Sejm ratyfikował groźny dokument Pakt fiskalny ratyfikowany przez większość koalicyjną i lewicową część opozycji. Tu przed tym ci sami posłowie przyjęli informację Donalda Tuska na temat wyników unijnego szczytu ws. nowej perspektywy budżetowej na lata 2014-2020. Za paktem głosowało 282 posłów, 155 było przeciw, a jeden wstrzymał się od głosu. Posłowie nie zgodzili się na propozycję PiS i Solidarnej Polski na odesłanie ustawy ponownie do komisji. Nie zgodzili się także na odrzucenie projektu w całości. Premier Tusk oraz minister Jacek Rostowski powtarzali, że przyjęcie paktu jest wyrazem odpowiedzialności i polepszy pozycję Polski w Unii. W czasie bardzo emocjonującej debaty przedstawiciele partii prawicowych bezskutecznie przekonywali, że pakt jest szkodliwy, a tryb jego ratyfikacji niezgodny z konstytucją. Poseł Krzysztof Szczerski z PiS wezwał rząd do przedstawienia analizy, z których wynika, że tryb ratyfikacji jest zgodny z konstytucją. Oraz czy prawdą jest, że jedna z analiz Biura Analiz Sejmowych mówi o niekonstytucyjności ratyfikacji. Partie opozycyjne podsumowały debatę, że pakt skierują do Trybunału Konstytucyjnego, aby sprawdził on, czy ratyfikowanie paktu zwyczajną większością głosów jest konstytucyjny? Slaw
List do redakcji: Cztery hipotezy Korwin-Mikkego Pan Janusz Korwin-Mikke przekonany w 98% o tym, że katastrofa w Smoleńsku była wynikiem błędu pilota, do którego przyczyniło się wiele „niesprzyjających okoliczności” w swym artykule (NCz nr 8) przedstawia cztery hipotezy zamachu. Mieszczą się one w pozostałych 2% przekonań Pana Janusza. Autor z założenia odrzuca hipotezę pierwszą, że katastrofa w Smoleńsku mogłaby być wynikiem zamachu spowodowanego przez Rosjan. Twierdzi on, że „o żadnych spiskujących (przeciwko Kremlowi) grupach w Moskwie nie słychać”, a tylko takim grupom mogłoby zależeć na usunięciu z grona żywych śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, aby zwiększyć prawdopodobieństwo sukcesu wyborczego jego brata. Z tego wniosek, że Moskwa – wg JKM – z obawy przed objęciem władzy w Polsce przez Jarosława Kaczyńskiego nie byłaby zainteresowana zamachem a jeżeli już, to dopuściłaby się tego czynu poza swoim terytorium. Czyżby ? Polecam w tym kontekście książkę Felsztinskiego i Litwinienki „Wysadzić Rosję”. Pan JKM twierdzi też, że udowodnienie, iż za zamachem stała Rosja doprowadziłby do zerwania z nią wszelkich stosunków przez cywilizowane państwa. Naiwność absolutnie nieprzystająca do Autora. Czwarta hipoteza, ta o zamachu dokonanym przez jakiegoś fanatyka PiS w celu usunięcia Lecha Kaczyńskiego i podbudowania w ten sposób notowań słabnącego PiS, Pan wybaczy Panie Januszu, kompletnie nie trzyma się kupy. Pozostałe dwie hipotezy są zgodne z (powszechną) intuicją. Tyle tylko, że sama intuicja nie na wiele się zdaje. Tutaj potrzebne jest rzetelne śledztwo, a na to już chyba za późno. Póki co mamy do czynienia z parodią śledztwa, niszczeniem wraku, niszczeniem dowodów, matactwami rosyjskimi i polskimi, niedopuszczalnymi zaniedbaniami ze strony polskiego rządu i prokuratury, uwłaczającymi godności ludzi, którzy zginęli w katastrofie, „pomieszaniem” zwłok itd. To wszystko jest bulwersujące i nie pozwala odrzucić żadnej wersji także tej o zamachu, ktokolwiek i z jakichkolwiek motywów miałby go dokonać. Jako Polak czuję się głęboko upokorzony i byłbym tak samo upokorzony, gdyby w katastrofie zginął jakikolwiek inny polski prezydent wraz z czołowymi przedstawicielami życia publicznego. Film „Śmierć Prezydenta” wyemitowany przez National Geographic, na który się Pan powołuje w swoim artykule jest wyjątkowo perfidną manipulacją i aż mi wstyd za Pana, że powtarza Pan za nim i za Anodiną tezę o błędzie pilotów, podważaną przez wielu ekspertów i do tej pory nie udowodnioną. Może znany ekspert lotniczy Konstanty Gebert, który właśnie się nam objawił tak zawładnął Pańskim umysłem ? Podtytuł artykułu pt. „Jeśli to był zamach” – sensacyjna hipoteza JKM – jest chwytem marketingowym, ponieważ znając Pana stanowisko w sprawie Smoleńska nie dostrzegam w tekście żadnej sensacji. No chyba że uznać za nią twierdzenie o wojnie domowej, która z pewnością wybuchnie w Polsce, po odesłaniu przez Rosję odpowiednio spreparowanego wraku samolotu, „doposażonego” w semteks lub C-4. Rosja celowo podsyca rozdźwięki w Polsce. To jedyne sensowne spostrzeżenie w całym tekście. Szkoda, że Pańskie doświadczenie, pióro i żelazna w innych sprawach logika zawodzą w tak ważnej dla Polski sprawie. Jerzy Brniak
Sommer: Platforma zmierza w stronę homonazizmu. Czyli Witczak do paki! Tak się składa, że w tym roku przypada 80 rocznica dojścia w Niemczech do władzy nazistów. Czy myślą Państwo, że nazistowscy posłowie do Reichstagu, którzy zdobyli demokratycznie większość byli jakimiś krwawymi bestiami, którzy marzyli o rozszarpaniu zębami gardeł wszystkich Żydów i Słowian? Nic bardziej mylnego. Byli to w zdecydowanej większości stateczni zwolennicy państwa prawa, którzy tworzyli partię nazistowską będącą, jak na tamte czasy czymś w rodzaju naszej Platformy Obywatelskiej u jej zarania – skupiającej Niemców ponad podziałami. Naziści zradykalizowali się tak naprawdę dopiero jakieś 5 lat po objęciu władzy. Dopiero wtedy ich fiksacje nabrały realnych kształtów. Coś podobnego dzieje się z Platformą Obywatelską. Fiksacja Donalda Tuska i jego kamaryli na promowaniu rozmaitych dewiacji była widoczna od dawna (proszę sobie przypomnieć wyrzucenie w zamierzchłych czasach pewnego wiceministra z rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego), ale teraz zdaje się być głównym celem działalności PO. I niestety, tak jak było to w przypadku nazistów powoli jednak przestaje być to śmieszne, a zaczyna być niebezpieczne. O tym, jakie zachowania zostaną uznane za dyskryminujące, będzie decydował sąd w każdej indywidualnej sprawie. Projekt zmiany odpowiednich przepisów przygotowany przez posłów Platformy trafia dziś do pierwszego czytania w Sejmie. – Ta propozycja nie jest żadną rewolucją – twierdzi poseł Mariusz Witczak, sprawo zdawca ustawy. Co ciekawe Platforma wprowadza karanie za obrażanie „naturalnych cech osobistych" oraz „przekonań”, a rezygnuje z planowanego wcześniej penalizowania „przynależności wyznaniowej" oraz „bezwyznaniowości". Chodzi zapewne o to by nie można było karać za obrażanie katolików. Żydzi, jak wiadomo, mają w polskim prawie, specjalne poświęcone sobie zapisy. Zupełni już kuriozalnym wymysłem Platformy jest wyłączenie z działania powyższych przepisów „osób prezentujące zakazane treści podczas działalności artystycznej”. Jakiś czas temu proponowałem wykorzystanie funkcjonujących obecnie w polskim prawie przepisów do wsadzania do więzienia osób, które jawnie chcą ograniczać czyjąś wolność. Myślę, że poseł PO Mariusz Witczak, jawnie promujący wprowadzenie cenzury, jest jedną z pierwszych osób, którzy za napaść na cudzą wolność powinni trafić do izolatora. Tomasz Sommer
21/02/2013 „Precz z komuną” - krzyczała grupa narodowców, którzy wtargnęli na Uniwersytet Warszawski, podczas wykładów pani profesor Magdaleny Środy. Nie wiem co wykładała w tym czasie pani profesor Magdalena Środa, bo jest specjalistką od 12 etyk, które rzekomo są na świecie, i wszystkie lubi równo, oprócz jednej- chrześcijańskiej. Gdyby dobrze poszukać, to może tych etyk znalazłoby się więcej., Zależy od punktu widzenia. Chrześcijańskiej akurat nienawidzi najbardziej- dlaczego? Może dlatego, że jej tata- profesor Edward Ciupak- nieżyjący już ateista, też zajmował się etykami , socjologią religii- cokolwiek ten termin miałby oznaczać. Zajmował się – jako ateista, głównie religią katolicką i został zarejestrowany jako kontakt informacyjny pod pseudonimem” Gabriel”. Penetrował środowisko katolików we Francji, był z nim w dobrym kontakcie informacyjnym.. W 1964 roku został doktorem” nauk humanistycznych”, potem zdobył habilitację z zakresu socjologii religii. Wykładał na Wyższej Szkole Nauk Społecznych przy Komitecie Centralnym, przygotowując przyszłych komunistów do siania zamętu w umysłach Polaków. W zakresie nauk humanizmu, czyli nienawiści do religii, szczególnie katolickiej. Służbie Bezpieczeństwa szczególnej uwadze polecał ”Głos katolicki” wydawany we Francji.. Zanim zmarł w 2011 roku, siał jeszcze zamęt w głowach studentów razem z takim tuzami lewicy jak: profesor Lew Starowicz i profesor Janusz Czapiński. To jest dopiero towarzystwo. Dobrali się jak w korcu maku- w komunistycznym korcu.. Wrogość do religii katolickiej wolno prezentować na państwowych uniwersytetach- ale sympatii- nie. Czy to nie ciekawe? Za nasze pieniądze- pieniądze głównie katolików.. Profesor Lew Starowicz zajmuje się głównie sianiem zgorszenia w sprawach seksualnych, jest Krajowym Konsultantem ds. Seksualności(???) pan profesor Janusz Czapiński poucza nas socjologicznie i wyjaśnia jak mamy myśleć o tym co dzieje się w Polsce. Kogo należy lubić- a narodowców i konserwatywnych- liberałów nie lubić. Najbardziej polubić Gazetę Wyborczą. Patrioci to największe zło.. Komunizm jest dobrem- i popłuczyny po nim, \ w których żyjemy i żyć będziemy aż do końca świata i o jeden dzień dłużej.. Na słowo” naród”- dostaje gęsiej, lewicowej skórki. Pani profesor Magdalena Środa- wróg chrześcijaństwa i papieża- bryluje w mediach i opowiada prawie codziennie jakieś głodne kawałki z zakresu feminizmu, nienawiści do religii katolickiej, równego statusu, parytetów- idiotyzmu wymyślonego przez Lewicę międzynarodową.. Grupa narodowców przebrała się w maski goryli, być może chodziło o to, że człowiek- według teorii Darwina – pochodzi z jednego pnia – z którego pochodzi też małpa. Jednak pan Janusz Korwin –Mikke, nie będący ani doktorem, ani profesorem „nauk humanistycznych”, ale konserwatywnym- liberałem- uważa, że brakującym ogniwem pomiędzy małpą a człowiekiem- jest socjalista. I to by się zgadzało.. Pani profesor Magdalena Środa to nie tylko socjalistka- to feministka, antykobieta, wróg etyki chrześcijańskiej, i te wszystkie głupstwa wykładająca młodzieży dorastającej.. Żeby jej poprzewracać w głowach, wymieszać, żeby pogubiła azymut moralny. No bo jak zachować moralność, jak moralności jest dwanaście? Jak zachować tę właściwą.. A w tym czasie, gdy poprzebierani za małpy, brakujące ogniwa w rozwoju człowieka molestowały ideologicznie panią profesor Magdalenę Środę, a był to chyba wtorek, albo poniedziałek- Sąd Okręgowy w Poznaniu uchylił wyrok skazujący innego profesora Jana Winieckiego na karę grzywny za zniesławienie byłego prezesa Narodowego Banku Polskiego, pana Sławomira Skrzypka, który napisał w swoim felietonie, że profesor Skrzypek”wydębił – przysłowiowym psim swędem- jakiś świstek papieru stwierdzający, że szkolenie to jest równoważne z uzyskaniem stopnia MBA” oraz, że z pominięciem procedury potwierdził nostryfikację dyplomu w AGH w Warszawie. No tak- nieżyjący już pan Sławomir Skrzypek, zginął w zamachu smoleńskim-kiedyś odważny działacz Konfederacji Polski Niepodległej, szef Narodowego Banku Polskiego odważył się swojego czasu mieć odmienne zadnie od establishmentu, który pcha nas w długi i czyni niewolnikami międzynarodówki finansowej. Twierdził mianowicie, że Polska powinna zrezygnować z odnowienia elastycznej linii kredytowej z Międzynarodowego Funduszu Walutowego. I całkiem słusznie. Za to został znienawidzony przez” Salon”, do którego też przynależy pan profesor Jan Winiecki.. I jeszcze po śmierci nie dostał satysfakcji.. Jeden sąd tak, inny sąd inaczej. W końcu żyjemy w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości.. Jak twierdził Gerwazy w „Panu Tadeuszu”:” Wygrasz w polu, to wygrasz i w sądzie”. Ale bez echa przeszła śmierć pani Jadwigi Sobol, założycielki Akcji Bezpośredniej Pomocy Głodującym, którą to Akcją kierowała od 1997 roku. Miała dziewięćdziesiąt lat.. Nie wspominałbym o niej, ale to właśnie ona wcielała w życie idee konserwatywnego- liberalizmu.. Nie domagała się, żeby państwo pomagało głodnym z pieniędzy wszystkich, nie domagała się, żeby firmy prywatne wpłacały pieniądze na jej fundację .i żeby ona wtedy pomagała.. Robiła inaczej- tak jak należy! Szukała ludzi gotowych do pomocy innym i starała się kontaktować ze sobą osoby potrzebujące z darczyńcami(!!!!) Oooooo.. To, to. to.. Nie było pośredników i pośredniczących. Były obie strony zainteresowane.. Dający- i bezpośrednio potrzebujący.. I był ten, który naprawdę potrzebuje i ten, który naprawdę chce pomóc.. I jakoś o niej w merdiach głównego ścieku ani mru, mru.. Swoją działalnością zaprzeczała wszystkiemu temu co wyprawia z nami państwo.. Dlatego jej Akcja nazywała się- Akcja Bezpośrednia Pomocy Głodującym.. Tak po chrześcijańsku- jednen drugiemu , bez udziału biurokratycznego państwa i wszystkich tych, którzy chcieliby sobie pożyć na rachunek głodujących.. Zakąsić kawiorem i popić szampanem.. Wielka kobieta ta Jadwiga Sobol.. Warto zapamiętać to nazwisko, przydałoby się jakiś plac albo ulicę nazwać jej imieniem.. Cicha , nie hałaśliwa, ale skuteczna.. A co do reszty państwa? To chłopcy narodowcy, nie radarowcy mają rację.. PRECZ Z KOMUNĄ! WJR
Pluralizm demokratyczny Dworaka i spółki Tomasz Arabski, awansowany na ambasadora w Hiszpanii, może już odpocząć po dobrze wykonanej robocie, jaką było przygotowanie wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku. Tymczasem szef KRRiT Jan Dworak, nadzorca polskiego eteru, nadal męczy się na wyznaczonej mu placówce w służbie elit III RP. I słusznie, bo „sekta smoleńska” chce nadawać własne filmy w telewizji publicznej, a na MUX II pcha się mocno TV Trwam. W wywiadzie dla „GW” przewodniczący Dworak zauważył (jako „widz”), że TVP - jego zdaniem „samodzielny nadawca” (to bardzo dowcipne określenie) - nie ma obowiązku emisji filmu Anity Gargas „Anatomia upadku”, zwłaszcza że film ten wyemitowała wcześniej ogólnopolska telewizja Puls. „Jest pluralizm - stwierdził, nie wszyscy muszą nadawać jeden i ten sam film”. Ten sam specyficzny pluralizm jest też w programie Tomasza Lisa, gdzie u boku tendencyjnego prowadzącego i nakręconej przez niego tendencyjnej widowni występuje zwykle jakiś lewicowy profesor socjologii, lewacka dziennikarka i dwóch posłów z Platformy, a czasem i posłanka Anna Grodzka, czyli dawny tow. Krzysztof Bęgowski. W tym wypadku prawdziwy pluralizm reprezentują chyba tylko widzowie. Cóż, według standardów III RP pluralizm to dyskusja we własnym gronie, a status prywatnej TV Puls jest według Jana Dworaka taki sam jak telewizji publicznej. Ciekawe, czy przewodniczący Dworak zajrzał kiedyś do ustawy o radiofonii i telewizji, by przeczytać rozdział „Publiczna radiofonia i telewizja”? Gdyby przeczytał, to by wiedział, że telewizja publiczna ma ściśle określone obowiązki wobec widzów. Film Anity Gargas powinien być w pierwszej kolejności pokazany właśnie w telewizji publicznej, a dopiero potem, jeśli sobie tego życzą ich właściciele, w telewizjach prywatnych. Ponadto obowiązkiem KRRiT winno być zwrócenie uwagi kierownictwu „samodzielnej” telewizji publicznej, że jawnie lekceważy społeczne oczekiwania telewidzów, którzy w dniu emisji filmu „Anatomia upadku” w telewizji Puls zasilili tę stację rekordową obecnością ponad miliona osób. Co im się stało, że nagle rzucili się do oglądania tej komercyjnej telewizji? Nadal zatem pozostaje aktualny postulat SDP wyemitowania tego filmu w TVP. Więcej, taki film telewizja publiczna powinna sama wyprodukować, za nasze, publiczne pieniądze z abonamentu i za te, które płyną szerokim strumieniem z reklam, w tym od publicznych spółek skarbu państwa. Tym bardziej, że nakręcony i wyemitowany przez National Geographic film pt. „Śmierć prezydenta” okazał się propagandowym gniotem robionym na zlecenie Rosjan. W zasadzie film ten obraża Polskę i Polaków, gdyż podtrzymuje wersję o winie pilotów i prezentuje jako ostateczne ustalenia rosyjskiego MAK. W ramach obowiązków telewizji publicznej powinniśmy również oglądać transmisje „debat smoleńskich”, jakie odbywają się na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. To dziennikarze mediów publicznych mają zapisany w ustawie obowiązek, cytuję - „rzetelnego ukazywania różnorodności wydarzeń w kraju, sprzyjania swobodnemu kształtowaniu się poglądów obywateli oraz formowania się opinii publicznej, a także umożliwienia prawa do kontroli i krytyki społecznej”. Telewidzowie-obywatele mają prawo wiedzieć, czego te debaty dotyczą, po to między innymi, aby wyrobić sobie własne zdanie na temat katastrofy smoleńskiej. Te debaty nie są jakimiś tajnymi spotkaniami zwolenników „teorii spiskowych”, tylko miejscem publicznej, stricte naukowej debaty specjalistów na temat dramatu z 10 kwietnia 2010 roku. Ukrywanie coraz to racjonalnych, tym samym bardziej wiarygodnych ustaleń niezależnych naukowców na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej, to ukrywanie prawdy przed społeczeństwem. Tym bardziej że przyczyną tragedii (a wiele już na to wskazuje) mogła być eksplozja tupolewa w powietrzu. Spychanie na medialny margines takich tematów jest nową formą starej peerelowskiej instytucji, jaką tworzyła cenzura. „Debaty smoleńskie” możemy oglądać tylko w TV Trwam i to „na żywo”. Tam też ukazała się niechciana przez Dworaka „Anatomia upadku”. Telewizja Trwam wzięła na siebie obowiązki telewizji publicznej - w dobrze rozumianej trosce o państwo i interes jego obywateli, dlatego jest karana brakiem miejsca na multipleksie. Ale do startu szykuje się już obywatelska TV Republika z szefem Bronisławem Wildsteinem. Swoje małe telewizje mają już niezależne portale informacyjne (wpolityce, niezależna, fronda) i będzie ich coraz więcej. Niezależna informacja, publicystyka, kultura tworzy coraz większy krąg w przestrzeni medialnej, a telewizja publiczna, jak w schyłkowym Gierku zamęcza i ogłupia ludzi propagandą, beznadziejnymi serialami i tandetną rozrywką. Już nawet te gierkowskie schody, pióra i wodotryski były bardziej do strawienia. Media publiczne, w ich konstytucyjnym zapisie, nie są częścią władzy państwowej, tak samo jak zarządzający tymi mediami nie są w żaden sposób formalnie związani z ośrodkami władzy. To, co robią, robią na własny rachunek. I za to będą rozliczani. Wojciech Reszczyński
Zarządzanie starczą siłą robocza przez socjalistyczny Reżim Chińczycy dzięki wolnemu rynkowi w Chinach idą na emeryturę w wieku 60 lat a Chinki w wieku 50 – 55 lat ) „...(więcej )
Nowy przywódca Chin Xi Jinping obiecał , że płace realne zostaną podwojone w ciągu następnych 10 lat , co przy obecnych corocznych niekiedy 20 procentowych podwyżkach płac nie jest żadnym wyzwaniem „„Według ostatnich danych, Chińczycy posiadają największe na świecie indywidualne oszczędności. Każdy obywatel tego kraju przeciętnie oszczędza 52 proc. swoich dochodów, „...”w Pekinie nie mam żadnego ubezpieczenia, ani zdrowotnego ani społecznego. Za wszystko muszę płacić sama, a więc muszę się jakoś zabezpieczyć." ….”Jej starszy brat, Wang Li powiedział, że większość dawnych oszczędności wydał na ślub i wesele, ale od dwóch lat razem z żoną odkładają regularnie co miesiąc ponad połowę swych pensji. "Chcielibyśmy kiedyś kupić mieszkanie „......”"Zarabiam dość dobrze - ponad 6000 juanów (około 3 050 zł) miesięcznie”....."Bez odpowiedniego systemu pomocy społecznej, niewiele osób będzie mogło zaoszczędzić na własną emeryturę i koszty opieki lekarskiej. To szczególnie bolesne dla średniego pokolenia, które w normalnych warunkach powinno być siłą napędzającą rynku konsumpcji. Oni muszą nie tylko oszczędzać, aby mieć na opiekę zdrowotną dla swoich rodziców, ale również zabezpieczyć byt i edukację swoich dzieci" „....(więcej )
Dodam ,że w Pekinie dzieciom imigrantów z interioru nie przysługuje prawo do szkoły , dlatego biedni wyzyskiwani imigranci ze wsi wysyłają swoje dzieci do szkól ….prywatnych . 40 procent pekińskich dzieci chodzi do takich szkół . „...(więcej )
Marczuk „ Emerytalny fenomen „ ...”Polska się starzeje, ale od czterech lat nie rośnie liczba świadczeń wypłacanych przez ZUS. „.....”Ta zmiana to skutek przeprowadzonej w 2008 r. likwidacji części przywilejów emerytalnych. Gabinet Tuska nie tylko, o prawie 1 mln, ograniczył wcześniejsze emerytury dla zatrudnionych w tzw. szkodliwych warunkach (tzw. pomostówki), ale wygasił też „powszechne" przywileje – dla 55-letnich kobiet i 60-letnich mężczyzn. Do tamtej pory standardem było korzystanie z tych przywilejów. Ta decyzja przynosi dziś wiele korzyści. Wyhamowały wydatki ZUS na emerytury. W 2008 roku, rekordowym pod względem liczby nowych świadczeniobiorców, zakład wydawał w styczniu na te świadczenia 6,3 mld zł, a w grudniu – już 7,3 mld, a więc o niemal 16 proc. więcej W ubiegłym roku ten wzrost wyniósł tylko 5,6 proc. (styczeń – 8,9 mld zł, grudzień 9,4 mld). Ministerstwo Finansów szacuje oszczędności z tytułu wygaszenia przywilejów tylko w 2012 r. na ponad 5 mld zł. Czyli od wprowadzenia zmian zaoszczędziliśmy już ok. 20 mld zł, i z każdym rokiem kwota ta rośnie. – Pamiętajmy, że potem rząd podjął decyzję o podniesieniu wieku emerytalnego. To kolejne oszczędności – dodaje Władysław Kosiniak-Kamysz, minister pracy i polityki społecznej. Likwidacja przywilejów nie zwiększyla bezrobocia wśród starszych osób. – Pracuje coraz więcej ludzi po 55. roku życia – wskazuje Wiktor Wojciechowski, główny ekonomista Invest-Banku. Z danych GUS wynika, że w I kw. 2009 r. pracowało 31,4 proc. osób w wieku 55 – 64 lat. W III kw. ubiegłego roku – już 39,6 proc. W tym czasie ogólny wskaźnik zatrudnienia niemal nie drgnął – wtedy wynosił 58,9, teraz jest na poziomie 60,2 proc. Wydłużenie czasu pracy oznacza korzyści dla samych emerytów – dostają wyższe świadczenia, są aktywniejsi, czują się potrzebni.”......(źródło )
II Komuna szybko przekształca się pod silną ręką „ Umiłowanego Przywódcy „ w socjalistyczny folwark pańszczyźniany. Chinki i Chińczycy pozbawione opieki społecznej Tuska i Platformy, bez socjalistycznego ochłapu emerytalnego, ( muszą ze swojej pensji odłożyć na emeryturę ) , bez fantastycznej opieki lekarskiej Arłukowicza ( muszą ze swojej pensji zapłacić za prywatne ubezpieczenie lub leczenie ) , bez systemu szkolnictwa Tuska ( muszą ze swoje pensji zapłacić za prywatne szkoły dla swoich ) odkładają statystycznie 52 procent swoje pensji Nędza Chińczyków w porównaniu z Europejczykami , a w szczególności z Polakami jest tak duża,że Chinki przechodzą na emeryturę w wieku lat …..50 , a Chińczycy ….60 Na szczęście Tusk i jego ferajn dba polskich starców . „ Wydłużenie czasu pracy oznacza korzyści dla samych emerytów – dostają wyższe świadczenia, są aktywniejsi, czują się potrzebni.”. Biedni Chińczycy .Ich nikt nie zagania do przymusowej roboty do śmierci . Chinki po 50 nie są tak aktywne na liniach produkcyjnych jak polskie 67 letnie staruszki. Ba ,Chinki w odróżnieniu od Polek nie czuja się potrzebne jako tania fabryczna siła robocza Trzeba przyznać Tuskowi , Rostowskiemu i ich kumplom ,że zarządzają polska starczą siłą robocza według najlepszych wzorców ekonomicznych wziętych z XIX wiecznych plantacji niewolniczych Ameryki. „Polska się starzeje, ale od czterech lat nie rośnie liczba świadczeń wypłacanych przez ZUS.”.... ”Obniżanie emerytur , wydłużenie czasu pracy starców , zagnanie większej ilości starców co pracy. Do pełnego modelu plantacji niewolniczej brakuje jedynie zabijania strychniną nieproduktywnych roboli . Ale to tylko kwestia czasu. Palikot i Owsiak zasygnalizowali modelowe rozwiązanie problemu darmozjadów Owsiak „Boję się zniedołężnienia. A najbardziej dysfunkcji, o których człowiek nie wie, jak demencja, alzheimer. Te choroby dotykają nie tylko seniora, ale wszystkie osoby, które żyją w jego otoczeniu, często wręcz degradują całe rodziny. W takich momentach pojawia się ostrożnie podejmowany u nas temat eutanazji. Ja bym się nie bał rozpocząć dyskusji na ten temat. Osobiście dopuszczam taki sposób pomocy, bo ja to tak rozumiem - eutanazjato dla mnie pomoc starszym w cierpieniach „...(więcej )
Polacy zgadzając się na socjalizm , na przymusowe ubezpieczenia społeczne, na okradanie drakońskimi podatkami za oszukańcze obietnice opieki na starość doczekali się traktowani niczym chłopstwo pańszczyźniane . Socjalistyczni panowie zamiast obiecanego lewicowego raju „państwa dobrobytu „ zagnali starych Polaków do pracy „na śmierć „ ,a tym co przemknęli na emeryturę będą ja obcinać zmuszając do pozbycie się za bezcen mieszkań na rzecz finansjery bankowej w postaci tak zwanego kredytu odwrotnego „The Economist „ W 1980 roku Milton Friedman , laureat nagrody Nobla z ekonomi i apostoł wolnego rynku odbył swoją pierwsza podróż do Chin „.....” Friedman argumentował ,że ekonomiczna wolność jest podstawowym warunkiem dla wolności politycznej. Ale w swojej książce z 1962 roku „ Kapitalizm i Wolność „ skapitulował i stwierdził , że wolność ekonomiczna jest istotniejsza , może istnieć bez wolności politycznej „....(więcej )
Arkadiusz Sieroń „Ludwig von Mises napisał kiedyś, że interwencje rządowe przynoszą często odwrotne skutki od oficjalnie zamierzonych[13]. Istotnie, obowiązkowy system emerytalny, mający na celu zapewnienie środków na życie przez osoby starsze, prowadzi do spadku oszczędności i podaży pracy, co osłabia wzrost gospodarczy, powodując, iż cel w długim okresie staje się niemożliwy do realizacji bez kolejnych interwencji (np. bez kolejnego podwyższania składek emerytalnych). Można na to też spojrzeć w inny sposób — wystarczy zauważyć, iż w systemie wolnorynkowym nie jest możliwe oddzielenie procesu dystrybucji dochodu od procesu produkcji. Jak stwierdził Jesús Huerta de Soto: „W gospodarce rynkowej produkcja następuje zgodnie ze spodziewanym zyskiem, co oznacza, iż nie da się zmienić rezultatu za pomocą polityki redystrybucji, nie wpływając poważnie na sam proces produkcji. Redystrybucja dochodu znacząco niweluje energię krajowych producentów, a co za tym idzie, zuboża cały kraj, w szczególności najgorzej sytuowaną klasę”[14]. Jest to być może najbardziej widoczne w systemach tradycyjnych (podatkowych), które obniżają motywację do posiadania dzieci[15], co powoduje, iż system po pewnym czasie staje się niewydolny. Milton i Rose Friedman zauważają ponadto, iż redystrybucja zachodząca w tych systemach często nie przebiega wcale od bogatych do biednych, lecz na odwrót, gdyż statystycznie osoby uboższe wcześniej zaczynają pracować i dożywają niższego wieku[16].
III. Negatywne konsekwencje obowiązkowego systemu emerytalnego Istnienie obowiązkowego systemu emerytalnego, jako przejaw zinstytucjonalizowanej agresji przeciw przedsiębiorczości, musi rodzić negatywne konsekwencje — zgodnie z tym, co zauważył Huerta de Soto, iż za każdym razem, gdy złamie się jakąś tradycyjną zasadę postępowania, na przykład kiedy rząd wprowadza przymus lub nadaje przywileje pewnym jednostkom, to ostatecznie powstaną szkodliwe konsekwencje uderzające w spontaniczne procesy współpracy społecznej[17]. Przede wszystkim, obowiązkowy system emerytalny zaburza dobrowolną alokację dochodu w czasie jednostek (co, siłą rzeczy, obniża ich użyteczność ex ante[18]). Najbardziej jest to widoczne w systemach tradycyjnych, w których ogólny poziom oszczędności w gospodarce ulega obniżeniu[19]. Dzieje się tak z dwóch powodów: pierwszy polega na tym, że jednostki — wiedząc, iż w przyszłości będą mieć zapewnione wpływy — ograniczają swoje prywatne oszczędności; zaś drugi wiąże się z faktem, iż płacone przez jednostki składki nie są de facto oszczędzane (inwestowane), lecz przeznaczane przez państwo na bieżącą konsumpcję (wypłaty dla obecnych emerytów). Trzeba zdać sobie sprawę, że dotyczy to także systemów kapitałowych w takim zakresie, w jakim fundusze emerytalne przeznaczają składki na zakup obligacji rządowych[20]. Obniżony poziom oszczędności przekłada się na mniejszą ilość inwestycji, co obniża tempo akumulacji kapitału i spowalnia wzrost produktywności pracy. Warto dodać, iż obniżony poziom oszczędności pogłębia z konieczności kryzys gospodarczy[21], który wynika — jak twierdzi Hayek — z niedostatecznej podaży dobrowolnych oszczędności, które byłyby w stanie podtrzymać inwestycje rozpoczęte w fazie boomu[22]. W literaturze można spotkać się z tezą, iż system emerytalny może także mieć pozytywny wpływ na stopę oszczędności. Przykładowo, Munnel[23] twierdzi, iż w sytuacji, w której możliwe jest przejście na wcześniejszą emeryturę, ale system emerytalny nie wypłaca środków do momentu osiągnięcia minimalnego wieku emerytalnego, jednostki mają motywację do zwiększenia oszczędności, by wcześniej przejść na emeryturę. Z tym zagadnieniem wiążą się jednak trzy problemy. Po pierwsze, w dobrowolnym „systemie” emerytalnym jednostki również mogą chcieć wcześniej przejść na emeryturę, także teza o wyższej stopie oszczędności nie odnosi się do sytuacji, w której nie byłoby żadnego systemu, ale do sytuacji, w której system emerytalny nie zezwala na wcześniejsze przejście na emeryturę. Po drugie, według większości badań[24], efekt substytucyjny znacznie przeważa ten efekt dochodowy. Po trzecie, jak dowodzi Garrison[25], te efekty się nie równoważą, ale raczej sumują. Jako uzasadnienie przytacza przykład dwóch jednostek X i Y, które różnie reagują na istnienie systemu emerytalnego. X jest usatysfakcjonowany wysokością obiecanych przez system świadczeń emerytalnych, dlatego cały swój dochód przeznacza na konsumpcję. Natomiast Y nie jest kontent z wysokości obiecanych świadczeń, dlatego oszczędza znaczne sumy pieniędzy. Widać wyraźniej, że ich alokacja dochodu w czasie została zaburzona przez wprowadzenie obowiązkowego systemu emerytalnego. X konsumuje więcej, zaś Y mniej niż w „systemie” dobrowolnym. Dobrobyt obydwu obniża się. Co więcej, to zaburzenie w ścieżkach konsumpcji powoduje siłą rzeczy zaburzenia w alokacji pracy i kapitału. W okresie pierwszym, przedemerytalnym, czynniki produkcji są odciągane od produkcji dóbr konsumpcyjnych, które byłyby nabywane przez Y, i kierowane do sektora dóbr konsumowanych przez X. Natomiast w okresie drugim, po przejściu na emeryturę, następuje odwrotny transfer czynników produkcji. Ponieważ część dóbr kapitałowych jest stricte specyficzna, każde takie nierynkowe zaburzenie powoduje zmniejszenie ilości kapitału. Garrison wspomina też o drugim kanale zaburzeń w alokacji czynników produkcji, jakim jest niepewność generowana przez istnienie systemu. Przykład ów dotyczy systemów tradycyjnych, których upadek prędzej czy później musi nastąpić. Z powodu tej niepewności czynniki produkcji będą w mniejszej ilości inwestowane w sektorach dóbr konsumowanych głównie przez osoby starsze (ze względu na spodziewane obniżenie ich dochodu w wyniku załamania systemu). To samo tyczy się pracowników, którzy nie wiedzą, czy ich pokolenie otrzyma jeszcze obiecane wypłaty czy nie — wobec czego część może zdecydować się na wcześniejszą emeryturę, aby wykorzystać ostatnie lata istnienia systemu, inni mogą zaś zdecydować się pracować dłużej, aby zgromadzić więcej funduszy. Oczywiście, opisane zaburzenia nie dotyczą jedynie upadku systemu, ani systemów podatkowych — każdy obowiązkowy system musi znajdować się ostatecznie pod jakąś formą kontroli politycznej, co zawsze rodzi pewną dozę niepewności. Co więcej, obowiązkowy system emerytalny wpływa negatywnie na zatrudnienie. Po pierwsze, składki emerytalne obciążające pracowników pomniejszają ich dochód netto, co zmniejsza podaż pracy. Po drugie, w tym zakresie, w jakim to pracodawca „płaci” składki, płace netto również ulegają obniżeniu[26], albo — przy istnieniu sztywności płac — zwiększa się bezrobocie. Po trzecie, podaż pracy zmniejsza się też w wyniku istnienia ustawowego wieku emerytalnego, który osłabia motywację do pracy na starość. Na koniec warto dodać, iż z powodu obowiązkowego przymusu ubezpieczeń społecznych przedsiębiorczość w tym obszarze została poważnie zredukowana. Nie powstają więc w takim zakresie jak kiedyś prywatne fundusze emerytalne, instytucje ubezpieczeniowe, czy dobrowolne organizacje samopomocowe (mutual aid, fraternal societes), które w przeszłości były bardzo popularne[27]. Zamiast tego pojawiają się niewystępujące wcześniej społeczne konflikty, np. między emerytami a osobami pracującymi — ci pierwsi narzekają na niskie emerytury, ci drudzy zaś na zbyt wysokie obciążenie składkami emerytalnymi. Można także zaobserwować, o czym była już mowa, że w przypadku systemów tradycyjnych motywacja do posiadania dzieci (wskutek wypłacanych przez państwo emerytur pochodzących z obowiązkowych składek osób pracujących) obniża się, zaś więzi rodzinne ulegają osłabieniu.”...(źródło)
Zbigwiew „ Putin powiedział „Podstawą wszystkich zwycięstw i osiągnięć Rosji jest patriotyzm, wiara i siła ducha. Te nieodłączne właściwości charakteru narodowego pomogły naszemu narodowi w 1612 roku pokonać Smutę, pomogły zwyciężyć w Wielkiej wojnie ojczyźnianej 1812 roku. One też miały wielkie znaczenie dla naszego narodu w wojnie 1941-1945 roku… Rosyjska Prawosławna Cerkiew pomagała nam zwyciężać i pomogła zwyciężyć”- stwierdził niedawno prezydent Władimir Putin podczas spotkania z patriarchą Cyrylem i uczestnikami Archijerejskiego Soboru Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej. Jego przemówienie było ciekawe z powodu zawartych w nim elementów programowych. „.....”I wyżej przytoczone słowa wypowiedział prezydent Putin do uczestników Soboru.Odszedł też od wąskiego pojmowania świeckości państwa:
„Zachowując świecki charakter naszego państwa, nie dopuszczając do upaństwowienia życia cerkwi, powinniśmy uciec od wulgarnego, prymitywnego rozumienia świeckości”- oświadczył Putin. Przyszedł też czas dopuścić cerkiew do polityki: „Pora dać możliwość Cerkwi pełnowartościowego służenia państwu w takich najważniejszych sferach, jak pomoc rodzinie i macierzyństwu, wychowanie i wykształcenie dzieci, polityka wychowania młodzieży, rozwiązywaniea problemów społecznych, których jest bardzo i bardzo wiele, umocnienie patriotycznego ducha sił zbrojnych”.Putin dostrzega, że „siła prawdziwej, historycznej Rosji — Rosji Minina i Pożarskiego, Dymitra Dońskiego i Aleksandr Newskiego, świętego Sergieja Radoneżskiego oraz św. Serafima Sarowskiego - złamała nazizm i uratowała świat.”......( źródło )
Kukiz Tusk i jego „żołnierze „ boja się odpartyjnienia Trybunału Stanu, bo stanę się jego pierwszymi klientami .
Polityk PO na odpowiedź nie musiał długo czekać. Paweł Kukiz w komentarzach umieszczonych pod wywiadem na stronie radia RMF odparował politykowi: – Szansę to wy już dawno przewaliliście. A "najlepsi z tego, co jest"? Mam dość wybierania między dżumą a cholerą. Wkrótce tego, "co jest", nie będzie – ostro napisał piosenkarz. Muzyk wytknął Schetynie, niespełnienie jednej z głównych obietnic wyborczych czy mandatów jedno okręgowych.
