8 września 2016 Uaktywnienie Grupy Wyszehradzkiej przez Polskę przynosi coraz lepsze rezultaty
1. Rządy PO – PSL doprowadziły do zamrożenia polskiej aktywności na forum Grupy Wyszehradzkiej, wprawdzie spotkania się odbywały, podejmowano jakieś ustalenia w sprawie wspólnych działań w ramach UE ale gdy przychodziło do podejmowania decyzji Polska zawsze wspierała propozycje Niemiec, nie zważając na wcześniejsze uzgodnienia w ramach V4. Najbardziej spektakularnym zachowaniem według tego schematu, była decyzja premier Ewy Kopacz na unijnym szczycie w Brukseli we wrześniu 2015 roku, żeby poprzeć niemiecką propozycję tzw. kwot imigrantów przypadających poszczególnym krajom członkowskim, wbrew stanowisku pozostałych krajów grupy V4. Zresztą po podjęciu decyzji przez Radę Europejską o ustanowieniu tzw. kwot, właśnie Węgry, Czechy i Słowacja zdecydowały się ją zaskarżyć do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu.
2. Po wyborach nowo utworzony rząd premier Beaty Szydło, zdecydował o zmianie polityki w ramach Grupy Wyszehradzkiej, a sprawy uległy dalszemu przyśpieszeniu, po objęciu przez Polskę przewodnictwa w tej grupie z początkiem stycznia tego roku. Od tej pory spotkania w różnych formatach Grupy V4 (ministrowie, premierzy, prezydenci), odbywają się wręcz w każdym miesiącu, a wypracowywane wspólne stanowiska głównie w sprawach unijnych są zgodnie prezentowane w Brukseli. I o dziwo, nie tylko nie ma w związku z tym jakiegoś ostracyzmu wobec wyszehradzkiej czwórki ze strony wiodących krajów unijnych ale wręcz przeciwnie jest wsłuchiwanie się w jej głos, czego dobitnym wyrazem było przybycie na posiedzenie V4 do Warszawy pod koniec sierpnia kanclerz Niemiec Angeli Merkel.
3. Właśnie w Warszawie kanclerz Merkel usłyszała iż kraje V4 uważają, że przeciwdziałanie nadmiernej imigracji powinno się obywać poprzez znaczące wzmocnienie ochrony granic zewnętrznych UE, a także zwiększenie pomocy udzielanej uchodźcom w pierwszych krajach nie objętych wojną do których dotrą. Usłyszała także, że ze względu na zagrożenie terrorystyczne i konieczność zapewnienia bezpieczeństwa własnym mieszkańcom, nie będą one przyjmowały imigrantów przebywających w obozach dla uchodźców w Grecji i we Włoszech. Wreszcie dowiedziała się, że nad wyjściem W. Brytanii z UE pozostałe 27 krajów członkowskich nie może przejść do porządku dziennego, ponieważ trzeba ustalić przyczyny dla których Brytyjczycy zdecydowali się wykonać ten krok obarczony przecież ogromną niepewnością. Jeżeli przyczyny wyjścia W. Brytanii z UE nie zostaną dokładnie wyspecyfikowane i omówione, a polityka unijna nie ulegnie zmianie, to może okazać, że bardzo szybko pojawiają się kolejne kraje, które będą chciały pójść tą samą drogą.
4. W tych dniach na Forum Ekonomicznym w Krynicy doszło do kolejnego spotkania Grupy V4 (jej gościem był także premier Ukrainy) podczas którego wypracowywano wspólne stanowisko na nieformalne posiedzenie Rady Europejskiej, które odbędzie się 16 września Bratysławie (Słowacja w tym półroczu przewodniczy w Radzie). Podczas Forum doszło także do spektakularnej debaty premiera Viktora Orbana (otrzymał w Krynicy tytuł człowieka roku właśnie za jasne stanowisko dotyczące rozwiązania kryzysu imigracyjnego w Europie, które przestawiał od początku jego wystąpienia) i byłego premiera Jarosława Kaczyńskiego o przyszłości UE i z jej przebiegu i poglądów wyrażonych przez obydwu uczestników, niezbicie wynika, że to właśnie z grupy V4 wyjdą propozycje niezbędnych zmian w UE, które zapobiegną jej dalszemu osłabianiu albo wręcz rozpadowi. Choćby te przykłady wspólnych działań krajów Grupy V4 w sprawach europejskich w tym niezwykle gorącym czasie dla UE, pokazują jak ważne było jej uaktywnienie przez Polskę i wypracowywanie wspólnych stanowisk. Kuźmiuk
Slalom między Volkslistami „Mieeeczów ci u nas dostaaatek, ale i te przyjmę, jako zapowiedź zwycięęęstwa” - cytował Władysław Gomułka, ponoć z wielkim upodobaniem, słowa włożone przez Henryka Sienkiewicza w usta króla Władysława Jagiełły przed bitwą pod Grunwaldem. Wysocy komunistyczni dygnitarze też mieli swoje ambicje, a nawet – co wydaje się niewiarygodne – swoje marzenia, czy może fantasmagorie – a Władysławowi Gomułce wydawało się, że jest współczesnym wcieleniem różnych polskich królów – przede wszystkim Władysława Jagiełły, po pierwsze, że Władysław, a po drugie – że pogromca Krzyżaków, czyli Niemców. Czy rzeczywiście – trudno zgadnąć, ale sam słyszałem, jak Władysław Gomułka podczas jakiegoś przemówienia wymyślał niemieckiemu kanclerzowi Konradowi Adenauerowi. Akurat w zachodniej prasie bulwarowej rwała dyskusja – jakiej właściwie płci są anioły. Najwyraźniej Władysław Gomułka, który miał antykościelnego bzika, musiał dopuścić sobie to do głowy, bo podczas wspomnianego przemówienia odezwał się w te słowa: „prędzej pan, panie Ade – nauer odgadnie, jakiej płci są anioły, niż my się wyrzekniemy naszych Ziem Zachodnich!” Ta przerwa w nazwisku niemieckiego kanclerza wzięła się stąd, że „Ade” było na końcu jednej kartki, a „nauer” - na początku drugiej i zanim Władysław Gomułka kartki przewrócił, upłynęła chwila powodująca wyraźną przerwę w przemówieniu. Jak bowiem jeszcze przed nastaniem Władysława Gomułki zauważył inny Władysław, mianowicie Władysław Studnicki, wybór kierunku polskiej polityki zagranicznej zagranicznej zależy w pierwszym rzędzie od tego, których Kresów Polska zamierza bronić. Jeśli Kresów Wschodnich, to wskazany jest sojusz z Niemcami. Jeśli Kresów Zachodnich, to wskazany jest sojusz z Rosją. Władysław Studnicki najpierw był socjalistą, ale potem został narodowcem i zarazem germanofilem, a takie połączenie również i dzisiaj jest wielką rzadkością, bo wielu narodowców zapamiętało z Dmowskiego tylko tyle, że trzeba trzymać się Rosji bez względu na to, których Kresów akurat Polska broni, czy które pragnie odzyskać. O ile za czasów pierwszej wojny światowej germanofilia Studnickiego nawet przynosiła pewne rezultaty, to podczas drugiej – już tylko aresztowania – ale bo też podczas drugiej wojny większość Niemców to była narodowo-socjalistyczna, zbrodnicza hołota, która spowodowała, że mnóstwo europejskich narodów znienawidziło Niemców, a same Niemcy doprowadziła do dewastacji i likwidacji. Rozmawiałem kiedyś o tym w Berlinie z zaprzyjaźnionym Niemcem, któremu polemicznie klarowałem, że polityk, który w 12 lat doprowadza do zrujnowania kraju i likwidacji państwa, nie nadaje się do życzliwych wspominków. Chodziło naturalnie o Adolfa Hitlera, który podobno serduszko miał dobre, no ale w polityce bardziej liczą się skutki, niż intencje. Nawiasem mówiąc, Adolf Hitler również i dzisiaj wyrządza ludzkości niepowetowane szkody. Oto co pisze o tym Józef Mackiewicz w „Nie trzeba głośno mówić”: - „Taki stary pies – mówił – taka świnia z cygarem zamiast ryja, jak ten Churchill, ośmiela się nam odbierać naszą narodowość, nasze imię, czyli to, co człowiek ma najbardziej świętego i własnego i określać nas nie według przynależności narodowej, a nowym przezwiskiem: „kolaboranci”! Jak jemu było potrzeba, to przezywał bolszewików „zarazą”, „morowym powietrzem”. A jak się zmienił interes jego sklepiku, to raptem najgorszy ze zbrodniarzy świata, Stalin, ma według niego „poczucie humoru”!... A tych, którzy nie chcą być przez ten „humor” wyrżnięci, odsądza od czci i wiary!” Jak wiadomo, w Fulton Churchillowi znowu się odmieniło, bo Hitler już nie żył, a Stalin – jak najbardziej – ale ponieważ Żydzi do Stalina nie mieli takich pretensji, jak do Hitlera, to właśnie ten przywódca socjalistyczny awansował na uosobienie wszelkiego zła, rodzaj stałego punktu we Wszechświecie i miarę wszechrzeczy. W rezultacie wystarczy wykoncypować jakąś, niechby nawet naciąganą, analogię z Hitlerem, by największego zuchwalca sprowadzić do pionu. W takich warunkach trudno mówić o jakiejś myśli politycznej, którą – również, a może nawet zwłaszcza na uniwersyteckich wydziałach politologii – zastąpiła tresura. Wróćmy jednak a nos moutons, czyli kierunku polskiej polityki zagranicznej. Wydaje się, że od czasów Władysława Studnickiego, który jednak politykował, w dodatku na własny rachunek, możliwości politykowania w Polsce gwałtownie się zmniejszyły. Po pierwsze dlatego, że życie polityczne znalazło się pod nadzorem guwernancic, w rodzaju pana redaktora Adama Michnika, który – naturalnie „bez swojej wiedzy i zgody” - pełni u nas obowiązki Józefa Stalina, wyznaczając granicę między dozwolonymi dywagacjami, a myślozbrodnią. Pan redaktor oczywiście nie działa sam; towarzyszy mu Legion resortowych dzieci, od małego zaprawionych w dialektyce i mądrościach etapu – powiększony o grono aniołków, ptaszków Bożych w rodzaju pana redaktora Tomasza Terlikowskiego, który, najwyraźniej ośmielony wiernopoddańczymi deklaracjami, jakie prezes Kaczyński wygłosił w Białymstoku, wyrzuca „antysemitów” z „prawicy”. Znaczy – i na lewicy i na prawicy ma być tak samo; tylko filosemici – na lewicy pod flagą „tolerancji”, a na „prawicy” – pod flagą „judeochrześcijaństwa” - bo przecież jakoś różnić się trzeba. Po drugie – ze względu na „sojusze”. Skoro w imieniu państwa podpisany został cyrograf, to o sojuszach można tylko dobrze, bo próby roztropnego zamilczenia natychmiast są piętnowane jako zdrada, przynajmniej w sferze intencjonalnej. Podobnie było i za pierwszej komuny; kiedy na zakończenie wojskowego szkolenia studentów w Studium Wojskowym UMSC w Lublinie major Władysław Kulik wystawiał nam opinie, to każdemu podchorążemu życzliwie wpisywał, że „do Związku Radzieckiego ustosunkowany pozytywnie”. I tak już zostało, z tą oczywiście różnicą, że „Związek Radziecki” zmienia położenie – ale entuzjaści „sojuszów” i tropiciele odstępców nieomylny tropizmem każdą nową lokalizację Związku Radzieckiego nieomylnie wyczuwają. W rezultacie polska polityka sprowadza się do wyboru: którą Volkslistę podpisać. Ponieważ w każdym przypadku chodzi o Volkslistę, więc od strony moralnej taki czy inny wybór nie robi różnicy. A skoro nie robi różnicy od strony moralnej, to liczy się tylko jedno – za ile. Jestem pewien, że wielu Czytelników na takie dictum się żachnie – ale w takiej kalkulacji nie ma nic złego, bo przecież polityka powinna przynosić państwu i narodowi korzyści, a nie straty. Skoro tak, to pytanie: za ile – jest jak najbardziej zasadne, bo przecież te korzyści trzeba jakoś policzyć, choćby po to, by zbilansować je z ewentualnymi stratami, czy choćby ryzykami. Obecnie na przykład podpisaliśmy, czy podpisujemy Volkslistę amerykańską, w ramach której oferujemy Stanom Zjednoczonym polskie terytorium państwowe dla potrzeb ich globalnej rozgrywki z Rosjanami – ryzykując w razie czego zniszczenie tego terytorium, wraz ze wszystkim, co się na nim znajduje. W takiej sytuacji pytanie o ekwiwalent tego ryzyka jest jak najbardziej zasadne, również od strony moralnej. Dlatego podczas pobytu prezydenta Obamy w Warszawie w czerwcu 2014 roku dwukrotnie mówiłem na antenie Radia Maryja, że tym razem nie powinniśmy powtarzać błędu prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który niebezpiecznej roli amerykańskiego dywersanta na Europę Wschodnią podjął się za darmo. Teraz powinniśmy uzyskać przynajmniej dwie korzyści: po pierwsze – solenną obietnicę amerykańskiego rządu, że pod żadnym pretekstem nie będzie wywierał na Polskę nacisków, by zadośćuczyniła żydowskim roszczeniom majątkowych, a po drugie – by USA potraktowały Polskę tak samo, jak inne państwo frontowe, czyli Izrael – co w praktyce powinno przybrać postać finansowej kroplówki w wysokości 4 mld dolarów rocznie na modernizację i dozbrojenie armii oraz udogodnień wojskowych, takich samych, a przynajmniej podobnych do tych, z jakich korzysta Izrael. Tymczasem nic z tych rzeczy i Polska zbywana jest „błyskotkami” w rodzaju „rotacyjnej obecności w Europie Środkowej” amerykańskiej ciężkiej brygady. To jest „błyskotka”, bo cóż znaczy owa „rotacyjna obecność”? Ano, ze w Noc Kupały brygada ukaże się w jednym miejscu, a w Noc Walpurgii – w jakimś innym – nawet nie wiemy gdzie. Jedno jednak wiemy na pewno – że nie będzie ona słuchała rozkazów rządu polskiego, tylko rządu własnego, który w jakimś momencie powie: chłopaki – zabieramy się do domu – jak to było w Wietnamie, czy w Iraku. Dlaczego Polska zbywana jest błyskotkami – to osobna sprawa. To jest odległa i bolesna konsekwencja zablokowania próby ujawnienia agentury w strukturach państwa, podjętej 4 czerwca 1992 roku. W rezultacie tego niepowodzenia, rząd jest zmuszony do licytowania się ze starymi kiejkutami, które za napiwek w poskokach wykonają każde postawione im zadanie – również w postaci utworzenia Komitetu Obrony Demokracji, który stare kiejkuty utworzyły sobie na wypadek konieczności podpisania również Volkslisty niemieckiej. W tej sytuacji wielu desperatów uważa, że trzeba by znowu podpisać Volkslistę rosyjską. To są dostojewszczycy, którzy zarazili się wielkoruskim maksymalizmem: wszystko, albo nic. Nie przemawia do nich ani przykład Turcji, która będąc członkiem NATO, jednocześnie ociepla stosunki z Rosją, żeby odsunąć od siebie groźbę kurdyjskiej irredenty, a zarazem – z Izraelem, za pośrednictwem którego ma nadzieję skutecznie lobbować z USA. Ale w Turcji agentów bez ceregieli biorą na powróz, dzięki czemu tamtejszy rząd nie musi licytować się o niczyje względy z jakimiś swoimi starymi kiejkutami, zachowując swobodę manewru nawet po podpisaniu Volkslisty. Podobnie elastycznie zachowuje się węgierski premier Wiktor Orban – no, ale on wydaje się kierować dobrem swego państwa, a nie pragnieniem wprowadzenia kultu brata, czy wytarzania w smole i pierzu Donalda Tuska. W przypadku Volkslisty rosyjskiej – podobnie zresztą, jak w przypadku każdej innej Volkslisty – trzeba uświadomić sobie, że Polska nie będzie żadnym partnerem – bo żeby być w polityce międzynarodowej partnerem, rząd musi panować przynajmniej nad własnym państwem. W przypadku Polski tak nie jest, a ponieważ każdy to widzi, Polska jest rozgrywana na zasadzie divide et impera. Ale nie na tym polega specyfika Volkslisty rosyjskiej. Ta specyfika polega na rosyjskich oczekiwaniach wobec Polski – że mianowicie zaakceptuje ona bez zastrzeżeń status „bliskiej zagranicy”. To bywa rozmaicie nazywane w zależności od sezonu; raz to jest „słowiańszczyzna”, innym razem – „bratnia wspólnota socjalistyczna”, a teraz nawet jako „obrona cywilizacji” - ale za każdym razem, od XVIII wieku, chodzi o to samo. Różnica jest taka, że Rosja raz przyciska nas do swego serduszka mocniej, a innym razem – słabiej. Jak przyciska nas mocno, to nie możemy nawet złapać oddechu, a jak słabiej, to niektórym nawet wydaje się, że są wolni. Ryzyko polega na tym, że nigdy nie wiemy, jak to będzie, bo też nie od nas to będzie zależało, tylko od tego, kto akurat stanie na czele Rosji. Tłumaczyłem to w roku 1996 delegacji Dumy rosyjskiej, która akurat bawiła w Warszawie. Jeden z deputowanych był ciekaw, dlaczego Polska chce przyłączyć się do NATO. Powiedziałem, że – po pierwsze – tylko NATO przewiduje obecność amerykańskiego wojska na terenie Niemiec. Dopóki to wojsko tam jest, to mamy coś w rodzaju gwarancji, że Niemcy nie zrobią niczego okropnego. Jeśli pewnego dnia amerykańskie wojsko z Niemiec zniknie, to być może Niemcy i wtedy nie zrobią niczego okropnego, ale już żadnej gwarancji nie będziemy mieli. Po drugie – chcielibyśmy zachować niepodległość i albo nam się to uda, albo nie. Może bowiem nam się to nie udać, bo coś okropnego zrobi Rosja. To nie musi być zaraz tragedia, chociaż oczywiście wolelibyśmy utrzymać niepodległość. Gdyby – powiedziałem – w Rosji panowała rynkowa gospodarka i liberalne prawo, gdyby Rosja nie próbowała przerabiać nas ani na „ludzi sowieckich”, ani na jakichś „Słowian”, gdyby na czele Rosji stał ktoś taki, jak Sergiusz Witte, albo Piotr Stołypin, to jakoś byśmy to wytrzymali. Gdyby jednak na czele Rosji znowu stanął ktoś taki, jak Józef Stalin, to – powiedziałem – wy sami najlepiej wiecie, że trzeba uciekać od was jak najdalej. Więc na wszelki wypadek chcemy przyłączyć się do NATO, żeby w razie czego mieć gdzie uciekać.
Jak z tego wynika, za przynależnością do NATO , czyli za Volkslistą amerykańską, przemawiają pewne argumenty, które byłyby jeszcze mocniejsze, gdyby Polska mogła uzyskiwać korzyści z przynależności do Paktu, do którego wnosi ważny aport. Przyczyny niemożności uzyskiwania tych korzyści leżą po stronie polskiej, a nie po stronie NATO i te przyczyny Polska powinna wyeliminować. W przeciwnym razie państwo nasze będzie wodzone za nos już nawet nie przez Niemcy, ale nawet przez Ukrainę, która znakomicie opanowała sztukę obcinania kuponów od prezentowania się w charakterze państwa specjalnej troski, no a przede wszystkim woli namawiać się z Niemcami, niż z rządem w Warszawie który nie wiadomo, czy panuje nawet nad swoimi sekretarkami. Jest to szczególnie ważne teraz, kiedy Niemcy wykorzystują pretekst Brexitu, by przywracać w Unii pruską dyscyplinę, a zapowiedzi tworzenia unijnych sił szybkiego reagowania i marynarki wojennej z rozbudowanymi dowództwami oraz „międzynarodowej” straży granicznej budzą podejrzenia, że USA próbując skaptować Niemcy do antyrosyjskiej krucjaty, mogą pozwolić na budowę europejskich sił zbrojnych niezależnych od NATO, czyli na uwolnienie Bundeswehry spod amerykańskiej kurateli. L’appetit vient en mangeant, co się wykłada, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc nie jest wykluczone, że Niemcy spróbują załatwić jeszcze jedną sprawę, a mianowicie - amerykańską zgodę na rewizję postanowień konferencji w Poczdamie odnośnie „ziem utraconych”. To by oznaczało utratę przez Polskę Kresów Zachodnich, no a Władysław Studnicki, chociaż germanofil, ale polski patriota i narodowiec, wiedział, co wtedy robić. Stanisław Michalkiewicz
9 września 2016 Szaleństwo w instytucjach unijnych trwa niestety dalej
1. Wczoraj konferencja przewodniczących grup politycznych w Parlamencie Europejskim postanowiła (chadecja, lewica, liberałowie, zieloni, komuniści), że w najbliższym tygodniu we wtorek w Strasburgu odbędzie się debata na temat przestrzegania praw człowieka w Polsce. Według zapowiedzi medialnych debata ma dotyczyć sytuacji wokół Trybunału Konstytucyjnego, tzw. ustawy antyterrorystycznej, ustawy medialnej, ustawy o służbie cywilnej, a być może także o sytuacji w Puszczy Białowieskiej i o problemie aborcji w naszym kraju. Następnego dnia ma być w PE głosowana rezolucja i jak można przypuszczać będzie ona przygotowana przez wymienione wyżej 5 grup politycznych, które zdecydowały o wprowadzeniu debaty o Polsce do porządku obrad sesji PE w Strasburgu.
2. Po decyzji Brytyjczyków o wyjściu tego kraju z UE, wydawało się, że instytucje unijne (Komisja, Parlament, Rada), nie będą już podejmowały decyzji, które mogą godzić w spoistość pozostałych 27 krajów. Po Brexicie pojawiły się bowiem analizy ekspertów zajmujących się problematyką europejską stwierdzające, że w ostatnich miesiącach KE mocno się „napracowała”, żeby zwykłych Europejczyków w tym Brytyjczyków do pozostania w UE jednak zniechęcić.
Jednym z najbardziej chyba spektakularnych posunięć KE w tym zakresie była „szalona” propozycja aby karać kraje UE za nieprzyjmowanie imigrantów. KE zaproponowała tzw. mechanizm korekcyjny do zasad dublińskich regulujących funkcjonowanie strefy z Schengen. Zakładał on wprowadzenie stałego systemu dystrybucji imigrantów, który byłby uruchamiany w sytuacji kryzysowej, gdy do jakiegoś kraju UE napłynie duża ich liczba o 50% większa od ustalonego górnego progu, ustalanego między innymi na podstawie wysokości PKB i ilości mieszkańców dla każdego kraju członkowskiego. Gdyby jednak jakiś kraj nie chciał przyjmować odpowiedniej liczby imigrantów wynikającej z tego algorytmu, to może on odstąpić na jeden rok od udziału w ich relokacji jednak musiałby zapłacić 250 tysięcy euro za każdego z nich. Środki te miałyby być przeznaczone dla krajów, które tych imigrantów będą przyjmować i ponosić koszty z tym związane. W zasadzie wszystkie kraje UE (może oprócz Niemiec) przyjęły tę propozycję, fatalnie, zewsząd rozległy się głosy, że KE jest kompletnie oderwana od rzeczywistości i że takim pomysłami szkodzi przyszłości UE, w rezultacie została ona porzucona.
