województwach mogły powstawać różne, szczegółowe rozwiązania. Na przykład na Śląsku stworzyliśmy pierwszy w kraju program leczenia zawałów serca. Wprowadziliśmy karty chipowe rejestrujące usługi medyczne, czego w skali kraju nie udało się do dziś zrealizować. Gdy kierowałem śląską kasą, przyjęliśmy zasadę, że staramy się odpowiadać na pisma w sprawie ubezpieczonych w czasie... kilku godzin.

– Pod adresem kas chorych padało jednak wiele zarzutów. Najważniejszy był taki, że za takie samo świadczenie medyczne w różnych województwach płacono inną stawkę. – A czy w przypadku mieszkań, wszelkiego rodzaju usług, posiłków w restauracjach nie ma różnicy cen między Warszawą a na przykład Sokółką? To normalne, gdyż także cena pracy jest w tych miastach różna. Lokalne rozwiązania muszą się różnić. Dziś cenę usług medycznych kształtuje państwo, dawniej w znacznym stopniu robił to rynek. Jeżeli w jakimś mieście brakuje lekarza onkologa, to ma on szanse na wynegocjowanie wyższej pensji czy kontraktu niż w mieście, gdzie onkologów jest nadmiar. Zróżnicowanie kosztów nie jest niczym nagannym.

– Jeżeli coś kosztuje tyle samo w całym kraju, czy nie jest to bardziej sprawiedliwe? – Nie, bo to oznacza, że albo jednym dajemy za mało pieniędzy, albo innym za dużo.

– Organizacje pozarządowe uważają, że głównym problemem polskiego systemu ochrony zdrowia nie jest brak pieniędzy, ale ich marnotrawstwo. Czy dziś jest ono w kasach mniejsze niż dawniej? – Uważam, że dzisiaj jest gorzej. To, co już powiedziałem – cena jednolita w całym kraju jest marnotrawstwem. Punktowy system płacenia za świadczenia medyczne był wzorowany na brytyjskim, ale gdy przyszło do konkretnych wycen, zaproszono grupę profesorów i zaczął się koncert życzeń.

– Pewnie, dlatego szpitalowi bardziej opłaca się stopę cukrzycową amputować, niż ją leczyć, i nie można zapłacić za operowanie dwóch narządów podczas jednego zabiegu. – To dowód, że zabrakło zdrowego

rozsądku.

– Krytykował pan NFZ od chwili jego powstania, a mimo to w 2006 roku został pan jego prezesem. – NFZ można kierować lepiej lub gorzej. Uznałem, że potrafię to robić lepiej. Podczas swojego urzędowania zacząłem przygotowywać Fundusz do decentralizacji. Niestety, gdy Platforma wygrała wybory, zrezygnowała z tego projektu.

– Od 1998 roku słyszymy, że pieniądze powinny iść za pacjentem. Tymczasem szpitale mają limity świadczeń narzucone im przez NFZ i często już w połowie roku są one wyczerpane. – Problem przekraczania limitów, tzw. nadwykonań, jest bardzo złożony. Dziś polskie szpitale przyjmują prawie dwa razy tyle pacjentów, co przed 10 laty, mimo że ludności mamy praktycznie tyle samo. I za to wszystko Fundusz musi płacić. Dzieje się tak, mimo że mamy dziś alternatywne formy leczenia, na przykład chirurgię jednodniową, a wiele badań i zabiegów można wykonywać ambulatoryjnie. Około 30% hospitalizacji jest niepotrzebnych pacjentowi, ale potrzebnych szpitalowi, który „produkuje” usługi, żeby dostać za nie pieniądze.

– „Produkowanie” usług często sprowadza się do tego, że nawet powiatowa placówka chciałaby wykonywać najbardziej skomplikowane, najdroższe zabiegi. Może, więc warto wrócić do niedokończonego podziału szpitali na stopnie referencyjności. Sprawić, żeby w wysokospecjalistycznych klinikach operowano także w soboty i niedziele, a może i na dwie zmiany, a placówki powiatowe niech prowadzą oddziały położnicze, internistyczne, ratunkowe czy pielęgnacyjne. – To rodzi pewne niebezpieczeństwo, gdyż jeden szpital w okolicy może przechwycić większość pacjentów drugiemu i trzeba będzie go zamknąć. Ale oczywiście zgadzam się, że najtrudniejsze przypadki powinny być leczone w dobrze wyposażonych specjalistycznych centrach. Ten sam przypadek leczony w szpitalu o wyższym stopniu referencyjności powinien być wyceniany wyżej niż w placówce o niższym stopniu. Dziś, przy ujednoliconych cenach, tak nie jest. Szpitale powiatowe nic by na tym nie straciły, gdyż przejmowałyby większość mniej skomplikowanych zabiegów, a więc niższe wyceny świadczeń nadrobiłyby ilością usług.

– Fundusz często i restrykcyjnie kontroluje apteki, a szpitale sporadycznie i pobieżnie. Znam setki przypadków zakażeń szpitalnych, po których NFZ zamiast ograniczyć lub zrezygnować z kontraktowania świadczeń medycznych w oddziałach, gdzie stwierdzono zakażenia, podpisał umowy na dotychczasowych zasadach. Wytłumaczenia są dwa: albo Fundusz lekceważy nasze zdrowie, albo nic o tym nie wie.

– Oczywiście Fundusz powinien reagować na takie przypadki. Niestety, rzadko przekłada się to na podpisywane kontrakty. Ale w tej sprawie równie ważne jest to, że w Polsce, w przeciwieństwie do innych krajów Unii, notujemy niezwykle mało zakażeń wewnątrzszpitalnych. Dzieje się tak, gdyż lekarze we własnym interesie przeważnie nie ujawniają takich zakażeń.

– Komisja do spraw zakażeń wewnątrzszpitalnych podlega zastępcy dyrektora szpitala do spraw medycznych. Trudno, więc oczekiwać, żeby jej działalność biła w kierownictwo szpitala, które jest odpowiedzialne za bezpieczeństwo pacjentów. – W 2001 roku w Śląskiej Kasie Chorych odnotowaliśmy pacjentów, którzy zachorowali na wirusowe zapalenie wątroby i analizując koszty leczenia, czas hospitalizacji i inne dostępne dane, zlokalizowaliśmy placówki, które rozsiewały zakażenie. Mogliśmy to zrobić, dysponując rejestrem usług medycznych. Gdy taki system kiedyś zacznie obowiązywać w całym kraju, wówczas w statystyce nastąpi bardzo znaczący wzrost zakażeń wewnątrzszpitalnych, co paradoksalnie będzie oznaczało, że nasza służba zdrowia oczyściła się z plagi fałszowania rzeczywistości.

– Czy pana zdaniem receptą na poprawę sytuacji jest zwiększenie składki zdrowotnej? – Wbrew pozorom pieniędzy nie jest tak mało, o wiele ważniejsze jest stworzenie sprawnego systemu opieki zdrowotnej. Dziś pacjent odsyłany jest od pogotowia do lekarza rodzinnego, od lekarza rodzinnego do specjalisty, od specjalisty do szpitala. Między tymi instytucjami nie ma sieci powiązań. System zacina się na każdym etapie. W efekcie na pobranie wycinka, zabieg, rehabilitację, radioterapię itd. Czeka się miesiącami i chory przede wszystkim zastanawia się, w jaki nieformalny sposób może to przyśpieszyć.

– Co zatem można zrobić, żeby Fundusz działał lepiej? – Fundusz nie będzie działał lepiej. Wbrew pozorom jest to instytucja dość tania i jak na istniejące warunki działająca w miarę sprawnie. Bez decentralizacji, bez zmiany roli ministra, który zamiast gasić „pożary” w służbie zdrowia powinien zajmować się sprawami systemowymi, nie uda się nic poprawić. Ostatnio słyszeliśmy, jak kierownictwo Ministerstwa Zdrowia zapewniało publicznie, że leki onkologiczne

już jadą do kraju, tak jak w PRL-u mówiło się o bananach, które płyną do Polski. Tym ludziom wydaje się, że na tym polega ich misja, a to jest ich klęska. Minister nie jest od incydentalnegozałatwiania zakupu leków. Dziś Fundusz nie zajmuje się polityką zdrowotną, gdyż walka o pieniądze przesłoniła wszystko. Ani władza, ani opozycja nie wie, co zrobić z NFZ. Wszyscy żyją mitami i złudzeniami, bo politycy nie rozumieją, czym jest system opieki zdrowotnej. Wydaje się, że oprócz dotychczasowych kłopotów w NFZ zaczyna pojawiać się także problem korupcji. Już przed rokiem mówiłem, że tak manewruje się ocenami, punktami, żeby najlepsze kontrakty zdobywali nowi i wykosili starych, co właśnie się dzieje. Duży kapitał rzucił się na pieniądze Funduszu, ale zamiast mozolnie zdobywać pozycję, chce szybko i brutalnie wygrać z konkurencją, niszcząc wszystko dookoła. Rozmawiał: KRZYSZTOF RÓŻYCKI

Czy mamy zabójcę? Rozmowa z płk. RYSZARDEM BIESZYŃSKIM, byłym dyrektorem Departamentu

Postępowań Karnych ABW, kolegą Marka Papały ze szkoły w Szczytnie – Panie pułkowniku, przemawia

do pana wersja łódzkiej prokuratury, że Marka Papałę zabił przypadkowo złodziej samochodów, niejaki „Patyk”? – Ta hipoteza też była stawiana w śledztwie. Ale wówczas na jej potwierdzenie nie znaleziono wystarczających dowodów.

– A czy to jest wartościowa wersja? – Proszę zwrócić uwagę na następujący element – dla potencjalnego sprawcy bądź sprawców powinno być oczywiste, że od momentu ujawnienia zbrodni, czyli znalezienia zabitego w samochodzie Marka Papały, państwo polskie uruchomi absolutnie wszystkie dostępne siły i środki, żeby sprawców dopaść. Służby operacyjne pracują online każdego dnia. Każdy oficer operacyjny chce dojść do sprawcy, szuka informacji. Ale

i każdy agent, każdy informator chce coś na ten temat wyłapać, żeby później sprzedać taką wiadomość. Tymczasem służby pracują pełną parą, ale jest zero informacji. Zero. Nie znam w tej sprawie wartościowej

informacji operacyjnej.

– Czyli nasuwa się wniosek, że strzelał ktoś spoza świata przestępczego? – Jeżeli ktoś chciałby postawić tezę, że przestępczość zorganizowana dokonała tego zabójstwa, to ja się śmieję i wierzgam nogami. Po pierwsze, nie widzę motywu. Po drugie, jeżeli sprawców jest więcej niż jeden, to przy postępowaniu państwa, które oferuje za wskazanie tropu wielkie nagrody i uruchamia cały aparat ścigania, nie mają oni szans. Wcześniej czy później ktoś się połasi na pieniądze, na to, żeby się dowartościować. Również w oczach policji czy służby. Bo jest to informacja o kapitalnym znaczeniu. W takiej sytuacji pękają wszelkie więzi. I co się dzieje? Nic! Należy, więc zadać sobie dalsze pytanie: jakie warunki musiały zaistnieć podczas tej zbrodni, że nawet praca operacyjna i nagrody psu na budę się zdały?

Czy to „Patyk”? – Załóżmy, że ktoś chciał zabić Papałę. Był na to zdecydowany. Jaki sens ma czekanie na niego na parkingu, gdzie kręcą się ludzie, gdzie w każdej chwili może nadjechać jakiś samochód? No

i nie wiadomo, o której Papała przyjedzie, czy w ogóle przyjedzie. To chyba nie jest dobre miejsce dla zabójcy? – Zadawałem pytania na posiedzeniach grupy: ludzie, wy nawet nie wyciągnęliście wniosków z miejsca zdarzenia! Pytałem, czy były jakieś przestrzeliny w szybach. Nie było. Kierowca Marek Papała był oparty głową o kierownicę. Co z pociskiem? Jakie zostały ślady? A może Papała przyjechał ze sprawcą? Czy było to możliwe?A może było tak, że dojechał, cofał auto, widział, że ktoś podchodzi do niego... Pamiętajmy, będąc policjantem, lepiej niż przeciętny obywatel rozumiał ludzkie zachowania. Jeżeli więc parkował, to widział, że ktoś się zbliża... Zadałem takie pytanie:

czy mogło się zdarzyć, że zaparkował, otworzył drzwi, chcieli go wysadzić z samochodu, on nie pozwalał – strzał, do widzenia. Na zasadzie: postawiłeś się? To cię zastrzelę. Tak mogło być w przypadku wersji, że zabił go przygodny złodziej samochodów. Tej, którą przedstawiła łódzka prokuratura.

– A zna pan przypadek, żeby złodziej samochodów strzelał do właściciela? – Nie. I to pytanie również trzeba sobie zadać. Czy złodziej samochodów strzeliłby do człowieka, który nie chce wysiąść? Z drugiej strony jest podana informacja, że to odcisk palca zostawiony na szybie samochodu przez „Patyka” identyfikuje go z tym zabójstwem.

– Byłby to dowód, że znajdował się przy samochodzie, a nie stał gdzieś dalej i widział, jak do Papały strzela Ryszard Bogucki. – Lubię myśleć na zasadzie przeciwieństw. Otóż z tego, co wiem, ani Bogucki, ani Zieliński nie mają z zabiciem Marka Papały nic wspólnego. Tymczasem „Patyk” zeznał, że widział Boguckiego na miejscu zdarzenia. A Bogucki na 100% w tym czasie był w innym miejscu. Jeżeli więc „Patyk” złożył takie zeznanie, jako świadek koronny – to kłamie. A jeżeli kłamie, to miał w tym jakiś interes. Jaki?

– Taki, żeby samemu wyjść z kręgu podejrzeń? – Wersja, że Papałę postrzelił przypadkowy złodziej samochodów, istniała. Też do niej się przymierzaliśmy. Zakładaliśmy, że jeżeli w tej śmierci nie było wątku osobistorodzinnego, najbardziej prawdopodobny jest przypadek. Czyli np. złodziej samochodów. Może nim być „Patyk”. Albo ktoś inny.

– A nie zastanawia pana, że chcieli ukraść daewoo espero? To nie był luksusowy samochód. – Nie należy się tym kierować. Bo odpowiedź jest prosta – mogli mieć coś pilnego do załatwienia, jakąś robotę, i potrzebowali bryki. Tej wielkości. Poszli, więc na parking, żeby kogoś wysadzić. I przyjechał akurat Papała. I była szybka decyzja: wywalamy go. Tylko jest pytanie, czy to był „Patyk”.

Tam był tłum – Wiemy, że był w tym miejscu, telefony się logowały, jego grupa tam była... – Poddaję pod rozwagę następującą przesłankę i okoliczność: jeżeli „Patyk” i jego grupa byli na miejscu wydarzenia, to jest za dużo

osób w stosunku do funkcji czasu, czyli 14 lat, by było możliwe utrzymanie tego w tajemnicy. Ja bym powiedział, że to niemożliwe.

– Dlaczego niemożliwe? – Jeżeli osób jest więcej niż jedna, to już bardzo źle, to jest już tłum. Wcześniej czy później dwie osoby zaczną się szantażować, utrzymanie tajemnicy przez długi czas jest praktycznie niemożliwe. Szybciej może to się skończyć zabójstwem jednego ze sprawców. Jeżeli było ich dwóch. A jeżeli więcej, to ryzyko takich zachowań rośnie geometrycznie. Od 1998 r. uczestniczyli w tylu wywaleniach, w tylu alkoholowych imprezach, że głowa boli.

– Co to znaczy wywalenie? – Włamanie, przestępstwo... Sprawca kryminalny ma zapisaną w podświadomości chęć pochwalenia się. Jeżeli spotykają się przy wódce, w końcu zaczynają się przechwałki, czego to oni nie wywalili itd. I czy nie zdarzy się, że w pewnym momencie któryś z nich się odezwie: a słyszeliście o takiej sprawie jak Marek Papała? No to więcej nie będę mówił... A sprawców jest aktualnie pięciu! Dwóch ma zarzut zabójstwa, trzech – wymuszenia

rozbójniczego. Proszę pana, ryzyko ujawnienia takiej informacji przez służby operacyjne, środowisko, jest tak wysokie, że jej utrzymanie w kręgu pięciu osób jest praktycznie niemożliwe.

– Może „Patyk” miał na nich potężny wpływ? – Są w świecie przestępczym ludzie takiej, że ich kompani mają zakodowane, że w każdej chwili mogą iść do piachu. To jest element, który może ich skutecznie uciszyć. Czy w przypadku „Patyka” i jegobandy mogło tak być? Uważam, że to mało prawdopodobne, choćmożliwe. Gdy się zastanawiałemnad różnymi wersjami śmierci gen.Papały, bardziej się skłaniałem kutemu, że zginął od kuli przypadkowego złodzieja, ale niekoniecznie musiał to być „Patyk”. Inna wersja to wątek osobisto-rodzinny, gdzie sprawcy są tak zaszachowani, że nie ma możliwości dojścia do prawdy. Czy jest taka więź, która powstrzyma przed wystawieniem jeden drugiego, sprzedaniem prokuraturze? Ja uważam, że tak. I jest to więź najbliższej rodziny.

Rodzina? Zemsta? Długi? – Śledczy przyjęli 11 wersji śmierci Marka Papały. I wersja rodzinna była rozpatrywana, jako jedna z najbardziej prawdopodobnych. – Bo w takich sytuacjach zawsze tak jest, to standard. Jeśli chodzi o wersję rodzinną, mogą tu nastąpić komplikacje. Przy sprawdzaniu tej wersji trzeba podjąć określone czynności, procedury, które zweryfikowałyby prawdomówność sprawdzanych osób. Tu nie chodzi o to, że my im cokolwiek zarzucamy, tylko chcemy mieć pewność, że one z tym zdarzeniem nie miały nic wspólnego. Te sytuacje są niezręczne, także dla oficerów prowadzących śledztwo, ale określone czynności muszą być wykonane. Skutki zbrodni biją w najbliższych. Musimy odtworzyć profil ofiary, wejść w życie tego człowieka, posprawdzać jego notatki, przeszukać mieszkanie. Musimy to zrobić, czy nam się podoba, czy nie. Na tym polega trudność. Proszę sobie wyobrazić: jest wdowa, a my szukamy w mieszkaniu, wypytujemy ją o sprawy osobiste, intymne...

– Nie tylko wypytujecie, bo potem jeszcze to wszystko sprawdzacie, grzebiecie w jej życiu i w jego. – Tego wymaga technika prowadzenia śledztwa.

– Czytałem w gazetach, że żona gen. Papały skarżyła się, że pan ją atakował, żeby się przyznała do zamordowania męża. – To była nieprawda. Pozwałem autora tej informacji, sprawa znalazła się w sądzie, pani Papałowa zeznawała, jako świadek i zaprzeczyła tym informacjom. Zaprzeczyła, że kiedykolwiek mnie widziała, znała, że w ogóle ze mną rozmawiała. Wyrok był, więc dla mnie pozytywny, a negatywny dla dziennikarza.

– Sprawdzano kolejne wątki – takie jak zemsta, spisek... – To też trzeba zbadać. Wątek zemsty: jeżeli ofiara np. utrzymywała intymne kontakty z jakąś osobą, sprawdza się, czy wiedział o tym mąż tej osoby. A jeśli wiedział – jak reagował. Bo jeden człowiek może zareagować spokojnie, a drugi – niekoniecznie. Inny wątek – Marek Papała miał wyjechać do Brukseli, jako łącznik. Trzeba było też przyjąć, że ktoś mógł mu tego zazdrościć lub rywalizować z nim o wyjazd. Ten wątek, tak jak rodzinny, również nie znalazł poparcia w materiale dowodowym.

– Komendant główny policji mógł znać jakieś tajemnice? I dlatego zginął? – Bzdura! W służbach, w policji, wojsku, prokuraturze obowiązuje jeden kanon – przestajesz być funkcjonariuszem, w sposób naturalny tracisz dostęp do informacji. Po pierwsze, więc, odchodząc ze stanowiska, Papała stracił dostęp do informacji. A po drugie, zapytajmy, do jakich informacji miał dostęp.

– Do tych, które mu przynieśli podwładni. – Czyli zanim komendant główny czegoś się dowie, wcześniej wiedzą o tym inne osoby, począwszy od oficera operacyjnego, który prowadzi daną sprawę, czy danego agenta. Są odpowiednie procedury określające drogę tych informacji. Co jest dla nas istotne – gen. Papała nie miał możliwości wiedzieć czegoś, czego nie wiedziałoby kilku innych oficerów. Jego wiedza pochodziła od innych. Nie miał tajemnic, które mógł zabrać do grobu.

– A gen. Józef Sasin (w latach 1989 – 1990 dyrektor Departamentu Ochrony Gospodarki MSW – przyp. red.)? Po co Papała do niego jeździł? – To zwykli kumple. Ukazywały się notki, że Papała był z ludźmi z SB. Bo kolegował się z Sasinem, jego przyjacielem był Roman Kurnik (zastępca komendanta głównego policji w czasie urzędowania Papały – przyp. red.), no i ja też pracowałem w wydziale śledczym w SB. Fajne były te notatki, tylko, że ja nie znałem ani Sasina, ani Kurnika. Żadnego z nich.

– Badano też wątek finansów Papały. – Marek miał poważne długi. Pożyczał od kolegów pieniądze. To daje do myślenia. Jako policjant, komendant główny, był przecież dobrze sytuowany? Więc, po co pożyczki? Na co wydawał? Czy prowadził podwójne życie?

– Można postawić tezę, że zginął, bo pożyczył pieniądze od niewłaściwej osoby... – Czyli, od kogo? Można założyć, że zadłużył się u niewłaściwej osoby i że ta osoba, przestraszona, że Papała wyjeżdża, zażądała nie tylko spłaty, ale i odsetek. Tylko trzeba zejść na ziemię – na potwierdzenie tej tezy niczego nie znaleziono.

Skąd się wziął Mazur? – A skąd wziął się w tej całej sprawie Mazur? – To banalnie proste. Otóż Mazur wypłynął na takiej zasadzie, że w Niemczech zatrzymano w 1998 r. bodajże trzech Polaków za próbę przemytu narkotyków. I w trakcie ich przesłuchania wyszła informacja, którą Niemcy nam przekazali, że za sprawą zabójstwa Marka Papały stoi ktoś, kto pracuje w branży mleczarskiej. Zaczęto, więc typować różne nazwiska, które by do tego pasowały. I tak pojawił się Mazur.

– Taką informację zawsze się weryfikuje. – Zostało to zweryfikowane. Prokurator Mierzewski pojechał do Niemiec. Pojechał z nim też mój kolega z Zarządu Śledczego UOP. Na miejscu okazało się, że informacje są nic niewarte. Ale maszyna ruszyła. Zwłaszcza, że osoba pana Mazura podczas sprawdzania wzbudziła zainteresowanie. Bo niczego nie można było się o nim dowiedzieć.

– Przecież czytałem, że był pan jego oficerem prowadzącym. – To było podanie kłamliwej informacji, żeby ukierunkować opinię publiczną i wyjaśnić, dlaczego broniłem Mazura.

– A dlaczego pan go bronił? – A dlaczego inni go oskarżali? Edward Mazur do pewnego momentu był postacią tajemniczą. Nie można było niczego o nim się dowiedzieć. Dla świata zewnętrznego było to niezrozumiałe. Ale dla mnie, jako oficera, który zna procedury, to nie było dziwne. Kiedy Zbigniew Siemiątkowski został szefem UOP, zwróciłem się do niego z prośbą, by wydał polecenie wszystkim podległym mu jednostkom, a wtedy jeszcze wywiad był w strukturach UOP, że wszelkie wytworzone przez nie informacje na temat Edwarda Mazura mają trafić na moje biurko?

Bezpośrednio. I wtedy, już nie wchodząc w szczegóły, nie miałem żadnych wątpliwości, kto jest, kim, jaki ma profil. To była już łatwizna. I oskarżanie takiego człowieka, że chciał śmierci Papały... Dlatego na naradach zawsze stawiałem takie pytanie: co macie na tego Mazura? Oni: że biznesy, kontakty. No dobrze, odpowiadałem, ale co na niego macie? Jakiś motyw? Coś?

– Były zeznania Zirajewskiego, który miał słyszeć, jak Mazur szukał cyngla. – Nie jest roztropnie wierzyć w taką wersję. Po pierwsze, te 40 tys. dolarów – cóż to były za pieniądze dla „Pershinga” czy dla Skotarczaka? I te pieniądze jeszcze były do podziału między kilka osób! Po drugie, jak można na poważnie zakładać, że ktoś w obcym mieście chodzi od knajpy do knajpy i rozpytuje, kto mógłby zabić Papałę? Kiedyś policzyłem, ile osób – w wersji Zirajewskiego – miało wiedzieć o tym, że Mazur szuka cyngla. Wyszło, że 15! W takiej sytuacji służby policyjne wiedziałyby o wszystkim, o tych wszystkich spotkaniach, jeszcze tego samego dnia. A tu nic. Zastanawiam się, więc: panowie, czy z głową u was w porządku? Poza tym te 15 osób przed 25 czerwca 1998 r., przed śmiercią Papały, albo zostało wyłapanych, albo zginęło, więc kto miał organizować zabójstwo? Pamiętam jak dzisiaj – rozmawiałem z prok. Mierzewskim i pytałem: dlaczego upieracie się przy takiej śmiesznej wersji? A on mi na to, że nie ma innej, alternatywnej. Jak to, nie ma innej wersji?! To jakiś horror!

– Ta wersja była nośna... – O tak, to było czytelne. Pójście w kierunku służb, Mazura, biznesu, kontaktów... Kierunek Miller... To było jasne i czytelne. Tylko, że do wykrycia sprawcy nie zbliżało. Więcej, zrobiono coś, co jest niezgodne z procedurami, ze sztuką śledczą. Nie może być tak, że jeździ się po aresztach śledczych, po więzieniach i szuka frajera, który się wystawi. To oficer ma dojść, drogą dedukcji, analizy śladów, do kluczowej osoby i przekonać ją do złożenia zeznań. A nie jeździ po pudłach i rzuca hasło: są tu kryminalni? Dziś widać, jak to się skończyło. Mazur

za chwilę będzie oczyszczony.

De facto oczyścił go sąd w Ameryce, który odmówił wydania go Polsce. Pan zeznawał tam, jako świadek obrony. – Nie robiłem Mazurowi żadnej łaski, to był mój obowiązek. A teraz sprawa Boguckiego i Zielińskiego też za chwilę się zakończy.

– Prokurator Mierzewski powiedział, że możliwa jest też wersja, że jedni chcieli zabić, a drudzy zabili. – Bądźmy poważni. Są osoby, które do pracy przy takim śledztwie po prostu się nie nadają.