– Solidarnie wprowadzimy JOW-y (Jednomandatowe Okręgi Wyborcze). Tak, te JOW-y, o których rozmawialiśmy w 2004 r. u mnie na wsi, na podwórku. Pamiętasz? Pamiętasz obietnice twoje i naszych wspólnych kolegów? Z PO? – pyta Schetynę we wpisie Kukiz, nie ukrywając ich prywatnej znajomości z dawnych lat. Na koniec Kukiz zaapelował do Schetyny, by ten nie rozmawiał z nim przez media. – Proszę nie zwracaj się do mnie za pośrednictwem mediów. Masz mój numer telefonu. Chcesz przekonać? Zadzwoń – napisał Kukiz. – Boisz się Donka, że na moje SMS-y od dawna nie odpowiadasz czy głupio Ci łżeć po raz kolejny? – na koniec pyta polityka piosenkarz. Kukiz w komentarzu stwierdził także, że premier Tusk i " część jego żołnierzy" obawiają się odpartyjnienia Trybunału Stanu po zmianie ordynacji. Dlaczego? Bo jak stwierdził muzyk, mogą być jego pierwszymi klientami. „...(źródło
Marek Mojsiewicz
Pozostaje nam Trybunał Konstytucyjny
1. Po wczorajszej sejmowej debacie nad informacją premiera Tuska o „sukcesach” negocjacyjnych dotyczących środków dla Polski z budżetu UE na lata 2014-2020, a także nad ratyfikacją paktu fiskalnego jest już jasne, że zwykłą większością głosów, zostanie on niestety przyjęty. Zabierając głos w tej debacie w imieniu klubu parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości zgłosiłem 4 poważne zastrzeżenia do spraw i budżetowych i kolejne 4 do zawartości paktu fiskalnego.
2. Najważniejsze zastrzeżenia budżetowe to: zasadnicze oszczędności budżetowe osiągnięte kosztem Polski, sprzedanie interesów polskiej wsi w zamian za osiągniecie 300 mld zł w ramach funduszu spójności, Polska mniejszym beneficjentem netto w perspektywie finansowej na lata 2014-2020, niż w budżecie na lata 2007-2013 i wreszcie skandaliczny sposób wydawania unijnych pieniędzy w wielu obszarach w obecnej perspektywie finansowej. Budżet dla Polski w 2 najważniejszych politykach: spójności i rolnej to 101 mld euro co stanowi niewiele ponad 10% całego budżetu UE na lata 2014-2020, natomiast cięcia, na które zgodził się premier Tusk, to kwota 14 mld euro na 87 mld euro wszystkich oszczędności czyli nasz kraj dołożył do worka z oszczędnościami ponad 16% środków. Sprzedanie interesów polskiej wsi, to zgoda na cięcia w wspólnej polityce rolnej na kwotę aż 6,5 mld euro (zmniejszenie środków na WPR z 35 mld euro proponowanych przez KE na 28,5 mld euro - 18,8 mld euro na dopłaty i 9,7 mld euro na II filar WPR), byle tylko uratować 300 mld zł na fundusz spójności, obiecane przez Platformę w osławionym spocie wyborczym tej partii.
Wreszcie skandaliczny sposób wydawania pieniędzy unijnych z obecnej perspektywy to między innymi wydatki na drogi w wysokości ponad 100 mld zł i brak odpowiednich efektów rzeczowych, a także upadłość wielu firm budowlanych realizujących kontrakty rządowe i tzw. kontrakty życia dla firm (termin z podsłuchów ABW szefów firm uczestniczących w drogowych zmowach cenowych), których właścicielami są tzw. bliscy i znajomi królika.
3. Zgłosiłem także poważne zastrzeżenia do paktu fiskalnego. Pierwsze to nałożenie na Polskę rygorów zrównoważonego budżetu (max deficyt strukturalny sektora finansów publicznych 0,5 % PKB), co dla kraju takiego jak Polska, który powinien realizować strategię doganiania, a więc wzrost PKB 2-3 razy szybszy niż rozwinięte kraje UE, oznacza trwałe zepchnięcie na pozycje kraju peryferyjnego. Zresztą parę lat temu przy deficycie sektora finansów publicznych na poziomie bliskim 8% PKB, stworzono Krajowy Fundusz Drogowy i minister Rostowski zdecydował o wyprowadzeniu go poza sektor finansów publicznych, żeby można było pożyczać pieniądze na wkład własny do projektów drogowych realizowanych ze środków unijnych. Mówiąc wprost gdyby nie ta sztuczka księgowa, nie udałoby się zrealizować żadnego projektu drogowego, bo budżet państwa w obecnym kształcie, nie byłby w stanie wyasygnować środków finansowych na wkłady własne. Kolejne to tzw. mechanizm korygujący wprowadzany w art. 3 pkt 2 paktu fiskalnego, przy czym dopiero w przyszłości KE określi zasady dotyczące charakteru, zakresu i harmonogramu działań naprawczych. A więc godzimy się na ingerencje w naszą politykę fiskalną, nie znając nawet zakresu i skali przyszłych ograniczeń.
Następne zastrzeżenie, to konieczność przedstawienia przez kraje objęte nadmiernym deficytem, programu partnerstwa budżetowego, który powinien zawierać opis reform strukturalnych likwidujących ten deficyt, ex ante do zatwierdzenia Radzie i Komisji (art 5. pkt 1). Wreszcie konieczność przedstawiania ex ante zasadniczych reform polityki gospodarczej do skoordynowania Radzie i Komisji (art.11). Nie chciałbym być złym prorokiem ale ten zapis oznacza możliwość przymuszenia między innymi naszego kraju do zharmonizowania stawek podatku dochodowego od firm, do tych obowiązujących w Niemczech i we Francji, a więc ich podwyżki z 19% do 30-32%. To byłby wyrok śmierci dla dużej części firm w Polsce. Niestety wszystkie te zastrzeżenia nie robią żadnego wrażenia ani na Platformie ani na PSL-u. Pakt fiskalny zostanie dzisiaj przegłosowany, więc nie pozostanie nam nic innego niż zaskarżenie trybu jego ratyfikacji do Trybunału Konstytucyjnego, z nadzieją, że są jeszcze sędziowie w Warszawie. Kuźmiuk
Szczerski zamroczył Tuska, a powinien znokautować Przez najbliższy tydzień Donaldowi Tuskowi będzie się śnił tylko jeden koszmar – wystąpienie sejmowe posła Szczerskiego. Obrazowe zdania posła, będą budzić Donalda oblanego potem i będzie Donald krzyczał gdzieś w głuchą przestrzeń – tylko nie to, tylko nie on, błagam nie to i nie on. Pięć lat Tusk tak wydawał „europejskie” pieniądze, że łączna wartość inwestycji, na poziomie 120 miliardów euro, przyniosła następujące profity: spadek PKB z 7% do 0%, wzrost bezrobocia z 11% do 14%, emigrację kolejnego miliona młodych Polaków, bankructwo przemysłu ciężkiego i budowlanego. Tyle w krótkich słowach wypunktował Szczerski i na Donalda w zupełności to wystarczyło, tym bardziej, że poseł dorzucił jeszcze parę oczywistości jak choćby milczące negocjacje Tuska i modły do wszystkich bóstw, by biurokraci brukselscy nie zabrali więcej niż straszyli. Mnie jednak poseł Szczerski trochę rozczarował, za sam pomysł ocena celująca, natomiast wykonanie góra cztery z minusem. Poseł dobrze zaczął i z niezrozumiałych względów w połowie nokautu przerywał zadawanie ciosów, nie wiem czy to litość, czy źle pojmowany humanizm, w każdym razie efekt był taki, że Tusk zamiast znokautowany, wyszedł z sali sejmowej zamroczony. Dobrze, że poseł wyliczył straty, ale nie potrafię pojąć dlaczego nie podał najważniejszej i zwrotnej sumy, mianowicie długu publicznego sięgającego biliona złotych, plus bankrutujący ZUS, któremu pod dywan zamieciono co najmniej połowę tej kwoty, a są przypuszczenia, że drugie tyle. Bardzo dobrze, że Szczerski wspomniał o bezrobociu, ale dlaczego zatrzymał się w połowie drogi i nie doszedł do likwidacji OFE oraz podniesienia wieku emerytalnego, który wbrew propagandzie w krajach „zachodnich” jest renegocjowany w kierunku obniżenia stażu pracy. Świetnie, że Tusk dowiedział się o zwiększonych wydatkach Polski, które przyklepał w UE, ale pojąć nie potrafię humanitaryzmu polegającego na przemilczeniu pułapki fiskalnej. Donald wynegocjował takie warunki, że w przypadku wzrostu PKB cały zysk będziemy odprowadzać w czystej gotówce do UE, a w przypadku załamania PKB nie będzie nas stać na finansowanie „projektów unijnych”. Niezwykle podobał mi się przykład słowackich klientów przechodzących przez zieloną granicę i kupujących w Polsce wszystko od wideł, przez mydło, aż po powidła, ale trzeba było spiąć ten obraz sceną końcową. Po wprowadzeniu strefy euro efekt jest taki, że Słowacy kupują taniej w Polsce, z kolei Polacy tak zwane produkty pierwszej potrzeby kupią taniej w Niemczech i dopiero ta informacja pokazuje pełen obraz cudownych metafor gospodarczych. Biedni stają się jeszcze biedniejsi, bo bardziej łupieni, bogaci obniżają koszty utrzymania i to się nazywa solidarność europejska w mowie „euroentuzjastów” i Europa dwóch prędkości w języku „eurosceptyków”. Koszmar Donalda Tuska, poseł Szczerski, trafił w samo sedno z pomysłem i nie ma co psioczyć, że w zasadzie nic w tym oryginalnego nie wymyślił, w końcu wszyscy podpowiadają, żeby tłuc Donalda konkretami gospodarczymi. Wszyscy podpowiadają, ale jakoś nikt się do tej roboty nie garnie i głupio byłoby krytykować jedynego ochotnika, który się za robotę wziął. Krytykę pomijam, jednak nie będę też szukał usprawiedliwienia dla średnio wykonanej roboty, można i przede wszystkim trzeba było wykonać swój poselski obowiązek znacznie lepiej. Kamery w czasie wystąpienia posła Szczerskiego zadziwiająco często pokazywały zapadającą się twarz Donalda Tuska i całą postać chowającą się w sobie. To się oczywiście w głównych wydaniach „całej prawdy przez całą dobę” wytnie, ale chwilowa słabość operatorów poważnych stacji pokazała jednoznacznie, czego Tusk się panicznie boi i co jest koszmarem Donalda. Wskazywanie tych największych „osiągnięć” partii bez alternatywy spędza sen z powiek lidera, wprawia lidera w takie ruchy ciała, które przypominają cenzurowanie spazmów. Tusk nie ma pieęty achillesowej, ale wyłożone na tacy miękkie podbrzusze i zamiast korzystać z tej okazji, ciągle odzywa się humanizm. Cholera wie, czy to podświadomość, czy jakiś inny abdykowany meteoryt, czyli znak na niebiosach, w każdym razie nie widziałem dotąd jednej rundy z pełnym zaangażowaniem, z nieprzerwaną serią ciosów. Skąd i po co ta litość? Nie ma w całym klubie PiS jednego boksera wagi ciężkiej, który wytrzymałby kondycyjnie i nie wahał się przez zadaniem prawego prostego ze skutkiem nakrywającym Donalda trampkami? Niech się w końcu odbędzie klubowa selekcja, jakieś wstępne eliminacje albo niech potrenuje Szczerski i nabierze odpowiedniego ciężaru gatunkowego, który pozwoli położyć Tuska na deskach.
MatkaKurka
Rzeczy osobiste ofiar na miejscu tragedii Blisko trzy lata od katastrofy w Smoleńsku odnaleziono kolejne przedmioty należące do ofiar – dowiedziała się „Codzienna”. – To śledztwo nie spełnia żadnych standardów – mówią oburzeni pełnomocnicy rodzin. Jak to możliwe, że wciąż znajdują tam jakieś rzeczy, być może rzeczy babci. Przecież tyle osób miało skrupulatnie sprawdzać teren katastrofy. Dlaczego tego nie zrobiono? Nikt już nie ma szacunku do naszego bólu. Po raz kolejny przez błędy śledczych musimy od nowa przeżywać te trudne chwile – mówi Piotr Walentynowicz, wnuk legendarnej liderki Solidarności Anny Walentynowicz, której grób otwierano w zeszłym roku, ponieważ pochowano ją pod innym nazwiskiem. Rodzina śp. Anny Walentynowicz wybiera się do siedziby Żandarmerii Wojskowej, aby ewentualnie zidentyfikować znalezione przedmioty. Podobnie zachowa się pozostałe 197 osób, które otrzymały w śledztwie smoleńskim status osoby pokrzywdzonej. – Do wszystkich tych osób wystosowaliśmy już pismo informacyjne o wyznaczonych terminach okazania rzeczy i przedmiotów – mówi „Codziennej” ppłk Marcin Wiącek. Okazywanie odbędzie się na terenie Centrum Szkolenia Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim 18 kwietnia 2013 r. w godz. 9–15 i w tych samych godzinach tydzień później, 25 kwietnia.
– Zgodnie z ustawą o likwidacji niepodjętych depozytów przedmioty w wypadku ich nierozpoznania przez żadną z pokrzywdzonych osób zostaną złożone do depozytu sądowego na okres do trzech lat, a następnie będzie wdrożona procedura likwidacji depozytu – podkreśla płk Jan Gęsich, szef zarządu dochodzeniowo-śledczego Komendy Głównej Żandarmerii Wojskowej. Żandarmeria nie komentuje sprawy i nie chce zdradzić, czy przedmioty zostały na przykład zbadane w Centralnym Laboratorium Kryminalistycznym i czy są dowodami w sprawie. Nie precyzuje także, co to za rzeczy. – Jedyne, co mogę powiedzieć, to to, że dostaliśmy te przedmioty od prowadzącej śledztwo Prokuratury Wojskowej – mówi rzecznik prasowy KG ŻW ppłk Marcin Wiącek.
– Dziennikarze powinni po raz kolejny zapytać panią Ewę Kopacz, w jaki sposób sprawdzono teren i co powie rodzinom, które czeka wiele kolejnych cierpień tylko dlatego, że jej zaufały, iż polskie służby faktycznie bardzo dokładnie przeszukały teren katastrofy – mówi mec. Stefan Hambura, pełnomocnik rodzin i bliskich ofiar. W wypadku innych katastrof lotniczych teren był dokładnie przeszukiwany. Po tragedii nad Lockerbie w 1988 r. w Szkocji 11 tys. żołnierzy i policjantów przeszukiwało tereny, na których mogły się znajdować szczątki samolotu. Dodatkowo wspomagały ich helikoptery wyposażone w specjalistyczne jak na tamte czasy termowizory. Nawet najmniejsze odłamki były oznaczane i oddzielnie zapakowane, a następnie dostarczone do miejsca, gdzie poddawano je szczegółowym badaniom (prześwietlenia promieniami rentgenowskimi, chromatografia gazowa). Katarzyna Pawlak
Kto walczy z „Ogniem” Uroczyście obchodziliśmy 150. rocznicę Powstania Styczniowego. Nawet prezydent i media mainstreamu zachowały się jak na nich porządnie, mimo że przypominanie Polakom, że kiedyś byli narodem walecznym jest dla nich ryzykowne. Ale już nadchodzi kolejna rocznica, związana ze znacznie bliższym powstaniem w obronie niepodległości. 21 lutego minie 65 lat od śmierci Józefa Kurasia „Ognia”.Legendarny już partyzant z Podhala, dowódca silnego i skutecznego oddziału walczył z okupacją niemiecką i słowacką, a następnie z radziecką. Rocznicy jego śmierci ani prezydent, ani główny ściek (mainstream) nie uszanują. Walczą oni bowiem z pamięcią o „Ogniu”, a walka ta trwa. Rok temu tygodnik „Przegląd” z 4 marca 2012 r. opublikował artykuł „Ujawniamy zaginiony testament żołnierzy AK: „»Ogień« był bandytą”. Artykuł na siedmiu stronach opisuje „zbrodnie” „Ognia”. W latach 1946–1952 o zbrodniach wrogów ludu, czyli amerykańskich agentów i sługusów imperializmu, obszernie pisały bolszewickie gazety. „Ogień” zajmował w tym zestawie poczesne miejsce. Dla nas, nastolatków, znaczyło to, że ci żołnierze walczą dla nas o niepodległą Polskę. „Ogień” był naszym bohaterem i wzorem. Nie czytałbym odgrzewanej propagandy sprzed 65 lat, gdyby nie powołanie się na opinie AK-owców. Więc przeczytałem i uznałem, że warto pokazać, kto i dlaczego walczy z „Ogniem”. Według „Przeglądu” było tak: W 1990 r. na plebanię w Nowym Targu ośmiu AK-owców przyniosło dziewięciostronicowy dokument, złożyło przysięgę na prawdziwość jego treści i pozostawiło w depozycie u księdza proboszcza, który swoim podpisem potwierdził złożoną przysięgę. Przez 22 lata nikt się dokumentem nie interesował. W grudniu 2011 r. zmarł ostatni uczestnik tego zdarzenia, a już dwa miesiące później cudownie odnalazła się kserokopia dokumentu (bez podpisu proboszcza). Cudownie, ponieważ równocześnie okazało się, że oryginał zaginął! Lecz historia o „kombatantach z AK” nie jest całkowicie zmyślona. „Przegląd” streszcza działania, sukcesy i porażki „Nowotarskich ak-owców”. Udało się im nie dopuścić do nazwania ulicy i szkoły imieniem Józefa Kurasia, nie dopuścić do zbudowania „Ogniowi” pomników w miastach Podhala. Nie zapobiegli jednak umieszczeniu tablic pamiątkowych w wielu kościołach i budowie pomników „Ognia” w całej Polsce. Ale największej porażki doznali, gdy nie udało się im obronić tablicy ku czci funkcjonariuszy UB i KBW umieszczonej na górnej stacji kolejki na Gubałówkę. Tablica została usunięta. A my w ten sposób możemy się już domyślać, kto kryje się pod kryptonimem „Nowotarscy kombatanci AK”.
Pogrobowcy zbrodniarzy oczerniają Drugi front ataku na Kurasia tworzy zarząd Towarzystwa Słowaków w Polsce. Warto więc przypomnieć, że w 1939 r. Polskę zaatakowali nie tylko Niemcy i ZSRS, ale również Słowacy. Dywizja słowacka w 1939 r. zajęła Spisz, a następnie ruszyła na wschód, poniżej Nowego Targu, Nowego Sącza i Gorlic w kierunku na Jasło. Na początku wojny całe Podhale znalazło się pod okupacją słowacką. Niemcy część zajętych przez Słowaków terytoriów, w tym Spisz, oddali kolaboracyjnemu „rządowi Słowacji”. Niemcy oraz ich kolaboranci, którzy pod protektoratem Hitlera okupowali polskie terytoria, oddziały walczące z najeźdźcami także nazywali „bandytami”. Zarząd Towarzystwa Słowaków w Polsce, publicznie nazywając Józefa Kurasia „bandytą”, kontynuuje propagandę niemieckiego okupanta. Przypomina nam haniebną kartę historii narodu słowackiego, o której usiłowaliśmy zapomnieć. Jak widać, polityka wycinania z historii niemiłych dla naszych sąsiadów faktów „w imię dobrych stosunków” pozwala pogrobowcom wojennych zbrodniarzy oskarżać dzisiaj ofiary swojej agresji o zbrodnie przeciw okupantowi. My im przebaczyliśmy ich najazd, oni naszej walki o niepodległość przebaczyć nam nie zamierzają.
„Przegląd” na swoich łamach szeroko rozwodzi się też nad zbrodniami „Ognia”. Chodzi o domniemane rabunki i morderstwa „niewinnych” ludzi. Dla każdego jest oczywiste: Zadaniem wojska jest walka o niepodległość. W normalnej sytuacji wojsko jest zaopatrywane w broń, mundury i wyżywienie przez państwo, czyli z podatków. Podatki to przymusowa składka wszystkich obywateli. Kto ma ponosić koszty partyzanckiej walki z najeźdźcą? Oddział partyzancki może być zasilany jedynie przez okoliczną ludność. Idealny stan, gdy wszyscy mieszkańcy regionu dobrowolnie i z ochotą dzielą między siebie koszty walki, zdarza się, ale nie zawsze. Co mają zrobić partyzanci, gdy tylko część ludzi chce ponosić koszty walki? Oparcie się wyłącznie na ochotnikach nie jest ani mądre, ani szlachetne, gdyż jest niesprawiedliwe. Sekwestracja własności na potrzeby walki jest skuteczna, sprawiedliwa i przede wszystkim bezpieczna, chroni bowiem ludność przed represjami „za współudział”. Obciążenie kolaborantów większymi niż średnie kosztami też wydaje się słuszne. Jednostki aspołeczne sekwestrację uznają za krzywdę, a kolaboranci związani z okupantem za bezprawie. „Rabunki” „Ognia” okazują się więc podatkiem na wojsko.
Żydzi czy komuniści? Pozostaje wyjaśnić oskarżenia o morderstwa po 1945 r. Według danych zamieszczonych w „Przeglądzie”, w latach 1945–1947 oddział „Ognia” wykonał 350 akcji, rozbił 57 posterunków MO, a w walkach i egzekucjach zginęło 430 osób. W tym: funkcjonariuszy: UB – 76, MO – 70, KBW – 45, armii ZSRS – 27, członków PPR – 28, Żydów – 53 oraz 131 innych osób – konfidentów UB i MO, ORMO-wców i podejrzanych o donosy. Podejrzenia o donosy formułowała miejscowa ludność. I chociaż na wsi ludzie dobrze wiedzą, co robi sąsiad, pomyłek nie można wykluczyć. A partyzanci nie mogli czekać, aż podejrzenie o donos się potwierdzi, gdyż takiego potwierdzenia mogli nie przeżyć. Problem jest ze zgładzeniem 53 Żydów. Trudno przypuścić, że „Ogień” zabijał tych Żydów, których z narażeniem życia miejscowa ludność, czyli sąsiedzi partyzantów, uratowała przed Holokaustem. Inna grupa Żydów przeżyła wojnę w ZSRS. Z tej grupy WKPb (Wszechrosyjska Komunistyczna Partia bolszewików) wyznaczyła licznych przedstawicieli nowych władz. Berman, Radkiewicz, Minc, Fejgin, Różański, Brystygierowa, także Stefan Michnik i Zygmunt Bauman, żeby wymienić tylko powszechnie znanych. Tow. Kłosiewicz (przed 1956 r. w KC i w Radzie Państwa) w książce Teresy Torańskiej „Oni” mówi: „...nieszczęściem było, że (w 1954 r.) wszyscy dyrektorzy w Urzędzie Bezpieczeństwa byli Żydami”. I mianowali swoich na komendantów UB. W Nowym Targu komendantem UB był Katz-Burzyński. Nie wiemy, czy zginął jako funkcjonariusz UB czy jako Żyd. A może propagandowo zaliczono go do obu grup? Żydzi wracający z ZSRS, nieraz bardzo biedni, szukali pomocy u komunistycznych władz. A najwyższą władzą była nie PPR, lecz UB. Jeżeli na stanowiskach w UB spotykali znajomych sprzed wojny lub z ZSRS, jest rzeczą naturalną, że się do nich garnęli. Nie wiemy, czy udzielana im przez UB pomoc była całkiem bezinteresowna. Natomiast z całą pewnością budziła poważne podejrzenia o współpracę i zagrożenie donosem.
Jednostronne przebaczenie Józef Kuraś zorganizował swój oddział partyzancki w 1943 r., walcząc w strukturach AK. Pierwszy pseudonim „Orzeł” zmienił później na „Ogień”. Niemcy w odwecie za skuteczne akcje zabili w Waksmundzie ojca, żonę i 1,5-rocznego synka Józefa oraz spalili jego dom. 19 stycznia 1945 r. rozwiązano Armię Krajową, a od lutego Podhale przejęła władza „ludowa”.
„Ogień” z całym oddziałem i uzbrojeniem zszedł z Gorców i zgłosił się do polskich władz. Został mianowany komendantem MO w Nowym Targu i obsadził partyzantami wszystkie placówki. Komendantem UB mianowano Katza-Burzyńskiego, a wszystkim dowodził „doradca” z NKWD. Po dwóch miesiącach upadły złudzenia co do prawdziwej natury „ludowej” władzy. Deklaracje PKWN okazały się zwykłym oszustwem. „Ogień” z całym oddziałem wrócił w góry. W walkach z nazizmem poległo ok. 40 żołnierzy, w walkach z komunizmem – 50. 21 lutego w czasie wizyty Kurasia u znajomego silny oddział KBW wezwany przez donosicieli otoczył chatę. „Ogień” w tej sytuacji bez wyjścia się zastrzelił. Jak widać, „gruba kreska” Mazowieckiego i wezwania do „przebaczenia” dały jednostronny efekt. „Oni” nam, a szczególnie żołnierzom walczącym o niepodległość, przebaczyć nie zamierzają. Andrzej Gwiazda
W oczekiwaniu na „Habemus Papam”Decyzja o rezygnacji z urzędu nie jest duchową dezercją Ojca Świętego, ale jego krokiem w przyszłość. Zaskakującą decyzję papieża Benedykta XVI należy, moim skromnym zdaniem, uznać za bardzo odważną i odpowiedzialną. Miał on odwagę bowiem przyznać się wobec całego świata do swojej słabości. To decyzja odpowiedzialna, bo została podjęta w duchu troski za powierzoną owczarnię. Ojciec św. pokazał przy tym, że dobro Kościoła jest dla niego ważniejsze niż jego dobro osobiste. Tym bardziej trzeba tę decyzję uszanować i docenić.
Z pewnością nie przypadkiem jej ogłoszenie nastąpiło 11 lutego. Jest to bowiem święto Matki Bożej z Lourdes, patronki chorych i cierpiących. W tym dniu przypada też ustanowiony przez papieża Jana Pawła II Światowy Dzień Chorego. Wybierając taki dzień, Benedykt XVI chciał dobitnie podkreślić, że stan zdrowia nie pozwala mu dalej na przewodzenie Kościołowi katolickiemu, że czas wybrać kogoś młodszego, pełnego sił. Dodam, że jako duszpasterz posługujący od trzydziestu lat wśród niepełnosprawnych, wiem, że ludzie bardzo wrażliwi, żyjący wartościami duchowymi, jeżeli podejmują taką decyzję, to nie z tchórzostwa, lecz z odpowiedzialności za społeczność, którą do tej pory kierowali. Są to na ogół decyzje bardzo przemyślane i przemodlone, choć z pewnością nie wolne od osobistych emocji. W wypadku papieża taką emocjonalną kropką nad „i” mogły być np. walki frakcyjne w kurii rzymskiej, kradzież jego prywatnych dokumentów czy ataki lobby homoseksualnego. Zbliżające się konklawe pod wieloma aspektami będzie bardzo interesujące, a decyzje, jakie tam zapadną, mogą być wręcz przełomowe. Tak jak miało to miejsce w 1978 r. Co do kandydatów na nowego papieża, to nie chcę wdawać się w żadne spekulacje, choć moim marzeniem jest, aby po dwóch ostatnich papieżach, będących Europejczykami wielkiego formatu, na tronie Piotrowym zasiadł duchowny z innego kontynentu. Dałoby to Kościołowi nowe spojrzenie na wiele spraw, bo stykając się z niektórymi zachodnioeuropejskimi duchownymi mam wrażanie, że Kościół dla nich zaczyna się w Gibraltarze, a kończy na Odrze, w najlepszym wypadku na Bugu. Patrząc na skład 117-osobowego kolegium kardynałów elektorów, można zauważyć, że reprezentacja Europy Środkowo-Wschodniej jest w nim wyjątkowo słaba. Z Polski jest czterech kardynałów elektorów: Zenon Grocholewski, Stanisław Dziwisz, Kazimierz Nycz i Stanisław Ryłko. Trzem ostatnim święceń kapłańskich udzielał jeszcze kard. Karol Wojtyła jako arcybiskup krakowski. Wszyscy czterej świetnie się znają i w większości spraw mają jednakowe poglądy. Mogą być swoistego rodzaju języczkiem u wagi. Jednak z terenów b. ZSRS jest tylko jeden elektor, 75-letni kard. Audrys Bačkis, abp Wilna. O wyjątkowym pechu może mówić kard. Lubomyr Huzar z Kijowa. Ten hierarcha obrządku greckokatolickiego urodził się 26 lutego 1933 r., a to oznacza, że na dwa dni przed oficjalną rezygnacją Benedykta XVI utraci prawo udziału w konklawe. Wcześniej to prawo utracił także kard. Marian Jaworski, metropolita rzymskokatolicki we Lwowie. Nie będzie więc żadnego elektora z Ukrainy. Również z Białorusi, bo po śmierci kard. Kazimierza Świątka nie mianowano tam żadnego purpurata, oraz z Łotwy, gdzie tamtejszy kardynał jest w wieku emerytalnym. Spośród innych krajów tego regionu po jednym elektorze mają tylko Czechy, Węgry, Chorwacja, Bośnia i Słowenia. Pozostałe albo mają tylko kardynałów-emerytów (Słowacja, Rumunia), albo w ogóle ich nie mają (Rosja, Serbia, Bułgaria i Macedonia). Nie liczę tutaj kardynałów z terenu b. NRD, bo kulturowo należą oni do innego kręgu. W sumie to bardzo mało. A przecież w tej części świata chrześcijaństwo, w przeciwieństwie do Europy Zachodniej, rozwija się dość dynamicznie. Widać to choćby w licznych powołaniach kapłańskich. Doprowadza to do takich paradoksów, jakie widziałem np. w archidiecezji wiedeńskiej, kierowanej przez jednego z medialnych papabile, kard. Christopha Schönborna, że od wielu lat nowymi duchownymi podejmującymi tutaj posługę są Polacy, Chorwaci i Słowacy, a nawet Filipińczycy i Afrykanie. Wszyscy, tylko nie rodzimi Austriacy. O wyborze nowego papieża zadecyduje jednak Duch Święty. W oczekiwaniu na radosne „Habemus Papam” módlmy się więc za kardynałów-elektorów, aby poddali się Jego działaniom. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Jak zginął szyfrant Zielonka? Wstrząsające informacje „Gazety Polskiej” „Gazeta Polska” zapoznała się z aktami śledztwa w sprawie zaginięcia st. chor. Stefana Zielonki, szyfranta Służby Wywiadu Wojskowego. Z lektury dokumentów nasuwa się jeden wniosek: odnośnie do przebiegu zdarzeń, co najwyżej można snuć hipotezy, a jedynym pewnikiem jest fakt zniknięcia wojskowego. Nic nie wskazuje na to, że miał on depresję lub że cierpiał na chorobę psychiczną. Z zeznań świadków można wywnioskować, że chorąży snuł plany na przyszłość i nie miał myśli samobójczych. Dlaczego w takim razie prokuratura uznała, że przyczyną śmierci chor. Zielonki było samobójstwo? Nie wiadomo, ponieważ uzasadnienie umorzenia jest ściśle tajne. Podobnie jak nie wyjaśniono tajemnicy logowania do serwisu Nasza Klasa na hasło i login Stefana Zielonki, co miało miejsce 30 kwietnia 2009 r., już po jego zaginięciu. Prowadząca w tej sprawie czynności Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie znalazła na to odpowiedzi. W mieszkaniu chor. Zielonki śledczy zabezpieczyli płyty, dokumenty i łuski z broni. Na kontach szyfranta znajdowały się znaczne sumy pieniędzy, chociaż nic nie wskazywało, że jest on człowiekiem aż tak zamożnym. Przed blokiem, w którym mieszkał, zamontowane kamery monitoringu zarejestrowały jego dwa wyjścia 12 kwietnia 2009 – o godz. 9:27 (wrócił o 16:45) oraz o godz. 17:09 – wtedy to kamera zarejestrowała go po raz ostatni. Wychodził z budynku, kierując się do przystanku autobusowego, skąd jeździł na działkę rekreacyjną położoną nad Wisłą, gdzie obserwował bobry i ptaki. Na nagraniu widać, że chor. Zielonka jest ubrany w czarną kurtkę, czarną czapkę z daszkiem, dżinsy, szare sportowe buty i ma ze sobą torbę na laptopa. Z dokumentów wynika, że nie przyjmował żadnych leków, nie nadużywał alkoholu, bardzo dbał o swoje zdrowie. Zeznający w śledztwie świadkowie, w tym jego koledzy z SWW, mówili o dużej odpowiedzialności chorążego i o tym, że nie okazywał żadnych oznak depresji. O zaginięciu szyfranta wywiadu wojskowego pierwszy napisał „Dziennik” i niemal natychmiast po tej publikacji ówczesny szef obrony narodowej Bogdan Klich zasugerował, że Stefan Zielonka miał problemy psychiczne. W podobnym tonie wypowiadali się partyjni koledzy ministra, m.in. rzecznik rządu Paweł Graś czy Konstanty Miodowicz z sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Informacja na temat psychicznych problemów szyfranta wywiadu wojskowego pojawia się też w notatce policjantki Agnieszki P. z Komendy Stołecznej Policji. Co ciekawe, powołuje się ona w niej na osoby, które złożyły zupełnie inne zeznania. Dlaczego policja stwierdziła, że Stefan Zielonka potrzebował pomocy psychiatry? Jadwiga W., sąsiadka z działki, ostatni raz widziała Stefana Zielonkę przed 12 kwietnia 2009 r. Był miły uprzejmy, nie zdradzał żadnych oznak depresji. Już po jego zaginięciu zauważyła na jego posesji rozkopany kompostownik. Było to dość dziwne, bo panował tam zawsze idealny porządek i nikt poza właścicielem nie użytkował działki. Kilka dni później Jadwiga W. zauważyła, że wszystko zostało uprzątnięte. Policja, która przyjechała na miejsce, stwierdziła, że kompostownik był nienaruszony i nic nie wskazuje, żeby ktoś wcześniej tu ingerował. Co ciekawe, oględziny i notatkę sporządziła Agnieszka P. z KSP – ta sama policjantka, która napisała o psychicznych problemach chor. Zielonki. W historii zniknięcia szyfranta wojskowych służb specjalnych chor. Stefana Zielonki nie ma nic pewnego poza tym, że badania DNA kości znalezionych nad brzegiem Wisły zgadzały się z jego kodem genetycznym. Nie wiadomo, co było przyczyną śmierci i dlaczego w miejscu, gdzie znaleziono szczątki, były ubrania i przedmioty, których nie rozpoznała jego rodzina. Nie wiemy też, dlaczego szczątki leżały na wypalonej trawie, ale nie były spalone i nie nosiły śladów ognia. Nie ustalono również, dlaczego znajdowały się w miejscu, które rok wcześniej dokładnie przeszukała policja i wojskoWszystkie informacje z akt śledztwa ws. szyfranta Zielonki w obszernym tekście w tygodniku "Gazeta Polska" Dorota Kania
Syberia jak z katalogu biura podróży „Syberiada Polska” Janusza Zaorskiego to kolejny film historyczny przypominający rozprawki przeciętnego ucznia, który z trudem odrabia pracę domową. Ale popełnia przy tym wiele rażących błędów. No bo niby dlaczego kobiety w filmie pokazane są jako prostytutki żołnierzy NKWD? W literaturze polskiej zostało utrwalone wiele świadectw tego, co stało się po zdradzieckim pakcie Ribbentrop-Mołotow i wkroczeniu 17 września 1939 r. na tereny Rzeczypospolitej „wyzwoleńczej Armii Radzieckiej”. Jest wiele książek, które przedstawiają okrucieństwo sowieckiego okupanta, opisy wywózek w bydlęcych wagonach setek tysięcy ludzi, głód, bestialstwo i barbarzyństwo oprawców w obozach pracy, głód, poniewierkę, wystawienie ludzi na nieprawdopodobne doświadczenie w sowieckich łagrach rozsianych za Uralem. Książki te są gotowymi scenariuszami filmowymi. Szkoda, że filmowcy nie chcą po nie sięgać.
Ekspert z bezpieki Wszystko to znajdujemy we wspomnieniach Gustawa Herlinga-Grudzińskiego „Inny świat”, Beaty Obertyńskiej „Z domu niewoli”, Józefa Czapskiego „Wspomnienia starobielskie” i „Na nieludzkiej ziemi”, Herminii Naglerowej „Ludzie sponiewierani”, Władysława Grubińskiego „Między sierpem a młotem”, Grażyny Lipińskiej „Jeśli zapomnę o nich…” i wielu innych. Jednak Janusz Zaorski wraz ze scenarzystami filmu Michałem Komarem i Maciejem Dutkiewiczem sięgają po książkę o tym samym tytule co film autorstwa Zbigniewa Domino. Kim jest autor powieści, na podstawie której powstał film? Urodzony na Podolu w 1929 r., wywieziony wraz z rodziną w głąb ZSRS, wstępuje do LWP i w 1946 r. wraca do Polski. W 1949 r. jako prymus kończy Oficerską Szkołę Prawniczą w Jeleniej Górze, następnie od 1950 r. ramię w ramię z Kazimierzem Graffem, Stefanem Michnikiem, Heleną Wolińską pracuje jako oficer śledczy w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej, walcząc z „bandami leśnymi”. I to jest zdumiewające, że 23 lata po upadku Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, na podstawie relacji pracownika bezpieki można bez wstydu i najmniejszego zażenowania realizować film o jednym z najbardziej tragicznych wydarzeń najnowszej historii Polski.
W duchu historiozofii Jaruzelskiego W wywiadzie, którego Wojciech Jaruzelski udzielił Teresie Torańskiej na temat pobytu rodziny Jaruzelskich w obozie pracy w Bijsku, pada takie stwierdzenie: „[…] Nie lubię tych wspomnień. Dzisiaj niektórzy wyciągają swoje cierpienia i epatują nimi swoje otoczenie. Ja tą drogą nie pójdę. Wszedłem na drogę inną: sojuszu i przyjaźni. Związek Radziecki był naszym sojusznikiem. Przy wszystkich ciężarach i bólach ograniczonej suwerenności. Mam satysfakcję, że potrafiłem w pewnym momencie wznieść się ponad historyczne urazy i osobiste krzywdy. Nie mogę oczywiście usunąć z mojego życiorysu tych ciężkich chwil i nie mogę ukrywać, że mój ojciec wkrótce po wyjściu z łagrów umarł […]”. I taki jest ten film, jest próbą wykładni w duchu historiozofii towarzysza Jaruzelskiego tego, co działo się po 10 lutego 1940 r. z obywatelami II Rzeczypospolitej w Związku Radzieckim i historią „wyzwolenia” Polski przez „bratnią armię”. Rafał Dudkiewicz
Były pracownik UOP nowym szefem MSW Zaskakujące zmiany w rządzie Tuska, oznaczające przemeblowania w służbach specjalnych. Nowym szefem MSW został Bartłomiej Sienkiewicz, były główny doradca zarządu wywiadu UOP związany m.in. z Krzysztofem Kozłowskim i Wojciechem Brochwiczem. Dotychczasowy minister spraw wewnętrzny Jacek Cichocki został szefem kancelarii premiera, zastępując Tomasza Arabskiego. A nowym wicepremierem został minister finansów Jan Vincent Rostowski. Premier Donald Tusk - ogłaszając powołanie Bartłomieja Sienkiewicza - zapowiedział, że w rozporządzeniu zaproponuje przekazanie mu kompetencji dotyczących służb specjalnych. Sienkiewicz związany jest z nimi od dłuższego czasu. W latach 80. przyszły szef MSW - prawnuk polskiego noblisty - działał w opozycji demokratycznej. Na początku lat 90. znalazł się w Urzędzie Ochrony Państwa, współpracując z ministrami spraw wewnętrznych Krzysztofem Kozłowskim, znanym przeciwnikiem lustracji, i Andrzejem Milczanowskim. To właśnie Kozłowski miał go ściągnąć do UOP. W grudniu 1991 r. Sienkiewicz był wraz z Wojciechem Brochwiczem (przyszłym współpracownikiem m.in. Ryszarda Krauze) w Moskwie ws. moskiewskiej pożyczki, czyli pieniędzy przekazanych polskim postkomunistom przez sowieckich komunistów. Leszek Miller oskarżał ich wówczas o namawianie Rosjan do spisku przeciw jego partii. Po powstaniu Platformy Obywatelskiej Sienkiewicz uważany był początkowo za człowieka Jana Marii Rokity. Zakładał Ośrodek Studiów Wschodnich, był jego wicedyrektorem zajmującym się problematyką wschodnią (1991–1993, 1995–2001), został też przewodniczącym rady tej instytucji. Sienkiewicz zasiada w Radzie Konsultacyjnej przy Centralnym Ośrodku Szkolenia Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W skład rady wchodzą: Krzysztof Kozłowski (przewodniczący), Andrzej Barcikowski, Piotr Niemczyk, Antoni Podolski, Jan Widacki, Zbigniew Nowek, Michał Stręk i Zbigniew Nawrocki.