3. Ale Europejczycy z narastającym zdumieniem obserwowali i ciągle obserwują szykany instytucji UE (Komisji, Parlamentu) wobec Polski, a wcześniej wobec Węgier, krajów które przecież znają jako kraje w pełni demokratyczne, a których obecnym rządom, te instytucje zarzucają łamanie demokracji tak naprawdę na podstawie doniesień niektórych zagranicznych mediów. Takie działania instytucji europejskich szczególnie Komisji ale i Parlamentu, zdaniem wielu ekspertów miały duży wpływ na glosowanie w sprawie Brexitu, nikomu bowiem nie podobają się ani absurdalne propozycje kar, czy próba głębokiej ingerencji instytucji unijnych w funkcjonowanie jakiegokolwiek kraju członkowskiego. Okazuje się, że mimo tych wielu ostrzeżeń, teraz Parlament chce dalej „strofować” tym razem znowu Polskę, doszukując się u nas zagrożenia praw człowieka, a nawet „praw” toczonych przez korniki drzew w Puszczy Białowieskiej. Wygląda więc na to, że bez daleko idących reform, w tym także zmian w Traktatach przywracających wiele kompetencji państwom narodowym i bez skupienia się instytucji unijnych na najważniejszych sprawach, które łączą społeczności 27 państw członkowskich, będą one dalej „kopały grób” Unii Europejskiej. Kuźmiuk
Smarujemy tłusty połeć Kiedy Stanisław Przybyszewski zjechał do Krakowa, zrobił tam niespotykaną furorę, między innymi dzięki odczytom poświęconym „nagiej chuci” i satanizmowi, podczas których opowiadał, jak wygląda phallus Szatana. Jego zdaniem był zaopatrzony w haczyki w kształcie harpunów, no a poza tym był zimny, jak lód. Trudno, żeby takie rewelacje nie robiły wrażenia, ale z drugiej strony – nie na długo, bo ileż można wysłuchiwać o „chuci”, czy Szatanie, zwłaszcza w Krakowie? Toteż wkrótce w szkatule coraz częściej widać było dno i coraz częściej zdarzały się sytuacje kłopotliwe. Może nie byłyby bardzo kłopotliwe, gdyby Przybyszewski nie koił „bólu istnienia” wódeczką i – jak twierdzi Adam Grzymała-Siedlecki – niemal co wieczór doprowadzał się do nieprzytomności. Toteż następnego dnia nie zawsze pamiętał wydarzenia z dnia poprzedniego i to właśnie stało się przyczyną jednej z takich kłopotliwych sytuacji. Już po przeniesieniu się do Warszawy, zaprosił był mianowicie Henryka Sienkiewicza do siebie „na zajączka”. Kiedy Sienkiewicz przybył, Przybyszewski ani w ząb nie mógł sobie przypomnieć, czemu właściwie zawdzięcza tę wizytę, więc posadził swego gościa w fotelu i przed dłuższy czas bawił go rozmową, usiłując przypomnieć sobie, z jakiego powodu Sienkiewicz go odwiedził. Wreszcie otworzyła mu się klapka z „zajączkiem”. Położył swemu gościowi rękę na ramieniu i powiedział: zajączka jakoś nie ma, panie Henryku, ale pożycz pan rubla, to poślę po wódkę. Z tego morał, że „paraliż postępowy najzacniejsze trafia głowy” i tym tylko mogę wyjaśnić, że mój artykuł do poprzedniego numeru „Ncz!” opatrzyłem tytułem: zanim wybuchnie wojna – a przecież powinienem pamiętać, co na pytanie – czy będzie wojna? - odpowiedziało swemu słuchaczowi Radio Erewań: wojny oczywiście nie będzie, ale rozgorzeje taka walka o pokój, że nie zostanie nawet kamień na kamieniu! Toteż nic dziwnego, że zaraz po buńczucznych przechwałkach prezydenta Poroszenki, że tylko patrzeć, jak zatknie ukraińską flagę na Krymie, pojawiła się wiadomość, która nie tylko przynosi wyjaśnienie sytuacji, ale również wbija gwóźdź do trumny nieustającego błazeństwa, jakie uprawiały wszystkie rządy w Warszawie, nazywając je „polityką wschodnią”. Błazeństwa te polegają na żyrowaniu w ciemno wszystkiego, co zrobi rząd w Kijowie w nadziei, że Ukraińcy wezmą na klatę złego ruskiego czekistę Putina, dzięki czemu Polska wybije się na mocarstwowość. Są to oczywiście fantasmagorie nie zasługujące nawet na nazywanie ich „polityką” - a okazało się to ostatecznie przed kilkoma dniami, kiedy to Borys Łożkin, którego prezydent Poroszenko uczynił szefem ukraińskiej Narodowej Rady Inwestycyjnej, czyli Inwestycyjnego Sowietu, zaprosił do niej słynnego finansowego grandziarza Jerzego Sorosa, zwanego również „filantropem”. Ten przydomek grandziarz zawdzięcza swoim utrzymankom płci obojga, dzięki którym organizuje sobie w różnych państwach pozostałych (bo państwa dzielą się na poważne i pozostałe) nie tylko wywiadownie, dzięki którym może je spokojnie ograbiać, ale również propagandowe lobby, które nie tylko te akty grabieży przedstawia jako akty dobroczynności, ale oddziałuje też na rządy, które – jak to w demokracji – uzależniają się od masowych nastrojów. Oprócz grandziarza pan Łożkin zaprosił do Sowieta również prezesa koncernu Unilever, który biedakom na całym świecie oferuje rozmaite silne trucizny, żeby się nimi odżywiali, co stwarza nadzieję na osiągnięcie upragnionego „zrównoważonego rozwoju” oraz SOCAR – państwowy azerski koncern naftowy. Oficjalnym celem tych zaprosin jest oczywiście „wzmocnienie”, czyli dalsze doskonalenie ekonomicznej potęgi Ukrainy, która zadziwia świat rosnącym podobieństwem do astronomicznej „czarnej dziury”, w której, jak wiadomo, wszystko znika bez śladu. W przypadku Ukrainy aż tak źle nie jest; ślady pozostają choćby w postaci rosnących fortun tamtejszych „oligarchów”, to znaczy – grandziarzy z „korzeniami”, albo i bez, którzy zawsze jakoś się dogadają co do podziału międzynarodowej pomocy, w której uczestniczy również nasz nieszczęśliwy kraj, „tymi ręcami” pana prezydenta Dudy, co to niedawno zaoferował kijowskiej oligarchii 4 miliardy złotych, w związku z czym rząd musiał wprowadzić „podatek handlowy” z którego spodziewa się wydrzeć od obywateli mniej więcej połowę tej kwoty. Więc chociaż oficjalnym celem jest „wzmocnienie” ukraińskiej gospodarki, to nietrudno się domyślić, iż w obliczu bankructwa, a nawet groźby „rozpełznięcia się” państwa, kijowska oligarchia postanowiła ratować się wystawiając Ukrainę na licytację między „inwestorów”. Warto przypomnieć, że grandziarz w czasach Jelcyna „inwestował” i w Rosji – oczywiście za pośrednictwem tamtejszych żydowskich „oligarchów” w rodzaju nieboszczyka Borysa Abramowicza Bieriezowskiego, co to ze stanowiącej równowartość 20-30 dolarów pensji docenta uciułał sobie tyle, że wystarczyło to na zakup pól naftowych, kopalni niklu i innych bezpańskich dóbr – dopóki oczywiście zimny ruski czekista Putin nie doprowadził do tego, że pewnego ranka całe, tak owocnie funkcjonujące „społeczeństwo otwarte”, leżało przed nim na biurku z rozłożonymi nogami. Potem grandziarz próbował szczęścia w Gruzji po udanej „rewolucji róż”, ale cóż Gruzja przy takiej Ukrainie? Odpowiedzi jak zwykle dostarcza poeta pisząc: „A w tym szynku dymno, piwno... Nic nie mówił, tylko kiwnął. Znaczy – śpyrt. Szklanka, dwie – tylko kiwnąć, Żyd już wie. Na czterdziestkę to by mrugnął, ale co czterdziestka? G...o!” Otóż to właśnie! Widać, że to nie Gruzja, tylko Ukraina staje się poligonem „społeczeństwa otwartego”. Kogóż tam nie ma! I pan prof. Balcerowicz od zbawiennego „planu” i aż czterej polscy zarządcy tamtejszych kolei żelaznych, a podobno mają tam zatrudnić również pana Sławomira Nowaka, tego od zegarków – że niby będzie budował drogi, ale być może powierzą mu inne ważne obowiązki, na przykład - żeby w charakterze kukułki, wykukiwał godziny. A przecież jest jeszcze pan Michał Saakaszwili - ciekawe, czy żeby pilnować pani Natalii Jaresko, czy też pani Jaresko z ramienia CIA pilnuje jego, żeby się za bardzo nie zbisurmanił, słowem - „kraj, jak Zachód dziki!” Gdzież robić „reformy” jak nie tam? Wystarczy pokręcić się przy tych reformach niech by parę miesięcy, aby z samego kurzu, jaki powstaje przy przeliczaniu choćby 44 miliardów dolarów, jakie do kwietnia 2016 roku dostała Ukraina od różnych zagranicznych instytucji (sam MFW dał prawie 30 mld dolarów), albo prawie 16 miliardów euro, a nawet – co tu ukrywać – 4 miliardów złotych z Polski – wykroić kawał fortuny. Tedy nic dziwnego, że grandziarze z całego świata zlatują się do Kijowa, jak muchy, a być może nawet wysyłają sobie zachęcające telegramy, niczym podczas operacji ratowania generała Nobile: „panie Piperman, pan jedź reformować Ukrainę!” No to dlaczego pan Piperman ma nie jechać i nie sowietować? Właśnie pojechał – tylko co będzie miała Polska z tego, że pan Piperman na Ukrainie się obłowi? Stanisław Michalkiewicz
Druga młodość Marychy Co by państwo powiedzieli na takie coś - "karta narkomana"? Podpisując ją, zyskujesz prawo do legalnego zakupu na własny użytek narkotyków na zamkniętym, ale wolnym rynku. Ale jednocześnie zrzekasz się prawa do finansowanej ze środków publicznych opieki medycznej i społecznej. Oczywiście opcja taka dotyczyłaby tylko pełnoletnich, za udostępnianie substancji psychoaktywnych dzieciom powinny być wymierzane surowe kary; najlepiej polegające na amputacji istotnych części ciała. Oczywiście karać powinno się także przyłapanych na ćpaniu "bez książeczki". Gdybym kiedyś kaprysem losu objął w Polsce władzę to właśnie tak bym rozwiązał problem narkotyków. Narkotyki to zło, ale państwo nie jest w stanie zapobiec każdemu złu, zwłaszcza, jeśli nie wszyscy jego obywatele zgadzają się co do tej oceny. Świat to już przerobił, że zakazywanie narkotyków skutkuje rozkwitem przestępczości, mafii, korupcji, a klientów chętnych do finansowania narkotykowych karteli nigdy nie brakuje, bo nikt z nich nie wierzy, że mu to naprawdę zaszkodzi. Zamiast próbować ludziom robić dobrze wbrew nim samym, powinno się więc państwo raczej odwołać do poczucia odpowiedzialności. To znaczy, starać się owo poczucie w obywatelach, dziś dla ich własnego dobra ubezwłasnowolnianych, odbudować i działać tak, aby ktoś, kto chce zło wyrządzać samemu sobie, przynajmniej jak najmniej wyrządzał go innym. Mówiąc krótko: jeśli mimo ostrzeżeń chcesz się truć - pies cię trącał, jesteś dorosły, odpowiadasz za siebie. Ale nie wyciągaj potem łapy po cudze pieniądze na pokrycie kosztów twojego wolnego wyboru. Zdychaj pod płotem, jak sam tego chciałeś. Może cię jacyś zakonnicy z łaski wezmą do hospicjum (moim skromnym nie powinni, lepiej żeby cię w tym stanie można było pokazywać młodym jako pedagogiczny przykład), ale od świadczeń publicznych won. Nie ma żadnego uczciwego usprawiedliwienia dla faktu, że z moich (i innych podatników) pieniędzy finansuje się kolejne nieskuteczne próby zacerowania dziur, jakich sobie narobił w mózgu taki dajmy na to Tomasz Piątek. W kręgach społecznych, z których się wywodzę, przyjęło się mówić - kto pije i płaci, honoru nie traci. Niestety, dzisiejsza socjalistyczna mentalność ukształtowała się w etosie lumpowskim: jakby się tu na bankiecie życia nawalić nie płacąc, na krzywy ryj. I to właśnie trzeba zmienić: jesteś wolnym człowiekiem, panem swego losu, ale rachunki płacić musisz. Dlaczego mnie naszły te refleksje? Bo gdy opisanej powyżej normalności brakuje, państwo brnie w nierozwiązywalne nonsensy. Jednym z nich jest szeroko dziś dyskutowany problem "medycznej marihuany". Jeśli "medyczna marihuana" ma oznaczać przyznanie prawa do hodowania zioła "na własny użytek", przez osoby, którym uda się uzyskać od lekarza papier, że im to robi dobrze - to mamy do czynienia ze zwykła ściemą, taką, jaką była w czasach prohibicji w USA "medicinal whiskey" (zachorowalność na choroby, na które ten lek przysługiwał, wzrosła w ciągu kilku lat o 10 000%). Jeśli z kolei chodzi, jak oficjalnie tłumaczą zwolennicy ustawy o "medycznej marihuanie", o możliwość używania preparatów na bazie substancji czynnych pozyskiwanych z konopi indyjskich - to przecież taka możliwość istnieje bez żadnych specustaw. Na rynku leków są przecież preparaty syntetyzowane na bazie preparatów dużo bardziej zjadliwych, niż kannabinoidy, z morfiną na czele. Są ustawowe procedury sprawdzania, czy dany preparat pomaga, czy szkodzi, czy jest istotnie w terapii użyteczny, są procedury kontrolowania dystrybucji tych leków, które mogą być używane dla odurzania się - pewnie, jak wszystko w tym nieszczęsnym państwie, działają one źle, ale to powód, żeby je usprawnić, a nie żeby wymyślać nowe ustawy i otwierać furtkę dla bydlaków, gotowych dla kasy podrzucać zabójcze świństwo dzieciakom. A kiedy lekarze - dziś na przykład w jednej z gazet prezes Naczelnej Rady Lekarskiej - mówią, że skutki palenia "marychy" są dla zdrowia zwłaszcza młodych ludzi jak najgorsze, a zwykły susz żadnych medycznych właściwości nie ma, że "pomaga" tylko w takim sensie, w jakim, na przykład, papierosek uspokaja a kielonek poprawia nastrój, nie mam powodu im nie wierzyć. Tym bardziej, że lekarze zwykle powołują się na badania kliniczne, a zwolennicy "uprawy na własny użytek" na swoje mniemanie. Próbę zrobienia z marihuany problemu medycznego uważam więc za absurdalną od samego początku. Ale prawdziwego absurdu dodaje tej sprawie fakt, że żyjemy w takim państwie, jak żyjemy - państwie, które pozwoliłem sobie kiedyś nazwać "spuchniętym". To znaczy wprawdzie przerośniętym ponad granice absurdu i wciskającym się wszędzie, ale zarazem bezsilnym, bo nie będącym w stanie tych wszystkich swoich macek, zapuszczanych w każdą dziedzinę życia, kontrolować. Parę miesięcy temu dostałem paczkę marihuany w prezencie, ot, tak, tytułem żartu. Została kupiona w jednym z niezliczonych sklepów ze zdrową żywnością i jakby się kto pytał, jest to herbatka ziołowa. Za użytkowanie niezgodne z przeznaczeniem producent ani dystrybutor odpowiedzialności nie ponoszą. Nie próbowałem jej skręcać (parzyć zresztą też), ale na mój nos i oko to dokładnie ten sam susz, który pamiętam z czasów młodości - zresztą wielopalczasty liść na etykiecie "herbatki" nie pozostawia co do tego wątpliwości. Na bloku niedaleko mojego mieszkania od wielu miesięcy reklamuje się widocznym z daleka banerem firma oferująca "leczenie" konopiami indyjskimi. Baner wisi w samym środku miasta - no i co? No i nic. Znajomy lekarz, pediatra od prawie pół wieku, opowiada o stosach gówniarzy płci obojga zwożonych w stanie upadłości co nocy na ostry dyżur, którym nie jest w stanie pomóc, bo nie wie, co taki "zarzucił" i nie ma możliwości tego sprawdzić. Można tylko rzucić go gdzieś w kąt i obserwować - kojfnie czy dojdzie do siebie? Pytam znajomych policjantów i prawników, jakie są możliwości, żeby skończyć z dilerką, a przynajmniej jej masowością. Powiadają, że praktyczne żadne. Lepsi próbowali, wydali na to biliardy, i nic - dopóki narkotyki są zakazane, "przebicie" na nich jest takie, że zawsze znajdą się chętni do ryzyka, choćby nawet, jak w krajach azjatyckich, karać każdego złapanego dilera śmiercią. Ogólna niemożność - no bo przecież rozwiązanie sugerowane na wstępie każdy uzna za czystą fantastykę, a bez wyraźnego wydzielenia w społeczeństwie narkomana jako w pewnym sensie obywatela drugiej kategorii legalizacja przyniosłaby zapewne (choć nie jestem pewien) więcej zła niż pożytku. Więc zawsze sobie możemy od czasu do czasu pospierać się o "medyczną marihuanę". Nic z tego nie wyniknie, ale co se pogadamy, to nasze. Rafał Ziemkiewicz
10 września 2016 Moody’s po raz kolejny zawiódł opozycję w Polsce
1. Znowu zawiedziona będzie opozycja i część mediów nieprzychylnych rządowi, ponieważ późnym wieczorem agencja Moody’s poinformowała, że nie zaktualizuje ratingu Polski, co oznacza, że pozostawia go na poziomie ogłoszonym w maju tego roku. Tym samym utrzymana ocena A2 oznacza, że Polska zachowała wysoką zdolność do wywiązywania się z wcześniej podjętych zobowiązań przy jednoczesnej wrażliwości na niekorzystne warunki zewnętrzne. Przypomnijmy tylko, że agencje ratingowe z tzw. wielkiej trójki Fitch, S&P, i Moody’s ogłaszają swoje oceny dotyczące naszego kraju dwa, trzy razy w roku, dwie pierwsze zrobiły to w styczniu tego roku, ta ostatnia na początku roku od niej odstąpiła, i ogłosiła swój w połowie maja. Przypomnijmy także, że Standard& Poor’s (S&P), obniżyła w styczniu ocenę ratingową Polski z A- do BBB+ dla długoterminowych zobowiązań w walutach obcych oraz z A do A-1 dla zobowiązań długoterminowych w walucie krajowej i z A- do A-2 dla zobowiązań krótkoterminowych w walucie krajowej. Z kolei agencja Fitch pozostawiła wtedy ratingi Polski na dotychczasowym poziomie A oraz A- odpowiednio dla zobowiązań w walutach obcych i w walucie krajowej, a trzecia z nich Moody’s wtedy od oceny odstąpiła.
2. Obniżenie ratingu o jeden poziom przez S&P w styczniu tego roku było zaskakujące, ponieważ agencja ta w opublikowanym raporcie nie zmieniła ocen Polski w żadnym z kluczowych kryteriów oceny ratingowej stosowanych według swojej metodologii w stosunku do raportu z sierpnia 2015 roku. Podtrzymała między innymi neutralną ocenę uwarunkowań instytucjonalnych, polityki fiskalnej, sytuacji makroekonomicznej, otoczenia zewnętrznego oraz podkreśliła jako silny punkt naszą politykę monetarną. Co więc okazało się w styczniu tego roku przyczyną obniżenia ratingu Polski przez S&P skoro stan gospodarki, polityka fiskalna, a także polityka monetarna były oceniane dobrze i to w długiej perspektywie. Otóż zdaniem agencji jedyną taką przyczyną są zmiany polityczne w Polsce, szczególnie zamieszanie wokół Trybunału Konstytucyjnego, choć jako żywo sytuacja ta nie ma wpływu na funkcjonowanie naszej gospodarki. Oczekiwania na obniżenie ratingu naszemu krajowi w związku z zawirowaniami wokół TK ciągle są podtrzymywane zarówno przez opozycję jak i część mediów nieprzychylnych rządowi Beaty Szydło od momentu jego powstania.