Rozmawiał: ROBERT WALENCIAK

Rostowski rozczarowany kierowcami. Rząd dociśnie właścicieli samochodów W ostatnim tygodniu Jacek Vincent Rostowski nie miał dla premiera dobrych wieści. Polscy kierowcy nie wykazali się wystarczającą dozą solidarności społecznej. Zamiast podkładać się policji, popełniając któreś z ponad 240 drogowych wykroczeń, oddali w mandatach 68 razy mniej, niż założył minister finansów. Od stycznia do marca wpłynęło do budżetu zaledwie 4,4 miliona zł z mandatów, z których większość drogówka (wsparta siecią fotoradarów!) wystawiła za przekraczanie prędkości. Tymczasem Rostowski zupełnie oficjalnie zapisał po stronie wpływów budżetowych w 2012 roku aż 1,24 miliarda złotych z wykroczeń drogowych. W pierwszym kwartale kierowcy powinni, więc narozrabiać za około 300 milionów złotych. Szef resortu finansów zdaje sobie sprawę, że dobicie do założonej w budżecie sumy będzie wymagało w kolejnych trzech kwartałach wlepienia prawie 100 razy więcej mandatów niż dotychczas! Nie musimy przekonywać, że rząd Tuska oczywiście podejmie to wyzwanie. Wysokie wpływy z mandatów miał zapewnić system automatycznego nadzoru ruchem – tzw. CANARD. Rostowski liczył, że sieć fotoradarów, odcinkowych mierników prędkości rejestratorów przejazdu na czerwonym świetle sprawi, że każdy ze statystycznych 10 milionów „aktywnych kierowców” (bez niewyrejestrowanych aut, wraków, korzystających z samochodów sporadycznie) zapłaci przynajmniej jeden mandat rocznie w wysokości 124 złotych. Jak na łamach „Rzeczpospolitej” ocenił Jerzy Polaczek (minister transportu w rządzie Kaczyńskiego), CANARD jak dotąd „kompletnie nie działa”. Alvin Gajadhur, rzecznik Generalnej Inspekcji Transportu Drogowego (GITD), zapewnił, że system nadzoru nad ruchem dopiero się tworzy i już w lipcu na kierowców zapolują pierwsze z 300 zamówionych „nowoczesnych fotoradarów”. Nowe urządzenia znacznie ułatwią urzędnikom pracę. Danych o popełnionych wykroczeniach nie trzeba będzie zgrywać ręcznie, gdyż zdjęcia z nowych fotoradarów będą przesyłane online z masztu wprost do Inspekcji Transportu Drogowego. W wakacje na kierowców zapolują także nieoznakowane samochody wyposażone w wideorejestratory. Urzędnicy z GITD wiedzą, że muszą się postarać. Budżet tej umundurowanej i uzbrojonej formacji wzrósł w tym roku siedmioipółkrotnie – do ponad 150 mln złotych! Według ustaleń „Rzeczpospolitej”, GITD dodatkowo planuje zatrudnić kolejne 413 osób, które m.in. pomogą rozwijać sieć fotoradarów. Jak zauważył Andrzej Sadowski z Centrum im. A. Smitha, planowanie wpływów z mandatów przez ministra oznacza, że „państwu nie zależy na poprawie bezpieczeństwa na drogach, a zwyczajnie traktuje taryfikator, jako środek represji, z którego czerpie wcale niemałe korzyści”. Ponieważ zbierana od kierowców danina okazuje się i tak mniejsza od zakładanej, kierowcy muszą się przygotować na jeszcze większe represje… Blazej Gorski

POGONIĆ TYCH OSZUSTÓW! Gigantyczna afera z GLOBCIEm trwa. Tow. Ginter Oettinger, który przed tygodniem wpadł do Warszawy, powiedział:

„Ciągle uważamy, że istnieje związek między emisją gazów cieplarnianych a niekorzystnymi zmianami klimatycznymi”... Zabrzmiało to mocno niepewnie. A tak zabrzmiało, bo ONI już wiedzą, że GLOBCIo nie ma nic wspólnego z działalnością człowieka – no, ale pokusa posiadania w łapskach 200 miliardów €urosów kusi – bo te 10% zawsze się IM do rąk przylepi. Zresztą akurat rzeczywiście robi się ciepło, więc z towarzyszem Komisarzem trudno dyskutować. Niedługo powsadzamy ICH do kicia. Za to mega-marnotrawstwo. Ta afera nie jest zresztą jedyną. Dziś żyje na Ziemi ¾ wszystkich naukowców, którzy kiedykolwiek żyli – a to oznacza, że możemy mieć przyjemność wysłuchać 3/4 głupstw wytworzonych przez naukowców. Ponieważ zaś dziś pieniądze na badania ma ten „uczony”, o którym napisali w gazetach – więc wygadują niestworzone banialuki. Już w 1968 kupa hochsztaplerów założyła „Klub Rzymski”. Ten „klub” wypichcił w 1972 tekst „Granice Wzrostu”. Straszył w nim, że do 1995 roku Ziemia stanie się pustynią, wszystkich kopalin, z ropą na czele, zabraknie, a setki milionów wymrą z głodu. Gazeciarze mieli używanie: horror jak się patrzy. Tylko śp. prof. Julian Simon założył się z guru tych idiotów, p. prof. Pawłem Ehrlichem (o $20.000), że będzie odwrotnie: ludzkość się rozrośnie, kopalin będzie więcej i będą na ogół tańsze... W 1996 p. Ehrlich wypłacił $20 tysięcy – co nie przeszkodziło tym łajdakom napisać drugiego raportu – w którym stwierdzili, że teraz to już Ziemia się wyludni, jak amen w pacierzu. Co oczywiście też nie nastąpiło. Uczony ma prawo coś źle przewidzieć. Jeśli jednak przewidzi źle po raz wtóry, to musi albo w niesławie odejść ze świata nauki – albo... zmienić metodę badawczą. Nic takiego nie nastąpiło – bo dziś nauka już nie istnieje. Istnieją tylko gangi cwaniaków wyciągające od naiwnych (najlepiej: od rządów...)

pieniądze na bezsensowne badania. Ot, w 2004 roku czytam: „W jubileuszowym (...) Raporcie o stanie świata renomowany interdyscyplinarny zespół badawczy założonego w 1974 r. (...) Worldwatch Institute stwierdza (...)”! „Renomowany” – rozumiecie Państwo??!? „Renomowany”! Banda świadomych cynicznych patentowanych łgarzy to „renomowany zespół”!!! Piszę to, bo w poprzednim n-rze na str. 71 ANGORA przedrukowała za „BILD”em tezy z raportu jeszcze innych oszustów. Proszę przeczytać wypociny „Wild Life Fund”. Grozi nam katastrofalna susza: wody zabraknie. Jednocześnie zaleje nas woda, bo przybiorą oceany – na których pojawią się, o zgrozo, góry lodowe (a w co wyrżnął „Titanic”?). Zabraknie energii, znikną lasy i ryby – i w ogóle zabraknie wszystkiego. Tylko ludzi będzie za dużo. Jest to oczywista bzdura. Słońce grzeje, więc energii będzie coraz więcej, na Ziemię spadają meteory, więc minerałów będzie coraz więcej. Stal ze złomowanych aut pójdzie do wielkich pieców (łatwiej pójść na złomowisko niż pracowicie wydobywać rudę!), a jak dwutlenku węgla zrobi się więcej, to roślinki go przyswoją i będą szybciej rosnąć i ładniej kwitnąć.. A jak ludzi będzie za dużo, to wybuchnie jakaś epidemia... Koko-spoko! Dinozaury były głupie, to wyginęły,

rzeczywiście – ale czy Ziemi coś się od tego stało? Spokojnie. Jedyne, co nam grozi, to dalsze rządy socjald***kratów. Ci istotnie: potrafią marnować wszystko w tempie nieprawdopodobnym! Ale też nie dadzą rady zniszczyć Ziemi JKM

Kogo wybraliśmy Pięć lat temu reżymowi urzędnicy i politycy tłumaczyli, że do Euro 2012 warto dopłacić, bo to rozsławi imię Polski na całym świecie - no, może skromniej: w całej Europie. Dziś już wiemy: cała Europa będzie się przez miesiąc natrząsać z głupich Polaków, którzy rozgrzebali 1300 km autostrad i nie potrafili tak ich budować, by chociaż na EURO przejezdne były szlaki do Warszawy i na Ukrainę. Zabrakło dosłownie kilkunastu kilometrów - a kilkaset stoi w nieukończonych kawałkach!!! Ale kto się z tego teraz tłumaczy? Premier, minister, czyli urzędnicy obecnego reżymu. Tymczasem na przełomie wieków XIX i XX prywaciarze w dwa lata przebili prawie 2000 km kolei z Wiednia do Konstantynopola. Przez dzikie Bałkany, rękoma niepiśmiennych górali... po czym przez kilka lat użerali się z biurokratami ze Stambułu i z Wiednia w sprawie przyłączenia tego do sieci reżymowych kolei!! Ludzie nie rozumieją, że prywaciarz pracuje dla zysku - więc MUSI wszystko zrobić jak najszybciej - bo zbankrutuje. A czy Ministerstwo Transportu może zbankrutować? Nie może. Więc Ministerstwo Transportu ma nas w nosie. Obecny reżym dysponuje całą kupą państwowych urzędów - i państwowych spółek i innych instytucji. Wszyscy się wściekają - bo są tam posady po kilkanaście i kilkadziesiąt tysięcy, ONI obsadzają je swoimi ludźmi w nagrodę za to, że ci pomagają IM utrzymać się przy władzy. I, proszę sobie wyobrazić: mimo to naiwni ludzie myślą i mówią: "Nie dajmy tego sprywatyzować! Bo jak państwowe - to nasze!". G...o prawda! Jeżeli firma jest prywatna - to ona MUSI robić to, co MY chcemy. Jak będzie robiła, co innego - to zbankrutuje. Wygra z nią ta, co będzie robiła dokładnie to, co MY chcemy. Kapitaliści nawet robią specjalne badania - by dowiedzieć się, co dla NAS wyprodukować. Natomiast ONI też robią badania - ale po to, by dowiedzieć się, co MY chcemy usłyszeć!!! ONI to właśnie mówią, naiwni ICH (Kaczyńskiego, Tuska, Millera, Pawlaka, Palikota, Ziobrę - wszystko jedno) wybierają... a ONI potem i tak robią to, co ONI chcą. Dlatego WSZYSTKO, co możliwe, powinno być robione przez prywaciarzy. Wtedy to, co dziś robi stu urzędników, robiłby jeden inżynier. Byłoby szybko, tanio i oszczędnie. Prywaciarz by już o to zadbał - bo to jego pieniądze. A przecież ONI o NASZE pieniądze nie dbają - bo ICH nie boli. Przeciwnie. Im więcej wydadzą, tym są ważniejsi. I na ogół więcej da się wtedy ukraść. I dlatego autostrady w Polsce buduje się pięć (5!!!) razy drożej niż w Ameryce. A gdyby prywaciarz nie zdążył z budową dwóch kawałków autostrady na EURO, to nie MY wstydzilibyśmy się za niego - tylko on wziąłby pistolet i strzelił sobie w łeb. Bo byłby doszczętnie zrujnowany: włożył forsę w 600 km autostrady - i nie zarobił ani grosza od kibiców, bo zabrakło 13 kilometrów... A czy minister Nowak strzeli sobie w łeb? Nie - strzeli sobie jednego. I zasiądzie na trybunie na Stadionie Narodowym. Z biletem dostarczonym do rąk własnych ministra! JKM

Niedługo minie ćwierć wieku.... w porównaniu z bandą idiotów z Brukseli rządy PO wyglądają na zupełnie znośne -ale tylko w porównaniu.... Słynna „Ustawa Wilczka” została przyjęta w 1988 roku – i choć potem Lewica (w postaci Związku Zawodowego „Solidarność”) wróciła do władzy jednak coś z kapitalizmu w Polsce ocalało. Czyli niedługo minie 25 lat... i oto dowiadujemy się, że Polacy zarabiają raptem 53% średniej krajów OECD. Gdybyśmy w 1982 roku poszli drogą chińską (likwidacja socjalizmu przy zachowaniu ciągłości władzy „komunistycznej”) - to dziś bylibyśmy najprawdopodobniej najbogatszym państwem świata, (jeśli pominąć Kuwejty czy Brunei). Gdybyśmy w 1989 roku nie zaczęli likwidować „Ustawy Wilczka” - to bylibyśmy najbogatszym państwem Europy. Niestety... Faktem jest, że w porównaniu z bandą idiotów z Brukseli rządy PO wyglądają na zupełnie znośne - ale tylko w porównaniu. Odrabianie strat do Niemiec jest łatwe, bo Niemcy praktycznie stoją w miejscu... ale my rozwijamy się w tempie tylko 3%!! Przy takich wyrzeczeniach – a czym innym jest utrzymywanie naszej stopy życiowej na tak niskim poziomie – to Japończycy uzyskiwali wzrost 17%!! Przecież Polska zanim zaczęła „wchodzić do Europy”, (czyli przyjmować najbardziej kretyńskie ustawy) też miała tempo wzrostu 8%... ale skoro wprowadziliśmy takie ustawy, jak w Niemczech – to i tempo wzrostu spada nam do niemieckiego. Jeśliby Polska przyjęła jeszcze Kartę Praw Podstawowych – to też by nam spadło do zera... Na szczęście poczynania p. Jarosława Gowina zmierzają w dokładnie odwrotnym kierunku. Więc może jakoś nie wpadniemy w tę pułapkę. Nic to – na jesieni się zobaczy! JKM

UEFA sfałszowała historię Polski? Herra: będzie oficjalna reakcja

Jak informuje “Rzeczpospolita”, oficjalna strona internetowa UEFA sugeruje, że Lwów był pod polską okupacją i urodził się tam tylko jeden sławny Polak – Stanisław Lem. Polscy historycy nie kryją oburzenia, a prof. Wiesław Wysocki publikację związku nazywa nawet “fałszerstwem historycznym”. Dzisiaj, w RMF FM, w tej sprawie głos zabrał szef spółki PL.2012 Marcin Herra.

- Chcę zapytać, jakie były źródła tej informacji. Jeszcze dziś będę rozmawiał z UEFA – zapowiedział.

“Rzeczpospolita” podaje, że z tekstu zamieszczonego na stronie UEFA wynika, że Lwów jest “kwintesencją Ukrainy”, a mimo rządów Polaków i Sowietów i “praktycznie ciągłej okupacji” przetrwał tam język i kultura kraju. Takiej ocenie sprzeciwia się m.in. prof. Jan Żaryn.

- Można domniemywać, że chodzi o polską okupację. To bzdura. Przecież Lwów ma prawo posługiwać się dewizą “semper fidelis”, czyli “zawsze wierny”, jaką otrzymał od królów Polski – podkreśla.

Według nieoficjalnych informacji, do których udało się dotrzeć dziennikarzom gazety, publikacja wynika z tego, że UEFA najprawdopodobniej bezkrytycznie opublikowała treść dostarczoną przez Ukraińców. Błędów na stronie jest jednak więcej. UEFA nie podaje m.in. informacji o powstaniu warszawskim, a o powstaniu wielkopolskim pisze, że miało charakter “gwałtownego, lokalnego powstania”.

UEFA twierdzi, że nic nie wie o błędach w opisach historii Lwowa i całej Ukrainy oraz polskich miast, które pojawiły się na oficjalnych stronach internetowych – informuje radio RMF FM. Rzecznik prasowy UEFA przekonuje, że dowiedział sie o tym problemie właśnie od dziennikarza stacji.

- UEFA nie była tego świadoma – dodał Rob Faulkner.

Mucha: kontrowersyjne wpisy zostaną zmienione

Zwróciłam się do UEFA z prośbą o zmianę budzących wątpliwości wpisów na oficjalnej stronie federacji poświęconej gospodarzom finałowego turnieju piłkarskich mistrzostw Europy – poinformowała minister sportu i turystyki Joanna Mucha. Poważne zastrzeżenia historyków wywołały sformułowania użyte w opisie historii Lwowa, które sugerują, że miasto do drugiej wojny światowej znajdowało się pod polską okupacją. Ten okres historii potraktowany jest niemal równoważnie z okupacją hitlerowską (do 1941 r.) czy sowiecką (od 1944 r.). Jak wyjaśniła minister Mucha opisy na stronie internetowej przygotowane zostały przez UEFA. W związku z tym strona polska zwróciła się zarówno do spółki Euro 2012 Polska, a także do centrali UEFA z prośbą o wprowadzenie zmian.

- Rozmawialiśmy z panem Martinem Kallenem, który z ramienia UEFA zajmuje się Euro 2012, i uzyskaliśmy zapewnienie, że kontrowersyjne wpisy zostaną zmienione tak szybko, jak tylko będzie to możliwe – powiedziała Mucha.

Czy to już koniec? Unia Europejska, budowana przez ideologicznych dogmatyków – ledwo zipie. Załamała się przez euro, które miało być spoiwem scalającym nowe superpaństwo europejskie. Od razu też odezwali się krytycy unii walutowej. Piszą coraz odważniej – to nie mogło się udać, to było przedsięwzięcie polityczne a nie gospodarcze, jak można łączyć przy pomocy jednej waluty tak różne gospodarki jak grecka i niemiecka? Jeszcze kilka lat temu milczeli ze strachu lub nawet oficjalnie uważali, że unia walutowa to epokowy pomysł. Z kolei komentatorzy anglosascy mogą sobie pofolgować z otwartym czołem, bo oni mówili tak zawsze. Jeden z  nich złośliwie zauważył, że ta „balanga” musiała się kiedyś skończyć.

Pytanie, które zadają sobie teraz wszyscy brzmi tak – czy to już koniec UE? Na pewno jest to koniec złudzeń o krainie szczęśliwości, dobrobytu i rozwoju. Zadłużone po uszy kraje południowej flanki UE ciągną to monstrum na dno. Grecja już jest spisana na straty, trwa walka o ratowanie Włoch, Hiszpanii i Portugalii. Inne kraje już stoją w kolejce. Los wspólnej waluty zdaje się przesądzony. Ale nie to jest przecież najważniejsze. Wszak Unia funkcjonowała także przed wprowadzeniem euro. Jej znikniecie lub ograniczenie zasięgu do kilku najbogatszych państw – nie sprawi, że UE upadnie. Problemem zasadniczym, który jest bardzo niechętnie podejmowany, to przyszłość Komisji Europejskiej, czy szerzej – wszechwładzy biurokracji brukselskiej, ze wszystkimi jej wynaturzeniami, z paranoją parkinsonowską, z głupotą, którą narzuca się państwom członkowskim. To jest problem zasadniczy i od jego rozwiązania zależy los UE, jako wspólnoty państw. Bez radykalnego ograniczenia władzy biurokracji brukselskiej nawet opanowanie kryzysu finansowego niczego nie zmieni. Tylko rozsądna renacjonalizacja, powrót do wspólnoty suwerennych państw, przy zachowaniu tylko niektórych wspólnotowych instytucji – uratuje Unię. Jeśli nic się nie zmieni, UE padnie. Jak? Bardzo prosto – państwa członkowskie przestaną pewnego pięknego dnia płacić składki (groził tym już Nicolas Sarkozy). Wtedy zaś Bruksela, z dnia na dzień, przestanie być centrum redystrybucji nie swoich pieniędzy, a biurokratom nie pozostanie nic innego, jak poszukać sobie innego zajęcia. Lepiej dla wszystkich, żeby odbyło się to w sposób zorganizowany. Jan Engelgard
http://sol.myslpolska.pl/2012/05/czy-to-juz-koniec/

Gdzie byli ci odważni krytycy unii walutowej, czy – o zgrozo – samej idei Eurokołchozu, gdy oszołomy i szowiniści ostrzegali, czym to wszystko się skończy? Czyż nie nasuwa się na myśl biblijna opowieść o Wieży Babel, którą chciano zbudować bez Boga, a nawet przeciw Niemu? Admin.

Wszyscy koledzy damskiego boksera Chamskiemu zachowaniu Stefana Niesiołowskiego, który zaatakował reżyserkę Ewę Stankiewicz, spokojnie przyglądali się jego koledzy partyjni. Wśród nich były świętokrzyski wicekurator oświaty oraz były nauczyciel historii i dyrektor szkoły podstawowej.

„Bo pani rozbiję kamerę!”, „Won stąd!”, „Niech pani idzie do PiS-u i do tych lizusów pisowskich swoich!” – to próbka języka miłości w wykonaniu posła PO Stefana Niesiołowskiego. Polityk rzucił się 12 maja 2012 r. przed parlamentem na Ewę Stankiewicz. Reżyserka chciała zapytać Niesiołowskiego, dlaczego ma takie problemy z wyjściem z Sejmu (straż marszałkowska kazała policji otoczyć kordonem gmach parlamentu i nikogo nie wpuszczać do środka, nawet dziennikarzy i pracowników izby). Ten nie chciał jednak normalnie odpowiedzieć, tylko zaczął wyzywać dziennikarkę i jej grozić, a następnie – co zostało uwidocznione na nagraniu – szarpać kamerę.

„Ta pani po prostu prowokuje” Choć skandaliczne zachowanie byłego wicemarszałka Sejmu spotkało się z potępieniem niezależnych środowisk medialnych, m.in. rzecznika Niemieckiego Związku Dziennikarzy, koledzy Niesiołowskiego, którzy przyglądali się całemu zdarzeniu, nie stanęli w obronie zaatakowanej kobiety. Kilku wręcz broniło brutala ze swojej partii. Na nagraniu, którego dokonała Ewa Stankiewicz, widać obok Niesiołowskiego kilkanaście osób. Posłowie Platformy Obywatelskiej, których udało nam się zidentyfikować, to Paweł Suski, Lucjan Pietrzczyk, Dorota Niedziela, Henryk Siedlaczek i Jarosław Katulski. Część parlamentarzystów obserwujących furiacki atak Niesiołowskiego pozwalała sobie w czasie tego incydentu na stwierdzenia, że to... Ewa Stankiewicz prowokuje polityka PO („Ta pani po prostu prowokuje”). Można było usłyszeć zdania: „Nie ma pani identyfikatora”, „Pan (Niesiołowski) tylko zabrał kamerę”. Ta ostatnia kuriozalna wypowiedź padła, co ciekawe, z ust kobiety: posłanki Doroty Niedzieli. Kilkanaście sekund później jeden z kolegów Niesiołowskiego powiedział do Ewy Stankiewicz: „Niech pani nie kombinuje”. I dodał: „Proszę zasłonić jej tę kamerę”, (po czym sam to zrobił). W tym samym czasie z ust „prowokowanego” Niesiołowskiego padały następujące kwestie: „To jest pani od tego filmu »Solidarni«, tak, tego pisowskiego paskudztwa?!”, „Proszę odwrócić to, bo pani rozbiję kamerę, jak pani będzie mnie filmować bez mojej zgody!!!”, „Czy pani jest głucha?!! Niech pani idzie do PiS-u i do tych lizusów pisowskich swoich!! I proszę nie rozmawiać ze mną, bo pani rozbiję kamerę!”, „Roztrzaskam pani kamerę, ostrzegam!!!”, „Won stąd!!! Won do PiS-u!!”

Nauczyciel i kurator Jak sprawdziła „Gazeta Polska”, wśród posłów przyglądających się, jak Niesiołowski grozi dziennikarce, a potem rzuca się na nią, są ludzie, którzy w swoim życiu pełnili funkcje związane z wychowywaniem i nauczaniem dzieci oraz młodzieży. Poseł Lucjan Pietrzczyk to absolwent pedagogiki, wieloletni nauczyciel w szkole podstawowej. Od 2008 r. do 2011 r. był świętokrzyskim wicekuratorem oświaty. Podlegały mu wydziały wychowania przedszkolnego, kształcenia podstawowego i gimnazjalnego, kształcenia ponadgimnazjalnego i ustawicznego oraz wychowania i kształcenia specjalnego. Na swojej stronie internetowej chwali się: „Uważam się za profesjonalistę w dziedzinie edukacji i wychowania, sportu, kultury i bezpieczeństwa publicznego”. A przy jednym ze swoich dawnych szkolnych zdjęć pisze: „Męskie towarzystwo w Mechaniku nie wyzbyło mnie jak widać eleganckich manier. Nie dość, że wręczam kwiaty to robię to jeszcze na kolanach. Te kobiety!!!” [zachowana oryginalna interpunkcja – „GP”]. Drugi pedagog z PO, wyrozumiały wobec wyzywania i szarpania kobiet, to Henryk Siedlaczek. Poseł ten uzyskał mandat, startując z listy w powiecie rybnickim; przedtem pracował, jako dyrektor szkoły podstawowej i jako nauczyciel historii. Dziś w rozmowie z „GP” twierdzi, że choć Niesiołowski „powinien umieć trzymać nerwy na wodzy”, to prowokatorką była Ewa Stankiewicz. Na pytanie, czy posłowie nie powinni stanąć w obronie atakowanej dziennikarki, Siedlaczek odpowiada:

– Czego państwo od nas oczekuje? Przecież nic takiego się nie działo. Gdy pytamy choćby o wyzwiska, jakie skierował pod adresem Stankiewicz poseł Niesiołowski, Henryk Siedlaczek mówi:

– Ja tego już nie słyszałem. Zaczęło być głośno, i co się tam konkretnie działo, jakie tam były teksty, tego nie wiem.

Bo nagabywała Stefana Inni koledzy partyjni Niesiołowskiego, towarzyszący mu 12 maja przed Sejmem, z jeszcze większym zaangażowaniem bronią byłego wicemarszałka tej izby. Paweł Suski, który podczas ataku na reżyserkę zachowywał się wyjątkowo arogancko (np. kpiąc z jej słów o wzywaniu policji), w rozmowie z dziennikarzem „Rzeczpospolitej” powiedział: „Pan niech mi teraz nie próbuje wciskać, że jestem postawnym mężczyzną, który nie uchronił kobiety przed napaścią. Bo nic się nie działo złego. (...) To pan Niesiołowski może złożyć skargę do Rady Etyki Mediów”. Na pytanie autora wywiadu, czy za incydent przed Sejmem należy, zatem ukarać Ewę Stankiewicz, a nie Niesiołowskiego, Suski odpowiedział krótko: „Tak”. Słowom Suskiego nie należy się chyba jednak dziwić, bo przed ostatnimi wyborami do głosowania na niego zachęcał sam... Stefan Niesiołowski. „Jest politykiem spokojnym, rzeczowym, merytorycznym, bardzo uprzejmym, powszechnie lubianym” – reklamował Suskiego w wyborczym spocie autor słów „Roztrzaskam pani kamerę, ostrzegam!!! Won stąd!!!”. Poseł Jarosław Katulski, który także bezczynnie przyglądał się bluzgom Stefana Niesiołowskiego, podobnie nie ma sobie nic do zarzucenia. W wywiadzie dla „Gazety Pomorskiej” następująco skomentował atak na Ewę Stankiewicz: „Z przykrością muszę stwierdzić, że Niesiołowski dał się sprowokować, ale dziennikarka, która go nagabywała, zachowywała się skandalicznie. Nie życzył sobie nagrywania, a ona z uporem maniaka trzymała mikrofon dwadzieścia centymetrów od jego twarzy. Tak nie można. Moim zdaniem złamała wszelkie standardy”. I pogroził: „Ja co prawda zachowałem spokój, ale nie wiem, czy byłoby tak, gdyby mnie spotkało to samo co Stefana Niesiołowskiego”. Grzegorz Wierzchołowski

Cyborgi kontra Związki Obserwujemy zmagania między „cyborgami”, a „związkowcami”. Przez „cyborgów” rozumiem aktualnych animatorów życia ekonomicznego Polski, a przez „związkowców” wszystkich rozczarowanych, jakością pracy cyborgów. Czyli jest to związek ludzi poszkodowanych. Wszystkich ich postawiłem po tej samej stronie, bo łączy ich protest przeciw zarządzaniu państwem, które nie osiągnęło nawet przeciętnych rezultatów. Tak właśnie rodziła się Solidarność tamtych lat. Poszczególni niezadowoleni, kolejno dołączali do Gdańszczan i kierownictwa Solidarności i trwało to tak długo aż osiągnęli druzgocącą liczebność i siłę stanowioną przez dziesięć milionów ludzi. Właśnie tego się obawiam. Powtórzenia historii. Wczoraj w telewizji z oburzeniem wysłuchałem refleksji Pana Profesora Leszka Balcerowicza, który wyjaśniał dziennikarzowi („Piaskiem po oczach” TVN24 – 25.05.br.) celowość zmiany nazwy dzisiejszej Solidarności. Akcentował, że to nie ta Solidarność, co była. Tamta miała ideały i powód do walki, co wynikało z profesorskiej wypowiedzi, a ta dzisiejsza jest inna, nie ma tytułu do protestu. Sugerowała ta wypowiedź, że dzisiejsza Solidarność zachowuje się buńczucznie, a jej Przewodniczący Pan Piotr Duda jest watażką. Zwróćmy uwagę, to język PRL stosowany nie tylko ze strachu jak wówczas było, ale i z buty i pychy naszych „winowajców”. Jeżeli do tego dołączyć incydent z zakazami wstępu do Sejmu i do Senatu dla działaczy Solidarności, to pozostaje bardzo nieczytelny obraz, kto stał się, kim, gdzie jesteśmy, kto chce nas skłócić i kto politykom i profesorom robi „pianę z mózgu”. I jeszcze jedno pytanie, dlaczego tak się dzieje, przecież to osłabia Polskę. Bardzo osłabia. Dzisiejsza sytuacja to defekt strategii, rezultat złej polityki społecznej, niedbającej o wartości nadrzędne. Wszystkie decyzje okazały się odchudzone z wartości wyższego rzędu. Cytuje za politykami i mediami:

„Źle jest ze starymi ludźmi, źle ze służbą zdrowia, szkolnictwo z przeciętnym poziomem wyższych uczelni, armia „defiladowa”, uzbrojenie żadne, ujemny budżet, marazm i brak wzajemnego szacunku, konfrontacyjne igrzyska polityków etc., etc.” Jeżeli tak jest, jak w tych cytatach, to co z nami będzie, jaką Polska ma przyszłość i kto zechce wołać o ratunek dla Ojczyzny? Pan Leszek Miller współautor przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, razem z innymi entuzjastami tego ruchu, którzy zapewne nie pogardzą awansami unijnymi dla siebie w przyszłości, powie, że to wielka szansa. Szansa to być może jest i wielka, ale umiejętność skorzystania z niej żadna. Liczenie na to, że UE pomoże to lipa.

Tam są bardzo silne państwa, a my słabsi i źle zorganizowani jesteśmy zaledwie masą tabulette, masą wypełniającą albo, co gorsza masą tabulare, masą ciemną. Finanse, które nam UE zafundowała to „pryszcz na plecach”, który także może nas odzwyczaić od pracy. Odruchy warunkowe występują także w polityce. Wolę myśleć o darowiznach, że jest to zwrot długu za to, że Polska była wiele lat „granicą sanitarną dla Europy”. Czy to oznacza zaistnienie ubóstwa intelektualnego u „cyborgów”? Wszystko wskazuje na to, że tak jest, że zajmują się rozwiązaniami z jedną tylko niewiadomą. Konsekwencje społeczne swoich decyzji mają w nosie. U podstaw tego wszystkiego leży brak umiejętności zarządzania państwem, które tu jest traktowane, jako twór abstrakcyjny, pozbawiony uczestnictwa w nim obywateli.

Stąd byle, jaka „logika ekonomiczna” powali obowiązek uwzględnienia w polityce godnego życia swoich obywateli.

Zasiłek rodzinny na dziecko wynosi 68 złotych, pod warunkiem osiągania przez rodzinę najmniejszych dochodów.

Czy taką decyzję trzeba komentować? Ona oburza, prawda? Nie, ona smuci. Polityka rodzinna jest antyrodzinna. Ja doskonale wiem, że nie wystarczy mieć rację. Ale jednak, trzeba umieć zaradzić złu. Na tym polega największy problem Pana Premiera. Skąd brać ludzi skutecznych? Do tego jeszcze emocjonalnie zaangażowanych w proces umacniania Polski. Mam wrażenie, że Pan Premier jest „przymuszany” do tolerowania międzypartyjnych kompromisów. Zwłaszcza w sprawach kadrowych. One zawsze oznaczają ustępstwo na rzecz partii „żerujących”. Doświadczył tego Premier Jarosław Kaczyński, doświadcza także Pan Premier Donald Tusk. Słynny jest jego sojusz z PSL. Wydaje się jednak, że jest to partia oligarchów wiejskich, a nie chłopów. Robi także wrażenie zawziętej na korzyści finansowe.