INNE ZMIANY W RZĄDZIE:
- Jacek Cichocki, dotychczasowy szef MSW, został szefem Kancelarii Premiera. Zastąpił na tym stanowisku Tomasza Arabskiego, który zostanie ambasadorem w Hiszpanii
- Jan Vincent Rostowski, minister finansów, został wicepremierem
Tusk zapowiedział, że w połowie roku należy się spodziewać dużej "renowacji" Rady Ministrów
Grzegorz Wierzchołwoski J. Kaczyński o niekonstytucyjnej ratyfikacji paktu fiskalnego: "Strach przed unią jest najbardziej niemądrą polityką, jaką można prowadzić" Opozycja już zapowiedziała, że po odebraniu władzy ekipie Donalda Tuska pakt fiskalny uzna za niebyły. Gdy dojdziemy do władzy, ratyfikację wejścia do paktu uznamy za decyzję niepodjętą, bo została ona podjęta niezgodnie z konstytucją
– powiedział tuż po głosowaniu Jarosław Kaczyński, prezes PiS, które razem z Solidarną Polską Zbigniewa Ziobry głosowało przeciwko podpisania paktu. Jak przypomniał Kaczyński kwestia paktu fiskalnego związana jest z wejściem do strefy euro. A my nigdy nie zgodzimy się na wejście do niej bez referendum, bez zgody Polaków – podkreślił lider PiS.
Dziennikarze na briefingu pytali, czy „prezes PiS nie boi się konsekwencji ze strony Unii Europejskiej, gdy po dojściu do władzy uzna wejście do paku za fakt niebyły” Jarosław Kaczyński odparł: Nie, nie boję się. Ci, którzy boją się unii ewidentnie dostają po głowie, nikt się z nimi nie liczy. Nawet nie próbują udawać, że się ktoś z nimi liczy. Strach przed unią jest najbardziej niemądrą polityką, jaką można prowadzić. Można oczywiście dostawać za to ordery imienia różnych imienia różnych Polakożerców, ale Polska z tego nic nie ma. Dziennikarzy nie interesowało jedynie stanowisko opozycji wobec paktu fiskalnego. Padło więc pytanie o stosunek PiS do przepisów mających zwalczać mowę nienawiści. Jednak chyba nie usłyszeli odpowiedzi, jakiej się spodziewali:
Jesteśmy też za konstytucyjną zasadą równości obywateli. Jeśli więc np. w Polsce można wyśmiewać katolików, więc oznacza to, iż można wyśmiewać tych, którzy wyśmiewają. Slaw
Bezsilna Polska w Europie Ostatnia debata w Sejmie poświęcona informacji premiera o jego negocjacjach budżetowych w Brukseli i nad wnioskiem rządu o ratyfikację paktu fiskalnego w zasadzie nie odbiegała od dotychczasowej „normy”. Telewidzowie mieli do wyboru zestaw poglądów, jak to się dziś popularnie mówi – „zero-jedynkowy”. Między rządem a opozycją utrzymuje się tak wielka przepaść, że nie ma mowy o porozumieniu, a już szczególnie w tej sprawie. Stanowisko premiera, które wspierał chór członków Platformy, PSL, Ruchu Palikota i SLD, sprowadza się w zasadzie do podtrzymania jedynego politycznego dogmatu tej formacji władzy: bycia zawsze i za wszelką cenę „w Europie”. Każde posunięcie polityczno-gospodarcze czołowych gremiów Unii Europejskiej i wszystkie decyzje przywódców państw należących do UE, nawet gdy nie mają one umocowania w strukturach decyzyjnych UE, rząd traktuje jako kolejną okazję do zamanifestowania swojego oddania i poświęcenia Europie. Zawsze gdy próbuje się narzucić niekorzystne dla przyszłości Polski rozwiązanie, powraca sprawdzony w czasie referendum akcesyjnego do Unii Europejskiej koronny argument: jesteś za Europą czy przeciw Europie. Nawet nie mówią już o Unii Europejskiej, tylko o Europie, jedynym remedium na polskie bolączki, jedynej drodze do zapewnienia rozwoju i bezpieczeństwa. To totalne podporządkowanie się przewodniej polityce Unii Europejskiej budzi skojarzenia z podobną determinacją w czasach, gdy polscy komuniści stali na straży socjalizmu i przywódczej roli ówczesnego Związku Sowieckiego. W zasadzie nie usłyszeliśmy od premiera żadnych faktów (te są bowiem niekorzystne, gdyż wbrew jego zapewnieniom uzyskaliśmy w Brukseli mniej, a nie więcej), a jedynie żarliwe wyznanie miłości do „mocnych standardów” europejskich, które mają „chronić polskiego podatnika i państwo przed nadmiernymi ryzykami”. Wystąpienie premiera nie pozostawia żadnych złudzeń co do przyszłej roli Polski w strukturach UE, systematycznie osłabianych, bo sterowanych bezpośrednio przez główne państwa Unii. Rządzące „elity” już dawno pogodziły się z faktem, że o polskiej kondycji gospodarczej decydować będą gremia Unii Europejskiej, a o polityce finansowej osobne umowy międzyrządowe narzucone przez najmożniejszych i najsilniejszych w Unii. Celem bowiem jest ostateczne wprowadzenie waluty euro i jeszcze silniejsze związanie Polski z interesami UE, a szczególnie Niemiec. O kraju tym zwykło się w Polsce pisać, jak wielkie ponosi on ciężary w związku z utrzymaniem strefy euro, ale nic nie pisze się o sukcesie, jaki odnosi od lat, będąc największym beneficjentem rozszerzonej UE. Wszystko wskazuje na to, że PiS nie zatrzyma ratyfikacji przez Sejm paktu fiskalnego. Pani marszałek Ewa Kopacz postarała się już o odpowiednie ekspertyzy prawników (suto ostatnio nagrodzonych), z których wynika, że będzie można głosować zwykłą większością. Dla ludzi myślących w kategoriach silnego, suwerennego państwa, posiadającego realny wpływ na swój budżet, a za jego sprawą na podział dochodu narodowego, nie ulega najmniejszej wątpliwości, że ustalenia paktu fiskalnego przenoszą poważnej wagi kompetencje państwa polskiego na poziom międzynarodowy, od tego państwa już niezależny. I mimo że zgodnie z Konstytucją RP głosowanie w tej sprawie wymaga większości 2/3 głosów, a nie zwykłej, sądzę, że premier Donald Tusk przeforsuje kolejny krok na drodze do uzależnienia Polski od zewnętrznych, międzynarodowych struktur. Stawiając, jak mówi, na silną Europę z Polską, oddala nam niestety perspektywę silnej Polski w Europie. Wojciech Reszczyński
NASZ WYWIAD. Krzysztof Szczerski: Przecieka wał polskiej suwerenności. Te wycieki stają się coraz mniej kontrolowane wPolityce.pl: - Zaskoczenia nie ma. Ustawa dająca zielone światło do ratyfikacji paktu fiskalnego przeszła. Krzysztof Szczerski, poseł PiS, były wiceminister spraw zagranicznych: - Niestety nie jestem zaskoczony. Euroentuzjastyczna większość poparła pakt bezkrytycznie.
Ale już wystąpienie ministra sprawiedliwości, który stwierdził, że tryb ratyfikacji jest zgodny z konstytucją, pewnie trochę pana zdziwiło. Rozumiem, że pan minister Gowin w tym przypadku posługiwał się informacjami, które otrzymał z MSZ. Przyznam, że ministerstwo do sporządzenia opinii wybrało prawników od dawna głoszących tezę, z którą ja się nie zgadzam. Mówi ona, iż rozwój prawa europejskiego oznacza zmniejszenie siły państw narodowych, zmniejszenie znaczenia prawa wewnętrznego, organów wewnętrznych państwa. To jest dokładna odwrotność od myśli prawnej np. niemieckiej, która – według orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego naszych zachodnich sąsiadów wyraźnie mówi, że w związku z postępującą integracją europejską należy zwiększyć kompetencje organów narodowych. Po to, żeby państwo nie utraciło kontroli nad procesem integracji europejskiej. To jest istotny spór w doktrynie prawniczej. Minister Gowin opowiedział się po stronie myśli w Polsce dominującej.
Ale która nie jest jedyna. Tak, bo przecież mamy też opinię zamówioną przez Sejm u pana prof. Cezarego Mika, też wybitnego eksperta od prawa międzynarodowego, który bezwzględnie stwierdził, że nie tylko dojdzie do naruszenia art. 90 konstytucji, ale też w ogóle prawomocność przekazywania tego typu kompetencji w sposób przewidziany w pakcie fiskalnym jest wątpliwa.
To była ekspertyza zamówiona przez Biuro Analiz Sejmowych, którą minister również dysponował. BAS zachowało się fair i zamówiło ekspertyzy nie w jednej szkole prawniczej. Podstawowy kłopot z paktem fiskalnympolega na tym, ze jest on prawem pozaunijnym. Wspomina też o tym bardzo pokrętne uzasadnienie rządowej ustawy ratyfikacyjnej. Rada Ministrów stoi na stanowisku, że nie można przekazywać kompetencji Unii Europejskiej przez prawo pozaunijne. Pokazuje to, w jakim chaosie legislacyjnym dziś funkcjonujemy. Widać, że kompetencje wyciekają z polskiego państwa w sposób niekontrolowany, również poprzez pewne wtórne legislacje europejskie, dodatkowe umowy, deklaracje polityczne, jak np. pakt Euro Plus. Przecieka wał polskiej suwerenności i te wycieki stają coraz mniej kontrolowane. Dlatego też złożymy wiosną projekt ustawy o gwarancjach suwerenności państwa. Trybunał Konstytucyjny uznał, iż skoro art. 90. konstytucji mówi, że państwo może przekazać niektóre swoje kompetencje, to znaczy, że nie wszystkie. Sędziowie stwierdzili, że nie można przekazać tych kompetencji, które są istotą funkcjonowania państwa.
Pakt fiskalny to umożliwia? Oczywiście. Kształtowanie elementów polityki budżetowej jest istotną funkcją państwa, a chce się ją oddać pod kontrolę zewnętrznych organów. Stąd pomysł ustawy o gwarancjach suwerenności. Chodzi o to, by można było do niej się odwołać przy takich dokumentach jak pakt, który wówczas będzie z nią niezgodny. Tam będzie zapisane wprost, że państwo nie może przekazywać swoich istotnych funkcji na poziom ponadnarodowy nawet w trybie art. 90. Chodzi o to, by ten fragment konstytucji nie dawał pretekstu do samorozwiązana państwa. Byśmy nie mogli nawet w trybie konstytucyjnym przekazać ostatniej kompetencji i tym samym zgodnie z ustawą zasadniczą rozwiązali państwo. To są rzeczy fundamentalne. Potrzebna jest więc poważna debata na ten temat. Może ta ustawa to wywoła.
Chodzi de facto o definicję integracji europejskiej. Pytanie brzmi, czy jest to gra o sumie zerowej, czyli „im więcej integracji, tym mniej Polski”, czy też dodatniej: „w związku ze zwiększeniem integracji, zwiększamy kompetencje kontrolne państwa polskiego nad integracją europejską”.
A czy z systemem ekspertyz prawnych da się coś zrobić? Wydaje się, ze zawsze uznaniowa będzie kwestia przychylania się do jednych, a ignorowania innych. W prawie w ogóle mamy do czynienia ze ścieraniem się racji. Nawet zbrodniarze mają swoich adwokatów. Jeden ze znanych warszawskich mecenasów napisał w książce, że zdaje sobie sprawę, iż w większości spraw bronił przestępców. Że byli winni, ale jego zadaniem była ich obrona. Prawnicy mają to do siebie, że wypełniają pewne role, bronią określonego punktu widzenia. Każdy przepis można różnie interpretować. Ale ważne jest, by wysłuchać drugiej strony. Na tym powinna polegać uczciwość w zamawianiu ekspertyz – prosić o nie osoby o różnych poglądach. By ktoś, kto je potem czyta, mógł wyrobić sobie zdanie na podstawie dwóch przeciwstawnych opinii. Gromadzenie stanowisk jednej szkoły prawniczej tę paremię łamie.
A na końcu zawsze jest Trybunał Konstytucyjny, w którym Prawo i Sprawiedliwość będzie szukać ratunku dla zablokowania paktu fiskalnego. Z czym idziecie do TK poza wspomnianą ekspertyzą BAS?
Przede wszystkim z naszymi argumentami, które przedstawiliśmy w debacie, m.in. w wystąpieniu moim czy pani prof. Pawłowicz. Pamiętajmy, że w Trybunale już jest nasz wniosek w kwestii zmiany Traktatu z Lizbony powołującego europejski mechanizm stabilności. To będzie drugi taki fundamentalny wniosek. Ich sens widzę w tym, że Trybunał dokona refleksji na wzór trybunału niemieckiego. Refleksji między kompetencjami państwa i Unii Europejskiej oraz ich przepływami. Na całym kontynencie mamy z tym coraz większy kłopot. Chciałbym żeby polski Trybunał sprowokowany naszymi wnioskami wydał orzeczenie pokazujące, jaki jest stan polskiego konstytucjonalizmu w tym zakresie. Będzie to oczywiście obarczone przekonaniami składu sędziowskiego, ale mimo wszystko niezwykle potrzebne. Nie chodzi o to, by traktować wniosek do TK jako oskarżenie rządu. To raczej próba wywołania pewnej refleksji konstytucyjną. Rozmawiał Marek Pyza
Karuzela w rządzie. Tusk przestawia pionki i powołuje Bartłomieja Sienkiewicza na szefa MSW. Teraz to on będzie koordynował pracę służb Jacek Cichocki ma zostać szefem Kancelarii Premiera, Bartłomiej Sienkiewicz ma być szefem MSW, a Jacek Rostowski zostanie wicepremierem. Donald Tusk ogłosił zapowiadane od jakiegoś czasu zmiany personalne w rządzie. Zmiany we władzach są związane z odejściem z Kancelarii Premiera Tomasza Arabskiego. Ma on zostać ambasadorem Polski w Madrycie. W związku z jego odejściem, z MSW pożegna się Jacek Cichocki, który obecnie pokieruje KPRM oraz stanie na czele Komitetu Stałego Rady Ministrów. Premier Donald Tusk zapowiedział również, że minister finansów obejmie funkcję wicepremiera. Motywując nominację dla Cichockiego premier wskazał, że jest on "jednym z jego najbliższych współpracowników od wielu lat" i "znany jest z nadzwyczajnego poświęcenia, jeśli chodzi o pracę i (...) staromodnego patriotyzmu bez żadnych ograniczeń". Najważniejszą zmianą ogłoszoną przez premiera Tuska jest wymiana szefa MSW. Donald Tusk poinformował, że na czele resortu spraw wewnętrznych stanie Bartłomiej Sienkiewicz. Również on będzie nadzorował służby specjalne. Premier ujawnił, że choć Sienkiewicz nie jest obecnie osobą zaangażowaną w politykę, to od lat jest jego bliskim współpracownikiem. Przedstawiając Sienkiewicza premier mówił:
Jest absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego, historykiem, kończył wydział historyczno-filozoficzny, był aktywnym uczestnikiem opozycji w Krakowie, między innymi z tego tytułu był jednym ze współorganizatorów Urzędu Ochrony Państwa - pierwszej służby specjalnej w wolnej Polsce. Rzeczywiście Sienkiewicz na początku lat 90. był członkiem kierownictwa jednego z pionów UOP. Współpracował z szefem MSW, Krzysztofem Kozłowskim. To za jego kadencji podejmowane były decyzje, skutkujące włączeniem do służb III RP byłych funkcjonariuszy służb z czasów PRL. W literaturze przedmiotu pojawiają się szacunki, pokazujące, że na mocy decyzji politycznych bardzo duży odsetek funkcjonariuszy służb komunistycznych trafiło do nowych formacji. Jak wskazywał sam Sienkiewicz na początku lat 90., to właśnie on brał osobiście udział w weryfikowaniu funkcjonariuszy. W jednym z wywiadów w 2002 roku, komentując pomysł wprowadzenia kadencyjności w służbach i wzmocnienia kontroli, mówił:
Tomasz Skory, RMF: Odpowiedzialność polityczną ponosi na razie Zbigniew Siemiątkowski, który oficjalnie mówi o furtce, która ma umożliwić powrót do służby byłym funkcjonariuszom, także służby bezpieczeństwa. Cieszyć się z tej otwartości, szczerości ministra, czy też raczej niepokoić treścią tego co on mówi.
Bartłomiej Sienkiewicz: Tu muszę powiedzieć, że przy całym takim kredycie nadziei, tak to nazwijmy, związanym z tymi ostatnimi ruchami w służbach specjalnych, no w tym wypadku, jako jedna z tych osób, które prowadzą weryfikację byłych funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa w roku 1990, uważam to posunięcie za niefortunne. Ze słów Sienkiewicza wynika, że również on ponosi współodpowiedzialność za oparcie służb współczesnej Polski na funkcjonariuszach z PRL. Wątek Bartłomieja Sienkiewcza pojawia się również w książce Bogdana Rymanowskiego pt: "Ubek". Dziennikarz opisał w niej historię Janusza Molki, byłego opozycjonisty, potem tajnego współpracownika SB, a ostatecznie i oficera SB. Jak wskazywał Molka w latach 90 stał się przedmiotem gry nowo tworzonych służb. Płk Wacław Król miał wtedy namawiać Molkę do włączenia się w prace UOP. Jak pisał w swojej recenzji Henryk Falkowski na portalu debata.olsztyn.pl Molka spodziewał się, że Król chciał go wykorzystać do penetrowania nowej formacji lub zamierzał skontaktować go potem z Sowietami. W sprawie włączenia Molki w prace UOP zorganizowano spotkanie, na którym obecny był m.in. Andrzej Milczanowski oraz obecny poseł PO Konstanty Miodowicz. Jak czytamy na portalu debata.olsztyn.pl po tym, jak odmówił, Molka został aresztowany:
Po paru dniach w lipcu 1990 roku Janusz Molka został aresztowany na ulicy w Warszawie i przewieziony na Rakowiecką. Został przesłuchany przez twórców UOP-u –Milczanowskiego, Miodowicza, Wojciecha Brochwicza, Bartłomieja Sienkiewicza i szefa Biura Śledczego, Wiktora Fonfarę. Brakowało tylko Krzysztofa Kozłowskiego, ale ten był już Ministrem Spraw Wewnętrznych po Kiszczaku. Po napisaniu przez niego oświadczenia zaproponowali Molce pracę dla UOP. Kiedy odmówił, dano mu tydzień czasu na zastanowienie. Zdania jednak nie zmienił. Dziś uważa, że chcieli mieć w otoczeniu braci Kaczyńskich dobre źródło informacji. Kaczyńscy byli wtedy związani z Wałęsą, a Milczanowski krótko jeszcze z Mazowieckim. Przytoczony cytat sugeruje, że Sienkiewicz mógł brać udział w grze, której celem mogło być uplasowanie w otoczeniu braci Kaczyński człowieka służb, którego celem była penetracja środowiska. W życiorysie Sienkiewicza czytamy również, że współpracował on z Andrzejem Milczanowskim oraz zakładał wraz z Markiem Karpiem Ośrodek Studiów Wschodnich. Od 2002 roku prowadzi własną firmę, która świadczy usługi doradcze. Nowy szef MSW jest członkiem Rady Konsultacyjnej przy Centralnym Ośrodku Szkolenia Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Zasiada w niej wraz z Krzysztofem Kozłowskim, Andrzejem Barcikowskim, Piotrem Niemczykiem, Antonim Podolskim, Janem Widackim, Zbigniewem Nowkiem, Michałem Strękiem i Zbigniewem Nawrockim. Działalność Sienkiewicza w Radzie wywołała kontrowesję w 2011 roku, gdy media naglośniły informację, że zasiadanie w Radzie łączył z prowadzeniem firmy, która zajmowała się również tzw. wywiadem gospodarczym. Jak informował portal tvp.info chodzi o firmę Niemczyk i Wspólnicy Ochrona Inwestycji, w której szefem był Piotr Niemczyk, a w jej radzie nadzorczej zasiadał m.in. Bartłomiej Sienkiewicz. Prowadzona przez nich firma bada działalność podmiotów gospodarczych, a także powiązania rodzinne i polityczne ich prezesów. Prof. Antoni Kamiński, ekspert ds. walki z korupcją wskazywał, że sytuacja jest dwuznaczna:
Występuje tu ewidentny konflikt interesów. Ta firma ma uprzywilejowany dostęp do instytucji. Może dzięki temu czerpać korzyści. Przykładowo dzięki swoim kontaktom te osoby mogą uzyskiwać informacje potrzebne ich firmie. Oby Bartłomiej Sienkiewicz jako szef MSW nie prowadził aktywności sugerującej możliwy konflikt interesów... Trudno powiedzieć, czy zmiana na stanowisku MSW okaże się być pozytywną. Bartłomiej Sienkiewicz na pewno ma doświadczenie w pracy w służbach. Jednak był on członkiem środowiska, które dopuściło do negatywnych dla Polski zmian w początkach transformacji. To może budzić wątpliwości. Szczególnie, że nowy szef MSW przychodzi w samym środku zapowiedzianej przez rząd reformy służb specjalnych. W tej sytuacji zmiana w resorcie będzie kolejnym elementem wzmacniających chaos w służbach. A chaos zawsze służbom szkodzi... Stanisław Żaryn
NASZ WYWIAD. Witold Gadowski: "Donald Tusk miota się, ufając trochę w to, że ci ludzie zapewnią mu bezpieczeństwo" Do rządu nieoczekiwanie wszedł Bartłomiej Sienkiewicz - współtwórca Ośrodka Studiów Wschodnich, były funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa w pionie analitycznym, doradca kilku szefów MSW. O Bartłomieju Sienkiewiczu rozmawiamy z Witoldem Gadowskim, reporterem, znawcą służb specjalnych i terroryzmu. wPolityce.pl: Co sądzisz o zastąpieniu Jacka Cichockiego, ministra spraw wewnętrznych, przez Bartłomieja Sienkiewicza? Witold Gadowski: Bartłomiej Sienkiewicz, członek ruchu „Wolność i Pokój”, który miał charakter anarchistyczny, „non violence”, sprzeciwiający się wszelkim formom broni, mundurów i instytucjonalnego porządku. Mówiąc krótko – członek ruchu anarchistycznego zostaje szefem resortu siłowego. To ciekawe.
Czyli sądzisz, że grozi nam rozbrojenie? (śmiech). Raczej kompetencje w tym resorcie dotyczące broni i militariów są żadne, ale może akurat to nie jest tutaj potrzebne. Mówiąc poważnie, on ma za sobą epizody różnych działań. Np. w Instytucie Studiów Wschodnich, czy prowadzenie interesów na Ukrainie. Ciekawe więc jak się będzie uwalniał z ukraińskich interesów, gdy podejmie działalność w MSW, bo rozumiem, że jako minister nie będzie mógł ich prowadzić, ani doradzać w ich prowadzeniu w różnych państwach wschodnich.
No to raczej kwestia otwarta, bo w krajach takich jak Polska, Ukraina czy Białoruś, to może być różnie.
No więc jeśli dążymy do standardów białoruskich to będzie konsultantem w sprawach ukraińskich lub w innych miejscach. Bartłomiej Sienkiewicz zarabiał na swojej wiedzy i to w różnych ciekawych krajach, ale nie pamiętam jego osiągnięć w kwestiach umacniania polskiej państwowości.
O czym świadczy to posunięcie Tuska? To jest teraz tak, że grupa bliska dawnym służbom – z naboru jeszcze Komisji Jana Rokity, którzy potem trafili do Urzędu Ochrony Państwa, a potem rozeszli się po wszystkich innych służbach, konsoliduje się. Proszę pamiętać, że szefem Agencji Wywiadu jest Maciej Hunia, człowiek z grupy krakowskiej. Ministrem SW będzie Sienkiewicz, człowiek od dawna powiązany z Konstantym Miodowiczem, czyli też z grupą krakowską. Reasumują: grupa krakowska przejmuje władzę w służbach. Widać, że Tusk miota się ufając trochę w to, że tacy ludzie zapewnią mu bezpieczeństwo.
Czy świadczy to o jakiejś desperacji Tuska? To wygląda tak, że Tusk nie ma swoich ludzi w służbach, więc bazuje na podpowiedziach Pawła Grasia, a ten podpowiada mu ludzi właśnie z opcji krakowskiej, z której wywodzi się bardzo wielu oficerów, i w ABW i w Agencji Wywiadu, SKW. Oni odgrywają dziś dużą rolę, ale bez specjalnych zasług dla służby.
Jak oceniasz poglądy Bartłomieja Sienkiewicza na tle poglądów reszty rządu Tuska, zwłaszcza w sprawach rosyjskich? Poglądy Sienkiewicza zawsze były koniunkturalne i niewidoczne. Nie wyraża jasnych poglądów, po których byśmy poznali, że jest zwolennikiem jakiejś opcji. To były na tyle oględnie formułowane poglądy, że równie dobrze mógłby się zmieścić w rządzie Marcinkiewicza, Millera i kilku innych. Rozmawiał Sławomir Sieradzki
Oficjalne oświadczenie w sprawie wyroku
15 września 2012 Oficjalne oświadczenie w sprawie wyroku Sądu w Piotrkowie Trybunalskim z dnia 14 września 2012 roku. Tomaszów Maz. dn. 15.09.2012 Oświadczenie w związku z wydanym przeciwko mnie wyrokiem skazującym
Piątkowy wyrok wydany przez Sąd w Piotrkowie Trybunalskim pokazuje wyraźnie, że wolność słowa jest w Polsce ograniczana. Oto okazuje się, że w państwie będącym członkiem Unii Europejskiej i które mieni się jako demokratyczne, najważniejsze prawo człowieka jest deptane. Niestety, z ciężkim sercem muszę stwierdzić, że w mojej ukochanej Polsce panują standardy, którym bliżej do Białorusi lub Korei Północnej, niż państw Zachodu o dojrzałych demokracjach.Wolność słowa gwarantują takie dokumenty, jak Powszechna Deklaracja Praw Człowieka, Międzynarodowy Pakt Praw Obywatelskich i Politycznych, Konwencja o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności oraz Deklaracja Podstawowych Praw i Wolności. Powyższe zgodnie stwierdzają, że każda jednostka ma prawo do wolności poglądów i wypowiedzi, bez względu na granice państwowe oraz formę pisemną, ustną czy też za pomocą druku, w postaci artystycznej bądź z wykorzystaniem każdego innego środka przekazu. Blog AntyKomor.pl jest miejscem, w którym publikuję treści odzwierciedlające mój światopogląd. Do opisywania tego, jak postrzegam świat, wykorzystuję różne formy ekspresji – od artykułów, poprzez zdjęcia, na grach komputerowych kończąc. Sądziłem, że mam prawo do prezentowania swoich przekonań. Jak każdy projekt, tak i ten, zaczął się powoli rozwijać i obok artykułów zaczęły pojawiać się zdjęcia, a następnie filmy oraz gry – całość agregowana lub tworzona była w czasie wolnym jako swego rodzaju hobby. Mój blog nie był miejscem popularnym, tylko skromną witryną ze skromną widownią. Doszedłem do wniosku, że skoro można było śmiać się z poprzedniego Prezydenta w sposób praktycznie dowolny, to nikt nie będzie stwarzał mi problemów, gdy sam zacznę robić to samo, aczkolwiek w stosunku do innego prezydenta i znacznie grzeczniej. Postanowiłem zatem założyć bloga AntyKomor.pl, aby udowodnić, że w mojej subiektywnej opinii, Bronisław Komorowski nie nadaje się na pełnione stanowisko, a także by wyrazić swój sprzeciw wobec osób i środowisk szydzących z tragicznie zmarłego Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ilość zniewag i obelg, które przyjął na siebie ten człowiek, jest dosłownie przytłaczająca – można śmiało powiedzieć, że za czasów jego prezydencji istniało społeczne przyzwolenie, a nawet moda, na szydzenie z jego osoby, nawet w sposób urągający wszelkim normom. Chcę podkreślić, że AntyKomor.pl powstał nie bez powodu i z jakby to wielu chciało, prymitywnych pobudek i chęci znieważenia najwyższego urzędnika państwowego. Bronisław Komorowski wielokrotnie udowadniał, że rola, którą pełni, całkowicie go przerasta. O ile można się śmiać z tego, że zabrał szwedzkiej królowej szklankę, napisał „bul” przez”u” albo sugerował Obamie niewierność żony, tudzież „wychodził z NATO”, o tyle nikomu nie powinno być do śmiechu, gdy prezydent demokratycznego państwa gratuluje Putinowi wygranej w sfałszowanych wyborach lub w sytuacji gdy do Rady Bezpieczeństwa Narodowego zaprasza dyktatora komunistycznego Jaruzelskiego. Znaczący wpływ na moją ocenę Bronisława Komorowskiego miało jego zachowanie, jako polityka, przed objęciem najważniejszego urzędu – wszystko to nałożyło się na siebie i dało impuls do podjęcia działań. Nigdy się nie spodziewałem, że moja strona stanie się obiektem zainteresowania służb specjalnych, a już w najśmielszych snach nie wyobrażałem sobie „odwiedzin” ABW – krótko mówiąc, zostałem potraktowany jak terrorysta, niezwykle groźny przestępca, zagrażający bezpieczeństwu państwa. Nie trudno było mi dojść do wniosku, że ABW została użyta jak swego rodzaju policja polityczna, jak ogromna armata, z której chciano ustrzelić malutką muszkę. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że wymiar sprawiedliwości nie uznał działań ABW za niezgodne z prawem, mimo iż wskazują na to wyraźnie przepisy, na podstawie których jednostka ta funkcjonuje. Prokuratura zdając sobie sprawę z miałkości zebranego materiału dowodowego, postanowiła postąpić w myśl zasady Andrieja Wyszyńskiego i znaleźć na mnie paragraf. Dzielnym śledczym udało się ustalić, że sfałszowałem zaświadczenie od lekarza, skierowanie na leczenie sanatoryjne, legitymację studencką oraz, że użyłem cudzego dowodu osobistego. Faktycznie, dopuściłem się sporządzenia fałszywych dokumentów i powinienem ponieść za to karę – co do tego nie mam wątpliwości. Na swoją obronę mam do powiedzenia tylko tyle, że motyw mojego postępowania nie należał do ekstremalnie groźnych, gdyż miał mi zapewnić przedłużenie sesji poprawkowej i zapobieżenie skreśleniu z listy studentów. Jeśli zaś chodzi o użycie cudzego dowodu osobistego, z którego to zarzutu zostałem uniewinniony, to mamy tutaj jaskrawy przykład „bicia na oślep” – prokuratura nie pofatygowała się i nie przesłuchała mojego ojca – osoby, której dowód osobisty wykorzystałem, tylko z miejsca postanowiła postawić zarzuty. Po co sprawdzać, dochodzić i zachowywać pozory obiektywizmu. Nie czuję się winnym znieważenia prezydenta grami „Komor Killer” oraz „Komor Szoter,” a także zdjęciami, które w opinii sądu mają podtekst seksualny/pornograficzny – skazywanie mnie za powyższe pokazuje wyraźnie, że równość obywateli wobec prawa to czysta fikcja, a także przejaw skrajnej hipokryzji. Chciałbym się dowiedzieć dlaczego nikt nie wszczynał śledztwa w sprawie strony spieprzajdziadu.com oraz innych podobnych, które istnieją do dnia dzisiejszego? Dlaczego nikt nigdy nie ścigał autorów wulgarnych komentarzy zamieszczanych na ogólnopolskich portalach? Powinno być tak, że albo karzemy wszystkich (według zasady, że każdy obywatel jest równy wobec prawa) albo nikogo. Wyrok, który usłyszałem, jest w moim przekonaniu niesprawiedliwy i będę się od niego odwoływał do wszystkich przewidzianych prawem instancji, a gdy to nie pomoże i nadal będę uznawany za winnego znieważenia, udam się po sprawiedliwość do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Mimo iż popełniłem w swoim życiu kilka błędów i zasłużyłem na karę, to jednak zostałem potraktowany znacznie surowiej niż sobie na to zasłużyłem – bulwersuje mnie fakt, że państwo polskie potraktowało mnie gorzej niż gangsterów (vide sprawa gangsterów z Pruszkowa) i oszustów (sprawa Amber Gold i jej właściciela). Odnoszę dziwne wrażenie, że może lepiej by było, według polskiego wymiaru „sprawiedliwości” gdybym „zapisał się” do jakiejś zorganizowanej grupy przestępczej, okradł bank i zabił kilka osób niż tworzył antyprezydencki portal. Jak już wielokrotnie wspominałem blog AntyKomor.pl dalej będzie działał – na przekór władzy i wymiarowi sprawiedliwości, ku złości przeciwników politycznych i radości zwolenników, którym chciałbym podziękować za ogromne wsparcie i trwanie ze mną w tych trudnych chwilach – postaram się Was nie zawieść, będę trwał na posterunku mimo wszelkich przeciwności losu. Robert Frycz
List otwarty w sprawie ograniczania wolności słowa na Uniwersytecie Warszawskim Dziś przedstawiciele środowiska naukowego wystosowali list przeciwko ograniczaniu swobody debaty na Uniwersytecie Warszawskim. Zachęcamy do udostępniania! List otwarty w sprawie ograniczania wolności słowa na Uniwersytecie Warszawskim
20 lutego br. na Uniwersytecie Warszawskim miała odbyć się debata, zorganizowana przez Niezależne Zrzeszenie Studentów tej uczelni. Tematem debaty miała być idea narodowa i nowy ruch społeczny, powstały w zeszłym roku – Ruch Narodowy. Informacja o planowanym spotkaniu wywołała nagonkę środowisk lewicowych, która doprowadziła do jego odwołania przez władze uczelni. Uważamy, że zaistniała sytuacja jest skandaliczna i stawia pod znakiem zapytania swobodę dyskusji akademickiej na UW. Wyrażamy swoje poparcie dla działań Niezależnego Zrzeszenia Studentów tej uczelni, odważnie podejmującego tematy nurtujące polskie społeczeństwo, a zwłaszcza młode pokolenie. Tradycja polskiego ruchu narodowego, jak i próby jej współczesnych interpretacji, ma takie samo prawo być przedmiotem rozważań akademickich i debaty społecznej jak tradycje socjalistyczna, ludowa, konserwatywna czy liberalna. Wszystkie one są częścią naszej historii i rzeczywistości politycznej. Odwołanie debaty poświęconej Ruchowi Narodowemu jest skandaliczne również w kontekście niczym nieskrępowanej ekspansji skrajnej lewicy w polskim życiu akademickim, jaką od lat możemy obserwować. Domagamy się prawa do wolnego dyskutowania nad ideami politycznymi na polskich uczelniach.
dr Mariusz Bechta, IPN Warszawa
prof. Ryszard Bender, Wydział Nauk Humanistycznych KUL
dr Jacek Chachaj, Wydział Nauk Humanistycznych KUL
dr Jacek Chaciński, Wydział Prawa KUL
prof. Marek J. Chodakiewicz, The Institute of World Politics, Washington, DC
dr Marta Cywińska, SGGW
dr Przemysław Czarnek, Wydział Prawa KUL
dr Marek Dobrowolski, Wydział Prawa KUL
dr Rafał Dobrowolski, historyk
dr inż. arch. Michał Domińczak
dr Izabella Galicka
dr Zbigniew Girzynski, UMK Toruń
prof. Piotr Gliński IFiS PAN, Uniwersytet w Białymstoku
prof. zw. dr hab. Bogumil Grott, UJ
dr Ksawery Jasiak, IPN Opole
dr Krzysztof Kaczmarski, IPN Rzeszów
dr Krzysztof Kawęcki, Wyższa Szkoła Menedżerska w Warszawie
prof. dr hab. Krzysztof Kawalec, UWr
dr Krzysztof Koźmiński, Uniwersytet Warszawski
dr Andrzej Krzystyniak, politolog, historyk
dr hab. Artur Ławniczak, UWr
dr hab. Rafał Łętocha, UJ
dr Marcin Masny, historyk
dr Jacek Misztal, historyk
dr Wojciech Muszyński, IPN Warszawa
dr Jolanta Mysiakowska-Muszyńska, IPN Warszawa
dr Bogna Obidzińska, Uniwersytet Jagielloński
mgr Damian Pietrzyk, WPiA UKSW
dr Adam Podlewski
prof. Wojciech Polak, UMK
dr Marcin Romanowski, WPiA UKSW w Warszawie
prof. Mieczysław Ryba, Wydział Nauk Humanistycznych KUL
dr Rafał Sierchuła, IPN Poznań
dr Mariusz Siwoń
dr Paweł Skibiński, IH UW
dr Tomasz Sommer
dr Tomasz Szczepański, Muzeum Wojska Polskiego
dr Marian Szołucha, ekonomista, Wyższa Szkoła Menedżerska w Warszawie
dr hab. Maciej Urbanowski, Wydział Polonistyki, UJ
dr Piotr Wiśniewski, Wydział Prawa KUL
prof. Tomasz Wituch, b. prof. UW, Akademia Marynarki Wojennej w Gdyni
dr hab. Radosław Zenderowski, Instytut Politologii UKSW
prof. Jan Żaryn, historyk, UKSW
NASZ WYWIAD. Prof. Krystyna Pawłowicz: Ustawowe dziedziczenie majątku dla homoseksualistów jest zwykłym skokiem na kasę Donald Tusk zaprosił parlamentarzystów Platformy na spotkanie w związku - zapewne – z ich niesubordynacją przy głosowaniu nad przywilejami dla homoseksualistów. Można się spodziewać reprymendy. Wierzy pani w siłę kręgosłupów tych 46 posłów Platformy, którzy nie poparli, jak chciał premier, ustawy o tzw. związkach partnerskich. Prof. Krystyna Pawłowicz, posłanka PiS: - Prawdę mówiąc, nie wierzę. Przy okazji ustawy antyaborcyjnej okazało się, że mają oni charaktery na tyle miękkie, ze zmienili zdanie w ciągu dosłownie kilku minut. Teraz mogą się spodziewać większego maglowania – nie tylko groźnych spojrzeń pana premiera z trybuny, ale zupełnie innej rozmowy – bo bez świadków i ze znaczącą presją kolegów.