3. W połowie maja tego roku były podobne oczekiwania wobec ratingu, który miała ogłosić agencja Moody’s. Na ten rating ze szczególnymi nadziejami oczekiwały opozycja w Polsce (Platforma, Nowoczesna, KOD) z nadzieją, że zostanie on obniżony także z motywacji politycznych i będzie można wykorzystać ten fakt do atakowania rządu Prawa i Sprawiedliwości. Mainstreamowe media i opozycja były wręcz przekonane, że rating będzie obniżony, przepowiadano nawet, że może to być nawet od dwa poziomy (z A3 na BBB) i oczywiście, że winny temu będzie obecny rząd i wpierająca go sejmowa większość. Moody’s sprawiła jednak zawód wszystkim tym, którzy Polsce źle życzą i ratingu nie obniżyła wtedy ale zmieniła perspektywę ze stabilnej na negatywną, co oznacza, że w przyszłości ten rating może zostać jednak zmieniony. Teraz znowu utrzymała dotychczasowy rating więc opozycja i cześć mediów znowu będą bardzo zawiedzione Kuźmiuk
Po rozwodzie Jagiełły z Jadwigą Władysław Jagiełło to najwyraźniej bardzo podejrzana postać – w odróżnieniu od Wielkiego Księcia Witolda, który był Wielki nie tylko z natury rzeczy, ale przede wszystkim – ze względu na czyny. Podobnie Wielki był Karol, król Franków – o czym mogłem przekonać się osobiście, oglądając jego potężny tron w katedrze w Akwizgranie, pod którym musieli przechodzić skuleni dygnitarze, żeby przypadkiem nie poprzewracało im się w głowach – no, ale Karol był synem Berty O Wielkiej Stopie, która najwyraźniej też nie była mikroskopijna. Wracając tedy do Witolda, to można odnieść wrażenie, że jest on Wielki nie tyle może przez czyny, których dokonał, co raczej przede wszystkim przez te, których nie dokonał, a konkretnie – ze względu na jeden czyn niedokonany, to znaczy – na ożenek z polską królową Jadwigą. Nie znaczy to, że Witold praktykował jakiś celibat, co to, to nie. Przeciwnie – w odróżnieniu od zatwardziałych celibatariuszy, co to nawet nie chcą myśleć o założeniu dynastii z Julią Tymoszenko, najpierw ożenił się z Anną Rurykowiczówną, a potem z Julianną Holszańską. Tymczasem Władysław Jagiełło ożenił się z Jadwigą, która nie tylko była królową polską, ale w dodatku pochodziła z francuskiej rodziny Anjou, w Polsce zwanej Andegawenami, która trzęsła ówczesną Europą, a w każdym razie – znaczną jej częścią. Dość powiedzieć, że ciotką królowej Jadwigi była Joanna Neapolitańska nazywana Krwawą. Astrolog przepowiedział jej: „maritabitur cum A.L.G.O”, co się wykłada, że „będziesz poślubiona A.L.G.O.” I rzeczywiście; te litery, to pierwsze litery imion mężów Joanny. Pierwszych trzech zamordowała ona, a czwarty przyprawił o zgubę ją. Joanna była podobno taka piękna, że wielu ludzi nie wierzyło, że może być aż tak „krwawa”. Mówiono: „kochajcie Boga i królową Joannę”. Gdyby Władysław Jagiełło ożenił się z Joanną, być może nie miałoby to żadnych następstw, jeśli oczywiście nie liczyć oczyszczenia przedpola dla Witolda, który w ten sposób pozbyłby się konkurenta. Los jednak chciał inaczej i Jagiełło poślubił Jadwigę, która wprawdzie nie odziedziczyła charakteru po ciotce Joannie, ale podobno odziedziczyła jej urodę i jednym z jej zalotników był Wilhelm Habsburg, ówczesny europejski dandys, który paradował z lwiątkiem na smyczy. Ale za sprawą tak zwanych „panów małopolskich” Wilhelm został pogoniony, a Jadwiga, po różnych rozterkach, poślubiła Władysława Jagiełłę, który w ten sposób został królem Polski. Warto dodać, że liderem stronnictwa „panów małopolskich” był Spytko z Melsztyna, który jako dwudziestoletni wojewoda, podpisał się pod polsko-litewską unią w Krewie, a w wieku 25 lat został kasztelanem krakowskim, a więc – po królu – najpotężniejszym człowiekiem w państwie. Po śmierci królowej Jadwigi Władysław Jagiełło żenił się jeszcze kilkakrotnie; najpierw z Anną Cylejską, wnuczką Kazimierza Wielkiego, potem z Elżbietą Granowską, która taktownie zmarła i wreszcie z Zofią Holszańską z Holszan koło Oszmiany herbu Hippocentaurus. Podobno Witold, który z Zofią był spowinowacony przez swoje małżeństwo, bardzo Władysława Jagiełłę do tego ożenku namawiał. Tak czy owak, Zofia, jako żona Władysława Jagiełły, została „matką królów”: Władysława i Kazimierza (bo starszy Kazimierz zmarł w dzieciństwie). Władysław zginął w bitwie pod Warną i w rezultacie królem został Kazimierz zwany „Jagiellończykiem”. Ten z kolei ożenił się z Elżbietą Rakuszanką z Habsburgów, która okazała się prawdziwą „matką królów”. Król miał z nią 13 dzieci, a ponieważ w ówczesnych czasach małżeństwo z polską królewną czy polskim królewiczem było uważane za zaszczyt, od Kazimierza Jagiellończyka pochodzą wszystkie europejskie rodziny królewskie poza obecną dynastią szwedzką, a także ważniejsze rodziny europejskiej arystokracji. Wnuczka Kazimierza Jagiellończyka Anna w roku 1521 wyszła za mąż za Ferdynanda I Habsburga, syna Filipa Pięknego i Joanny Obłąkanej, brata cesarza Karola V. Jej synem był Maksymilian II, dzięki czemu Anna Jagiellonka została babką Walezjuszów. Wnuk Maksymiliana, Filip II reprezentuje Habsburgów hiszpańskich. Przez córkę Kazimierza Annę, która została żona Bogusława Gryfity i ich córkę Zofię, Jagiellonowie spokrewnili się z dynastią Schleswig Hollstein-Gottorp. Od córki Kazimierza Jagiellończyka – Zofii, pochodzą Hohenzollernowie. Od Jadwigi Jagiellonki – bawarscy Wittelsbachowie. Z kolei od Anny Jagiellonki, poprzez jej córkę Marię, jej córkę Małgorzatę i jej córkę Annę Austriaczkę, pochodzi francuski król Ludwik XIV. Na tym oczywiście nie koniec, bo wnuczka Kazimierza Jagiellończyka Katarzyna, dała życie aż dwojgu królewskim dzieciom: węgierskiej królowej Izabeli, żonie Jana Zapolyi i szwedzkiemu królowi Zygmuntowi III, ojcu następnych królów polskich: Władysława IV i Jana Kazimierza. Z Kazimierzem Jagiellończykiem spokrewnienie są też Medyceusze Wettynowie i Gonzagowie. I tak dalej. Tak sobie to wszystko rozbieram z uwagą spacerując po Wilnie, oglądając tutejsze kościoły, zwiedzając Uniwersytet i słuchając po polsku Mszy w Kaplicy cudownego obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej w Ostrej Bramie. Tu i ówdzie pozostały jeszcze niezatarte ślady wspólnej historii obydwu narodów, ale coraz ich mniej, bo polityka historyczna współczesnych władz Republiki Litewskiej nastawiona jest na zacieranie tych śladów na rzecz eksponowania samodzielnej, żeby nie powiedzieć – antypolskiej tradycji historycznej litewskiej, w której ogromną rolę odgrywa właśnie Witold zwany Wielkim. Co z tego Litwa ma – doprawdy trudno zgadnąć, bo nie bardzo jest czym imponować. Każdy bowiem od kogoś pochodzi, jak nie od tego, to od kogoś innego, więc oryginalne byłoby raczej odkrycie, że ktoś nie pochodzi od nikogo. Tymczasem takie gorliwe zacieranie śladów wspólnej, 400-letniej historii, wywołuje uczucie melancholii, jakie musi towarzyszyć dzieciom, na oczach których odbywa się rozwodowy spektakl rodziców.
I na koniec ciekawostka świadcząca o pewnej ciągłości, mimo ostentacyjnego eksponowania odrębności. Oto – jak ze zdumieniem się dowiedziałem - Wilno jest miastem pozbawionym przemysłu. Ciekawe, że w podobnej sytuacji było w okresie międzywojennym – ale wtedy nietrudno było wskazać przyczynę w postaci wtłoczenia miasta między dwie martwe granice. Teraz niby tak nie jest, chociaż niepodobna nie zauważyć, że Wilno nie ma kolejowego połączenia z Polską – ale przemysłu jak nie było, tak nie ma. Stanisław Michalkiewicz
11 września 2016 Cięcia wynagrodzeń prezesów spółek Skarbu Państwa stają się faktem
1. Od wczoraj obowiązuje ustawa o kształtowaniu wynagrodzeń osób kierujących niektórymi spółkami (chodzi o spółki skarbu państwa ale także spółki jednostek samorządu terytorialnego), co oznacza obniżenie wynagrodzeń zarówno zarządów tych spółek jak i członków ich rad nadzorczych. Filarami nowej ustawy są powszechność, oszczędność i jawność, a jej wejście w życie ostatecznie zakończy patologie związane z wynagrodzeniami zarządów i członków rad nadzorczych zarówno spółek skarbu państwa jak i co ważne spółek samorządowych. W ten sposób realizowana jest zapowiedź programowa Prawa i Sprawiedliwości z kampanii wyborczej o obniżeniu wynagrodzeń zarządzających spółkami Skarbu Państwa ale także spółkami samorządowymi oraz ich powiązanie z efektami pracy i wreszcie zapewnienie ich transparentności. Przypomnijmy, że do tej pory obowiązywała tzw. ustawa kominowa ale dotyczyła ona tylko spółek w których Skarb Państwa miał powyżej 50% udziałów w kapitale spółki, a więc tak naprawdę dotyczyło to niewielkiej ich liczby, ale w tych przypadkach była ona omijana przez różnego rodzaju kontrakty menedżerskie i inne formy umów cywilnoprawnych na zarządzanie.
2. Wspomniana ustawa będzie dotyczyła wszystkich spółek Skarbu Państwa (także tych w których SP ma mniejszościowe udziały w kapitale akcyjnym ale większość głosów na walnym zgromadzeniu) ale także spółek komunalnych i należących do samorządów innych spółek. Wynagrodzenia członków zarządów spółek będą składały się z części stałej i zmiennej, przy czym ta pierwsza będzie zależała od wielkości spółki, wielkości osiąganych przychodów, wielkości zatrudnienia i będzie wynosiła od 1-3 krotności przeciętnego wynagrodzenia dla mikroprzedsiębiorstw (podmioty zatrudniające do 10 osób), od 2-4 krotności dla spółek małych (zatrudnienie od 11 do 50 osób), 3-5-krotności dla spółek średnich (zatrudnienie 51-250 osób), 4-8-krotności dla spółek dużych (zatrudnienie 251-1250 osób), wreszcie 7-15-krotności dla spółek „dużych plus” (zatrudnienie powyżej 1251 osób). Część zmienna dla członków zarządów spółek z kolei nie będzie już wielkością uznaniową jak to było do tej pory ale będzie zależała od osiągnięcia konkretnych celów ekonomicznych takich jak na przykład wzrost zysku netto, czy wzrost innowacyjności (w projekcie jest wymienionych 9 takich celów), przy czym nie będzie mogła ona przekroczyć 50% (w największych spółkach 100%) wynagrodzenia podstawowego członka zarządu w poprzednim roku obrachunkowym). Ponadto członkowie zarządów spółek będą wprawdzie mogli zasiadać w radach nadzorczych tzw. spółek zależnych, a więc spółek – córek czy spółek- wnuczek ale także innych spółek, ale bez wynagrodzenia, co do tej pory często zapewniało dodatkowe wynagrodzenia porównywalne z płacą w spółce macierzystej. Kończy się też instytucja tzw. złotych spadochronów w spółkach między innymi ubezpieczeń zdrowotnych na koszt spółki, mieszkań czy samochodów służbowych do celów prywatnych ale co najważniejsze płacenia za tzw. zakaz konkurencji, który często ustalano nawet na dwa lata. Teraz taka odprawa dla odchodzącego menedżera będzie ograniczona do maksymalnie 3 miesięcznego jego wynagrodzenia i to tylko w przypadku kiedy przepracuje w spółce przynajmniej jeden rok, a tzw. zakaz konkurencji tylko do 6 miesięcy i to w sytuacji kiedy odchodzący nie podejmie rzeczywiście pracy.
3. Ustawa reguluje również sposób wynagradzania członków rad nadzorczych spółek skarbu państwa, które będą skorelowane z częścią stałą wynagrodzenia członków zarządu danej spółki. Ponieważ zdaniem ministra skarbu powinna następować profesjonalizacja członków rad nadzorczych ich wynagrodzenia powinny stanowić pewien procent części stałej wynagrodzenia członków zarządu przy czym nie więcej niż 30%, przy czym ta maksymalna wielkość powinna dotyczyć spółek publicznych. Wyższe wynagrodzenie od pozostałych członków (maksymalnie o 10% będzie przysługiwało tylko przewodniczącemu rady nadzorczej i ewentualnie członkom powoływanych przez rady tzw. komitetów audytów.
4. Nowy system wynagradzania członków zarządów i rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa, a także spółek samorządowych wyraźnie poprawi jakość zarządzania nimi ale także zapewni transparentność wynagradzania za taką pracę. Zdaniem resortu skarbu w wyniku wprowadzenia tej ustawy wynagrodzenia zarządów spółek zostaną obniżone średnio o około 50%, a koszty zarządów powinny zmaleć od 60 mln zł do nawet 100 mln zł rocznie. Okazuje się, że w zaledwie 9 miesięcy można przygotować i uchwalić prawo, które zakończy patologie występujące w obszarze wynagrodzeń dla zarządów i członków rad nadzorczych zarówno spółek Skarbu Państwa jaki spółek samorządowych. Poprzedni ministrowie skarbu nie byli w stanie zdobyć się na te rozwiązania przez 8 lat, było swoiste przyzwolenie polityczne na wielomilionowe wynagrodzenia i odprawy zarządów spółek bez żadnego związku z efektami ich pracy. Kuźmiuk
I mamy „nowe fronty” W koszmarnych czasach sanacji transatlantyk „Polonia” pływał na linii palestyńskiej z Konstancy w Rumunii do Hajfy, wożąc żydowskich osadników do Palestyny, no i pielgrzymów. Pierwszym oficerem był tam Karol Olgierd Borchardt i to właśnie jemu zawdzięczamy tę opowieść. W piękną, księżycową noc miał wachtę i w pewnej chwili zwróciła się do niego para młodych pasażerów, czy nie mogliby podziwiać widoku nocnego morza z mostku, skąd było lepiej widać. Borchardt zgodził się, para pasażerów napawała się widokiem, ale wkrótce nawiązała rozmowę. - Panu to dobrze – powiedziała dziewczyna. - A komu źle? - zapytał Borchardt gwoli podtrzymania rozmowy. - Tym, co na dole wiosłują – poważnym tonem odpowiedziała panienka. - Jak to „wiosłują”? - zapytał zdumiony Borchardt. - Proszę pana – odezwali się tym razem oboje. - My nie mamy do pana pretensji, my wiemy, że panu nie wolno o tym mówić, ale my wiemy, jak panowie ich tam dręczą i biją. - Jak to dręczą i biją, jak to wiosłują? - Borchardt nie posiadał się ze zdumienia. - Nie widzicie kominów, nie słyszycie maszyn? Skąd to wszystko wiecie? - pytał zaskoczony. - Myśmy wszystko widzieli w kinie – odpowiedzieli mu pasażerowie. Przypomniała mi się ta historia po uroczystej premierze filmu „Smoleńsk” z udziałem prezydenta Andrzeja Dudy, pani premier Beaty Szydło, no i oczywiście – prezesa Jarosława Kaczyńskiego, który po obejrzeniu filmu oświadczył, że pokazuje on „po prostu prawdę”. Co do tego zdania są podzielone, bo „legendarna” pani Henryka Krzywonos, prawdopodobnie jeszcze przed obejrzeniem filmu orzekła, że to „farsa” - ale nie chodzi o to, kto ma rację, tylko o sytuację nieco kłopotliwą. Rzecz w tym, że zespół naukowców pod kierownictwem pana ministra Macierewicza, nadal prowadzi różne badania gwoli wykrycia prawdy, do której od ponad 6 lat wszyscy „dążymy”, a tymczasem reżyser filmu, pan Antoni Krauze, najwyraźniej spenetrował prawdę już wcześniej, skoro nawet zdążył utrwalić ją w postaci filmu, w którym prawda występuje „w 99 procentach”. Tak w każdym razie uważa pan Jerzy Zelnik, który – w odróżnieniu od „legendarnej” pani Krzywonos - w uroczystej premierze uczestniczył. Film wkrótce trafi do kin, gdzie będą mogli obejrzeć go uczniowie - bo pani minister Zalewska, kierująca resortem edukacji uważa, że „powinni” - dzięki czemu prawda spenetrowana przez pana Antoniego Krauzego trafi również pod strzechy. W tej sytuacji zespół naukowców nie ma innego wyjścia, jak tylko taktownie potwierdzić, chociaż oczywiście własnymi słowami, ustalenia pana Krauzego, dzięki czemu również i my będziemy mogli na własne oczy przekonać się, jak rodzi się prawda. Podczas gdy możemy podziwiać narodziny prawdy, pierwszorzędni fachowcy z zagranicznych central wywiadowczych najwyraźniej wyznaczyli zadania bezpieczniakom tubylczym w naszym nieszczęśliwym kraju, a ci rozpisali to na agenturę starannie wcześniej uplasowaną w różnych środowiskach zawodowych i społecznych. Oto 3 września odbył się w Warszawie Nadzwyczajny Kongres Sędziów Polskich, na który przybyło ponad tysiąc uczestników, co stanowi około 120 procent ogółu sędziów. Pan red. Jacek Żakowski zachodzi w głowę, dlaczego przybyło tylko 10 procent, podczas gdy Krajowa Rada Sądownictwa, która była głównym organizatorem Kongresu, zaprosiła wszystkich i nawet sugeruje, że większość może nie interesować się wymiarem sprawiedliwości. Wszystko to oczywiście być może, ale bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że na Kongres przybyli przede wszystkim konfidenci zmobilizowani przez swoich oficerów prowadzących, czyli – jak by to powiedziano za pierwszej komuny - „sędziowski aktyw”. Przemawia za tym kilka przesłanek. Po pierwsze – Krajowa Rada Sądownictwa decyzję o zwołaniu Kongresu podjęła niemal jednocześnie z ultimatum, jakie Komisja Europejska wystosowała wobec Polski. Jak mówi poeta - „byłby to przypadek rzadki, a czy w ogóle są przypadki?” Na gruncie teorii spiskowej można wyjaśnić to tak, że BND uruchomiła Komisję Europejską oraz Wojskowe Służby Informacyjne w Polsce, które z kolei podkręciły konfidentów w KRS, a ci załatwili sprawę od strony formalnej. Po drugie – przedmiotem obrad Kongresu nie była kondycja wymiaru sprawiedliwości, występująca tam korupcja i demoralizacja, tylko męczeństwo Trybunału Konstytucyjnego, a zwłaszcza – męczeństwo prezesa Rzeplińskiego. To oczywiście wychodzi naprzeciw oczekiwaniom Komisji Europejskiej na argumenty uzasadniające zastosowanie wobec Polski procedur wynikających z tzw. „klauzuli solidarności”. Po trzecie wreszcie – zgromadzeni na Kongresie sędziowie charakteryzowali się wysokim - niektórzy uważają nawet, że przesadnym – poczuciem własnej wartości, jakoby byli „solą tej ziemi”. Jest to znany w psychologii mechanizm kompensacji, a komuż jest on bardziej potrzebny, jeśli nie konfidentom, którzy bez względu na swoją formalną pozycję społeczną, bywają przez swoich oficerów prowadzących bez ceregieli przeczołgiwani? Drugim wydarzeniem, które wydaje mi się celowo wywołane przez tubylczych konfidentów Wojskowych Służb Informacyjnych, zadaniowanych z kolei przez zagraniczne centrale, jest wniosek PO o delegalizację Obozu Narodowo-Radykalnego. Pretekstem był incydent w Gdańsku podczas pogrzebu „Inki” i „Zagończyka”, na który przybył również filut „na utrzymaniu żony”, czyli przewodniczący Komitetowi Obrony Demokracji pan Mateusz Kijowski z grupą swoich kolaborantów. Obecność tych osób przez innych uczestników uroczystości została uznana za prowokację, czemu dali oni wyraz również w sposób emocjonalny. Kolaborant pana Kijowskiego, pan Szumełda miał w związku z tym doświadczyć męczeństwa, na dowód czego pokazywał zabandażowany palec. W rezultacie Platforma Obywatelska skierowała do Prokuratora Generalnego wniosek o delegalizację ONR, który wojewodzic bydgoski, poseł PO Paweł Olszewski uzasadnił fotografiami dokumentującymi „faszystowskie gesty”. Dotychczasowe wypowiedzi polityków związanych z rządem świadczą, że wniosek ten nie zostanie uwzględniony – ale wydaje się, że pierwszorzędnym fachowcom z zagranicznych central właśnie o to chodzi – bo wtedy będą mogli dostarczyć Komisji Europejskich aż dwóch argumentów: że w Polsce faszyzm podnosi głowę, a po drugie – że rząd co najmniej to toleruje, o ile nie wspiera. I wreszcie majstersztyk. Oto pierwszorzędni fachowcy postanowili otworzyć kolejny „nowy front” - co jeszcze w maju zapowiadał były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Bronisław Komorowski. Oto z inicjatywy (tak naprawdę, to myślę, że z inicjatywy WSI, ale oczywiście nieoficjalnie) środowisk i organizacji sodomitów: Kampania Przeciw Homofobii, „Wiara i Tęcza” oraz „Tolerado”, uruchomiona została ogólnopolska kampania propagandowa, do której w podskokach dołączyli „zawodowi katolicy” z „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku” i „Więzi”. Chodzi o to, by sodomici i katolicy przekazali sobie „znak pokoju” i wspólnie zastanowili się, jak rżnąć się po Bożemu – również w łaźniach i darkroomach. Wyobrażam sobie wspólne „warsztaty” redakcji „Tygodnika Powszechnego” z delegacją grupy „Lambda”... Takie rzeczy zresztą się zdarzały; w willi Jerzego Zawieyskiego w Konstancinie elementem sodomickich orgii było zbiorowe odtwarzanie „Te Deum”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że – podobnie jak za pierwszej komuny – teraz też środowiska zawodowych katolików muszą być naszpikowane agenturą, niczym wielkanocna baba – rodzynkami – więc nic dziwnego, że w podskokach wykonują zlecone zadania, zaprawiając je tylko ewangelicznymi przyprawami, przede wszystkim – miłością bliźniego. Tak właśnie przyprawiał Jerzy Zawieyski, który – jak wynika z ujawnionych materiałów IPN – do sodomii miał już nawet nie skłonność, ale prawdziwą zapamiętałość. Celem tej kampanii nie są oczywiście żadni sodomici, których pułkownicy z RAZWIEDUPR-a prawdopodobnie traktują jako mięso armatnie. Chodzi o wciągnięcie Kościoła w w Polsce w idiotyczną sytuację, która ma go kompromitować i w ten sposób osłabiać i tak już nadwątlone przywództwo – by w momencie, gdy zapadną decyzje o uruchomieniu mechanizmu interwencyjnego – doprowadzić do kryzysu przywództwa, a w konsekwencji doprowadzić historyczny naród polski do stanu całkowitej bezbronności. Stanisław Michalkiewicz
12 września 2016 Prezes Kaczyński jako strateg „dobrej zmiany”
1. Wczoraj odbyło się posiedzenie Rady Politycznej Prawa i Sprawiedliwości, którego głównym zadaniem był wybór władz naszej partii na nową kadencję w tym przede wszystkim Komitetu Politycznego. Zanim jednak do rekomendacji kandydatów doszło prezes Prawa i Sprawiedliwości dokonał podsumowania poprzedniej kadencji władz partii i podkreślił trzy zwycięstwa wyborcze w wyborach do samorządów województw (mimo sfałszowania wyników tych wyborów przez poprzednią koalicję rządzącą), a następne już wyraźne w wyborach prezydenckich i w wyborach parlamentarnych. Wprawdzie wynik ponad 37% jakie osiągnęła Zjednoczona Prawica w wyborach parlamentarnych dał nam bezwzględną większość w Sejmie ale tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności (lewica wystąpiła w koalicji i nie osiągnęła 8% progu wyborczego, a także tuż pod progiem znalazł się także komitet wyborczy Janusza Korwin-Mikkego i te mandaty dodatkowo w dużej mierze przypadły komitetowi wyborczemu Zjednoczonej Prawicy). W tej sytuacji prezes Kaczyński zwrócił uwagę, że tym konsekwentniej należy realizować program wyborczy dzięki któremu Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory i tym szybciej powinien być przygotowany program wyborczy do wyborów samorządowych (będą to pierwsze wybory po podwójnej wygranej Prawa i Sprawiedliwości w 2015 roku).
2. Ale prezes Kaczyński dokonał także swoistego podsumowania blisko już 10 miesięcznych rządów Prawa i Sprawiedliwości, podkreślił ogromne znaczenie dwóch programów społecznych: Rodzina 500 plus i Leki dla seniorów i przypomniał, że w takim tempie jak będą na to pozwalały dodatkowe dochody budżetowe należy konsekwentnie realizować kolejne zobowiązania wyborcze. W tym kontekście przypomniał o konieczności obniżenia wieku emerytalnego do 60 lat kobiety i 65 lat mężczyźni (projekt ustawy jest już w Sejmie, rząd planuje jej wejście w życie od 1 września 2017 roku), a także pilnego rozpoczęcia realizacji zapowiedzianego programu tanich mieszkań czynszowych, nazwanego programem Mieszkanie Plus (najprawdopodobniej jeszcze w tym roku rozpocznie się jego pilotaż). Zwrócił jednak także uwagę na dwa problemy: jeden z nich to blokady w stworzeniu wokół wicepremiera Morawieckiego swoistego centrum gospodarczego, drugi to pojawienie się swoistych „brudnych sieci” wokół nas. Te blokady w stworzeniu centrum gospodarczego nie pozwalają na rozpoczęcie realizacji Programu Odpowiedzialnego Rozwoju stworzonego przez wicepremiera Morawieckiego i mogą powodować wolniejszy wzrost gospodarczy niż był zakładany jeszcze kilka miesięcy temu. Z kolei „brudne sieci” trzeba błyskawicznie odcinać i należy to robić jak to ujął prezes „twardą ręką”, błędne decyzje personalne trzeba szybko korygować „bo ciężkim błędem nie jest pierwotny błąd personalny, ale to, że się go nie poprawia”. W tym kontekście na przykład wymienił odrzucenie przez jedną ze spółek PKP dysponujących dużymi terenami w Warszawie oferty budowy na tych gruntach tanich mieszkań na wynajem (koszt m2 nie przekraczający 1,7 tys. zł), jak stwierdził tego rodzaju decyzje kierujących spółkami skarbu państwa powinny być już ich ostatnimi w tym charakterze).