Rola Premiera jest ciężka, to także zaszczyt, ale i obowiązek. Premier Donald Tusk okazał się człowiekiem mocnego charakteru, kategorycznym i konsekwentnym przywódcą. Szkodą jest poświęcać taki autorytet na konfrontację ze „związkowcami”, choćby w sprawie emerytur. Dużo więcej sławy przyniesie mu zrobienie porządku w środowisku „cyborgów” i tych międzypartyjnych „kolegów”, którzy zapomnieli, gdzie jest nos, a gdzie tabakierka. Jakie jest wyjście z sytuacji? Na pewno trzeba zmienić priorytety na propaństwowe, a całe nasze życie, wszystko i wszystkich podporządkować prawu. Reszta pojawi się sama. Aleksander Gudzowaty

PS W zrozumieniu powyższego tekstu CYBORGto praktyk – specjalista od ekonomiki zarządzania, wyuczony sztywnych zasad, rezygnujący z techniki abstrakcyjnego myślenia. Mało elastyczny. Z tego powodu jest niewolnikiem „czystej logiki”, a przy okazji pozbawiony szacunku dla polityki społecznej. Jego główną wadą jest to, że jako drugoplanowe sprawy, traktuje potrzeby ludzi i sprawiedliwość społeczną. Traktuje je, jako „zawadzające” w myśleniu. Jego „zaletą” jest to, że święcie wierzy, że dwa razy dwa to cztery. Często jest to pozer, zawsze świetnie ubrany, o poprawnych zewnętrznych manierach. Występuje w okolicach banków instytucji finansowych i konsultingowych. Wyróżnia go bardzo dobra znajomość języków obcych, a ulubiony sport to „wyścig szczurów”. Używani są, jako doradcy polityków, niekiedy sami politykują, ale w takich przypadkach zalecane jest ogłaszanie stanu klęski żywiołowej. Chciwy na pieniądze. Partie „żerujące”, to te, które zapopierania dlauzyskania większości parlamentarnej, oczekują dla siebie korzyści, na ogół o dużej skali. To wygląda jak płatna miłość. Dotyczy to także oczekiwania zatrudnienia w instytucjach i urzędach przedstawicieli i członków tych partii lub członków ich rodzin. Ma to rzekomo zagwarantować zabezpieczenie wykonania celu przyszłych koalicjantów. Na ogół na przywódcach tych partii spoczywa „immunitet Premiera”, od którego oczekuje się obowiązku obrony tych Panów, nie zważając nawet na ich nieudolność. Potwierdzenie tego zjawiska i jego złych skutków znajduje się w każdej polskiej rodzinie, a najbardziej odczuwalne jest tam, gdzie stosowane są piecyki gazowe. Z argumentacji o przystąpieniu do koalicji wykluczyć należy obowiązki wobec Polski, to stało się pojęciem drugoplanowym. Pojęcie „racji państwa” zanika.

Stankiewicz: Mamy zalew kłamstwa i zalew chamstwa Po spotkaniu z prof. W. Biniendą Ewa Stankiewicz udzieliła portalowi solidarni2010.pl krótkiego wywiadu. Jesteśmy chwilę po rozmowie z profesorem Biniendą. Skomentuj, proszę, dlaczego profesor  ze Stanów Zjednoczonych przyjeżdża i na Krakowskim Przedmieściu, w tym hałasie, pod tym namiotem chce rozmawiać z garstką ludzi? Co myślisz? Jak go oceniasz, jako człowieka? -Jest normalnym człowiekiem w nienormalnej rzeczywistości w Polsce. To jest bardzo smutne, że my mamy zalew kłamstwa i zalew chamstwa, co – niestety - dotyka również profesora Biniendę.  Myślę, że nie spodziewał się takiej sytuacji, że w momencie, kiedy przedstawia naukowe wyniki, poddane  publicznie do weryfikacji (każdy naukowiec może to zweryfikować , ewentualnie podważyć), spotyka się on z tym , co mamy od wielu lat - z inwektywami, z chamstwem, groźbami (…). W głowie się nie mieści, co tu się dzieje.
Na Politechnice warszawskiej naukowcy chcieli z nim rozmawiać. To była normalna, naukowa debata. Rozszerza się pole naukowców, którzy chcą wziąć udział w tych badaniach. Ale jakie mają u nas szanse? Profesor powiedział, że nie zna terminu ”polityczna nauka”. U nas natomiast ten problem dostrzegł – upolitycznienie nauki. - Jest to próba zdyskredytowania tego, co jest niewygodne, przymiotnikiem „polityczne”, mówi się że „ktoś uprawia politykę”. Zadziwiające, że  ktoś przedstawia wyniki badań naukowych, a dla -niektórych „światłych”- „uprawia politykę”.
Wczoraj byłaś w Sejmie( to dotyczy nico innej sprawy, ale dotyka tego, o czym mówimy, czyli  dominacji chamstwa i prostactwa nad argumentami  i rzeczową rozmową także z dziennikarzami), gdzie Zespół Parlamentarny do  Spraw Obrony Wolnych Mediów wydał oświadczenie. Jak oceniasz fakt, że tam w ogóle musiałaś być? - Po spotkaniu  Zespołu miało miejsce posiedzenie Komisji, podczas którego było głosowane ewentualne odwołanie pana Niesiołowskiego z funkcji szefa Komisji Obrony. Oczywiście wniosek nie przeszedł, ale ja poszłam na to posiedzenie, aby sprostować jego kłamstwa, bo on – nie dość, że tamtego dnia przed Sejmem obrażał mnie uporczywie i nachalnie na oczach swoich partyjnych kolegów(…), to dalej obraża – chodzi po mediach, podważa moją wiarygodność, mówi o jakiejś agitacji; on- członek partii, przypina mi- osobie bezpartyjnej – łatkę „polityczności”; mówi o prowokacji, kłamiąc, że chodziłam wcześniej za nim przez 15 minut. To jest kłamstwo(domagam się opublikowania nagrań z kamer przemysłowych). Chciałam zadać mu pytanie: „czy było, chociaż jedno słowo, którym go obraziłam?”. Ja go, bowiem nie uraziłam ani jednym słowem. Drugi poseł- Suski, również dopuścił się kłamstwa podczas tej komisji, na której byliśmy wspólnie. Tak jak wtedy on i inni koledzy Niesiołowskiego, wziął go w obronę, tak i teraz zaświadczył kłamliwie, że ja wcześniej chodziłam za panem Niesiołowskim. Niestety nie chcą udostępnić nagrań z kamery przemysłowej. Natomiast z nagrań ewidentnie wynika, że to jest nasz pierwszy kontakt i podczas tej krótkiej rozmowy ja nie obraziłam go ani jednym słowem, a mnie z tamtej strony spotkał cały stek różnych obelgi i inwektyw(…) .
Opublikowaliśmy na stronie wczorajsze oświadczenie posłów, którzy są członkami tej Komisji Obrony i Wolności Słowa. Są to wyłącznie posłowie i senatorowie z PiS. Widać, kto stoi po stronie wolności słowa, a kto nie widzi problemu. - Rządząca partia, która odmawia miejsca na platformie cyfrowej, czyli równego dostępu do mediów, ponad dwumilionowej rzeszy obywateli, podczas, gdy przyznaje je ….jednemu, czy w zasadzie żadnemu obywatelowi(przyznała telewizji, która w ogóle nie nadaje), to ludzie, którzy w ten sposób postępują, gwałcąc wolność słowa w Polsce, najwyraźniej nie widzą problemu, nie interesuje ich ta komisja. Przypomina mi się tutaj sytuacja z czasów, gdy robiłam film „Trzech kumpli” o Maleszce, Pyjasie i  Wildsteinie. Pytałam wówczas dawnego esbeka czy wysyłał anonimy, szkalujące Pyjasa. Odpowiadał: ”tak, oczywiście wysyłałem, pisałem anonimy”. „- Czy później szukał pan tych sprawców?”, „-No tak, wszyscy musieliśmy ich szukać”…. To jest mniej więcej taka sama sytuacja. Mamy do czynienia z ludźmi, którzy gwałcą wolość słowa, w związku, z czym dlaczego oni mają wchodzić do takiej komisji?
Na koniec – co możesz powiedzieć do członków Stowarzyszenia przed Walnym Zgromadzeniem „Solidarni2010”? - Jesteśmy, żyjemy, robimy dużo ciekawych rzeczy - dzięki wysiłkowi wielu ludzi - każdego z nas z osobna i wszystkich  razem. Warto i trzeba dalej działać, bo taka jest sytuacja w Polsce. Zapraszam wszystkich serdecznie. Przyjedźmy, spotkajmy się, podsumujmy, co było dotychczas, zaplanujmy, co dalej, bo jesteśmy potrzebni.

Z Ewą Stankiewicz rozmawiała Hanna Dobrowolska.

Tajne spotkanie. Solorz planuje zastąpić Tuska Schetyną? Schetyna Drzewiecki spotkali się z kluczowymi przedstawicielami telewizji Polsat Politykom Platformy i dyrektorom Polsat tak bardzo zależało na dyskrecji, że usiedli w najciemniejszym kącie sali, zaciągnęli żaluzje i wykręcili żarówkę nad stolikiem. Głowna postać afery korupcyjnej Drzewiecki i największy sklerotyk II Komuny Schetyna ( przed komisją śledcza z trudem przypominał sobie jak się nazywa) mieli „tajne „ spotkanie z kierownictwem Polsatu. Kiedy sprawa wyszła na jaw w czasie rady krajowej Platformy Schetyna natychmiast udał się do szpitala? Świadczy to o tym, że Tusk o spotkaniu nie widział i że spotkanie to było wymierzone w Tuska. Czyżby media przechodziły do realizacji operacji politycznej „podmian „. W końcu sytuacja gospodarcza i społeczna w Polsce jest już tak zła, ze za chwile sytuacja może się oligarchii wymknąć z rąk. Strajki, zamieszki mogłyby wpłynąć nawet na nastawienie wyborców Platformy, czyli głównie urzędników i sfery budżetowej, którzy tym zastraszeni będą woleli głosować na PIS, jako na jedynego gwaranta przywrócenia spokoju Tusk przywracając Schetynę do łask i pozwalając mu z powrotem błyszczeć na świeczniku hoduje sobie Brutusa. Sytuacja budżetu może być już tak tragiczna, że braknie na wypłaty dla urzędników i budżetówki. Usunięcie Tuska przez oligarchie i feudałów medialnych może być szybsze niż nam się wydaje i nastąpić nawet w trakcie Euro. Być może nowe wybory z nowymi przywódcami Platformy Schetyną i oportunistą Gowinem. Zrzucenie winy na Tuska i tumanienie ludzi pierestrojką. Niezalezna.pl tak to relacjonuje „W czwartek w restauracji na Saskiej Kępie w Warszawie Grzegorz Schetyna i Mirosław Drzewiecki spotkali się z kluczowymi przedstawicielami telewizji Polsat.  Politykom Platformy i dyrektorom telewizji Polsat tak bardzo zależało na dyskrecji, że usiedli w najciemniejszym kącie sali, zaciągnęli żaluzje i wykręcili żarówkę nad stolikiem. „...”Józef Birka, członek rady nadzorczej Polsatu i jednocześnie zaufany mecenas Zygmunta Solorza-Żaka. Marian Kmita, szef Polsatu Sport, kandydat na ministra sportu po dymisji Drzewieckiego. „....” W piątek tuż przed wejściem Grzegorza Schetyny na salę w hotelu Gromada, gdzie odbywała się krajowa rada Platformy Obywatelskiej, próbowaliśmy dowiedzieć się od wiceprzewodniczącego PO, o czym rozmawiał z dyrektorami Polsatu. Schetyna, słysząc pytanie „Codziennej", dosłownie zaniemówił.Mimo wielokrotnych prób uzyskania od niego odpowiedzi, w milczeniu i szybko wszedł do windy. Po 5 min w równie szybkim tempie opuścił hotel, czym wzbudził zdziwienie członków Platformy. Później politycy PO powiedzieli dziennikarzom, że Grzegorz Schetyna się zatruł i pojechał na „kroplówkę regenerującą" do szpitala. „..(źródło) Marek Mojsiewicz

Fałszerstwa w BOR ws. Smoleńska wyszły na jaw w czasie popijawy. Dokumenty dokładano do teczki po 10 kwietnia Prokuratura ustala, czy w Biurze Ochrony Rządu po katastrofie smoleńskiej dokładano dokumenty do teczek z materiałami dotyczącymi zabezpieczenia wizyt premiera i prezydenta w Rosji. Nowy wątek pojawił się po zeznaniach jednego z byłych zastępców szefa BOR. Miał on powiedzieć, że podczas imprezy zakrapianej alkoholem usłyszał od jednego z byłych już pracowników BOR, że kierownictwo kazało uzupełniać teczki wizyt smoleńskich o kolejne dokumenty. Miało to nastąpić miesiąc po tragedii. Zwierzchnicy prokuratora prowadzącego sprawę w Prokuraturze Okręgowej Warszawa-Praga oceniają, że wątek nie jest mocny, ale trzeba sprawdzić każdą ewentualność. Inny z informatorów RMF FM zastanawia się jednak, czy nawet gdyby rzeczywiście doszło do uzupełniania dokumentów przez osoby do tego uprawnione, to można to określić mianem ich fałszowania. Ten wątek - w przeciwieństwie do dwóch pozostałych postępowań - będzie jeszcze prowadzony. Według informacji stacji, śledczy chcą wysłać akt oskarżenia przeciwko wiceszefowi BOR - Pawłowi Bielawnemu oraz umorzyć główne śledztwo w sprawie niedopełnienia obowiązków podczas przygotowania wizyt smoleńskich. Według biegłych powołanych przez prokuraturę, Biuro Ochrony Rządu dopuściło się szeregu nieprawidłowości w przygotowaniu i zabezpieczeniu wizyt najważniejszych osób w państwie w kwietniu 2010 roku. Eksperci uznali m.in., że podczas obu wizyt zabrakło odpowiednich specjalistów - w tym funkcjonariusza grupy lotniskowej, pirotechnika i lekarza sanitarnego. Dodatkowo przed wizytami nie było odpraw, na których funkcjonariusze otrzymaliby zadania. W ekspertyzie wymieniono również brak BOR-owców na lotnisku podczas lądowania samolotów w czasie obu wizyt, brak systemów łączności, wyznaczenie do działań funkcjonariuszy z małym doświadczeniem czy neposiadanie broni palnej przez pracowników BOR z grup zabezpieczenia. Były wiceszef BIOR (a dziś doradca ds. bezpieczeństwa wojewody małopolskiego Jerzego Millera) gen. Paweł Bielawny jest jedynym funkcjonariuszem BOR, który usłyszał prokuratorskie zarzuty. Jak podaje RMF, w przypadku zarzutu poświadczenia nieprawdy w dokumencie chodzi o dokument z korespondencji pomiędzy BOR-em a jedną z instytucji? W piśmie wiceszef Biura zapewniał o pewnych kwalifikacjach jednego z funkcjonariuszy udających się w delegację do Katynia. Zdaniem śledczych, w rzeczywistości funkcjonariusz tych kwalifikacji nie posiadał. Prawdopodobnie poza Bielawnym zarzutów nie usłyszy żaden inny urzędnik państwowy. Wszystkie inne aspekty organizacji wizyt katyńskich w 2010 roku przez administrację Donalda Tuska śledczy uznali za zgodne z prawem i procedurami. Znp, rmf.fm

Aleksander Makowski w rezydenturze Nowego Jorku pseudonim "ANDROS" Aleksander Makowski w czasach PRL pracował w wywiadzie MSW. Przełożeni uważali go za niezwykle zdolnego funkcjonariusza Uchodził za jednego z najzdolniejszych oficerów wywiadu swojego pokolenia. Notatka na temat plk. Aleksandra Makowskiego

Plk dr Aleksander Makowski (ur. 7.02.1951)

- w latach 1972-1990 funkcjonariusz Departamentu I MSW:

1972-1975 - Wydzial I (amerykanski) Departamentu I MSW

1975-1976 - studia podyplomowe na Harvard School of Law (pod legenda doktoranta Instytutu Nauk Prawnych PAN - w ramach wymiany naukowej), interesowal sie wowczas centrala CIA;

1 XI 1976-28 II 1978 - II Sekretarz Stalego Przedstawicielstwa PRL przy ONZ w Nowym Jorku, przeszedl do pracy w sekretariacie ONZ;

VI 1985-1988 - Naczelnik Wydzialu XI Departamentu I MSW;

1988-1990 - pracownik Ambasady PRL w Rzymie;

1990 - zwolniony z MSW;...

W kraju, podobnie jak wszyscy funkcjonariusze wywiadu PRL zatrudnieni przy ONZ, utrzymywal kontakty m.in. z przedstawicielami studenckich Kól Przyjaciól ONZ - faktycznie byla to kuznia kadr wspólpracowników i przyszlych funkcjonariuszy wywiadu PRL. „Kpt. A. Makowski posiada pełne kwalifikacje do pracy w wywiadzie z pozycji Centrali i terenu. Samodzielny, doświadczony oficer. W latach 1974–76 pracował w IPP PAN [Instytut Państwa i Prawa Polskiej Akademii Nauk – red.] jako w instytucji przykrycia. Posiada pełne kwalifikacje do ponownego rozpoczęcia pracy w tej instytucji. Z punktu widzenia interesów operacyjnych celowym jest zatrudnienie kpt. Makowskiego w IPP. Możliwość rozeznania środowiska naukowego, styki z naukowcami z zagranicy. Praca w instytucji przykrycia (z uwagi na określenia godzin urzędowania i obowiązku codziennej obecności w miejscu pracy) daje możliwość kontynuowania pracy operacyjnej w Wydziale” – napisał w 1981 r. dyrektor I Departamentu MSW we wniosku personalnym Makowskiego. Szkole srednia konczyl w Stanach Zjednoczonych, gdzie jego ojciec pracowal, jako "urzednik" ambasady PRL w Waszyngtonie. Do pracy w MSW zglosil sie 29 czerwca 1972 r. Byl juz absolwentem wydzialu prawa i administracji UW. W lipcu 1975 r. uzyskal dyplom Osrodka Ksztalcenia Kadr Wywiadowczych Departamentu I MSW. Pracę szpiega zaczął w wydziale amerykańskim. "Ppor Makowski wyjedzie do USA we wrzesniu na paszporcie sluzbowym przyslugujacym stypendystom polskim. Przewidujemy wykonanie przez niego zadan operacyjnych w obiekcie >Ogniwo< oraz sporadyczny kontakt z rezydentura w Nowym Jorku" W 1976 roku skończył podyplomowe studia prawnicze w Harvard School of Law. Makowski w rezydenturze nowojorskiej pracowal od 1976 r. pod pseudonimem "Andros". Pracował w przedstawicielstwie PRL przy ONZ, a następnie w sekretariacie Narodów Zjednoczonych. W kraju, podobnie jak wszyscy funkcjonariusze wywiadu PRL zatrudnieni przy ONZ, utrzymywal kontakty m.in. z przedstawicielami studenckich Kól Przyjaciól ONZ - faktycznie byla to kuznia kadr wspólpracowników i przyszlych funkcjonariuszy wywiadu PRL. "Kpt. A. Makowski posiada pelne kwalifikacje do pracy w wywiadzie z pozycji Centrali i terenu. Samodzielny, doswiadczony oficer. W latach 1974-76 pracowal w IPP PAN (Instytut Panstwa i Prawa Polskiej Akademii Nauk), jako w instytucji przykrycia. Posiada pelne kwalifikacje do ponownego rozpoczecia pracy w tej instytucji. Z punktu widzenia interesów operacyjnych celowym jest zatrudnienie kpt. Makowskiego w IPP. Mozliwosc rozeznania srodowiska naukowego, styki z naukowcami z zagranicy. Praca w instytucji przykrycia (z uwagi na okreslenia godzin urzedowania i obowiazku codziennej obecnosci w miejscu pracy) daje mozliwosc kontynuowania pracy operacyjnej w Wydziale" Do Wydziału XI, który zajmował się rozpracowaniem “Solidarności”, Makowski trafił z własnej woli na początku lat 80. Makowski nadzorował prace niezwykle groźnych agentów – małżeństwa Jolanty i Andrzeja Gontarczyków. W 1982 r., według oficjalnej wersji, dostali się oni do RFN w ramach łączenia rodzin. Było to możliwe dzięki niemieckiemu pochodzeniu Jolanty (jej najbliższa rodzina w czasie II wojny światowej podpisała folkslistę). W rzeczywistości wyjechali do RFN na zlecenie wywiadu MSW – mieli dotrzeć do działającego w środowisku tamtejszej Polonii ks. Franciszka Blachnickiego, co udało im się w 1984 r. W 1983 r. Makowski zostal najpierw zastepca naczelnika XI Wydzialu I Departamentu MSW, a pózniej naczelnikiem tego wydzialu. Makowski, jako rezydent wywiadu pseudonim "IRT" w latach 1988-1990 zajmowal sie tez agentami ulokowanymi w Watykanie. Makowski był zaangażowany w organizowanie spotkań i rozmów Jacka Kuronia z gen. Czesławem Kiszczakiem, znał też sumy pieniędzy przekazywanych przez ambasadę Stanów Zjednoczonych w Warszawie Bronisławowi Geremkowi, Jackowi Kuroniowi i Januszowi Onyszkiewiczowi (i kulisy tych operacji). W latach 80. Aleksander Makowski rozpracowywał także brukselskie biuro „Solidarności” oraz zajmował się przejmowaniem pomocy dla podziemia solidarnościowego – m.in. pieniędzy i urządzeń poligraficznych. W 1986 r. Makowski zwrócił się do Inspektoratu I WUSW w Krakowie o ustalenie możliwości wykorzystania informatorów „Tomka” i „Moniki” w rozpracowaniu kanałów przerzutów pomocy dla podziemia. Co ciekawe, tajnym współpracownikiem „Tomka” był działający w krakowskim podziemiu Lesław Maleszka, zarejestrowany pod ps. „Ketman”, po roku 1990 r. pracownik „Gazety Wyborczej”, a „Monika” to pseudonim tajnego współpracownika SB, pod jakim zarejestrowano Henryka Karkoszę, jednego z największych podziemnych wydawców w Małopolsce? Działalność Aleksandra Makowskiego, funkcjonariusza wywiadu PRL, a później tajnego współpracownika UOP jest klasycznym przykładem opanowywania biznesu przez komunistyczne służby specjalne. Przez blisko dwadzieścia lat działał on na styku służb i niejasnych interesów, z których większość dotyczyła handlu bronią. Makowski, jako jeden z nielicznych wysokich rangą funkcjonariuszy wywiadu PRL został w 1990 r. negatywnie zweryfikowany. Jako szeregowy funkcjonariusz SB, a później szef XI Wydziału I Departamentu prowadził i nadzorował działania wymierzone w opozycję demokratyczną, jednak najważniejszy powód jego negatywnej weryfikacji stanowiła praca w rezydenturze rzymskiej w latach 1988–1990, gdzie posługując się pseudonimem „IRT” prowadził agentów uplasowanych w najbliższym otoczeniu Jana Pawła II. Mimo że nie został przyjęty do Urzędu Ochrony Państwa, jako funkcjonariusz, dawni koledzy w wywiadu nie pozostawili go samego. Szybko znalazł pracę w biznesie, będąc jednocześnie niejawnym współpracownikiem UOP. Jak to było możliwe? Według samego Makowskiego, miał to zaakceptować Gromosław Czempiński, kierujący najpierw wywiadem UOP, a później całym Urzędem. Oficjalnie Aleksander Makowski przez całe lata uchodził za biznesmena, doktora nauk prawnych, zasiadającego m.in. we władzach firmy Konsalnet. Nieoficjalnie uczestniczył w dziwnych operacjach służb specjalnych, na czym zarabiał ogromne pieniądze. Jedna z nich polegała m.in. na współpracy z Leszkiem Cichockim, znajomym Makowskiego z czasów pracy w I Departamencie MSW. Cichocki był prezesem założonej w 1990 r. firmy NAT Import-Export, która zajmowała się materiałami biurowymi. Szybko jednak ten rodzaj działalności przestał satysfakcjonować prezesa Cichockiego i jako jeden z nielicznych w kraju prywatnych przedsiębiorców dostał w 1991 r. zgodę na obrót specjalny, czyli na handel bronią. Według byłych funkcjonariuszy Urzędu Ochrony Państwa, to właśnie firma NAT na początku lat 90 miała razem z UOP uczestniczyć w operacji specjalnej polegającej na sprzedaży broni IRA. W sprawę był też zaangażowany Aleksander Makowski, który blisko dwadzieścia lat później w TVN stwierdził, że za akcję dotyczącą irlandzkich terrorystów otrzymał podziękowania „od brytyjskiego wywiadu, ministra Andrzeja Milczanowskiego i premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher”. Nie powiedział jednak, że uczestnicząc w operacji, zarobił ogromne pieniądze, a całą sprawę zainicjował UOP. Ówczesna prasa opisując akcję, nie pozostawiła na niej suchej nitki. Jak donosił brytyjski „Sunday Times”, w sierpniu 1992 r. brytyjscy agenci MI-5 przyjechali do Polski po tym, jak przedstawiciele polskich służb specjalnych przekazali Brytyjczykom, że udało im się dotrzeć do grupy Irlandczyków, którzy byli zainteresowani zakupem broni. Kilka miesięcy później w 1993 r., bez żadnej kontroli, z magazynów UOP załadowano broń na płynący ze Szczecina do Anglii statek „Inowrocław”. Ostatecznie kontener z bronią został zatrzymany w Anglii i nigdy nie dotarł do Belfastu. Mimo że przedstawiciele UOP podawali tylko szczątkowe informacje, „Życie Warszawy” ustaliło, iż firma pośrednicząca w sprzedaży broni IRA posługiwała się telefonem należącym do polskiego MSW, a broń, która miała być sprzedana terrorystom, pochodziła z MSW. Na dodatek wyszło na jaw, że polscy pośrednicy, którzy rzekomo mieli oferować broń terrorystom, to w rzeczywistości polskie służby i ich agenci. Okazało się również, że akcja UOP była niezgodna z prawem. „[…] sfałszowano dokumenty nieistniejącej firmy, wprowadzono w błąd kilka instytucji, dokonano przemytu, spowodowano zagrożenie życia załogi statku, wywieziono bez zezwolenia broń […]” – grzmiała 26 listopada 1993 r. „Gazeta Wyborcza”. Nie wiadomo, co stało się z bronią, która trafiła do Wielkiej Brytanii – na statku było 300 kałasznikowów, broń ręczna, dwie tony materiałów wybuchowych, detonatory, granaty i kilka tysięcy sztuk amunicji. Plejada nazwisk, która pojawia się w kontekście biznesowych powiązań Aleksandra Makowskiego, może przyprawić o zawrót głowy. To, że wśród nich są dawni znajomi z wywiadu i służb PRL jak np. Wiesław Bednarz (kolega z XI Wydziału) czy Jerzy Konieczny (przed 1990 r. pracownik MSW, a później wiceszef i szef UOP), nie powinno nikogo dziwić. Zaskoczenie budzi natomiast fakt, że we wspólnych przedsięwzięciach z byłym szpiegiem działali Jacek Merkel, (którego Makowski rozpracowywał w latach 90) czy mecenas Robert Smoktunowicz, późniejszy senator Platformy Obywatelskiej, obecnie działacz Stronnictwa Demokratycznego Pawła Piskorskiego. W aktach Krajowego Rejestru Sądowego można wyczytać, że Makowski zasiadał w jednej firmie m.in. razem z Beatą Tyszkiewicz (ekspert TVN), Zbigniewem Grycanem (jak pisaliśmy, zarejestrowanym przez SB, jako TW „Zbyszek) czy też związanym z lewicą Januarym Gościmskim. I chociaż wśród biznesowych partnerów pojawiają się takie nazwiska, jak Grzegorz Żemek (FOZZ) czy Edward Mazur (według polskiej prokuratury zleceniodawca zabójstwa b. szefa policji gen. Marka Papały), to najciekawszym partnerem biznesowym był jednak Rudolf Skowroński, z którym w 1997 r. pojechał do Afganistanu. Rudolf Skowroński kilka lat temu zniknął w tajemniczych okolicznościach – aktualnie jest poszukiwany przez polski wymiar sprawiedliwości m.in. za korupcję. Według jednej z hipotez może się on ukrywać w Afganistanie, tam, gdzie jeździł razem z Aleksandrem Makowskim i Robertem Smoktunowiczem robić interesy z Ahmedem Szahem Massudem. O Rudolfie Skowrońskim zrobiło się głośno po słynnym wystąpieniu Andrzeja Leppera w Sejmie 29 listopada 2001 r. Zapytał on wtedy o łapówki dawane politykom, mówił też o lądowaniu talibów w Klewkach, gdzie Skowroński miał posiadłość. W drugiej połowie grudnia 2001 r. w jednym z konspiracyjnych mieszkań służb specjalnych w Warszawie doszło do spotkania ministra obrony narodowej Jerzego Szmajdzińskiego, p.o. szefa Urzędu Ochrony Państwa Zbigniewa Siemiątkowskiego, szefa WSI płk. Marka Dukaczewskiego i Aleksandra Makowskiego. Siemiątkowski nie ufał Makowskiemu, nie miał o nim dobrego zdania. Podobnie Amerykanie – ostrzegali przed kontaktami z Makowskim, uznawali go, bowiem za bardzo niebezpieczną postać, która w okresie zimnej wojny wyrządziła Stanom Zjednoczonym wiele szkód. Talibowie wywołali powszechna wesołość, a „Gazeta Wyborcza” publikowała „satyryczny” cykl „Wieści z Klewek”. Bogdan Gasiński, jeden z głównych informatorów Leppera, został wszechstronnie opisany przez media, jako malwersant i pospolity przestępca. Niemal w tym samym czasie, bo w lutym 2002 r., Aleksander Makowski razem z Wiesławem Bednarzem współwłaścicielem i założycielem Konsalnetu – i z ministrem obrony narodowej Jerzym Szmajdzińskim pojechał do Afganistanu. Makowski – współpracownik Wojskowych Służb Informacyjnych – obiecywał m.in. wskazanie kryjówek czołowych szefów al Kaidy w tym Bin Ladena (za swoje usługi dla WSI wziął w sumie kilkaset tysięcy dolarów). Wytwórnia Papierów Wartościowych wydrukowała afgańskie pieniądze, które trafiły do Masuda. Makowski zauroczył Marka Dukaczewskiego, szefa WSI, i Jerzego Szmajdzińskiego, szefa MON (dla sprawiedliwości trzeba dodać, że Makowskim był też oczarowany Radosław Sikorski, minister obrony narodowej w rządzie PiS, który o byłym funkcjonariuszu SB wyrażała się w samych superlatywach). I gdy wydawało się, że wszystko jest już załatwione: Klewki i talibowie wyśmiani, Gasiński niewiarygodny, Lepper uziemiony, to nagle pojawiła się nieoczekiwana przeszkoda. Była nią Maria Wiernikowska, dziennikarka TVP, która postanowiła sprawdzić, jak z tymi Klewkami było naprawdę. Wzięła kamerę i pojechała na Mazury, do gospodarstwa Skowrońskiego. Okazało się, że Afgańczycy rzeczywiście lądowali, a Skowroński przywiózł tam szmaragdy. I że biznesowym partnerem Skowrońskiego jest były funkcjonariusz służb specjalnych PRL Aleksander Makowski. Na horyzoncie pojawiły się różne firmy, nazwiska ludzi z komunistycznych służb specjalnych i znanych biznesmenów. Okazało się także, że usługi prawnicze dla Skowrońskiego świadczył Robert Smoktunowicz. Film zapowiadał się na prawdziwy hit, na jedno z największych wydarzeń minionych lat, tylko... nikt go nie chciał. Maria Wiernikowska bezskutecznie wydeptywała ścieżki do gabinetów kolejnych decydentów na Woronicza. Szybko doszło do tego, że w TVP nie ma właściwie nic do roboty, a ona, jako czołowa gwiazda telewizji publicznej nagle przestała istnieć. Żadna gazeta nie chciała także jej reportażu na temat sprawy – wszyscy ją zbywali. Mimo że płacono jej kilkaset złotych miesięcznie, za własne pieniądze dokończyła film. I napisała fantastyczną książkę pt. Zwariowałam. Przedstawiła w niej m.in. mętne powiązania biznesu i służb specjalnych, wizyty Afgańczyków w Klewkach, zmowę milczenia wokół całej sprawy. Książka została wydana w 2005 r. W 2006 r., gdy prezesem TVP został Bronisław Wildstein, telewizja publiczna wyemitowała film Marii Wiernikowskiej. W „Misji specjalnej” ukazały się dwa odcinki dotyczące Aleksandra Makowskiego. W lutym 2007 r. został opublikowany raport Komisji Weryfikacyjnej WSI, w którym opisano udział Makowskiego w operacji ZEN, organizowanej przez polskie służby specjalne w Afganistanie. Dorota Kania

SZPIEG Z PRL I ZNIKAJĄCE DOKUMENTY Z teczki personalnej Aleksandra Makowskiego, funkcjonariusza wywiadu PRL, ktoś po 1990 roku usunął 88 stron dokumentów – wynika z akt SB zgromadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej. Taka operacja może wskazywać, że negatywnie zweryfikowany Makowski stał się współpracownikiem UOP.