Senator Aleksander Pociej już ją wywiera na pośle Johnie Godsonie. Napisał na blogu m.in.: „Problem z posłem Godsonem jest bardziej złożony, gdyż autorytet papieża nie jest dla niego jako Protestanta ani czymś ważnym, ani rozstrzygającym. Natomiast paradoks jego sytuacji polega na tym, że wypinając się na związki partnerskie wypiął się na tę liberalną część Platformy, która spowodowała, że został pierwszym czarnoskórym posłem w polskim Parlamencie. Dzięki ludziom, których myślenie potępia złamał tabu - przeciętny biały Polak-Katolik wybrał na swojego posła czarnego Polaka-Protestanta.” To bezczelne głupstwa. Zresztą nie ma się co dziwić – pan Pociej nigdy nie był wybitnym studentem. Jego ojciec chodził do sądu, a on zawsze był raczej lekko „zabawowy”. W jego słowach są też zwykłe błędy. Poseł Godson właśnie pokazuje, że papież jest dla niego autorytetem, nawet jeśli mu nie podlega. Mamy wspólnotę zasad, których poseł PO przestrzega. Panem Pociejem bym się nie przejmowała. To nie jest osoba, z która można by polemizować. To człowiek bardziej znany z polowań na jakichś Hubertusach. Niech się tym zajmuje, a zostawi w spokoju człowieka ideowego. Powinien brać przykład z Polaka naturalizowanego, a nie zachowywać się w sposób przynoszący Polsce wstyd.
Senator Pociej de facto oskarżył o rasizm całą południowo-wschodnią Polskę sugerując, że tam na plebaniach to dopiero poseł Godson zobaczy, jak go przyjmą. Co on wygaduje? Tam żyją ludzie, którzy bardziej tradycyjnie podchodzą do chrześcijaństwa i w ogóle do życia. Nie można czynić im z tego zarzutu. Wyśmiewanie i pokazywanie palcami dowodzi, jak ci liberałowie rozumieją wolność słowa, wyznania. Pociej kompletnie nie rozumie polskości. Przecież prędzej kojarzy się ona z terenami Mazowsza czy Polski Wschodniej. Tu jest nasz kod kulturowy. Pan Pociej nie jest postacią poważną. Widziałam jego pisma procesowe z błędami ortograficznymi. Niech może nauczy się pisać, a nie jedzie tylko na chwale swojego taty i czepia się pana posła Godsona, który zachowuje się szlachetnie. Chciałabym, aby moim sąsiadem był taki Polak jak pan Godson, a nie człowiek, który mówi że jest Polakiem, a polskich wartości i tradycji nie potrafi uszanować. Pana Pocieja za sąsiada nie chciałabym mieć.
Ale czy poseł Godson znajdzie w sobie siłę, by w szlachetności wytrwać, gdy gromy ciskać będzie na niego i kolegów sam premier? Ta grupa niestety patrzy, jak zachowuje się w takich sytuacjach Jarosław Gowin. A skoro pan minister już daje do zrozumienia, że pojawił się projekt, który są w stanie poprzeć, neutralizując ataki i pokazując wielobarwność Platformy, klepną „nowy” projekt.
Na razie formalnie go nie ma. I oni pewnie też go jeszcze za dobrze nie znają. Ale już zaczynają swoje stanowisko niuansować. Nie zamierzają denerwować pana premiera, a z drugiej strony chcą pokazać umiejętność znalezienia kompromisu. Poprą projekt, nad którym pracują panowie Żalek i Gowin.
W Platformie znów będą dwa projekty. Jeden – pana Dunina – ma pokazywać, że istnieje skrzydło lewe, a drugi – pana Żalka – robi się dla skrzydła prawego. Ale gdy przyjrzeć się założeniom tego konserwatywnej opcji, zobaczymy to samo niebezpieczeństwo. Posłowie będą bazować na opinii o konserwatywności i katolickości ministra sprawiedliwości. Wystarczy im zaufanie, nikt tego nie będzie czytał. A przecież ta ustawa będzie nie do przyjęcia. Co z tego, że nie będzie zawierać „związków partnerskich” w nazwie? Mamy do czynienia z klasyczną taktyką salami. Po plasterku będą zmieniane kolejne ustawy, a główny projekt będzie nosił tytuł „o wspólnym pożyciu”. Pan Żalek w założeniach powołuje się na orzecznictwo Sądu Najwyższego. A ten stwierdza, że skoro w związku są dwaj faceci, dwie baby, hetero, homo – nieistotne – jest to stan faktyczny, któremu należy pozwolić funkcjonować.
Zna pani jakieś szczegóły założeń projektu? Słyszymy, że w pierwszym rzędzie znowelizuje się prawo spadkowe i wprowadzi możność ustawowego dziedziczenia bez sporządzania testamentu. To bardzo znaczące. Dlaczego homoseksualiści najpierw chcą zagwarantować sobie dostęp do majątków? Dobrze wiemy, że związki homo są nietrwałe, a często polegają nawet na prostytucji. Młodzi chłopcy potrafią sobie podporządkować facetów, którzy mają jakiś dorobek życia. Zdarza się, że porzucają swoje rodziny, mając naturalne dzieci. Umożliwienie takim ludziom wejścia na równi z innymi w posiadanie czyjegoś majątku jest zwykłym skokiem na kasę. Podobnie z uprawnieniami do korzystania z mieszkania. Jest to oczywiste nadużycie. Pan poseł Żalek nie przyjął moich argumentów, gdy mówiłam, że nie ma żadnego pożycia w związkach homoseksualnych. Sąd Najwyższy mówi, że wspólne pożycie jest odnoszone do relacji kobiety i mężczyzny, oznacza więź duchową, psychiczną, ekonomiczną i fizyczną. Nie ma prawdziwej więzi między osobami homoseksualnymi. Pan Żalek chce, by Sąd Najwyższy przeszedł do porządku dziennego nad patologią. Mamy zrównać chore relacje z normalnymi? Not. Znp
Prof. Pawłowicz dla Fronda.pl: Niech te lesbijski zostawią dzieci w spokoju! - Kim jest ta trzecia osoba w związku?! Drugą mamusią, drugim tatusiem? Jak ma się zwracać do nowego partnera/partnerki rodzica?! To zupełnie wypacza ogląd świata i całkiem ogranicza możliwość poznania normalnego świata przez takie dziecko - mówi w rozmowie z Fronda.pl prof. Krystyna Pawłowicz.
Marta Brzezińska: Para lesbijek z Austrii, która chciała wspólnie wychowywać dziecko jednej z kobiet, wygrała sprawę przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka. ETPC orzekł, że austriackim prawo adopcyjne dyskryminuje pary homoseksualne. Pani profesor ten wyrok się podoba? Prof. Krystyna Pawłowicz, PiS: Przykład austriackich lesbijek, które poskarżyły się ETPC dowodzi po raz kolejny, że układy homoseksualne są oparte przede wszystkim na nienaturalnej, chorej więzi seksualnej. Cały czas jednak funkcjonują w takich związkach pewne instynkty macierzyńskie. Oczywiście osoby, żyjące w takich związkach bardzo chciałyby mieć dzieci, bo ten silny instynkt w nich jest, a tego nie zaspokoją relacje oparte tylko i wyłącznie na seksie. Jeśli te uczucia macierzyńskie mają być zaspokajane przez adopcję dzieci, to jest to kolejny dowód na skrajnie przedmiotowe traktowanie dzieci. Nawet gdyby chodziło o adopcję dziecka z poprzedniego, heteroseksualnego związku jednej z tych osób.
Czy wyrok ETPC jest w pewnym sensie precedensowy i otworzy całkiem drzwi do adopcji dzieci ze związków heteroseksualnych przez kolejnych partnerów rodzica, który uzna, że jest homoseksualny? Przecież te dzieci mają rodziców! Mają ojca i matkę! Zezwolenie na adopcję oznacza możność uznania kolejnej osoby, „trzeciego rodzica”. Właśnie, kim ta trzecia osoba jest?! Drugą mamusią, drugim tatusiem? Jak ma się zwracać do nowego partnera/partnerki rodzica?! To zupełnie wypacza ogląd świata i całkiem ogranicza możliwość poznania normalnego świata przez takie dziecko. Uważam, że taka sytuacja stwarza dziecku ogromną krzywdę. To dowodzi twierdzeniu, że zachodnie cywilizacje pozwalają w sposób całkowicie bezmyślny krzywdzić dzieci. Przecież to dziecko potrzebuje mieć ojca i matkę. Jeśli nowa partnerka partnerkę mamy zechce adoptować jej dziecko z poprzedniego związku, to podejrzewam, że ojciec też łatwo z niego nie zrezygnuje. Zakładam, że nie będzie w każdej sytuacji tak, że lesbijką zostanie samotna matka i jej nowa partnerka będzie mogła bez problemu dziecko adoptować. A co, jeśli ojciec nie będzie wyrażał zgody? Jeśli nie zrzeknie się swojego dziecka? To co, będą dwie mamusie i tatuś? Czy mamusia i "mamusio-tatuś"? To wszystko stwarza ciężki układ patologiczny. I kolejny dowód na to, że zachodnioeuropejska cywilizacja, nie tylko Austria (ETPC nie liczę, bo Trybunał już od dawna reprezentuje i chroni lewicowy światopogląd, w związku z czym, nie jest dla mnie żadnym autorytetem) idzie na dno. Jestem bardzo zasmucona faktem, że takie państwa, jak Austria, która mogła wydawać się ostoją pewnej tradycji, w taki bezmyślny sposób przyjmuje nowe ideologie i poddaje im swoje prawo. Najbardziej mi żal w takich układach dzieci, którym będzie się działa ogromna krzywda. Będą nieszczęśliwe, staną się kalekami. Wychowanie przez parę homoseksualistów powoduje, że dziecko traci ogląd rzeczywistości i ma olbrzymie trudności ze zrozumieniem relacji w rodzinie, a później – założeniem własnej szczęśliwej rodziny.
Jak prawnie rozwiązywać takie sytuacje, jak ta w Austrii? Załóżmy , że kobieta rozstaje się z mężem, zostaje z dzieckiem i nagle odkrywa w sobie skłonności homoseksualne; znajduje partnerkę i chce, by ona adoptowała jej dziecko. Ale jakim prawem?! Niby jak mamy takie sytuacje rozwiązywać?! Dziecko ma tylko ojca i matkę. I nic tego nie zmieni! Żaden kolejny partner/partnerka rodzica! Przecież oczywistym jest, że dwie kobiety nie zastąpią ojca! Jakim prawem dziecko ma mieć dwie matki?! Nie zaburzajmy naturalnych relacji! Nawet jeśli kobietę z dzieckiem zostawi mąż, czy narzeczony, ktokolwiek, a ona wymyśli sobie, że jest lesbijką i zechce, by inna kobieta adoptowała jej dziecko, to tak się nie da! Ona jest samotną matką i nie ma potrzeby tworzenia świata fikcji i zaburzania dziecku poczucia spokoju. Nie ma sensu udawać „rodziny”, udawać, że zbudowało się nienaturalne więzi, które będą niszczyć życie dziecka. Niech lesbijki zostawią dzieci w spokoju! Dlaczego mielibyśmy się zastanawiać nad regulacją takich kwestii? To nonsens! To wszystko dzieje się kosztem dzieci, a nikt tego nie zauważa! Międzynarodowe organizacje powinny się zająć tym szaleństwem poprawności politycznej, tego całego genderyzmu i innych koncepcji, które polegają tylko i wyłącznie na tym, by jak najwięcej przyjemności, głównie seksualnej sobie sprawić, bazując na chorych emocjach, kosztem wszystkich innych wokół, zwłaszcza dzieci. Rozmawiała Marta Brzezińska
Guy Augé: Prawowitość, czyli wolne posłuszeństwo / Przeł. Jacek Bartyzel
I. Wprowadzenie W tradycyjnej wspólnocie politycznej (cité) dobro wspólne (bien commun) spełnia się przez swobodne posłuszeństwo należne prawowitemu królowi, który też jest podporządkowany ładowi wyższemu od wszelkiej ludzkiej woli. Od nowożytności wola ludzka uwolniła się od wszelkiego ładu, który nie ma źródła w niej samej; nic przeto nie może jej ograniczać. Dlatego też każda władza, która wypowiada się w imieniu woli powszechnej (volonté générale) – czy to demokratyczna, czy autokratyczna – jest potencjalnie totalitarna. Wszelako i wielu rojalistów oraz katolików, zapominających o prawowitości, pokłada nadzieję na restaurację wspólnoty tradycyjnej w użyciu środków nowoczesnych, jedni przez głosowanie, drudzy przez zamach stanu „dobrego” dyktatora, albo obu jednocześnie…
II. Czym jest prawowitość? Królestwo arcychrześcijańskie (très-chrétienne) postuluje prawowitość i prawdziwie ją zapewnia w postaci skończonej. Czym jest, w rzeczy samej, prawowitość?
— To usprawiedliwienie, tak prawa rządzących do rozkazywania, jak obowiązku posłuszeństwa rządzonych, „niewidzialny geniusz Państwa” (Cité), wyjaśnia ładnie włoski historyk Guglielmo Ferrero, jeden z pierwszych, którzy rozważali tę kwestię1. Uśmierzając obopólny lęk szefa i podwładnych, prawowitość czyni możliwym współdziałanie i hierarchizację zespołu.
III. Geneza i spełnienie prawowitości
III.1. Prastary problem: jak uzyskać posłuszeństwo niesłużalcze? Do odkrycia tego rozwiązania dążyła już Starożytność i niekiedy się do niego przybliżała, lecz nigdy nie osiągnęła go w sposób w pełni zadowalający. Państwo pogańskie mylnie utożsamiało się z siłą przywódcy, i kiedy ten stawał się tyranem, psuło się razem z nim. Dopiero chrześcijaństwo przyniosło światu rozwiązanie tego dramatu politycznego, czyniąc to przez wyraźne odróżnienie funkcji od człowieka, który ją sprawuje i który nie pełni jej inaczej niż jako posługę (ministère) w służbie dobra wspólnego. Posłuszeństwo nie było więc należne jednostce, lecz dobru wspólnemu, którego ta jednostka miała obowiązek poszukiwać, a w ostatecznym wnioskowaniu – Bogu, w którym to dobro jest zakorzenione i od którego pochodzi wszelki autorytet, mogący zobowiązywać w sumieniu. Jednakowoż wkład chrześcijaństwa w teorię prawowitości artykułowany był przez różne teologie i filozofie – najdłużej przez augustynizm polityczny i przez tomizm – oraz w różnym otoczeniu kulturowym, początkowo słabiej od naszego spojonym przez wspólnotę wiary.
III.2. Prawowitość augustyńska Zachwycająca siła chrześcijańskiej prawowitości królewskiej (légitimité royale chrétienne), taka jaką wykoncypowali teoretycy augustynizmu dojrzałego średniowiecza, zakładała się nie tylko na klerykalnej wizji wszechświata, gdzie to, co doczesne, podporządkowuje się temu, co duchowe, gdzie skaleczony rozum polega wyłącznie na Objawieniu i gdzie łaska podbija naturę jako Państwo Boże (Cité de Dieu) wchłaniające państwo ludzkie, ale również na wewnętrznej komunikacji, którą umożliwiała wspólnota religijna: można więc było oczekiwać ufnej lojalności poddanych, a ze strony księcia chrześcijańskiego — poczucia jego odpowiedzialności za zbawienie wieczne, jako przeznaczenie jego ludu. Wspaniale wyraża to liturgia sakry [monarszej].
III.3. Prawowitość tomistyczna, czyli prawowitość wykończona Odrodzenie starożytnego arystotelizmu, „ochrzczonego” inteligentnie przez św. Tomasza z Akwinu, rozpoczyna humanizm chrześcijański, pewną rehabilitację rozumu (jedynie skaleczonego, ale nie zniszczonego przez grzech), realistyczną wizję natury. Według św. Tomasza, ucznia Arystotelesa, istnieje prawo naturalne Państwa (État), naturalny porządek społeczny, poprzedzający chrześcijaństwo, istniejące ze swej strony w porządku religijnym i na planie Objawienia. Krótko mówiąc, autonomia doczesności, którą ten wielki klerk wyzwolił z klerykalizmu, unaocznia we wszystkim transcendentny wkład religii, dostarczającej jedynie klucza otwierającego tę naturę harmonijną i uporządkowaną, którą już Arystoteles kontemplował z wrodzonym realizmem poganina. A zatem, podług św. Tomasza, jeśli łaska przekracza naturę, to natura jest autonomiczna: Państwo nie jest wchłonięte – tak jak według augustynistów dojrzałego średniowiecza – przez Kościół. Tomiści nie są teokratami, i choć wszelka władza pochodzi oczywiście od Boga, to in abstracto. Do tego samego zresztą doszli legiści prawa rzymskiego, w ramach swoich kompetencji świeckich, użyźnionych myślą grecką. Monarchia według św. Ludwika – współczesnego Akwinacie – jest rodzajem „rządu mieszanego” (gouvernement mixte), arystotelesowsko-tomistycznego, ani kapłańskiego, ani ateistycznego, ani despotycznego, lecz umiarkowanego i dobrze wymierzonego.
IV. Rewolucja przeciwko prawowitości
IV.1. Modernistyczna zasada autonomii: suwerenność odnajdująca swoje źródło w samej sobie Niestety, XIII-wieczna synteza tomistyczna, choć realistyczna, nie utrzymała się w pozycji doktryny; została wyszczerbiona już przez prądy nominalistyczne, które z kolei są źródłem refleksji nowoczesnej i nowych koncepcji suwerenności (souveraineté), monarchii czystej (monarchie pure)2, umowy społecznej (contrat social) i legalistycznego (légaliste) pozytywizmu. Tendencja ta, prowadząca do Rewolucji francuskiej, swój paroksyzm osiągnęła pod nazwą suwerenności ludowej, zdefiniowanej za Rousseau jako wyraz woli powszechnej. Jednakowoż, podczas gdy suwerenność królewska, nawet w jej szczytowym okresie za absolutyzmu burbońskiego, pozostawała środkiem (moyen) dla osiągania dobra wspólnego, i nigdy nie rościła sobie prawa do odnajdywania w sobie samej własnego usprawiedliwienia, to nowa suwerenność ludowa triumfowała w pozytywizmie prawniczym, utożsamiającym prawo (droit) z przepisami prawa (lois), a przepisy prawa z samą suwerenną wolą (volonté souveraine) prawodawcy. Lud stał się suwerenem, który nie ma już żadnego powodu, aby sprawdzać poprawność swoich działań.
IV.2. Władza autonomiczna jest władzą nieograniczoną, totalitarną Oczywiście, na początku Rewolucji francuskiej znajdziemy liberałów i liberalizm, zrodzony jeszcze w arystokratycznych kręgach Starego Porządku, który chciał ograniczyć uprawnienia egzekutywy, ograniczając tym samym Państwo; ale ideologia umowy społecznej, ściśle modernistyczna i nominalistyczna, tak w ujęciu Hobbesa, jak Rousseau, nie dawała możliwości znalezienia żadnej przeciwwagi dla suwerennej mocy Lewiatana-prawodawcy. Nadanie „ludowi” suwerenności Lewiatana nie przyniosło – chociaż tak się twierdzi – prostej zmiany podmiotu wszechwładzy (toute-puissance): była to zasadnicza zmiana koncepcji suwerenności, otwarcie drzwi przed totalitaryzmem. Albowiem tyran z urodzenia, jedynowładca, może wprawdzie rościć sobie wszechmoc, lecz zawsze zderza się z jakąś Antygoną – tą małą legitymistką, jak mawiał Maurras! – która przypomina mu o istnieniu wyższych zasad; i także król absolutny, zresztą wstrzemięźliwy prawodawca, wiedział, że prawo naturalne (droit naturel) opiera się na obserwacji natury zewnętrznej i nakazuje mu rządzić w oparciu o „Wielką Radę”. Suweren nowego ustroju, zrodzonego z Rewolucji, przeciwnie – wyraża tę zdumiewającą pretensję do bycia nie zwykłym kanałem interpretacji prawa, ale źródłem wszelkiego prawa, wszelkiej sprawiedliwości. Według uderzająco trafnej formuły Jeana Madirana, prawo wyrażające wolę powszechną zmienia na liczbę mnogą grzech pierworodny3. Niezależnie od tego, że totalitaryzm ulegał następnie zróżnicowaniu, już to wcielając się w kolektywne zgromadzenia, już to w charyzmatycznego szefa plebiscytarnego, natura rzeczy i siła tradycji są dla niego w każdym wypadku przeszkodą: wygórowane i wywrotowe roszczenia rewolucyjne, znamienne dla demokracji nowoczesnej4, mieszczą w sobie potencjalność totalitaryzmu. Wystarczy rzucić okiem na systemy świata współczesnego, wszystkie „jak należy” (i całkiem logicznie!) demokratyczne, aby ocenić, do czego doprowadziła nasza „wielka Rewolucja” – jak ją nazywa Hrabia Paryża5.
V. Idea prawowitości dzisiaj
V.1. Skarb przekazywany za pośrednictwem tradycjonalistycznych rojalistów Idea prawowitości została dawno temu powierzona do przekazywania tradycjonalistycznym rojalistom. Należy przyznać tę zasługę Talleyrandowi, że prezentując teorię [legitymizmu] na Kongresie Wiedeńskim w latach 1814-18156w imię solidarności książąt europejskich, mógł tak lepiej bronić praw pokonanej militarnie Francji do politycznego zmartwychwstania. Znamy zwłaszcza legitymizm XIX-wieczny, stający w obronie praw starszej linii [Burbonów] przeciwko uzurpacji orleanizmu z 1830 roku, jako partia, która wcielała tę sprawę, personifikowaną przez hrabiego de Chambord7. „Skażone” w ten sposób pojęcie musi być zdecydowanie „horrorem” dla republikanów i demokratów, i prawie z tych samych powodów jest starannie unikane przez maurrasowskich „fuzjonistów”, pozostając samookreśleniem przyjmowanym przez Białych Hiszpańskich8.
V.2. Powrót troski o prawowitość Atoli od kilku dziesięcioleci zachodzi intrygujące zjawisko, nazwane przez Pierre’a Boutanga „zmartwychwstaniem tego pięknego nieboszczyka”. Był to przypadek, najpierw w zasadzie teoretyczny, na kanwie lektury niemieckiego socjologa Maxa Webera9 oraz komentarzy do niego, nieco później zaś i tym razem „egzystencjalny”, w trakcie rozdzierającej wojny franko-francuskiej, w latach 1940-1944, i jej przedłużenia w następnych latach (sprawa algierska, rządy generała De Gaulle’a, sukcesja po Generale…). Dzisiaj pojęcie prawowitości politycznej przejęło prawo państwowe, poświęcając mu dzieła filozoficzno-prawne, które je spłaszczają i trywializują, aczkolwiek jest to pewien postęp, z uwagi na to, że mimo wszystko uznaje się je za kluczowe dla głębszej refleksji politycznej. Ale staje się to również źródłem zamętu, ponieważ pojęcie to stając się względne, gubi swoją konsystencję i ostatecznie konotuje wzajemnie sprzeczne idee. Dzieje się tak nawet w przypadku wynalazców tego terminu, czyli rojalistów, którzy płoszą się odzyskać swoje własne dobro!
V.3. Niemożliwe równanie prawowitości demokratycznej Dla naszych współczesnych politologów prawowitość jest dowolnie podporządkowana dominującej idei prawa, ujmowanej na sposób elektoralistyczny i demokratyczny10. Tymczasem, historycznie, powiązano w sposób dość arbitralny technikę reprezentacji wyborczej i głosowanie większościowe z nową prawowitością demokratyczną. W tym uzgodnieniu nie było nic koniecznego: z pewnością zszokowałoby to Ateńczyków epoki Peryklesa, dla których jedynie losowanie było metodą wyrażającą prawdziwie egalitaryzm demokratyczny, podczas gdy wybór uważano za technikę arystokratyczną. Co się tyczy głosowania większościowego, to średniowieczni duchowni odkryli w nim ponownie prosty środek do uniknięcia poważnych niedogodności niezdecydowania w razie braku jednomyślności. Nikt wówczas nie utrzymywał jeszcze, że liczenie głosów oznacza to, co najbardziej rozumne; że ta procedura jest doskonała; rozumiano, że jest ona empiryczna i prymitywna, ale chciano wierzyć, że większa część (major pars) może być zdrową częścią (sanior pars), większością jakościową raczej niż ilościową11! Tak samo dawna koncepcja reprezentacji politycznej i społecznej (która znacznie ewoluowała w tokuhistorii naszego Zachodu) nie była związana z rytuałem (rite) wyborczym12. Dziedziczny król, proboszcz lub pan okolicy mogą równie dobrze reprezentować populus co deputowany wybrany w okręgu. Współczesny związek pomiędzy głosowaniem ludowym a reprezentacją prawowitą nie ma racjonalnego ugruntowania; a co się tyczy sakralizacji zasady większościowej, nadającej połowie plus jeden wypowiadających się w głosowaniu wagę wyroczni (oracle), to nie jest to mistycyzm, lecz mistyfikacja13. A zatem jedno z dwojga:
• albo traktujemy poważnie tę mistyfikację, prowadzącą wprost do najbardziej odrażającego despotyzmu, który zniewala dusze, ustanawiając w epoce, w której żyjemy, przywilej testowania;
• albo odrzucamy ów marny środek arytmetyczny, ilekroć chodzi o podjęcie ważnej decyzji.
Tak zwane rozwiązanie demokratyczne, którym upajają się z ochotą nasi politycy, jest niczym innym jak oscylowaniem pomiędzy tą deformacją a tamtym kalectwem. W związku z tym jest niemożliwe, aby nie odczuwać porażki, niekompletności i marności (vanité) – również wiecznego zagrożenia – nowej prawowitości ludowej: każda kampania wyborcza przypomina nam o tym wieloma przykładami.
VI. Rojaliści ulegający demokratycznym syrenom A zatem widzimy, że ci monarchiści – nazywający się po prostu „rojalistami” – którzy chcieliby stanowczego odrzucenia współczesnych kaprysów demokratycznych, naprawdę składają ofiarę bałwanowi chwili. Jeden z tych, którzy udzielają lekcji demokracji prezydentowi Republiki Francuskiej, p. Pierre Boutang, zazwyczaj nieco konformistyczny14, zapewnia, że „słowo go nie uwiera”. Jeżeli „słowo” wyraża potrzebę consensusu ludowego, albo, po prostu, jeżeli przez demokrację rozumie się jeden z ustrojów opisanych przez dawnych myślicieli greckich, to moglibyśmy się z tym zgodzić i nie tylko zastosować słowo, ale nazwać się antydemokratami bez urażania kogokolwiek. Niestety, każdy wie, że nie jest to przypadek dzisiejszy, i że nie chodzi tu o termin „niewinny”. „Dwuznaczność antydemokratyzmu”15 jest niewątpliwa, ale wynika ona z niejednoznaczności demokracji współczesnej. Z punktu widzenia przyszłości rojalizmu francuskiego nie musimy również obawiać się efektu kompromisów demokratycznych Hrabiego Paryża, którym ulegają niektórzy neoorleaniści. Ten książę, który nie posiada prawowitości jurydycznej – czego dowiedliśmy, jak sądzę – tym bardziej nie jest w stanie zaproponować zdrowej doktryny politycznej, w której dałoby się rozpoznać tradycyjną prawowitość monarchiczną.
1 Zob. Guglielmo Ferrero, Pouvoir, les génies invisibles de la Cité, Paris 1945.
2 W tym wypadku również z wpływami platońskimi, na które reakcją była doktryna „rządu mieszanego” Arystotelesa.
3 Jean Madiran, On ne se moque pas de Dieu, Paris 1957, s. 61.
4 Na temat dystynkcji pomiędzy demokracją antyczną (klasyczną) a demokracją nowoczesną zob. zwłaszcza: Jean Madiran, Les deux démocraties, Paris 1977 oraz Claude Polin, L’Esprit totalitaire, Paris 1977, s. 231 i n.
5 Właśc. Henryk książę Orleański [Henri duc d’Orléans] (1908-1999), od 1940 roku orleanistyczny pretendent do Korony Francuskiej. Tytuł „Hrabiego Paryża” (Comte de Paris), występujący w epoce karolińskiej, lecz nieznany monarchii kapetyńskiej, ustanowił na nowo w 1838 roku uzurpator Ludwik Filip Orleański („król Francuzów” 1830-1848) [przyp. tłumacza].
6 Zob. Guglielmo Ferrero, Reconstruction, Talleyrand à Vienne, Paris 1941; Pierre Gaxotte w znakomicie naświetlających początki Restauracji partiach swojej Histoire des Français.
7 Henri comte de Chambord [Henri-Charles-Ferdinand-Marie-Dieudonné d’Artois, duc de Bordeaux, 1820-1883], od 1844 roku k.z.p. Francji i Nawarry Henryk V [przyp. tłumacza].
8 Blanc d’Espagne – potoczne określenie legitymistów, którzy – wierni prawom fundamentalnym sukcesji korony – po śmierci Henryka V (1883) rozpoznali jako prawowitych sukcesorów Burbonów hiszpańskich, w przeciwieństwie do „fuzjonistów”, którzy przyłączyli się do pretendentów z linii orleańskiej [przyp. tłumacza].
9 Autor ma na myśli oczywiście Weberowską teorię typów legitymizacji władzy [przyp. tłumacza].
10 Zob. na przykład: Maurice Duverger, Sociologie politique (P.U.F., wydanie dowolne), albo prace Georgesa Burdeau, zwłaszczaL’idée de légitimité, „Annales de philosophie politique”, nr 7, 1967; Natalio Botana, La légitimité, problème politique, teza doktorska obroniona na Uniwersytecie Katolickim w Lowanium, Buenos Aires 1968 i Le consensus, „Pouvoir”, nr 5, 1968.
11 Istnieje bogata literatura naukowa odnośnie do tej kwestii. W szczególności artykuły Léo Moulina, m.in.: Les origenes religieuses des techniques électorales et délibératives modernes, „Revue internationale d’histoire politique et constitutionnelle”, avril-juin 1953; Sanior et major pars. Note sur évolution des techniques électorales et délibératives dans les ordres religieux du Ve au XIII e siècle, „Revue historique de droit”, 1958, nr 3 i 4 (z bibliografią); Origines des techniques électorales, „Contrat social”, 1960, vol. IV, nr 3. Zob. także: Henri Pirenne, Les origines du vote à la majorité dans les assemblées publiques, „Revue belge de philologie et d’histoire”, 1930, 9(I), s. 686; Claude Leclercq, Le principe de majorité, Colin, Paris 1971.
12 Ograniczymy się tu do odesłania do prac Claude’a Soule: La notion historique de représentation politique, „Politique”, 1963, nr 21, s. 17-32 i jego tezy doktorskiej nt. Les États généraux de France. 1302-1789, „Étude historique”, B.D.F., DZ/1967 (14). Nadto:Gouvernés et gouvernants. Ancient pays et assemblées d’États, Bruxelles, vol. 35, 36, 37 i 45.
13 Zob. René Gillouin, Gouvernement et représentation, „Revue de travaux de l’Académie des sciences morales et politiques”, 4esérie, 1958, 2e semestre.
14 Aluzja do postawy politycznej tego wybitnego filozofa, poety i pisarza, związanego z Action Française (w młodości sekretarza Charlesa Maurrasa), który w latach 50. ogłosił ralliement do gaullizmu i V Republiki, spełniającej, jego zdaniem, główny postulat monarchizmu narodowego, tj. suwerennej władzy szefa państwa [przyp. tłumacza].
15 Jak słusznie to podkreśla Paul Sérant w swoim eseju Oú va la Droite?, Paris 1958, s. 122 i n. Autor zauważa, że dla Anglosasów „demokracja” oznacza ducha wolności, poszanowanie wolności konkretnych, cywilizacji.
Guy Augé – Prawowitość, czyli wolne posłuszeństwo Przekład: Jacek Bartyzel
"Fantomowe ciało króla" „Tu wszystko jest Polską – zapisał w „Wyzwoleniu” Stanisław Wyspiański – kamień każdy i okruch każdy, a człowiek, który tu wstąpi, staje się Polski częścią… otacza Was Polska wieczyście nieśmiertelna”. Z tym postromantycznym stwierdzeniem poety polemizuje od pierwszej do ostatniej strony, „Fantomowe ciało króla”, książka Jana Sowy, która ukazała się w połowie tego roku. Jej tytuł nawiązuje do koncepcji „dwóch ciał króla” Ernsta Kantorowicza. Ale zarazem poprzez tytułową metaforę autor chce również powiedzieć, że I Rzeczypospolita nie istniała jako państwo – wraz ze śmiercią ostatniego Jagiellona była fantomem, ideologiczną fikcją, uroszczeniem, którego kres potwierdziły tylko ostatecznie rozbiory. Przy czym owo fikcyjne istnienie położyło się cieniem nie tylko na losach dawnej Polski, ale również całkiem nam współczesnej. W tym sensie książka Sowy nie jest pracą historyczną, mówi przede wszystkim o współczesnej Polsce i naszych problemach z nowoczesnością. Toteż dla jednych „Fantomowe ciało króla” to zwykły skandal i katastrofa; dla innych – błyskotliwe spotkanie myśli postmodernistycznej ze staropolskimi Sarmatami. Tak czy inaczej, jest to pierwsza propozycja „przepisania historii Polski na nowo” i choćby z tego powodu warto podjąć rozmowę na jej temat. Diagnoza Clausewitza nie odwołuje się do potencjałów wojskowych, obszaru, ludności czy wydolności maszynerii wojennej, lecz do polityki. To polityczność tworzy siłę i warunkuje zdolność do obrony – cytowany passus znajduje się w księdze jej właśnie poświęconej. Co więcej, pisząc o państwach, „między którymi” Polska była położona Clausewitz ma na myśli również Rosję, co dla Polaków brzmi już zupełnie absurdalnie, skoro „tatarskość” zwykliśmy przez pokolenia przypisywać właśnie Rosji. Ale dla Clausewitza polityczność Rosji była „jednogatunkowa” z innymi państwami Europy, w odróżnieniu od Polski. Tę odmienność Rzeczpospolitej Obojga Narodów próbowali opisać Stańczycy, potem, już w PRL historycy tej miary co Kula, Topolski, czy Małowist. Niewiele się z tych wysiłków przedarło do świadomości powszechnej, a i współczesna historiografia nie pali się do kontynuowania tamtych szkół myślenia historycznego. Diagnoza Jan Sowy, zawarta w Fantomowym ciele króla idzie najdalej ze wszystkich i jest najbardziej zbliżona do clausewitzowskiej: Polska jako państwo po prostu nie istniała, była fikcją ubraną w kostium symboliczny. Problem w tym, że Pierwsza Rzeczpospolita jest wciąż w politycznych sporach współczesnej Polski obecna jako zasób idei, z których rodzi się całkiem wyrazisty zarys polityki. Polityka jest przecież za wsze w jakiejś mierze pochodną mitów i historycznych esencji destylowanych przez powszechną świadomość. Obraz rysowany przez Sowę sprowadza się do sytuacji w której w jednym z największych państw chrześcijańskiej Europy nagle wyparowuje władza, potestas regio. Tron od śmierci ostatniego Jagiellona jest pusty, siedzące na nim żałosne figury (może z dwoma wyjątka mi) były obierane na Polach Mokotowskich jak na ple miennym wiecu, na ogół z udziałem pieniędzy ościen nych państw. Są to władcy bez mocy, bez respektu i bez metafizycznej sankcji. W Pamiętnikach Paska znajduje się fragment, kiedy król Władysław IV szukający noclegu u swego poddanego został zelżony najgorszymi słowami przez małżonkę szlachcica, u którego miał zatrzymać się na popas, i zmuszony do zawrócenia. Parę dni później władca Rzeczpospolitej Obojga Narodów jej wybaczył i do tego „opatrzył” pieniędzmi na znak swojej łaskawości. W każdym innym królestwie kat wydarłby jej język a potem ściął, poćwiartował czy powiesił, wedle reguł sztuki. Pusty tron oznacza, że król jest w istocie osobistym i politycznym pomiotłem. Jego główna funkcja to rozdawnictwo dóbr (czyli państwa) na rzecz oligarchów. Stronnictwa królewskie były przez czas trwania Rzeczpospolitej niczym innym jak kolejną koterią równoważną (a częściej słabszą) innym konkurencyjnym, na czele których znajdowali się urzędnicy przez tego samego króla mianowani. Pustka władzy rodzi zdzicze nie. Abdykacja realnej władzy otwiera pole do powsta nia władzy gdzie indziej – już niekontrolowanej, bez praw ją ograniczających i bez hamulców odpowiedzial ności za całość. Samokolonizacja zarówno w stosunkach wewnętrznych (pańszczyzna), jak i zewnętrznych (polski handel zbożem) i załamanie cywilizacyjne – wszystko to składa się na obraz kraju, który zrezygnował z innej niż prywatna polityczności. Kiedy dokonywał się ostateczny rozbiór Polski na jej terytorium nie było ani jednego publicznego stałego mostu. Żeby budować kamienne mosty trzeba działać wspólnie, nie wedle prywatnej polityczności. Prywatna polityczność to hobbesowski stan natury. Równie ważny jest system zabezpieczający ten stan. Rzecz nie w liberum veto – ostatecznie można je uznać za mechanizm, który do czasu działał bez problemu – zdegenerował się razem z degeneracją całego organizmu. Idzie o absolutny fenomen na tle nowożytnej Europy – prawo do buntu. Stanisław Kutrzeba w Historii ustroju Polski. Korona opisuje jak marginalny średniowieczny obyczaj konfederacji jako związku obywateli jednoczących się we wspólnym celu obok, a często przeciw władcy, został przeniesiony (w Statutach Warszawskich 1583 r., odnawianych potem wielokrot nie) jako zasadniczy mechanizm korygujący, a raczej likwidujący możliwość sprawowania władzy politycznej w Polsce. Konfederacje jako związki obywateli wypowiadające posłuszeństwo władzy, mające ustrojowe prawo bytu i używane w coraz bardziej anarchizujących i prywatnych celach, tworzyły dosłowny miecz wiszący nad każdym, kto aspirował do sprawowania władzy w Rzeczpospolitej. Żeby docenić siłę tego mechanizmu przypomnijmy sobie tylko jeden przykład. Oto hetman Jerzy Lubomirski, zaopatrzony w pieniądze cesarza Leopolda I, elektora brandenburskiego i Karola XI, króla Szwecji (tuż po tym jak Szwedzi zamienili Polskę w pustynię), powołuje konfederację. W bitwie pod Mątwami 1666 r. wojska królewskie zostały zmasakrowane przez rokoszan. Według różnych źródeł od paru do parunastu tysięcy żołnierzy, kwiat polskiego wojska – weteranów Czernieckiego, obrońców kraju przez poprzednie 10 lat – zostało wymordowanych po bitwie, jako jeńcy lub poddający się. W wyniku bitwy król Jan Kazimierz zawiera ugodę z Lubomirskim – ten ukorzył się i dobrowolnie wyemigrował, król wyrzekł się wzmocnienia tronu i ogłosił amnestię dla reszty przeciwników. Konfederacją był Bar i Targowica. W ostatecznym porywie próba naprawienia Rzeczpospolitej – Konstytucja 3 Maja – także została podjęta jako konfederacja generalna. Ustrojowy bunt był kostiumem, w którym to państwo skonało. Bywa zresztą, że państwo przestaje funkcjonować i wielka maszyna rozpada się z powodu rebelii i wojny domowej. Nie ma to jednak nic wspólnego z „prawem oporu”. Z punktu widzenia hobbesowskiego państwa oznaczałoby to uznanie przez państwo prawa do wojny domowej, to znaczy do zniszczenia państwa, czyli nonsens. Przecież państwo kładzie kres wojnie domowej. Coś, co nie kończy wewnętrznego konfliktu, nie jest państwem. Jedno wyklucza drugie. To Carl Schmitt w Lewiatanie w teorii państwa Thomassa Hobbesa – można by rzec, że mimowolnie rozstrzygający spór czy Pierwsza Rzeczpospolita istniała jako państwo, czy nie. W państwie, w którym polityczność została sprywatyzowana razem z armią, jego urzędami i gospodarką, prywatyzacji ulegają też jego mieszkańcy. Toteż chłopi do świadczali niewolnictwa nieporównywalnego z krajami ościennymi. Głęboką zapaść jaka dotknęła Rzeczpospolitą mniej więcej od połowy XVII w. tłumaczono wojnami przetaczającymi się przez jej terytorium. Istotnie, upust krwi i majątku był wtedy porównywalny wyłącznie ze skutkami II wojny światowej. Pomija się jednak fakt, że sąsiednia Rzesza Niemiecka po wojnie trzydziestoletniej poniosła większe straty, a mimo to odbudowała się cywilizacyjne w przeciągu stulecia. Kryzys bowiem nie przyszedł z wojskami szwedzkimi i nie z buntem Chmielnickiego – zaczął się już wcześniej. Zapowiadał go upadek wojskowości (pisał o tym przed laty Jan Wimmer), coraz bardziej niewydolny system gospodarczy, a przede wszystkim niechęć narodu szlacheckiego do jakiejkolwiek władzy poskramiającej swobodę prywatnej polityczności. Załamanie połowy XVII w. było skutkiem, a nie przyczyną. Diagnozy te, uprzednio przecież obecne w polskiej historiografii, zostały przez Sowę zebrane w jeden węzeł, którego teraz nie da się łatwo rozplątać. Jeśli Polska nie istniała przez „tak liczne wieki” jako państwo, to na czym polega tajemnica jej odrodzenia? Czyżby nostalgia za utraconym fantomem, bezcielesnym bytem symbolicznie nazywanym państwem, powołała do istnienia coś realnego, z krwi i kości, czyli Niepodległą roku 1919? I czym jest obecnie państwo polskie, na jakim fundamencie zbudowane? Batory, Sobieski, Piłsudski – oto postaci, które na przekór naturalnemu stanowi bezpolityczności Polaków potrafiły siłą swej woli narzucić, dać na chwilę poczucie potestas, niezbędnej do myślenia o sobie w kategoriach porównywalnych z innymi pań stwami. Równocześnie każda figura ustrojowa nadają ca strukturę władzy jednorodnej, ograniczającej polityczne rozdrobnienie i swobodę koteryjności, spotyka się z zaciętym oporem. Konstytucja Marcowa z 1921 r., i ta z 1998 r. to przykłady wizji polityczności nad Wisłą: byle władza nie skupiona, byle nie jednostkowa z wyraźną odpowiedzialnością... Naród leżący między Niemcami i Rosją, podlegający czterem udanym rozbiorom, funduje sobie po tym wszystkim konstytucje dzielącą władzę wykonawczą między rząd a prezydenta, jakby leżał na zachód od Irlandii i przez całą swoją historię cierpiał na nadmiar siły skupionej we władzy wykonawczej. To nie rzeczywistość Panów Pasków tylko Kowalskich w 2012 roku. Autor Fantomowego ciała króla opisuje paradygmat „państwa na niby”, czegoś co trwa w naszych głowach i odruchach po dzień dzi siejszy. Niekoniecznie musi się to układać podług linii centrum-peryferie, jak chce tego Sowa. W „rzeczpospolitych” państw europejskich jest bowiem parę krajów o równie marginalnym położeniu, gdyby przyjąć kategorie dependystyczne, ale nie oznacza to równocześnie porównywalnej z Polską bezpolityczności jako dziedzictwa trwającego do dziś. Dariusz Rosiak, dziennikarz Rzeczpospolitej, w serii reportaży z Afryki opisał kiedyś jak obywatele Mali – najbiedniejszego kraju kontynentu – żyją nostalgią po swoim wspaniałym średniowiecznym królestwie. To one jest punktem odniesienia w ich smutnej codzienności, o dawnych czasach układa się pieśni. To był zapis chorobliwej tęsknoty paraliżującej codzienność – ba, zastępującą codzienność marzeniami o dawnej świetności. Przy wszelkich różnicach Pierwsza Rzeczpospolita spełnia podobną rolę w dzisiejszej Polsce. Jest źródłem dumy, wzorem optymalnego ustroju ludzi wolnych (republikanizm), odniesieniem w politycznych ambicjach dnia dzisiejszego. Ta choroba skłamanej historii każe porównywać Polakom swoje obecne państwo do Niemiec i Francji lub USA – i w taki sposób szukać celów politycznych. „Miejsce Polski jest między głównymi siłami w Europie” – ile razy podobne zdanie można było słyszeć od intelektualistów czy polityków, zwykle prawicowej proweniencji. Postawa ta zupełnie abstrahuje od wielowiekowego zacofania, społecznego niewolnictwa, gospodarczej mizerii, jaka stała się spadkiem trwającym do dnia dzisiejszego po Rzeczpospolitej Obojga Narodów. A to właśnie jest nasze longue dur´ee. Wieczne niezadowolenie i frustracja wynikające z porównań z potęgami europejskimi prowadzi do pogardy dla własnego kraju, jego dorobku, sukcesów na miarę istnie nia realnego, a nie wyimaginowanego. Imaginacja bo wiem podpowiada wizję Polski Jagiellonów i Batorego, jako „naturalny stan” państwa. Zgodnie z formułą Szujskiego: fałszywa historia jest matką fałszywej polityki, ten stan ducha i umysłów to prosta droga do cyklicznej klęski. Niezdolność do poznania i przepracowania własnej historii zdaje się być odwrotnie proporcjonalna do zainteresowania nią – chyba już nie ma żadnego liczącego się pisma, które by nie miało swojego do datku historycznego. Infantylizm tego „historycyzmu” źle wróży przyszłości politycznej Polaków, skoro jedni mówią o wynaradawianiu poprzez pomijanie własne go dziedzictwa, a drudzy w odruchu obronnym udo wadniają, że wcale nie – my także mamy swoje opo wiastki historyczne. Z jednych i drugich nie wyłania się żaden sens, żadna lekcja będąca podstawą głębszej re fleksji dotyczącej własnego losu. To jak kolejne pieśni układane w Mali. Jan Sowa w Fantomowym ciele króla rozpina problem między modernizacją i zacofaniem, zmiennością a stałością istnienia. Rozumiem tę analizę jako próbę od powiedzi na dylematy współczesności w świecie, w którym te kategorie nabierają szczególnego znaczenia – kryzys stawia pytania nie tylko o siłę centrum i jego pra womocność, ale i zdolności przeżycia peryferii opartych w swojej istocie o paradygmaty wypracowane w metropoliach, a nie na obrzeżach. Niemniej cokolwiek się nie stanie w globalnej gospodarce, jakiekolwiek problemy nie zwalą się na mieszkańców państw europejskich – to w ostatecznym rachunku o powodzeniu lub nie decydować będzie ta sama zasada, o której pisał nielubiący Polaków pruski generał – jakość polityczności poszczególnych społeczeństw. Ich umiejętności do koncentrowania władzy wtedy, gdy to konieczne i pilnowania by nie osunęła się w autorytaryzm lub bezsiłę. Mądrość autokorekty – dostosowania środków do wyzwań, balansu między wymogami prawa, a koniecznością polityczną. I zimna ocena własnych możliwości i szans. Z taką historią, jaką sobie współcześnie przepowiadamy, nie miejmy złudzeń: na żadne z tych wyzwań nie potrafimy odpowiedzieć właściwie. Rozpięci między nostalgią za przeszłością a pogardą dla współczesności, niepotrafiący „przekroczyć siebie” w tworzeniu państwa – nie na miarę Batorego, lecz na miarę dzisiejszych ograniczeń i wyzwań. Z tego zapewne powodu być może nie zauważamy, że żyjemy na co dzień w kolejnym fanto mie. Wystarczyło by polityk sprawujący przez ostatnie pięć lat władzę zachwiał się w swoim autorytecie politycznym, a wydaje się, że wszystko zaczyna wracać do normy: państwo przestaje istnieć, zaczyna rozkładać się w przyspieszonym tempie, skoro jedyna siła je scalająca była władzą jednego człowieka, a nie reguł i procedur, rozsądku i dobrego zwyczaju. Zimna wojna domowa jaką toczymy od siedmiu lat jest jak pełzająca konfede racja – udając politykę de facto jest jej zaprzeczeniem. Paraliżuje państwo i zdolność do jego korekty, do jednej słabości dodaje kolejne.