3. Później były rekomendacje prezesa Kaczyńskiego dla kandydatów do Komitetu Politycznego na nową kadencję (w tym także dla piszącego te słowa), wybór wszystkich rekomendowanych zdecydowaną większością (średnia to około 300 głosów za przy 325 osobach głosujących) i zapowiedź, że głównym zdaniem tego nowo wybranego ciała będzie pilnowanie realizacji programu zapowiedzianego w kampanii wyborczej Prawa i Sprawiedliwości. Prezes Kaczyński zachęcał także szczególnie nowo wybranych posłów do stworzenia struktury, która zajęłaby się przygotowaniem w ciągu najbliższych miesięcy programu na wybory samorządowe w 2018, a także zapowiedział swój kolejny objazd kraju podczas którego chciałby prezentować Polakom dotychczasowe osiągnięcia rządu ale także to co w najbliższym czasie będzie on realizował. Jak wynika z powyższego prezes Jarosław Kaczyński dobrze się czuje w roli stratega „dobrej zmiany”. Kuźmiuk
Bezwarunkowe odruchy starego kurwiarza „Mięso, jak ze starego kurwiarza”. Co to może być? A cóż by innego, jak nie charakterystyka „pisarza” nazwiskiem Jacek Bocheński? Myślałem, że nie tylko już nie żyje, ale – że jest już bardzo starym nieboszczykiem, a to dlatego, że bodajże po ukończeniu drugiej klasy szkoły podstawowej, w czerwcu 1956 roku, w nagrodę „za postępy w nauce i piękne czytanie” dostałem książkę autorstwa Jacka Bocheńskiego pod tytułem „Zgodnie z prawem”, zawierającą opowiadania o żmudnej walce „nowego” ze „starym” przy przebudowie ustroju rolnego w Polsce, to znaczy – tworzeniu spółdzielni produkcyjnych oraz o zwalczaniu reakcyjnego podziemia w postaci oddziału „Mikołaja”. W opowiadaniach o kołchozach występował szalenie postępowy traktorzysta Żuk i były fornal, też zresztą bardzo postępowy, nazwiskiem Jabłoński, który trud przy wywożeniu kolejnych furmanek obornika na spółdzielcze pola („na spółdzielczych polach pracy dźwięczy rytm, pójdziemy po szkole, pomożemy im, pójdziemy po szkole palić chwasty, perz, naszą nową rolę wzbogacimy też”) urozmaicał sobie wyśpiewywaniem politycznych kupletów o „trumanowskim pachołku z krzyżem”, czyli papieżu Piusie XII. Wydaje mi się, że nie tylko ja musiałem dostać w nagrodę za postępy w nauce dzieła zebrane pisarza Jacka Bocheńskiego, bo w tym mniej więcej czasie byłem świadkiem sprzeczki między kolegą Zielińskim i Knysiem, który był synem stolarza produkującego między innymi trumny. W pewnym momencie kolega Zieliński, któremu zabrakło argumentów, rzucił w twarz koledze Knysiowi: „Truman! W trumnie umarł!” Jak z tego widać, dzięki pisarzowi Jackowi Bocheńskiemu, komunistyczna politgramota schodziła pod strzechy, niczym „pieśni” Wieszcza. Wprawdzie życiorys Jacka Bocheńskiego w Wikipedii nie zaczyna się od roku 1990, jak w przypadku innych autorytetów moralnych, przeciwnie – możemy się dowiedzieć, że nasz inżynier ludzkich dusz zapisał się i do PPR i do PZPR, czyli refleksu mu nie brakowało. Dawał dupy komu było trzeba, w związku z czym za każdym razem musiał był prawidłowo kalibrowany, stosownie do mądrości etapu – ale już nie chwali się, jak gracko wykonywał partyjne zadania i jakie skutki wywoływało to wśród ludu – ale od czegóż dobra pamięć? Dzięki niej właśnie mogę przywołać scenę kłótni między kolegą Zielińskim i Knysiem, na której przebieg i treść pisarz Jacek Bocheński mógł mieć zasadniczy wpływ. Oczywiście w opowieściach pisarza Jacka Bocheńskiego oprócz bohaterów postępowych występują też podejrzane typy w rodzaju niejakiego Karolaka, który niby to współpracuje z władzą ludową przy socjalistycznych przemianach, ale jednocześnie uczestniczy w jakichś sekciarskich sabatach, a poza tym zamiast rozwozić obornik, zachwyca się zaletami „czarnego dębu meblowego”, który przecież nigdy nie służył klasie robotniczej, tylko ohydnym reakcjonistom, marzącym o powrocie znienawidzonej sanacji. Wszystko zgodnie z zaleceniami specjalistów od socjalistycznej literatury, w rodzaju Melanii Kierczyńskiej, co to „w życiu wypełnionym walką o socjalizm, kutasa widziała chyba tylko w atlasie anatomicznym” - tak w każdym razie charakteryzuje tę osobistość Leopold Tyrmand. Pisarz Bocheński najwyraźniej się słucha, co widać również w następnym opowiadaniu, tytułowym „Zgodnie z prawem”, poświęconym ohydnym zbrodniom niejakiego „Mikołaja”, który przetrzebił komunistyczną familię Piecychnów. Kiedy już wiejski aktyw zgromadził się w chałupie Piecychnów, niejaki Olszański, a może Tarka, powiedział do jednego z mundurowych: a ja towarzysza to chyba skądś znam. Wywołało to reakcję dowódcy: „A może panowie towarzysze i mnie znają? Nie znają? To niech się panowie towarzysze, podli zdrajcy, dowiedzą, że my wszyscy jesteśmy AK. A przybyliśmy tu, żeby was, bolszewickie wieprze wytłuc. W imię Boga i ojczyzny ogłaszam wyrok: tobie, stary zdrajco, (to do starego Piecychny) kula w łeb! Ty, młodzieńcze niewinny (to do jego syna) pójdziesz za ojcem do piachu! Olszańskiemu 50 batów i rekwizycja świniaka. Tarce – 50 batów”. Wszystko to mogło tak się skończyć dzięki temu, że drugi syn Piecychny, funkcjonariusz „resortu”, mordował „wrogów ludu” w całkiem innej okolicy, ale w końcu dopadł „Mikołaja” i odpowiednio ustawiwszy niezawisły sąd potraktował go „zgodnie z prawem”. Kiedy zmienił się etap, pisarz Jacek Bocheński jednym susem przeskoczył na drugą stronę. W 1977 roku, kiedy to Zachód zafascynował się „dysydentami”, zajął się wydawaniem „Zapisu” poza cenzurą – ale – jak sobie dzisiaj myślę, a wtedy podejrzewałem – również i tam dbał o to, by realizowana była jedynie słuszna linia partii. Bo gdzieżby indziej, jeśli właśnie nie tam, pod okiem wypróbowanych „inżynierów dusz” mogłaby dokonać się „pieriekowka”, w następstwie której generał Kiszczak mógłby w latach 80-tych wyselekcjonować „stronę społeczną” do której miałby zaufanie i z którą mógłby podpisać umowę „okrągłego stołu”? No a teraz, kiedy w naszym nieszczęśliwym kraju „faszyzm podnosi głowę”, pisarz Jacek Bocheński, na sygnał znajomej trąbki znowu do szeregu, w żydowskiej gazecie dla Polaków znowu przyjmuje słynną „postawę służebną”, chociaż stary kurwiarz w jego wieku już na wiele przecież liczyć nie może. Najwyraźniej przyczyna leży w tym, że odruchy bezwarunkowe zeszły u niego do poziomu instynktów, więc nawet w trumnie („Truman, w trumnie umarł”) będzie reagował prawidłowo. Stanisław Michalkiewicz
Rozbiór p.prof. dr hab.Magdaleny Środowej Przeczytałem właśnie wywody p.prof.dr hab.Magdaleny Środowej broniącej polit-poprawności -
http://wyborcza.pl/magazyn/1,124059,20604149,trumpomowa-bronie-poprawnosci-politycznej.html
– i ręce mi opadły. Przywykłem już do chamskich i debilnych komentarzy w Sieci – zwłaszcza ze strony miłośników neo-komuchów z PiSu, bluzgających, gdy ktoś tę lewacką partię zaczepi - na które jedyną właściwą reakcją jest: „...i po cholerę tych ludzi na siłę uczono czytać i pisać!”. Przywykłem też do kretynizmów postępowców, jak np. wypowiedź p.prof. Moniki Płatkowej
najgłupsza wypowiedź zaczyna się od 18 minuty – a najlepszy jej fragment po 21'08” ), które można skwitować: „A jakie gimnazjum dało tej idiotce dyplom?”. Tu jednak (na wypadek, gdyby p.prof.dr hab.Magdaleny Środowa chciała ten kompromitujący tekst usunąć, zamieszczam go na końcu) mamy do czynienia z wykręcaniem kota ogonem – wykonanym znakomitą polszczyzną, przy użyciu pozornie nienagannego aparatu naukowego. Cóż: śp.dr Józef Mengele też był lekarzem i stosował nienagannie naukowe metody. Przejdźmy do konkretów. P.prof.dr hab.Magdalena Środowa atakuje mówienie prostym, zrozumiałym językiem – nie bardzo wiadomo dlaczego utożsamiając go z językiem p.Donalda Trumpa – broniąc, jak już wspomniałem, języka politycznej poprawności. Wychodzi od całkiem słusznej i prawdziwej obserwacji, że kultura jest nienaturalna, że kultura nakłada ograniczenia na swobodę wypowiedzi. Z czego – Jej zdaniem – wynika, że ograniczenia nakładane przez fanatyków polit-poprawności są właśnie kulturą! Jest to typowy błąd logiczny. Ograniczenia polit-poprawiaczy są zupełnie inne, niż te nakładane przez naszą kulturę. Ja nie wypowiadam się jako fanatyk mówienia co się chce i gdzie się chce. Skłonny jestem nawet zgodzić się na cenzurę obyczajową w mediach masowych. Jestem też zdecydowanym przeciwnikiem obrażania jakichkolwiek ludzi. Powtarzam: nie wolno obrażać ani urażać żadnego CZŁOWIEKA. Natomiast polit-poprawność to zasady zupelnie innej kultury, kultury polegającej na kolektywiźmie, na przeniesieniu ograniczeń w stosunku do jednostki (by jej nie urazić) na grupę. Otóż przedmiotem kultury jest jednostka – nie „grupa”. Żadne „grupy” nie istnieją – w tym sensie, że nie mają wspólnego interesu, wspólnej reprezentacji, wspólnej osobowości prawnej. „Grupy” - wbrew kolektywistom - nie można obrazić! Obrazić można istotę, która ma uczucia. Żadna „grupa” uczuć mieć nie może. Weźmy przykład. Za wypowiedź w Unio-Parlamencie „Młodzież to Murzyni Europy” otrzymałem karę (€3000) – za urażenie uczuć... no właśnie: czyich? Murzynów? Młodzieży? To nie zostało wyjaśnione. Gdybym p.Smitha nazwał „Murzynem” to być może mógłby się obrazić – choć nie wiem o co (Murzyni w USA mówią do siebie „You Nigga”, „Murzynek Bambo w Afryce mieszka” i w ogóle) – ale w tym wypadku czymś obrażona została jakaś, bliżej nieokreślona, „grupa”. Polit-poprawność blokuje wolność nauki. 30 lat temu ówczesny prezes Fundacji Forda, pytany czy dałby pieniądze na badania, z których mogłoby wyniknąć, że Murzyni mają średnio niższą inteligencję od Białasów, odpowiedział zdecydowanie: „Nie!”. Co ciekawe: fundator, czyli śp.Henryk Ford, był rasistą i antysemitą.
To samo dotyczy kobiet. Wybitny (choć lewicujący!) ekonomista, p.prof.Wawrzyniec Summers, musiał w 2006 zrezygnować z funkcji rektora Uniwersytetu Harvarda, za wygłoszenie banalnej uwagi, że niższa reprezentacja kobiet na najwyższych piętrach nauki nie wynika z seksualnej dyskryminacji, tylko z mniejszych zdolności kobiet*. Tymczasem jest banalną i potwierdzoną w badaniach prawdą, że średnia inteligencja kobiet jest niższa (w różnych narodach: o 3 ÷ 9 pkt IQ) od inteligencji mężczyzn – ale przecież to stwierdzenie nie obraża żadnej kobiety!! To, czy Kowalska jest mniej lub bardziej inteligentna od Wiśniewskiego zupełnie nie zależy od jakiejś średniej!! Jaś może być np. blondynem i mańkutem – i jego zdolności w skoku wzwyż są niezależne od tego, że (gdyby tak było) blondyni skaczą średnio 160 cm, a mańkuci średnio 125 cm !!! Co więcej: Jeśli mańkuci skaczą wzwyż średnio 125 cm, a praworęczni 160 - zaś Jaś skacze 180 – to właśnie jako mańkut jest z tego tym bardziej dumny!! I tak samo inteligentna kobieta tym bardziej powinna być dumna, że jej inteligencja to 125 pkt IQ - im niższa jest średnia inteligencja kobiet w jej narodzie!
Jeśli to rozumowanie jest za trudne dla jakiejś kobiety – no, to już trudno... Chociaż może pomoże jeszcze jeden przykład: jeśli człowiekowi z biednej rodziny trudniej jest się wzbogacić, to multi-milioner powie, że wywodzi się z biedoty – właśnie z dumą! Gdyby wszyscy multi-milionerzy wywodzili się z nizin – o żadnej dumie z ego powodu nie byłoby mowy. W każdym razie: twierdzenie „Średnia inteligencja kobiet jest niższa, niż mężczyzn” – nie obraża żadnej kobiety. Nie obraża też „grupy kobiet” bo żadna taka „grupa” nie istnieje. Zwolennicy polit-poprawności wierzą, że zamiast naprawiać świat, wystarczy zastosować jakieś zaklęcie. Ot: zabronimy mówić, że Murzyni mają niższą inteligencję – i od razu Murzyni staną się bardziej inteligentni! Ot: nazwiemy Cyganów „Romami” - i już dyskryminacja Cyganów zniknie. Ta ostatnia próba jest przykładem wyjątkowo spektakularnej klęski polit-poprawniaków. Słowo „Cygan” kojarzyło się z osobnikiem umiejącym fantastycznie grać na skrzypcach – a jeśli jakiś Cygan nie miał do tego talentu, to umiał reperować garnki, produkować patelnie, bielić kotły i kraść konie – a Cyganki powiewały kolorowymi spódnicami, wróżyły z kar, żebrały i kradły. Plusy przeważały. Śpiewamy: „Jada wozy kolorowe taborami/ Ech, Cyganie: tak bym chciała jechać z Wami...” „Cyganem chciałbym być, Cygankę chciałbym mieć...”, „Poszła dziewczyna/Zapytać pana/ Czy jej pozwoli/ Wyjść za Cygana” - nawet słowo „ocyganić” ma odcień dobroduszny w porównaniu z „oszukać” czy „oszwabić”. Natomiast narzucone słowo „Rom” kojarzy się wyłącznie z brudnym, niechlujnym osobnikiem nie umiejącym niczego poza wyciąganiem łapska po zasiłki socjalne i wraz z „Romkami” produkującego w tym celu chmarę (też brudnych) dzieci. W wozach cygańskich było czysto – w mieszkaniach romskich panuje brud i smród (tak: u „królów” jest inaczej – ale „królowie” są „cygańscy”, a nie „romscy”!!). Po tej dygresji wracamy do tekstu. Oto kolejna manipulacja p.prof. dr hab.Magdaleny Środowej: „Hejtujący internauci, politycy, ale też ludzie wykształceni okazują coraz większą pogardę dla językowych norm grzeczności, kultury osobistej i poprawności politycznej. Liczy się »autentyczność«, »prawda«, »nieowijanie w bawełnę«". Proszę zauważyć, że p.prof. dr hab.Magdalena Środowa stawia normy kultury w jednym szeregu ze szczególnymi wymogami politycznymi!! Widać to będzie wyraźnie, gdy dokonam podstawienia: „Pisarze, politycy, ale też ludzie wykształceni okazują coraz większą pogardę dla językowych norm grzeczności, kultury osobistej i wymagań cenzury PRL. Liczy się »autentyczność«, »prawda«, »nieowijanie w bawełnę«" Tak właśnie dokładnie mógłby z oburzeniem powiedzieć śp.tow.Władyslaw Gomułka czy Jego spec od kultury, śp.tow.Zenon Kliszko. Np. o książkach śp.Marka Hłaski. P.prof. dr hab.Magdalena Środowa musi, jeśli to czyta, przyznać mi rację. Dalej jest już tylko gorzej. P.prof. dr hab.Magdalena Środowa z rozpędu uznaje za sprzeczne z grzecznością i poprawnością polityczną takie określenia jak: "bullterrier", "ciamciaramcia", "cieniasy", "dyplomatołki", "łże-elity" i "Mengele polskiej gospodarki"! Co w nich jest złego??!? No tak: to było o tym, co p.prof. dr hab.Magdalena Środowa napisała. A teraz o tym, czego nie napisała. Nie napisała o tym, że wszystkie te zjawiska, pozytywne i negatywne, są efektem d***kratyzacji. Lud wtargnął na salony – pani Profesoresso! Chcieliście d***kracji? No, to ją macie!
*Rożnica 4 pkt IQ jest bardzo niewielka i w przeciętnej populacji mało zauważalna. Zupełnie inaczej jest w grupach ekstremalnych. Rozrzut wszelkich cech (również inteligencji) jest wśród mężczyzn większy, niż wśród kobiet. Wśród mężczyzn jest więcej świętych – i więcej przestępców. Więcej idiotów – i więcej geniuszów. Dlatego wśród uczonych wysokich lotów kobiet prawie w ogóle nie ma. I nie byłoby ich nawet wtedy, gdyby średnia inteligencja obydwu płci była równa! Magdalena Środowa: „Trumpomowa. Bronię poprawności politycznej”
„Poprawność, czyli pokolenie pierdołów?” "Wszyscy potajemnie mają dość poprawności politycznej i generacji całowania się po tyłkach. Żyjemy w pokoleniu pierdołów" - powiedział ostatnio w wywiadzie Clint Eastwood i doprecyzował: "Pokolenie pierdołów to wszyscy, którzy mówią: nie możesz zrobić tego, nie możesz zrobić tamtego, nie wolno ci tego powiedzieć". Eastwood oświadczył, że będzie głosował na Donalda Trumpa, który nie jest "pierdołą". Trump mówi, jak jest (cytaty za "Wyborczą" z 5 sierpnia). Clint Eastwood: 'Wszyscy mają dość poprawności politycznej, a Trump mówi to, co myśli' Trumpomowa staje się zjawiskiem coraz bardziej popularnym, nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Hejtujący internauci, politycy, ale też ludzie wykształceni okazują coraz większą pogardę dla językowych norm grzeczności, kultury osobistej i poprawności politycznej. Liczy się "autentyczność", "prawda", "nieowijanie w bawełnę". W Polsce mamy więc prawdziwy wyścig w unieważnianiu norm dyskursywnej kultury osobistej i promowaniu "walczących słów". Nawet Kościół przymyka oczy na szerzących nienawiść księży. Wrogiem nie jest bowiem ani chamstwo, ani faszyzm, tylko poprawność polityczna, która - jak stwierdził ostatnio minister Błaszczak - niszczy Europę.
Pierwsze: nie krzywdź Jako zbiór norm dotyczących używania języka poprawność polityczna pojawiła się w świecie akademickim w 1988 r. Na Uniwersytecie Michigan wprowadzono wtedy wewnętrzne regulacje zabraniające dyskryminacji; dotyczyły one przede wszystkim kwestii rasowych, pochodzenia etnicznego, wyznania, płci, orientacji seksualnej, stopnia sprawności fizycznej. Z czasem określenie "poprawność polityczna" zaczęło dotyczyć nie tylko języka akademickiego, ale również politycznego i potocznego. Jak pisał Umberto Eco, "jest czymś ludzkim i uczciwym wyeliminować z potocznego języka słowa, które zadają ból". Poprawność polityczna chroni przede wszystkim osoby należące do grup trwale dyskryminowanych, stereotypizowanych, pogardzanych, takich jak Cyganie, kalecy, Murzyni, "polaczkowie" - a według Eco - również śmieciarze czy sprzątaczki. Jej celem jest zastąpienie krzywdzących zwrotów czy stereotypów określeniami neutralnymi (Rom, niepełnosprawny itp.).
Niech żyje spontaniczność! Jednak to nie zwolennicy poprawności politycznej wprowadzili ją do publicznego obiegu, lecz jej krytycy, głównie konserwatyści, według których poprawność polityczna jest sztuczna, zubaża język, niszczy tradycję, "naturalność i autentyczność", stanowi formę nowej cenzury, jest "policją myśli" oraz "skandaliczną deformacją języka codziennej komunikacji uniemożliwiającą językowi przekazanie rzeczywistości taką, jaka jest". Przeciwnicy poprawności politycznej to więc ci, którzy cenią spontaniczność, naturalność języka oraz "prawdę", która się w niej objawia. Pytanie tylko, kiedy nasz język był "naturalny" i czy przypadkiem cała kultura nie jest systematycznym odchodzeniem od spontaniczności i naturalności, jaka niewątpliwie towarzyszyła naszym niecywilizowanym przodkom.
Grzeczność, głupcze, grzeczność Trudno powiedzieć, kiedy w naszej kulturze pojawiły się i upowszechniły normy grzeczności, w tym językowej. Niektórzy twierdzą, że już za czasów Homera, inni - że wraz z późnośredniowieczną kulturą dworską, jednak ich systematyczne opracowanie i wdrażanie odnotowano dopiero w XVI wieku, gdy wyrafinowane zasady dworskiej kurtuazji zostały zastąpione bardziej ogólnymi normami "ucywilizowania", "galanterii", "grzeczności" i "uprzejmości". Początkowo dotyczyły one spraw podstawowych. W wydanej w 1530 r. książce "De civilitate morum puerilium" ("O wytworności obyczajów chłopięcych") Erazm z Rotterdamu zajmuje się externum corporis decorum, czyli zewnętrzną ogładą; poucza, jak należy się zachowywać przy stole, w kościele, na spotkaniach towarzyskich, w sypialni, szczegółowo zajmuje się kwestią wydzielin, puszczania wiatrów, plwocin, bekania, mlaskania, a także posługiwania się łyżką, chusteczką do nosa oraz wymową. Jego książka miała około 200 wydań, została przetłumaczona na kilka języków, obowiązywała jako podręcznik szkolny dla chłopców, stała się też matrycą dla mnóstwa adaptacji i naśladownictw. U nas ukazał się "Dworzanin polski", w którym Łukasz Górnicki kreślił sylwetkę idealnego dworzanina, to znaczy osoby, która łączyła pochodzenie, wykształcenie i pozycję z ogładą towarzyską, pięknym językiem, powściągliwością i honorem. Wszystkie te prace miały na celu humanizowanie stosunków międzyludzkich poprzez modelowanie reakcji emocjonalnych, zwłaszcza zaś skłonności do spontanicznego reagowania, jak również do agresji i okrucieństwa. Także w mowie. W 1694 r. François de Callieres wydał książkę, która stanowić może XVII-wieczny podręcznik poprawności politycznej. Dotyczył on "dobrych manier w sposobie wyrażania się". Autor sformułował wiele szczegółowych zaleceń dotyczących tego, jak mówić, jakich używać zwrotów i wyrażeń, by być traktowanym jak "osoba z towarzystwa" (przykładowo: "ludzie z towarzystwa nie mówią o kimś, kto umarł, że jest nieboszczykiem (...), mówi się zmarły (...), nieboszczyk to określenie bardzo niestosowne"). We wszystkich zaleceniach chodziło o to, by człowiek kulturalny, a zarazem obywatel, odróżniał się od nieuka, chama, lokalnego barbarzyńcy czy człowieka prywatnego. Poprawność polityczna w tym kontekście to pewien etap w rozwoju grzecznościowych form języka. W niczym nie ogranicza on ani jego bogactwa, ani naszej wolności, bo trudno przecież zgodzić się z opinią, że jeśli ktoś kogoś piętnuje i obraża, to jest bardziej wolny niż ten, kto tego nie robi. Być może cham jest bardziej naturalny i spontaniczny, ale czy naprawdę chcielibyśmy żyć w społeczeństwie chamów?