Aleksander Makowski do momentu ogłoszenia raportu z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych w lutym 2007 r. znany był głównie wąskiej grupie oligarchów, z którymi współpracował, i kolegom ze służb specjalnych PRL. W raporcie opisano jego udział w operacji ZEN – okazało się, bowiem, że Wojskowe Służby Informacyjne powierzyły mu w 2002 r. zadanie zorganizowania osłony wywiadowczej polskich żołnierzy w Afganistanie. Makowski, uważany przez ówczesnego szefa UOP, Zbigniewa Siemiątkowskiego, za „osobę niewiarygodną, konfabulanta, osobnika ukrywającego rzeczywiste intencje i dążenia”, był faworyzowany przez szefa WSI Marka Dukaczewskiego, a później przez ministra obrony w rządzie PiS Radosława Sikorskiego. Makowski, jako tajny współpracownik WSI dostał od polskiego rządu kilkaset tysięcy złotych, chociaż jego informacje były w większości nieprzydatne, a czasem wręcz nieprawdziwe, jak np. ta, która dotyczyła ustalenia kryjówki szefa al Kaidy – Bin Ladena. Lektura teczki personalnej Aleksandra Makowskiego nie pozostawia żadnych wątpliwości – był to jeden z najbardziej aktywnych funkcjonariuszy wywiadu PRL, z „gorliwością wykonujący powierzone mu zadania i wykazujący samodzielną inicjatywę” (cytat z opinii przełożonych). Makowski, zasiadający obecnie we władzach spółki „Konsalnet” (założonej przez b. szefa UOP Jerzego Koniecznego, w której zatrudnienie znaleźli funkcjonariusze służb specjalnych PRL), należał do najważniejszych postaci wywiadu komunistycznego. Zaciekle zwalczający opozycję demokratyczną, prowadził lub nadzorował działania m.in. przeciwko publicystce Teresie Bochwic, przebywającemu w RFN księdzu Franciszkowi Blachnickiemu, twórcy ruchu Światło–Życie i współpracującym z nim Krystynie Grzybowskiej i Maciejowi Rybińskiemu, którzy w stanie wojennym wyrzuceni z pracy, zostali zmuszeni do wyjazdu z Polski.

Pusta koperta Ostatnim dokumentem znajdującym się w teczce personalnej Aleksandra Makowskiego jest koperta, na której na górze figuruje adnotacja: „Od str 5 do 93. Otwarcie koperty wymaga dodatkowej zgody Dyrektora Zarządu Wywiadu UOP”. Poniżej na trójkątnej pieczątce z napisem Urząd Ochrony Państwa jest odręcznie napisana data: 12.04.99 r. Kolejną adnotację naniósł – jak wynika z pieczątki – p.o. główny specjalista Zarządu Wywiadu UOP (dane zaczernione – red), który napisał: „Kopertę otworzyłem w dniu 20 II 2002 r.”. Ostatni zapis pochodzi z 23 IV 2009 r.: podpis z pieczątką IPN. Powyżej stwierdzono: „Koperta jest pusta”. Kto i dlaczego usunął kilkadziesiąt dokumentów z teczki Makowskiego? Dlaczego nie ma żadnego protokołu przekazania ich w inne miejsce, dlaczego nie ma nawet lakonicznego opisu, co zawierały? I wreszcie rodzi się najważniejsze pytanie – czy dokumenty usunięto bezprawni Gromosław Czempiński, kolega Makowskiego z wywiadu PRL, w latach 90. szef Zarządu Wywiadu UOP, który później kierował Urzędem, mówi „Gazecie Polskiej”, że dokumentów na pewno nie usunięto wtedy, gdy był w UOP.

– Do tych dokumentów nikt nie zaglądał – nawet do głowy mi nie przyszło, że ktoś będzie w nich grzebał. Jeżeli pewne papiery zostały usunięte, to musiały być wytworzone po 1990 r., bo tak wynika z przepisów – odtajnione mogą być tylko dokumenty wytworzone do 1990 r. W teczce personalnej powinna być adnotacja szefa Zarządu Wywiadu UOP, że dokumenty zostały zabrane. Jeżeli tego nie ma, to mogło dojść do popełnienia przestępstwa – mówi nam gen. Czempiński. O usuniętych dokumentach nie wie ostatni szef Urzędu Ochrony Państwa Zbigniew Siemiątkowski. – Nic mi na ten temat nie wiadomo – mówi „GP”. Szefem Zarządu Wywiadu był wówczas płk Dariusz Antosik, funkcjonariusz wywiadu PRL, znajomy Aleksandra Makowskiego, obecnie prezes „Cenzinu” – spółki handlującej bronią. Zwróciliśmy się z prośbą o ustosunkowanie się Dariusza Antosika do sprawy dokumentów A. Makowskiego, jednak nie odpowiedział na nasze pytania. Jest niemal pewne, że „zaginione” dokumenty rzeczywiście zostały wytworzone po 1990 r., a Makowski został tajnym współpracownikiem „nowych służb”. I nie ma się, czemu dziwić – generał Zdzisław Sarewicz, wieloletni funkcjonariusz służb specjalnych PRL, przełożony Aleksandra Makowskiego, w latach 1990–1996 był... przedstawicielem Urzędu Ochrony Państwa w Moskwie. Wniosek o jego odwołanie podpisał w 1992 r. Antoni Macierewicz, ówczesny szef MSW, jednak nigdy nie został on zrealizowany, ponieważ rząd Jana Olszewskiego odwołano.

– Nikt jednoznacznie nie odpowie, czy Aleksander Makowski współpracował z Urzędem Ochrony Państwa, ponieważ byłoby to ujawnienie tajemnicy państwowej. Natomiast pewne jest, że podczas przekazywania akt do IPN usuwano wszystkie dokumenty wytworzone po 1990 r., które są tajne – mówi nam dr Antoni Dudek, doradca prezesa IPN. Trudno jest jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, czy zostanie wyjaśniona sprawa zaginionych dokumentów – do dziś przecież nie znamy całej prawdy o niszczeniu akt na początku lat 90 czy też usuwaniu dokumentów z teczki Lecha Wałęsy.

Klan z MBP Do 1989 r. kluczowe stanowiska w służbach specjalnych PRL zajmowali ludzie, którzy swoją karierę zaczynali w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, jak np. Władysław Pożoga (od 1945 r. w MBP, później wywiad MSW, a w końcu lat 80 był zastępcą szafa MSW Czesława Kiszczaka), Jan Słowikowski (w MBP od 1947 r., później w wywiadzie MSW, a w latach 1974–1981 kierował wywiadem PRL) czy Henryk Bosak (w MBP od 1953 r., później w wywiadzie MSW, a w latach 70 i 80 przełożony Aleksandra Makowskiego). Potwierdzeniem jest teczka personalna Makowskiego – niemal wszystkie osoby na kierowniczych stanowiskach, których nazwiska tam się pojawiają, zaczynały karierę w MBP. Na uwagę zasługuje fakt, że wspomniana teczka jest klasycznym przykładem, jak koneksje rodzinne wpływały na karierę w aparacie bezpieczeństwa PRL. Aleksander Makowski, zanim zaczął cokolwiek robić w wywiadzie PRL, już zbierał pisemne pochwały od przełożonych z SB, a opinia o nim, jako o „najzdolniejszym oficerze wywiadu PRL” miała uzasadnienie głównie w tym, że Makowski był synem komunistycznego szpiega. Jego ojciec, Czesław Makowski, rocznik 1920 (posługiwał się też nazwiskiem Mackiewicz), pochodzący z małej mazowieckiej wioski pod Płońskiem, do momentu wybuchu wojny pracował, jako szewc w Warszawie, a pierwsze doświadczenia w służbach specjalnych zdobywał w Armii Czerwonej.

„W 1939 roku brał udział w obronie Warszawy, a następnie udał się do ZSRR […]. Do 1944 roku pełnił służbę w I Armii Wojska Polskiego. Do służby w organach BP [Bezpieczeństwa Publicznego – red.] został przyjęty w 1944 i zajmował następujące stanowiska: oficer do zleceń specjalnych, kierownik sekcji, naczelnik WUBP, zastępca szefa WUBP, a od 1948 roku [miał wówczas 28 lat – red.] naczelnik wydziału w obecnym Departamencie I, w którym zajmował też stanowisko wicedyrektora” – czytamy w notatce służbowej z września 1972 r. Na uwagę zasługuje fakt, że w 1944 r., gdy Czesław Makowski zaczynał karierę w MBP, funkcjonariusze tej formacji szkolili się w ZSRR, a MBP w całości było kontrolowane przez radziecki odpowiednik, czyli NKWD. Ze wspomnianego dokumentu wynika, że ojciec Czesława Makowskiego, przedwojenny rolnik, po wojnie był pracownikiem fizycznym MSW, brat Czesława „zginął w walce z bandami, jako oficer KBW” (specjalnej formacji wojskowej podporządkowanej ministrowi bezpieczeństwa publicznego), w MSW pracowała także matka Aleksandra Makowskiego. W resorcie był też zatrudniony pierwszy teść Aleksandra Makowskiego, późniejszy ambasador w Rumunii, druga żona Aleksandra Makowskiego, a także jej ojciec, brat i siostra. To pokazuje, jak służby specjalne PRL opanowane zostały przez rodzinne klany, które stały się swoistymi syndykatami, związkami doraźnych interesów. Czesław Makowski w latach 50 oficjalnie pracował, jako dyplomata w Wielkiej Brytanii – w rzeczywistości był PRL-owskim szpiegiem. Jego status społeczny miał przełożenie na status materialny: od władz dostał luksusowe mieszanie w Warszawie przy elitarnej al. Przyjaciół. Ta maleńka uliczka położona tuż przy Łazienkach, na tyłach gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości, przez lata była symbolem luksusu, w którym pławili się partyjni bonzowie. Mieszkania w al. Przyjaciół tuż po wojnie zajmowali najważniejsi funkcjonariusze nowego, komunistycznego porządku: pracownicy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, jak Czesław Makowski z żoną i synem Aleksandrem czy mieszkający niemal naprzeciwko Ozjasz Szechter z Heleną Michnik, autorką stalinowskich podręczników. Adres w al. Przyjaciół Aleksander Makowski podawał do 1990 roku, kiedy to musiał odejść z pracy w MSW.

Ochotnik do SB Jak dowiadujemy się z teczki Aleksandra Makowskiego, do pracy w MSW zgłosił się 29 czerwca 1972 r. Był już absolwentem wydziału prawa i administracji UW – szkołę średnią kończył w Stanach Zjednoczonych, gdzie jego ojciec pracował, jako „urzędnik” ambasady PRL w Waszyngtonie. W lipcu uzyskał zmianę nazwiska z Makowski-Mackiewicz na Makowski, a w listopadzie 1972 r., jako funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, złożył uroczyste ślubowanie. Przyrzekł, m.in. że będzie aktywnie zwalczać wrogów Polski Ludowej i innych państw obozu socjalistycznego, wykonywać każde zadania powierzone dla dobra narodu, partii i socjalizmu, zachowa postawę moralną i obywatelską godną funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa i oficera polskiego wywiadu. Aleksander Makowski w lipcu 1975 r. uzyskał dyplom Ośrodka Kształcenia Kadr Wywiadowczych Departamentu I MSW – w opiniach podkreślano, że jako członek PZPR „brał aktywny udział w zebraniach i seminariach, wykazując głęboką znajomość problemów politycznych i ideologicznych”. W arkuszu kwalifikacyjnym napisano również, że „bierze czynny udział w życiu kulturalno społecznym. Dużo pracy poświęcał przygotowaniu programów uroczystości 8 marca, 1 maja i uroczystemu zakończeniu kursu OKKW”. Ze względu na bardzo dobrą znajomość języka angielskiego przełożeni z kursu sugerowali, by wysłać Makowskiego do USA. Tuż po zakończeniu kursu płk Jan Słowikowski skierował wniosek do wiceministra Mirosława Milewskiego o zgodę na wysłanie Makowskiego – oficjalnie pracownika naukowego Polskiej Akademii Nauk – do Stanów Zjednoczonych. Makowski, jako młody polski naukowiec, otrzymał stypendium na wydziale prawa Harvard University.

„Ppor Makowski wyjedzie do USA we wrześniu na paszporcie służbowym przysługującym stypendystom polskim. Przewidujemy wykonanie przez niego zadań operacyjnych w obiekcie Ogniwo; oraz sporadyczny kontakt z rezydenturą w Nowym Jorku” – napisał dyrektor Departamentu I MSW płk Słowikowski. Jak wynika z akt IPN, już wtedy Aleksander Makowski posługiwał się dokumentami na nazwisko Aleksander Stępiński.

Rezydent wywiadu PRL Trzy lata później – w 1978 r. Aleksander Makowski w Instytucie Państwa i Prawa PAN uzyskał stopień naukowy doktora nauk prawnych – jego praca nosiła tytuł „Instytucja impeachmentu w prawie konstytucyjnym Stanów Zjednoczonych”. Tę samą tematykę poruszył w książce napisanej w końcu lat 90 wspólnie z Longinem Pastusiakiem, politykiem SLD i amerykanistą, który w czasach PRL zdobył doktorat na American University w Waszyngtonie. Makowski w rezydenturze nowojorskiej pracował od 1976 r. pod pseudonimem „Andros” – oficjalnie instytucja przykrycia, czyli Ministerstwo Spraw Zagranicznych, mianowała go II sekretarzem Przedstawicielstwa PRL przy ONZ. W kraju, podobnie jak wszyscy funkcjonariusze wywiadu PRL zatrudnieni przy ONZ, utrzymywał kontakty m.in. z przedstawicielami studenckich Kół Przyjaciół ONZ – faktycznie była to kuźnia kadr współpracowników i przyszłych funkcjonariuszy wywiadu PRL. Tuż po przyjeździe do Nowego Jorku do kraju przyszła alarmująca zaszyfrowana wiadomość – „W wyniku dezercji i zdrady A. Kopczyńskiego prawdopodobnie mógł zostać zdekonspirowany Aleksander Makowski. Zdrajca znał go pod nazwiskiem legalizacyjnym Stępiński”. Andrzej Kopczyński pseudonim „Anus”, funkcjonariusz Departamentu I MSW, absolwent pierwszego rocznika szkoły wywiadu w Kiejkutach, we wrześniu 1976 r. przeszedł na stronę wywiadu niemieckiego BND, a później CIA. Spowodowało to popłoch w aparacie bezpieki – do kraju wróciła spora część rezydentów, których znał Kopczyński. Makowskiego pozostawiono jednak w Nowym Jorku – na stałe wrócił do Polski w czerwcu 1981 r. Za tydzień – działalność Aleksandra Makowskiego w latach 1981–1990.

Bliskimiwspółpracownikami Makowskiego w biznesie są ludzie PRL-owskiej dyplomacji służb specjalnych odpowiedzialni za szpiegowanie w USA: Wiesław Bednarz (następca Makowskiego w Wydziale XI Dep. I MSW) - Prezes Zarządu Konsalnet S.A., absolwent Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu, w latach 1980-84 sekretarz Ambasady RP w Waszyngtonie, w latach 1989-92 konsul w Konsulacie Generalnym RP w Nowym Jorku; Tomasz Banaszkiewicz (Dep. I MSW) - Wiceprezes Zarządu Konsalnet S.A., absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego, w latach 1987-91 konsul w Konsulacie Generalnym RP w Nowym Jorku; W latach 80. Wydział XI Dep. I MSW prowadził działania na terenie państw zachodnich (głównie Europa Zachodnia, Skandynawia i USA) oraz kraju (zwłaszcza w Warszawie, Gdańsku, Wrocławiu, Szczecinie i Poznaniu); bezpośrednim przełożonym płk. Aleksandra Makowskiego był gen. Władysław Pożoga, a efekty pracy Wydziału XI Dep. I przekazywano bezpośrednio KGB; Makowski osobiście nadzorował takie sprawy, jak:

- rozpracowanie Biura Brukselskiego "Solidarności", w którym plasował swoją agenturę (m.in. Zdzisława Pietkuna ps. "Irmina" - działacz RMP, szef gabinetu politycznego Aleksandra Halla w rządzie T. Mazowieckiego);

- poprzez rozpracowanie kanałów łączności pomiędzy organizacjami polonijnymi i emigracyjnymi przedstawicielstwami "S" próbował dotrzeć do centrali CIA, dążąc w ten sposób do doprowadzenia do takiej sytuacji, że łącznikiem pomiędzy CIA a krajem (chodziło o odbiór i przerzut pieniędzy dla podziemnej "S") będzie osobowe źródło informacji MSW (podobno realizacja tego przedsięwzięcia nie w pełni się powiodła);

- rozpracowanie TKK i kanałów przerzutu sprzętu i pieniędzy (pomocny okazał się przede wszystkim TW ps. "Irmina");

- prowadził działania zmierzające do przejęcia kontroli nad informatycznym system łączności pomiędzy częścią TKK (grupa Jacka Merkla) a Brukselą (Jerzym Milewskim); 3 przynajmniej od 1987 r. prowadził dialog operacyjny z Jackiem Merklem, który odpowiadał za finanse i łączność TKK z Brukselą;

- w 1986 r. płk. Makowski przejął na kontakt (to częsta praktyka Wydziału XI Dep. I MSW) Grażynę Trzosowską TW ps. "Sara Virtanen", działaczkę RMP i "S" z Gdańska, którą w 1982 r. Wydział III KW MO w Gdańsku pozyskał do współpracy, a która okazała się tzw. źródłem manewrowym, docierając szybko i zyskując sympatię Jacka Kuronia, Adama Michnika, a przede wszystkim Janusza Onyszkiewicza. W 1988 r. została wysłana do Kanady. Dorota Kania

Fantasmagorie szpiega PRL Po raz kolejny funkcjonariusz komunistycznej Służby Bezpieczeństwa Aleksander Makowski opowiada, że mógł schwytać przywódców Al Kaidy, ale uniemożliwił mu to Antoni Macierewicz.Jest to nieprawda a o wiarygodności Makowskiego świadczą fakty i opinie. Pełniący obowiązki szefa UOP Zbigniew Siemiątkowski uważał go za „konfabulanta”, podobnie jak koledzy Makowskiego z I Departamentu MSW PRL. O Aleksandrze Makowskim „Gazeta Polska” pisała wielokrotnie. Pierwszy raz – w 2009 roku, po kwerendzie w Instytucie Pamięci Narodowej. Poniżej publikujemy fragmenty tej publikacji

Szpieg z PRL Z teczki personalnej Aleksandra Makowskiego, funkcjonariusza wywiadu PRL, ktoś po 1990 roku usunął 88 stron dokumentów – wynika z akt SB zgromadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej. Taka operacja może wskazywać, że zwalczający opozycję demokratyczną, negatywnie zweryfikowany Makowski po powstaniu Urzędu Ochrony Państwa stał się jego tajnym współpracownikiem. Aleksander Makowski do momentu ogłoszenia raportu z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych w lutym 2007 r. znany był głównie wąskiej grupie oligarchów, z którymi współpracował, i kolegom ze służb specjalnych PRL. W raporcie opisano jego udział w operacji ZEN – okazało się, bowiem, że Wojskowe Służby Informacyjne powierzyły mu w 2002 r. zadanie zorganizowania osłony wywiadowczej polskich żołnierzy w Afganistanie. Makowski, uważany przez ówczesnego szefa UOP, Zbigniewa Siemiątkowskiego, za „osobę niewiarygodną, konfabulanta, osobnika ukrywającego rzeczywiste intencje i dążenia”, był faworyzowany przez szefa WSI Marka Dukaczewskiego, a później przez ministra obrony w rządzie PiS Radosława Sikorskiego. Makowski, jako tajny współpracownik WSI dostał od polskiego rządu kilkaset tysięcy złotych, chociaż jego informacje były w większości nieprzydatne, a czasem wręcz nieprawdziwe, jak np. ta, która dotyczyła ustalenia kryjówki szefa al Kaidy – Bin Ladena. Lektura teczki personalnej Aleksandra Makowskiego nie pozostawia żadnych wątpliwości – był to jeden z najbardziej aktywnych funkcjonariuszy wywiadu PRL, z „gorliwością wykonujący powierzone mu zadania i wykazujący samodzielną inicjatywę” (cytat z opinii przełożonych). Makowski, zasiadający obecnie we władzach spółki „Konsalnet” (założonej przez b. szefa UOP Jerzego Koniecznego, w której zatrudnienie znaleźli funkcjonariusze służb specjalnych PRL), należał do najważniejszych postaci wywiadu komunistycznego. Zaciekle zwalczający opozycję demokratyczną, prowadził lub nadzorował działania m.in. przeciwko publicystce Teresie Bochwic, przebywającemu w RFN księdzu Franciszkowi Blachnickiemu, twórcy ruchu Światło–Życie i współpracującym z nim Krystynie Grzybowskiej i Maciejowi Rybińskiemu, którzy w stanie wojennym wyrzuceni z pracy, zostali zmuszeni do wyjazdu z Polski. Ostatnim dokumentem znajdującym się w teczce personalnej Aleksandra Makowskiego jest koperta, na której na górze figuruje adnotacja: „Od str 5 do 93. Otwarcie koperty wymaga dodatkowej zgody Dyrektora Zarządu Wywiadu UOP”. Poniżej na trójkątnej pieczątce z napisem Urząd Ochrony Państwa jest odręcznie napisana data: 12.04.99 r. Kolejną adnotację naniósł – jak wynika z pieczątki – p.o. główny specjalista Zarządu Wywiadu UOP (dane zaczernione – red), który napisał: „Kopertę otworzyłem w dniu 20 II 2002 r.”. Ostatni zapis pochodzi z 23 IV 2009 r.: podpis z pieczątką IPN. Powyżej stwierdzono: „Koperta jest pusta”. Dorota Kania

Lista Michnika

Stefan Kisielewski 24 lata temu Moje typy: Barzdo Tadeusz. Berezowski Maksymilian. Bilik Andrzej. Boniecka Ewa. Broniarek Zygmunt. Dobrosielski Marian. Drecki Ryszard. Dziedzińska Grażyna. Głąbiński Stanisław. Guz Eugeniusz. Hoffman Rudolf. Jaworski Marek. Jackowski Tadeusz. Kamiński Zdzisław. Kedaj Aleksandra. Kedaj Waldemar. Kot Zbigniew. Krasicki Ignacy. Leśnikowski Zbigniew. Lobman Jerzy. Lulińska Anna. Luliński Daniel. Łoziński Włodzimierz. Nietz Franciszek. Olszewski Witold. Piasecka Anna. Podkowiński Marian. Ramotowski Zbigniew. Safjan Zbigniew. Słomkowski Zygmunt. Stefanowicz Janusz. Szelestowska Krystyna. Szyndzielorz Karol. Tepli Jerzy. Urban Jerzy. Wągrowska Maria. Woźniak Grzegorz. Wojna Ryszard. Zdanowski Henryk. Żrałek Włodzimierz.
Kisiel Felieton z cyklu "Widziane inaczej", "Tygodnik Powszechny" nr 49, 2 grudnia 1984 

Adam Michnik czerwiec 2008 „moje typy":  Ks. Bajda Jerzy. Barański Marek. Ks. Bartnik Czesław. Bender Ryszard. Bożyk Paweł. Bugaj Ryszard. Cenckiewicz Sławomir. Chodakiewicz Marek Jan. Cichocki Marek. Czarzasty Włodzimierz. Dudek Antoni. Fedyszak-Radziejowska Barbara. Fotyga Anna. Gawin Dariusz. Giertych Maciej. Giertych Roman. Głębocki Henryk. Gontarczyk Piotr. Gowin Jarosław. Gudzowaty Aleksander. Jackowski Jan Maria. Janecki Stanisław. Kaczyński Jarosław. Kamiński Mariusz. Kania Dorota. Karłowicz Dariusz. Karnowski Michał. Korwin-Mikke Janusz. Kotecka Patrycja. Krajski Stanisław. Krasnodębski Zdzisław. Król Marek. Kuczyńska Teresa. Kurski Jacek. Kurtyka Janusz. Kwiatkowski Robert. Kwieciński Jacek. Lasota Irena. Legutko Ryszard. Lepper Andrzej. Lichocka Joanna. Lisicki Paweł. Łysiak Waldemar. Macierewicz Antoni. Magierowski Marek. Michalkiewicz Stanisław. Michalski Cezary. Musiał Bogdan. Nowak Andrzej. Nowak Jerzy Robert. Orzechowski Mirosław. Paliwoda Paweł. Perzyna Łukasz. Pospieszalski Jan. Poznański Kazimierz. Reszczyński Wojciech. Roszkowski Wojciech. Rybiński Maciej. O. Rydzyk Tadeusz. Sakiewicz Tomasz. Semka Piotr. Staniszkis Jadwiga. Szubarczyk Piotr. Szymański Wiesław Paweł. Śpiewak Paweł. Świetlik Wiktor. Targalski Jerzy. Terlikowski Tomasz. Trznadel Jacek. Urbankowski Bohdan. Wencel Wojciech. Wieczorkiewicz Piotr Paweł. Wierzejski Wojciech. Wildstein Bronisław. Wolski Marcin. Wyszkowski Krzysztof. Zambrowski Antoni. Zaremba Piotr. Ziemkiewicz Rafał. Ziobro Zbigniew. Zybertowicz Andrzej. Żaryn Jan. Żukowski Tomasz.

Źródło: Gazeta Wyborcza 

Skandal, Adam Michnik po raz kolejny daje pokaz swojej arogancji i podłości.  Lista Kisiela to lista ludzi nikczemników z lat 80-tych.  Lista Michnika, to ludzie, którzy mają inne poglądy niż środowisko Gazety Wyborczej.  Czego złego można się jeszcze spodziewać po Michniku?  Okazuje się, że wszystkie te idiotyczne brednie na temat „dzielenia społeczeństwa i środowisk”, które Michnik przypisał Kaczyńskim, sam bez żenady wprowadza w życie.  Michnik ma za sobą zdyscyplinowane środowisko rządców IIIRP, które uznało, że przyszedł czas rozliczeń z kaczystami.  Czy właściciele IIIRP uznali, że są już tak mocni, aby nie obawiać się przeciwnika?  Czy też są inne powody?  (spadające sondaże, obawa, że nastroje społeczne zaczynają być niekorzystne dla obecnej koalicji?).  A może wchodzi tu w rachubę inny czynnik? Michnik na ramach GW-czej pokazuje, że demokracja i „wolność słowa” to dla niego tylko takie „puste słowa”.  „Wolność słowa” to poglądy dziennikarzy Gazety Wyborczej i środowiska salonu.  Michnikowi znudziło się bierne przyglądanie rzeczywistości po wyborach 2007 roku.  Nadredaktor stwierdził, że nadeszła najlepsza pora na trwałe wykluczenie oponentów.  Skoro do służb wracają oficerowie GUR-u, skoro z wiezięń wychodzi mafia pruszkowska, to i czas na środowisko salonowe na „robienie porządków”. PO to ta cała lista Michnika.  Lista „przestępców” antysalonowych masowo udostępniona na ramach Trybuny Wyborczej, tak,  aby nikt nie miał wątpliwości i litości. 

Wkrótce rozpocznie się „zapędzanie do jaskiń” i „dorzynanie watah” w mediach. „Państwo prawa” Michnika z każdym dniem nabiera wyrazistości i kolorytów, czas więc na postawienie „kropki nad i”.   Dziś Michnik daje wyraźny sygnał do nagonki, jutro odezwą się nieazwodni żako-wołko-liso-paradowskie.Media trzeba odbić, za wszelką cenę!