Fantomowe ciało króla czytam więc (chyba wbrew intencjom autora) nie jako próbę użycia zestawu pojęć wypracowanych przez współczesną humanistykę do analizy polskiej historii, ale jako na nowo spisaną starą przestrogę przed życiem niepolitycznym. Na końcu ta kiego życia jest zawsze bowiem klęska spadająca w nie spodziewany sposób (ale oczywista dla postronnych), po latach będąca już tylko kolejną heroiczną opowieścią, którą karmimy następne pokolenia. Jeśli lacanowskie Realne zawsze powraca na swoje miejsce, to jesteśmy na dobrej drodze by Go na nowo doświadczyć. Bartłomiej Sienkiewicz
Bartłomiej Sienkiewicz o wydarzeniach z sierpnia 2010: "obserwowaliśmy barbarzyńskie wybryki wielkomiejskiej tłuszczy”, „lumpenproletariatu”" Bartłomieja Sienkiewicza, nowego ministra spraw wewnętrznych, zapamiętałem w ostatnich latach przede wszystkim z twardej oceny zdarzeń, które miały miejsce w sierpniu 2010 roku na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Obserwując zdarzenia zainicjowane przez „młodych, niedokształconych, niedawno przybyłych do miasta” z ówczesnym idolem lewicowo – liberalnych mediów, kucharzem z Akademii Sztuk Pięknych Dominikiem Tarasem, Bartłomiej Sienkiewicz w artykule w „Tygodniku Powszechnym” napisał, że w istocie obserwowaliśmy barbarzyńskie wybryki „wielkomiejskiej tłuszczy”, „lumpenproletariatu”. W tym samym czasie zatrudniający go właśnie premier Donald Tusk uznał, że profanacja krzyża, plucie na staruszki, oddawanie moczu na znicze, bluźniercze transparenty, okrzyki „Chcemy Barabasza!” to był w istocie sympatyczny, polski Hyde Park. Cóż za różnica wrażliwości? Ciekawe, jak zachowałby się wówczas Bartłomiej Sienkiewicz, gdyby przyszło mu już wtedy pełnić funkcję ministra spraw wewnętrznych, odpowiedzialnego za bezpieczeństwo wewnętrzne Polaków, gdy ewidentnie, na oczach milionów Polaków, łamane było w Polsce prawo? Jarosław Sellin
Mieszkanie komunalne to skarb Lokum od państwa to towar deficytowy. Rekordzista czekał 27 lat. Oczekujących jest coraz więcej Gminy nie są w stanie zapewnić w rozsądnym terminie mieszkań ponad 80 proc. rodzin, które są w trudnej sytuacji życiowej – alarmuje Najwyższa Izba Kontroli w raporcie o mieszkaniach komunalnych, do którego dotarła „Rz".
– Z roku na rok oczekujących na takie mieszkania jest więcej. W 2011 r. było to ponad 48 tys. rodzin, o 6 proc. więcej niż dwa lata wcześniej. Tymczasem rocznie gminy przyznawały lokale zaledwie 16 proc. starających się o najem. Pozostali czekali latami – mówi Jacek Jezierski, prezes NIK. Jak wynika z danych GUS, ponad 3 mln osób w Polsce żyje poniżej minimum socjalnego. Część z nich wręcz w ubóstwie. Tacy ludzie nie są w stanie na własną rękę zapewnić sobie dachu nad głową. Powinno im pomóc państwo. O mieszkania komunalne mogą ubiegać się osoby o bardzo niskich dochodach, które nie kupią ich same. Nie mają zdolności kredytowej i żaden bank nie da im pożyczki. Ubiegają się więc o mieszkanie komunalne. Z raportu NIK, który sprawdził 34 gminy, wynika, że w większości z nich nie było przejrzystych zasad rozpatrywania wniosków, co sprzyjało korupcji. Średni czas oczekiwania wynosił 6 lat. Ale np. w Kielcach rekordzista bezskutecznie czekał ok. 27 lat, a w Kutnie 19 osób złożyło wnioski ponad dekadę temu. Co gorsze, jest coraz większy popyt na lokale socjalne, wiąże się to z wyrokami eksmisyjnymi. Zapotrzebowanie na nie wzrosło o 21 proc. W 2009 r. na zapewnienie takiego lokum czekało 13,6 tys. rodzin, a w 2011 r. o 3 tys. więcej.
– Mamy w kolejce ok. 1200 osób, z tego ok. 60 proc. to oczekujący na mieszkania socjalne, wobec których orzeczono eksmisje – mówi Marek Klikowicz, dyrektor wydziału mieszkalnictwa UM Kielce. Rocznie zapada w mieście 400 wyroków eksmisyjnych. W Kutnie na liście oczekujących na komunalne lokum jest 611 rodzin, czyli około 1,4 tys. osób. Orzeczonych jest też 114 eksmisji – mówi „Rz" Jacek Boczkaja, wiceprezydent Kutna. NIK podaje, że w ciągu dwóch lat (2009–2011) liczba wyroków sądowych orzekających eksmisję z prawem do lokalu socjalnego wzrosła o jedną trzecią – z 11 do 15 tys. Samorządy, oprócz kryteriów dochodowych, biorą też pod uwagę m.in. trudną sytuację życiową oraz stan techniczny obecnego lokalu. – W pierwszej kolejności przyznajemy mieszkania opuszczającym domy dziecka, tym, którzy mają bardzo złe warunki lokalowe i ciężką sytuację życiową – mówi dyr. Klikowicz. Marek Jasiński z Komitetu Obrony Lokatorów w Warszawie twierdzi, że coraz więcej ludzi będzie potrzebować mieszkań od miasta, bo eksmisji przybywa.
– Ktoś traci pracę i stały dochód, zaczyna chorować i popada w ubóstwo. Nie płaci czynszu i zostaje eksmitowany – wylicza. Czasem dochodzi do dramatów. – Pani Ewa dwa dni po wyrzuceniu z mieszkania, szukając noclegowni, wpadła pod samochód i straciła nogę. Pan Janek, po tym jak został wyeksmitowany na ulicę, popełnił samobójstwo – mówi o dwóch z wielu spraw, w jakich próbował pomóc. Nowych lokali komunalnych nie przybywa. – Wybudowanie jednego mieszkania to koszt ok. 150 tys. zł, a całego bloku ok. 5–6 mln zł. To duża kwota, a problem jest tym większy, że część najemców lokali komunalnych nie jest później w stanie płacić czynszu – mówi Jacek Boczkaja.
Jaki jest sposób na rozwiązanie problemu? Zdaniem samorządowców należałoby budować więcej tanich mieszkań z TBS-ów. Tak, by część osób niezamożnych mogła zaspokoić potrzeby we własnym zakresie.
Rzeczpospolita
251 ofiar śląskiego kanibala i seryjnego mordercy. Historia z XVII wieku. Śląsk ma swojego kanibala i seryjnego mordercę. Był nim Melchior Hedloff żyjący w latach 1606–1654. Ten seryjny morderca grasujący głównie w Lasach Międzyborskich, zabił – jeśli wierzyć jego zeznaniom złożonym podczas tortur – co najmniej 251 osób! Melchior Hedloff urodził we wsi Kuźnica Kącka w dzisiejszej gminie Sośnie (powiat ostrowski,województwo wielkopolskie). Był żołnierzem w armii cesarskiej i przez wiele lat brał udział w wojnie trzydziestoletniej. Po wojnie Hedloff wrócił w rodzinne strony i zajął się kłusownictwem. Z biegiem czasu jego ulubionym zajęciem stało się mordowanie i okradanie ludzi podróżujących przez Lasy Międzyborskie (pogranicze wielkopolsko-dolnośląskie). W rabunkach i morderstwach pomagały mu trzy inne osoby. Narzędziem zbrodni „strzelca Melchiora” – jak powszechnie nazywano Hedloffa – były dwa muszkiety i turecka szabla. Jeden z owych muszkietów stał się dowodem jego zbrodni, ponieważ Hedloff robił na nim nacięcia, zróżnicowane w zależności od płci, profesji, przynależności społecznej oraz narodowości ofiary. Próby schwytania Hedloffa trwały długo. Zorganizowana przez księcia oleśnickiego Sylwiusza Nimroda obława w Lasach Międzyborskich skończyła się fiaskiem. Ostatecznie jednak Hedloff został złapany 2 listopada 1653 r. we wsi Łąki pod Sułowem – poza terenem Księstwa Oleśnickiego. Wcześniej, we wrześniu ujęta została jego żona Anna, zaś wkrótce później w ręce władz dobrowolnie oddała się jej matka o tym samym imieniu. Poddane torturom kobietyujawniły wiele zbrodni popełnionych przez Hedloffa i jego kompanów. Najbardziej szokująca z ich opowieści dotyczyła jego żony Anny. Chodziło w niej o to, że Hedloff zażądał od niej, by dała mu do zjedzenia… serce niedawno urodzonej córeczki. Ostatecznie żona Hedloffa dała mu jakieś małe serduszko – nie wiadomo jednak, jakiego było ono pochodzenia. W śledztwie, polegającym przede wszystkim na wymuszaniu zeznań za pomocą tortur ustalono, że Hedloff winien jest zamordowania co najmniej 251 osób. Wśród jego ofiar miało być 100 Polaków, 6 Żydów i 10 kobiet. Najbardziej chyba szokującą zbrodnię Hedloff popełnił na ciężarnej kobiecie – po zabiciu rozciął jej brzuch, po to, by wydobyć z niego płód, którego serduszko pożarł żywcem. Był to prawdopodobnie rodzaj rytualnego kanibalizmu, który miał mu zapewnić nadzwyczajne umiejętności. Egzekucja seryjnego mordercy odbyła się 19 lutego 1654 r. w Oleśnicy. Była prawdziwym widowiskiem, które przyciągnęło tysiące mieszkańców miasta i pobliskich miejscowości.
To swoiste widowisko rozpoczęło się na rynku przed rauszem. Na jego początku kat urwał siedzącemu na wozie Hedloffowi wszystkie palce u rąk. Następnie na każdym z rogów rynku szarpał go rozżarzonymi kleszczami – na pierwszym zdarł mu skórę z lewego ramienia, na drugim z lewej piersi, na trzecim z prawego ramienia i na czwartym z prawej piersi. Po tym makabrycznym „pierwszym akcie” skazańca zdjęto z wozu i zawleczono na wołowej skórze na znajdujące się poza murami miejskimi pastwisko, gdzie na specjalnie wzniesionym podeście zabito go poprzez łamanie kołem. Według niektórych źródeł Hedloffowi żywcem wyrwano serce. Ciało straconego – który ponoć podczas całej egzekucji, a wcześniej podczas tortur nie wydał ani jednego jęku – zostało pocięte na cztery części, które dla przestrogi rozwieszone zostały na czterech drogach poza miastem. Przy szczątkach umieszczono miedziane tabliczki z wykazem zbrodni skazańca. Teściowa Hedloffa Anna nie przeżyła tortur. Jego żona Anna i dwaj bracia – Maciej i Jerzy – zostali połamani kołem 23 lutego 1653 r. Zostali straceni za to, że znali wyczyny seryjnego mordercy i przyjmowali od niego przedmioty zrabowane ofiarom. Tomasz Kwiatek
Jadwiga Staniszkis dla Money.pl: Tusk podjął bardzo dobre decyzje - Wiedza Rostowskiego może budzić zaufanie - stwierdza w rozmowie z Money.pl prof. Jadwiga Staniszkis. Według socjolog i publicystki, minister finansów jest obyty, ma doskonałe wykształcenie i jako wicepremier dobrze wykorzysta swoje kompetencje. Staniszkis dobrze ocenia także wymianę Tomasza Arabskiego na Jacka Cichockiego – Cichocki ma godność i jest profesjonalistą – mówi Jadwiga Staniszkis. Ujawnia, dlaczego premier zdecydował się na zmiany.
Money.pl: Zmiany które ogłosił premier Donald Tusk wniosą cokolwiek istotnego? Jadwiga Staniszkis, socjolog, publicystka: Zapewne tak. Szczególnie, że wicepremierem zostaje minister finansów Jacek Rostowski. To bardzo dobra decyzja premiera. Rostowski jest moim zdaniem bardzo kompetentny. W tym trudnym okresie, kiedy trzeba stabilizować gospodarkę, a dodatkowo kiedy będzie odbywała się dyskusja o wejściu do strefy euro, wiedza Rostowskiego może budzić zaufanie. Przy nim możemy być pewni, że wszystko zostanie wprowadzone właściwie.
To wzmocni władzę Jacka Rostowskiego? Tak i to dobrze. Myślę, że może mu to ułatwić kryzysowe działanie. Ciągle jest napięcie między takim kryzysowym wydawaniem pieniędzy, a elastycznością. Szczególnie, że sam Tusk nie zna kluczowych szczegółów paktu fiskalnego, który tak mocno promował. Swoją niewiedzę pokazał zresztą podczas konferencji prasowej.
Wzmocnienie Rostowskiego nie jest takim policzkiem dla Janusza Piechocińskiego i całego PSL? Może trochę, ale nie było innego wyjścia. Aktywność Piechocińskiego polegająca na walce o miejsca pracy, wyjazdach jest godna pochwały, tylko że jej jedynym efektem jest ujawnianie barier systemowych. To z kolei pokazuje jego bezradność. Premier musiał więc awansować Rostowskiego, który ze swoim rozumieniem kontekstu międzynarodowego, ze swoim obyciem, świetnym wykształceniem, będzie mógł załatwić więcej dobrych rzeczy.
A wymiana Jacka Cichockiego na Bartłomieja Sienkiewicza? To jest nieszczęśliwa zmiana, ponieważ mam przekonanie, że publicyści nie powinni zostawać ministrami w tak wrażliwej dziedzinie. Jest mała szansa, że zbuduje sobie autorytet, a w tej służbie jest on konieczny. Śledziłam publicystykę Sienkiewicza, między innymi w sprawach Rosji i uważam, że projektuje swoją wiedzę historyczną, do tego jest bardzo emocjonalny i nie rozumie tych procesów i zmian, które tam zachodzą. Jest to więc dla mnie nieprzyjemne zaskoczenie.
Jacek Cichocki będzie dobrym szefem Kancelarii Premiera? Szef PSL powiedział, że zapowiedź mianowania ministra finansów na funkcję wicepremiera jest sygnałem nie tylko do wewnątrz, ale i na zewnątrz. Cichocki jest człowiekiem, który wykazał swoją lojalność wobec premiera Tuska wtedy, kiedy były podejrzenia co do tego, że to Tusk dokonał przecieku w aferze hazardowej. Cichocki był kluczowym świadkiem w tej sprawie. Bronił Tuska. Czy będzie dostatecznie sprawny organizacyjnie? Myślę, że tak. Był moim studentem, więc trochę go znam. Jako profesjonalistę i człowieka z dużą godnością.
Będzie lepszy od Tomasza Arabskiego? Na pewno będzie lepszy. Zresztą nie jest trudno być lepszym od Arabskiego, który wykazał się zdecydowanym brakiem przewidywania skutków swoich decyzji. Pokazał to decyzją o rozdzieleniu wizyt premiera i prezydenta do Smoleńska.
Takie posunięcie Tuska zmieni coś w topniejących sondażach Platformy Obywatelskiej? Moim zdaniem nie. To są zmiany, ale nie na tyle, żeby Platforma Obywatelska skoczyła o kilka punktów sondażowych.
Skoro to nie są duże zmiany, to po co Tusk zapowiadał je już tydzień temu? Leszek Balcerowicz w Radiu ZET mówił, że to było bardzo nieeleganckie, a premier w ten sposób wystawia ministrów na żer. Zgadzam się z Balcerowiczem, ponieważ wprowadzenie takiej niepewności wśród ministrów źle wpłynęło na dyskusje, które powinny się odbyć przed zgodą Sejmu na ratyfikację paktu fiskalnego.
Tusk mówił, że to wina mediów, on nie rozpętał tej dyskusji o przyszłości swoich ministrów. Tak decyzję premiera ocenia szef SLD Leszek Miller. Bzdury. Tusk rozegrał to cynicznie. Moim zdaniem te jego działania przyczyniają się do obniżania autorytetu jego ministrów. Między innymi minister Jarosław Gowin na pewno był pod presją tej zapowiedzi, a jego praca przed dyskusją o pakcie fiskalnym była bardzo ważna. Wśród prawników jest otwarte pytanie, czy delegowanie uprawnień agend państwowych, takich jak nadzór finansowy, jest zmianą, która wymaga trybu konstytucyjnego. Myślę, że fakt, że tych dyskusji w ogóle nie było to skutek działań premiera i używania przez niego niepewności jako narzędzia dyscyplinowania. Tusk w tym celuje i to było cyniczne.
W tych medialnych dyskusjach o zmianach w rządzie mówiło się na przykład o ministrze Sławomirze Nowaku czy Bartoszu Arłukowiczu. To są ministerstwa, w których premier zmieni stery podczas kolejnej rekonstrukcji, którą już zapowiedział na połowę roku? Sławomir Nowak bardzo się stara, ale powinien odejść. Widać, że nie może sobie poradzić z rzeczami, które zastał po swoim poprzedniku. To jest tak głęboki stan demoralizacji i zapaści, co pokazuje przykład PKP, że Nowak sobie nie radzi. Jest człowiekiem zdolnym, ale szkoda, że nie ma na stanowisku ministra kogoś takiego jak Adrian Furgalski, on się zna na tych wszystkich aspektach.
Specjalisty potrzeba również w ministerstwie zdrowia? Z dużej chmury mały deszcz - tak zmiany w rządzie, skomentował szef klubu PiS Mariusz Błaszczak. To na pewno. On ma taki sam problem jak Nowak. Stara się sprzątać po Ewie Kopacz, ale nie jest w stanie tego zrobić. Myślę, że Bartosz Arłukowicz to jest postać tragiczna i nieprzygotowana. Nie ma wiedzy organizacyjnej. Zresztą widać, że wszyscy ministrowie zachowują się tak, jakby rzeczy, które mają robić były poza zasięgiem ich władzy, albo są spętani takim sztywnym, kryzysowym budżetem i nie mogą zrobić nawet drobnych posunięć.
Czyli cały rząd do wymiany? Generalnie zgadzam się z tymi, którzy mówią, że sam Donald Tusk jest słaby więc i cały rząd jest słaby. Zarobił, bo inwestował... odwrotnie do zaleceń K. Rybińskiego
Rybiński Eurogeddon Bittner inwestycje gospodarka Kiedy rok temu Krzysztof Rybiński tworzył fundusz Eurogeddon, kusił inwestorów zapewnieniem, że przy stosunkowo niewielkim ryzyku daje szansę na szybki duży zarobek w przypadku realizacji przewidywanego przez niego scenariusza, czyli rychłego rozpadu strefy euro. W efekcie miały gwałtownie tanieć akcje i dług państw strefy, a drożeć złoto. Tymczasem los spłatał mu dużego psikusa i fundusz znajduje się sporo pod kreską. Rok temu z kontrpropozycją zupełnie innego scenariusza wystąpił Maciej Bittner z Wealth Solutions tworząc portfel Eurorecovery. Jak sobie poradził? Oto podsumowanie Macieja Bittnera:
Motywacją dla przedstawienia strategii Eurorecovery było przekonanie, że najgorsze strefa euro ma już za sobą. W takiej sytuacji mocno przecenione aktywa krajów peryferyjnych powinny odzyskać zaufanie inwestorów. Zaproponowałem więc budowę portfela w oparciu o fundusze ETF inwestujące w akcje i obligacje krajów Południa. Jego skład był następujący: po 10% w akcje greckie, irlandzkie, hiszpańskie oraz włoskie, 15% w akcje europejskich blue chipów i 30% w obligacje pięciu krajów strefy euro, które mają największe oprocentowanie. Dopełnieniem (15%) portfela była krótka pozycja na rynku złota. Granie na spadki złota było podyktowane z jednej strony umieszczeniem przez profesora Rybińskiego złota wśród aktywów, w które będzie inwestował Eurogeddon, z drugiej moimi osobistymi pesymistycznymi przekonaniami, co do przyszłości rynku kruszcu w najbliższych latach. Jak spisał się portfel Eurorecovery? Całkiem nieźle – w ciągu roku zarobił 10,4%, licząc w euro. W przeliczeniu na złotówki było to tylko nieco mniej (10%). Jest więc to wynik lepszy niż inwestycja w WIG 20 (5,2% zmiana wartości w ciągu roku) i porównywalny z dynamicznym ostatnio amerykańskim S&P500 (11% w przeliczeniu na złotówki). Dopiero jednak porównanie z funduszem Rybińskiego przynosi prawdziwą satysfakcję. Eurogeddon bowiem stracił aż 37%. Jak wytłumaczyć to, że strata jest aż tak wysoka? Dlaczego, skoro Eurorecovery zarobił 10%, Eurogeddon tyle samo nie stracił? Porażka strategii profesora ma dwie zasadnicze przyczyny. Po pierwsze źle, jak na razie, przewidział rozwój wydarzeń. Mimo recesji strefa euro kontynuuje zaciskanie pasa, a Europejski Bank Centralny mocno włączył się do gry o ocalenie wspólnej waluty, wspierając krajowe rynki obligacji. Po drugie instrumenty, które użyto do realizacji celów Eurogeddonu, nie były adekwatne. Obstawianie spadków kursu euro do dolara oraz wyprzedaży akcji na giełdach w Paryżu i we Frankfurcie od początku nie było dobrym sposobem zarabiania na kłopotach krajów Południa. Gdyby doszło do rozpadu strefy euro, wspólna waluta mogłaby nawet przecież się umocnić, gdyby pozostały przy niej najsilniejsze kraje. Już rok temu wiadomo było też, że gospodarka niemiecka relatywnie dobrze znosi kryzys na peryferiach. Nie rozumiem więc, dlaczego profesor uznał, że w przypadku realizacji czarnego scenariusza giełda we Frankfurcie ucierpi jakoś szczególnie mocno. Eurorecovery został zaś obmyślany tak, by zarobić jak najwięcej na realizacji scenariusza dokładnie przeciwnego niż ten, który kreślił w swoich komentarzach Rybiński. Wariant skrajnie optymistyczny oczywiście się nie zrealizował, ale nadal uważam, że kraje Południa powoli wydobywają się z kłopotów, a ich aktywa są bardzo atrakcyjnie wyceniane. Co jednak, gdy ktoś nie podziela tego poglądu i bardziej sympatyzuje z profesorem, który jeszcze w grudniu twierdził, że „sytuacja w strefie euro zmierza w złym kierunku”? Taka osoba powinna przynajmniej przyznać jedną rzecz – Eurorecovery jest inwestycją, która w razie powodzenia może dobrze funkcjonować przez lata. Eurogeddon zaś z natury jest produktem dla tych, którzy chcą szybko zarobić i od razu wyjść z inwestycji. Wynika to z tego, że krótka pozycja na rynku akcji na dłuższą metę zawsze przynosi stratę. Wprawdzie mawia się, że inwestycja długoterminowa to inwestycja krótkoterminowa, która na razie nie przynosi zysku, ale w przypadku grania na spadki tego typu mylenie jest naprawdę zgubne. Jak bardzo? Do tematu obiecuję wrócić za rok, chyba że wcześniej TFI Opera zdecyduje się zamknąć fundusz Eurogeddon. Z naszej strony pragniemy zauważyć, że aktywa funduszu Eurogeddon na koniec stycznia wynosiły zaledwie 2,8 mln zł. Skoro minimalna wpłata wynosi równowartość 40 tys. euro, więc krąg inwestorów, którzy zdecydowali się wejść do funduszu jest bardzo wąski i tak naprawdę jego wyniki są bardziej wydarzeniem medialnym niż sprawą dotyczącą szerszej grupy inwestujących w fundusze. Zbigniew Papinski
Ziemkiewicz: Nowe pionki cara Na oko to chłop w szpitalu umarł, mówiło się. Dziś można jeszcze dodać: i minister Miller raport napisał. Ile metrów miała brzoza, która według oficjalnej wersji spowodowała urwanie skrzydła polskiego tupolewa, przewrócenie się go na plecy i „rozpylenie” szczątków po okolicy? Na jakiej wysokości samolot uderzył w nią skrzydłem? Jaka była średnica pnia w tym miejscu? Prawie trzy lata po tragedii wciąż tego nie wiadomo, ale wiadomo jedno − że na pewno uderzenie nie nastąpiło na wysokości 5,5 metra, w miejscu, gdzie pień miał 55 cm średnicy. Być może była to wysokość ponad 7 metrów, gdzie średnica spadła do 35 cm, a być może jeszcze inaczej. Pojawiła się nawet wersja zupełnie symboliczna, w której wysokość brzozy określono na 666 cm. Ale – jak pisał specjalista od szatańskich sowietyzmów Bułhakow: „Czego nie wiemy, tego nie wiemy”. Wiemy tylko tyle, że dane zawarte w oficjalnym, jedynie słusznym raporcie zakwestionowali − by nie rzec, ośmieszyli − sami Rosjanie. O tym, że raport Millera oparty jest na fałszywych danych, wiemy nie od żadnych tajnych agentów, nie od niezależnych ekspertów czy amerykańskich specjalistów, którzy z superkomputerem w ręku przeanalizowali klatka po klatce zdjęcia satelitarne. To sami Rosjanie oficjalnie przekazali inne dane niż pierwotnie, pokazując całemu światu, że „śledztwo”, które rzekomo urządzono w Polsce, symulacja toru lotu i upadku samolotu, której wszystkie tutejsze autorytety bronią od trzech lat do upadłego, były oparte na rzuconych na gębę, byle jakich danych. A teraz Rosjanie dane zmieniają. I co im zrobisz? Tak jak wcześniej bez cienia zażenowania wycofali się z wersji o wspólnych autopsjach, po tym, jak pani Kopacz bożyła się przed wysoką izbą, że osobiście ich dokonywała ramię w ramię z rosyjskimi przyjaciółmi, oczywiście w chwilach wolnych od przekopywania ziemi na metr w głąb. Ruski bałagan? Przypadek? Akurat. Rosyjskie postępowanie jest takie, jakiego − o czym pisałem dwa i pół roku temu − każdy, kto zna Rosję, powinien się był spodziewać. Naszemu trampkarzowi wydawało się, że jeśli zgodzi się konwencję chicagowską, czyli posprzątanie wraku praktycznie bez badań, i na napisanie raportu „na oko”, to już samemu Putinowi najbardziej będzie zależeć, żeby potem tego raportu bronić. A Putinowi na tym nie zależy. Wziął władze III RP na krótką smycz, bo zawsze może ujawnić, jak się razem z Tuskiem dogadywali przeciwko Kaczyńskiemu, jak tchórzliwie zachowywali się tuskowi delegaci w Smoleńsku, gorliwie zapewniając o znakomitej współpracy, gdy na ich oczach sprzątano i zacierano ślady. Że w taki sposób sam wskazuje na zamach? Pewnie, a co mu kto zrobi? Komu się teraz poskarżycie, „polaczyszki”? Nu, popatrzcie, gdzie ja mam takiego „sojuszniczka” NATO i Unii Europejskiej, jak wasz priwislanskij kraj. Winston Churchill zapisał w pamiętnikach, z jakim nieskrywanym lekceważeniem traktował przy nim Stalin komunistów z PKWN, których wpuścił na chwilę na salę, by w imieniu narodu polskiego poprosili o oddanie Wilna i Lwowa ZSSR. „This are my pawns” – przedstawił ich Winstonowi, a potem skinieniem wszechmocnej dłoni kazał spadać. Grając sobie z władzami III RP w kulki w sprawie smoleńskiego śledztwa, pokazuje Putin Zachodowi dokładnie to samo. RAZ
Urzędnicy odbierają rodzinie dzieci Policja i kurator wkroczyli właśnie do mieszkania p. Bajkowskich z Krakowa. To normalna, pełna rodzina. Ale decyzją sądu dzieci mają trafić do sierocińca. Nadopiekuńcze państwo? To mało. Właśnie urzędnicy, na polecenie krakowskiego sądu rejonowego rozbijają zdrową, normalną rodzinę państwa Bajkowskich o ktorej pedagodzy szkolni mówią: kochająca, opiekuńcza. Ale nieprawomocnym jeszcze orzeczeniem sądu rejonowego trójka nieletnich synow panśtwa Bajkowskich ma trafić do Domu Dziecka. Dzisiaj w godzinach porannych policja i kurator sądowy wkroczyli do mieszkania. Próbują odebrać rodzicom dzieci.
- Jest trzech funkcjonaruszy, dwóch w mundurze jeden w cywilu i kurator sądowy. Przyszli po moje dzieci. Negocjujemy- mówi tygodnikowi „Do Rzeczy“ Bartosz Bajkowski, ojciec dzieci. O sprawie przed tygodniem pisała „Rzeczpospolita“. W listopadzie 2010 r do Krakowskiego Instytutu Psychologii rodzina Bajkowskich zwróciła się z prośbą o pomoc. Ich starsi synowie nie lubili chodzić do szkoły. Rodzina odbywa w Instytucie siedem spotkań rodzinnych i osiem małżeńskich. Niezadowolona z formy pomocy jaką udzielali jej bardzo młodzi terapeuci państwo Bajkowscy zrezygnowali z ich usług. Ci natomiast w marcu 2012 r. zawiadomili sąd o rzekomych nieprawidłowościach, do których miało dochodzić w rodzinie. Chodzi o karanie dzieci fizycznie tzw. „klaps“ i rzekome „stawianie małoletnich w sytuacjach nadmiernej samodzielności i odpowiedzialności” (chodziło o ich podróż pociągiem z Krakowa do Łodzi oraz pozostawienie na weekend w domu). 30 stycznia krakowski sąd rejonowy bez przeprowadzenia pełnego postępowania dowodowego wydaje orzeczenie, które rozbija rodzinę. Ogranicza władzę rodzicielą państwa Bajkowskich i nakazuje umieścić dzieci w sierocińcu.
- To są dzieci świetnie rozwinięte intelektualnie, nigdy nie sprawiały kłopotów. Miałam z nimi i rodzicami świetny kontakt i nigdy nie zauważyłam, by dzieci były zalęknione, zahukane czy zastraszane przez rodziców- mówiła w rozmowie z „Rz“ Edyta Budzyn, nauczycielka i wychowawczyni dzieci. Jak dowiedział się tygodnik „Do Rzeczy“ wczoraj Bartosz Bajkowski złożył apelację od orzeczenia sądu. To oznacza, że nie jest ono jeszcze prawomocne. Mimo to urzędnicy i policja czwartek rano przyszli odebrać rodzicom dzieci. Wojciech Wybranowski
Co „Wyborcza” wie o pakcie fiskalnym Wyjątkowo poświęcę dzisiejszy przegląd prasy jednemu tylko tekstowi. A właściwie jednemu zdaniu… Paweł Wroński pochyla się w „Gazecie Wyborczej” nad debatą o pakcie fiskalnym, krytykując opozycję za wzniecanie ogólnonarodowej histerii i „budzenie dawnych demonów”.