Można oczywiście postawić zarzut, że tak rozumiana poprawność jest pewną formą udawania, nieszczerości czy zgoła hipokryzji, ale przecież wszystkie zasady grzeczności i kultury osobistej są pewną formą udawania. Udawaniem formy.
Koniec Wersalu i przetrącony Colargol Ani grzeczność, ani poprawność polityczna nie zubaża języka, przeciwnie, może rozwinąć semantyczną wyobraźnię jego użytkowników (Eco zaleca, by np. zamiast słowa "śmieciarz" używać określenia "operator ekologiczny"). Kultura osobista i poprawność nie powinny też ograniczać siły oddziaływania języka w polityce. Polityk może i powinien wykorzystywać wszystkie jego funkcje: perswazyjne, emotywne, normatywne, imperatywne, performatywne. Ale też powinien być świadom ich granic. Wyznaczają je prawo, przyzwoitość i kultura osobista, Erazmiańskie decorum. Tymczasem te granice zdają się gwałtownie zanikać. Kiedy w Polsce zaczęła się brutalizacja języka publicznego? "Koniec Wersalu" ogłosił, jak wiadomo, Andrzej Lepper, choć on i jego ludzie używali raczej języka dosadnego i prostackiego niż brutalnego. Posłanka Beger z Samoobrony mówiła o "kurwikach w oczach" i że "lubi seks jak koń owies" (2006), co przechwytywały głównie tabloidy, bawiąc i dziwiąc opinię publiczną. Ale gdy w tym samym roku Adam Michnik odwołał się do norm poprawności politycznej, krytykując Anitę Błochowiak za użycie słowa "pedały", pani poseł przeprosiła. "Nie powinnam" - powiedziała. Gdy trzy lata później Michał Kamiński (PiS) nazwał jakiegoś polityka "pokemonem" i "przetrąconym Colargolem", media uznały, że przekroczył normy dobrego smaku. Opinia publiczna była już oburzona. W październiku 2007 r. za "niebywałe chamstwo" uznał Jarosław Kaczyński mówienie przez Tuska o "braciach Kaczyńskich" zamiast o "prezydencie Lechu Kaczyńskim i jego bracie". Kaczyński wyjaśniał wtedy, że "bracia Kaczyńscy to zjawisko biologiczne, nie polityczne". W ciągu następnych lat pojawiało się coraz więcej "barwnych" określeń pomału przekraczających normy grzeczności i poprawności: "bulterier", "ciamciaramcia", "cieniasy", "dyplomatołki", "łże-elity", "Mengele polskiej gospodarki", "oszust ulegający lobby żydowskiemu" (dla przypomnienia: to Rydzyk o Lechu Kaczyńskim). Taki język po kilku latach już nie stanowił sensacji medialnej, był zbyt powszechny i pomału wchodził w naturalny obieg politycznego dyskursu. Coraz więcej polityków rozumiało, że dzięki "bezpośredniości" sformułowań, "spontaniczności", a często i braku poczuciu wstydu czy zwykłemu chamstwu, mogą się stać bardziej widoczni, mogą zbić polityczny kapitał. Politykom wtórowały media. Gdzieś pod koniec 2010 r. skończył się okres telewizyjnych debat, na które zapraszano intelektualistów i ekspertów. Zaczął się okres telewizyjnego show (każdy uczestnik ma kilka minut na spektakularne zaprezentowanie swojego stanowiska), a zamiast ekspertów pojawiali się "barwni" politycy. Im "barwniejsi", tym częściej.
Puszka Pandory Puszka Pandory z trumpomową otwierała się najpierw pomału, były obawy (nadzieje?), że ze strony opinii publicznej pojawią się napomnienia, gwizdy, odrzucenie. Jeśli się pojawiały, to nie miały żadnego znaczenia. Puszka otwierała się więc szybciej i coraz więcej potworów z niej wychodziło. Nowy impuls (by nie powiedzieć: kopa) dał jej PiS. Już nie było "cieniasów", tylko "zdrajcy", nie było "katastrof", ale "zamachy", nie było "III RP", lecz "Polska w ruinie". Agresja werbalna, etykietowanie, stereotypizowanie, a przede wszystkim dyskredytacja językowa przeciwnika politycznego (każdego nie-PiS) - polegająca na odbieraniu autorytetu, podważaniu zaufania, wiarygodności, kompromitowaniu - zalały scenę publiczną. PiS stworzył alternatywną rzeczywistość, w której obrębie nie obowiązują żadne reguły, lub alternatywną poprawność polityczną, w której obrębie obowiązują wyłącznie reguły PiS-u.
Triumf trumpomowy Polityczny sukces trumpomowy opiera się na przełamaniu trzech granic. Pierwsza to ta, która dzieliła sferę prywatną od publicznej. W domu, wśród przyjaciół czy kumpli można było powiedzieć wszystko to, czego nie można było mówić publicznie. Język publiczny podlegał bowiem określonym standardom. Nowość trumpomowy polega na tym, że unieważniła te standardy. Dziś wygrywa ten, kto mówi jak do kumpli, nie jak do obywateli i obywatelek. Druga granica to ta, która dzieliła elity, bardzo szeroko rozumiane, od ludzi prostych i nieokrzesanych. Dziś do miana elit pretendują szafarze prostactwa, ignorancji i prymitywizmu. Trzecia to ta, która kontrolowała ludzką emocjonalność, ambicjonalność, spontaniczność - poczuciem wstydu lub honoru. Dziś wstyd i honor należą do zbioru wartości zapomnianych lub wyszydzanych. Dziś można mówić wszystko. Każdy polityk może być hejterem. Każdy hejter politykiem. Kultura nie obowiązuje, grzeczność jest naiwnością przegranych, poprawność jest hamulcem skutecznej polityki narodowej i "wrogiem Europy". Trumpomowa celebruje dziś swój triumf. JKM
13 września 2016 Rządzili i wyrządzili 700 mln zł kar
1. Na posiedzeniu senackiej komisji rolnictwa wiceminister rolnictwa Jacek Bogucki poinformował, że wsparcie dla grup producenckich z sektora owoców i warzyw udzielane przez rząd PO-PSL w latach 2010-2011 i 2012-2013 zostało zakwestionowane przez Komisję Europejską i Europejski Trybunał Obrachunkowy (ETO) i w związku z tym zostały nałożone na Polskę kary na razie w wysokości około 700 mln zł. Pierwsza kara w wysokości 55 mln euro dotyczy lat 2010-2011, druga z kolei lat 2012-2013 i wyniosła 110 mln euro i środki te zostały już potrącone z bieżących płatności na rozwój obszarów wiejskich. Chcąc w swoisty sposób zamortyzować ciężar tych kar dla budżetu środków przeznaczanych na rozwój obszarów wiejskich, minister rolnictwa zdecydował o zmniejszeniu o 20% środków przeznaczonych na bieżące funkcjonowanie grup producenckich z sektora owoców i warzyw.
2. Budowanie i rozwój grup producenckich w poszczególnych sektorach produkcji rolnej jest wspierane przez budżet UE w ramach tzw. II filara Wspólnej Polityki Rolnej. Mają to być podmioty, które z jednej strony wpływają na rozmiary produkcji rolnej w poszczególnych sektorach (w tym przypadku w sektorze owoców i warzyw), z drugiej miały zbudować pozycję producentów w stosunku do zakładów przetwórczych, tak aby ci ostatni nie byli w stanie dyktować cen płodów rolnych. Niestety mimo wydania na ten cel z budżetu w ostatniej unijnej perspektywie finansowej 2007-2013 kwoty aż 7,6 mld zł i mimo utworzenia ok. 300 takich grup w sektorze owoców i warzyw, które skupiają ok. 20% tej ogólnej produkcji, wpływ grup producenckich na ceny jest znikomy, o czym świadczą tegoroczne ceny jabłek przemysłowych wynoszące ok 15 groszy za kilogram.
3. Kontrole środków przeznaczonych dla grup producenckich w Polsce prowadzone przez urzędników KE i inspektorów ETO wykryły ogromne nieprawidłowości w ich tworzeniu, funkcjonowaniu i finansowaniu i stąd decyzja o karach w wysokości 10% dotychczas przekazanych na ten cel naszemu krajowi środków finansowych. Część grup została bowiem utworzona przez osoby powiązane rodzinnie, co więcej powstawały z łączenia wcześniej podzielonych na członków rodziny gospodarstw rolnych, część grup wykorzystała niegospodarnie przyznane dotacje zawierając umowy na zakup środków produkcji i nieruchomości z samymi członkami grup. Trwają postępowania wyjaśniające w stosunku do 53 grup i jeżeli stawiane im przez kontrolerów zarzuty się potwierdzą, konieczne będzie zwracanie wcześniej przyznanych im dotacji co prawdopodobnie będzie oznaczało ich upadłość.
4. Nowy minister rolnictwa ze względu z jednej strony na skalę wydatków na tworzenie i finansowanie grup producenckich w poprzedniej unijnej perspektywie finansowej w latach 2007-2013 (przypomnijmy ok. 7,6 mld zł), brak pozytywnych skutków ich działania, a także skalę nieprawidłowości, które spowodowały konieczność zapłacenia przez Polskę ponad 700 mln zł kar, zdecydował że w nowej perspektywie finansowe na lata 2014-2020, nie będzie finansowania grup producenckich w sektorze owoców i warzyw. Niestety powalająca z nóg okazała się niefrasobliwość poprzednich ministrów rolnictwa, którzy na ten cel zdecydowali się wydać tak ogromne środki pochodzące z budżetu UE, bez zbudowania odpowiedniego systemu kontroli i weryfikacji. Stąd po latach od tego wydatkowania nie tylko konieczność zapłacenia olbrzymich kar, które zmniejszają pulę środków przekazywanych obecnie Polsce na finansowanie II filara Wspólnej Polityki Rolnej, ale także najprawdopodobniej konieczność zwracania otrzymanych dotacji przez ponad 50 grup, co najprawdopodobniej będzie oznaczało ich upadłość. Winni tego stanu rzeczy odeszli z resortu rolnictwa i agencji rolnych po przegranych wyborach, konsekwencje tej swoistej ich niefrasobliwości, niestety ponosimy my wszyscy. Kuźmiuk
Janusz Korwin-Mikke: Historia kołem się toczy
Każdy zajmujący się polityką powinien dobrze znać historię. Wprawdzie nigdy się takie same sytuacje nie powtarzają, nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki - jak to już 2500 lat temu powiedział Heraklit z Efezu - ale trafiają się podobne sytuacje - i zazwyczaj efekty też są podobne. W 1917 roku bolszewicy zmajstrowali tzw. wielką socjalistyczną rewolucję październikową. Nie była ona ani "wielka", nie była to zresztą w ogóle "rewolucja", tylko przejęcie władzy w wyniku spisku wojskowego (zginęło wtedy sześć osób, a Lenin dowiedział się o udanej "rewolucji" następnego dnia o 11 od swojej służącej), nie była "socjalistyczna" i nawet nie była "październikowa" - bo, jak wiadomo, odbyła się 7 listopada. Tak czy owak: zmajstrowali ją - a potem, po uchwyceniu władzy, rozpętali gigantyczny terror, który pochłonął kilkanaście milionów ofiar. Ostrzegano ich wtedy: "Popatrzcie, co się stało podczas tzw. rewolucji francuskiej". Była to oczywiście rewolucja antyfrancuska; przed nią Francja była pierwszym mocarstwem świata - po tej "rewolucji" spadła na czwarte miejsce. No, ale się odbyła. Przeprowadzili ją jakobini, wymordowali tysiące przedstawicieli starego reżymu - no, a potem przyszła reakcja: dyrektoriat, Napoleon, a potem król wymordowali jakobinów... I to samo zaszło w Rosji. Przyszedł Stalin - i wymordował bolszewików. Na 2600 uczestników pierwszego zjazdu Wszechrosyjskiej Partii Komunistycznej (bolszewików), który odbył się w 1919 - w 1935 roku 2200 wąchało już kwiatki od spodu. Czego oczywiście nie należy żałować: dobrze im tak! I teraz mamy podobną sytuację. Do władzy dorwali się bolszewicy z PiS - i rżną starą "arystokrację" spod znaku Okrągłego Stołu aż miło. A ponieważ, jak słusznie zauważył był tow. Stalin: "W miarę postępów w budowie socjalizmu walka klasowa zaostrza się" - w miarę, jak PiS będzie opanowywało władzę sądowniczą, walka się zaostrzy - i kto wie, czy (wzorem JE Recepa Tayyipa Erdogana, prezydenta Turcji) nie przywrócą kary śmierci - i ku ogólnej radości nie zaczną wieszać tych z PO, PSL i SLD. Co zapewni im poparcie większe niż 500 plus. A potem ludziom się to znudzi, policzą sobie, że to 500 plus kosztuje ich tak naprawdę 700 minus - i do władzy dorwie się ktoś, kto zacznie tępić tych z PiS... Teoretycy rewolucji mawiają zawsze, że "Rewolucja pożera własne dzieci". Dokładnie to się stanie z rewolucjonistami z PiS... tylko żadne moje gadanie ich nie powstrzyma. Tak samo jak w 1918 nie powstrzymało bolszewików... Trudno: jak Bóg chce kogoś pokarać - to mu rozum odbiera... Janusz Korwin-Mikke
14 września 2016 Platforma już z otwartą przyłbicą zaatakowała Polskę w PE
1. Do tej pory Platforma atakowała Polskę w Parlamencie Europejskim, posługując się europarlamentarzystami z innych krajów członkowskich, które są członkami europejskiej chadecji, wczoraj podczas debaty o naszym kraju, wystąpiła już z otwartą przyłbicą. W imieniu największej frakcji w PE czyli Europejskiej Partii Ludowej (do której należą zarówno Platforma jak i PSL), wystąpił we wczorajszej debacie europoseł Janusz Lewandowski, który nie owijając w bawełnę zaatakował wprost obecny rząd premier Beaty Szydło, a także zmiany w prawie, które zostały wprowadzone przez obecną większość parlamentarną. Mówił nie tylko o sytuacji wokół Trybunału Konstytucyjnego ale także atakował reformę w mediach publicznych, sugerując że za obecnej władzy ograniczono ich pluralizm, krytykował zmiany w służbie cywilnej, policji, ba nawet zaatakował posunięcia ministra środowiska ratujące Puszczę Białowieską.
2. Platforma i PSL, które forsowały wczorajszą debatę w PE zakładały, że zainteresują nią nie tylko większość europosłów ale także europejską opinie publiczną, poprzez dramatyczne wystąpienia o końcu demokracji w Polsce pod rządami Prawa i Sprawiedliwości. Nic takiego na szczęście nie miało miejsca, popołudniowa debata w PE na temat sytuacji w naszym kraju zgromadziła w porywach ok. 70 europarlamentarzystów (na 751 wszystkich), przy czym ponad 30 to byli reprezentanci naszego kraju. Widać, że mimo nachalnej propagandy Platformy o łamaniu praw człowieka w Polsce i mimo przechyłu PE w stronę lewicowo-liberalną, trudno wzniecić emocje dotyczące sytuacji w naszym kraju.
3. Nie było niespodzianki jeżeli chodzi o wystąpienia przedstawicieli 5 grup politycznych (chadecja, lewica, liberałowie, komuniści, zieloni), które zainicjowały debatę w sprawie sytuacji w Polsce, wszystkie one były krytyczne, choć argumentacja przytaczana przez zabierających głos europosłów, kompletnie oderwana od rzeczywistości naszego kraju. W tej sytuacji głos profesora Ryszarda Legutko, który występował w imieniu frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, zwracający uwagę na autentyczne problemy UE, do których na pewno sprawy Polski nie należą, zabrzmiał wyjątkowo donośnie. Legutko przypomniał, że do tej pory nie udało się Komisji Europejskiej zdiagnozować przyczyn dla których drugi pod względem potencjału gospodarczego kraj w UE czyli W. Brytania decyduje się opuścić Unię Europejską, a już podejmuje się działania, które mogą spowodować kolejne exity. Co więcej dosłownie wykpił rezolucję 5 grup politycznych, która zostanie przegłosowana dzisiaj, pokazując, że jej autorzy albo nie mają pojęcia o tym co się dzieje w Polsce, albo też działają zwyczajnie w złej wierze. Podkreślił, że zajmowanie się przez PE w rezolucji sprawami wycinania zniszczonych przez kornika drukarza drzewami w Puszczy Białowieskiej, czy też obywatelskim projektem ustawy antyaborcyjnej, który do tej pory nie był rozpatrywany przez Sejm, dobitnie pokazuje, że szykanowanie naszego kraju stało się celem większości parlamentarnej.
4. Zdaje się, że Platforma, forsując debatę w PE na temat Polski liczyła na jakiś wielki rezonans, okazało się, że nie udało się uzyskać większego zainteresowania, co więcej wydaje się, że zarówno PE jaki KE będą musiały w sprawie naszego kraju wyraźnie spuścić z tonu. Polska poprzez uaktywnienie Grupy Wyszehradzkiej, która zaczyna mówić jednym głosem nie tylko w sprawie imigracji ale także koniecznych reform, które pozwolą przetrwać UE, jest coraz bardziej potrzebna do osiągnięcia kompromisu w tych sprawach. W tej sytuacji konfrontacja KE i PE z obecnym rządem w Polsce, do której zachęca Platforma, nie jest tym instytucjom potrzebna, ponieważ nasz kraj reprezentuje w debacie o przyszłości UE około 100 mln Europejczyków a wiec blisko ¼ UE po opuszczeniu Unii przez W. Brytanię (oprócz Grypy Wyszehradzkiej także takie kraje jak Rumunia, Bułgaria, a także kraje nadbałtyckie). W świetle tej sytuacji tym dziwniejszy jest atak Platformy już z otwartą przyłbicą naszego kraju na forum Parlamentu Europejskiego.
Kuźmiuk
Polski Kościół zdominuje chrześcijańskie Międzymorze? Grzegorz Górny „ w czasach komunistycznych dotarli do niego emisariusze z Watykanu i pytali go, czego najbardziej potrzebuje Kościół na Słowacji. Wówczas biskup Dubovský odpowiedział im: “Nie pozwólcie zadusić Kościoła w Polsce, bo wtedy i my zostaniemy całkowicie zaduszeni”.”...”Na pewno jednak Słowacy będą sojusznikami Polaków w walce o przyszły kształt Kościoła katolickiego. Słowaccy biskupi, księża oraz zdecydowana większość świeckich pozostają wierni Magisterium Kościoła i znacznie bliższy jest im model teologiczny oraz duszpasterski Jana Pawła II niż np. rewolucyjny projekt Episkopatu Niemiec, przewidujący daleko idące zmiany w etyce katolickiej. „..”Słowacki katolicyzm przetrwał komunistyczne prześladowania wcale nie mniejsze niż na Węgrzech, a na pewno wielokrotnie większe niż w Polsce. Kiedy przed dwudziestu laty jeździłem po Słowacji i kręciłem film o tamtejszym „Kościele katakumbowym“, spotykałem wielu księży, którzy mieli za sobą długoletnie wyroki więzienia. Największe wrażenie zrobił na mnie ks. Viktor Trstenský, który w czasie swej 75-letniej posługi kapłańskiej 30 lat spędził jako duszpasterz w parafiach, a pozostałe 45 lat w 24 więzieniach i obozach koncentracyjnych oraz na przymusowych robotach pod kontrolą czechosłowackiej bezpieki StB. Niestety, nie udało mi się porozmawiać z żadnym kapłanem, który był więziony w komunistycznym obozie koncentracyjnym w Jáchymovie i zmuszony do pracy w kopalni uranu, ponieważ wszyscy zmarli już na chorobę popromienną. „...”Prześladowania nie złamały jednak słowackiego Kościoła. Duża pomoc szła dla niego z Polski, skąd przemycano m.in. Biblię i literaturę religijną. Kiedy przed laty rozmawiałem ze zmarłym już biskupem Petrem Dubovským, wówczas sekretarzem Konferencji Episkopatu Słowacji (28 lat jako biskup w ukryciu, 18 lat w Kościele podziemnym, 5 lat w więzieniu), opowiadał mi, jak w czasach komunistycznych dotarli do niego emisariusze z Watykanu i pytali go, czego najbardziej potrzebuje Kościół na Słowacji. Wówczas biskup Dubovský odpowiedział im: “Nie pozwólcie zadusić Kościoła w Polsce, bo wtedy i my zostaniemy całkowicie zaduszeni”. „..(źródło )
Kaczyński i Orban wzięli udział w debacie w ramach XXVI Forum Ekonomicznego w Krynicy. Odpowiadali na pytanie dotyczące patriotyzmu w gospodarce.”...”Na wstępie premier Węgier powiedział, że to dla niego zaszczyt, iż może uczestniczyć w debacie z liderem PiS. Za "niegodziwość i pomyłkę" uznał komentarze prasy międzynarodowej, że prezes PiS "z sympatią śledzi, naśladuje" to, co on robi na Węgrzech.Jest to niegodziwe, niegodne i niesprawiedliwe, ponieważ prawdziwa kolejność siły - i to jest teraz bez uprzejmości - pan przewodniczący Kaczyński jest o wiele bardziej doświadczony niż ja, posiada głębszą wiedzę historyczną i filozoficzną. (...) Kiedy ja moim ksero skserowałem jakąś ulotkę, on już dawno walczył w podziemiu- mówił Orban.Teraz mówi się, że niby Polacy naśladują Węgrów, to jest pomyłka totalna- ocenił polityk. Jak dodał, Węgrzy od początku lat 80. obserwowali Polaków.Uznanie, szacunek - to z mojej strony promieniuje w kierunku przewodniczącego Kaczyńskiego- podkreślił Orban.Kaczyński podziękował Orbanowi za te "niezwykle miłe słowa".Ale podzielić tutaj mogę zdanie tylko w jednej kwestii, znaczy rzeczywiście jestem dużo starszy od pana premiera, to jest fakt, natomiast jeśli chodzi o te inne komplementy pod moim adresem, to jest tak: uczymy się od siebie wzajemnie. Dla nas pan premier Orban jest kimś, kto w Europie pokazał, że można. Pokazał i to jest dla nas bardzo ważna nauka, i z tej nauki korzystamy" - zaznaczył szef PiS.” „...(więcej )
Adam Sosnowski”...”Soros wyłożył wielkie pieniądze, aby wpłynąć na papieża”..”Z dokumentów platformy Wikileaks wynika, że lewicowy miliarder George Soros – jeden z najważniejszych sponsorów Hillary Clinton w wyborach o fotel prezydenta USA – wyłożył wiele pieniędzy, aby papież Franciszek podczas swej zeszłorocznej pielgrzymki do Stanów Zjednoczonych nie mówił o aborcji czy małżeństwach homoseksualnych, lecz skupił się na nierówności w zarobkach oraz ociepleniu klimatu. Sorosowi udało się zinfiltrować najbliższe otoczenie Ojca Świętego (do niego samego oczywiście nie dotarł), w tym dwóch biskupów z USA oraz jednego kardynała z Ameryki Południowej „...”Plan zrodził się w 2015 r. w Fundacji Społeczeństwa Otwartego, poprzez którą George Soros prowadzi swoją działalność propagandową. Zarząd fundacji przyznał grant w wysokości 650 tys. dolarów (ok. 2,5 mln złotych) dwóm organizacjom.