Segregacja i listy proskrypcyjne Nie doszłoby dziś do sytuacji, że Stefan Niesiołowski fizycznie napada dziennikarkę, krzyczy: „Won do PiS-u!”, a następnie bez przeszkód funkcjonuje publicznie, gdyby 20 lat wcześniej potępiono Adama Michnika za jego rzucone do dziennikarza „Odpieprz się od generała!”. To właśnie środowisko „Gazety Wyborczej” i jej redaktor naczelny – przez lata autorytet moralny dla pokolenia Polaków – oddalili granice, do jakich można się posunąć, atakując przeciwników politycznych. Wprowadzili swoistą segregację dziennikarzy na „prawicowych” – co było synonimem złych, działających na szkodę państwa – i dobrą resztę. Późniejsze ataki PO na dziennikarzy są tylko rozwinięciem działań zapoczątkowanych na Czerskiej. Był kwiecień 1992 r. Parę miesięcy wcześniej Wojciech Jaruzelski oddał do druku wspomnienia, w których usprawiedliwiał wprowadzenie stanu wojennego. Do francuskiego wydania dodano posłowie w formie rozmowy generała z Adamem Michnikiem. Jak w książce „Wymyślić to, co polityczne” pisze biograf szefa „Wyborczej”, Cyril Bouyeure, Michnik wyjaśniał w posłowiu, iż „w 1989 roku zrozumiał, że mylił się, atakując Jaruzelskiego, że zmienił zdanie. Książka wywołała w Polsce skandal. Dla większości dawnych towarzyszy to było za wiele! Adam przekroczył dopuszczalne granice, biorąc w obronę Jaruzelskiego, na którym spoczywa część odpowiedzialności za brutalne stłumienie strajku w kop. »Wujek«”. W związku z wydaniem pamiętników Jaruzelski i Michnik zostali zaproszeni do emitowanego przez francuską stację Antenne 2 programu „Marsz wieku”, poświęconego problemowi przebaczania. Bouyeure zauważa: „(...) prawdziwą atrakcją [programu] okazali się goście z Polski. Na planie, jeszcze przed rozpoczęciem emisji, przybyli do Paryża polscy dziennikarze otoczyli dwóch mężczyzn i zadawali im pytania. Atmosfera stawała się napięta. Michnik zaczął się denerwować”. Owymi dziennikarzami opisywanymi przez biografa byli reporterzy programu telewizji publicznej Reflex. To, co zdarzyło się potem, mogła obejrzeć cała Polska. Michnik z uśmiechem, by zachować pozory przed zgromadzoną już w studiu francuską publicznością, rzucił do zadającego pytania: „Odpieprz się może, co? Odpieprz się od generała teraz!”. Z uśmiechem na twarzy przyjął tę sytuację Wojciech Jaruzelski i obecna w studiu jego córka Monika.

Prawicowa oblężona twierdza W 1992 r., gdy słowa na k... w charakterze przecinka rzadko używali nawet furmani, „odpieprz się” było sformułowaniem wyjątkowo obraźliwym. Taka odzywka w publicznym miejscu z ust osoby pełniącej do niedawna mandat poselski, w dodatku wobec dziennikarza wykonującego swoje obowiązki, nie miała precedensu. A jednak naczelny „Wyborczej” nie poniósł konsekwencji. Nie spotkał go środowiskowy ostracyzm. Przeciwnie, jego stosunek do reporterów programu Reflex otworzył nową kartę stosunków w tej sferze przestrzeni publicznej. Okazało się, że nie tylko można, ale że w najważniejszym dzienniku wręcz jest mile widziane etykietowanie dziennikarzy. Że zamiast na argumenty można walczyć na epitety. A najgorszym epitetem dla dziennikarza jest określenie go mianem „prawicowy”. „Prawicowe” media były wykluczane z udziału w debatach publicznych, miały funkcjonować na marginesie, w swoistym medialnym getcie. Taki układ był podwójnie korzystny dla ich tępicieli – zawsze można było napisać, że żyją odklejone od rzeczywistości, tworzą ciemnogrodzkie sekty, że cierpią na syndrom oblężonej twierdzy. Pojęcie „media lewicowe” praktycznie w ogóle w obiegu publicznym nie istniało. Nawiasem mówiąc Reflex, który podjął temat związany z brataniem się dawnych opozycjonistów z przedstawicielami reżimu komunistycznego (to tam mogliśmy zobaczyć, jak Monika Olejnik wsiada wraz z Adamem Michnikiem do samochodu Jerzego Urbana), był krytykowany na łamach „GW”. Wkrótce potem zniknął z anteny telewizyjnej. Fakt ten oburzył tylko nieliczne media. Mało, kogo obeszło również, że „Gazeta Wyborcza” bezkarnie wytykała na swoich łamach reklamodawców zamieszczających swoje anonse w istniejącej już wówczas „Gazecie Polskiej” czy prowadzonemu przez Wojciecha Reszczyńskiego Radiu Wawa. „GP” od tego czasu utrzymuje się niemal wyłącznie ze sprzedaży.

Brunatny kowboj, antysemicka „GP” Ataki na „prawicowych” publicystów stały się niezmiennym elementem na łamach pisma Michnika. Kurs „GW” podchwytywali i wcielali w życie politycy („prawicowe” media były wykluczane z konferencji prasowych czy oficjalnych wizyt państwowych). Wkrótce dziennikarska „prawicowość” na dobre zaczęła funkcjonować, jako cecha pejoratywna. I jako taka umacniana. W przypadku Wojciecha Cejrowskiego, autora szalenie popularnego, sprzeciwiającego się dyktatowi „Wyborczej” programu WC Kwadrans, dziennik Michnika użył określenia „brunatny”, w nawiązaniu do rzekomo faszystowskich inklinacji Cejrowskiego.

„Gazeta Polska” ze swoimi felietonistami (takimi jak Rafał Ziemkiewicz) była określana, jako pismo antysemickie. W mieszkaniu dziennikarza i dokumentalisty Tomasza Skłodowskiego przeprowadzono rewizję pod pretekstem, że chciał... podpalić synagogę. W rzeczywistości rewizja była odwetem za to, że sympatyzował z antykomunistyczną Ligą Republikańską, której szefował Mariusz Kamiński.

Pisowska telewizja według PO Wraz z powstaniem Prawa i Sprawiedliwości epitet „prawicowy” został zastąpiony przez epitet „pisowski”. Duży wkład w jego rozpowszechnienie miał raport dotyczący upartyjnienia mediów publicznych, przygotowany jesienią 2006 r. przez Platformę Obywatelską. Autorstwo raportu wzięli na siebie Rafał Grupiński i Iwona Śledzińska-Katarasińska. Ale, jak potem wyszło na jaw, wśród głównych ich informatorów był Tomasz Siemoniak, obecny minister obrony narodowej. W raporcie roiło sie od kłamstw i manipulacji. TVP (kierowaną wówczas przez Bronisława Wildsteina) i Polskie Radio (Krzysztof Czabański) raport określał, jako media pisowskie. Publicyści prowadzący audycje w mediach publicznych (Joanna Lichocka, Dorota Gawryluk, Michał Karnowski) mieli być przepłacani w zamian za rzekomo służalczą postawę wobec PiS. Po protestach dziennikarzy Platforma musiała wycofać część stwierdzeń z raportu i przeprosiła zainteresowanych. Ale ataki na „pisowskich” dziennikarzy tylko się wzmogły. Misja specjalna, jej zespół i ja, jako autorka cyklu, byliśmy obrażani dziesiątki razy przez polityków znajdujących zachętę w mediach Agory i jej środowiska. Po opublikowaniu taśm z rozmów Gudzowaty–Michnik, naczelny „Wyborczej” napisał na pierwszej stronie: „Był to program przyrządzony według najlepszych wzorów prowokacji KGB”. Czy można się dziwić, że słowne napaści podejmowali ludzie ze świecznika, np. Magdalena Środa? Praca w Misji specjalnej miała na zawsze piętnować. Z takim piętnem nikt nie powinien móc normalnie funkcjonować. Chyba, że pozbędzie się rzekomej prawicowości jak choroby, koniecznie dokonując przy tym aktu publicznej pokuty.

Wspieracze Pisuariatu Segregacja na lepszych i gorszych dziennikarzy trwała. Gdy w 2007 r. Joanna Lichocka, wówczas publicystka „Rzeczpospolitej”, odniosła się do słów wspierającego Platformę ekonomisty, prof. Jana Winieckiego, iż Polską rządzą narodowi bolszewicy, ten wystosował do niej list otwarty:

„W elukubracjach na mój temat nie wyszła Pani poza poziom i styl »wspieraczy PiSuariatu«. (...) Tylko piana z ust i typowe pomówienia charakterystyczne dla wszystkich bolszewików: od premiera do szeregowego dziennikarza inkwizytora, takiego jak Pani”. Przeciwko takiemu odnoszeniu się do publicystki zaprotestowały dziesiątki dziennikarzy.

Lista Michnika W czerwcu 2008 r. Michnik napisał tekst „Moje typy”. Nawiązywał do słynnej listy Stefana Kisielewskiego z lat 80, która przedstawiała najbardziej zasłużonych komunistycznych propagandzistów i nikczemników stanu wojennego (m.in. Broniarek, Urban, Kedaj – ojciec Hanny Lis). W odróżnieniu od listy Kisiela na liście Michnika brakuje Urbana, (choć znaleźli się na niej m.in. Marek Barański czy Włodzimierz Czarzasty). Za to obficie wymienieni są publicyści, których jedyna winą było to, że wyrażali opinie odmienne od obowiązujących w środowisku „Wyborczej”. Tej swoistej listy proskrypcyjnej nie potępiono, przeciwnie, w wielu mediach potraktowano ją, jako wskaźnik do wykluczenia wymienionych osób z grona gości zapraszanych do programów publicystycznych. Większość niezależnych dziennikarzy ostatecznie straciła pracę w mediach publicznych rok temu. „Wyborcza” obwieściła to w triumfalnym artykule pt. „Wykluczeni 2011”. Ale dzielenie dziennikarzy na dobrych i „pisowskich” trwa. I będzie trwać, dopóki istnieje drugi obieg. Anita Gargas

29 maja 2012 Od czego jest ta rura. Odpowiedź brzmi: ta rura jest  od niczego. Tak można skomentować ustrój panujący w Polsce. Jest do niczego. A ściślej: do niczego dla nas- a jak najbardziej do czegoś dla nich - czyli dla biurokracji. Podział nadal obowiązuje: biurokracja na jednym biegunie, a my- ciężko pracujący na drugim. Pośrodku jest demokracja, czyli rządy chaosu, marnotrawstwa, korupcji, hałasu i   wielkiego kłamstwa. Rządzący próbują wdrapać się razem z nami na szklaną górę- jak kot.. I zajmują się głównie oszukiwaniem nas i okradaniem.. To jest jednak sztuka utrzymać kilka milionów osób wierzących mimo wszystko w coś tak zakłamanego jak „polityka miłości i wyrozumiałości” pana  Donalda Tuska - premiera, naszego ”nieszczęśliwego kraju”- jak, o Polsce - pisze pan Stanisław Michalkiewicz. „Gdybym nie miał przekonania, że jako wspólnota nie mamy zdolności do kreowania polityki miłości, wyrozumiałości, nie nadawałbym się na waszego szefa”- twierdził pan premier Donald Tusk do członków Rady Krajowej Platformy Obywatelskiej, stając w obronie pana posła Stefana Niesiołowskiego, który z tytułu ”bohaterskiej” przeszłości nie musi odpowiadać za cokolwiek. Przyznam się Państwu, że ja chciałbym najpierw obejrzeć teczki obu panów.. Dokładnie się  z nimi zapoznać.. Pan premier zamiast rządzić w interesie państwa i jego mieszkańców, kilka godzin dziennie zajmuje się przygotowaniem pijarowskich wystąpień, żeby wypaść przed nami jak najlepiej. Ma wielu doradców- na początku poprzedniej demokratycznej kadencji miał ich trzydziestu.. Trzydziestu najlepszych od pijaru.. Jaki umysł się oprze 30 rozbójnikom umysłów? Najlepszych  z najlepszych? Chyba, że ktoś potrafi zebrać  myśli odrzucając emocje.. Ale do tego trzeba mieć umysł niepodatny  na emocje, które „ specjaliści” od pijaru rozniecają... Jak potrafią wmówić milionom ludzi, żeby kupowali coś, czego te miliony nie potrzebują, a miliony kupują.. Idąc jak lunatycy do księżyca - po sznurku.. „Polityka miłości i wyrozumiałości”- wobec „ człowieka o zszarganych nerwach”, który podczas dyskusji wykrzykuje:” kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo”, przerywając interlokutorowi.. Najemnik polityczny wynajęty do pyskowania.. Wirtuoz pyskowania, mistrz rozniecania emocji w III Rzeczpospolitej. Na   demokratycznej scenie politycznej przez  ponad dwadzieścia lat.. Z przerwą na dwie kadencje.. ZCHN, AWS, Platforma Obywatelska.. I mniejszego płazu demokratycznego i politycznego.. Sama postać okropna i nieprzyjemna. Ale o wielkiej tradycji rodzinnej.. Młodzież Wszechpolska, Armia Krajowa, Sybir.. Twierdzi, że wysadzał pomnik Lenina w Poroninie.. Powiedzmy! Ale dlaczego nie protestuje w „ wolnej Polsce ”jak jego kolega partyjny  z Platformy Obywatelskiej, prezydent Gdańśka-przyczepia na Bramie nr 2 Stoczni Gdańskiej na powrót imię tego zbrodniarza Lenina? Jakoś go to nie obchodzi.. Taki odważny wysadzał pomnik Lenina - a tu zwykły napis - i nie protestuje nawet, nie mówiąc o wysadzaniu.. Tylko odważni działacze Solidarności- w nocy- potrafią przyczepić na miejscu napisu” Lenin” napis’- „Solidarność”.. Przyczepiać publicznie napis „Lenin”  na miejscu obok  papieża.. Już nie mówiąc o łamaniu Konstytucji, która zabrania lansowania oznak nazizmu i komunizmu.. I jakoś prokuratura  się panem prezydentem Gdańska nie interesuje.. może, dlatego, że jest z Platformy Obywatelskiej, a obecnie sprawiedliwość jest po jej stronie.. Bo jak rządziło Prawo i Sprawiedliwość to sprawiedliwość  była po stronie Prawa i Sprawiedliwości.. Chodzi o niezależność sądów i prokuratury.. Obie te instytucje są niezależne od tych, którzy aktualnie- w ramach porozumień Okrągłego Stołu- nie rządzą.. A przecież wiadomo, że w demokracji wszystko jest polityczne. Nawet sprzątaczka w osiedlowym domu kultury.. Pan Lech Wałęsa podczas internowania przez pana generała Wojciecha Jaruzelskiego w Arłamowie spożył: „ 85 butelek wódki, 35 butelek wina, 29 butelek koniaku, 42 butelki szampana, 512 butelek piwa i 638 paczek papierosów”- tak zapisano w notatkach  funkcjonariuszy MSW.. Co jest zawarte w książce pana Sławomira Cenckiewicza. ”Sprawa Lecha Wałęsy”. Czy postępowanie pana Lecha Wałęsy było zgodne  z ówczesnym stanem prawnym ustawy o wychowaniu w trzeźwości? Może nikt wtedy nie zwracał uwagi na przestrzeganie tej ustawy - tak jak dzisiaj zwraca.. Nie wspominając o paleniu.. 638 paczek papierosów - i to sam.! Dzisiaj jest zakaz palenia papierosów  w  miejscach publicznych.. A Arłamów był miejscem publicznym. Wtedy pan Lech Wałęsa był internowany,  i był – przynajmniej teoretycznie- po tamtej stronie. Dzisiaj jest po innej stronie, jako budowniczy III Rzeczpospolitej,  twarzą tej  skorumpowanej, zadłużonej, będącej częścią  innego państwa - Unii Europejskiej. Pan Lech wtedy walczył  z „komuną”, czego ja sobie nie przypominam.. Jako działacz związkowy walczył z „komuną”.. Proszę przeczytać sobie 21 postulatów,  i przeczytać o co walczył pan Lech Wałęsa. Razem z żoną Danusią.. Obecnie będąc po drugiej stronie socjalistycznej mocy, sam ustawiwszy się doskonale, jako człek zamożny, twierdzi, że gdyby był na miejscu pana premiera Donalda Tuska „pałowałby” związkowców.. Bo postępowanie Pana Lecha Wałęsy  zależy od punku siedzenia, nawet jak się ma w klapie - Matkę Boską.. Teraz on czerpie profity z istnienia  III Rzeczpospolitej, której jest współtwórcą.. Doceniając zasługi pana Lecha Wałęsy, solidarność.toruń.pl umieścił zdjęcie przedstawiające Lecha Wałęsę i zdjęcie świni. Pojawił się też napis: ”Wytęż wzrok! Znajdź, choć jeden szczegół różniący te dwa obrazki.”.”Tak się odwdzięcza współczesna Solidarność, szefowi byłej Solidarności,, bo jest jeszcze „ Solidarność 80”.. Która z Lechem Wałęsą nie chce mieć zupełnie nic wspólnego.. Zresztą pan Lech Wałęsa nie potrzebuje już Solidarności.. Ma Platformę Obywatelską, którą popiera i której europosłem jest jego syn- pan Jarosław Wałęsa.. tak jak sayn pana premiera DOnalda Tuska pracuje w Gazecie Wyborczej. Kolejny wielki człowiek na scenie politycznej i demokratycznej.. Czy on w ogóle coś potrafi? Ojciec  przynajmniej był elektrykiem? Czy dobrym? W końcu ktoś zgasi światło w tej III Rzeczpospolitej.. I będzie znowu potrzeba elektryka.. A tymczasem odeszły z tego świata dwie osoby: pani Elżbieta Szuca-Marcinkowska, ( 97 lat) pracownica Poczty Polskiej w Wolnym Mieście Gdańsku, żołnierz Armii Krajowej, więzień Stuthofu, przeżyła Marsz śmierci w 1945 roku.. I zmarł  Jacek Bochenek (48 lat) twórca wielkiej propagandy Panoramy związany  ze środowiskiem salonu Unii Wolności, Unii Demokratycznej i tego typu ludźmi.. Od 2006 roku pracował w firmie doradczej Deloitte, zajmował się sprawami związanym z EUro 2012.. Przy dużych  pieniądzach.. Szef biura Telewizji Polskiej przy NATO  i Unii Europejskiej w Brukseli, Przedstawiciel TVP w Genewie.. Szef Telewizyjnej Agencji Informacyjnej.. I najważniejsze.. Pracował u Jimmego Cartera (????) Prezydenta USA w latach 1977-81.. Demokraty lewicowego. Ciekawe, co on tam robił i czego się nauczył? Ta rura- tak naprawdę - jest od czegoś.. Właśnie! Ale, od czego WJR

Rosyjskie i i niemieckie bojówki uderzą wspólnie na Polaków? Może ulicami Warszawy przejdzie marsz "na cześć wolnej Rosji", być może Krakowskim Przedmieściem. Platforma tworzy precedens zezwalając na to, aby bojówki obcego państwa legalnie maszerowały w Warszawie w jawnie antypolskiej manifestacji. Polska jest krajem na czele, którego stoją obłąkani lewacy chcący zastraszyć Polaków i podpalić kraj przy pomocy obcych bojówek. Marsz jest organizowany w dniu święta narodowego Rosji. W rocznicę wypędzenia oddziałów Wielkiej Rzeczpospolitej z Moskwy. Wyobraźmy sobie, że bojówki reprezentujące narody Wielkiej Rzeczpospolitej, Polacy Litwini, Ukraińscy i Białorusini domagaj się prawa do demonstracji i prawa do marszu w Moskwie w rocznicę pokonania i poniżenia Moskwy, w rocznicę „Hołdu pruskiego”. Najpierw lewica lewacka wezwała niemieckie socjalistyczne bojówki, aby te biły Polaków, i manifestantów i przechodniów w Dniu Niepodległości. Teraz Putin wysyła rosyjskie bojówki, aby te prowokując rozróby zaangażowały się politycznie po stronie Tuska. Nomenklatura II Komuny nie mogąc sobie poradzić z Polakami, którzy coraz częściej na ulicach gromadzą się i demonstrują przeciw establishmentowi III RP ściąga zagraniczne bojówki, aby te zakłócały przebieg manifestacji, a być może później rozprawiły się siłą z Polakami w nich udział biorącymi. Przy milczącym wsparciu nomenklatury II Komuny w atakach na Polaków możemy spodziewać się, że w czasie najbliższych obchodów Dnia Niepodległości lewicowe rosyjskie i niemieckie bojówki połączą siły i wspólnie zaczną bić Polaków w Warszawie. Zezwolenie na marsz rosyjskich bojówek będzie takim testem, będzie służył przeszkoleniu. „Może ulicami Warszawy przejdzie marsz "na cześć wolnej Rosji", być może Krakowskim Przedmieściem.

- „....”Krakowskie Przedmieście jest oddalone od Strefy Kibica i od Stadionu Narodowego, więc mogę powiedzieć, że prawdopodobnie demonstracja Rosjan mogłaby prawdopodobnie tam się odbyć - oświadczyła w Radiu Zet prezydent Warszawy. Gronkiewicz-Waltz „....”Wiceszefowa PO była też pytana o słowa posła PiS Joachima Brudzińskiego, który w reakcji na zapowiedź demonstracji Rosjan powiedział: "niech sobie maszerują po Petersburgu". - „...(źródło)

Dopiero, co niemieckie socjalistyczne bojówki wzorujące się na faszystowskich oddziałach SA biły w Warszawie ludzi, tylko z tego powodu, że manifestowali swoją polskość. Warto pamiętać jak o tym jak socjalistyczne bojówki niemieckie z czasów narodowego socjalizmu atakowały i biły tylko, dlatego, że ktoś był Żydem. Skala jeszcze nie ta, ale nie o skalę chodzi, ale o podobny mechanizm. Niemieckie socjalistyczne bojówki świetnie uzbrojone i przygotowane do bicia przechodniów i manifestantów swoją zbrojownie miały w lokalu polskiej lewackiej kadrowej komórki propagandowej. Marek Mojsiewicz

Gra w podchody Profesor Wiesław Binienda na dziś zaplanował powrót do Stanów Zjednoczonych "Nasz Dziennik" ujawnia, co było w kopercie zaadresowanej do prof. Wiesława Biniendy, jaką chciała mu przekazać prokuratura wojskowa za pośrednictwem żandarmerii: wezwanie do wydania dokumentów Nie doszło do spotkania profesora Wiesława Biniendy z prokuratorami wojskowej prokuratury okręgowej, która prowadzi śledztwo smoleńskie. Śledczy chcieli spotkać się z naukowcem na terenie prokuratury. Naukowiec odmówił. Prokuratura wydała wczoraj oświadczenie, że czeka na wskazanie miejsca i czasu rozmowy. Zaproszenie na rozmowę prokuratura wysłała do prof. Biniedy w miniony czwartek po południu drogą elektroniczną oraz telefoniczną. W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Antoni Macierewicz, przewodniczący parlamentarnego zespołu smoleńskiego, deklarował zaraz potem, że do spotkania może dojść, ale nie w prokuraturze, tylko na terenie Sejmu.

- Jeżeli prokuratura chce się spotkać i podyskutować i poznać wiedzę pana prof. Biniendy, to zapraszamy do Sejmu. Wtedy oczywiście, kiedy pan profesor będzie miał czas. Liczymy, że prokuratura przyniesie wtedy swoje dane, by ułatwić mu pracę - mówił Macierewicz, zaznaczając, że decyzja należy do prof. Biniendy, który może spotkać się z prokuratorami w stosownym dla niego czasie. A z racji, że jest on ekspertem zespołu smoleńskiego, spotkanie mogłoby się odbyć w trakcie jego posiedzenia.

Prokuratura pyta o badania W odpowiedzi na zaproszenie prokuratury zespół wystosował wczoraj faksem pismo do prokuratora ppłk. Karola Kopczyka z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie na spotkanie z naukowcem, które miałoby się odbywać przy obecności prezydium zespołu smoleńskiego. Profesor Binienda wyraził na nie zgodę. Zaproszono też drugiego z referentów śledztwa smoleńskiego - prokuratora mjr. Jarosława Seja. Spotkanie wyznaczono na godz. 14.00. Prokuratorzy nie przyszli. Wczorajszy komunikat Naczelnej Prokuratury Wojskowej podaje konkretne argumenty. Po pierwsze, prokuratura stwierdza, że śledczym zależało na spotkaniu z samym Biniendą, a nie z prezydium zespołu. I po drugie - że planowane spotkanie miało na celu omówienie uwarunkowań formalnych i merytorycznych uzyskania materiałów i danych, które stanowiły podstawę do prezentowanych przez prof. Biniendę publicznie wniosków z przeprowadzonych badań. Ekspert skierował e-mailem pismo do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, w którym poinformował, że nie był w stanie przyjąć propozycji spotkania w prokuraturze. Wskazywał przy tym na status posiadanego obywatelstwa USA i stwierdził, że takie spotkanie powinno odbyć się nie w prokuraturze, lecz na gruncie neutralnym, w obecności przedstawiciela ambasady USA.

"Prokuratorzy ze względu na wagę prowadzonego śledztwa wyrazili zgodę na spotkanie poza prokuraturą, w miejscu gwarantującym rzeczową i niczym nieskrępowaną rozmowę. Nie zgłosili także zastrzeżeń, aby w rozmowie uczestniczył przedstawiciel ambasady USA. Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie oczekuje na wskazanie przez Wiesława Biniendę miejsca i czasu ewentualnego spotkania" - oświadczył w specjalnym komunikacie rzecznik NPW płk Zbigniew Rzepa. Do spotkania - jeżeli w ogóle - nie dojdzie jednak szybko - naukowiec opuszcza Polskę już dziś. I jak deklaruje Macierewicz, nie jest przewidziane, by przyleciał do Polski w najbliższym czasie.

- Tu nie chodziło o spotkanie z zespołem ani z prezydium. Dla prokuratorów partnerem do rozmów nie jest zespół, ale prof. Binienda. W zamierzeniach prokuratorów nie leżało podejmowanie wobec prof. Biniendy żadnych czynności procesowych, śledczy nie zamierzali go przesłuchiwać, a jedynie uzyskać konkretne informacje - czyli zapytać, na jakich materiałach pracował, jaką metodykę pracy zastosował, (jaki program). Intencją prokuratorów byłoby, więc rozpytanie, a to nie ma charakteru procesowego, ale jest stosowane w ramach procedury karnej. Pytana osoba nie jest uprzedzana o odpowiedzialności karnej, jej informacje nie mają wartości dowodowej, a jedynie informacyjną - komentują prawnicy.

Tajemnicza koperta Do domu, w którym zatrzymał się prof. Binienda, zapukał kilka dni temu funkcjonariusz Żandarmerii Wojskowej. Jak ustaliliśmy, była to zlecona przez prokuratora próba nawiązania kontaktu.

- Nie było mnie wtedy w mieszkaniu, byłem w trasie. Był to jeden żandarm, miał kopertę, nie chciał jej zostawić. Zatelefonował do kogoś, najpewniej do swego przełożonego, i wyszedł. Nic nie zostawił. Nie mówił, co jest w kopercie - relacjonował wczoraj Binienda. Według informacji "Naszego Dziennika", koperta mogła zawierać wezwanie do wydania dokumentów wraz z opracowaniami. W takim przypadku adresat wezwania musi je zrealizować. Na terytorium RP polskie służby wykonują wszelkie czynności procesowe zgodnie z polskim prawem. Każdy, a więc także obywatel obcego państwa, podlega jurysdykcji polskiej. W przypadku jakichkolwiek niejasności czy zastrzeżeń obywatel innego państwa ma prawo kontaktować się ze swoim konsulatem. Faktem jest, że prof. Wiesław Binienda wielokrotnie podkreślał, iż jest gotów podzielić się swoimi ustaleniami, co do okoliczności katastrofy z 10 kwietnia. Prokuratura wojskowa otrzymała od zespołu Antoniego Macierewicza tylko samą prezentację (bez szczegółowych obliczeń) prof. Biniendy i dr. Kazimierza Nowaczyka. W lipcu 2011 r. prokuratorzy wystąpili do szefa parlamentarnego zespołu o posiadane przez zespół materiały, m.in. egzemplarz tzw. białej księgi.

- Prokuratura jest zainteresowana pozyskiwaniem każdego materiału, który może okazać się przydatny w toku prowadzonego śledztwa - mówił wtedy kpt. Marcin Maksjan z NPW. Jak dowiedział się "Nasz Dziennik", prokuratorzy referenci na bieżąco zapoznają się z jego pracami. Anna Ambroziak

Nasz wywiad. Antoni Macierewicz o pułapce, jaką prokuratura cynicznie próbuje zastawić na profesora Wiesława Biniendę wPolityce.pl: Prokuratura wojskowa triumfalnie ogłosiła dzisiaj, że przyjmuje zaproszenie profesora Wiesława Biniendy na spotkanie na neutralnym gruncie w towarzystwie przedstawiciela ambasady USA. Ale jednocześnie w Sejmie przedstawiciele kierowanego przez Pana Zespołu Parlamentarnego bezskutecznie wraz z profesorem Biniendą czekali na przedstawicieli prokuratury.O co chodzi? Antoni Macierewicz, poseł Prawa i Sprawiedliwości, szef parlamentarnego Zespołu badającego Tragedię Smoleńską: Z przykrością muszę powiedzieć, że komunikat prokuratury okłamuje opinię publiczną. Na prośbę Pana profesora Biniendy wystosowałem zaproszenie dla prokuratury do Sejmu, na spotkanie Zespołu. Tam profesor oczekiwał przez trzy godziny na przedstawicieli prokuratury.

Bezskutecznie? Niestety tak, choć profesor był gotów rozmawiać z prokuraturą o wszystkich sprawach, odpowiedzieć na każde pytanie. Pod koniec oczekiwania prokuratura przysłała pismo, w  którym stwierdziła, że  nie skorzysta z zaproszenia pana profesora. Gdy nasz gość już wyjechał z Sejmu poza Warszawę prokuratura wydała oświadczenie, że przyjmuje propozycję, ale zupełnie inną, gdzieś w jakimś innym miejscu.