„W środę skutki paktu fiskalnego przedstawiał widzom telewizji Trwam Krzysztof Szczerski (PiS), jeszcze rozgrzany sejmową debatą, podczas której zarzucał rządowi poddawanie Polski władzy komitetu centralnego w Brukseli, a premiera porównywał do Nerona” – pisze Wroński. „W telewizji o. Rydzyka mówił, że Polska oddała suwerenność i teraz z zewnątrz można decydować o polskim budżecie. Zdaniem Szczerskiego na przykład polskie wydatki na cele socjalne może zakwestionować i podać nas do sądu w Strasburgu nawet nie Komisja Europejska, lecz pojedynczy kraj”.Tutaj zaczyna się najciekawszy fragment wywodu publicysty „GW”:
„Nie jest to prawda. Ale wypowiedź posła Szczerskiego pokazuje, jak łatwo będzie przeciwnikom wejścia do strefy euro straszyć niezorientowane w tej sprawie polskie społeczeństwo”. W jednym należy się z autorem zgodzić: polskie społeczeństwo rzeczywiście niewiele wie na temat funkcjonowania strefy euro i zawartości paktu fiskalnego. Z Pawłem Wrońskim na czele. Oto fragment artykułu 8 traktatu o stabilności, koordynacji i zarządzaniu w unii gospodarczej i walutowej, potocznie znanego jako pakt fiskalny:
„Komisję Europejską wzywa się do przedłożenia we właściwym czasie Umawiającym się Stronom sprawozdania dotyczącego przepisów przyjętych przez każdą z nich w celu spełnienia wymogów artykułu 3 ustęp 2 [chodzi o przestrzeganie dyscypliny budżetowej – przyp. M.M.]. Jeśli Komisja Europejska, po umożliwieniu danej Umawiającej się Stronie przedłożenia jej uwag, uzna w swoim sprawozdaniu, że dana Umawiająca się Strona naruszyła artykuł 3 ustęp 2, JEDNA Z UMAWIAJĄCYCH SIĘ STRON LUB KILKA Z NICH [podkreślenie moje – M.M.) wniesie sprawę do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Jeśli Umawiająca się Strona uzna, niezależnie od sprawozdania Komisji, że inna Umawiająca się Strona naruszyła artykuł 3 ustęp 2, RÓWNIEŻ MOŻE WNIEŚĆ SPRAWĘ [podkreślenie moje – M.M.) do Trybunału Sprawiedliwości. W obu przypadkach wyrok Trybunału Sprawiedliwości jest wiążący dla stron postępowania, które podejmują konieczne środki zapewniające wykonanie wyroku w terminie określonym przez Trybunał Sprawiedliwości”. Tyle pakt fiskalny. Jednak nie jest on jedynym dokumentem, który pozwala na głęboką ingerencję w budżetowe prerogatywy rządów i parlamentów narodowych. W środę, po wielomiesięcznych negocjacjach, europarlament i Komisja Europejska uzgodniły ostateczną treść tzw. dwupaku. Oto fragment artykułu 5 wspólnego rozporządzenia:
„1. Co roku, w terminie do dnia 15 października, państwa członkowskie przedstawiają Komisji i Eurogrupie wstępny plan budżetowy na następny rok.
2. W tym samym czasie wstępny plan budżetowy podaje się do wiadomości publicznej.
3. Wstępny plan budżetowy zawiera następujące informacje dotyczące następnego roku:
a) docelowe saldo budżetowe sektora instytucji rządowych i samorządowych wyrażone jako odsetek produktu krajowego brutto (PKB), przedstawione w podziale na podsektory sektora instytucji rządowych i samorządowych;
b) przewidywania w odniesieniu do wydatków i dochodów sektora instytucji rządowych i samorządowych [...].
c) docelowe wydatki i dochody sektora instytucji rządowych i samorządowych oraz ich główne składniki, wyrażone jako odsetek PKB, z uwzględnieniem warunków i kryteriów osiągnięcia rocznego tempa wzrostu wydatków publicznych [...]. [...]
e) podstawowe założenia dotyczące spodziewanego rozwoju sytuacji gospodarczej i ważnych zmiennych ekonomicznych, mających znaczenie dla realizacji celów budżetowych [...].
5. W przypadku stwierdzenia przez Komisję szczególnie poważnej niezgodności z obowiązkami w zakresie polityki budżetowej określonymi w pakcie stabilności i wzrostu, Komisja w terminie dwóch tygodni od przedstawienia jej wstępnego planu budżetowego zwraca się do danego państwa członkowskiego o przedstawienie skorygowanego wstępnego planu budżetowego. Żądanie takie podaje się do wiadomości publicznej”. I jeszcze jeden fragment. Rozdział IV, artykuł 7:
„3. Państwo członkowskie regularnie składa Komisji i Komitetowi Ekonomiczno-Finansowemu lub ewentualnemu wyznaczonemu przezeń w tym celu podkomitetowi sprawozdania w odniesieniu do sektora instytucji rządowych i samorządowych oraz jego podsektorów dotyczące wykonania budżetu w ciągu bieżącego roku [...]”. Zgodnie z powyższym rozporządzeniem rządy państw strefy euro będą musiały przedstawiać w Brukseli już nie gotowe ustawy, lecz PROJEKTY budżetów, a Komisja Europejska i Eurogrupa będą mogły w nie ingerować, a następnie będą nadzorowały ich wykonanie. Parlamenty krajowe nie będą miały zbyt wiele do powiedzenia. Wróćmy do Pawła Wrońskiego, według którego państwa członkowskie nie będą mogły zakwestionować naszych wydatków socjalnych ani podać nas do sądu. Otóż jest jeszcze gorzej: gdy już wejdziemy do strefy euro, projekt polskiego budżetu będzie mógł zakwestionować choćby komisarz ds. polityki gospodarczej i monetarnej, a nawet minister finansów jednego z krajów członkowskich. A do Trybunału Sprawiedliwości skargę na Polskę może wnieść Słowacja, Finlandia czy Luksemburg. Spór między Wrońskim a Szczerskim może i byłby ciekawy, gdyby obaj panowie walczyli w tej samej kategorii wagowej. Problem w tym, że Szczerski wie, co jest w unijnych traktatach, a Wroński najwyraźniej nie. Komentator „Gazety Wyborczej” mógłby się teraz sprawdzić w nowej roli: krytyka filmowego. Mam tylko przyjacielską radę: przed zrecenzowaniem jakiegoś filmu warto go najpierw obejrzeć. Marek Magierowski
Polska upiła się miliardami euro. "Teraz to już na pewno żadnych reform nie będzie" W ostry sposób z sukcesem rządu w Brukseli postanowił na swoim blogu rozprawić się Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców.
- Mamy kolejne szaleństwo. 430 mld dostaliśmy. Jako żywo przypomina to co się działo z Euro 2012 - pisze Kaźmierczak.
- Mamy powtórkę narodowej histerii, Wiktorii Brukselskiej 2013, jaką mieliśmy przy okazji Wiktorii Euro 2012. Po raz kolejny z całą siłą ujawnia się nasza mentalność kolonialna, której nie znoszę. Szał, że docenili, ekstaza, że rzucili. Nie twierdzę, że nie należy się cieszyć. Nie twierdzę, że nie jest to sukces PDT. Jest. I wiem, że jest to realna polityka - osiągnąć jak najwięcej w ramach systemu w którym jesteśmy. Ale może jakoś bardziej umiarkowanie i trzeźwo. A wszyscy zachowują się jak kompletnie pijani. Ekstaza kolonialna - zaznacza szef ZPP. I wskazuje, że trzeba przede wszystkim patrzeć faktom w oczy i konfrontować realia, a nie pobożne życzenia. Zatem - jak podkreśla - "fajnie, że “dostaliśmy” te pieniądze, ale":
Po 1. Wcale nie jest pewne, że je dostaniemy. ZSRR zbankrutował wg różnych szacunków przy zadłużeniu 80-120% PKB. Unia jest zadłużona w tej chwili na 88% PKB. A jest to tylko dług jawny. Na przykład w Polsce nie są w to wliczane zobowiązania emerytalne czy długi samorządów - co najmniej drugie tyle. Nie założyłbym się o orzechy czy Unia przetrwa. Kryzys zadłużeniowy jest w tej chwili zamieciony pod dywan - nie rozwiązany. Za chwilę wybuchnie odnowa.
Po 2. Normalny człowiek w ogóle nie ogarnia takich kwot. Ja na przykład - prosty chłopak z Podlasia (pisze o sobie Kaźmierczak) - gubię się już poza gdzieś w okolicach 10 milionów złotych - jest mi wszystko jedno. “Młodzi, wykształceni, z wielkich miast” spod palca ogarniają te kwoty i mogą szaleć z radości. Ja cham prosty - dodaje menedżer - muszę to do czegoś odnieść, żeby mi się mózg nie zlasował. A więc np. roczne PKB Polski to 1,5 bln zł - dotacja z UE to ok. 43 miliardy. Zatem to co dostaniemy nie znaczy wcale tak wiele w całym naszym PKB - to około 2,9%! Albo na przykład kapitalizacja GPW - teraz coś koło 518 mld. Zatem dostaliśmy rocznie około 10% obecnej kapitalizacji GPW. Sporo. Jak na GPW, na Polskę już wcale nie tak sporo.
Po 3. Nie dostaliśmy żadnych 430 mld. Dostaliśmy około 300 - sami musimy wpłacić bowiem 130 mld składki - wskazuje też prezes związku pracodawców - pisze też ekspert. Najgorsze zresztą - jego zdaniem - w tym wszystkim jest teraz to, że marzenia o jakichkolwiek reformach możemy odłożyć na półkę z bajkami dla dzieci (czytaj też, że UE zabija innowacyjność Polaków). Kaźmierczak apeluje więc, żebyśmy przestali się podniecać i szaleć, bo trzeba się teraz zastanowić jak najrozsądniej unijne pieniądze zainwestować (a nie spalić na kampanie billboardowe, że ludzie po 50. mają prawo do pracy). Ram
Od Możejek do MSW Bogate państwowe spółki, takie jak PGE, PKN Orlen, CIECH, GAZ SYSTEM i PZU, finansowały przez ostatnie lata działalność doradczą Bartłomieja Sienkiewicza. Czy nowy szef MSW będzie spłacał teraz długi, ochraniając gwardię przyboczną Tuska? Idą ciężkie czasy. Grupa trzymająca władzę może zostać zastąpiona przez inną grupę trzymającą władzę. Chwiejący się reżim potrzebuje zwartej gwardii pretoriańskiej, ludzi wiernych i sprawdzonych. Do akcji wytypowano wiec Bartłomieja Sienkiewicza, protegowanego Konstantego Miodowicza i eksperta od problematyki wschodniej. Czy to oznacza, ze grupa trzymająca władzę boi się puczu z inicjatywy innych grup trzymających władzę, które podlegają naszym wschodnim sąsiadom? Nowy szef MSW był opłacany przez ostatnie lata przez bogate spółki Skarbu Państwa, takie jak PGE, PKN Orlen, GAZ SYSTEM, CIECH i PZU. Dostał nawet kontrakty z Gdańskiego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej (GPEC). Chodziło z pewnością o doradzanie w problematyce wschodniej? Sienkiewicz zaczynał, jako doradca w 2002 roku, najpierw poprzez jednoosobową spółkę Firma Analizy Systemowe Bartłomiej Sienkiewicz Othago, następnie w spółce ASBS Othago i w końcu w spółce Sienkiewicz i Wspólnicy. Misja firm Sienkiewicza to (cytat) “poznawać niepoznawalne, porządkować chaos, tłumaczyć niezrozumiałe”. Sienkiewicz rozpoznawał nierozpoznawalne jako doradca PKN Orlen podczas operacji zakupu rafinerii Możejki na Litwie. Nasz spec od wschodniej geopolityki nie przewidział tylko, że rosyjskie klany, które chciały przejąć Możejki, odetną w zemście rurę z rosyjską ropą i że PKN Orlen znajdzie się z ręką w nocniku. Sienkiewicz może też poszczycić się dorobkiem pisarskim, w trendzie hagiograficznym. Jego najsłynniejszy do tej pory artykuł, opublikowany w 2011 roku w “Tygodniku Powszechnym”, należącym wtedy do ITI, zatytułowany “Ambaras z polskością” to oda na cześć naszego miłościwego wizjonerskiego rządu:
Cytat dla przykładu: “Polska niedostrzegalnie zaczęła się przesuwać stronę nowoczesnego państwa”. Faktycznie, niedostrzegalnie... Konkluzja ody Sienkiewicza (cytat): “każdy kolejny rok takiego „cichego” rozwoju buduje Polskę, jakiej do tej pory nie mieliśmy, o jakiej Miłoszowi się nawet nie śniło”. Miłosz patrzy na nas z nieba i woła radośnie: by żyło się lepiej! Balcerac
Borusewicz złamał regulamin? Złamanie regulaminu Senatu zarzucają marszałkowi Borusewiczowi senatorowie PiS. Chodzi o ustawę dotyczącą paktu fiskalnego. Senatorowie PiS zarzucili w czwartek marszałkowi Senatu złamanie regulaminu izby. Argumentowali, że Bogdan Borusewicz złożył wniosek o uzupełnienie porządku obrad o ustawę dotyczącą paktu fiskalnego, zanim senatorowie otrzymali druki i ekspertyzy w tej sprawie. "Dziś podczas posiedzenia został zgłoszony przez pana marszałka Borusewicza wniosek o rozszerzenie porządku obrad; został złożony nieregulaminowo. O tym powiedzieliśmy panu marszałkowi; będzie to asumpt do tego, byśmy złożyli skargę do TK na niekonstytucyjny, niezgodny z regulaminem tryb uchwalenia traktatu" - powiedział w czwartek na konferencji prasowej senator PiS Stanisław Karczewski. Wtórował mu klubowy kolega, senator Grzegorz Bierecki. Także on stwierdził, że zachowanie marszałka Borusewicza będzie kolejnym argumentem w skardze do Trybunału Konstytucyjnego, jaką PiS planuje złożyć ws. paktu fiskalnego. PiS zapowiada zaskarżenie do TK trybu zastosowanego przy głosowaniu nad ustawą dotyczącą unijnego paktu fiskalnego, podnosi także niezgodność paktu z artykułami konstytucji dot. przyjmowania budżetu. Bierecki tłumaczył, że głosowanie w izbie nad rozszerzeniem porządku obrad odbyło się przed rozdaniem senatorom druków tekstu paktu fiskalnego oraz sprawozdania komisji senackich w tej sprawie, więc "doszło tu do ewidentnego złamania regulaminu". Bierecki argumentował także, że - zgodnie z regulaminem Senatu - senatorowie powinni otrzymać materiały i druki na co najmniej trzy dni przed przedstawieniem takiego wniosku. Inny senator PiS Marek Martynowski powołał się w tym kontekście na art. 34 regulaminu Senatu, z którego - jego zdaniem - wyraźnie wynika, że izba nie powinna zajmować się w ten czwartek ustawą dot. paktu fiskalnego. Art. 34 regulaminu izby mówi m.in. o tym, że "projekt porządku obrad Senatu ustala marszałek Senatu, przy czym do porządku obrad mogą być wniesione jedynie sprawy znane senatorom z druków rozdanych nie później niż na trzy dni przed posiedzeniem. W wyjątkowych przypadkach może nastąpić, za zgodą Senatu, skrócenie tego terminu". Bierecki wysunął ponadto zarzuty wobec prac komisji senackich ws. paktu. W czwartek rano senackie komisje zarekomendowały Senatowi poparcie ustawy upoważniającej prezydenta do ratyfikacji paktu fiskalnego. Senatorowie opozycji chcieli odrzucenia ustawy. "Wczoraj doszło do próby odbycia (posiedzenia) połączonych komisji budżetu i finansów (publicznych), spraw zagranicznych i komisji Unii Europejskiej, poświęconego paktowi fiskalnemu. W związku z naszym protestem to posiedzenie zostało przesunięte na dziś rano"- relacjonował Bierecki. Jak mówił, komisje mogą procedować nad projektem ustawy po uzyskaniu przez senatorów materiałów przynajmniej na dzień przed posiedzeniem. Dziś rano okazało się, że dokumenty, opinie, które sporządziło Ministerstwo Spraw Zagranicznych, dotyczące tego paktu fiskalnego, zostały utajnione, nieudostępnione senatorom komisji, otrzymaliśmy je dopiero dosłownie pięć minut temu- kontynuował. Senator Henryk Cioch (PiS) podkreślił, że pakt fiskalny to dokument bardzo skomplikowany. "Nie ma możliwości, by w ciągu pięciu minut z tą umową się zapoznać" - ocenił. DLOS/PAP
Macierewicz: W 2007 r. BOR się spisał Trudno było zagwarantować rekonesans także na lotnisku, ale ostatecznie do niego doszło i był także pirotechnik, który sprawdzał miejsce postoju samolotu oraz miejsce, do którego miał przyjść pan prezydent - mówi nam Antoni Macierewicz o działaniach BOR przed wizytą prezydenta w Katyniu w 2007 r. Złożył pan wniosek o zwołanie sejmowej komisji spraw wewnętrznych, aby zajęła się ona ujawnieniem w „Gazecie Wyborczej” informacji z teczki Biura Ochrony Rządu dotyczącej zabezpieczenia wizyty prezydenta w Katyniu w 2007 roku. Zdaniem „GW” tamta podróż była gorzej przygotowana niż te z 7 i 10 kwietnia 2010 r. Według pana wiedzy gazeta oddała faktyczny stan zabezpieczenia sprzed ponad pięciu lat? Ten opis odbiega od rzeczywistości, a przede wszystkim znacząco różni się wobec tego, z czym mieliśmy do czynienia w 2010 roku. Ta dokumentacja oraz relacje byłego kierownictwa Biura Ochrony Rządu - pułkowników Pawlikowskiego i Grudzińskiego - pokazują, że wszystko działo się z wielkimi kłopotami, że trzeba było wielokrotnie powtarzać np. żądanie dostarczeni samochodu opancerzonego. Ostatecznie strona rosyjska, po długim zwlekaniu, na 12 godzin przed wizytą go nie dostarczyła i trzeba było go ściągać z Polski. Ale zrobiono to. I każda nieomal czynność, która miała zagwarantować bezpieczeństwo prezydentowi przebiegała w tym samym trybie. „Gazeta Wyborcza” eksponuje jedną część tylko – trudności – ale zapomina o ostatecznym efekcie. Trudno było uzyskać zgodę na to, aby polscy funkcjonariusze mieli broń ostrą, ale ją mieli. Było trudno zagwarantować, żeby mieli własne częstotliwości dla łączności, ale je mieli. Trudno było zagwarantować rekonesans także na lotnisku, ale ostatecznie do niego doszło i był także pirotechnik, który sprawdzał miejsce postoju samolotu oraz miejsce, do którego miał przyjść pan prezydent, czyli namiot. Krótko mówiąc – wszystko zostało zrobione, chociaż trzeba było przezwyciężyć pewne trudności. Dokładnie odwrotnie niż 2010 r., gdy nawet nie podęto prób, by wejść na to lotnisko. Ta publikacja „Gazety Wyborczej” jest po prostu nieuczciwa. A pan Janicki próbuje zasłonić nie tylko swoją niekompetencję, ale i złą wolę. To nieudolna, propagandowa próba przerzucenia odpowiedzialności na kogo innego.
Powiedzmy to wyraźnie, bo brak rekonesansu jest jednym z głównym zarzutów wobec BOR za organizację zabezpieczenia w 2010 roku. W 2007 roku to Polacy sprawdzali lotnisko? Tak. To Polacy przeprowadzili wówczas rekonesans, łącznie z obecnością na Siewiernym. Rzeczywiście były z tym kłopoty, bo Rosjanie nie chcieli się na to zgodzić, ale zostało to zrobione.
A czego dotyczy fragment oświadczenia płk. Grudzińskiego, byłego wiceszefa BOR, który mówi, iż zabezpieczenie miejsc czasowego pobytu przez stronę rosyjską pod nadzorem funkcjonariuszy BOR? O jakie działania tutaj chodzi? Rosjanie zaproponowali, a nawet stawiali jako warunek, że to ich służby będą nadzorowały poszczególne miejsca pobytu wraz ze służbami polskimi, ale swoją wiodącą rolą. Było to przedmiotem przepychanki, ale w rezultacie wszystkie zaplanowane czynności były weryfikowane przez służby polskie, a odbywało się to pod nadzorem oficera łącznikowego, który był przy każdym posterunku, kontrolował to, jak Rosjanie wypełniają umowę. W roku 2010 tego nie zrobiono, na skutek czego pan Janicki dowiedział się o katastrofie będąc na bazarku. W Smoleńsku nie było nawet oficera łącznikowego, który by sprawdzał zachowanie Rosjan.
Okazuje się, że na jesieni zeszłego roku na terenie katastrofy wciąż odnajdywano rzeczy osobiste należące do ofiar katastrofy. To pewnie nie ostatnie takie doniesienie. To jest wynik badań wraku i miejsca zdarzenia, do których doszło na przełomie września i października. Stało się to, przypominam, na żądanie ekspertów pirotechników, którzy uznali, że nie podpiszą dokumentów sekcyjnych dotyczących części ekshumowanych ofiar dopóki nie zostanie zbadany wrak i miejsce tragedii na okoliczność występowania materiałów wybuchowych. Również we wniosku polskich prokuratorów do Rosjan z tamtego czasu nie było badania miejsca zdarzenia z punktu widzenia pozostałości szczątków ofiar czy rzeczy osobistych.
Wszystko wyszło więc przypadkiem. Cele tego wyjazdu były inne. Nie planowano poszukiwać rzeczy, które tam jeszcze leżą. Gdyby zorganizować wyprawę w tym zakresie, okazałoby się zapewne, że znaleziono by jeszcze dziesiątki czy setki szczątków, które do dziś w smoleńskiej ziemi się znajdują.
To może należy złożyć taki wniosek o pomoc prawną i domagać się możliwości dokładnego zbadania miejsca katastrofy pod kątem poszukiwania szczątków katastrofy, może również ofiar i ich rzeczy osobistych? Moim zdaniem to jest oczywiste. Raz jeszcze należy przeszukać to miejsce, zerwać tę betonową drogę, która ułożono zaraz po katastrofie i przekopać na metr głęboko, jak przekonywała pani minister Ewa Kopacz. Not. ruk
Sadowski: Obca siła ma dokonać reform Rozmowa z Andrzejem Sadowskim, ekonomistą z Centrum im. Adama Smitha. Stefczyk.info: Sejm zgodził się na ratyfikację przez Polskę paktu fiskalnego. To dobra dla nas decyzja? Andrzej Sadowski: Argumentacja zwolenników tego paktu jest argumentacją niewspółmierną do konsekwencji, jakie płyną z ratyfikacji tego paktu. Cały czas słyszę, że ratyfikacja jest potrzebna, żeby polski głos był wysłuchany w czasie debaty w ramach strefy euro, żebyśmy mogli brać udział w konsultacjach w sprawie strefy euro. Ceną, jaką płacimy za to, że wysłuchany zostanie polski premier czy minister, jest przyjęcie zasady de facto unieważnienia wyborów demokratycznych w Polsce, jeśli te będą skutkowały uchwaleniem budżetów niezgodnych z paktem. Pakt fiskalny ingeruje bardzo dogłębnie w system polityczny. Zakłada, bowiem możliwość modyfikacji wyborów politycznych, które są podejmowane w kraju członkowskim.
Jak wygląda rachunek zysków i strat? Na jednej szali musimy w tej sprawie położyć przyjęcie zasady możliwości ingerowania w suwerenne decyzje państwa, a na drugiej fakt, że ktoś będzie nas wysłuchiwał. Przecież równie dobrze głos polskiego premiera, ministra czy parlamentu może zostać wysłuchany bez konieczności udawania się w delegację i przedkładania na spotkaniu krajów strefy euro naszych stanowisk.
Rządzący mówią, że bez zgody na pakt wypadniemy z gry. Rzeczywiście mówi się, że bez paktu będziemy poza strefą euro. Rządzący zachowują się, jakby strefa euro była epicentrum światowej gospodarki, a sama waluta euro była najważniejsza na świecie. To jest wykrzywiona perspektywa. Co ważne w debacie widać również ton ludzi, mówiących - przyjmijmy pakt fiskalny, bo on zrobi za nas porządek w finansach państwa. To jest magiczne myślenie, jakie widać było również w 2004 roku, w czasie rozmów o przyjęciu w Polsce euro. Politycy zachowywali się, jakby przyjęcie euro było remedium na każdy problem w Polsce. Obecnie rząd znów mówi, że pakt wymusi reformę finansów. Pokazuje, że my sami reformować nic nie będziemy, że reformy jedynie wymusi na nas pakt. Obca siła ma za nas dokonać reform. Tymczasem my sami powinniśmy zająć się reformowaniem kraju. To jest niezwykle pasywne podejście do sprawowania władzy.
Pakt ma wiele niekorzystnych skutków, ale rządowi się spieszy, by go przyjąć. To jest dowód na niskim poziom klasy politycznej. Tymczasem rządzący, ani opozycja nie są w stanie zająć się sprawami pierwszorzędnymi dla Polski. Konsekwencją systemu politycznego i społecznego w Polsce jest największa polska emigracja od czasu stanu wojennego. I nikt się nie zastanawia, co jest przyczyną tak wielkiej emigracji i jak ją powstrzymać. Nikt nie szuka sposobów rozwiązania tej sytuacji. Zamiast tego politycy zajmują się takimi dokumentami, jak pakt fiskalny. Rozmawiał TK
Generałowie musieli zginąć Na ostatniej odprawie z dowódcami mąż mówił, że chce zabrać generałów na pokład Jaka-40. Sam też miał lecieć tym samolotem, jako pasażer. Jednak dzień przed wylotem do Katynia, 9 kwietnia 2010 r., gdy wrócił do domu i zapytałam go, jakim samolotem leci, odpowiedział, że jednak Tu-154 razem z prezydentem – mówi „GP” Ewa Błasik, wdowa po śp. gen. Andrzeju Błasiku. Decyzja, czy generałowie polecą w jednym samolocie z prezydentem, ważyła się niemal do ostatniej chwili przed wylotem 10 kwietnia 2010 r. O tym, że generałowie WP, razem z dowódcą Sił Powietrznych Andrzejem Błasikiem, mają polecieć tupolewem, zdecydowano wbrew planom generała. Ale nawet gdyby przed odlotem Lech Kaczyński zdecydował, że jednak generałowie polecą Jakiem-40 – nie było już wyjścia. Gdy limuzyna z głową państwa pojawiła się na płycie lotniska wojskowego na Okęciu, było kilka minut po godz. 7. Jak-40 z dziennikarzami na pokładzie, który wystartował o godz. 5.35, był już półtorej godziny w powietrzu (Jak-40 leci do Smoleńska ponad godzinę dłużej niż Tu-154). Innych samolotów, w tym przewidzianego w instrukcji o lotach Head rezerwowego samolotu dla prezydenta, nie podstawiono. Generałowie musieli, więc polecieć z prezydentem. Natomiast delegacja 7 kwietnia 2010 r. z premierem Tuskiem poleciała aż czterema samolotami: Tu-154M 101, Jakiem-40 i dwoma maszynami Casa-295 M. Ponadto w rezerwie czekały trzy samoloty: jedna Casa-295M i dwa Jaki-40. Łącznie delegacja Tuska miała do dyspozycji aż siedem samolotów. Prezydencka delegacja tylko dwa – Tu-154M 101 i Jaka-40. Przypomnijmy, że delegacja, która poleciała Tu-154 z premierem, liczyła 77 osób, a z prezydentem – 95.
Stłoczeni w salonce Być może generałowie nie polecieliby Tu-154 z prezydentem Lechem Kaczyńskim, gdyby nie niespodziewany remont rządowego tupolewa, wykonany 6 kwietnia 2010 r. W salonce nr 3, położonej tuż przy skrzydłach i przeznaczonej dla ośmiu osób, zamontowano dziesięć dodatkowych foteli pasażerskich. Zmian dokonano na polecenie szefa Techniki Lotniczej 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego. Zgodnie z dokumentacją w salonce tej powinny znajdować się cztery dwuosobowe kanapy w dwóch rzędach i dwa stoły między nimi. Salonkę przemeblowano, montując trzy rzędy po sześć siedzeń jednoosobowych (po trzy z lewej i prawej strony samolotu). Zwiększyło to liczbę miejsc siedzących o dziesięć – z ośmiu do osiemnastu. Ponieważ prezydent miał do dyspozycji jedynie dwa samoloty, generałowie musieli lecieć albo jakiem, albo wraz z nim Tu-154. Ktoś postanowił – być może ta sama osoba, która wcześniej zadecydowała o powiększeniu salonki o dziesięć miejsc (dokładnie tylu uczestników liczyła delegacja wojskowa) – że będzie to jednak tupolew. W związku z tym w samolocie lecącym 10 kwietnia 2010 r. do Smoleńska wszystkie miejsca zostały zajęte, co doprowadziło do tego, że ze składu delegacji wycofano żołnierza Żandarmerii Wojskowej wyznaczonego do ochrony szefa Sztabu Generalnego WP gen. Franciszka Gągora. Jak pisała w odpowiedzi na nasze pytania Najwyższa Izba Kontroli, jej kontrolerzy stwierdzili, że żołnierz ŻW „został w Polsce, bo w samolocie brakowało dla niego miejsca”. Po przeróbce salonka nr 3 przestała być salonką, stała się pomieszczeniem klasy ekonomicznej, bo generałów dosłownie tam stłoczono. Z tego, że generałowie będą mieli niemal podkurczone nogi, musiał zdawać sobie sprawę ten, kto podjął decyzję o przebudowie. A przecież problem rozwiązałoby podstawienie dodatkowego samolotu.
– W Kancelarii Prezydenta nigdy nie powstał pomysł, by sugerować przebudowę salonki nr 3 w Tu-154 czy dokonywać innych zmian. To nie leży w kompetencjach Kancelarii. My przedkładaliśmy tylko dla Kancelarii Premiera zamówienie na konkretny typ samolotu, czy – jeśli była taka potrzeba – większej liczby samolotów. Rzeczywiście, ta przebudowa wydaje się dziwna – mówi „GP” poseł PiS Jacek Sasin, były zastępca szefa Kancelarii Prezydenta. Warto przypomnieć, że poseł PiS Marek Opioła zwrócił się do MON z zapytaniem, czy Służba Kontrwywiadu Wojskowego, jako odpowiedzialna za ochronę kontrwywiadowczą najważniejszych osób w państwie, wiedziała o przebudowie salonki i czy sprawdzała samolot po jej dokonaniu. Okazało się, że SKW nie została o tej operacji poinformowana. Zapytaliśmy Naczelną Prokuraturę Wojskową, czy ustaliła, kto zlecił szefowi technicznemu 36 SPLT przebudowę salonki i jak to uzasadnił. Odpowiedź jej rzecznika płk. Zbigniewa Rzepy była zaskakująca: „Uprzejmie informuję, że zgodnie ze stanowiskiem Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie nie mogę udzielić odpowiedzi na te pytania, bowiem ich zakres jest zbyt szczegółowy i ujawnienie tego typu informacji na tym etapie postępowania mogłoby mieć negatywny wpływ na jego przebieg”. Cała sytuacja wskazuje, że salonkę przebudowano z założeniem, że polecą nią generałowie. Jeżeli tak, to znaczy, że już 6 kwietnia było wiadomo, iż dla delegacji prezydenta nie będzie, oprócz Jaka-40 innych samolotów, w tym rezerwowego. Według dr. inż. Grzegorza Szuladzińskiego z zespołu parlamentarnego badającego przyczyny katastrofy smoleńskiej, do drugiego, decydującego wybuchu w Tu-154 doszło pomiędzy częścią pasażerską a strefą przeznaczoną dla VIP-ów, złożoną z trzech saloników, właśnie w bezpośrednim sąsiedztwie salonki numer trzy. Pasażerowie, którzy w niej lecieli, odnieśli największe obrażenia. Przypomnijmy, samolot Tu-154M 101 dzielił się na kokpit, trzy saloniki dla VIP-ów i część pasażerską. 10 kwietnia 2010 r. w pierwszym saloniku leciała para prezydencka, w drugim prezydent Ryszard Kaczorowski, wicemarszałkowie sejmu Krzysztof Putra i Jerzy Szmajdziński, wicemarszałek senatu Krystyna Bochenek, szef Kancelarii Prezydenta Władysław Stasiak, szef BBN Aleksander Szczygło i prezydencki minister Paweł Wypych. Trzeci salonik zajęli Mariusz Handzlik, wiceminister spraw zagranicznych Andrzej Kremer, wiceminister obrony narodowej Stanisław Jerzy Komorowski, wiceminister kultury Tomasz Merta, szef ROPWiM Andrzej Przewoźnik, posłowie Maciej Płażyński i Grażyna Gęsicka, urzędnik MSZ Mariusz Kazana oraz dziesięciu wojskowych: bp gen. dyw. Tadeusz Płoski, abp gen. bryg. Miron Chodakowski, ks. płk Adam Pilch, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego gen. Franciszek Gągor, gen. br. Bronisław Kwiatkowski, gen. br. pil. Andrzej Błasik, gen. dyw. Tadeusz Buk, gen. dyw. Włodzimierz Potasiński, wiceadm. Andrzej Karweta, gen. bryg. Kazimierz Gilarski. Reszta członków delegacji zajęła miejsca w części pasażerskiej.
Prezydent nie miał wyjścia To, że 10 kwietnia 2010 r. do dyspozycji prezydenta były tylko dwa samoloty, potwierdza raport komisji Millera, w którym czytamy: „W rozkazie dziennym dowódcy 36. SPLT na 10 kwietnia nie wyznaczono samolotu zapasowego dla lotu o statusie Head oraz załogi dla niego”. Brak rezerwowego samolotu 10 kwietnia 2010 r. postawił Lecha Kaczyńskiego pod ścianą. Nie miał on – gdyby chciał podjąć taką decyzję – żadnych możliwości skierowania generalicji do oddzielnej maszyny. Jak już bowiem wspominaliśmy, Jak-40 odleciał wcześniej, przed tupolewem (z problemami, bo pierwszy wyznaczony do lotu jak miał awarię, w związku z czym załoga musiała przesiąść się do innego jaka). Na podstawie oficjalnych dokumentów trudno wykryć faktycznego inspiratora działań, w wyniku których generałowie trafili do tupolewa. Z informacji przedstawionej przez szefa Wojskowej Prokuratury Okręgowej płk. Ireneusza Szeląga wynika, że 3 marca 2010 r. z Kancelarii Prezydenta wysłano do Kancelarii Premiera (która jest według instrukcji Head koordynatorem lotów specjalnymi samolotami rządowymi) i Dowództwa Sił Powietrznych oraz BOR zapotrzebowanie na samolot, nie wskazując liczby osób uczestniczących w delegacji. 9 marca Kancelaria Prezydenta wysłała korektę – prośbę o dodatkowe zapotrzebowanie na Jaka-40, m.in. dla dziennikarzy. Kancelaria Prezydenta przesłała też tego samego dnia na ręce szefa Kancelarii Premiera Tomasza Arabskiego, będącego jedynym dysponentem samolotów specjalnych obsługiwanych przez 36. specpułk, pismo zawierające informacje o konieczności zabezpieczenia przelotów na trasie Warszawa–Smoleńsk i z powrotem samolotów specjalnych Tu-154M oraz Jak-40.
Zapytaliśmy ówczesnego zastępcę szefa Kancelarii Prezydenta Jacka Sasina, czy pamięta okoliczności wystąpienia Kancelarii Premiera o te dwa samoloty.
– Od początku założeniem Kancelarii było, że poleci tylko jeden samolot – Tu-154, w którym razem z prezydentem polecą i generałowie, i dziennikarze. Zakładaliśmy, że jeśli będzie więcej chętnych, po prostu nie polecą. Dlatego wielu osobom, które wyraziły taką chęć, odmówiliśmy. Dziennikarzy zgłosiło się z początku tylko dwóch, ale ponieważ potem pojawiło się więcej zgłoszeń, dlatego polecieli jakiem. Nie chcieliśmy dzielić delegacji, by nie zarzucono nam, że segregujemy uczestników na lepszych i gorszych, i żeby nie było potem zarzutów, że z prezydentem poleciał „orszak bizantyjski” – mówi „GP” poseł Jacek Sasin. 25 marca 2010 r. gen. Andrzej Błasik otrzymał pismo od szefa Kancelarii Prezydenta Władysława Stasiaka: „Z racji sprawowanej przez Pana Generała funkcji zapraszam Pana w skład delegacji samolotem specjalnym”. Dowódca Sił Powietrznych był jednak przeciwny, by generałowie polecieli Tu-154.
– Mąż chciał lecieć jakiem, razem z dowódcami. Mówił o tym nawet przy stole wielkanocnym, kilka dni przed wylotem (w 2010 r. Wielkanoc wypadła 4–5 kwietnia – przyp. red.). Na ostatniej odprawie z dowódcami mąż powiedział – co wiem także od niektórych obecnych na tej odprawie generałów – że chce zabrać ich na pokład Jaka-40 i sam nim polecieć jako pasażer. Dzień przed wylotem do Katynia, gdy Andrzej wrócił do domu, zapytałam go, jakim samolotem wylatuje. Odpowiedział, że jednak leci Tu-154, razem z prezydentem – mówi „GP” Ewa Błasik, wdowa po śp. gen. Andrzeju Błasiku. – Od współpracowników męża dowiedziałam się, że dzień przed wylotem, około godz. 17, przyszedł faks z Kancelarii Prezydenta, że generałowie razem z moim mężem, mają polecieć u boku prezydenta Lecha Kaczyńskiego Tu-154 – dodaje Ewa Błasik.
– Wyjechałem do Smoleńska 8 kwietnia 2010 r. rano, ostatni raz byłem w pracy w kancelarii 7 kwietnia. Nie pamiętam faksu, który miałby być wysłany do Dowództwa Sił Powietrznych 8 kwietnia, informującego, że generałowie razem z dowódcą gen. Błasikiem mają lecieć z prezydentem, ale być może podpisałem pismo dotyczące szczegółów wylotu jaka i tupolewa przed swoim wyjazdem – mówi nam poseł Sasin. O tym, że decyzja, czy generałowie polecą osobno, ważyła się do ostatniej chwili, świadczy zapis rozmowy oficerów w Centrum Operacji Powietrznych. Polsat News przytoczył wymianę zdań, jaka odbyła się tuż po katastrofie między ówczesnym dowódcą COP gen. Zbigniewem Galcem a oficerem operacyjnym COP ppłk. Jarosławem Zalewskim:
Ppłk Zalewski: Dowódca jakiem wylądował?
Gen. Galec: Dowódca?
Ppłk Zalewski: Tak, jakiem wylądował?
Gen. Galec: Tak, wylądował, ale nie wiem, kto tam prowadził tego jaka.
Ppłk Zalewski: Rozumiem, ale prawdopodobnie dowódca był w jaku. Nie jestem tego pewien.
Gen. Galec: Ale dowódca nasz, dowódca Sił Powietrznych?
Ppłk Zalewski: Tak.
Gen. Galec: Aha.
Ppłk Zalewski: Dowódca Sił wybierał się w delegację.
Gen. Galec: A, to, to...
Ppłk Zalewski: Tylko nie wiem, jakie było rozłożenie na samoloty (niezr.).
Gen. Galec: A wcześniej było, że dowódcy mają lecieć jakiem.
Ppłk Zalewski: Dobrze, zaraz, zaraz sprawdzam, panie generale, zaraz sprawdzam to wszystko.
Jest nas już tylko 37 mln
1. Dziennik Gazeta Prawna podał, że od 1 stycznia 2014 roku zgodnie z wymogami Eurostatu, osoby przebywające ponad rok zostaną zaliczone do ludności krajów w których przebywają. W związku z tym dla Polski przyjęta zostanie liczba ludności wynikająca z Narodowego Spisu Powszechnego Ludności i Mieszkań przeprowadzonego przez Główny Urząd Statystyczny w 2011 roku. GUS ustalił, że po uwzględnieniu wspomnianych wyżej wymogów Eurostatu, jest nas tylko 37 mln i ta liczba mieszkańców Polski zostanie wprowadzona do europejskiej statystyki już od następnego roku. A więc jest nas o 1,5 mln mniej niż sądziliśmy do tej pory. Ale to niestety nie koniec, niepomyślnych danych związanych z migracją Polaków. Według badań prowadzonych przez prof. Krystynę Iglicką, eksperta polskiego rządu ds. polityki migracyjnej, w roku 2012 na stałe z naszego kraju wyjechało kolejne 100 tysięcy Polaków. Co więcej według tych samych badań w kolejnych 5 latach jeżeli nie zmieni się w sposób zasadniczy polityka rządu wobec młodego pokolenia ,wyjedzie z Polski na stałe od 500 d800 tysięcy młodych ludzi. Z przeprowadzonych ankiet wśród ludzi młodych wynika bowiem, że aż 64% z nich uważa, że tylko praca i życie za granicą stwarza dla nich jakąkolwiek szansę na przyszłość, możliwość założenia rodziny i zdobycia mieszkania.