Jedna z nich to PICO, organizacja określająca się jako postępowa i zwalczająca ubóstwo. Z ujawnionych dokumentów wynika, że PICO miało dostać pieniądze, aby „wykorzystać ten moment i spowodować, żeby papież skupił się na tematach ekonomicznych i sprawiedliwości rasowej, wykorzystując w tym celu wpływ kard. Rodrigueza, czołowego doradcy papieża oraz wysyłając wiosną lub latem delegację do Watykanu, aby Franciszek sam mógł usłyszeć o mało zarabiających katolikach w USA.” Dalej można przeczytać, że miało to wpłynąć „na historyczne przemówienie papieża Franciszka przed amerykańskim Kongresem i ONZ”. Wspomniany kard. Oscar Rodriguez Maradiaga to honduraski purpurat, arcybiskup Tegucigalpa, prezes globalnego Caritasu oraz przewodniczący Rady Kardynałów, ekskluzywnego grona doradczego papieża Franciszka. Mało kto może pochwalić się większymi wpływami w Kurii. Druga grupa, która otrzymała pieniądze, to organizacja Faith in Public Life (FPL, Wiara w Życiu Publicznym), której szefową jest „kapłanka” protestancka Jennifer Butler, radykalna zwolenniczka aborcji. W dokumencie można przeczytać, że „grant wesprze także działania FPL w obszarze mediów i opinii publicznej, włączając w to zorganizowanie sondażu (sic!), który pokaże, iż katolicy dobrze odbierają naukę papieża odnośnie niesprawiedliwości, nierówności w zarobkach, a także to, że bycie prorodzinnym oznacza skupienie się na zwalczaniu wzrastających nierówności”. Fundacja Sorosa chciała wpłynąć w ten sposób nie tylko na Ojca Świętego, lecz również wypaczyć wynik tegorocznych wyborów prezydenckich w USA. W dokumentach można bowiem przeczytać: „PICO oraz FPL stworzą pomost ku szerszym rozmowom o prostej, podstawowej ekonomii, aby w ten sposób zmienić narodowe paradygmaty oraz priorytety przed kampanią wyborczą wyborów prezydenckich w 2016 r.”. Do debaty publicznej miały zostać wprowadzone poprzez papieża postulaty socjalistyczne, które z kolei miały pomóc Hillary Clinton. Czy Sorosowi udało się osiągnąć swój cel? Wikileaks przechwyciło także dokument fundacji Sorosa podsumowujący ich wysiłki. Byli zadowoleni i szczególnie podkreślali, że „udało się kupić niektórych biskupów wspierających tematykę ekonomii i sprawiedliwości rasowej, tak, aby zacząć tworzyć krytyczną grupę biskupów powiązanych z papieżem”. Wg tego dokumentu udało im się także spenetrować amerykańskie media poprzez „stworzenie zaawansowanej kampanii medialnej z udziałem katolickiego dyrektora FPA jako czołowego komentatora w prestiżowych środkach społecznego przekazu takich jak USA Today, Newsweek, CNN, NBC, Boston Globe, Washington Post i Guardian”. Po tych szokujących informacjach pojawiają się pytania co do encykliki papieża Franciszka „Laudato Si”, która w głównej mierze była poświęcona ekologii i zagrożeniom globalnego ocieplenia. Możliwe, że środowisko Sorosa miało na to wpływ. Z tego powodu martwi także bliski związek Jeffreya Sachsa z Watykanem, ekonomisty i bankiera o zabarwieniu ekologicznym, który walczył o to, aby wprowadzenie aborcji zapisać jako jeden z Celów Zrównoważonego Rozwoju ONZ, co zresztą się udało. Wg ONZ do 2030 r. kobiety wszędzie powinny mieć dostęp do bezpiecznej i legalnej aborcji. Do Narodów Zjednoczonych Sachsa zaprosił abp Marcelo Sanchez Sorondo, bliski doradca papieża Franciszka. Zaś papieski nuncjusz abp Bernardito Auza stwierdził, że Kościół i papież te cele wspierają.” ...(więcej )
Ważne
http://naszeblogi.pl/63532-orban-publicznie-uznaje-hegemonie-przywodztwo-kaczynskiego (link is external)
http://naszeblogi.pl/63467-wikileaks-franciszek-i-jest-pod-pelna-kontrola-sorosa (link is external)
http://naszeblogi.pl/63093-franciszek-i-propaguje-pornograficzna-uleglosc-zlu (link is external)
Mój komentarz Międzymorze potrzebuje nie tylko przywództwa politycznej , którego podjęcia przywódcy krajów tego regionu geopolitycznego domagają się od Polski i Kaczyńskiego , ale również stworzenia centrum religijnego, które będzie broniło jego fundamentów aksjologicznych, moralnych , etycznych , prawnych Kościół katolicki przeżywa kryzy, którego może nie przetrwać. Zagrożenie jest śmiertelne z jednego prostego powodu .Po raz pierwszy centrum katolicyzmu znajduje się w kraju niekatolickim . Włochy stały się krajem w którym religia państwową , panującą jest ideologi politycznej poprawności i gender ,a drugą najsilniejszą religia , również pretendującą do roli religii panującej jest islam. Franciszek I nie jest wypadkiem przy pracy. On jest tego zjawiska skutkiem. Nowe centrum w Europie siłą rzeczy, co jest oczywiste musi powstać w jakimś innym kraju. Ciągle katolickim . Proszę zgadnąć w jakim. Na peryferiach już doszło do schizmy. Jeśli porównamy praktyczna doktrynę wiary episkopatów Polski i Niemiec to różnice są już większe niż pomiędzy katolickim Polakami ,a prawosławnymi Ukraińcami, czy Rumunami . Poza tym naród polski wydał ze swego łona proroka , Jana Pawła II , co będzie coraz bardziej ważyło na religijnych i nie tylko , losach Polski i całego regionu Międzymorza, chociaż mało kto to jeszcze dostrzega. "Nie jesteśmy filią Rzymu" Przewodniczący niemieckiego episkopatu, kardynał Reinhard Marx, popisał się niedawno stwierdzeniem, że niemieccy biskupi nie są filią Rzymu. Słowa te, niestety, stanowią zwieńczenie procesu pełzającej schizmy za naszą zachodnią granicą. Kryzys. Dokąd zaprowadzi nas synod? / Crisis. Where will the synod lead us to? OFFICIAL VERSION Portal PCh24.pl przedstawia film na temat dramatycznego kryzysu w Kościele. Przed naszymi kamerami wystąpili między innymi kardynał Raymond Burke, arcybiskup Jan Paweł Lenga i biskup Athanasius Schneider, a także znani z naszych łamów prof. Grzegorz Kucharczyk oraz redaktor naczelny magazynu „Polonia Christiana” Sławomir Skiba”. Hierarchowie wypowiadający się w filmie zauważają, że żyjemy w czasach ogromnego kryzysu Kościoła. Przejawia się on zarówno w kryzysie formacji kapłańskiej, w odejściu od pobożności wśród wiernych, ale także w dezercji wielu biskupów z pola walki ze współczesnością. Bardzo mocne są wypowiedzi arcybiskupa Lengi, który mówiąc o swych braciach w biskupstwie używa wyjątkowo zdecydowanych słów – mówi o „wilkach w owczej skórze” oraz o pogodzonych ze światem „milczących baranach”. Twierdzi, że w Kościele nie panuje już dłużej duch Ewangelii. Biskup Schneider zauważa natomiast, że żyjemy w czasach faktycznej schizmy w Kościele, gdyż wielu następców apostołów utraciło łaskę wiary. Przypomina, że Kościół należy do Chrystusa, do Tego przez Którego został stworzony, a nie do kapłanów, nawet najwyższych spośród nich.Kardynał Raymond Leo Burke, znany ze stanowczego sprzeciwu podczas poprzedniej sesji synodu wobec dążeń biskupów niemieckich, mówi dlaczego czuł się w obowiązku zaprotestować. Przypomina także, że jeżeli ktoś twierdzi, iż „nie jest filią Rzymu” – a takie słowa padły z ust kardynała Reinharda Marksa – nie może dłużej nazywać siebie katolikiem. Marek Mojsiewicz
Rozbójnicza wspólnota obrzyguje 11 września papież Franciszek beatyfikował księdza Władysława Bukowińskiego. Uroczystości odbyły się w Karagandzie, gdzie ksiądz Bukowiński został pochowany w roku 1974. Ksiądz Bukowiński był Polakiem, ale obywatelem sowieckim z wyboru – o czym sam pisał – bo nie chciał pozostawiać żyjących tam katolików bez posługi kapłańskiej nie tylko w Kazachstanie, gdzie posługiwał w przerwach między pobytami w łagrach, ale również w innych rejonach ZSRR, na przykład w Ałtaju, gdzie też przebywali Polacy, zesłani tam jeszcze w latach 30-tych w ramach „operacji polskiej” NKWD. Każdy, kto choćby pobieżne zna życiorys księdza Władysława Bukowińskiego, nie ma wątpliwości, że właśnie on jest znakomitym kandydatem nie tylko do beatyfikacji, ale również – do kanonizacji. Kanonizacja bowiem zawiera w sobie między innymi akt uznania, że osoba kanonizowana praktykowała cnoty chrześcijańskie w stopniu heroicznym. Pierwsza kanonizacja, dokonana osobiście przez Pana Jezusa na krzyżu, dotyczyła tzw. „dobrego łotra”. Jak wiadomo, kiedy drugi łotr, ten „zły” zaczął Panu Jezusowi ubliżać, „dobry” łotr ofuknął go stwierdzając, że „my sprawiedliwą karę cierpimy”, podczas gdy On nic złego nie uczynił – po czym zwrócił się do Pana Jezusa z prośbą, by o nim pamiętał, kiedy już znajdzie się w Raju. Pan Jezus w odpowiedzi kanonizował go mówiąc, że będzie z Nim w Raju „jeszcze dziś”. Jest to bodaj pierwsza kanonizacja w historii chrześcijaństwa, a niektórzy powiadają nawet, że jedyna, która nie budzi wątpliwości. Nawiasem mówiąc, ta ewangeliczna scena dostarcza argumentu na rzecz kary śmierci – że jest ona karą sprawiedliwą. Chodzi o deklarację „dobrego” łotra, że „my sprawiedliwą karę cierpimy”. W ten sposób zademonstrował przywiązanie do sprawiedliwości, która należy do chrześcijańskich cnót i to w warunkach własnej egzekucji, na co nie każdy potrafiłby się zdobyć. Zademonstrował tedy przywiązanie przynajmniej do jednej z chrześcijańskich cnót w stopniu niewątpliwie heroicznym. Ponadto warto zauważyć, że Pan Jezus nie kanonizowałby go za poświadczenie nieprawdy, a to pośrednio dowodzi, że kara śmierci jest sprawiedliwa – bo ów „dobry łotr” tak właśnie ją scharakteryzował. Skoro zaś kara śmierci jest karą sprawiedliwą, to państwo nie powinno wykreślać jej z arsenału kar, ponieważ tylko dlatego akceptujemy od strony moralnej państwowy monopol na przemoc, ze przemoc ta może i powinna być używana w służbie sprawiedliwości. Zatem państwo nie powinno pozbawiać się żadnego instrumentu służącego wymierzeniu sprawiedliwości, bo w przeciwnym razie sprzeniewierza się własnemu posłannictwu. Quod erat demonstrandum. Wracając do księdza Władysława Bukowińskiego, to wydaje się, iż jego beatyfikacja też nie nastręcza żadnych wątpliwości. Praktykował on chrześcijańskie cnoty w stopniu rzeczywiście heroicznym, w odróżnieniu od wielu osób, które ostentacyjnie eksponują swoje męczeństwo na pluszowym krzyżu, o którym poeta: „z małpią zręcznością wdrapałbym się na krzyż – ale pluszowy – bo to ważne przecie, wisieć na krzyżu, który cię nie gniecie.” Świadectwem tego heroizmu są lata spędzone w łagrach właśnie za posługę kapłańską. Wydawałoby się tedy, że beatyfikacja księdza Władysława Bukowińskiego nie powinna prowokować nikogo do krytycznych, czy nawet obraźliwych komentarzy, zwłaszcza w Polsce, bo przecież ksiądz Bukowiński wprawdzie był obywatelem sowieckim, ale nigdy nie przestał być Polakiem. Niestety tak nie jest i zamieszczoną na internetowym portalu „Onet” informacją o uroczystościach beatyfikacyjnych w Karagandzie, z ogromną przykrością przeczytałem wiele komentarzy nie tylko krytycznych i złośliwych, ale wprost obrzydliwych. Ich autorzy z zagadkowych powodów chlustają na osobę księdza Bukowińskiego całymi kubłami ubeckich rzygowin – co rzuca pewne światło na specyfikę upodobań i uprzedzeń czytelników internetowego portalu „Onet”. Skąd te upodobania i uprzedzenia – trudno zgadnąć, chociaż pewne światło na tę sprawę rzucać może fakt, iż portal ten został przejęty przez telewizyjną stację TVN, którą podejrzewam, iż została utworzona przy wydatnym udziale wywiadu wojskowego, być może nawet z pieniędzy, które RAZWIEDUPR ukradł w ramach afery Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Jak wiadomo, pod koniec lat 80-tych państwo wyasygnowało na nielegalną operację skupienia polskiego długu zagranicznego 1700 mln dolarów. Długi wykupiono, ale tylko za 60 mln dolarów, zaś cała reszta została rozkradziona przez tych, którzy mogli wtedy takiej kradzieży dokonać bezkarnie, a więc – przez wywiad wojskowy. Kozłem ofiarnym FOZZ został Grzegorz Żemek, który zresztą zamilczał roztropnie, dzięki czemu uniknął wizyty seryjnego samobójcy oraz Janina Chim, księgowa FOZZ, której najbliższą współpracownicą była pani Renata Pochanke, matka gwiazdy TVN, pani red. Justyny Pochanke. Jak powiadają, wystarczy poruszyć kamień, by zobaczyć kłębiące się pod nim robactwo. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Komentarze czytelników portalu „Onet” pod informacją o beatyfikacji księdza Władysława Bukowińskiego utwierdzają mnie w przekonaniu, iż nie istnieje już jednolity naród polski. Historyczny naród polski został bowiem w roku 1944 zmuszony przez bolszewików do dzielenia terytorium państwowego z polskojęzyczną wspólnotą rozbójniczą. Korzeni tej wspólnoty należy doszukiwać się w roku 1939, kiedy to w obliczu klęski wojennej władze wypuściły więźniów, by nie dostali się w ręce niemieckie. Zdecydowaną większość uwolnionych stanowili kryminaliści, którzy natychmiast powrócili do swoich ulubionych zajęć, to znaczy rabunków i wymuszeń. Sprzyjały temu warunki okupacyjne, bo zwłaszcza w rejony wiejskie Niemcy zaglądali raczej sporadycznie. Z tego powodu bandytyzm w Generalnej Guberni stał się prawdziwą plagą – o czym wspomina w swoich pamiętnikach Adam hr. Ronikier, podówczas prezes Rady Głównej Opiekuńczej, obok Polskiego Czerwonego Krzyża jedynej oficjalnie działającej w GG polskiej instytucji. Państwo Podziemne próbowało bandytyzm zwalczać, ale było to zadanie ponad siły. Sytuacja pogorszyła się po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. Kiedy już władze sowieckie ochłonęły po pierwszych ciosach, zaczęli pojawiać się sowieccy spadochroniarze z zadaniem organizowania komunistycznej partyzantki. Postawili oni bandytom propozycję nie do odrzucenia; jeśli przyjmą naznaczonych dowódców i politruków, to Stalin roztoczy nad nimi polityczną ochronę, a jeśli nie, to zginą do ostatniego. Dla bandytów była to propozycja nęcąca tym bardziej, że wcale nie musieli zmieniać dotychczasowego sposobu życia. Świadczą o tym choćby dzienniki bojowe komunistycznej partyzantki, gdzie jako zdobycz uzyskaną dzięki „akcji bojowej” wymienia się „bieliznę damską i pościelową”. Te majtki damskie na pewno zdobywali na SS-manach. Po wkroczeniu sowietów, dawni kryminaliści masowo zasilili tak zwany „resort”, czyli bezpiekę, no i oczywiście - szeregi PPR, stając się elitą Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, która reprodukuje się w kolejnych pokoleniach ubeckich i partyjnych dynastii. Ta polskojęzyczna wspólnota rozbójnicza gotowa jest wysługiwać się każdemu, kto obieca jej możliwość dalszego pasożytowania na historycznym narodzie polskim i 13 grudnia 1981 roku nawet wystąpiła zbrojnie przeciwko jego niepodległościowym aspiracjom. Toteż nic dziwnego, że nawet informacja o beatyfikacji księdza Władysława Bukowińskiego, chociaż już dawno umarł i ani żadnej „zdobyczy” odebrać im nie może, ani nic innego złego nie może im zrobić, wzbudziła taką wściekłość, że obrzygują żółcią cały „Onet”.
Stanisław Michalkiewicz
15 września 2016 Pogrzebowa mowa Junckera o stanie Unii
1. Wczoraj w Parlamencie Europejskim miała miejsce debata o stanie Unii Europejskiej i w związku z tym blisko godzinne wystąpienie wygłosił przewodniczący Komisji Europejskiej Jean Claude Juncker. Debata ta odbywa się corocznie w związku z tym należało się spodziewać podsumowania „dokonań” Komisji w ciągu ostatnich 12 miesięcy i planów na najbliższy rok, było trochę jednych i drugich, tyle tylko, że mowa Junckera zabrzmiała jak mowa pogrzebowa. Komisja nie ma się czym pochwalić, wszak po raz pierwszy w historii nie mówimy o rozszerzeniu UE o jakiś kolejny kraj, ale o wyjściu z niej drugiego pod względem potencjału gospodarczego europejskiego kraju jakim jest W. Brytania.
2. Juncker nie przedstawił, żadnej analizy dlaczego Brexit nastąpił, widać że Komisja pod jego kierownictwem nie jest zainteresowana przyczynami takiego, a nie innego głosowania Brytyjczyków. Gdyby bowiem taka rzetelna analiza została sporządzona, to okazałoby się, że jedną z ważniejszych przyczyn Brexitu były działania samej Komisji w tym te z ostatnich miesięcy, ustanawiające tzw. kwoty imigrantów i przymuszanie krajów członkowskich do ich zaakceptowania ze wszystkim tego konsekwencjami (w tym karą w wysokości 250 tys. euro za każdego nieprzyjętego imigranta). A przecież teraz po roku o tych decyzji Komisji doskonale wiemy, że tzw. kwotowanie imigrantów na poszczególne kraje członkowskie poniosło klęskę, bowiem w ramach tego systemu przemieszczono zaledwie 3% ze 160 tys. imigrantów przebywających w Grecji i we Włoszech, co więcej niechętne temu przyjmowaniu są nie tylko kraje Europy Środkowo-Wschodniej ale także Niemcy i Francja, które przyjęły w ramach tego rozdziału zaledwie po kilkaset osób.
3. Ku mojemu zaskoczeniu w wystąpieniu Junckera pojawiła się diagnoza, że „Europa zwija się demograficznie i gospodarczo” ale niestety nie zostały zaproponowane żadne działania, które miałyby w przyszłości temu przeciwdziałać.
O wspieraniu rodziny nie było nic, więc trudno sobie wyobrazić, żeby Juncker nie wiedział, że bez takich działań, Europa żeby się nie zwijać demograficznie, musi przyjmować imigrantów z całego świata, a to może skończyć się katastrofą czego najdobitniej doświadczają obecnie Francja i Niemcy. Także gospodarka UE (szczególnie krajów strefy euro) jest w opłakanym stanie, wzrost PKB jest wręcz symboliczny (w okolicach zera procent), bezrobocie szczególnie wśród ludzi młodych na katastrofalnym poziomie (ok. 50% w krajach Południa strefy euro), co powoduje, że mówi się wręcz o straconym obecnym pokoleniu. Na te problemy Juncker miał jedną radę „więcej integracji”, kolejne kroki w tym zakresie, to minister spraw zagranicznych UE i powołanie wspólnego wojskowego sztabu generalnego, co zabrzmiało jak żart, ponieważ większość krajów Europy Zachodniej do tej zmniejszała nakłady na wojsko, zamiast je zwiększać. Najbardziej zabawnie zabrzmiała deklaracja Junckera, że teraz będzie pilnował aby firmy które osiągają zyski w danym kraju członkowskim, tam właśnie płaciły podatki, a przecież jeszcze niedawno jako premier Luksemburga i minister finansów tego kraju podpisywał z wielkimi firmami porozumienia, w wyniku których płaciły one podatki poniżej 1% swoich dochodów, zamiast na przykład stawki 19%, która obowiązuje w Polsce.
4. W sumie mimo, że przemówienie Junckera trwało blisko godzinę, to nie powiedział on nic co mogłoby wlać w serca euroentuzjastów nadzieję, że obecne kierownictwo UE ma jakiś plan, który pozwoli na wyjście z kryzysu. Co więcej to wystąpienie zostało wygłoszone w taki sposób, że jego komentatorzy z eurosceptycznych grup politycznych określali je mianem „pogrzebowego”, bez specjalnej nadziei, że UE może się odrodzić po ciosie jaki jej zadali Brytyjczycy. Kuźmiuk
16 września 2016 W grupie politycznej, w której jest Platforma znalazło się 14 sprawiedliwych
1. W zasadzie sprawie rezolucji Parlamentu Europejskiego przeciwko Polsce uchwalonej w ostatnią środę nie należałoby dodawać znaczenia, pisząc na jej temat, ale po analizie jej zawartości i listy głosujących, trzeba zwrócić uwagę na kilka kwestii.Przypomnijmy więc, że głównie na skutek inspiracji europosłów Platformy sprawa przestrzegania praworządności w Polsce wróciła na agendę obrad PE już drugi raz (pierwsza rezolucja potępiająca Polskę została przyjęta 13 kwietnia tego roku).Platforma zdecydowała się w tej sprawie nawet współpracować z tak skrajnymi ugrupowaniami w PE jak Komuniści czy Zieloni, stąd jej zgoda na wspólny projekt rezolucji przygotowanej także z tymi grupami politycznymi.Konsekwencją takiego podejścia jest umieszczenie w przyjętym tekście właśnie na żądanie Komunistów zwrotu „o zdrowiu seksualnym i reprodukcyjnym kobiet” (sztandarowego sformułowania używanego w unijnych dokumentach przez zwolenników aborcji), a z kolei na żądanie Zielonych sprawy wycinki drzew zniszczonych przez korniki w Puszczy Białowieskiej.
2. W tej sytuacji przyjęta przez PE rezolucja jest „od Sasa do Lasa”, porusza i sprawę Trybunału Konstytucyjnego, zmiany w ustawie o prokuraturze i ustawie kodeks postępowania karnego, zmiany w ustawie o służbie cywilnej, w ustawie o Policji i tzw. ustawie antyterrorystycznej ale także jak już wspomniałem sprawę aborcji i sytuację w Puszczy Białowieskiej.Według tej rezolucji większość zmian w prawie przyjmowanych przez rząd Prawa i Sprawiedliwości i uchwalanych przez Parlament, jest z jakiś bliżej nieznanych powodów niezgodna z prawem europejskim i Kartą Praw Podstawowych, co jest oczywistym absurdem.Zresztą wystarczy przeanalizować zapisy w rezolucji poświęcone sytuacji związanej z Trybunałem Konstytucyjnym, żeby nie mieć wątpliwości, że ujęte są w niej „racje” tylko jednej strony sporu politycznego w Polsce.Mimo tego, że po przyjęciu nowej ustawy o TK z 22 lipca tego roku, opublikowano 21 tzw. wyroków TK, to w rezolucji nie ma o tym ani słowa, jest za to ciągłe upominanie się o publikację dwóch rozstrzygnięć z 9 marca i 11 sierpnia, które przyjęta w lipcu czyni po prostu nieaktualnymi (dotyczą one bowiem dwóch ustaw o Trybunale, które zastąpiła ta uchwalona przez Parlament 22 lipca).