O co w tym wszystkim chodzi? Chcą wysłuchać profesora, ale nie wiedzą jak? W mojej ocenie mamy do czynienia z cyniczną gra prokuratury obliczoną na dwie rzeczy. Po pierwsze, że dominujące media nagłośnią komunikat prokuratury, jako rzekomy dowód na jej otwartość w dochodzeniu do prawdy. A po drugie, to jest najprawdopodobniej pułapka na profesora. Chodzi zapewne o zwabienie go do prokuratury, przesłuchanie w charakterze świadka i następnie objęcie wszystkiego, co wie tajemnicą śledztwa by nie mógł więcej podejmować tematu, nie mógł mówić o wynikach swoich prac, nie mógł spotykać się z ludźmi, występować w mediach. Podkreślam - prokuratura po przesłuchaniu profesora w charakterze świadka może objąć tajemnicą wyniki jego prac i w ten sposób zablokować dostęp do nich dla wszystkich, którzy dążą do prawdy. Na to profesor zgodzić się nie chce i ja go świetnie rozumiem. Warto tu podkreślić, że badania te prowadzi na koszt własny i swojego amerykańskiego uniwersytetu. A to już są koszty ponad miliona dolarów. Na to nie płaci podatnik polski. Chwała profesorowi za to wszystko, co robi. Ale zamiast mu podziękować prokuratura wysyła do niego żandarmów.

Jak to? W piątek prokuratura wysłała do niego żandarma z wezwaniem na przesłuchanie. To skandal.

Profesor Binienda proponował w ogóle spotkanie na warunkach, o których mówi prokuratura? Nic nie wiem o takiej propozycji, nic mi nie wiadomo by taka propozycja padła. Na prośbę profesora proponowaliśmy Sejm, jako najlepsze miejsce do rozmowy o faktach, badaniach i śledztwie smoleńskim. Propozycję te całkowicie zlekceważono.

Czy prawdą jest, że Zespół Parlamentarny, jak twierdzi prokuratura wojskowa, nie przekazał jej wyników prac profesora Biniendy? To nieprawda. Raz jeszcze podkreślam, że prace te były prokuraturze wielokrotnie przesyłane. Prześlemy także prace, które profesor zaprezentował w czasie obecnej wizyty w Polsce. Jest mi wstyd, że coś takiego robią wojskowi, do tego prokuratorzy,

Te nerwowe reakcje są poniekąd zrozumiałe. To, o czym mówi profesor Bienienda jest chłodną rozprawą naukową, całkowicie obalającą wersję millerowsko-rosyjską tragedii smoleńskiej. Zgadzam się. Prawidłowość jego wyliczeń potwierdziło też wielu naukowców polskich. Nie mam wątpliwości, że władza już wie, iż kłamstwo zostało zdemaskowane. Warto obserwować jak zachowują się ludzie związani z komisją Millera. Gdy Jan Pospieszalski zapraszał ich do programu na rozmowę z profesorem Biniendą twierdzili, że nie znają w ogóle jego prac, nie interesują się nimi, nic o nich nie wiedzą. A co robią dzisiaj? Organizują dyskusję panelową w Kazimierzu Dolnym na temat prac profesora Biniendy, ale jego tam nie zaprosili. Widać, kto boi się konfrontacji z solidnym opracowaniem naukowym.

Te badania obalają tezę o pancernej brzozie, ale pokazują także, iż skrzydło - jeśli by nawet przyjąć wersję rosyjską - nie mogło spaść tam gdzie spadło, a samolot nie mógł się obrócić do góry kołami. Że to fizycznie niemożliwe. To prawda. W mojej ocenie ogromnie ważne są też badania odkształcenia wraku po jego upadku. Profesor Bininda wykazał, w toku licznych symulacji, że samolot normalnie upadający tak się nie rozpada. Potwierdza to tezę, ze musiało dojść do wybuchu w powietrzu. Rozm. Gim zespół wPolityce.pl

Coraz większe zamieszanie z rosyjskimi kibicami Jestem pewien, że gdyby takie rozgrywki odbywały się w Niemczech, Włoszech czy innym kraju Unii Europejskiej, takiego żądania na pewno by nie było, ponieważ nawet rosyjscy kibice wiedzą, że byłoby ono, co najmniej nie stosowne.

1. Zaczęło się nawet optymistycznie, rosyjscy kibice zrezygnowali z zorganizowania swojej strefy kibica (tzw. rosyjskiego domu piłki nożnej) na warszawskim Torwarze, uzasadniając ten krok faktem, że ponad 2 lata temu obiekt ten był wykorzystywany do ceremonii pogrzebowej ofiar katastrofy smoleńskiej. Tak przynajmniej uzasadniał tę decyzję szef organizacji rosyjskich kibiców w licznych wywiadach dla mediów elektronicznych w Polsce, co zostało dobrze przyjęte przez polską opinię publiczną. Ale ten sam człowiek w wywiadach dla mediów rosyjskich mówił już, co innego, że strona polska nie pozwoliła kibicom tego kraju zorganizować strefy kibica w miejscu, które sobie wcześniej wybrali.

2. Później już było tylko gorzej. Parę dni temu minister sportu Joanna Mucha poinformowała opinię publiczną w Polsce, że prowadzi pertraktacje z Rosjanami (rosyjskim związkiem piłki nożnej), aby zrezygnowali z zakwaterowania w warszawskim hotelu Bristol i zaproponowała im klika innych lokalizacji. Chodziło o to, że w dniu 10 czerwca na Krakowskim Przedmieściu jak 10 dnia każdego miesiąca odbędą się kolejne obchody miesięcznicy katastrofy smoleńskiej. Uroczystości te zdaniem Pani minister mogłyby zakłócić spokój rosyjskich piłkarzy i stąd pomysł przeniesienia rosyjskich piłkarzy w inne miejsce. Propozycja ta złożona została zaledwie na 2 tygodnie przed rozpoczęciem rozgrywek Euro 2012 i jak łatwo się domyślać, wywołała zdecydowany sprzeciw Rosjan i komentarze, że Polacy próbują wywierać na nich psychologiczny nacisk i popsuć atmosferę zbliżającego się meczu Polska-Rosja. Nerwowo zareagowali także rosyjscy kibice sugerując, że Polska chce im utrudnić dostęp do ich narodowej drużyny i utrudnić kibicowanie ich ulubieńcom, poza stadionami, na których będą rozgrywane mecze.

3. Od tego momentu napięcie tylko rośnie i jest bardzo mocno podsycane przez rosyjskie media. Wczoraj okazało się, że w związku z tym, iż 12 czerwca przypada tzw. dzień Rosji (rocznica podjęcia w 1990 roku przez zjazd deputowanych uchwały o suwerenności Rosji), który jest świętem narodowym w tym kraju, to rosyjscy kibice życzą sobie zorganizowania marszu w Warszawie, dla uczczenia twej rocznicy. Ba ich wypowiedzi nadawane przez niektóre media w elektroniczne w Polsce nie zostawiają żądnych złudzeń. Oni w zasadzie nie proszą władze polskie, żeby umożliwić im zorganizowanie tego przedsięwzięcia, ale informują te władze, że taki marsz się odbędzie. Jeden z nich mówił tak „marsz tak czy inaczej będzie. Nieważne-oficjalnie czy nie. Kibice i tak pójdą. Niech lepiej władze wiedzą i na całej trasie przemarszu postawią policję. Będzie się to wtedy odbywać w sposób uzgodniony i mniej chaotyczny”.

4. Pani prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz prawie natychmiast publicznie powiedziała, że skoro Rosjanie chcą, to ona czeka na stosowny wniosek kibiców w tej sprawie. Tyle tylko, że mistrzostwa Europy w piłce nożnej Euro 2012 jak każda tego typu wielka impreza sportowa jest świętem sportu i w związku z tym ma apolityczny charakter, więc żądanie rosyjskich kibiców jest, co najmniej zastanawiające. Jestem pewien, że gdyby takie rozgrywki odbywały się w Niemczech, Włoszech czy innym kraju Unii Europejskiej, takiego żądania na pewno by nie było, ponieważ nawet rosyjscy kibice wiedzą, że byłoby ono, co najmniej nie stosowne. W odniesieniu do Polski, Rosjanie twierdzą, że marsz kibiców tak czy inaczej się odbędzie i miękka reakcja polskich władz pokazuje, że ich stanowczość ma jakieś uzasadnienie. Premier Tusk pytany na tę okoliczność, stwierdził tylko, „że ma nadzieję, że rosyjscy kibice nie będą prowokowali awantur”, a więc wygląda na to, że już pogodził się z myślą, że Rosjanie będą jednak 12 czerwca maszerowali przez centrum naszej stolicy, choć tej rangi impreza sportowa, nie może być miejscem manifestacji politycznych.

Wygląda, więc na to, że pozostała nam tylko modlitwa, aby ten pobyt tysięcy rosyjskich kibiców w Polsce, z marszami po stolicy, nie skończył się jakimiś prowokacjami ze strony Rosjan, bo wtedy naprawdę nie starczy policjantów, aby nad tym wszystkim zapanować. Kuźmiuk

Tusk i Pawlak dobijają małe firmy Podstawą polskiej gospodarki są małe i średnie firmy, które wytwarzają około 2/3 polskiego PKB i zatrudniają 2/3 pracowników. Do ich kieszeni coraz bardziej dobija się ZUS. Od początku tego roku już trzy razy podnoszono minimalne obciążenia społeczne małych firm. Najpierw w styczniu wzrosły wskaźniki przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia brutto oraz średniego miesięcznego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw za czwarty kwartał 2011 roku, na podstawie, których ustala się podstawę wymiaru składek na przedsiębiorców. Od lutego podniesiono z 6 proc. do 8 proc., (czyli o ponad 33 proc.!) podstawy wymiaru składkę rentową w części opłacanej przez pracodawców. Wreszcie od maja wzrosła z 1,67 proc. do 1,93 proc. podstawy wymiaru, (czyli o ponad 15,5 proc.!) składka wypadkowa.

10 procent w rok Oznacza to, że koszty obowiązkowych ubezpieczeń społecznych dla przedsiębiorców zwiększyły się w porównaniu do grudnia 2011 roku z 890,14 zł do 981,26 zł (o 91,12 zł), czyli aż o ponad 10,2 procent! Toż to rozbój w biały dzień pomarańczowo zielonej koalicji. Mało tego, od momentu objęcia rządów przez premiera Donalda Tuska we wrześniu 2007 roku, łączne obowiązkowe składki na ZUS wzrosły aż o 28,7 proc. (z 762,45 zł). Na dodatek w lutym br. rząd Donalda Tuska mówił też o planowanym podniesieniu składki na ubezpieczenie społeczne dla przedsiębiorców tak, aby wahała się w zależności od ich rzeczywistego dochodu od 400 zł do 2400 zł miesięcznie, co dla niektórych oznaczałoby nawet czterokrotny wzrost! Największym haraczem w ramach przymusowych ubezpieczeń jest oczywiście składka emerytalna na ZUS, która aktualnie wynosi 19,52 proc. ciągle podnoszonej podstawy (obecnie 2115,6 zł). Składka emerytalna dla przedsiębiorców, która we wrześniu 2007 roku wynosiła 309,7 zł, w 2012 roku zwiększyła się do 412,97 zł, czyli aż o ponad 33,3 procent! Dla porównania: według informacji ministra Rostowskiego, średnia emerytura w 2011 roku wynosiła 1795 zł, jednak minimalna emerytura w tym roku wyniesie zaledwie 799,18 zł, a taka właśnie czeka w przyszłości przedsiębiorców, którzy teraz płacą wymienione powyżej sumy.

Emerytury w dół Mimo to ZUS-owi ciągle brakuje pieniędzy i ostatnio po przeforsowaniu podniesienia wieku emerytalnego mężczyzn z 65 do 67 lat i kobiet z 60 do 67 lat, co w praktyce oznacza ich ilościowe zmniejszenie, pojawiają się coraz ciekawsze pomysły ratowania tego niewydolnego systemu. NSZZ „Solidarność” złożył w Sejmie projekt ustawy, której celem jest obciążenie stron umowy o dzieło obowiązkowymi składkami na ZUS. Zdaniem Andrzeja Arendarskiego, prezesa Krajowej Izby Gospodarczej, będzie to miało negatywny wpływ na finanse firm, na samych pracowników i poszerzy szarą strefę.

– W sensie elastyczności zatrudniania jest to krok wstecz – powiedział Arendarski w TV Biznes.

– Zawsze tego typu restrykcyjne posunięcia generują zwiększenie się szarej strefy, zatrudniania nielegalnego. Jak zaznacz Arendarski, w takiej sytuacji zmniejsza się efektywność i konkurencyjność firm, a to może mieć wpływ na samo zatrudnienie pracowników, czyli rozpoczną się zwolnienia.

– Związki [zawodowe – T.C.] nie widzą prostej zależności, że sztywny kodeks pracy powoduje zwiększenie bezrobocia i zwiększenie szarej strefy – mówi Arendarski. No, ale przecież związkom zawodowym nie zależy na zmniejszeniu bezrobocia, bo one nie reprezentują bezrobotnych, tylko pracujących. Zresztą o perfidii i destrukcyjnej działalności związków zawodowych w USA wypowiedziała się niedawno waszyngtońska Fundacja Heritage. Jak wynika z raportu tej Fundacji, związki zawodowe walczą o zrzeszenie wszystkich zatrudnionych, ponieważ chcą w ten sposób chronić leniwych pracowników. „Władze związków chcą zapewnić wszystkim takie same podwyżki i awanse, niezależnie od indywidualnych wyników pracy. Jeśli związek wynegocjuje podwyżki tylko dla zrzeszonych pracowników, to ci lepiej pracujący mogą odmówić wstąpienia do niego. Ci pracownicy wynegocjowaliby sobie oddzielne umowy z podwyżkami uzależnionymi od ich wyników. Najlepsi pracownicy parliby do przodu szybciej, pozostawiając mniej pieniędzy i etatów do awansów dla ludzi zrzeszonych w związkach. Dlatego związkowcy chcą każdego w swoich szeregach” – napisano w raporcie. Z kolei w Australii doszło do wielkiego skandalu związanego z nadużyciami związkowców służby zdrowia. Wydaje się, że w Polsce nie jest inaczej.

Pomysły Palikota Innym pomysłem lewicowych polityków na ratowanie systemu emerytalnego jest… obniżenie składki na ZUS o 30 proc., co zaproponował Janusz Palikot, który jednocześnie chce likwidacji tzw. umów śmieciowych lub obłożenia ich niższą składką na ZUS, co zrekompensuje mniejsze wpływy do kasy FUS po obniżeniu składki. Z kolei PiS proponuje obniżenie o połowę składki na ZUS dla absolwentów podejmujących pierwszą pracę przez pierwsze dwa lata. Przeciwko podnoszeniu składek opowiadają się także przedsiębiorcy. „Równoważenie systemu emerytalnego powinno być realizowane poprzez likwidację przywilejów i zmniejszanie wydatków, a nie zwiększanie składek. Nie można zwiększać obciążeń przedsiębiorców i poszukiwać oszczędności w ich kieszeniach w celu finansowania nieusprawiedliwionych przywilejów dla innych grup” – uważają przedsiębiorcy z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan. Tymczasem ZUS nie tylko pobiera wysokie składki, ale także błędnie informuje podatników o możliwości niepłacenia składek (w przypadku zawieszenia działalności gospodarczej), a potem żąda tych składek wraz z odsetkami (warto dodać, że właśnie teraz w wyniku decyzji Rady Polityki Pieniężnej stopa procentowa odsetek od zaległości ZUS-u wzrośnie z 14 do 14,5 procent)! Ponadto szacuje się, że nawet 100 tysięcy osób w ostatnich latach, z powodu zmiany interpretacji przepisów i związanej z tym egzekucji rzekomych długów, ukryło się w szarej strefie lub za granicą. Z kolei inicjatywa „STOP bezprawiu ZUS” sprzeciwia się żądaniom ZUSu, w których ten domaga się zapłacenia przez przedsiębiorców składek za okres sprzed wejścia w życie ustawy, która na nich taki obowiązek nakłada. Sprawa naliczania przez ZUS składek wstecz wraz z odsetkami z tzw. tytułu zbiegów ubezpieczeń rozpoczęła się w 2009 roku, kiedy to nagle ZUS – wbrew wcześniejszym zapewnieniom i opiniom – zmienił interpretację przepisów i zaczął kwestionować legalność opłacania składek. Konsekwencją tej zmiany stanowiska jest naliczanie przez ZUS składek na ubezpieczenia społeczne od działalności gospodarczej za okres nawet do 10 lat wstecz wraz z horrendalnymi odsetkami, co daje kwoty sięgające nawet 30-100 tysięcy złotych. Szacuje się, że sprawa może dotknąć nawet pół miliona osób, a w wyniku działań Zakładu może zbankrutować 35 tysięcy przedsiębiorców. W związku z tym, dzięki działaniom Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, do laski marszałkowskiej wpłynął „Poselski projekt ustawy o umorzeniu należności powstałych z tytułu niezapłaconych składek na ubezpieczenia społeczne osób prowadzących pozarolniczą działalność gospodarczą”. Zgodnie z projektem, z umorzenia będzie mógł skorzystać każdy przedsiębiorca, który ma jakiekolwiek zaległości z tytułu opłacania składek z własnej działalności gospodarczej w latach 1999-2009. A o tym, jak bezzasadne są często decyzje biurokratów z ZUS-u, świadczy choćby fakt, że – jak podaje „Metro” – w co drugim odwołaniu dotyczącym wysokości składek na ZUS sąd przyznaje rację przedsiębiorcy.

„Ubezpieczeni” uciekają za granicę W dużej mierze z powodu represyjnego systemu obowiązkowych ubezpieczeń społecznych wiele firm bankrutuje albo ucieka za granicę. To nadmierną zachłanność ZUS-u można obwiniać za to, że w ostatnich miesiącach wzrosła liczba niezapłaconych faktur w obrocie biznesowym – o 34 proc., a większa liczba zatorów płatniczych to pierwszy krok do bankructwa.. To samo mówią dane sądów gospodarczych, z których wynika, że w ciągu roku w Polsce liczba bankrutujących firm wzrosła o 18,5 proc., a w związku z tym, że wysokość składek rośnie, należy przypuszczać, że będzie jeszcze gorzej. Nie ma się, więc co dziwić, że ludzie uciekają przed płaceniem haraczu na ZUS nawet za granicę. Jak podała „Rzeczpospolita”, już około 20 tysięcy polskich firm zdecydowało się płacić składki emerytalne w Wielkiej Brytanii, na Słowacji czy na Litwie? Katastrofalne skutki podniesienia składki rentowej o dwa punkty procentowe już są widoczne. W ciągu dwóch miesięcy od podniesienia składki oficjalna liczba bezrobotnych w Polsce zwiększyła się o 140 tysięcy. Z pewnością znaczna część tych ludzi przeszła do szarej strefy. Ponadto, choć wyższą składką rentową obciążono pracodawców, to i tak ostatecznie płacą ją pracownicy. Jeśli w ogóle są podwyżki wynagrodzeń, to są one niższe, niż mogłyby być, a firmy często odbierają pracownikom różne bonusy, które do tej pory otrzymywali. Z badania „Pulsu Biznesu” wynika, że tylko 9 proc. przedsiębiorców zamierza pokryć wyższą składkę z własnych pieniędzy, podczas gdy reszta firm odbije sobie ten koszt na pracownikach, klientach i kontrahentach. Podobna sytuacja z pewnością wystąpi w przypadku majowej podwyżki i wszystkich kolejnych. Mimo że dla osób, które otwierają działalność gospodarczą, przez dwa lata obowiązuje preferencyjna składka na ZUS w wysokości 398,11 zł (wzrost z 366,63 zł w porównaniu z zeszłym rokiem), to i tak istnieją związane z taką wysokością haraczu poważne obawy. – Ciągle przesuwam otwarcie gabinetu kosmetycznego ze względu na konieczność płacenia składek na ZUS – mówi „Najwyższemu CZASOWI!” 27-letnia Ewelina z Katowic, która szuka swoich sił w biznesie i chce pozostać anonimowa. – O wiele by mi było łatwiej, gdyby nie ten ZUS, to duże obciążenie – dodaje.

Tomasz Cukiernik

Oprogramowanie dla socjalizmu Wrzesień 1973 roku. Ciało zabitego prezydenta Salvadora Allende jeszcze nie ostygło, kiedy żołnierze-zamachowcy uważnie penetrowali prezydencki pałac La Moneda w stolicy Chile Santiago. Raptem dokonali zaskakującego odkrycia. W jednym z gabinetów znaleźli sieć powiązanych ze sobą plątaniną przewodów komputerów i teleksów. Wszystko wskazywało, że tuż przed swym końcem prezydent rozpoczął dyskretny eksperyment mający odmienić i radykalnie poprawić zarządzanie chilijską gospodarką. Starał się znaleźć odpowiednie „oprogramowanie dla socjalizmu”. Projekt zwany Cybersyn był dziełem Anthony’ego Stafforda Beera. Ten brytyjski wizjoner o komunistycznych przekonaniach chciał wcielić w życie swoje „cybernetyczne” koncepcje, by dopomóc lewackiemu prezydentowi w znalezieniu alternatywy wobec planowych gospodarek Kuby i Związku Sowieckiego. Bo choć Allende był mocno rozczarowany kapitalizmem, to odżegnywał się od automatycznego powielania nieefektywnych metod sterowania gospodarką i automatycznego kopiowania nieefektywnych wzorców z Hawany i Moskwy. Właśnie Cybersyn (nazwa powstała z połączenia słów „cybernetyka” i „synergia”) miał pogodzić ogień z wodą. Socjalizm i demokrację.

Cebernetyka w służbie utopii 12 listopada 1971 roku prezydent Salvador Allende usiadł w pałacu La Moneda naprzeciwko dużego, brodatego Anglika – Anthony’ego Stafforda Beera. Allende był już u władzy od blisko roku, a wywołał tylko potworny chaos. Realizując falę wywłaszczeń i populistycznych działań, ściągnął na kraj ogromną, rujnującą inflację. Krajowa gospodarka była w kompletnej rozsypce. Beer, ekscentryczny twórca „cybernetycznego zarządzania”, przedstawiał mu plan pełnej kontroli nad znacjonalizowanymi gałęziami chilijskiej gospodarki. Wierzył, że odpowiednio zaprojektowana struktura sama będzie dążyć do stanu stabilności, będzie adaptować się do zmiennych warunków, wypracowywać metody przetrwania i zdobywać wiedzę. Na kartce papieru naszkicował „neurologiczne” podstawy swego systemu. Allende, który kształcił się na lekarza, podobno w mig pojął i podchwycił „biologiczne aspekty” cybernetycznego modelu i przyzwalająco kiwał głową.

„Realny model systemu” Beera opierał się na pięciu poziomach hierarchicznych. Po tym jak Anglik nabazgrolił na kartce, najwyższy z nich powiedział z emfazą wytrawnego aktora: „A to ty, El Compañero Presidente!”. Twarz prezydenta pokraśniała z zachwytu. Realizując projekt Cybersyn, Mister Beer kompletnie odmienił życie grupki młodych chilijskich zapaleńców, dla których znalazł miejsce w swoim badawczym zespole. Ale choć od czasu tego eksperymentu upłynęło 40 lat, wciąż bardzo mało wiadomo o tej nieudanej próbie gospodarczej i socjalistycznej transformacji prezydenta Allende. O całym eksperymencie przypomina jedynie wystawa w muzeum mieszczącym się w pałacu La Moneda.

Kwatera główna cyberplanistów W pokoju operacyjnym centralne miejsce zajmuje solidne biurko i obrotowe krzesło z podłokietnikami, jakby rodem wzięte z niegdyś kultowego futurystycznego serialu „Star Trek”. Wystrój tego gabinetu osobiście zaplanował Beer. To właśnie w to miejsce, na blat tego biurka miały wpływać łączami teleksowymi gospodarcze raporty z każdej fabryki, każdej firmy, zakładu lub warsztatu – nawet z najbardziej oddalonych czy zagubionych zakątków tego kiszkowatego, długiego na 4300 kilometrów kraju. Zasiadający w siedmiu wyprofilowanych fotelach główny eksperymentator i zespół jego najważniejszych pomagierów chcieli wiedzieć o każdej wyprodukowanej w Chile maszynie, cegle czy igle. I na podstawie tych strategicznych informacji podejmować kluczowe decyzje gospodarcze, które natychmiast miały być wyświetlane na ekranach projekcyjnych rozwieszonych na ścianach gabinetu i bezzwłocznie wysyłane „w świat”. Tak naprawdę cały ten gabinet operacyjny nigdy nie był w pełni sprawny, podobnie zresztą jak i cały system. Ale prezydent Allende dał mu wysoką rangę, a to dzięki temu, że owi prekursorzy współczesnego internetu, uzbrojeni w faksy i komputery o bardzo nędznej pojemności i prędkości przesyłania danych, dopomogli mu przechytrzyć strajkujących robotników i zdławić ich protesty w październiku 1972 roku. Cybersyn narodził się w lipcu 1971 roku. Fernando Flores, wówczas 28-letni rządowy technokrata, wysłał list do pana Beera. Wiedząc o cybernetycznych koncepcjach Brytyjczyka, prosił go o pomoc w reorganizacji gospodarki latynoskiego kraju rządzonego przez lewicowego prezydenta. Beera raczej podniecała perspektywa przetestowania swoich cybernetycznych eksperymentów w praktyce. Zapalił się do wykorzystania systemu teleksowej sieci łączności w zbieraniu niezliczonych danych napływających z każdej fabryki czy kopalni. Informacje o dziennej produkcji, zużyciu energii, „rzeczywistym czasie pracy” każdego zatrudnionego, awariach i przestojach w pracy i innych mniej lub bardziej istotnych sprawach miały zostać przefiltrowane przez główne komputery krajowej centrali. Wykorzystując algorytmy sztucznej inteligencji, generowały one szereg wizji najbardziej prawdopodobnej przyszłości. A na podstawie tak uzyskanego codziennego raportu rząd zawczasu wiedziałby o możliwości nastąpienia pewnych zdarzeń i w porę podjąłby dobre decyzje strategiczne. Cały ten proces był nadzorowany właśnie w sali operacyjnej. Była ona cybernetycznym odpowiednikiem sali wojennej – londyńskiego centrum dowodzenia, dzięki któremu Churchill wraz z aliantami wygrał II wojnę światową. Liczba foteli i ich rozstawienie, rozmiary i położenie ekranów, a nawet kształt i kolor przycisków dobrano z uwzględnieniem psychologicznych uwarunkowań gatunku ludzkiego.

Intratne wycieczki Beer powołał zespół programistów z Anglii i Chile. I zaczął robić regularne wycieczki do Santiago, by nadzorować wcielanie w życie swojego projektu. Płacono mu po pół tysiąca dolarów za dzień pracy w Chile, co było wcale pokaźną sumką jak na owe czasy. Anglik zadbał także, by dostarczono mu odpowiedni zapas czekolady, cygar i whisky. Ze spełnieniem tego życzenia nawet ówczesny prezydent miał pewne kłopoty. Kraj przechodził kryzys. Wysiłkiem najwyższych władz sprowadzono jednak dla gościa zapas produktów, które – jak się potem okazało – stanowiły podstawę jego diety. Beer stał się prawdziwym mentorem dla swej chilijskiej drużyny, której członkowie w zdecydowanej większości nie przekroczyli jeszcze trzydziestki, a już wylądowali na dobrze płatnych rządowych posadach. Podczas jednego z takich wypadów do Chile Beer starał się na przykład zainspirować swoich młodych współpracowników do lektury powieści Richarda Bacha „Jonathan Livingston Seagull”, opisującej historię samotnego ptaka, który wbrew woli całego stada po mistrzowsku opanowuje sztukę latania. Okazały mężczyzna z długą, upstrzoną siwizną brodą stał się dla młodych, wykształconych Chilijczyków istnym idolem. Był prawdziwym erudytą, znawcą wschodnich religii. To grał rolę mistrza, to znów kumpla i wyrzutka. A jednocześnie zachęcał członków swego zespołu, by nie bali się zadawać trudne pytania, dzielił się z nimi swą miłością do poezji, malarstwa, muzyki klasycznej. Palił cygara. Stale siorbał whisky, choć nigdy nie upijał się zbyt mocno. Ale był również znanym i cenionym konsultantem w dziedzinie zarządzania. Doradzał największym przedsiębiorstwom. Zajmował wysokie stanowiska w brytyjskiej branży wydawniczej i w gigancie stalowym United Steel Companies. Był specjalistą w badaniu systemów organizacyjnych. Kiedy dotarło do niego zaproszenie z Chile, Beer sprawiał wrażenie zblazowanego, spełnionego biznesmana. Miał zawodowy sukces, 45 lat, drugą żonę, gromadę dzieci oraz wielki dom ze ścianami wyłożonymi korkiem i futrami dzikich zwierząt. Nic dziwnego, że z utęsknieniem czekał na zmianę.

Strajk złamali, gospodarkę położyli Efektów pracy całego systemu początkowo nie doceniano. Zwrotny punkt nastąpił w październiku 1972 roku. Zastrajkowali kierowcy ciężarówek i przedsiębiorcy transportowi. A to doprowadziło do niemal całkowitego paraliżu chilijskiej gospodarki. Wtedy to na połączone teleksy runęła prawdziwa lawina informacji, alarmistycznych depesz i wiadomości – przeszło 2 tys. dziennie. Ten prymitywny, wydawałoby się obecnie, system przekazywania danych okazał się jednak silnym instrumentem. Dzięki niemu rząd w porę dowiadywał się o zagrożeniach i mógł organizować alternatywne środki transportu. Minister gospodarki bezpośrednio kierował ruchem towarów i surowców w całym kraju. Gospodarkę utrzymano w ruchu. Strajk wlókł się przez niemal miesiąc. Popierająca Allende lewicowa koalicja Jedności Ludowej wyszła z tej konfrontacji mocno pokiereszowana, ale rząd utrzymał się u władzy. A system Cybersyn wychwalano za odegranie kluczowej roli w zdławieniu protestu transportowców. „Chile jest sterowane przez komputer!” – zachłystywała się światowa prasa, gdy wiosną 1973 roku nastąpił wyciek informacji o montowanym systemie.