2. Na te masowe wyjazdy na stałe za granicę, nakłada się dramatyczna sytuacja dotycząca poziomu dzietności Polek .Wskaźnik ten wynosi zaledwie 1,3 i sytuuje nas na 207 miejscu wśród 222 krajów znajdujących się w statystyce ONZ.
Okazuje się jednak, że wskaźnik ten dla Polek poprawia się i to znacznie w sytuacji kiedy otoczenie jest sprzyjające jeżeli chodzi o wsparcie dla rodzin z dziećmi. Na przykład wskaźnik dzietności Polek, które w ostatnich kliku latach wyjechały do W. Brytanii według niedawno przeprowadzonych badań, wynosi 2,3. W świetle tych danych nie ulega więc wątpliwości, że potrzebna jest wręcz natychmiast nie tylko sensowna polityka pronatalistyczna ale także polityka wspierająca rodziny z dziećmi zarówno na rynku pracy i jak na rynku mieszkaniowym.
3. Utrzymujące się niekorzystne tendencje migracyjne i urodzeniowe bardzo negatywnie już oddziałują na system zabezpieczenia społecznego. To negatywne oddziaływanie będzie się nasilać już w ciągu najbliższych 10-20 lat. Kłopoty z wypłacalnością Funduszu Ubezpieczeń Społecznych przewidywano już w 1998 roku, kiedy zmieniano w systemie ubezpieczeniowym podstawową zasadę wypłaty świadczeń ze zdefiniowanego świadczenia na zdefiniowaną składkę, co spowodowało, że przyszła emerytura zależy teraz od wartości odłożonej składki i przewidywanej średniej długości życia. Wtedy spodziewając się przyszłego pogorszenia proporcji pomiędzy liczbą pracujących i odprowadzających składki, a liczbą pobierających świadczenia, utworzono Fundusz Rezerwy Demograficznej (FRG), z którego miał być wspomagany FUS. Szacowano, że nastąpi to około roku 2020. Rządząca koalicja Platformy i PSL-u, wspomaga jednak FUS z FRG już 3 rok z rzędu i wzięła z niego do tej pory 14,5 mld zł, gdyby nie te środki już teraz byłyby kłopoty z wypłatą świadczeń emerytalnych. Ale przecież FUS już teraz wspomagany jest wynoszącą ponad 40 mld zł rocznie dotacją budżetową, kredytem budżetowym, którego przez ostatnie 3 lata uzbierało się już ponad 20 mld zł (i który nigdy nie zostanie zapewne spłacony a więc docelowo zamieni się w dotację), wspomnianymi środkami z FRG i kredytami z banków komercyjnych na kwotę kilku miliardów złotych rocznie.
4. W świetle tych danych, bez działań rządu przeciwdziałających masowej emigracji szczególnie młodych Polaków, a także wsparcia polityki urodzeniowej już za 20-30 lat FUS, będzie niestety coraz bardziej przypominał piramidę finansową. Dzisiejsi rządzący to głównie 40-50 latkowie więc choćby tylko z tego powodu powinni zainteresować się, przyszłością systemu ubezpieczeń społecznych w Polsce. Ich dotychczasowa polityka, podważa bowiem coraz bardziej wypłacalność systemu emerytalnego w przyszłości. A to oznacza, że sami siebie pozbawiają emerytur. Kuźmiuk
22.02.2013 Lata, a nie miesiące” - dzielą nas od wejścia do Strefy Euro, tak przynajmniej twierdzi pan premier Donald Tusk, a i pan prezydent Bronisław Komorowski, prezydent wszystkich Polaków, tak jak pan prezydent Aleksander Kwaśniewski. On też był prezydentem wszystkich Polaków. Chociaż masy Polaków do wyborów nie poszły, bo nie miały wyboru.. Bo czym tak naprawdę różnią się od siebie ci dwaj Panowie prezydenci? Co najwyżej krawatami- jak twierdził swojego czasu na Rynku Krakowskim, pan Stanisław Michalkiewicz. Najlepszy publicysta prawicowy w Polsce.. Człowiek odważny ideowo i bezkompromisowy. Polityczna waluta euro jest oczywiście poronionym pomysłem gospodarczym i finansowym, instrumentem politycznym Niemiec w trzymaniu finansów Europejczyków za twarz poprzez Europejski Bank Centralny z siedzibą we Frankfurcie nad Menem. Będą mieli finanse- będą mieli prawie wszystko.. Bo najważniejsza jest kuratela nad finansami państwa i ludzi w nim mieszkających.. W sprawie euro przydałby się takie manifestacje dwutygodniowe jak w Bułgarii- tam chodziło tylko o cenę prądu.. Niektórzy przeznaczali już połowę swoich dochodów na zapłacenie samego prądu.. W cenę wliczona jest oczywiście pozorowana walka z globalnym ociepleniem, na którą to walkę Unia Europejska- nasze nowe państwo- przeznacza rocznie coś około 200 miliardów euro(!!!???) Jest co ukraść, nieprawdaż? Można przekazać 900 miliardów euro na walkę z asteroidą, która zbliżała się do Ziemi, ale na szczęśnie na razie nas ominęła.. Ale można też wybecelować z 1000 miliardów euro na walkę ze zbliżającymi się kometami, asteroidami i różnymi śmieciami kosmicznymi.. Nie zaszkodzi to, ale pomoże założyć kolejne rodziny wyfutrowane tymi pieniędzmi zabranymi milionom nieświadomych niczego Europejczyków.. No i budować nadal socjalizm- najlepszy ustrój na świecie pod warunkiem, że ma go kto utrzymywać.. Nawet Chińczycy nie chcą kupować śmieciowych obligacji europejskich- bo nie wierzą w ich wartość.. Pan prezydent Bronisław Komorowski zwołał nawet na 26 lutego Roku Pańskiego 2013 posiedzenie Rady Gabinetowej w tej sprawie, mam na myśli przyłączenie Polski do bankrutującej strefy euro, a tematem posiedzenia Rady Gabinetowej ma być sprawa działań dotyczących spełnienia kryteriów wejścia Polski do bankrutującej strefy euro.. Tak jak nasze wejście do bankrutującej Unii Europejskiej.. A na co nas tam diabli zanieśli..? Przypominam Państwu, że głosowanie nad przyłączeniem Polski do Unii Europejskie odbyło się 1 maja Roku Pańskiego2004 , wtedy gdy jeszcze Unii Europejskiej nie było, były Wspólnoty Europejskie, a Unia Europejska powstała dopiero 1 grudnia 2009 Roku Pańskiego w dniu wejścia w życie Traktatu Lizbońskiego, w którym to Traktacie zapisane jest przyłączenie Polski do Strefy Euro i który to Traktat popisał haniebnie pan prezydent Lech Kaczyński.. Nieżyjący już dzisiaj, a pochowany w nagrodę na Wawelu pośród królów . Demokraci pośród monarchów- to jest dopiero naigrywanie się z naszej przeszłości.. Tłumy naszych rodaków zostały zapędzone propagandą do głosowania do wejścia do Unii Europejskiej, której nie było, a głosowali nad zasadami dotyczącymi Wspólnot Europejskich, które były.. Co to za kabaret odbył się w dniu 1 maja 2004 roku???? Plebiscyt ludowy w sprawie istnienia Państwa Polskiego, przy nieświadomości ludowej, bo taką nazwę powinno nosić nasze Państwo, a nie tam żadna I, II, III czy IV Rzeczpospolita.. Tak jak na Węgrzech- Państwo Węgierskie.. Skoro na razie Królestwa być nie może.. Dokumenty w sprawie referendum akcesyjnego zostały już zniszczone.. Nie będzie można sprawdzić, jak naprawdę lud głosował.. Dlaczego zostały zniszczone- w tak ważnej sprawie, jak sprawa zlikwidowania suwerenności Państwa Polskiego i uczynienia go częścią innego państwa- Unii Europejskiej, wtedy jeszcze państwa nie istniejącego.. Prezydent Bronisław Komorowski uważa, że decyzja w sprawie przyłączenia Polski do Strefy Euro powinna zapaść po wyborach parlamentarnych w Roku Pańskim 2015, ale wcześniej należy skoncentrować się spełnieniu kryteriów pozwalających na przyjęciu tej waluty.. Popatrzcie Państwo.. Cała ta konstrukcja się wali, o czym wie każde dziecko, a Ci- pchają nas na chama do tego upadającego wariactwa , opartego o polityczną i sztuczną walutę euro.. Jak coś się wali lub tonie- to normalny człowiek szuka ratunku, żeby się nie dać utopić i przygnieść- a Ci odwrotnie.. Tam gdzie gorzej- tam nas pchają.. Czy postradali zupełnie zmysły? Jak pisał antypolski poeta Czesław Miłosz, pochowany nie wiedzieć czemu na Skałce w Krakowie tuż przy samych drzwiach po lewej stronie-:” Wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie”.. Bo” Polak jest świnią, bo się świnią urodził”. Taki napis powinien widnieć na sarkofagu.. Skoro autor tak twierdził.. A był Litwinem, do Polskości się nie przyznawał.. Wszystko do góry nogami, pośród wielkich Polaków- naprawdę.. Wśród takich postaci jak ” Jan Długosz,, Wincenty Pol, Lucjan Siemieński, Ignacy Kraszewski, Adam Asnyk, Jacek Malczewski, Ludwik Solski, Stanisław Wyspiański, Karol Szymanowski, Teofil Lenartowicz.”. Wierzę, że mój Odkupiciel żyje”( Credo, quod Redemptor meus vivit)- taki napis jest na łuku.. Czesław Miłosz był komunizującym socjalistą.. W każdym razie przy podejmowaniu decyzji w sprawie przyłączenia Polski do Strefy Euro, można wykorzystać treść pracy habilitacyjnej pani profesor Barbary Kudryckiej z Platformy Obywatelskiej, a której tytuł kształtuje się następująco:” Dylematy urzędników administracji publicznej. Zagadnienia administracyjno- prawne”. Chyba kropka- w tym zdaniu jest najważniejsza i najbardziej istotna.. Bo jakie może mieć dylematy urzędnik państwowo- administracyjny, skoro musi podejmować decyzje zgodnie z demokratycznym prawem uchwalonym w Świątyni Rozumu, czyli w demokratycznym Sejmie.. Gdzie nawet panu Jackowi Kuroniowi, wielkiemu socjaliście i propagatorowi zasiłków- zdarzało się przesypiać posiedzenia nad charyzmatycznym termosem.. A może dzięki zawartość tego termosa, o której to zawartości krążyły legendy.. W ogóle jakoś sprawy pomnikowe pana Jacka Kuronia zostały zaniedbane. Ulice- owszem są- ale pomniki? Nawet w Lublinie przejeżdżam niedaleko Cmentarza Żydowskiego, obok którego jest ulica Jacka Kuronia, tuż przy posterunku Policji Obywatelskiej…. A pomnik? No jest- w Zabrzu, przed wejściem do Parku im,. Jacka Kuronia. Jacek Kuroń był socjalistą w obrządku trockistowskim- a więc pragnącym zrobić z Polski jedno wielkie biuro- Rzeczpospolitą Zasiłkową.. Częściowo mu się to udało.. Ma utalentowanych kontynuatorów.. W Puszczy Białowieskiej ma jeszcze swój Dąb- imienia Jacka Kuronia. Dąb ma 450-500 lat, jest wysoki na 34,2 metra- i gruby na wysokości 139 centymetrów- 610 centymetrów.. Urósł w czasach gdy w Puszczy białowieskiej nie było zasiłków., Sam! Bez niczyjej pomocy. Doskonały na pomnik żywy- Jacka Kuronia.. Tym bardziej, że się zachował, nawet jak polowania organizowali w Puszczy Białowieskiej Goring- z Beckiem.. A ja mam pomysł, żeby postawić pomnik panu Jackowi Kuroniowi na Żoliborzu.. Przed wielką kadzią z zupą– może być kapuśniak mazurski, z wielką chochlą i twarzowej czapce kucharskiej. Co Państwo na to? Czy to nie jest dobry pomysł uhonorowania tego wybitnego propagatora darmowych zup? I mogłyby to być miesiące a nie lata.. WJR
TRZY PYTANIA do Janusza Szewczaka. "Wchodzimy w potężny kryzys, którego Polska od 20 lat nie zaznała. Wszystkie motory wzrostu zostały zatrzymane" wPolityce.pl: Minister Jacek Rostowski przyznał w jednym z ostatnich wywiadów, że kryzys w Polsce będzie trwał ok. półtora roku. Tymczasem premier mówił na początku lutego, że już w drugiej połowie roku będziemy widzieć ożywienie gospodarcze. Jak oceniać ten dwugłos? Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK: Ten dwugłos widać w wypowiedziach samego ministra Rostowskiego. Niecały miesiąc temu mówił on, że spowolnienie gospodarcze skończy się w połowie roku, a potem będzie widać ożywienie. Minister mówił o tym niedawno. Dziś mówi zupełnie co innego. Przyznaje tym samym racje tym opiniom, które m.in. publikowane były na portalu wPolityce.pl. Również ja mówiłem, że kryzys będzie głębszy i dłuższy. Dziś minister Rostowski mówi, że może on trwać nawet dwa lata, mówi, że codziennie będzie walczył z kryzysem. A przecież tego do niedawna nie było, była zielona wyspa. Widocznie cała trawa już na tej zielonej wyspie została wyjedzona. Zrobiła się czarna dziura. Być może moje tezy i prognozy są dramatyczne, może są kasandryczne, ale w mojej ocenie wchodzimy w potężny kryzys, którego Polska od 20 lat nie zaznała. Wszystkie motory wzrostu zostały zatrzymane. Przez dwa lata na pewno nie będą funkcjonować. Wszystko się załamuje, najbardziej finanse publiczne. Takiej katastrofy w dochodach podatkowych nie mieliśmy od lat.
Dlaczego pan tak mówi? Wystarczy spojrzeć na dane finansowe. W zeszłym roku zabrakło ministrowi Rostowskiemu około 37 miliardów złotych z podatków, suma z VAT była mniejsza o 21 miliardów złotych. W tym roku z kolei wykonanie budżetu w styczniu jest katastrofalne. To będzie skutkowało nie tylko koniecznością nowelizacji budżetu, ale również być może koniecznością wprowadzenia bolesnych cięć. Deficyt zaplanowany w tym roku na 35,5 mld złotych, w pierwszym miesiącu został wykonany w 23 procentach. Tak samo źle jest ze wpływem z podatków VAT. W styczniu był niższy o 4 mld złotych niż planowano. To pokazuje, że jesteśmy na równi pochyłej. Mit, że niemiecka lokomotywa pociągnie polskie wagony, to bzdury. Słabnie bowiem eksport do Niemiec, inwestycje stają.
Co to oznacza? To pokazuje, że wszelkie słowa ministra Rostowskiego należy traktować dokładnie odwrotnie niż wynika literalnego brzmienia. Mówił przecież, że budżet na ten rok jest stabilny, że jest pod kontrolą. Minister mówił, że w strefie euro jest już po kryzysie, że strefa euro uporządkuje niedługo problemy. Obecnie natomiast mówi, że za jego bytności w polityce Polska raczej euro nie przyjmie, że Europę czeka trzy czy cztery lata naprawy, reform. To mówił w Sejmie. W jego wypowiedziach kompletnie nic się nie zgadza. Najwyższy więc czas przestać traktować Jacka Rostowskiego jako profesjonalistę. Albo jest on człowiekiem nieprofesjonalnym, albo rozmija się z prawdą. To on stworzył dwa wirtualne budżety z ostatnich lat. To on mówił, że będziemy mieli euro w 2012 roku. Dwa tygodnie temu mówił, że będzie z górki. Teraz mówi, że czeka nas niemal dwa lata walki z kryzysem. Nie da się racjonalnie wytłumaczyć działań ministra. Dlaczego ma on tak często kabaretowe wystąpienia w sprawie finansów publicznych. Polski rząd żyje w świecie wirtualnym, który nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Kryzys się pogłębia.
Rozmawiał Stanisław Żaryn
Staruch: dla mnie sprawa się nie kończy - Była to presja opinii publicznej, może też i mediów. Mam wewnętrzne poczucie, że media wsadziły mnie do więzienia, media mnie z niego wyciągnęły - bity przez policjantów i antyterrorystów Piotr "Staruch" Staruchowicz w programie "Jan Pospieszalski: Bliżej", po raz pierwszy publicznie opowiedział o czasie spędzonym w areszcie.
- Przyjazd do Komendy Stołecznej w Pałacu Mostowskich. Tam bicie, najpierw przez naczelnika wydziału ds. zwalczania przestępczości kibiców. Potem, kiedy już byłem zatrzymany, wezwano do mnie oddział realizacji - antyterrorystów w pełnym rynsztunku, którzy bili mnie najpierw na komendzie, potem bili mnie, wioząc nieoznakowanym vanem do szpitala, a następnie przez całą drogę ze szpitala na tzw. dołek, w którym byłem zatrzymany, zanim zostałem przewieziony do aresztu - opowiada Piotr Staruchowicz.
- To badanie było fikcją. Lekarz poświecił latareczką, powiedział: "zdrów" i gehenny ciąg dalszy. Dalej bicie. Przez całą drogę w radiowozie byłem bity pięściami, jakimś przedmiotem, przez antyterrorystów. Doszło do sytuacji, że w komendzie przy ul. Jagiellońskiej, gdzie miałem być spędzić tamtą noc, nie chciano mnie przyjąć, bo w protokole było napisane, że na komendę stołeczną zostałem przyjęty bez obrażeń, a tu przywożą człowieka sinego od głowy po pięty. W końcu jedni policjanci podpisali drugim policjantom papierek, że faktycznie na jego ciele widnieją obrażenia, ale nie wiadomo w jaki sposób powstały. Kiedy znalazłem się w areszcie na Białołęce miałem zrobioną obdukcję. Zgłosiłem oczywiście popełnienie przestępstwa przez funkcjonariuszy policji. Miało to miejsce półtora roku temu i w tej sprawie nie otrzymałem nawet pół świstka czy sprawa jest w toku, czy została umorzona - dodał Staruch.
- Uchylono wobec mnie izolacyjny środek zapobiegawczy. Inne środki zapobiegawcze nadal są wobec mnie stosowane. Było to poręczenie majątkowe, w wysokości 80 tys. złotych, bardzo wysoka kwota. Można powiedzieć, że wręcz nieadekwatna do stawianych mi zarzutów. Mam też zakaz opuszczania kraju. Mimo, że izolacyjne środki zapobiegawcze zostały uchylone, to nie zamyka to całej sprawy - Staruchowicz powiedział dlaczego dopiero 20 dni temu udało mu się wyjść na wolność.
- Jeszcze bardziej czekam na kilkudziesięciu moich kolegów z trybun, którzy cały czas są aresztowani i nikt się o nich nie upomina, bo ich sprawa nie jest tak medialna. Siedzą tam na podstawie tego samego pomówienia, tego samego konfidenta, człowieka z pedofilską przeszłością, co zostało całkowicie rozmyte przez prokuraturę. Dopóki ostatni z nich, niesłusznie aresztowanych, nie zostanie wypuszczony na wolność, dla mnie ta sprawa się nie skończy - powiedział Piotr "Staruch" Staruchowicz w programie "Jan Pospieszalski: Bliżej" Marek Nowicki
Seremet dla niezalezna.pl: „Wrak jest kompletny”. Czyżby? W rozmowie z portalem niezalezna.pl Prokurator Generalny Andrzej Seremet zapewnia: - Według moich informacji wrak jest w stanie nienaruszonym. Tymczasem z relacji świadków wynika, że wiele fragmentów maszyny już dawno trafiło na złom. Co więcej, po katastrofie części polskiego tupolewa można było kupić od Rosjan na bazarach. Zapytaliśmy Prokuratora Generalnego o "znikający wrak" rządowego Tu-154M. - Nie sądzę, nie mam informacji by zabezpieczenie wraku było nienależyte, żeby jakieś części zostały rozkradzione, czy też zabrane, żeby części było mniej. Według moich informacji wrak jest w stanie nienaruszonym - zapewnia nas prokurator Andrzej Seremet. Tymczasem o tym, że wrak jest rozkradany było wiadomo już niedługo po katastrofie, kiedy prywatne osoby przywoziły do Polski fragmenty maszyny kupione np. na bazarze czy od złomiarzy. Zeznania na temat rozkradzenia ogromnych fragmentów wraku i wywożenia ich na złom pojawiają się także m.in. w ostatnim filmie pt. „Anatomia Upadku” autorstwa dziennikarki „Gazety Polskiej” Anity Gargas. Świadkowie twierdzą, że pod hangarem jest już tylko 1/3 maszyny. Reszta miała być rozkradziona przez miejscową ludność i oddana do skupu. Prokuratorzy Wojskowi nie podjęli jeszcze decyzji o tym czy zeznania bohaterów filmu staną się dowodem w sprawie. Wiadomo jedynie, że oglądali dokument. Przypomnijmy, że wrak przez wiele miesięcy po katastrofie rdzewiał i niszczał pod gołym niebem. Odpowiedź na pytania o to co dzieje się w Rosji z wrakiem dałby wgląd do polskich protokołów z inwentaryzacji szczątków maszyny. - Pewnej wstępnej inwentaryzacji dokonano wcześniej przymierzając się to sprowadzenia wraku do Polski - powiedział nam Prokurator Generalny. Już kilka dni temu zapytaliśmy Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie czy dokładnie policzono fragmenty rządowego tupolewa i jaka data widnieje na sporządzonych z tego protokołach. To ważny aspekt zarówno na potrzebę doraźnego śledztwa, jak i transportu wraku maszyny do Polski. Odpowiedzi jednak wciąż nie otrzymaliśmy. Członkowie parlamentarnego zespołu ds. wyjaśnienia tragedii smoleńskiej są zdania, że żadnej porządnej i szczegółowej inwentaryzacji wraku nie było.
– Jak można mówić o rzetelności czy jakiejkolwiek inwentaryzacji skoro po blisko trzech latach we wraku znajdowane są rzeczy osobiste ofiar? Przecież to aż 59 kopert z zawartością, którą teraz będą miały identyfikować rodziny – przypomina w rozmowie z nami prokurator Stanisław Piotrowicz, wiceprzewodniczący zespołu smoleńskiego.
Katarzyna Pawlak
Rybiński, miałeś rację Utarło się w naszym demokratycznym państwie Tuska, że każdy projekt opozycji ma w prorządowych mediach status natychmiastowej wykonalności. Tylko nad Tuskowymi bredniami w rodzaju wejścia do strefy euro w 2011 roku można było dyskutować długo i na poważnie. Albo o programie ministra Boniego „Polska 2030”, który po czterech latach cmokania nad nim właśnie został wyrzucony do kosza. Swoją drogą, ciekawe czy Boni zwróci pieniądze, które mu zapłacono za tę bzdurę? Ludwig Erhard postawił na budownictwo mieszkaniowe jako koło zamachowe dla gospodarki i z tego między innymi nakręcił się powojenny niemiecki cud gospodarczy. Podobnie jest na świecie, że przemysł budowlany tworzy ogólną koniunkturę. Cóż z tego, powie ktoś, skoro państwo rządzone przez koalicję PO-PSL już tak ma, że jakiekolwiek byśmy wybrali koło zamachowe, to ono zawsze napędza korupcję? Prawda, jako żywo, budowlanka u nas bankrutuje w czasie największej budowlanej prosperity i to jest także rodzaj cudu au rebours na skalę światową. No, ale przecież próbować trzeba. Nic bowiem nie jest wieczne na tym padole, nawet rządy Donalda Tuska przeminą jak sen jakiś koszmarny, a wtedy już na pewno nie będzie gorzej, tylko lepiej. Nie ma innej możliwości, chyba że głupi meteoryt się pomyli i zamiast spaść tam, gdzie zawsze, spadnie na nas. Jednak dopóki meteoryty nas szczęśliwie omijają, jest nadzieja wyplątania się z gospodarczego i demograficznego dołu po Tusku. Oczywiście, inni szatani są czynni i to już stało się normą, że każdy projekt opozycji witany jest przez media będące na usługach władzy wyłącznie rechotem. Od czasu, gdy tak zwane biznesmedia w 2007 roku stały się tubą rządu, a funkcję kontrolną w całości poświęciły na opozycję. Podobnie stało się z propozycją Krzysztofa Rybińskiego, który zaproponował stypendium demograficzne – dla każdego dziecka po 1000 złotych do 18 roku życia. Odpowiedzią głównego (czytaj protuskowego) nurtu medialnego były śmichy chichy, a nasz szczery przywódca stwierdził, że nawet piętnastolatek przejrzy absurdalność takiej propozycji. Nie chcę tu popadać w niekończącą się dygresję, ale są przykłady niezliczonych obietnic rządu Tuska, które skłaniają do refleksji, że on nigdy nie wyrósł z krótkich majteczek. Projekt Rybińskiego na pierwszy rzut oka wydaje się nierealny, ale tylko na pierwszy rzut oka. Stajemy bowiem nad demograficzną przepaścią i już tylko zdecydowane albo i drastyczne posunięcia mogą nas uchronić przed postawieniem kroku naprzód. Jakiś rachmistrz z Czerskiej na kolanie policzył, że to może nas kosztować 90 md złotych rocznie i towarzystwo zawyło z uciechy nad nieodpowiedzialnością opozycji. Tymczasem tylko roczna obsługa długu publicznego w Polsce kosztuje nas 44 mld złotych, a składka do Unii wzrosła do 10 mld złotych rocznie. Cokolwiek by powiedzieć, są to zbliżone wielkości. Rybiński proponuje przesunięcia środków budżetowych, likwidacje bezsensownych zwolnień podatkowych i bez trudu można sobie wyobrazić wygospodarowanie podobnych pieniędzy. Oczywiście, będą grupy interesu, tak zwane głębokie kieszenie, czy banksterzy (np. OFE bezczelnie zżerające składki obywateli), którzy zaprotestują w imię „nowoczesnej europejskiej wolności”, jak to cudnie ujął redaktor Maziarski z „Gazety Wyborczej”. A przecież poza wszystkim to jest propozycja do dyskusji i można w niej zmienić wiele, choćby wiek dzieci beneficjentów, a także magiczną cyfrę 1000. Przeczytałem właśnie, że w Szwecji takie stypendium wynosi 400 euro do 16. roku życia. Jednak, jak wspomniałem, utarło się w naszym demokratycznym państwie Tuska, że każdy projekt opozycji ma w prorządowych mediach status natychmiastowej wykonalności. Tylko nad Tuskowymi bredniami w rodzaju wejścia do strefy euro w 2011 roku można było dyskutować długo i na poważnie. Albo o programie ministra Boniego „Polska 2030”, który po czterech latach cmokania nad nim właśnie został wyrzucony do kosza. Swoją drogą, ciekawe czy Boni zwróci pieniądze, które mu zapłacono za tę bzdurę? Stypendium to może być wielki projekt cywilizacyjny i modernizacyjny, bo przecież ten 1000 złotych na dziecko zostanie na coś wydany. A suma, niech będzie, że 90 mld złotych, trafi do gospodarki w taki czy inny sposób. Tylko głupiec może tego nie wiedzieć i nie brać pod uwagę. Rodzina z dziećmi, która ma rozległe, uniwersalne potrzeby materialne i dysponująca takimi środkami może być kołem zamachowym gospodarki na wzór propozycji Erharda w powojennych Niemczech. Tym bardziej że środki unijne można od biedy przyrównać do środków z planu Marshall`a, które dźwigały również zrujnowane przez faszyzm Niemcy, podobnie jak dzisiaj Polska zapóźniona w rozwoju przez komunizm. Rybiński ma rację, co słusznie podnosi pani profesor Staniszkis: – „Mamy zapaść demograficzną, mamy program. Rybiński pokazuje powiązanie między polityką tworzenia miejsc pracy z zatrzymaniem emigracji ludzi młodych i właśnie powstrzymaniem tej katastrofy demograficznej”. I to jest droga dla Polski, wcale nie tak kosztowna, jak się wydaje. Rodzina z dziećmi tworzy łańcuch niekończących się potrzeb, na które odpowiadają ludzie przedsiębiorczy. Jeśli dodamy do tego niskie podatki i wolność gospodarczą, to tworzymy koniunkturę. A wszystko razem, to jest właśnie ład gospodarczy, jakby to określił Ludwig Erhard. Są etatowymi uczestnikami wszelkich parad równości, marszów homoseksualnych, tańców wolności oraz każdej maskarady antypolskiej. Dziadkowie wielbili Stalina, rodzice Trockiego, dzieciom patronuje równie krwiożerczy Guevara. Ktoś powiedział o nich, że to dzieci z dobrych domów buntujące się za pieniądze rodziców. Nie do końca prawda, zwłaszcza z tym buntem. Byłoby to mocno absurdalne zjawisko, coś na kształt organizacji pozarządowych, co to egzystują dzięki rządowym dotacjom, ale z groteskową powagą utrzymujących, że są niezależne. Wiele bowiem przemawia za tym, iż te symboliczne „dzieci” raczej spełniają oczekiwania rodziców-sponsorów i za to przez nich są finansowane. W końcu kto płaci ten zamawia muzykę, jak to celnie ujął klasyk. W tym sensie to są po prostu resortowe wnuki, żeby już pozostać przy metaforze. Robią często za tłum, nabijają frekwencję w akcjach prowokowanych przez ich rodziców i starszych kolegów. Tak było pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, gdy na komendę sprawnie wychynęli z klubów, pubów i zwyczajnych melin. Jako licealiści siedem lat temu skandowali, żeby wór z faszystowskim ministrem wrzucić do jeziora, bo taką potrzebę etapu wyartykułowali wówczas prorocy postępu. Dzisiaj starsi o zaliczone studia i doświadczenie, ale zawsze posłuszni i gotowi, zaczepieni w jakichś redakcjach i studiach telewizyjnych, być może promują tego samego człowieka, jako konstruktywną prawicę. Też z potrzeby etapu, tylko już następnego. A kiedy zmienią się okoliczności, to z identyczną skwapliwością ponownie go zgnoją. Ich protesty są równie żarliwe, jak bolszewicka krucjata ich rodziców oraz dziadków. I równie intratne. Gdy się prześledzi zmiany programów ich kolejnych jedynie słusznych partii, to wręcz uderza umiejętność asymilacji haseł potomków do programów antenatów. Dziadkowie w imię dyktatury proletariatu mordowali wrogów ludu pracującego; rodzice w imię demokracji socjalistycznej; młodzi praktykują na wrogach postępu ludzkości, czyli przeciwnikach aborcji, eutanazji i dewiacji seksualnych. Wszystko to czynią w imię „nowoczesnej europejskiej wolności”. I jak w poprzednich pokoleniach, także ich głównym przeciwnikiem są Bóg, naród, polskość. Natomiast pojęciem uwielbionym, co prawda zmieniającym formę, lecz nie treść, jest hasło kameleon: bolszewizm, internacjonalizm, europeizm. Rzygają natomiast Smoleńskiem, katolicyzmem, patriotyzmem. Otwarcie przyznają, a nawet się chlubią swoją dezynwolturą, że w razie czego za żadną ojczyznę, czy wartości narodowe nie będą nadstawiać głowy ani tym bardziej umierać. Od razu deklarują, że gdy się w Polsce coś ściśnie, jakiś tumult zacznie, czy też obcy jacyś się agresywnie przysuną, to oni zaraz wyjeżdżają z „tego kraju”. Żeby nie było, że nie mówili. Są etatowymi uczestnikami wszelkich parad równości, marszów homoseksualnych, tańców wolności oraz każdej maskarady antypolskiej. Dziadkowie wielbili Stalina, rodzice Trockiego, dzieciom patronuje równie krwiożerczy Guevara. Potomek flagowej obecnie feministki usprawiedliwiał mord katyński, bo według niego sowietów nie było stać na wyżywienie 20 000 darmozjadów. Takich rzeczy nie można nauczyć się w szkole lub na uczelni, w atmosferze przyzwolenia na zbrodnię trzeba się wychować. Powstanie Warszawskie było niepotrzebne, polskość to nienormalność, normalność to zabijanie starców i nienarodzonych dzieci. Matka, która z rozmysłem zabija półroczną córeczkę jest dla nich ofiarą. Czterdziestoletni stary byk upozowany na zbuntowanego młodzieńca, z premedytacją okradający prowadzoną przez siebie fundację, tłumaczy się z zabójczą infantylnością, że to woda sodowa uderzyła mu do głowy i przepalił mu się bezpiecznik przyzwoitości. Obsceniczny błazen rzygający nihilizmem był dla nich wzorem przez długie lata, dopóki nie upadł na głowę i nie ugryzł ręki, która go karmiła. Kończą bardzo imponujące w ich mniemaniu kierunki - politologię, integrację europejską, florystykę i gender studies. Zdobywają równie egzotyczne sprawności społeczne, jak historyk idei, filozof przyrody, socjolog wartości albo lider opinii. Ważne dla nich, żeby te dyplomy nic nie znaczyły, niewiele mówiły i do niczego konkretnego nie zobowiązywały. Tego bowiem unikają niczym diabeł święconej wody. Wszak konkret ich zabija. Z wiekiem rośnie ich kawiorowa wrażliwość społeczna na wzór rodziców i starszych kolegów. Obejmują więc posady w organizacjach pozarządowych, fundacjach, agencjach państwowych. Celebrują, zasiadają, są wyrazicielami, zajmują stanowiska w jedynie słusznych sprawach, a nade wszystko hołdują postępowi ludzkości. Nie znoszą sprzeciwu, ponieważ każdy sprzeciw to faszyzm. Zresztą to nie ma znaczenia - dzisiaj co prawda należy do nich jedynie słuszność, ale jutro cały świat. Z czasem dorabiają się osiągnięć i wynajdują różne wynalazki społeczne. Dziadkowie wynaleźli schizofrenię bezobjawową; rodzice spółkę jednoosobową i homofobię. Wnuki już mają na koncie transfobię, dyskryminację pozytywną oraz przejezdność ustawową. A w głowach mają płeć. Seaman
Tanie zasysanie
*Ile szmalu dostaliśmy realnie?*Kochajmy się jak bracia, liczmy się jak Żydzi
*Nie patrz w telewizor, spójrz na zegarek * Cyrk na szambie rozwesela
Propaganda rządowa nasładza się 72 miliardami euro, przyznanymi Polsce na lata 2014-20... Mniej chętnie mówi o tym, że rolnicy dostawać będą nadal dopłaty mniejsze od dopłat dla rozwiniętych krajów unijnych, co oznaczać będzie malejącą konkurencyjność naszego rolnictwa, które – jeszcze póki co – jest naszą silną strona. Najwyraźniej – do stopniowej, powolnej likwidacji... Teraz zabawmy się w liczykrupę. 72 miliardy euro (ok.300 miliardów złotych) przyznane na lat siedem daje nieco ponad 10 miliardów euro rocznie (nieco ponad 40 miliardów złotych). Warunkiem otrzymania tych pieniędzy jest jednak zaangażowanie środków własnych. UE wymaga zaangażowania środków własnych obdarowanego (w zależności od rodzaju inwestycji) od 30 do 70 procent ; jeśli przyjąć średnią – 50 procent – wygląda na to, że aby wykorzystać te 72 miliardy euro w latach 2014-2020 Polska będzie musiała wyłożyć własne 36 miliardów euro ( ok.144 miliardów złotych). Tych pieniędzy nie ma w budżecie – trzeba będzie je pożyczyć! Jak pożyczyć – to i oddać, ale z procentami. Zakładając optymistycznie, że międzynarodowi lichwiarze pożyczą nam na nie więcej niż 10 procent – od pożyczonych 36 miliardów euro zapłacimy ok.4 miliardów odsetek ( 16 miliardów złotych).
„Darowane” nam 72 miliardy euro zmniejszają się zatem o 40 miliardów euro (36 miliardów euro, które będziemy musieli pożyczyć żeby wykorzystać darowane 72 miliardy, plus 4 miliardy odsetek od pożyczonych 36 miliardów euro). Pozostają 32 miliardy euro, ale przecież płacimy roczną składkę do UE w wysokości 3,5 miliarda euro, co daje przez siedem lat 24,5 miliarda euro. Po odjęciu od 40 miliardów – zostaje na czysto 15,5 miliarda euro: nieco ponad 2 miliardy euro rocznie (8 miliardów złotych). Owszem, nawet 15,5 miliardów euro to są jakieś pieniądze, ale pamiętajmy, ze przez 7 lat z tytułu członkostwa w UE i podpisania Traktatu Lizbońskiego nasza suwerenność państwowa będzie intensywniej niż dotąd ograniczana, krępowana i wypłukiwana... 15,5 miliarda euro jest to śmiesznie niska ceną za przekształcanie Polski w kraj wasalny, a jej obywateli – w tanią „siłę roboczą”. Jakże tanio sprzedaje nas rząd Tuska, mydląc opinii publicznej oczy tymi 72 miliardami euro! Odwiedziłem niedawno oddział Banku Śląskiego celem odebrania przekazanych pieniędzy i uprzejma pracownica zaproponowała mi wzięcie „całkowicie odformalizowanej” pożyczki „od ręki” w wysokości 15 tysięcy złotych. Spytałem o oprocentowanie – 15,5 procenta! Gdy lokatę oprocentowaną na 5 procent uważa się już za bardzo korzystną... To trzykrotne przebicie w przypadku pożyczki uważam za lichwę. Skłoniło mnie to do zainteresowania się „Prawem bankowym”, obowiązującym w Polsce od 1989 roku. To „prawo bankowe” to rzadki bubel prawny, rzecz jasna celowy, bo uchwalony w dobie osławionej transformacji ustrojowej pod potrzeby bezpieczniackich „transformatorów” i ich pomagierów. Dość powiedzieć, że „prawo” to nie definiuje nawet „czynności bankowej”, a minimalny kapitał potrzebny do założenia banku w Polsce określa...dyrektywa europejska! Co do której nie ma nawet pewności, czy może w Polsce obowiązywać prawnie... Dyrektywa ta przyjmuje, że do założenia banku trzeba mieć co najmniej 5 milionów euro, czy to w Brukseli, czy w Pcimiu Dolnym ( no ale średnia emerytura w Brukseli to ok.7 tysięcy złotych, a emerytura w Pcimiu to ok.600 złotych). Natomiast rola prezesa NBP jest tak wielka, że jest on praktycznie jedynym decydentem, który dopuści lub nie dopuści do powstania w Polsce banku. Prawo bankowe to bagno: na jego gruncie o żadnej uczciwej konkurencji bankowej mowy być nie może. I pomyśleć, że Sejm zajmuje się tymczasem takimi pierdołami, jak „związki partnerskie”! A gdyby tak rząd pożyczył komu te 72 miliardy euro na taki sam procent, na jaki pożycza Bank Śląski (15,5 procenta rocznie)? Przez siedem lat zebrałby drugie 72 miliardy, bez potrzeby zapożyczania się u lichwiarzy... Ale na taką pomoc Bruksela, ma się rozumieć, nigdy nie pozwoli. Toteż politrucy rządowi na posadach dziennikarskich raczą nas opowieściami, wiele to euro przypadnie teraz na głowę przeciętnego Polaka, ale ani zająkną się, wiele długu publicznego przypada teraz i przypadnie za siedem lat na tęże statystyczną „głowę”... Głowa mała: spojrzałem na zegarek, na zegar długu publicznego, ma się rozumieć, który w chwili pisania niniejszego tekstu wynosił 1 bilion 11 miliardów 134 miliony 700 tysięcy złotych, a zadłużenie statystycznego Polaka z tego tytułu przekraczało już 26 tysięcy 600 złotych. Politrucy rządowi urągając w swej głupocie naszej inteligencji dodają, że „wskutek inflacji” te 72 miliardy euro „to już nie będzie 400, a 500 miliardów złotych”... Najwidoczniej uważają, że inflacja zwiększa siłę nabywczą pieniądza. Co tu się dziwić, że czytelnictwo prasy spada, a oglądalność telewizji, czy to tej „misyjnej”, publicznej, czy tej prywatnej, o proweniencji bezpieczniackiej trwa jeszcze tylko dlatego, że ludzie lubią sobie popatrzeć na błaznów w cyrku? Tak, tak: wszystkie objawy na „tej ziemi” wskazują, że spodstolne, kloaczne fundamenty III Rzeczpospolitej szambo zasysa coraz głębiej, wraz z jej „elytami”. Tymczasem wiceprzewodniczący żydowskiej nacjonalistycznej loży B’nai B’rith na Polskę (loża Polin, zdelegalizowana przed wojną)) Jan Hartman wyznaje, że z Cyrku Palikota dostał propozycję kandydowania do Parlamentu Europejskiego. Pewien dziedzic z Małopolski przed I wojną światową posłał fagasa do Wiednia, żeby kupił mu tytuł hrabiowski. Ekonom wrócił bardzo zadowolony. –Kupiłeś? – pyta dziedzic. – Kupiłem, jaśnie panie, i to tak tanio, że przy okazji kupiłem i dla siebie... Marian Miszalski
"Ludzie służb mają dosyć i patrzą na ten cyrk z rozgoryczeniem" Rozmowa z posłem PiS Tomaszem Kaczmarkiem, byłym funkcjonariuszem policji oraz CBA. Stefczyk.info: Bartłomiej Sienkiewicz (zdj.), człowiek związany na początku lat 90. z UOPem, ma zostać szefem MSW, ma objąć nadzór nad służbami. Jak pan ocenia tę nominację? Tomasz Kaczmarek: Bartłomiej Sienkiewicz nie ma wiedzy, ani kompetencji z zakresu funkcjonowania policji. Rozumiem, że on był kiedyś funkcjonariuszem Urzędu Ochrony Państwa, ale to za mało. Kiedyś mówił o tym również kolega Sienkiewicza z UOP, pan Piotr Niemczyk. Także wskazywał, że Sienkiewiczowi brak wiedzy o policji, straży granicznej czy straży pożarnej. Pod rządami Donalda Tuska służby specjalne oraz policja są świadomie rozmontowywane. Chęć przeprowadzenia reform to jedynie zasłona dymna. Te reformy niczego nie zmienią. Od dawna zapowiadano wyłączenie CBŚ ze struktur KGP. Mija już rok od tych zapowiedzi i nic nie zostało zrobione. Sądzę, że premier Tusk boi się policji i służb. Z drugiej strony powołuje na stanowiska, dotyczące koordynacji i nadzoru nad służbami, osoby mu oddane i wierne. Chodzi o to, by służbami kierowano w taki sposób, by jego nic się nie stało.