3. Okazuje się, że taki kształt rezolucji przeciwko Polsce, pasował aż 26 europosłom Platformy, PSL-u i SLD i głosowali za jego przyjęciem (z Platformy wyłamał się tylko europoseł Jacek Saryusz-Wolski, który nie wziął udziału w tym głosowaniu), choć ich kolegom z europejskiej chadecji (EPP) rezolucja się nie podobała.Kilkunastu z nich z frakcji EPP (do której należy Platforma i PSL), najwięcej z Węgier ale także pojedynczy z Rumunii, Bułgarii, a nawet Chorwacji, głosowała przeciw tej rezolucji, co stawia posłów Platformy dodatkowo w bardzo złym świetle.Kilkunastu kolejnych wstrzymało się od głosu w tym z liberałów, a nawet frakcji Komunistów i Zielonych, uznając,że Parlament Europejski bezprawnie ingeruje w kompetencje państwa członkowskiego.
4. Takich rezolucji jak ta w sprawie Polski podczas każdego posiedzenia w Strasburgu, PE przyjmuje co najmniej kilkanaście, więc niespecjalnie trzeba się przejmować jej treścią ale nie ulega wątpliwości, że nie buduje ona dobrej opinii naszego kraju za granicą. To zupełnie dyskwalifikujące, że aż 26 europosłów Platformy, PSL-u i SLD, zdecydowało się taką rezolucję zainspirować, a także za nią głosować, mimo tego że część ich kolegów partyjnych z innych krajów zdecydowała się jednak Polski bronić. Platforma widać uznała, że atakowanie Polski za granicą będzie dla niej dodatkowym paliwem do walki z obecnym rządem w kraju i że będzie jej to dawało dodatkowe punkty poparcia w badaniach opinii publicznej, jak wydaje się jednak na takim cynicznym postępowaniu, srodze się zawiedzie. Kuźmiuk
PiS krwawi Gdybym był wyborcą PiS, to podczas konferencji, na której stowarzyszenie "Miasto Jest Nasze" prezentowało "mapę" warszawskiej mafii reprywatyzacyjnej, chyba by mnie szlag trafił. A w każdym razie kląłbym, na czym świat stoi. No bo jak: od lat PiS mówi o Układzie, od lat powtarza, że III RP to żerowisko mafii, na którym gangsterzy, politycy, wysocy urzędnicy państwowi i samorządowi, sędziowie, prokuratorzy, adwokaci i inne świetnie ustawione establish-męty zgodnie rozkradają publiczne mienie, doją publiczne pieniądze i łupią "frajerów", którzy nie umieli się ustawić tak dobrze. Od lat PiS przekonuje, że jak dojdzie do władzy, to odkryje i ujawni cała "porażającą" wiedzę na ten temat - nie mówiąc już o ukaraniu winnych. Tą właśnie obietnicą wygrało. Rządziło w latach 2005-2007, a teraz rządzi już od prawie roku. I - nadal obiecuje to samo. Że przykarauli, złapie, otworzy zastrzeżone zbiory, zlustruje, a wtedy wszyscy, ho, ho, zobaczymy! A półgębkiem wyjaśnia, że to nie takie hop do przodu, że aby się z Układem zmierzyć, musi najpierw swą władze umocnić, zyskać i wyostrzyć nowe narzędzia, słowem, musi mieć władzy więcej, bo to, co ma, to wciąż "impossybilizm". Ale trochę przecież tych narzędzi miał i ma. Miał NIK, miał i znowu ma CBA, miał i znowu ma prokuraturę - i co z tego wynikło? Uwiedzenie posłanki Cielebąk-Sawickiej, hotel Mariott i nieudana akcja na Weronikę Marczuk-Pazurę. Trochę mało. A tutaj prawdziwą, potężną mafię, idealnie pasującą do tej pisowskiej wizji łapie za rękę jakaś grupka zakręconych społeczników. Bez państwowych pieniędzy i urzędów, bez tajnych agentów, metodą autora wstrząsającej "Gomorry" Roberta Saviano - po prostu zbierając do kupy wiadomości dostępne, choć nie leżące na wierzchu, głównie kojarząc nazwiska z aktów kolejnych "reprywatyzacyjnych" transakcji z wpisami w KRS. Nie trzeba było żadnych wymyślnych pułapek, dronów z aparaturą podsłuchowo-obserwacyjną, wydziałów specjalnych i dodatkowych biurek. Wystarczało przysiąść przy komputerze i mozolnie przekopać się przez hałdy słów i faktów, jak poszukiwacz złota wypłukujący ziarnka złotego piasku ze szlamu. Co najgorsze - ta metodą wspomniana grupa społeczników pokazała, że Układ był przez cały czas na wyciągnięcie ręki ku klawiaturze, przewały biły po oczach, a nikt go nie widział. Lech Kaczyński był przecież szefem NIK, ale NIK przekrętów na gruntach i nieruchomościach nie dostrzegł. Był potem prezydentem Warszawy - też nie dostrzegł. CBA chodziło za fundacją Jolanty Kwaśniewskiej, zakładało korupcyjne zasadzki na celebrytki, a zainteresować się mecenasem, który się nagle stał "właścicielem" roszczeń do ponad pięćdziesięciu warszawskich kamienic, zainteresować się sędziami, którzy za dobrą monetę brali informację, że facet ostatni raz widziany na Umschlagplatz w 1942, dziś już sto czterdziestolatek, własną ręką podpisał koledze mecenasowi przedstawioną plenipotencje - jakoś nikomu do głowy nie przyszło. Powie ktoś, że wina obciąża wszystkich, którzy w ostatnim 25-leciu rządzili, a PiS stosunkowo najmniej. Że wszystkich - zgoda. Że PiS najmniej - nie, wręcz przeciwnie. Miller z Kwaśniewskim nie obiecywał nikomu, że zniszczą postkomunistyczny skrzep ubecko-ganstersko-polityczny, po Tusku, chociaż gadał dużo i w różnych okresach rzeczy krańcowo różne, też generalnie nie spodziewano się niczego, poza tym, żeby się nie wtrącał w rządzenie i nie przeszkadzał błogo przeżerać unijnych dotacji. A PiS zawsze chciał być z innej bajki. I okazuje się, że sam do niej nie pasuje. Jeszcze nie upłynął rok jego rządów, jeszcze cierpliwość do niego ludzie mają, szczególnie, kiedy jako alternatywę podsuwa im się Schetynę z Petru i pajacującymi na pogrzebach kodomitami. Ale ile można słuchać, że już, zaraz, niedługo, tę obiecywaną porażającą prawdę ujawnimy, że jest ona tuż-tuż, że, jak to mawiał przez wiele lat Prezes, gdyby państwo wiedzieli, to co my wiemy...? Zwłaszcza, że - tak jak poprzednio - dobrze idzie PiS zwalczanie tylko tych patologii, które sam stworzył. Bo przecież nikt, nawet w samej partii, nie wierzy w oficjalną wersję dymisji Jackiewicza: wszystko było świetnie, odniósł sukcesy, i zgodnie z planem jest wycofywany na z góry upatrzone pozycje. Nieoficjalnie mówi się, że Prezes wściekł się, iż Jackiewicz obsadza spółki Skarbu Państwa swoimi znajomymi. Hm, ja przepraszam, panie Prezesie - Janina Goss (rady nadzorcze PGE i BOŚ), o której wysokich kwalifikacjach nie wątpi nikt, kto się z nią kiedykolwiek zetknął, to jest znajoma Jackiewicza? Wojciech Jasiński (Orlen) to jest znajomy Jackiewicza? A Bartłomiej Misiewicz, od którego się cała afera zaczęła, to aby nie zaufany człowiek Macierewicza? A bohater internetu Zdzisław Filip (Tauron) - pani premier? Wszyscy nagle huzia na Jackiewicza, mamy kozła ofiarnego. Ale prawda jest taka, że PiS wszedł jak masło w chory system, żywiąc głębokie, sanacyjne przekonanie, że byle tylko mianować swoich ludzi, sprawdzonych patriotów, to ten system zacznie działać. Nic podobnego. Nie dość, że nie zacznie działać, to skorumpuje kolejną ekipę równie łatwo jak poprzednie. Ot, choćby mechanizm, który się przejrzał w sprawie Misiewicza: jeśli nie jest tak, że za oferowane sześć tysięcy miesięcznie biorą pracę w ministerstwach "tylko idioci i złodzieje", to dlatego, że oprócz oficjalnych poborów minister może zaoferować jeszcze dodatkowe "obrywy". Stary, wiem, że pensyjkę ci mogę dać żałosną, ale wsadzę cię do jakiejś elektrociepłowni czy cementowni, robota żadna, a razem wyjdzie ci menadżerska średnia - dobra? I ani się obejrzeć, już się okazuje, że jednak te wszystkie spółki być muszą, absolutnie muszą, nie wolno ich ani prywatyzować ani nawet konsolidować, przeciwnie, rad nadzorczych i zarządów musi przybywać, bo to strategiczny interes państwa - inaczej państwo nie będą w stanie rządzić. To tak, jak z tym kuriozalnym prawem Ministra Finansów do umarzania należności podatkowych. Każdy w opozycji je krytykował, ale jak się już dorwał, jak zrozumiał, że lepszego narzędzia do pozyskiwania i zobowiązywania sobie ludzi nie można wymarzyć, to... Ach, zapomniałem do listy dawnych antykorupcyjnych przewag PiS dodać wyprowadzenie w kajdankach sześciu pracowników Ministerstwa Finansów, którzy mieli odpowiadać za nadużycia w tych właśnie działaniach. Pamiętacie Państwo dalszy ciąg tej sprawy? Nie? No właśnie. Trudno się dziwić, że "mapa" pseudoreprywatyzacyjnych przekrętów nie stała się przebojem polskich mediów. Zgodnie z podległością partyjno-towarzyską jedne przykryły je Komisją Wenecką i Europarlamentem, inne nowymi taśmami ze Smoleńska. Ale jakby nie przykrywać - to są właśnie sprawy, które Polaków najbardziej obchodzą. Liberalna opozycja może załatwić jeszcze sto antypolskich rezolucji i komisji, jej media co tydzień publikować kolejne nowe-te same kocopały Wałęsy, Cimoszewicza, pani Holland i kogo tam chcą, KOD maszerować i pokrzykiwać do zdarcia gardeł i butów - to ludziom wisi i powiewa. Natomiast w dniu, gdy ci ludzie dojdą do wniosku, że PiS to taka sama banda kolesiów i przekręciarzy jak wszyscy poprzedni, tylko z paranoją bogoojczyźnianą zamiast europejsko-genderowej, władza PiS dojrzeje do upadku. Co wcale nie znaczy że spełni się sen salonów "żeby znowu było tak jak było", tak jak upadek Komorowskiego i PO bynajmniej nie przywrócił znaczenia Kwaśniewskiemu i lewicy. PiS w minionym tygodniu stracił wizerunek partii, która skutecznie rozprawi się z patologiami i która sama nie jest w nie umoczona. Nie wiem, czy bezpowrotnie - w każdym razie krwawi. Z jednej strony bierność w sprawie warszawskiej mafii i niezrozumiałe dla wyborców blokowanie inicjatywy sejmowej komisji śledczej, z drugiej kolejne oskarżenia o promowanie kolesiów i partyjniaków, bo skoro raz się pojawiły, to nie ustaną, i dymisja ministra ani likwidacja ministerstwa nic tu nie zmienią - to nowa sytuacja, na którą, zdaje się, partia rządząca nie była przygotowana. Trzeba będzie przeprosić się z magikami od kręcenia ludziom w głowach, których pochopnie pozbył się prezes po wyborach, i szybko wołać ich na pomoc - tak samo, jak konkurencja posłała do ratowania Hanny Gronkiewicz Waltz pana Ostachowicza. A nuż jeszcze raz ciemny lud kupi, że państwo musi wszystko kontrolować i nadzorować, a my może nie jesteśmy doskonali, ale jak je oddamy innym, to będą jeszcze gorsi. Rafał Ziemkiewicz
Brednie pana prezesa Nareszcie wiadomo, co się stało, nareszcie wiadomo, dlaczego jest nam tak źle, dlaczego zarówno nasz kraj, jak i my wszyscy, jesteśmy tacy nieszczęśliwi. Objawił to nam pan prezes Jarosław Kaczyński przy okazji uroczystości rocznicy podpisania porozumień gdańskich. To porozumienie w imieniu „strony społecznej” podpisał „Bolek”, a w imieniu „strony rządowej” - wicepremier Mieczysław Jagielski. Mieczysław Jagielski wstąpił do PPR w 1944 roku, a więc można powiedzieć, że na pewno miał refleks. Czy miał jakiś pseudonim – o tym historia milczy – ale czy każdy musi mieć jakiś pseudonim? Jak by powiedziano w SS - czysty typ nordycki i bez mydła, to znaczy – pardon – oczywiście nie bez żadnego „mydła” tylko i bez pseudonimu jest czysty. „Strona rządowa” podpisując porozumienie, chciała zyskać na czasie, aż Caryca Leonida machnie ręką na tę całą partię, która pod naporem buntu zaczęła się rozpadać i przekaże inwestyturę RAZWIEDUPR-owi, który musiał ułożyć się z bezpieką cywilną. Jak już się poukładali co do rozdziału żerowisk, generał Jaruzelski „suwerenna decyzją” wprowadził stan wojenny i przedstawicieli „strony społecznej” powsadzał do ciupy, żeby mu skruszała. Sam siedziałem, więc wiem. Na tym właśnie opierała się sławna „linia porozumienia i walki” - żeby RAZWIEDUPR zorientował się, z kim walczyć, a z kim się porozumieć. Oczywiście chętnych do porozumienia nie brakowało, ale cóż z tego, kiedy na kilo wchodziło ich co najmniej trzech, więc wprawdzie zasilili szeregi PRON – ale oczywiście tylko w charakterze „pożytecznych idiotów” - bo na tamtym etapie obowiązywały takie właśnie mądrości. Aliści w połowie lat 80-tych sowieciarze doszli do wniosku, że zamiast bronić do upadłego rozsypującego się porządku jałtańskiego, lepiej będzie zaproponować Amerykanom wspólne ustanowienie nowego porządku politycznego w Europie – i taką propozycję Michał Gorbaczow w marcu 1985 roku w Genewie złożył prezydentowi Ronaldowi Reaganowi, dla niepoznaki opakowując ją w traktat rozbrojeniowy. Oferta została przyjęta i na następnym spotkaniu w 1986 roku w Reykjaviku wyjaśniło się, że istotnym elementem nowego porządku będzie ewakuacja imperium sowieckiego z Europy Środkowej. Dla RAZWIEDUPR-a już zamiar złożenia oferty był sygnałem do rozprawy z SB i spektakularnym początkiem tej wojny było zamordowanie ks. Jerzego Popiełuszki, a spektakularnym zakończeniem, a zarazem wskazówką, że SB została w tej konfrontacji rozgromiona, była dymisja że wszystkich stanowisk partyjnych i państwowych generała Mirosława Milewskiego, który w UB był chyba od urodzenia, a w każdym razie – od 1945 roku. W rezultacie RAZWIEDUPR już w roku 1986 rozpoczyna przygotowania do transformacji ustrojowej, bo jużci, wiadomo, że skoro sowieciarze się ze Środkowej Europy wycofają, to ustrój, jakiego świat nie widział, nie przetrwa ani dnia dłużej, choćby z tego powodu, że nikt już nie da na to pieniędzy. W nowym zaś ustroju będzie liczył się stan posiadania, a skoro tak – to trzeba go zawczasu zgromadzić – oczywiście kosztem majątku państwowego – bo innego przecież nie było. Wprawdzie w propagandzie podtrzymywano jeszcze pogląd, że socjalizm jest najlepszym ustrojem na świecie – ze Związkiem Radzieckim na czele – ale już wokół przedsiębiorstw państwowych zaczynają pojawiać się spółki nomenklaturowe, przechwytujące ich zysk od przodu i od tyłu. Drugim systemowym nurtem przygotowań do transformacji ustrojowej była selekcja kadrowa w strukturach podziemnych. Tak się akurat składa, że w strukturach podziemnych tkwiłem od 1977 roku, kiedy to za sprawą Adama Wojciechowskiego zostałem przyjęty nie tylko do Ruchu Obrony Praw Człowieka, ale też zaprzysiężony w Falenicy przez kolegę Jana Dworaka jako uczestnik zakonspirowanej organizacji wewnętrznej „N”. Nie mam najmniejszego powodu, by powątpiewać w dyskrecję kolegi Dworaka, ani żadnego innego kolegi, aliści muszę powiedzieć, że w roku bodajże 1979, a potem w roku 1980 SB założyła mi dwie sprawy operacyjnego rozpracowania; jedną pod kryptonimem „SAM” a drugą pod kryptonimem „STEN”. Najwyraźniej liczebność opozycjonistów znakomicie ułatwiała działania operacyjne młodym ubowniczkom. Kiedy dostałem swoje papiery z IPN, na co, mówiąc nawiasem, musiałem czekać aż dwa lata, ze zdumieniem przeczytałem recenzję wystawioną mi przez „mojego” ubeka, że jestem „pobożny aż do przesady”. Poszło o to, że „dobry” ubek przekonywał mnie, iż jako „inteligentny” człowiek, powinienem zrozumieć, że moja przyszłość właśnie znalazła się w moich rękach. Na to odpowiedziałem cytatem z Józefa Stalina, że „wszystko jest w ręku Boga”, co „dobrego” ubeka tak rozwścieczyło, że zaczął wymyślać mi od „skurwysynów”, a potem wystawił mi taką właśnie recenzję. Już wtedy przekonałem się, że rzeczywiście – to całe SB, to kupa gówna, która niestety została chyba w całości przeniesiona do III Rzeczypospolitej – o czym się przekonałem w roku 2012, kiedy to okazało się, że organizacyjni i ideowi spadkobiercy SB, czyli abewiaki, urządziły mi kolejną sprawę operacyjnego rozpracowania. Ta banda „powzięła wiadomość” o straszliwym spisku przeciwko Żydom w rocznicę powstania w warszawskim getcie. Prof. Jerzy Robert Nowak, Waldemar Łysiak i ja planowaliśmy mianowicie jakiś straszliwy zamach, udaremniony dzięki energicznej akcji ABW. Prawdziwe w tym wszystkim były oczywiście tylko pieniądze, którymi złodzieje - abewiaki się podzieliły – ale utwierdziło mnie to w przekonaniu, że to kupa gówna. Czyż może być cokolwiek dobrego ze Służby Bezpieczeństwa – a to przecież synowie i późne wnuki młodych ubowniczków, co to z „pederastkami” w rękach „bronili socjalizmu” i „sojuszów”. Kupa gówna – a w dodatku śmierdzącego w dalszym ciągu – o czym się przekonałem, kiedy po prowokacji abewiackiego agenta o ksywie „sapere aude” , zawiadomiłem prokuraturę i policję o fałszerstwie. Minęły już 3 lata, a policja i prokuratura nadal prowadzą mozolne „czynności” - bo już nawet nie zniżam się do zasięgania informacji - co utwierdza mnie w przekonaniu, że „sapere aude” wykonywał zadanie zlecone przez abewiaków, jako ich konfident, którego nie tylko nie wolno im zdekonspirować, ale nawet pozbawić go dochodów z rabunków i kradzieży – bo przecież nie będą mu dawali z własnego, to chyba jasne. Tyle jego, co sobie ukradnie i zrabuje – nad czym czuwa zarówno niezależna prokuratura, jak i przebierający się w „śmieszne średniowieczne łachy” tak zwani „niezawiśli sędziowie”. Żałuję tedy każdej złotówki, jaką rabuje mi pod pretekstem podatków III Rzeczpospolita, na uposażanie tych darmozjadów – bo wiadomo, że – wbrew lizusowskim deklaracjom pana ministra Błaszczaka, który przed ubowcami składa się jak scyzoryk – to jest kupa gówna, która nie byłaby w stanie zapewnić bezpieczeństwa nawet sobie, a cóż dopiero – naszemu nieszczęśliwemu krajowi. Wracając tedy do selekcji kadrowej, to Jacek Kuroń za pośrednictwem pułkownika Jana Lesiaka, przekazał ówczesnemu hegemonowi na tubylczej scenie politycznej, czyli RAZWIEDUPR-owi ofertę, że w zamian za wymiksowanie „ekstremy” z podziemnych struktur, „lewica laicka” a więc dawni stalinowcy, co to na skutek rasistowskich motywacji obrócili się przeciwko partii, a nawet przekształcili się w jeden z nurtów „opozycji demokratycznej”, udzieli RAZWIEDUPR-owi gwarancji zachowania pozycji społecznej komunistycznej nomenklaturze i gwarancji zachowania tego, co sobie akurat kradnie. I selekcja kadrowa też udała się w stu procentach; o ile pierwsza „Solidarność” była budowana od dołu do góry, to druga, ta reaktywowana – od góry do dołu. Wszystko było pod kontrolą, łącznie z „Bolkiem”, co to w nagłej potrzebie wygrywał w totolotka. To właśnie było najtwardszym jądrem porozumienia „okrągłego stołu”, którego najistotniejsze szczegóły zostały uzgodnione w Magdalence, z udziałem Lecha Kaczyńskiego, lansowanego dzisiaj na smoleńskiego świątka III Rzeczypospolitej. No i teraz, w 26 lat po tym wszystkim, pan prezes Jarosław Kaczyński, objawił swoim wyznawcom, że wszystko się skawaliło dlatego, że „etos Solidarności uległ doktrynie postkomunizmu i neoliberalizmu”. Skoro taka – jak powiadają gitowcy – poważna zastawka nas spotkała, to wypada nam rozebrać ją z uwagę, co najmniej z taką samą, z jaką Wojski rozbierał przypowieść królowej Dydony. Otóż jeśli traktować poważnie fantasmagorie podawane do wierzenia przez pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego w hagiografii jego autorstwa, to ani przy okrągłym stole, ani tym bardziej w Magdalence, nic nie mogło zostać uzgodnione albo bez udziału „brata”, albo bez udziału obecnego pana prezesa, w stosunku do którego „brat” zawsze poczuwał się raczej do umiejętności wykonawczych, czemu dał wyraz w spontanicznym meldunku w roku 2005. Zatem pan prezes Kaczyński nie mógł nie mieć wpływu na program gospodarczy „Solidarności” z roku 1989, którego dwa filary („bo Berman oraz Minc Hilary, ludowej władzy dwa filary...”) sprowadzały się do „indeksacji płac i dochodów” to znaczy – pilnowania, by wszyscy dostawali „według żołądków” oraz do ugruntowania pozycji samorządów w zakładach pracy – oczywiście państwowych, no bo jakże by inaczej? Przypuszczenie, że pan prezes Jarosław Kaczyński, a już zwłaszcza jego brat Lech, nie miał żadnego wpływu na treść tego programu, byłoby niegrzeczne. No dobrze – ale co to właściwie znaczy? Ano to, że pan prezes Jarosław Kaczyński nie miał nic przeciwko temu, by uwłaszczona, czy uwłaszczająca się nomenklatura, nie tylko stała się główny organizatorem życia gospodarczego, ale żeby system prawny został podporządkowany interesom tej szajki. Przypuszczenie, że mogło być inaczej, to znaczy, że ani Lech Kaczyński, ani tym bardziej pan prezes Jarosław Kaczyński nie miał wtedy nic do gadania, bo podzielał propagandową tezę, ze wobec „panu Balcerowicza nie ma alternatywy”, stałoby w jaskrawej sprzeczności z opublikowaną właśnie hagiografią, więc jakże jej zaprzeczać? Ale w tej sytuacji musimy przyjąć, że promotorami – cóż z tego, że nieświadomymi rzeczy? - ideologii „doktryny postkomunizmu”, byli bracia Lech i Jarosław Kaczyńscy. Co gorsza – pan prezes Jarosław Kaczyński nadal jest promotorem „ideologii postkomunizmu”, nawet jeśli czyni to – w co chętnie wierzę - „bez swojej wiedzy i zgody”. Autoryzowany przezeń program rozdawnictwa publicznych pieniędzy za cenę zadłużania przyszłych pokoleń Polaków, jest obliczony – jeśli podjąć próbę jakiejś racjonalizacji tego idiotyzmu – na zaskarbienie sobie nostalgicznych wspomnień na wzór nostalgii za Edwardem Gierkiem, a więc na budowanie sobie pomnika trwalszego od spiżu. Przyszłe pokolenia Polaków będą z tego powodu jęczały w babilońskiej niewoli lichwiarskiej międzynarodówki – ale pan prezes schroni się już przed wszelką krytyką w grobie.