Ucieczka cybernetycznego guru Jednak gospodarka Chile pogrążała się w coraz większym chaosie, a sytuacja wewnętrzna i bezpieczeństwo osobiste ulegały pogorszeniu. Beer zorientował się, że lepiej nie kusić licha i trzeba, czym prędzej brać nogi za pas. Te dwa lata pobytu w zrewolucjonizowanym kraju odmieniły go. Przybył tam, jako szacowny biznesmen, wyjeżdżał niemal, jako hippis. Także jego chilijski zespół wyczuwał, że czas na eksperymenty już się kończy. Jedynie prezydent Allende do końca pozostawał przywiązany do idei „socjalistycznego internetu”. Jeszcze 8 września 1973 roku nakazał przeniesienie sali operacyjnej systemu do pałacu prezydenckiego. Trzy dni później już nie żył. Nastąpił wojskowy przewrót. Mundurowym triumfatorom wizja Brytyjczyka i cały jego faksowokomputerowy szmelc nie były do niczego potrzebne. Trzymali cały kraj mocno w garści. Mieli też własną wizję gospodarczej odnowy kraju. Zaczęli wdrażać neoliberalną terapię szokową Chicago Boys – uczniów Miltona Friedmana. I trzeba przyznać, że historia przyznała im rację. Generałowi Augusto Pinochetowi udało się wyciągnąć gospodarkę z zapaści. Nie oznacza to jednak, by wojskowi całkowicie zlekceważyli cybersynowy zespół. Liderów ekipy wielokrotnie przesłuchiwano, próbując zrozumieć lub odgadnąć ich motywacje polityczne. Isaquino Benadof, który szefował ekipie chilijskich inżynierów projektujących oprogramowanie dla Cybersynu, był przesłuchiwany trzykrotnie. A jedna taka rozmowa wystarczyła, by Raúl Espejo, dyrektor operacyjny całego eksperymentu, czym prędzej czmychnął za granicę. Zresztą wojskowi nigdy nie pojęli mechanizmu działania systemu i ostatecznie zdemontowali całą salę operacyjną. Kilkunastu członków zespołu uciekło na wygnanie. Inicjator pomysłu socjalistycznego internetu, Fernando Flores, który za czasów Allende był ministrem gospodarki i finansów, trzy lata spędził w obozach koncentracyjnych. Po zwolnieniu przeniósł się wraz z rodziną do Kalifornii. Studiował na uniwersytetach w Stanfordzie i Berkeley. Został doktorem filozofii. W Dolinie Krzemowej szybko znalazł pole do skapitalizowania zdobytej podczas eksperymentu Cybersyn wiedzy o podejmowaniu decyzji. Był jednym z wynalazców Coordinatora – programu śledzącego wypowiadane zobowiązania między pracownikami wewnątrz firmy. Stał się milionerem, powrócił do Chile, gdzie dziś jest senatorem. A sam Beer, który zmarł w 2002 roku, dopomógł wielu członkom swego chilijskiego zespołu, którzy znaleźli się na emigracji, w ułożeniu sobie życia na nowo. Olgierd Domino

Zbliża się chwila bicia Lachów w pysk Znam wielu starych terrorystów, od „Carlosa”, przez całą galerię degeneratów z RAF i jej pokrewnych, anarchicznych grup (wyjąwszy Hansa Joachima Kleina, który jest ciekawym i bardzo poukładanym dziś człowiekiem), znam zastępcę Abu Nidala – Abu Bakra, przez wiele godzin rozmawiałem z liderami Hamasu i Hezbollachu – po co o tym pisze? Nie tylko przecież, aby grzać się w cieniu dawnych mołojeckich wyczynów (kiedyś nie daruję sobie i napiszę o rozmowach z nieboszczykiem Raznjatoviciem „Arkanaem” i Fikretem Abdiciem), potraktujcie tą nieskromną wyliczankę bardziej, jako usprawiedliwienie i bilet do tego, co zaraz napiszę. W tej przydługiej antyfonce starałem się, bowiem powiedzieć jedno – coś tam, coś tam wiem o terroryźmie, także tym państwowym i o partyzanckich działaniach także. A skoro tak, to powiem szczerze, że skóra mi cierpnie na grzbiecie i włosy się jeżą agresywnie jak u wilka, gdy pomyślę co mogą nam zgotować Putinowcy z okazji Euro 2012, w momencie gdy na moment (chciał nie chciał jesteśmy krajem, na którego światowe flesze zwracają się jedynie na moment i rzadko) światowe media skierują do Warszawy kamery. Specjalnie podkreślam: „Putinowcy”, aby zaznaczyć, że Rosjanie są gdzie indziej, a nam szkodzą ciągle te same kagiebowsko – efesbowskie zajadłe małpy. Wedle klasycznych reguł uprawiania azjatyckiej polityki, w chwili, gdy Polska przebija się na pierwsze strony przynajmniej europejskich gazet należy chwilę taką wykorzystać i pokazać to, co później usprawiedliwi zaplanowaną już wcześniej sekwencję zdarzeń. W 2008 roku zanim Gruzini po raz pierwszy wystrzelili, uzbrojone bojówki efesbowskich najemników (płacono ponoć po 400 euro dziennie) gwałciły, mordowały i paliły gruzińskie wioski aż do Gori. Putinowcy skwapliwie wszystko filmowali, a potem przedstawiali, jako przejawy mordów popełnianych przez ludzi Saakaschvilego. Obejrzyjcie ruski film "Ósmy sierpnia" i wiele zrozumiecie.(oj kasy poszło tam pewnie tyle, ile na hollywoodzkie produkcje) W sytuacji, gdy „Gruzini” mordowali – co widać było na zdjęciach wszystkich światowych agencji, putinowska „armia pokoju” musiała interweniować. Gdyby jeszcze udał się, udaremniony m.in. przez Juszczenkę i Kaczyńskiego, pucz w Tbilisi, mielibyśmy dziś powrót Szewardnadze lub kogoś młodszego w tym stylu. Putinowska – czekistowska, zasada głosi: Armia Czerwona nigdy nie atakuje, ona zawsze się broni, nigdy nie napada, ona przychodzi z pomocą cierpiacym. Najpierw trzeba, więc wytworzyć spektakularne obrazy cierpienia, zalać świat – za pomocą licznej i często dobrowolnej agentury wpływu – informacjami o łajdactwach dziejących się w „pobliskiej zagranicy”, wobec których szlachetni ludzie radzieccy nie mogą pozostawać obojętni. Najpierw, więc w Warszawie pokażą nam jak traktują niepodległość Polski. Pomaszerują - z flagami ZSRR takżę -, pośpiewają, a jak ktoś stanie im na drodze, lub też wyda im się, że stoi im na drodze, to powalczą – w obronie. Potem w „Loży Prezydenckiej” na Stadionie Narodowym (naród do ustalenia) pokażą, kto w Warszawie odbiera hołdy. Obrazki ruskiej dominacji, buty i bezkarności popłyną nie z Kremla jeno ze środka Warszawy. A jak ktoś sie sprzeciwi, to światowe agencje zaroją się od obrazków przedstawiajacych agresywnych polaczków bijących rosyjskie kobiety (wyselekcjonowane krasawice tez przyjadą, a jakże!). Nawet jak nasi nie tkną "tego" palcem, to i tak obrazki już pewnie są gotowe. Czy Putin tak odpowiedzialne zadanie jak ukazanie bezhołowia w Polszy i zasugerowanie konieczności sanacji „chorego człowieka Europy” może puścić na żywioł? Może oddać w ręce rosyjskich kibiców? Ci, którzy znają metody pana pułkownika wiedzą, że niet! Kibice zostaną specjalnie wyselekcjonowani, przyjadą tylko ci, którzy potrafią sprostać zadaniu. Stąd tez ruchawka w moskiewskich centrach odzieżowych – jak tu, bowiem szybko przebrać sołdatów, specsołdatów, w kibicowskie łaszki... Putin funduje przejazd, ba nawet zapłaci zagraniczne delegacje i urlopy przyzna okolicznościowe, ale dopiero po wykonaniu zadania. Uskutecznieniu prowokacji, której obrazy popłyną do wszystkich mediów. Znajomi z Moskwy alarmują, że tam nawet nikt nie kryje, że „wyjazd kibiców rosyjskich do Polski” jest operacją, którą nowo- stary prezydent Rosji traktuje z wielką uwagą. Jeśli do Polski przyjedzie ponad trzydzieści tysięcy ludzi z Rosji, toż przecież będzie tak jakbyśmy przez granicę przepuścili kilka pełnokadrowych dywizji. I nie rozśmieszają mnie zupełnie żarty mówiące o tym, ze funkcjonowanie PKP skutecznie zablokuje rosyjską operację, bo utkną, albo zostaną zdziesiątkowani. Mało śmieszne. Drodzy Państwo wszyscy będziemy przecierać ze zdumienia oczy, gdy ujrzymy obrazki ze Stadionu Narodowego (?) w czasie meczu Polska – Rosja. Jak myślicie, kto przygotuje tam wielkomocarstwową oprawę i to od Loży Namiestnikowskiej, pardon Prezydenckiej począwszy? Nasze „służby” ćwiczyły ponoć wszelkie warianty, jakie mogą zdarzyć się w czasie mistrzostw. Wypowiadali się „specjaliści” od terroryzmu – pan Dziewulski et consortes. Pan Ciszewski napisał na ten temat nawet zajmującą pono powieść („Upał”) - czy jednak gdziekolwiek pojawił się wariant putinowskiej prowokacji?! Czy ktoś w ogóle odważył się o tym pomyśleć? Sądząc z cieniutkich min panów Cichockiego (nigdy chłopczyna nie usiłował nawet udawać, że panuje nad resortem), noska (?) Sikorskiego, Tuska, Komorowskiego – myśleć tak nielzia i nie nada...a jak mawiał klasyk: żeńszczinom w głaza smatrit nada, kanieczna nada... Oni już nawykli dostawać stamtąd po pysku i oddawać...własnemu narodowi. Gadowski

Rosjanie ściągają ekspertów Sześćdziesięciu specjalistów w zakresie medycyny sądowej, stomatologii oraz badań genetycznych i molekularnych wysłali Rosjanie do Dżakarty w celu identyfikacji ofiar katastrofy suchoja. Działania rosyjskich organów po katastrofie samolotu Superjet 100 ujawniają szokujące różnice pomiędzy traktowaniem przez nie własnych ofiar a stosunkiem do Polaków, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej. Pasażerska konstrukcja zakładów Suchoja rozbiła się podczas lotu demonstracyjnego 9 maja. Wśród 45 ofiar znalazła się rosyjska załoga samolotu oraz przedstawicielka producenta Kristina Kurżupowa. W czwartek samolot specjalny z ich ciałami przyleciał do Żukowskiego pod Moskwą. O pracach ekspertów zajmujących się identyfikacją ofiar powiedział gazecie "Moskowski Komsomolec" szef grupy rosyjskich specjalistów medycyny sądowej dr Andriej Kowaliow, główny specjalista Centrum Ekspertyz Medycyny Sądowej przy Ministerstwie Zdrowia. W celu identyfikacji ośmiu osób wysłano do Dżakarty 60 specjalistów w zakresie medycyny sądowej, stomatologii oraz badań genetycznych i molekularnych. Wcześniej od rodzin członków załogi zabrano dokumenty ze wzorami zębów oraz pobrano próbki krwi do badania DNA.

Drogocenne odczynniki Jak widać, chociaż zgodnie z międzynarodowymi przepisami za prowadzenie śledztwa i wykonywanie wszystkich badań odpowiedzialna jest strona indonezyjska, Rosjanie postanowili robić wszystko dodatkowo we własnym zakresie. Dzieje się tak, pomimo że Kowaliow wysoko ocenia fachowość ekspertów policyjnych z Dżakarty. Laboratorium szpitala policyjnego w stolicy Indonezji jest nowe i wyposażone na światowym poziomie. Do jego budowy w 2007 roku przyczynił się m.in. rząd Australii, której liczna grupa obywateli zginęła podczas zamachów na wyspie Bali w 2002 roku. Jak powiedział Kowaliow, Rosjanie zabrali do Indonezji nie tylko ekspertów, ale także sprzęt i "drogocenne odczynniki" służące do analiz genetycznych? Okazuje się, że na miejscu tutejszym służbom pomaga tłum Rosjan, przy okazji bacznie się im przyglądając. Poza pracownikami rosyjskiej placówki dyplomatycznej w Dżakarcie i grupą Kowaliowa na miejscu pracują przedstawiciele ministerstw sytuacji nadzwyczajnych i spraw wewnętrznych, Komitetu Śledczego FR, MAK i zakładów Suchoja. Śledczym towarzyszy cała grupa biegłych lotniczych.

W rosyjskich mediach pojawiły się doniesienia o złym traktowaniu ciał ofiar katastrofy. Podobno szczątki ludzkie leżały w słońcu, a po kostnicy latają szczury. Kowaliow tego nie potwierdził, ale temperaturę przechowywania zwłok, 2-4 st. C, uznał za nieodpowiednią i kosztem koncernu Suchoja zakupiono natychmiast dodatkowe agregaty chłodzące, aby obniżyć ją do minus 20 st. C. Przypomnijmy, że po katastrofie smoleńskiej polskie władze całkowicie zdały się na służby rosyjskie, a udział Polaków był zupełnie symboliczny. Oświadczenia ówczesnej minister zdrowia Ewy Kopacz, jakoby sekcje zwłok i badania identyfikacyjne wykonywane były wspólnie, wkrótce okazały się nieprawdziwe. Rola polskich służb konsularnych w Moskwie (a tylko takie tam działały) ograniczyła się do zapewnienia bliskim ofiar noclegu, transportu i tłumaczenia. Rosyjscy eksperci popełnili wiele pomyłek świadczących o karygodnej niedbałości podczas procedur medycznych. W kontekście pieczołowitości i aktywności tych samych służb po wypadku rosyjskiego samolotu w Indonezji jeszcze bardziej rzuca się w oczy skandaliczna forma przeprowadzenia nocą z 10 na 11 kwietnia 2010 roku sekcji ciała prezydenta Polski. Dokonano jej w smoleńskiej kostnicy, w której warunki urągają wszelkiemu poczuciu godności dla ciała ludzkiego, wśród obecnych Polaków nie było zaś żadnego lekarza, nie wspominając o ekspercie w zakresie medycyny sądowej. Piotr Falkowski

MANIPULACJE I KŁAMSTWA OSIECKIEGO Tak, jak wielu się spodziewało, w chwili, gdy profesor Binienda opuści Polskę, zleci się sfora jego zażartych wrogów, którzy, jakoś tak się dziwnie złożyło, przez cały okres pobytu naukowca w Polsce milczeli jak zaklęci. Żaden nie pofatygował się na otwarte spotkanie, ani tez do programu „Bliżej” Jana Pospieszalskiego Trudno temu się dziwić, skoro nie mieli i nie mają żadnych naukowych dowodów na poparcie swoich hipotez, a te, które świadczyły przeciw moskiewskiej hipotezie celowo ukryto (TAWS#38), by nie burzyć narracji o niedouczonych pilotach. Dlaczego dopuściliście się takiego fałszerstwa? Dlaczego w trakcie analiz nie wzięliście pod uwagę ostatniego zapisu komputera pokładowego, który całkowicie obala waszą wersję? Przemyślcie to dobrze, bo kiedyś prokurator będzie was o to pytał. Tymczasem dzisiaj na Salonie 24 pojawił się jeden z głównych piewców i zwolenników moskiewskiej wersji, który równie szybko, co Rosjanie rozstrzygnął kwestię przyczyny katastrofy smoleńskiej i stał się jej zażartym obrońcą. Osiecki nie tylko w sposób infantylny i nieudolny stara się zdezawuować prace i postać profesora Biniendy, ale w swojej gorliwości, właściwej bolszewickim ideologom, posunął się do ewidentnych kłamstw i manipulacji, co stawia pod dużym znakiem zapytania nie tylko jego warsztat dziennikarski, ale przede wszystkim pokazuje lekceważący stosunek do swoich zagorzałych czytelników, piejących z zachwytu nad jego talentem, a niewiedzących o tym, ze stali się obiektem taniego eksperymentu socjologicznego.

Osiecki napisał:

„Zatem nic dziwnego, że swojego szczęścia chciał spróbować prof. Binienda. Wielce wybitny i bardzo t(fu)rczy (powinno być przez wielkie tfu ;) ekspert Macierewicza wpadł wraz ze swoimi wyznawcami zwanymi w niektórych kręgach „naukowcami drugiego obiegu” ;) Niestety na zebranych jego teorie nie zrobiły wrażenia. A mówiąc dokładnie Binienda został rozjechany walcem przez ekspertów. (o ile wiem tu również nie podał pliku wsadowego do programu LS DYNA żeby każdy mógł powtórzyć słynną symulację i zobaczyć jak eksperyment został zaprojektowany). Po prostu nie zostawiono na nim suchej nitki, krytykując pseudonaukowe wymysły”. Jest to kłamstwo, które celowo wprowadził do obiegu znawca smoleńskich brzóz. Otóż profesor Binienda nie uczestniczył w spotkaniu w Kazimierzu Dolnym, bo żaden z uczestników nie zaprosił go do wygłoszenia wykładu i Jan Osiecki o tym doskonale wie, dlaczego więc kłamie? Jakie ma powody, by dopuszczać się takich manipulacji? Najwyraźniej uczestnicy seminarium w Kazimierzu Dolnym spotkali się z dala od krytykowanego naukowca, by sobie nieco ulżyć i dać ujście frustracjom, które narastają z każdą kolejną prezentacją profesora. I nieco pokpić, bo na tyle stać tych, którzy za wyrocznię obrali sobie ludzi spod znaku KGB/FSB. A frustrację widać na każdym kroku, w każdym zdaniu i słowie, a przejawia się w niezwykle prymitywnej szyderze, która cechuje ludzi słabych, pozbawionych jakichkolwiek argumentów. Zawsze uważałam, że ludzie o mentalności "homo sovieticus" stoją kilka pięter niżej w ewolucji od ludzi tzw wolnego swiata. Nauka nie znosi polityki i ideologii, a 2+2=4. Łysenkizm nie przejdzie panie Osiecki, nie te czasy. Martynka

AUSTRIAK W WARSZAWIE Zwyżkują ostatnio indeksy giełdowe. Podobno dzięki sondażom przedwyborczym w Grecji, w których Nowa Demokracja wysunęła się przed koalicję SYRIZA. A w Polsce gościł profesor Mark Skousen, którego książka, „Austriacka szkoła ekonomii dla inwestorów”, właśnie się ukazała na rynku. Podczas wczorajszego wykładu na GPW zastanawiał się, ile jest Las Vegas na Wall Street? Na pytanie, „jaki będzie kurs jakichś akcji za jakiś czas” większość Austriaków odpowie oczywiście, że „nie wie”. Aczkolwiek uważają oni, że ceny na giełdach kształtują się według tego samego mechanizmu, jak w całej gospodarce. Może i tak było. Kiedyś. Gdy w sektorze finansowym nie pojawiła się taka masa pieniądza wirtualnego, jak w ostatniej dekadzie – a już szczególnie w ostatnich czterech latach. Już kiedyś pisałem, że Ludwik Sobolewski powiedział mi, że jednym czynem popełniłem bluźnierstwo i świętokradztwo. Bluźnierstwo polegało na tym, że powiedziałem, iż na giełdzie się gra a nie inwestuje, a świętokradztwo na tym, że powiedziałem to w siedzibie Giełdy. Co gorsza – podobnie uważał John Keynes, dla którego mam tyle samo estymy, co dla Karola Marksa. Keynes nie miał racji wówczas, gdy to mówił, kiedy Austriacka Teoria Cyklu Koniunkturalnego miała zastosowanie również do analiz giełdowych. Koncepcja Agregatowej Struktury Produkcji, mierzącej roczną wartość produkcji na wszystkich jej etapach – od surowców po finalne dobra konsumpcyjne, dzięki której możemy dostrzec, co dzieje się z gospodarką w trakcie cyklu (oczywiście tego rozumianego w sposób austriacki) miała zastosowanie do analizy fundamentalnej spółek giełdowych i ich wyceny. Dzisiejsze wyceny spółek nie mają żadnego związku z ich fundamentami. A na giełdach dominuje nie obrót akcjami, czy towarami, tylko indeksami, walutami i „instrumentami”. Przed wiecznym potępieniem ze strony Austriaków uratowała mnie ustawa z dnia 19 listopada 2009 roku o grach hazardowych. Przewidziała ona, że art. 12 ustawy z dnia 27 maja 2004 roku o funduszach inwestycyjnych, otrzymuje następujące brzmienie: „do instrumentów pochodnych będących przedmiotem umów zawartych przez fundusz inwestycyjny nie stosuje się przepisów ustawy o grach hazardowych oraz art. 413 Kodeksu cywilnego.” Co to znaczy w ludzkim narzeczu? Skoro się nie stosuje jakiegoś przepisu do jakieś stanu faktycznego na mocy ustawy, to znaczy, że na mocy zdrowego rozsądku powinno się go stosować i trzeba dokonać ustawowego wyłączenia, żeby jakiś prokurator nie wpadł na pomysł subsumcji tego, co się dzieje na GPW, do dyspozycji niektórych przepisów „ustawy hazardowej”. I ma to zastosowanie nie tylko do instrumentów pochodnych. Tak jak gracze w kasynie obstawiają czy wypadnie czerwone, czy czarne, tak gracze giełdowi obstawiają czy wypadnie SYRIZA czy ND? Czy wzrośnie, czy spadnie? Bo przecież zazwyczaj nie rośnie i nie spada z jakiegoś fundamentalnego powodu, tylko właśnie, dlatego, że więcej graczy obstawiło, że spadnie a więc „zajęło pozycje krótkie”. Gwiazdowski

30 maja 2012 "Sprawiedliwość, która przychodzi po latach nie jest sprawiedliwością”- powiedział wczoraj pan Jarosław  Gowin- minister sprawiedliwości z Platformy Obywatelskiej. I słuszna racja, pana ministra. Sprawiedliwość powinna być wymierzana jak najszybciej od czasu popełnienia  przestępstwa i jak najszybciej wyjaśniona - gdy przestępstwa nie było. Wymiar sprawiedliwości powinien działać szybko, a nie opieszale jak dzisiaj.. Sprawy potrafią ciągnąć się latami.. Że obie strony zapominają, o co się pokłóciły, świadkowie wymierają, prowadzący sprawę się zmieniają- w końcu niewielu pamięta, o co chodziło.. Droga do sprawiedliwego wyroku zostaje zamknięta.. A przecież sprawiedliwość powinna być stałą i niezłomną wolą oddawania  każdemu tego, co mu się należy jak najszybciej.. Bo sprawiedliwość, która przychodzi po latach, nie jest sprawiedliwością.. No właśnie.. Tym bardziej, że zbliżają się szybkimi krokami czasy, w których” obywatele” będą karani za” antysemityzm”, ”ksenofobię”, ”homofobię” czy „ rasizm”- cokolwiek te terminy miałyby oznaczać. Bo jak ktoś uderzy Murzyna, Żyda, Francuza czy homoseksualistę- będzie karany za wyżej wymienione „ przestępstwa”. Nie, dlatego, że uderzył czy poturbował człowieka - lecz Murzyna, Żyda, Francuza czy homoseksualistę. Jak uderzy kobietę w rodzinie- to jest przemoc w rodzinie.. Jak da klapsa swojemu dziecku- to znęca się nad dzieckiem.. Bo jak Murzyn, Żyd, Francuz czy homoseksualista w parze z lesbijką- poturbują kogoś nie z tej grupy- to nic takiego sienie stanie.. Będzie to zwyczajna bójka.. To jest w praktyce realizacja niesprawiedliwego  prawa, praw tzw. mniejszości..  Zbioru kolektywnego traktowania człowieka, ze względu na kolor skóry, narodowość, wyznanie czy sposób zaspokajania popędu płciowego.. Wtedy to dopiero będzie niesprawiedliwość.. Na razie jak uderzy Azjatę, czy Indianina--  nie będzie ani ksenofobii, ani rasizmu, a tym bardziej antysemityzmu. Tak jak uderzy Araba.. Który jest ludem semickim. I jego uderzenie czy poturbowanie powinno być kwalifikowane, jako antysemityzm.. Zgodnie z proponowaną logiką.. Grupy mniejszościowe będą bezkarne- natomiast biały człowiek będzie karany. Bo każdą bójkę będzie można podciągnąć pod” antysemityzm”, „ rasizm”, ”ksenofobię” czy „ homofobię”.. Ważna będzie kwalifikacja czynu.. To będzie zależeć od niezawisłego prokuratora i niezawisłych sądów.. A te  na szczęście w Polsce są niezależne, samorządne i niezawisłe.. Murzyna to jeszcze widać, że jest czarnego koloru skóry i jego poturbowanie  oczywiście będzie rasizmem”- to oczywiste, ale  jak ktoś poturbuje homoseksualistę - to dopiero będzie problem. Sąd będzie musiał ustalać w każdym przypadku pobicia, jakiego sposobu zaspokajania popędu płciowego był pobity? Czy zaspokajał się normalnie z kobietą, czy równie normalnie, a może jeszcze normalniej - z mężczyzną.  Czy może był onanistą. Onanistów na razie można bić i sąd nie będzie  sprawdzał czy są onanistami, tak jak zoofilów, czy nekrofilów. To będzie wielki problem dla sądów powszechnych, tak jak sprawa „antysemityzmu”. Trzeba będzie ustalać, czy pobity człowiek nie był przypadkiem wyznania mojżeszowego.. Tak jak pan  Adam Rotfeld, który- jak powiedział wczoraj pan profesor Szewach Weiss w TVN 24 - były ambasador Izraela w Polsce „ jest pochodzenia żydowskiego”.. Ooooo..(???) To dopiero będzie problem. Jednym wolno będzie mówić, kto jest , jakiego pochodzenia, a innym - nie będzie wolno.. Ci, którym nie będzie wolno, muszą o tym wiedzieć, że od razu będą „antysemitami”  i narażą się na ostracyzm sądów.. A w opinii publicznej zostaną potępieni.. Niechby, kto  z „antysemitów ”spróbował powiedzieć, kto jest, jakiego pochodzenia.. Jest skończony politycznie.. I może nie tylko. A panu profesorowi Szewachowi Weissowi - wolno.. Pominąwszy już zdarzenia, w którym skazany prawomocnym  wyrokiem sądu za napaść na bank  z zabójstwem kasjerki, będzie starał się znaleźć  w swoim życiorysie fakt, że dziadek, który był w Wehrmachcie czy prababka, która w Wehrmachcie nie była-była kiedyś wyznania Mojżeszowego, ale przeszła na katolicyzm.. Wtedy adwokat skazanego będzie prowadził w sądzie  sprawę po linii wyznania.. Że sąd jest antysemicki może wyjść, co nie  byłoby dobre dla wizerunku sądu.. Bo jak to? Sąd antysemicki? I na co ma być ślepa Temida? Do tej pory była ślepa na wszystko, co związane  z pochodzeniem, narodowością, sposobem zaspokajania popędu czy kolorem skóry. Teraz na te sprawy nie będzie ślepa.. O sprawiedliwości będzie decydował kolor skóry, narodowość, sposób zaspokajania popędy płciowego  i stosunek do obcych.. Wszystkie te grupy trzeba kochać, nie można ich nie kochać.. Tym bardziej jesteśmy” antysemitami” im bardziej nas atakują w BBC.. Jakiś Murzyn agituje, żeby nie przyjeżdżać do Pollski, bo tu panuje „ rasizm” i” antysemityzm”. O „homofonii” – nic na razie nie mówił- nie było rozkazu. Ale przyjdzie czas, tak jak w USA- pan prezydent podczas wręczania Medalu Wolności panu Adamowi Rotfeldowi powiedział, że w „polskich obozach śmierci”. Moim zdaniem nie ma przypadku- są tylko znaki.. Przecież ktoś panu prezydentowi przygotowuje przemówienia, tak jak naszemu premierowi i prezydentowi.. Nie może być miejsca na przeoczenie, że były to niemieckie obozy śmierci.. Ale na ziemiach zabranych przerz Niemców Polakom, ale budowali je Niemcy - ludzie cywilizowani. Łapanki, zbiorowe rozstrzeliania i obozy dla innych ludzi.. To jest przejaw cywilizacji niemieckiej.. Ale zdejmowanie odpowiedzialności z Niemiec  za zbrodnie trwa.. Więc zdejmują! A pan  minister Jarosław Gowin, w roku 2003 też walczył z „ antysemityzmem”, podpisując list otwarty do  księdza prymasa w sprawie Księgarni Patriotycznej Antyk, która mieściła się w podziemiach warszawskiego kościoła Wszystkich Świętych. Sam czyniłem tam zakupy.  W liście pisano: „Nie rozumiemy przyzwolenia na propagandę nienawiści na terenie kościelnym. Gorszymy się przyzwoleniem na te obecność, która może być odczuwana właśnie w kategoriach aprobaty kościelnej dla głoszonych tam treści” (????) List podpisali również: Nowak-Jeziorański, Tadeusz Mazowiecki, Kułakowski, Nosowski, Nowina-Konopka, Wożniakowski, Boniecki, Oszajca i Ksiądz Twardowski. W wydawnictwach oczywiście nie było żadnego antysemityzmu.. Było o Zydach i nie tylko, ale przecież  pisanie o Żydach nie może być w sposób automatyczny „ antysemityzmem”.

antysemityzmem każdym razie- księgarnię zlikwidowano... Książki można kupić przez Internet.. „Sprawiedliwość, która przychodzi po latach nie jest sprawiedliwością”- to jasne.. Ale sądzę, że w sprawie” Antyle,mityzmu”, „ rasizmu” , „ksenofobbi” czy” homofonii”- sprawiedliwość będzie wymierzana od razu. Najszybciej jak tylko można, żeby przeciwników politycznych wyeliminować jak najszybciej.. Dobrze wymyślona broń! Tak jak kibiców piłkarskich wyeliminowano na podstawie ustawy o narkotykach.. Wszystko  dobre – co służy sprawie. Przeciwników trzeba zmieniać, na razie nie mordować.. Chyba, że sytuacja wymaga  i rzecz jest nie do naprawienia. Władzy raz zdobytej- okrągłostolowcy nie oddadzą nigdy! I wszystko jest polityczne.. WJR

„Nadziejowcy” Wychodzę z gabinetu pod wrażeniem tej rozmowy i jeszcze przez minutę, może dwie czekam na obiecaną wizytówkę z adresem mailowym. Stoję w poczekalni i spoglądam na siedzącego obok, zastygłego w nieruchomym skupieniu, staruszka w kusej znoszonej marynarce i kraciastym krawacie, jednym z tych, jakie powinien był nosić w zaprzeszłym czasie mój dziadek. Nie ulega wątpliwości: wizyta tutaj ma dla niego specjalny, odświętny charakter. To przypuszczalnie jeden z tych bezdomnych, którzy nie mogą poradzić sobie z własną samotnością i opuszczeniem – szukający kontaktu z potrafiącym go wysłuchać drugim człowiekiem, nie tyle nawet rozmówcy, co przede wszystkim słuchacza. Zgaduję, że w tym swoim wsobnym zamyślonym skupieniu, mężczyzna ćwiczy właśnie przygotowany na dzisiejszą wizytę monolog. Zanim odbiorę wizytówkę i raz jeszcze odnotuję zaskakująco silny uścisk dłoni Pani doktor Anety Obcowskiej, mój wzrok spoczywa przez moment na krzykliwym i niemiłosiernie zdefasonowanym nakryciu głowy, nerwowo przestającej z nogi na nogę, kobiety w bliżej nieokreślonym wieku. Zaraz potem widzę jej zniszczoną, mam niemal pewność, że nie wyłącznie wskutek upływającego czasu – twarz. W jej napiętym wyrazie dominują wyostrzone, spotęgowane, rzec by można, niepokojąco przyczajone oczy. Wyczuwalna jest aura napięcia spowijająca tę postać, od patrzenia, na którą odrywa mnie skierowany ku górze, wachlujący powietrze, usztywniony mocno znoszonym już opatrunkiem palec, zdaje się serdeczny, który należy do wyraźnie czymś pobudzonego, kostropatego mężczyzny, niecierpliwie kiwającego się w samym rogu poczekalni, tuż obok gabinetu, w którym przyjmuje właśnie przemiły i dystyngowany emerytowany chirurg, pan doktor Stanisław Strómiłło. Powinienem był się tego domyślić: właścicielem sztywnego „serdecznego” jest obywatel, który kilkanaście minut wcześniej bezceremonialnie wtargnął wraz ze swoim ledwie trzymającym się kupy opatrunkiem do gabinetu mojej rozmówczyni, tłumacząc względami pośledniej natury powody, dla których nie zdążył na zaordynowane wcześniejsze rzeczonego opatrunku zmiany.