Dlaczego pan tak uważa? Wynika to z okoliczności odwołania szefa ABW gen. Krzysztofa Bondaryka. Nasuwa się silna sugestia, że Bondaryk poniósł konsekwencje związane z wykryciem afery Amber Gold i zaangażowania w tę aferę samego premierowicza.
Co obecnie mogą czuć funkcjonariusze służb? Po zapowiedziach zmian odwołuje się szefa MSW, powołuje nowego, który nie wiadomo, jaką politykę będzie kreował w resorcie... Jeden mało kompetentny człowiek, Jacek Cichocki, odszedł. Zastąpił go również mało kompetentny minister. Sądzę, że ci ludzie mają już dosyć, sądzę, że ludzie służb mają dosyć i patrzą na ten cyrk z dużym rozgoryczeniem.
Co dalej z polskim bezpieczeństwem narodowym? Pytanie czy coś się zmieni na lepsze? Niestety w mojej ocenie nic się nie zmieni. Degradacja polskiej policji i służb będzie postępować. Polska leży na łopatkach. Bezpieczeństwo wewnętrzne, związane np. ze zwalczaniem przestępczości pospolitej, kryminalnej, jest w kryzysie. Są oczywiście ludzie walczący dzielnie z patologiami i przestępstwami. Oni nie mają jednak wsparcia ze strony przełożonych. Jeśli szef policji pan Działoszyński dostaje kwartalnie nagrodę w wysokości 20 tys. złotych, a funkcjonariusze na co dzień narażający życie dostają jedynie niską pensję, to nie jest to sytuacja motywująca funkcjonariuszy do poświęcania się na rzecz Polski, naszej ojczyzny, do narażania siebie. Równie niedobrze jest w sprawach ochrony przed zewnętrznymi zagrożeniami. SKW staje się powoli trupą objazdową. Ta formacja nie robi nic dobrego na rzecz Polski. Brakuje słów, by określić jakie jest zabezpieczenie kontrwywiadowcze np. misji w Afganistanie. Żołnierze nic nie mówią, bo służą w tych jednostkach, ale oni są bardzo krytyczni. Mówią, że w Polsce tak dramatycznej sytuacji, jak dziś nie było.
Rozmawiał TK
Prof. Gliński: Polska zarządzana przez bałagan Rozmowa z prof. Piotrem Glińskim, kandydatem na premiera Polski. Stefczyk.info: W Polsce pogarszają się wskaźniki ekonomiczne. W tym momencie koalicja rządowa daje zgodę na ratyfikację paktu fiskalnego. Jak Pan to tłumaczy? Prof. Piotr Gliński: To oznacza jakąś uległość polityczną wobec liderów europejskich, szczególnie pani Merkel, którzy promują ten pakt. Jest to sytuacja zadziwiająca. Mamy konstytucyjne bariery dotyczące długu publicznego, bezpieczeństwa makroekonomicznego. Po co więc narzucać sobie zewnętrzne przepisy, które skutkują ograniczeniami finansowymi? Nie jest dla mnie również jasna kwestia składki Polski do funduszu stabilizacyjnego. Ten pakt formalnie nie jest związany z funduszem, ale z drugiej strony Angela Merkel chciałaby bardzo, żeby był związany. Istnieje więc poważne niebezpieczeństwo, że nasze rezerwy będą wykorzystywane do pomocy innym krajom niż Polska, np. Grecji czy Portugalii. To jest bardzo niepokojące. Podobnie jak zapis o możliwej ingerencji w kwestię budżetu kraju suwerennego. To nie wygląda dobrze. Nie widzę powodu, by podpisywać zobowiązanie, które nie daje nam nic. Symboliczna obecność nawet bez prawa głosu być może jest istotna dla dygnitarzy, ale nie daje żadnej realnej siły Polsce w polityce europejskiej.
Co taką siłę nam może dać? Realną siłę da nam polska gospodarka, jeśli nie będzie obciążana dyktatem europejskim i wybije się na konkurencyjność. Wtedy będziemy mogli być podmiotem. Dbajmy o polską gospodarkę i nie liczmy na to, że ona będzie się rozwijała pod dyktando Europy. Kraje europejskie przecież wcale nie mają interesu, by polska gospodarka była bardziej konkurencyjna niż gospodarki innych krajów UE. To trzeba zrozumieć. Musi być równowaga między zasadą solidarności i wspólnego rynku. My oddajemy swój rynek na pastwę silniejszych gospodarczo krajów, a o solidarność musimy prosić, wieszać się u klamki. To nie jest w porządku. W tym sensie pęd do podpisania paktu fiskalnego jest smutny i niewłaściwy.
Pakt utrudni polskiej gospodarce wybicie się na konkurencyjność? Może tak być. My bowiem nie będziemy mieli możliwości swobodnego operowania proporcjami makroekonomicznymi w polskiej gospodarce. Tymczasem ostre wymogi i restrykcje gospodarcze mogą spowodować, że będziemy mieli ogromny problem z wyjściem z kryzysu. To także skazuje naszą gospodarkę na dalszą zależność od gospodarki niemieckiej i brak możliwości wybicia się na wyższy poziom konkurencyjności.
Zorganizował pan w Sejmie kolejną konferencję programową. Tym razem omawiali państwo sprawę bezpieczeństwa narodowego Polski. Niestety kolejny raz bardzo nieliczne media pojawiły się na konferencji. Moja misja oparta jest na Konstytucji RP, w której zapisana została instytucja konstruktywnego wotum nieufności. Media, konkurenci polityczni mogą mnie traktować jak chcą. Jednak konstytucja jest w tej sprawie jasna. Media wolą zajmować się sprawą związków partnerskich czy innymi głupstwami, zamiast podstawowymi i realnymi problemami, którymi żyją miliony Polaków. To fałszowanie rzeczywistości. My nie mamy możliwości przekazu programowego. W czwartek zorganizowaliśmy czwartą konferencję programową. Eksperci przedstawili problem służb specjalnych i bezpieczeństwa narodowego. Mówiliśmy o wielu aspektach tej sprawy. Mówiliśmy m.in. o bezpieczeństwie fiskalnym Polski. Okazuje się bowiem, że polski system podatkowy, szczególnie dotyczący VATu, jest tak dziurawy, że tracimy kilkadziesiąt miliardów złotych rocznie. Polska władza, rząd patrzy na to bezradnie. Ten proceder trwa od dawna, ale politycy zajmują się związkami partnerskimi i innymi błahostkami, a jednocześnie mówią, że nie ma na politykę prorodzinną. Są te pieniądze, ale one przez dziurawe systemy poboru danin zostały rozkradzione. Za to są odpowiedzialni ludzie rządzący Polską. Proszę odpowiedzieć mi, czy tak jest czy tak nie jest? Od kiedy wiadomo co dzieje się z VATem na pręty metalowe, na złom itd. Ja słyszałem, że o tej sytuacji wiadomo od roku. Co robią służby? Co robi państwo, żeby to zatrzymać? Szacunek strat na braku bezpieczeństwa fiskalnego opiewa na kilkadziesiąt miliardów złotych rocznie. To jest problem.
W służbach również jest problem? Tak, mówiliśmy o tym na konferencji. Brakuje pomysłu na służby. Do dziś nie ma szefa ABW, nie wiadomo, w jakim kierunku ma iść reforma służb. Jest bałagan. Polska jest zarządzana przez bałagan i propagandę. To jest sytuacja skandaliczna. Armia - jak mówił gen. Polko - składa się z korpusu ekspedycyjnego i skansenu. Jest skansen. Mamy tłumy generałów dekowników, a w jednostkach specjalnych mamy jednego generała. Niech mi panowie rządzący w Polsce odpowiedzą dlaczego tak jest? Ja nie jestem populistą. Proszę o debatę, proszę o odpowiedź na pytanie czy to jest racjonalne. Rozmawiał Stanisław Żaryn
Janecki: Emerytowany pułkownik tajnych służb Bartłomiej Sienkiewicz jako szef MSW to wielkie wzmocnienie tych służb i ryzyko ich wszechwładzy Zmiany w rządzie są minimalne, lecz jedna z nich jest nie tylko zaskakująca ale i bardzo brzemienna w skutki. Bartłomiej Sienkiewicz wchodzący na miejsce Jacka Cichockiego to wcale nie jest zastąpienie jednego analityka Ośrodka Studiów Wschodnich innym analitykiem wywodzącym się z tej instytucji. Cichocki to cywil, natomiast Sienkiewicz jest emerytowanym pułkownikiem Urzędu Ochrony Państwa. I ten wysoki niegdyś oficer tajnych służb będzie teraz kierował policją, strażą graniczną i z mocy decyzji premiera Tuska właśnie tajnymi służbami. Co de facto oznacza, że nie będzie to w pełni cywilna kontrola, o ile w ogóle. Oznacza ponadto oddanie ogromnej władzy i bazy operacyjno-analitycznej człowiekowi wywodzącemu się ze służb. Powszechne jest zresztą przekonanie, że ze służb nie wychodzi się nigdy. Jacek Cichocki jest bardzo bliskim i zaufanym współpracownikiem premiera Tuska, ale nie miał ani doświadczenia oficera służb, ani chęci przypisywania tym służbom jakiejś szczególnej roli w państwie. Bartłomiej Sienkiewicz ma zupełnie inne doświadczenia, a jego nominacja jest wyraźnym wzmocnieniem służb. Takie przesunięcie władzy w MSW oznacza, że służby będą jeszcze potężniejsze. Tym bardziej że po odejściu gen. Krzysztofa Bondaryka, mającego dość samodzielną pozycję w ABW i całkiem niezależnego od ministra spraw wewnętrznych, ta agencja będzie najpewniej znacznie bardziej podporządkowana szefowi MSW. Sienkiewicz będzie zatem jednym z najpotężniejszych ludzi w państwie, mającym znacznie większą władzę nad służbami i większe możliwości korzystania z nich, niż miał cywil Cichocki. Kiedy ludzie wywodzący się z tajnych służb otrzymują ogromną władzę, nie tylko politykom powinny się zapalać lampki alarmowe. Bo ludzie służb są tak szkoleni i mają takie nawyki, że kiedy dostają większą władzę, to przede wszystkim wzmacniają służby. A te i tak są poddane całkiem iluzorycznej cywilnej kontroli, bo sejmowa komisja ds. służb nie ma realnych możliwości ich kontrolowania, więc wzmocnione stają się jeszcze bardziej państwem w państwie. Tak oczywiście być nie musi, ale w historii jest bardzo mało przypadków, kiedy służby nie korzystają ze stworzonych im możliwości poszerzenia wpływów i zwiększenia siły. Lepiej więc dmuchać na zimne, tym bardziej że u naszego wschodniego sąsiada władzę sprawuje akurat emerytowany pułkownik tajnych służb i łatwo dostrzec, z czym ten jego rodowód się wiąże. Wzmocnienie tajnych służb, przy pozostawieniu bardzo słabej kontroli nad nimi jest niebezpieczne, bo natychmiast się one autonomizują i zaczynają prowadzić własną politykę. W efekcie nie tylko coraz bardziej wymykają się spod cywilnej kontroli, ale to one stają się rozgrywającym. A mają przecież możliwości zdobywania wiedzy kompromitującej polityków, przez co mogą na nich wpływać, a w skrajnych przypadkach wręcz wydawać im polecenia i zaprzęgać do własnych gier i kombinacji operacyjnych. A to już jest naprawdę niebezpieczne. Przed Polską trudne czasy, bo kryzys się pogłębia i rośnie fala niezadowolenia. W takich warunkach rządzący mogą mieć pokusę wykorzystania tajnych służb. Do pacyfikowania buntowniczych nastrojów, do kontrolowania buntujących się grup społecznych czy wszelkich przedsięwzięć nieprzychylnych władzy. Stąd już tylko krok do powszechnej inwigilacji, która i teraz jest prowadzona na dużą skalę, Jeśli tajne służby będą się w takiej sytuacji czuły bardzo mocne, mogą się stać najpotężniejszym graczem, realnie zagrażającym demokracji i wolnościom obywatelskim. W historii było wiele takich przypadków. W dodatku, w nieodległej perspektywie mamy kilka kampanii wyborczych, na które wzmocnione służby mogą zechcieć wpływać. Tak oczywiście być nie musi, ale służby mają takie możliwości i jeśli się zbytnio usamodzielnią, mogą z nich skorzystać. Nominacja Sienkiewicza jest czytelnym sygnałem do polityków, do służb i do społeczeństwa. Politykom mówi, że w kryzysowej sytuacji władza nie musi być miękka i będzie dysponować narzędziami umożliwiającymi przywołanie brykających polityków do porządku. Służbom mówi, że będą docenione i wzmocnione, co oznacza, że daje się im się w wielu sprawach wolną rękę i polityczną osłonę. Społeczeństwu mówi natomiast, że władza będzie miała na nie oko, gdyby ludzie nie byli dość rozsądni i przeciw tej władzy energicznie się buntowali. Nawet jako straszak wzmocnienie tajnych służb i poszerzenie władzy szefa MSW może odnieść zakładany skutek. Ale ta zabawa jest niebezpieczna, bo służby zbyt samodzielne mogą zechcieć rządzić bez polityków, którzy dali im większą władzę.
Schowałbym się za filar w Europarlamencie Nawet portugalski poseł jest zdumiony, jak polski premier polskie rolnictwo sprzedał
1. Ta rozmowa miała miejsce przed chwilą, w Brukseli, w Europarlamencie. Idę sobie rozległym korytarzem na posiedzenie Komisji Rolnictwa, a tu ktoś szarpie mnie za rękaw. Patrzę – Luis Capulas-Santos, wpływowy poseł z Portugalii, były minister rolnictwa w tym kraju, obecnie europoseł i sprawozdawca raportu o dopłatach bezpośrednich. Znamy się od dawna, obecnie współpracuję z nim w pracach nad tym raportem, jako tak zwany sprawozdawca-cień z ramienia frakcji Konserwatystów i Reformatorów. Capulas-Santos patrzy na mnie jakoś tak dziwnie, jakby kondolencje chciał mi złożyć i pyta – Janusz, what happened… co się stało? Dlaczego Polska zgodziła się na zabranie jej trzy i pół miliarda Euro z puli II filara na rozwój obszarów wiejskich? Francja uzyskała dodatkowe półtora miliarda, Włochy miliard, inne kraje setki dodatkowych milionów też dostały – a Polska 25 procent swojej puli oddała? Capulas-Santos nie może wyjść ze zdumienia. Znamy się jak łyse konie, on dobrze zna moja prowadzoną od lat walkę o większe pieniądze dla polskich rolników, zresztą – nieskromnie powiem – wszyscy tu ją znają. Capulas-Santos myślał pewnie, że wszyscy w Polsce traktują rolnictwo jak skarb narodowy. Portugalczyk nie pojmuje, jak polski rząd tak lekką ręką swoje rolnictwo sprzedał..
2. I co ja miałem mu powiedzieć? Powinienem powiedzieć prawdę – że polski premier obiecał 300 miliardów na fundusz spójności i żeby osiągnąć ten propagandowy sukces, żeby szczycić się tym i napawać, oddał innym to, co polskim rolnikom się należało. Powinienem mu powiedzieć, że polski minister rolnictwa, który jeszcze niedawno obiecał walkę o 34,5 mld Euro, a tymczasem dostał o 6 miliardów mnie i się cieszy, jak dziecko, które ktoś słodkim ciastkiem poczęstował. I że polski premier ministra rolnictwa jak dziedzic fornala do siebie przyzywa – chodźcie tu obywatelu Kalemba – i tort z wizerunkiem stu Euro mu odkrawa? Ale wtedy musiałbym się przyznać, że przez kapitulacje polskiego rządu właśnie szlag trafił całą moją walkę już nie tylko o wyrównanie dopłat rolniczych do średniego europejskiego poziomu, ale nawet o zachowanie pomocy unijnej dla rolników na dotychczasowym poziome. I musiałbym mu powiedzieć, że budżet dla Polski negocjował taki polski rząd, który ma rolnictwo… który ma rolnictwo… nie będę się certolił, tylko jak Wańkowicz powiem – który ma rolnictwo w dupie…
3. Było mi wstyd to powiedzieć. Pierwszy raz od 10, gdy tu jestem w Europarlamencie, miałem ochotę uciec i schować się za filar. Wszystko jedno za pierwszy, czy za drugi. Tylko że te rolnicze filary dla Polski, po Tuskowych sukcesach stały się takie chude i mizerne, że choć i o mnie Kmicic mógłby powiedzieć – na wielkoluda waść nie wyglądasz – to i tak byłoby mnie zza tych filarów widać… Wojciechowski
Janusz Korwin-Mikke w wyborach uzupełniających do Senatu. "Wygram bez większych trudności"
Janusz Korwin-Mikke chce wystartować w wyborach uzupełniających do Senatu w Rybniku. W rozmowie z Onetem deklaruje, że mandat wywalczy "bez większych trudności". Janusz Korwin-Mikke był posłem w latach 1991-93, a więc - jeśliby mu się udało zdobyć mandat senatorski w Rybniku - to wróciłby na ul. Wiejską po 20 latach. W międzyczasie kontrowersyjny polityk prawicy wielokrotnie startował w różnych wyborach. Wybory uzupełniające mają zostać rozpisane z powodu śmierci senatora Antoniego Motyczki, który zmarł 24 stycznia.
- Podziwiałem ostatnie przemówienie senatora Motyczki. Chciałem się z nim nawet spotkać, ale okazało się, że nie będzie to możliwe, bo już nie żyje. Jednak zaszczytem byłoby dla mnie wejście w jego buty w Senacie - mówi Onetowi Janusz Korwin-Mikke. Chodzi o wystąpienie z lipca 2012 r. - na forum Senatu. Dość niespodziewanie polityk Platformy Obywatelskiej bardzo krytycznie wypowiedział się nt. zamówień publicznych. Stwierdził, że "takiego rozgardiaszu i draństwa, jakie jest teraz, jeszcze nie było". I podał przykłady - w tym budowę autostrady na Śląsku. Twórca Nowej Prawicy przewiduje, że powinien zostać senatorem "bez większych trudności", a swój wynik, który może uzyskać, szacuje na ponad 20 proc., co przy około ośmiu kandydatach powinno zapewnić mandat. Korwin-Mikke przypomina jednocześnie, że przed kilkoma laty, startując w wyborach uzupełniających we Wrocławiu, zdobył prawie 20 proc. głosów, pokonując np. Władysława Frasyniuka. Czym chciałby się zająć w Senacie? Jak mówi Onetowi, po pierwsze zmianą porządku konstytucyjnego.
- Mam projekt reformy ustroju państwa, który Senatowi winien przypaść do gustu - podkreśla. A po drugie: - Mam wielu znajomych polityków w USA i myślę, że jako senator będę mógł coś dla Polski załatwić - odpowiada. Mimo chęci startu, polityk znany z kontrowersyjnych wypowiedzi stwierdził w biuletynie swojej partii, że "Sejmu nie lubi i nie poważa". W ostatnich miesiącach było o nim głośno, bo pisał o posłance Annie Grodzkiej jako o "poślęciu nazwiskiem »Grodzkie«". Transseksualna parlamentarzystka - jak mówiła Onetowi - popłakała się wtedy, bo poczuła się "sponiewierana". Z kolei przy okazji paraolimpiady Janusz Korwin-Mikke stwierdził:
- Równie dobrze można by organizować zawody w szachy dla debili lub turnieje brydżowe dla ludzi z zespołem Downa. Również i te słowa wywołały negatywne reakcje. Poruszający się na wózku inwalidzkim poseł PO Marek Plura zauważył, że wypowiedz Korwina-Mikke są "szkodliwe, niestosowne i zawierają cechy faszyzmu". (GK)
Co bezpowrotnie tracimy... Wtorkowa debata i środowe uchwalenie w Sejmie ustawy upoważniającej prezydenta do ratyfikacji tak zwanego „paktu fiskalnego”, jakoś nie przyciągnęły uwagi niezależnych mediów głównego nurtu. Wolą one skupiać zarówno swoją uwagę, jak i uwagę odbiorców na „matce Madzi”, której proces właśnie się rozpoczął. Wiele wskazuje na to, że jak tak dalej pójdzie, to „matka Madzi” zostanie przez postępactwo awansowana do rangi autorytetu moralnego, obok pani Anety Krawczykowej, pani Alicji Tysiąc, no i oczywiście - obok osoby legitymującej się dokumentami wystawionymi na nazwisko: „Anna Grodzka”. Jakie czasy, jakie środowiska, takie autorytety.
No dobrze - ale dlaczego właściwie niezależne media głównego nurtu tak niechętnie informują o rządowych próbach ratyfikacji tak zwanego „paktu fiskalnego”? Przecież taka ratyfikacja spowoduje amputowanie znacznej części politycznej suwerenności - tym razem w zakresie polityki budżetowej i w ogóle - polityki finansowej państwa. Pakt fiskalny przewiduje bowiem wydatne zwiększenie władczych uprawnień Rady Europejskiej i Komisji Europejskiej w zakresie tworzenia budżetów krajów członkowskich. Im większe stają się władcze uprawnienia organów Unii Europejskiej, tym mniejszy zakres uprawnień zostaje krajom członkowskim, to chyba jasne? Zatem kwestia zakresu uprawnień, jaki po ratyfikacji tak zwanego „paktu fiskalnego” pozostanie naszemu nieszczęśliwemu krajowi, jest chyba znacznie ważniejsza, niż proces „matki Madzi”, czy zagadnienie odwagi cywilnej pana Jakuba Śpiewaka, co to sprawnie rozkradł fundację Kidprotect i niedługo pewnie też powiększy grono autorytetów moralnych - a nawet ważniejsza od utworzonego niedawno związku partnerskiego, którego uczestnicy dlaczegoś nazwali „Instytutem Myśli Państwowej”. Nie potrafię tedy wytłumaczyć sobie niechęci mediów głównego nurtu do obszerniejszego zajęcia się następstwami ratyfikacji tak zwanego „paktu fiskalnego” inaczej, niż przysłowiem, iż w domu wisielca nie mówi się o sznurze. Skoro już amputowanie, a może nawet całkowita likwidacja suwerenności Polski została postanowiona przez Naszą Złotą Panią i przekazana do wykonania naszym okupantom z bezpieczniackich watah, którzy odpowiednio w tym kierunku nakręcili zarówno Umiłowanych Przywódców, jak i niezależne media głównego nurtu, to po co zawczasu informować opinię publiczną? Czyż nie wystarczy, jeśli te skutki zostaną jej objawione już po fakcie, kiedy niczemu nie będzie już można zapobiec? Jasne, że zarówno z punktu widzenia Naszej Złotej Pani Anieli, jak i z punktu widzenia okupującej Polskę bezpieczniackiej hordy, tak właśnie jest najlepiej. A skoro tak, to niezależne media głównego nurtu posłusznie się do tej dyrektywy zastosują, epatując opinię publiczną tak zwanymi tematami zastępczymi. My jednak tymi rozkazami nie jesteśmy związani, więc wykorzystajmy okazję, jaką stwarza uchwalenie ustawy upoważniającej prezydenta do ratyfikacji tak zwanego „paktu fiskalnego”, do przypomnienia o suwerenności. Kwestię suwerenności można rozpatrywać w dwóch aspektach: wewnętrznym i zewnętrznym. Aspekt wewnętrzny dotyczy tego, kto w państwie ma ostatnie słowo w sprawie własnych uprawnień i własnych kompetencji. Suwerenność w tym aspekcie to zdolność do samodzielnego ustanawiania granic własnych kompetencji, samodzielnego decydowania, co mi wolno, a czego nie. W ustroju monarchicznym takim suwerenem jest monarcha; na przykład papież w Stolicy Apostolskiej - bo w Kościele jest ustrój monarchiczny, zgodnie ze skierowaną do apostołów uwagą Pana Jezusa: „nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem”. W ustrojach republikańskich za takiego suwerena uważany jest naród, który, nawiasem mówiąc, w różnych epokach historycznych był różnie rozumiany. Aspekt zewnętrzny suwerenności dotyczy państwa i oznacza zdolność państwa do samodzielnego ustanawiania własnych praw. Jeśli państwo rzeczywiście samodzielnie kształtuje własne prawa, to mówimy, że jest suwerenne. Jak wiadomo, około 90 procent prawa obowiązującego w Polsce ustanawiane jest w organach Unii Europejskiej i to pokazuje, jak niewiele suwerenności już nam pozostało. Warto tedy przypomnieć, że jest też wyższy stopień zdolności państwa do ustanawiania własnych praw. Niektóre państwa bowiem są w stanie ustanawiać własne prawa nie tylko w swoich granicach, ale również - poza swoimi granicami. Takie państwa nazywamy mocarstwami, a tę zdolność - mocarstwowością. Zatem suwerenność w aspekcie zewnętrznym jest co najmniej dwustopniowa: najwyższy stopień to mocarstwowość, a zwyczajny, to suwerenność. Warto zatem przypomnieć o tych sprawach przy okazji uchwalenia ustawy upoważniającej prezydenta do ratyfikacji tak zwanego „paktu fiskalnego”, żebyśmy wiedzieli, co bezpowrotnie tracimy. SM
Michalkiewicz: Judasz to patron całą gębą, zwłaszcza dla ateistów! Wprawdzie w Magdalence przedstawiciele „lewicy laickiej” po starej znajomości dogadali się z generałem Kiszczakiem, co i jak, kto z kim, odkąd dokąd i za ile – ale gwoli umocnienia wrażenia pełnego spontanu i odlotu trzeba było zachować pewną powściągliwość w rozpowszechnianiu tych informacji, w związku z tym powstało wrażenie, jakby światło nie zostało oddzielone od ciemności. W tym zamieszaniu nastąpił gwałtowny wzrost pobożności, zwłaszcza w szeregach niedawnych wyznawców światopoglądu naukowego. Wyznawcy światopoglądu naukowego jeden przez drugiego porzucali sprośne błędy Niebu obrzydłe, truchcikiem spieszyli do kościołów, gdzie, jak przystało na aktyw, aktywnie uczestniczyli w nabożeństwach i pielgrzymkach. Bardzo wielu przedstawicieli duchowieństwa uznało to za rezultat swego charyzmatycznego oddziaływania, ale niektórzy – jak np. ks. Jan Twardowski – spoglądali na tę dewocję sceptycznie:
„Teraz się rodzi poezja religijna” – pisał ks. Twardowski – „co krok nawrócenia / lepiej nie mówić kogo nastraszył / buldog sumienia/ ale Ty co świecisz w oczach jak w Ostrej Bramie / nie zapominaj / że pisząc wiersze byłem Ci wierny / w czasach Stalina”. Ta erupcja pobożności wśród niedawnych wyznawców światopoglądu naukowego musiała zaniepokoić i generała Kiszczaka, i środowisko „lewicy laickiej” – że w rezultacie rząd dusz mniej wartościowego narodu tubylczego może niepostrzeżenie dostać się w szpony reakcyjnego kleru. Zgodnie tedy z leninowskimi przykazaniami o „organizatorskiej funkcji prasy”, „Gazeta Wyborcza” dała sygnał do walki z „państwem wyznaniowym” i „ajatollahami”. Na rynku pojawił się tygodnik „Nie”, co umożliwiło „Gazecie Wyborczej” występowanie w roli ubeka „dobrego”. W ten sposób światło zostało znowu oddzielone od ciemności – ale w obliczu zadań, jakie czekały razwiedkę i związany z nią salon, to znaczy w obliczu konieczności przekonania mniej wartościowego narodu tubylczego do Anschlussu, trzeba było jeszcze zachowywać pozory kohabitacji. Wygląda na to, że obecnie rozpoczyna się nowy etap, a jednym ze znaków go zwiastujących jest inicjatywa szczecińskich działaczy Ogólnopolskiego Ruchu Ateistyczno-Lewicowego, by eks-jezuitę Kazimierza Łyszczyńskiego – XVII-wieczny odpowiednik Stanisława Obirka, który za panowania Jana III Sobieskiego został ścięty za ateizm – udelektować w Szczecinie specjalną tablicą jako patrona Ruchu. Przypatrując się fotografii wiekowych przedstawicieli Ogólnopolskiego Ruchu Ateistyczno-Lewicowego, nie miałem wątpliwości, kogo widzę. Ich fizjonomie przypomniały mi członków Kolegium do Spraw Wykroczeń, które w 1988 roku za przewożenie „bibuły” skazało mnie na konfiskatę mienia. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, iż to emerytowani ubowcy, a ich pełne gadziej nienawiści spojrzenia dowodziły, że gdyby mogli, to z przyjemnością skazaliby mnie na śmierć poprzedzoną wyrafinowanymi torturami. Dodatkową poszlaką przemawiającą za ubecką proweniencją Ruchu jest jego program, w którym między innymi domaga się on legalizacji prostytucji. Już po tym można by bezpieczniaków rozpoznać na końcu świata, bo charakterystyczną ich skłonnością jest czerpanie zysków nie tylko z własnego, ale również z cudzego nierządu. W ten właśnie sposób ubeckie dynastie rozmnażają się i reprodukują, zapewniając ciągłość nie tylko z PRL-em, ale nawet z Generalnym Gubernatorstwem – bo wiadomo, że początki wielu takich dynastii giną w mrokach obydwu okupacji. No a teraz postanowili obrać sobie Kazimierza Łyszczyńskiego za patrona. Okazuje się, że przelotny flirt z dewocją pozostawił jednak ślad również na ubeckiej psychice. Patrz, Łyszczyński, na nas z nieba – a właściwie z piekła, bo nietrudno się domyślić, że do nieba ateiści mają awersję nieprzezwyciężoną. Piekło to co innego. Tam – żeby zacytować słynnego sowieckiego prokuratora Andrieja Wyszyńskiego – można znaleźć „elementy socjalnie bliskie”, dzięki czemu każdy może czuć się jak na komendzie, to znaczy swobodnie. W tej sytuacji tęsknota za patronem jest całkowicie zrozumiała – ale dlaczego tak skromnie? Łyszczyński, owszem, wszystko u niego w jak najlepszym porządku – ale to patron jakiś taki prowincjonalny, zatrącający parafiańszczyzną. A czy ateistom wypada przybierać sobie za patrona kogoś trącącego parafiańszczyzną? Czy w momencie kiedy – co prawda od tyłu, niemniej jednak – wpełzamy do Europy, nie warto przybrać sobie za patrona postaci bardziej uniwersalnej, żeby nie powiedzieć: światowej? Mam oczywiście na myśli Judasza Iskariotę. Taki Judasz to patron całą gębą, zwłaszcza dla ateistów, ale nie tylko i nie tylko w Szczecinie, ale w całym naszym nieszczęśliwym kraju, a nawet w Europie! Bo nie tylko rozkaz wzmożenia walki z ciemnogrodem i reakcyjnym klerem stwarza niepowtarzalną okazję do przyjęcia tego zaszczytnego patronatu nie tylko przez ateistów… Właśnie grono Umiłowanych Przywódców w osobach Romana Giertycha, Kazimierza Marcinkiewicza, Michała Kamińskiego, Stefana Niesiołowskiego, Leszka Moczulskiego i innych postanowiło utworzyć Instytut Myśli Państwowej. Ano, skoro z państwa został już tylko ogryzek, to dobra psu i mucha w postaci „myśli państwowej”. Co to w końcu komu szkodzi, jak, dajmy na to, Roman Giertych czy choćby Stefan Niesiołowski od czasu do czasu państwowo sobie pomyśli? To nikomu nic nie szkodzi, zwłaszcza, że taki np. Kazimierz Marcinkiewicz prochu nie wymyśli na pewno. Ciekawe, kto sypnie szmalem – czy przypadkiem nie Fundacja Batorego – bo Instytut ma szalenie ambitne plany, m.in. inicjowanie polityki prorodzinnej, oczywiście w wersji postępowej – na co wskazywałby czysto męski skład Instytutu. Zatem nie tylko męski, ale zarazem i narodowy, i – że tak powiem – w znacznej części przewidywalny. Czyżbyśmy już mieli odpowiedź na pytanie o przyszłość ruchu narodowego? Narodowy, przewidywalny i filosemicki – w sam raz do pomocniczej służby w Judeopolonii. SM
Korwin-Mikke: KNP ma stabilny elektorat! Musi ostro atakować PIS! O p. Profesorze Piotrze Glińskim niedawno nikt nie słyszał. Gdy się nim zainteresowano, okazało się, że to typowy Różowy z Unii Wolności: lewicowy program gospodarczy, „państwo opiekuńcze”, popieranie związków partnerskich (i p. Krzysztofa Bęgowskiego vel „Anna Grodzka” na wicemarszałkinię…), a także popieranie „ekologów” z propozycją zakazu budowy autostrad włącznie. Wybranie go na kandydata na premiera przez Jarosława Kaczyńskiego świadczyłoby, więc, że WCzc. Prezes PiS zwariował albo ma jakiś wyjątkowo chytry plan taktyczny – np. obalenie „Rządu” na czele koalicji z PSL i Ruchem Palikota łącznie. Dla Prezesa PiS to normalka. Na to się jednak nie zanosi. PSL nie porzuci rządowej koalicji, dającej tyle fruktów, po to, by natychmiast zostać zastąpione przez SLD, które przebiera nogami. Ponadto WCzc. Leszek Miller uparcie utrzymuje, że nie chce mieć nic wspólnego z „przywódcą naćpanej hołoty” – i nawet do wyborów do Parlamentu Europejskiego SLD pójdzie solo banco. W sumie wygląda więc na to, że potwierdza się teoria, iż po „Smoleńsku” Jarosław Kaczyński zupełnie już oderwał się od ziemi i przeprowadza koncepcje absolutnie nierealne. Smutne – bo był to zawsze znakomity taktyk polityczny. J Jednak dla Kongresu Nowej Prawicy to manna z nieba. Od wielu tygodni, choć KNP akurat nic – poza walką z niesprawnymi strażami miejskimi w kilku miastach – nie robi, nasze notowania stoją pewnie na 3%. Tyle mieliśmy w kilku innych sondażach – ulicznych i telefonicznych. Proszę jednak przyjrzeć się uważnie ostatniemu sondażowi TNS dla „Forum” i zaobserwować kilka punktów:
Po pierwsze: przy Solidarnej Polsce (SP) podano „Zbigniewa Ziobry”, przy KNP nie podano „Janusza Korwin-Mikkego” (ani pełnej nazwy „Kongres Nowej Prawicy”! Przypominam, że „Nowa Prawica Janusza Korwin-Mikkego” to zarejestrowany w sądzie… skrót nazwy). Pytano ludzi o „Nowa Prawicę”. Ponieważ z reguły mam wyższe notowania, niż partia, a w ostatnim sondażu dla „Rzeczpospolitej” byłem w okolicy 5% – to wynik 3% można uznać za zaniżony z tego właśnie powodu. W wyborach ludzie już będą kojarzyć.
Po drugie: to sondaż telefoniczny; ludzie często boją się przyznać, że popierają partię wrogo nastawioną do III Rzeczypospolitej. W telefonicznych zawsze wypadamy gorzej niż w ankietach lub w sondażach ulicznych. Oczywiście pod warunkiem, że o nas w ankietach pytają…
Po trzecie: były to, jak zaznaczono, wypowiedzi spontaniczne. Nie wybór z czytanej listy. Na pewno wiele osób nie ma nas w „pamięci bieżącej” – ludzie odruchowo odpowiadają nazwami partyj często bywających w mediach. Gdyby zobaczyli na liście do wyboru…
Po czwarte: 30% jest niezdecydowanych. Są to zazwyczaj ludzie nie głosujący ślepo na PO i PiS; wśród nich mamy na pewno znacznie więcej niż 3% potencjalnych wyborców. W sumie można oceniać, że mielibyśmy powyżej 5% – gdyby nie inny aspekt…
Po piąte: był to sondaż telefoniczny – co oznacza, że PSL jest niedoreprezentowane. Więc trzeba jakieś 0,13% z kolei odjąć… W sumie wniosek jest taki: mamy już stabilny elektorat. Jest co stracić. Zdobywając nowych wyborców, należy starać się nie zrażać obecnych! Tak czy owak: gdy minie euforia z powodu wyżebranych z Brukseli pieniędzy, będziemy teraz pomalutku otrzymywali głosy od rozczarowanych wyborców PO. Oczywiście by to robić, musimy ostro atakować PiS – bo wyborca PO nie odda głosu na kogoś, kto podejrzewany jest o sympatie do partii Jarosława Kaczyńskiego! Natomiast „Gazeta Wyborcza”, podając wyniki tego sondażu, dokonała drobnej manipulacji: i nam, i „Socjalistycznej Polsce” przydzieliła po 1%. Uznała, że taki wynik bardziej pasuje do partii uważających się za prawicowe. To, że w wyborczych sondażach ja i KNP osiągamy wynik wyższy niż PiS reprezentowany przez p. Glińskiego, wcale nie musi źle o nim świadczyć. Co ja sądzę o większości wyborców, to wiemy. Więc niby dlaczego cieszyć się, że więcej ludzi woli mnie od p. Glińskiego? JKM