Już na zewnątrz, w drodze do samochodu, przechodzę obok „Przystani”, prowadzonego przez Caritas Archidiecezji Warszawskiej schroniska dla bezdomnych mężczyzn i przez chwilę, wciąż wsłuchany w zwolna przygasające we mnie echo słów Pani Doktor: „To jest nasz zawód i nas to nie boli (…) nie ma powodu nadymać się pomocą dla innych”, stoję wpatrzony w pamiątkową tablicę, usytuowaną przy wejściu na Cmentarz Powstańców Warszawy –  nekropolię tych, którym odebrała nadzieję rozpętana Historia. Zapalczywa i bezkrytyczna, obrócona w gruz i proch, nadzieja powstańców sprzed lat prawie siedemdziesięciu, a tuż obok, jak sami lubią o sobie mówić, „Nadziejowcy” – ze swoją, ale nade wszystko swoich bezdomnych pacjentów, odradzającą się, ponownie budzącą się do życia nadzieją. Wokół zieleń traw i szumiące drzewa.

Otwarte drzwi nadziei Jest takie miejsce na Woli w Warszawie, o którym próżno szukać wzmianki w krajowych i stołecznych bedekerach – bowiem nie architektura czy historia i z pewnością nie uroda tego miejsca stanowią o jego odrębnym i wyjątkowym charakterze. Dla postronnych, uwikłanych w codzienne i spieszne, utylitarne i merkantylne sprawunki oraz prywatne i zawodowe zaangażowania, obywateli tubylczych i przyjezdnych – miejsce to anonimowe, bezładnie rzucone pomiędzy zadrzewione i o tej porze roku „zazieleniające się” warszawskie cmentarze. Z kolei dla oszołomionych zgiełkiem rozpędzonego świata, wścibskich mediów – miejsce zasadniczo nieuchwytne, bo zgoła nie przystające do, uchylających ciemną stronę życia, mizdrzących się do nas i nachalnie przelewających przez telewizyjne ekrany – komercyjnych reklam. To miejsce w wirtualnym królestwie propagandy konsumpcyjnego kredytu i ułatwionego „życia na procent” – programowo nie-spektakularne i dlatego skazane na banicję do krainy medialnego niebytu.[1] Właśnie, dlatego Przychodnia dla Ludzi Bezdomnych przy ul. Wolskiej 172 w Warszawie, bo o tej oto stołecznej reducie człowieczeństwa tu rozprawiam, to miejsce – świadectwo, które odsłania wstydliwie skrywaną i skwapliwie przemilczaną, lecz przecież otwartą i bolesną, niedającą się pospiesznie zajodynować moralną, na ciele metropolitalnego Miasta i europejskiego Państwa, ranę bezdomności. To miejsce nagromadzonego i skondensowanego na 100 metrach kwadratowych służącej bezdomnym pacjentom powierzchni, wymykającego się obowiązującym i szykownym materialnym i pieniężnym regułom carpe diem, wydobycia na jaw skandalu społecznego i instytucjonalnego wykluczenia i porzucenia: skrajnego ubóstwa, wyzutej z nadziei bezdomności, patologicznego uzależnienia i bezradności.

Prowadzona pod auspicjami, istniejącego od ponad 20 lat, Stowarzyszenia Lekarze Nadziei, Przychodnia (jeden z trzech, obok krakowskiego i wrocławskiego, ośrodków Stowarzyszenia, którego siedziba główna znajduje się w Krakowie) to miejsce – kontrapunkt dla przytłaczających dzisiejszego człowieka – wielkiej i korporacyjnej, oraz tych małych, codziennych i naszych własnych – chciwości i zachłanności. A przy tym miejsce magiczne, gdzie pośród bólu, cierpienia, udręki i mizerii wschodzi i rozkwita nadzieja właśnie. A wraz z nią, na przekór upokorzeniu i wykluczeniu, zepchnięciu na społecznie niedostrzegalny margines, pośród ran, ropni, odmrożeń, obrzęków, świerzbu, pasożytów skóry i odzieży – w metodyczny, sumienny, cierpliwy, prozaicznie nieefektowny, systematyczny, pokorny, cichy i skromny sposób – wydarza się skrojony na ludzką, a raczej arcyludzką miarę, najprawdziwszy w swej szczerej prostocie dar, chyba jednak cud ludzkiego miłosierdzia.  To tu przybysze z bezadresowego i wypartego ze społecznego pola widzenia, swoistego pod-świata kanałów, węzłów ciepłowniczych, piwnic czy ogródków działkowych, ludzie nazbyt często zapomniani i unieważniani przez legalny, praworządny, oficjalny świat, zakleszczeni w bezdomności i skrajnym ubóstwie, czasem także w niepełnosprawności fizycznej i umysłowej, nierzadko uzależnieni od podłych i niosących zniszczenie substancji, wykluczający siebie i wykluczeni przez innych – wraz z lekarską konsultacją i terapią, razem z dobrym i troskliwym słowem, mądrą radą, cierpliwie wsłuchanym w głos bezsilnej skargi moralnym wsparciem, a gdy trzeba: uczynnym i surowym skarceniem, za sprawą magicznej siły dotkliwego i wytrwałego solidarnego współodczuwania Lekarzy Nadziei, dostają szansę ujrzenia samych siebie w dobrych oczach tych, którzy są tu dla nich i tą swoją uczynną obecnością nadają sens ich życiu. Każdy, nieubezpieczony i nieuprawniony, skądkolwiek przybywa, Warszawiak czy Kresowiak, Polak czy imigrant, tu na Wolskiej w Przychodni dla Ludzi Bezdomnych zastanie szeroko otwarte drzwi pomocy.

Łańcuch dobroci Dwudziestu kilku niezwykłych i niedających o sobie zapomnieć lekarzy wolontariuszy. Są pośród nich interniści, pediatrzy, otolaryngolodzy, dermatolodzy, pulmonolodzy, kardiolodzy, chirurdzy, stomatolodzy, terapeuci i psychiatrzy, wspomagani przez kilka, pokrewnych im powołaniem i empatią (symbolicznie wynagradzanych) pielęgniarek, pracownika socjalnego i kilkoro czynnych zawodowo wolontariuszy nie-lekarzy, zajmujących się, jak nauczyciel jednego z warszawskich liceów, pan Witold Szypuła, organizacją zbiórki (ręczników, odzieży, środków opatrunkowych) na rzecz bezdomnych wśród uczniów, albo, jak pani Zofia Oyrzanowska, wsparciem biurowoadministracyjnym. Wszyscy oni niosą bezinteresowną fizyczną i psychiczną pomoc ludziom faktycznie (wskutek uciążliwych i zniechęcających procedur) porzuconym przez system społecznych i zdrowotnych ubezpieczeń, okazując im przy tym uważną i wyrozumiałą troskę, otaczając ich nie jedynie medyczną, ale także socjalną i materialną opieką, a niekiedy osobistą przyjaźnią, by wspomnieć w tym miejscu przypadek pulmonologa, doktor Moniki Madalińskiej, która była świadkiem na ślubie dwojga swoich bezdomnych pacjentów. W przychodni, jak w życiu, jak w każdej chyba tego typu placówce, jest miejsce na serdeczne podziękowania, na kwiaty i spontanicznie darowaną, kosztem kolejnej butelki alpagi, (czasem jednak, to już specyfika pacjentów „Nadziejowców”, także denaturatu) tabliczkę czekolady. Częściej chyba jednak niż do innych placówek, trafiają tu ludzie fizycznie wyniszczeni, wymagający leczenia substytucyjnego, odżywiania preparatami wysokokalorycznymi. Ponadprzeciętna – zimą – jest także liczba rejestrowanych tu przypadków odmrożeń i zachorowań na gruźlicę. Przychodnię przy Wolskiej wyróżnia to, że czeka się tu na wszystkich tych, na których najczęściej nie czeka już nikt inny. Jest w tym miejscu od 1994 roku, a jako że wcześniej przez dwa lata, jeszcze, jako Poradnia, funkcjonowała przy ul. Powsińskiej, tak naprawdę liczy sobie dwadzieścia lat. Szmat czasu i doświadczeń. Dwa kontenery po budowniczych metra na Ursynowie, ściągnięte w 1994 roku na Wolską w pobliże, prowadzonych przez Caritas Archidiecezji Warszawskiej, wspomnianego na wstępie schroniska dla bezdomnych mężczyzn i ogólnodostępnej łaźni przy ul. Żytniej, ściągnięte właśnie za sprawą i dzięki wierze, determinacji, sile woli i charakteru lekarek o wielkim sercu, wciąż pracujących w Przychodni, jej nestorek i matek-założycielek, dr Marii Grackiej-Sielickiej i dr Marii Zoll-Czarneckiej – stanowią prawdziwą oazę i kuźnię moralnej tężyzny i najszlachetniejszej próby świadectwo duchowego wywyższenia człowieka cierpiącego i udręczonego poprzez dar bezinteresownie świadczonej pomocy. Owo sąsiedztwo placówek Caritasu jest naprawdę ważne: bo dzięki życzliwości ich włodarzy, lekarze Przychodni mają obecnie do dyspozycji 10 miejsc na tzw. izbie chorych w schronisku. Tam też zazwyczaj kierują pacjentów na czasowy pobyt, czasem po to, aby umościć im, najeżoną przez tzw. publiczny system ochrony zdrowia barierami i przeszkodami, drogę do jednego z oddziałów wolskiego czy praskiego szpitala. O ileż byłoby to trudniejsze, gdyby nie wyrozumiałe i wrażliwe przyzwolenie szpitalnych decydentów, oraz zaangażowanie i proceduralna biegłość tamtejszych pracowników socjalnych (legalizujących pobyt w szpitalu osób nieubezpieczonych). Część pacjentów Przychodni z oczywistych powodów trafia przedtem do łaźni, gdzie – oprócz wody i środków czystości – do ich dyspozycji pozostaje także świeża odzież. Tym sposobem tworzą się i wzmacniają kolejne, coraz trwalsze, ogniwa w łańcuchu fachowej i coraz bardziej zharmonizowanej opieki lekarskiej i pielęgnacyjnej nad bezdomnymi, którzy wskutek kolejnych tzw. ustrojowych i gospodarczych transformacji, w drapieżnych warunkach bezpardonowej konkurencji i postępującej społecznej atomizacji, nie zdołali utrzymać steru na ostrych życiowych zakrętach. Kolejne hufce ofiar: wrażliwców o złamanych sercach, ludzi niepotrafiących poradzić sobie z dramatem, a często tragedią rodzinną i osobistą; a obok nich zwyczajny na tym łez padole gatunek tzw. niebieskich ptaków, zastępy sprawców i jednocześnie ofiar społecznej patologii uzależnień; i dalej opuszczone przez niezrozumiały i niesprawiedliwy świat sieroty, późniejsi lokatorzy hoteli robotniczych, migrujący do miast mieszkańcy popegeerowskich wiosek i miasteczek, którzy z dnia na dzień zaludnili na początku lat 90-ych dworcowe perony, kotłownie, pustostany czy altany – wszyscy oni metodycznie i z błogosławioną w skutkach żelazną determinacją i konsekwencją, w coraz większym stopniu opasani zostają tym fenomenalnym i fascynującym łańcuchem ludzkiej dobroci. Przeważają mężczyźni. Pośród uzależnionych 90% to alkoholicy. Niepokoi – na co zwraca moją uwagę pani doktor Aneta Obcowska,  kierowniczka Przychodni dla Bezdomnych w Warszawie – że w ostatnich kilku latach znacząco wzrósł wśród bezdomnych pacjentów Przychodni, odsetek ludzi młodych (incydentalnie także z wyższym wykształceniem), bez pracy, bez perspektyw życiowych, często po kredytowym, zakończonym utratą lokum i środków do życia, szaleństwie. Pojawiło się też zauważalnie więcej niźli w latach dziewięćdziesiątych i na początku dwutysięcznych, prób naciągania Przychodni na darmowe leki przez świadczeniobiorców opieki społecznej, a więc kosztem osób rzeczywiście bezdomnych i nieubezpieczonych. Pomimo tego, że Przychodnia często zmienia się w „szalone lotnisko”, że są dni, gdy poczekalnię i lekarskie gabinety nawiedzają szczególnie trudni i nazbyt liczni pacjenci, że – jak powiada Pani Doktor – „trzeba wyrównywać puls dziewczętom” (to jest pielęgniarkom) z uwagi na ciągłą presję niecierpliwiących się i niesubordynowanych pacjentów, Przychodnia nie jest i nie będzie „koncertem życzeń”. Niosąc pomoc potrzebującym, nie zamieni się w „medyczny Macdonald” – jej pielęgniarki i lekarze z troską, ale i równą jej starannością, rozpoznają i będą rozpoznawać każdy indywidualny przypadek  rzeczywistej bądź rzekomej dolegliwości. Teologowie i filozofowie od stuleci stawiają pytanie o to, skąd zło. Mnie, w istocie dyletantowi w dziedzinie zorganizowanej bezinteresownej pomocy, podczas rozmowy prowadzonej z panią doktor Obcowską, nie dawało spokoju pytanie odmienne: skąd dobro? Skąd, pośród przemożnych i przeważających, bo wpisanych w naturalny cykl społecznego konsumpcyjnego bytowania, w zorganizowany na planetarną skalę proces podboju ludzkiego świata przez technikę, na przekór dominującym mocom zachłannego i nieokiełznanego spożycia i zużycia, entropii i zawłaszczania przyrody – ten, pochodzący z innego, odmiennego, sprzecznego ze społecznymi regułami obowiązującej darwinowsko-maltuzjańskiej gry w survival of the fittest, nieodgadniony i onieśmielający skandal bezinteresownego, będącego wymownym znakiem nadziei, dobra?

Nieodgadniony imperatyw pomocy Pani Doktor od zawsze wiedziała, że będzie lekarzem. Wychowana została – jak powiada – przez Szpital Praski, gdzie pracuje do dziś dnia, tam „przyklejona” – stawiała swoje pierwsze kroki, jako chirurg, z bliska obcując z cierpieniem związanym z przewlekłą i nieuleczalną chorobą, z bezdomnością i ubóstwem. Los pacjentów w warunkach nieszczelnego systemu, przy szczęśliwie – to moja opinia – ograniczonym jeszcze wtedy zakresie skomercjalizowanej służby zdrowia, zależał w dużo większym niż dzisiaj stopniu od lekarskiej czy pielęgniarskiej empatii i wrażliwości, obecnie znakomicie wypartych jako irrelewantnych, a więc nieposiadających uzasadnienia w ramach systemu stanowiącego możliwie gęste sito procedur świadczenia tzw. usług medycznych[2] i sprawozdawania z ich realizacji. Doktor Obcowska (i zapewne całe grono jej współpracowników, oraz wielu innych lekarzy) tak po prostu ma, że nie potrafi spoglądać na pacjenta przez inny, niż troska o jego zdrowie i życie, pryzmat: na przykład zaczynając od żądania i przeglądania wymaganych dokumentów i oświadczeń i uzależniając świadczenie pomoc od wyników takiej dokumentacyjnej kwerendy. Przed innymi – to dla mnie jasne jak Słońce – stoi na jej prywatnej liści spraw istotnych imperatyw pomocy, fizyczna wręcz potrzeba zajęcia się potrzebującym i strapionym tym oto człowiekiem, psychologiczne niepodobieństwo odmowy bezzwłocznego pochylenia się nad jego bólem i cierpieniem z uwagi na okoliczności natury pobocznej. Ta cecha jest nieodłączną częścią jej samej, należy do niej na tych samych prawach, co starannie uczesane włosy i gustowna bluzka. Nieco żartobliwie mówi, że lekarzem w Przychodni została „praktycznie z piątku na poniedziałek”. Przed bodaj pięcioma laty (jak udaje mi się wyczytać z bohomazów, to jest notatek, które sporządziłem w trakcie rozmowy), jadąc zatłoczonym tramwajem, czy autobusem w piątkowe popołudnie, po kolejnym dyżurze w szpitalu, obiecała sobie w wolnej chwili pogrzebać na poniedziałkowym dyżurze w sieci w poszukiwaniu jakiejś wyspecjalizowanej, zajmującej się bezdomnymi, medycznej placówki w stolicy. W poniedziałkowy poranek w szpitalu czekał już na nią niepełnosprawny, korzystający z pielęgniarskiej pomocy, poruszający się na wózku inwalidzkim, starszy pan z bliżej nieokreśloną naroślą na głowie, jak się okazało chwilowo słomiany wdowiec. Już po stosownych zabiegach, zaopatrzeniu rany i zaordynowaniu leków, pani doktor najuprzejmiej zaprosiła się do praktycznie unieruchomionego, pod nieobecność żony, pacjenta, oferując popołudniową zmianę opatrunku. Od słowa do słowa i w trakcie domowej wizyty okazało się, że żona pacjenta jest wolontariuszką w … Przychodni dla Ludzi Bezdomnych na Woli w Warszawie.

- „Nie wolno było tego tak zostawić” – konstatuje doktor Obcowska. Przeglądarka internetowa okazała się zbędna. To bezdomni sami, a ściślej poprzez nieoczekiwanego posłańca, odszukali, poszukującą ich, lekarkę. Do tej przychodni, do tej formy lekarskiej bezinteresownej pomocy dla ludzi ze społecznego marginesu, do obcowania z nierzadko agresywnymi, niekoniecznie „świeżymi”, często psychicznie i fizycznie przetrąconymi ludźmi po prostu nie da się – zauważa moja rozmówczyni – nikogo „przyciągnąć za uszy”. Chęć niesienia pomocy (podobnie jak silny uścisk dłoni – dodaje) ma się, albo się nie ma, pod skórą.

Mocne Dobro w praktyce Sama Pani Doktor, sukcesorka wspomnianych wyżej nestorek Stowarzyszenia na stanowisku kierownika Przychodni, mogłaby być ich wnuczką i należy do najmłodszych wśród ponad dwudziestu współpracujących z Przychodnią osób. Jest przy tym kobietą niepospolitej urody. Gdy proszę ją o jakieś zdjęcie z Przychodni dla zilustrowania przygotowywanego tekstu, jest lekko zakłopotana, zaskoczony słucham jak prawie tłumaczy się z faktu, że nie prowadzą tu należytej dokumentacji zdjęciowej, że zwyczajnie jest tyle pilniejszych rzeczy i nie mają do robienia sobie zdjęć głowy. Bo też wyposażona w niezbędną aparaturę diagnostyczną (m.in. badania EKG, USG) i odrębne gabinety (stomatologiczny, internistyczny, dermatologiczny i zabiegowo-chirurgiczny), Przychodnia dla Osób Bezdomnych, ze swoimi dziesięcioma tysiącami zarejestrowanych pacjentów, to w istocie miejsce kompleksowej pomocy lekarskiej, gdzie oprócz standardowych konsultacji lekarskich, wykonywane są drobne zabiegi chirurgiczne, pielęgniarskie (opatrunki) i higieniczne (przypadki pasożytów skóry i odzieży). Udziela się tu doraźnej pomocy w przypadku ostrych schorzeń i edukuje przeciw uzależnieniom. Ponadto, we współpracy z Fundacją „Wspólna Droga”, m.in. dzięki zaangażowaniu tzw. pedagogów ulicy, którzy ściągali do gabinetu stomatologicznego na Wolską nieletnich pacjentów, Przychodnia niewieścimi siłami stomatologów: Ewy Jankowskiej-Antczak, Janiny Gałwy i Teresy Gontar-Błażejewskiej, realizowała i ma nadzieję kontynuować program „Leczenie stomatologiczne dzieci z rodzin najuboższych”, skierowany na początkowym etapie do dzieci z dysfunkcyjnych, patologicznych rodzin mieszkających na Pradze Północ. Prowadzona jest tu również indywidualna i grupowa terapia dla bezdomnych uzależnionych od alkoholu.

Co dalej? Problemy i postulaty Warto uświadomić sobie, że około 90% bezdomnych nie ma ubezpieczenia. Bezdomny pacjent nie ma środków na wykupienie leków. Procedura wykupienia leków dla pacjenta przez opiekę społeczną trwa kilka tygodni. Dochodzi do tego oczywista nieufność bezdomnych wobec instytucji państwowych, oraz niechęć do okazywania i wypełniania jakichkolwiek dokumentów. Ograniczenie się przez lekarza i Przychodnię do wypisania recepty i przekazania jej bezdomnemu pacjentowi do wykupienia w praktyce byłoby równoznaczne z pozostawieniem go bez leków koniecznych dla ratowania zdrowia, a nierzadko także i życia. Innymi słowy, jeśli taki chory ma otrzymać leki, to w dziewięciu przypadkach na dziesięć muszą to być leki nieodpłatne i na dodatek przekazywane przez pozapaństwową instytucję zaufania społecznego, uznawaną za taką przez bezdomnych. Właśnie, dlatego Przychodnia na Wolskiej – bo to jest bezwzględnie konieczny warunek skutecznego leczenia trafiających do niej bezdomnych – nieodpłatnie zaopatruje w potrzebne leki swoich pacjentów. Jako że obrót lekami kardiologicznymi, onkologicznymi, psychotropami czy antybiotykami (i oczywiście całą masą innych leków) ma charakter recepturowy, a więc jest obrotem rejestrowanym, Przychodnia stoi wobec praktycznego problemu wykupienia leków dla swoich pacjentów. Musi ją być na to stać, oraz musi móc to czynić lege artis. Stąd Stowarzyszenie Lekarze Nadziei prowadzi w Warszawie (a także w Krakowie) odrębny Punkt Apteczny, poprzez który zaopatrywana jest w niezbędne leki Przychodnia. Zważywszy jednak na liczbę poważnie chorych i chorujących bezdomnych pacjentów, Stowarzyszenie Lekarze Nadziei, przede wszystkim ustami swego przewodniczącego, prof. Zbigniewa Chłapa, sformułowało propozycję odzyskiwania leków nieprzeterminowanych[3], poprzez ich odrębną zbiórkę, oraz fachową, przy udziale współpracujących ze Stowarzyszeniem farmaceutów i na ich odpowiedzialność, weryfikację i segregację celem nieodpłatnego udostępnienia bezdomnym pacjentom. Zdaniem prof. Chłapa, nie ma potrzeby zmieniania Prawa farmaceutycznego, zmienić należy jedynie jego interpretację poprzez rozszerzenie zakresu pomocy humanitarnej (w ramach, której dopuszcza się możliwość wprowadzenia do wtórnego obrotu wcześniej sprzedanych leków) z obecnego, obejmującego wojnę lub klęski żywiołowe na postulowany, uwzględniający bezdomność, wykluczenie czy ubóstwo. Wydaje się, że propozycja Stowarzyszenia zasługuje na poważne potraktowanie i przedyskutowanie – niezależnie od tego, czy będzie wymagać zmiany prawa (np. wprowadzenia, obok pojęcia  „pomoc humanitarna” dodatkowego pojęcia „pomoc dla bezdomnych”), czy – jak wywodzi przewodniczący Stowarzyszenia – zmiana ustawy okaże się niepotrzebna. Doktor Obcowska mówi o sobie, że „uprawia żebraninę”, co w przekładzie na język faktów oznacza nieustanne zabieganie o środki i nowe sposoby dopomagania bezdomnym pacjentom w trakcie równocześnie prowadzonych rozmów, dotyczących finansowania świadczeń medycznych Przychodni, z Urzędem Miasta Stołecznego i służbami Ministerstwa Zdrowia oraz Wojewody. Ponadto toczą się, przy wsparciu i pod auspicjami Rzecznika Praw Obywatelskich, rozmowy z udziałem przedstawicieli Ministra Zdrowia i Ministra Pracy i Polityki Społecznej dotyczące podjęcia inicjatywy legislacyjnej w sprawie systemowego, uznającego odrębny status prawno-medyczny bezdomnego pacjenta, rozwiązania problemu zaopatrzenia w leki ludzi bezdomnych, a także szerzej ubezpieczenia zdrowotnego ludzi bezdomnych. Należy życzyć Pani Doktor i jej współpracownikom, (ale nade wszystko bezdomnym pacjentom „Nadziejowców”) sukcesów w „żebraninie”, wprowadzenia w życie postulowanych zmian w prawie, oraz wielu nowych i oddanych wolontariuszy. Gdy idzie o zbiórkę nieprzeterminowanych leków i możliwość ich wtórnej dystrybucji, warto skorzystać, jak sądzę, z doświadczeń i podpowiedzi Polskiej Akcji Humanitarnej. Z kolei do zbiórek odzieży czy opatrunków należałoby chyba zachęcić zaprawionych w bojach harcerzy. Nie-ciągnąc nikogo za uszy, trzeba równocześnie popularyzować i przybliżać postronnym i chcącym słuchać ludziom starania i wysiłki dotyczące pomocy medycznej dla osób bezdomnych, bo tym sposobem powstaje dodatkowa szansa na zwiększenie – jak skromnie, lecz głęboko wierzę – quantum człowieczej i społecznej nadziei.

Andrzej Maśnica

[1]  Warto zrobić zasłużony wyjątek dla emitowanego w co drugie czwartkowe wieczory w dwójce, znakomitego magazynu publicystycznego Jolanty Fajkowskiej pod nazwą Pożyteczni.pl, programu stanowiącego cykl reportaży, w ramach, którego zaprezentowano w marcu bieżącego roku film poświęcony Stowarzyszeniu Lekarze Nadziei i warszawskiej Przychodni dla Ludzi Bezdomnych.

[2] Już sam język wskazuje na stopień urzeczowienia relacji służba zdrowia – pacjent.

[3] W Polsce co roku trafia do utylizacji setki ton leków, 20 % z nich na długo przed upływem terminu ważności, często w nienaruszonych opakowaniach. Ich odzyskanie w oczywisty sposób poprawiłoby dostępność leków dla pacjentów, nie jedynie bezdomnych, ale szerzej żyjących w ubóstwie. Zrozumiałym jest, że wśród protagonistów propozycji utylizacji leków trudno byłoby szukać przedstawicieli firm farmaceutycznych. Powyższy reportaż jest skróconą wersją tekstu zamieszczonego w nr 3(4) maj-czerwiec 2012 dwumiesięcznika „Się Dzieje. Pisma obywatelskiego Ziemi Wyszkowskiej.”

O autorze: Andrzej Maśnica (ur. 1962), publicysta, w latach 1990-2004 był członkiem redakcji „Stańczyka”. Publikował m.in. we „Wprost”, „Czasie Najwyższym”, „Myśli Polskiej”, „Nowym Świecie”, „Tygodniku Powszechnym”, „Rzeczach Wspólnych”. Mieszka w Warszawie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
776
776 - Kod ramki - szablon, RAMKI KOLOROWE DO WPISÓW
dz u 1997 poz123 776
776
776
776
776
ploch 776
776
776 777
776
776 777
BWV 772 776 Invention in two voices
85 776
ploch 776
776
Harald Weinrich Linguistik der Lu 776 ge C H Beck 2000

więcej podobnych podstron