To oczywiście jest przypuszczenie uprzejme, bo uznanie, że forsowany przez pretorianów pana prezesa Kaczyńskiego: panią Szydło i pana Morawieckiego program rozdawnictwa, nie jest obliczony na żaden efekt, byłoby już bardzo niegrzeczne. O ile zatem ideologia „postkomunizmu” jest realizowana przez pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego, to jak potraktować spostrzeżenie, że drugą przyczyną paroksyzmów, jakie spotykają naszą biedną Ojczyznę, jest uległość „etosu „Solidarności” wobec „doktryny neoliberalizmu”. Już mniejsza o ten przedrostek „neo”, który ma zapewne świadczyć o biegłości pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego we współczesnych doktrynach – ale nie powinniśmy tego brać na serio, bo bardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem jest intencja zaimponowania maluczkim – jaką to mianowicie tęgą głowę ma pan prezes. To oczywiście prawda, jakże by inaczej; skoro pan prezes osiągnął taką pozycję w naszej biednej Ojczyźnie, to głowę musi mieć nie od parady – ale co z tym całym liberalizmem?
Otóż warto zwrócić uwagę, że w porównaniu do stanu prawnego, jaki pojawił się w następstwie wejścia w życie ustawy o działalności gospodarczej autorstwa Mieczysława Wilczka z 12 stycznia 1989 roku, każdy późniejszy rok stanowił pogorszenie, jeśli chodzi o zakres wolności gospodarczej. O ile ustawa w brzmieniu z 1 stycznia 1989 roku przewidywała koncesjonowanie tylko w 11 przypadkach, to już minister Glapiński przełamał tę barierę, wprowadzając koncesjonowanie obrotu paliwami płynnymi, no a potem już poszłooo! Ustawa ta w ciągu pierwszych 10 lat była nowelizowana ponad 60 razy, a więc wielokrotnie w ciągu każdego roku, a każda taka nowelizacja polegała na dopisywaniu coraz to nowych przypadków reglamentacji. W rezultacie, po 10 latach od wejścia w życie ustawy Wilczka, różne formy reglamentacji: koncesje, licencje, zezwolenia i pozwolenia, zostały przywrócone w 202 OBSZARACH działalności gospodarczej. W tej sytuacji opowieści pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego, jakoby „etos Solidarności uległ ideologii neoliberalizmu”, możemy śmiało włożyć między bajki, podobnie jak inne hagiograficzne opowieści, czy to o Lechu Kaczyńskim, czy to o samym panu prezesie Jarosławie Kaczyńskim, który najwyraźniej nie znalazł wśród współczesnych godnego siebie lizusa i w rezultacie sam sporządził własny panegiryk. Stanisław Michalkiewicz
17 września 2016 A jednak można – wspólne stanowisko V4 w Bratysławie
1. Opozycja i związane z nią media ciągle podważały dążenia nowego rządu w Polsce aby podejmować wspólne działania na forum Unii Europejskiej przez wszystkie państwa należące do Grupy Wyszehradzkiej (V4). Polska od momentu zmiany rządu takie działania proponowała, a wszystko to przyspieszyło od połowy tego roku kiedy nasz kraj przejął na najbliższy rok przewodnictwo w Grupie V4. Okazało się, że na wczorajszym nieformalnym szczycie 27 krajów UE w Bratysławie w imieniu Grupy V4 takie wspólne stanowisko zaprezentowała właśnie Polska i było niesłychanie wyważone.
2. Przypomnijmy jeszcze raz, że po wyborach nowo utworzony rząd premier Beaty Szydło, zdecydował o zmianie polityki w ramach Grupy Wyszehradzkiej, a sprawy uległy dalszemu przyśpieszeniu, po objęciu przez Polskę przewodnictwa w tej grupie z początkiem stycznia tego roku. Od tej pory spotkania w różnych formatach Grupy V4 (ministrowie, premierzy, prezydenci), odbywają się wręcz w każdym miesiącu, a wypracowywane wspólne stanowiska głównie w sprawach unijnych są zgodnie prezentowane w Brukseli. I o dziwo, nie tylko nie ma w związku z tym jakiegoś ostracyzmu wobec wyszehradzkiej czwórki ze strony wiodących krajów unijnych ale wręcz przeciwnie jest wsłuchiwanie się w jej głos, czego dobitnym wyrazem było przybycie na posiedzenie V4 do Warszawy pod koniec sierpnia kanclerz Niemiec Angeli Merkel.
3. Właśnie w Warszawie kanclerz Merkel usłyszała iż kraje V4 uważają, że przeciwdziałanie nadmiernej imigracji powinno się odbywać poprzez znaczące wzmocnienie ochrony granic zewnętrznych UE, a także zwiększenie pomocy udzielanej uchodźcom w pierwszych krajach nie objętych wojną do których dotrą. Usłyszała także, że ze względu na zagrożenie terrorystyczne i konieczność zapewnienia bezpieczeństwa własnym mieszkańcom, nie będą one przyjmowały imigrantów przebywających w obozach dla uchodźców w Grecji i we Włoszech. Wreszcie dowiedziała się, że nad wyjściem W. Brytanii z UE pozostałe 27 krajów członkowskich nie może przejść do porządku dziennego, ponieważ trzeba ustalić przyczyny dla których Brytyjczycy zdecydowali się wykonać ten krok obarczony przecież ogromną niepewnością. Jeżeli przyczyny wyjścia W. Brytanii z UE nie zostaną dokładnie wyspecyfikowane i omówione, a polityka unijna nie ulegnie zmianie, to może okazać, że bardzo szybko pojawiają się kolejne kraje, które będą chciały pójść tą samą drogą.
4. W Bratysławie Polska w imieniu V4 przedstawiła 3 punktowe wspólne stanowisko koncentrujące się na bezpieczeństwie, nowy porozumieniu migracyjnym i przyszłości wspólnego rynku. W tym pierwszym obszarze V4 proponuje wzmocnienie współpracy w zakresie obrony w obliczu ataków terrorystycznych i przestępczości międzynarodowej, jak najszybsze doprowadzenie, że Europejska Straż Graniczna i Przybrzeżna uzyska pełne zdolności operacyjne, wreszcie wzmocnienie rzeczywistej współpracy w zakresie obronności ale bez powielania działań podejmowanych w ramach NATO. Jeżeli chodzi o imigrację V4 proponuje nowe porozumienie „elastycznej solidarności”, a więc dostosowanej do możliwości gospodarczych i rynku pracy poszczególnych krajów członkowskich, co jest szczególnie istotne w świetle klęski tzw. kwotowania imigrantów (po roku jej realizacji jest zaawansowana w 3% i KE chce ją porzucić). Wreszcie jeżeli chodzi o rozwój wspólnego rynku (realizacji swobody przepływu towarów, usług, kapitału i ludzi), to V4 przypomina że jest to jedna z głównych wartości europejskiej integracji z której korzystają wszystkie kraje członkowskie (te mocniejsze gospodarczo jednak najbardziej). Należy więc wspólny rynek wzmacniać a nie osłabiać, a tym osłabieniem jest na przykład forsowana ze wszystkich sił przez KE dyrektywa o pracownikach delegowanych uderzająca w konkurencyjność firm z Europy Środkowo-Wschodniej operujących na rynku krajów Europy Zachodniej.
5. Dyskusja o przyszłości UE po Brexicie dopiero się zaczyna, jej zwieńczenie będzie miało miejsce w marcu kiedy UE będzie obchodziła 60 -lecie swojego istnienia, wtedy już będzie złożony przez W. Brytanię wniosek o wyjście z UE, a z drugiej strony zostaną zaprezentowane decyzje pozostałych 27 krajów, dotyczące przyszłości Unii. Okazuje się, że jeżeli się chce to można na szczyt UE pójść ze stanowiskiem wypracowanym w Warszawie, Budapeszcie, Pradze i Bratysławie, a nie jak do tej pory bywało tylko i wyłącznie w Berlinie. Kuźmiuk
Coraz głębiej... Pani prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz znalazła się w opałach z powodu afery związanej z tak zwaną reprywatyzacją działki pod Pałacem Kultury im, Józefa Stalina, dla niepoznaki adresowaną przy ulicy Chmielnej. Odszkodowanie za tę działkę jej poprzedni właściciel, obywatel duński, otrzymał na podstawie tzw. umów indemnizacyjnych, jakie w latach 50-tych i 60-tych Polska zawierała z różnymi państwami. Na ich podstawie państwa te przejmowały od Polski zobowiązania odszkodowawcze za mienie ich obywateli znacjonalizowane w Polsce. Ale sprytni adwokaci („ach, ci nasi adwokaci; to są zdrajcy, to są kaci!...”), zwłaszcza którym szczęśliwym trafem udało się wkręcić do warszawskiego magistratu własne żony, by tam zajmowały się nieruchomościami, nie takie sztuki potrafią wyczyniać, toteż i tę działkę powtórnie „zreprywatyzowali”. Doszło nawet do tego, że na mieście coraz głośniej mówi się o „mafii”, która przez całe lata uwłaszczała się na warszawskich nieruchomościach, znacjonalizowanych w swoim czasie przez Bolesława Bieruta. W tej mafii uczestniczyli nie tylko prawnicy, nie tylko magistraccy urzędnicy, ale również bezpieczniacy z tak zwanych „służb”, bez których w Polsce żaden szwindel odbyć się nie może. Nie po to UB za czasów Bieruta łamało „burżujom” kości, żeby teraz oddawać ich potomstwu to, co z takim trudem udało się reakcyjnej hydrze wyrwać z łap razem z paznokciami. Pani Hanna, przeżywająca rozmaite ekstazy z Duchem Świętym, znakomicie nadawała się na fasadę i – jak przypuszczam – właśnie dlatego mieszkańcy Warszawy nie mogli bez niej wytrzymać, dzięki czemu prezyduje już trzecią kadencję. Aliści teraz na celownik wzięła ją, zasadniczo popierająca Platformę Obywatelską „Gazeta Wyborcza” i nacisnęła cyngiel. Pani Hanna początkowo zachowywała wzgardliwe milczenie, zaś jej podwładni próbowali przerzucić odpowiedzialność na Ministerstwo Finansów – że mianowicie nie informowało ich o wspomnianych umowach indemnizacyjnych. Ta linia obrony była jednak niezbyt grzeczna, bo jakże wierzyć w opowieści, jakoby habilitowany doktor praw – a takim tytułem szczyci się pani Hanna – nic o umowach tych nie wiedział? Toteż pani Hanna w pewnym momencie zdecydowała się rozpocząć wyrzucanie z magistrackiej pirogi rozmaitych murzyńskich chłopców na pożarcie, ale ci - zanim jeszcze rzuciły się na nich krokodyle – zaczęli się pani prezydent odgrażać niezawisłym sądem. W tej sytuacji pani Hanna deklaruje intencję „całkowitego wyjaśnienia sprawy” - bo chyba nic innego nie może już zrobić. Dlaczego jednak ktoś postanowił panią Hannę odstrzelić? Na takie pytanie mógłby odpowiedzieć tylko strażnik warszawskiego labiryntu – ale nie można wykluczyć, że nie tyle o panią Hannę tu chodzi, tylko o rozmontowanie struktur władzy w stolicy państwa w momencie, gdy upłynie termin ultimatum, jaki Komisja Europejska wyznaczyła Polsce i przede wszystkim w Warszawie trzeba będzie stwarzać fakty dokonane. Stanisław Michalkiewicz
18 września 2016 Na podwyżce płacy godzinowej do 13 zł zyska blisko 0,5 mln pracowników
1. Ponad miesiąc temu prezydent Andrzej Duda podpisał właśnie ustawę o zmianie ustawy o minimalnym wynagrodzeniu za pracę oraz niektórych innych ustaw, która wejdzie w życie 1 września tego roku, przy czym sama wynagrodzenie minimalne w wysokości 13 zł za godzinę od 1 stycznia 2017 roku. Wcześniej w Sejmie za tą ustawą głosowało aż 380 posłów (wszyscy z Prawa i Sprawiedliwości i większość z klubu Platformy), przeciw było 47 posłów (wszyscy posłowie z Nowoczesnej i część z klubu Kukiz 15), wstrzymało się 14 posłów (głównie z klubu Kukiz 15).
Najbardziej żarliwie protestowali przeciwko tej ustawie posłanki i posłowie Nowoczesnej argumentując, że godzinowa płaca minimalna na poziomie 12 zł za godzinę (a po waloryzacji od 1 stycznia 13 zł za godzinę), będzie trudna do zaakceptowania przez przedsiębiorców. Jak szacuje Państwowa Inspekcja Pracy ustawa będzie dotyczyła aż 0,5 mln pracowników, którzy do tej pory mieli znacznie niższe stawki godzinowe i w związku z tym przygotowuje się do przeprowadzenia kontroli głównie w sektorze firm ochroniarskich i sprzątających. PIP uzyskał na mocy tej ustawy uprawnienia do kontroli bez uprzedzenia przedsiębiorców i o każdej porze dnia i nocy, a kary za nieprzestrzeganie przepisów tej ustawy znajdują się w przedziale 1 tys. zł -30 tys. zł.
2. Wspomniana stawka będzie obowiązywała zarówno w umowach zlecenia jak w przypadku jednoosobowej działalności gospodarczej czyli tzw. samozatrudnienia jak już wspomniałem od 1 stycznia 2017 roku. Przedstawiciele pracowników zgodzili się na takie rozwiązanie, ponieważ pracodawcy twierdzili, że w przypadku umów zawartych na cały rok 2016 konieczność podniesienia wynagrodzeń dla ich pracowników do tego poziomu spowoduje ich nieopłacalność, a tym samym może doprowadzić do bankructw wielu firm (ten postulat podnosiły organizacje zrzeszające firmy ochroniarskie). Presja ze strony Rady Ministrów na to rozwiązanie świadczy o determinacji rządu Prawa i Sprawiedliwości, żeby poprzez regularne podnoszenie poziomu płacy minimalnej w tym przypadku w ramach umów zleceń a teraz także „etatowej” płacy minimalnej, wręcz „wymuszać” na pracodawcach regulacje płacowe „w górę”.
3. Jednocześnie kilka dni temu premier Beata Szydło podpisała rozporządzenie o podwyżce „etatowej” płacy minimalnej na rok 2017 z 1850 zł do 2000 zł brutto czyli aż 150 zł i właśnie dlatego konieczna była waloryzacja płacy godzinowej minimalnej z 12 zł na 13 zł od 1 stycznia. Podniesienie stawki godzinowej do 13 zł za godzinę brutto, było konieczne ponieważ przy ustawowych 168 godzinach pracy miesięcznie daje wynagrodzenie w wysokości 2184 zł brutto miesięcznie i w związku z tym jest o 184 zł wyższe od minimalnego wynagrodzenia na podstawie umowy o pracę (ustalonego na ten rok 2017 w wysokości 2000 zł). Natomiast taka relacja pomiędzy tymi minimalnymi wynagrodzeniami (niższa płaca etatowa, wyższa godzinowa), zdaniem minister rodziny, pracy i polityki społecznej Elżbiety Rafalskiej, będzie zachęcała pracodawców zarówno publicznych jak i prywatnych do zatrudniania na podstawie umów o pracę, a nie umów zlecenia czy samozatrudnienia, bo te pierwsze będą jednak wyraźnie „tańsze”.
W ten sposób rząd Prawa i Sprawiedliwości kończy z dotychczasową ponad 20 letnią praktyką konkurowania przez Polskę tanią siłą roboczą i przy pomocy poziomu płacy minimalnej (etatowej i godzinowej), rozpoczyna proces wymuszania podwyżek płac zarówno w gospodarce jak i w sektorze budżetowym. Kuźmiuk
Przyspieszenie i katalizatory Realizacja wrogiego wobec Polski scenariusza w ostatnich dniach doznała gwałtownego przyspieszenia. Niezależnie od „nowych frontów”, których otwarcie w Polsce zapowiadał przegrany prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Bronisław Komorowski jeszcze pod koniec maja, uwijają się również osobistości zagraniczne. Jeszcze nie rozwiał się smród po Nadzwyczajnym Kongresie Sędziów Polskich, a już zwaliła się nam na głowę Komisja Wenecka. Po wysłuchaniu żalów prezesa Rzeplińskiego, rzecznika praw obywatelskich Adama Bodnara, byłego pracownika Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, sponsorowanej przez finansowego grandziarza Jerzego Sorosa oraz innych płomiennych szermierzy demokracji, zagrożonych przez faszystowski reżym prezesa Jarosława Kaczyńskiego, Komisja orzekła, że – uuu – z demokracją w Polsce nie jest dobrze. Na takie dictum Parlament Europejski głosami 510 posłów przeciwko 160 przyjął rezolucję wytykającą Polsce „paraliżowanie” Trybunału Konstytucyjnego. Widać wyraźnie, że Komisja Europejska gromadzi argumenty na wypadek konieczności podjęcia wobec naszego nieszczęśliwego kraju zdecydowanych kroków, kiedy już minie trzymiesięczny termin wyznaczonego w lipcu ultimatum. Zadania zostały rozpisane i teraz „czyń każdy w swoim kółku, co każe Duch Boży, a całość sama się złoży” - jak radzi poeta. Skoro zaś mowa o Duchu Bożym, to niepodobna pominąć propagandowej operacji „Znak Pokoju”, którą z inspiracji pierwszorzędnych fachowców z bezpieki zainicjowały organizacje sodomitów w kolaboracji z Żywą Cerkwią w postaci środowisk „Tygodnika Powszechnego”, „Więzi” i „Znaku”. Celem tej akcji jest pobudzenie społeczności katolickiej do refleksji, jak rżnąć się sodomicko po Bożemu – bo na pomysł, żeby może się nie rżnąć, nikt oczywiście nie wpadł. To znaczy – taki jest pretekst, bo naprawdę celem tej, trzeba powiedzieć – finezyjnej operacji – jest pogłębienie kryzysu przywództwa w Polsce w momencie, gdy przyjdzie co do czego. No i już pokazały się pierwsze efekty. Konferencja Episkopatu Polski wydała specjalny komunikat, że katolicy nie powinni się do tej operacji włączać – na co przedstawiciele Żywej Cerkwi odpowiedzieli w stylu przypominającym wyjaśnienia biskupa inflanckiego Józefa Kazimierza Kossakowskiego. Ten wybitny targowiczanin rozwiewał wzruszające wątpliwości posłów na „rozbiorowy” sejm grodzieński w roku 1793. Ponieważ targowiczanie złożyli wcześniej solenną przysięgę, że nie oddadzą nikomu „ani cząsteczki” polskiego terytorium państwowego, biskup Kossakowski uspokajał ich, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, bo przecież nie chodzi o żadne „cząsteczki”, tylko olbrzymie obszary państwa, więc śmiało i z czystym sumieniem mogą traktaty rozbiorowe zatwierdzić. Widzimy choćby na tym przykładzie, podobnie jak na przykładzie współczesnej Żywej Cerkwi, że jak człowiek politykuje, to jego sumienie politykuje także. Nie o to wszelako przede wszystkim chodzi, tylko o to, że RAZWIEDUPR zdecydował się na zdekonspirowanie Żywej Cerkwi, chociaż z taktycznego punktu widzenia jest to błąd, bo w interesie Żywej Cerkwi leży działanie wewnątrz Kościoła, ponieważ tylko wtedy może skutecznie rozkładać go od środka. Skoro jednak RAZWIEDUPR zdecydował się na dekonspirację, to wypada nam rozebrać z uwagą przyczyny, jakie nim kierowały. Otóż inaczej Żywa Cerkiew nie mogłaby wciągnąć Kościoła w groteskową wojnę z sodomitami, której celem jest pogłębienie i tak już postępującej erozji autorytetu Kościoła. Toteż ociekająca obłudą odpowiedź Żywej Cerkwi na deklarację Konferencji Episkopatu Polski, że przecież im chodzi tylko o krzewienie wśród katolickiej społeczności postawy szacunku wobec sodomitów, nie tylko ośmiesza Episkopat, ale wciąga go coraz głębiej w tę groteskę – o co właśnie pomysłodawcom chodzi. Jakby wychodząc naprzeciw tym wszystkim przedsięwzięciom, koła rządowe też uruchomiły inicjatywy, które mogą odegrać rolę katalizatorów antypolskiego scenariusza. Ruszyła właśnie sejmowa komisja badająca sprawę Amber Gold, w którą zamieszani są nie tylko „małżonkowie P.”, którzy, moim zdaniem, byli tu raczej dekoracją, za którą ukrywali się inni szatani, przede wszystkim z bezpieki, która w ten sposób zbiera sobie pieniądze na czarną godzinę. Zamieszani są również prokuratorzy i sędziowie, dzięki którym oszustwo nie tylko było możliwe, ale możliwe stało się też ukrycie ukradzionego szmalcu w bezpiecznym miejscu. Prokuratura i niezawisły sąd podjęły „energiczne kroki” dopiero wtedy, gdy pieniądze rozpłynęły się we mgle pierwszorzędnego zresztą gatunku. Podejrzewam tedy, że zarówno prokuratorzy, jak i niezawisły sąd pozostawali na usługach bezpieczniaków – czy to jako wspólnicy, czy też jako konfidenci. Komisja to właśnie powinna ustalić – ale czy potrafi i przede wszystkim – czy w ogóle będzie chciała? Dotychczas bowiem, nawet przy gwałtownym zaostrzeniu politycznej wojny, przestrzegana była jednak zasada: my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych. Jeśli tedy nawet się kopano – bo przecież trzeba jakoś pięknie się różnić, zwłaszcza gdy jest wojna – to jednak tylko po kostkach, ale nie wyżej. Czy zatem sejmowa komisja pod przewodnictwem pani Małgorzaty Wassermann też będzie mitygowała swoją ciekawość wedle stawu grobla – tego oczywiście nie wiemy, ale na wypadek, gdyby nie powściągała i zaczęła wymierzać kopniaki powyżej kostek, RAZWIEDUPR chyba nie zechce ryzykować. Tym bardziej, że będąca przedmiotem salonowych żartów podkomisja powołana przez Antoniego Macierewicza właśnie ujawniła nagrania – chyba z jakichś podsłuchów – z których wynika, że pan minister Jerzy Miller jednak kręcił i to najwyraźniej na zamówienie premiera Donalda Tuska. Salon wydaje się zaskoczony, a to nieomylny znak, że RAZWIEDUPR nie udzielił mu żadnych instrukcji, w jaki sposób dawać odpór znienawidzonemu ministrowi Macierewiczowi. Zaskoczony, a właściwie nawet skonfundowany wydaje się nawet pan doktor Maciej Lasek, zwany „Laskiem Smoleńskim”. Podobnie skonfundowany był Józef Stalin, kiedy 22 czerwca 1941 roku Adolf Hitler uderzył na Rosję – ale potem odzyskał kontenans. Podobnie mogłoby być i z panem doktorem i z Salonem – no i naturalnie będzie – ale jednocześnie RAZWIEDUPR może dojść do wniosku, że nie ma co czekać, aż Komisja Europejska zbierze komplet dokumentów i może zacząć naciskać na Naszą Złotą Panią, by podjęła decyzję. „Barinia – prosit – daj prikaz” - jak Caryca Leonida relacjonowała skomlenie marszała Greczki – ale zanim taki prikaz zostanie wydany, Nasza Złota Pani będzie musiała odpowiednio porozdzielać zadania między askarisów z naszej niezwyciężonej armii – bo wydaje się, że to właśnie ona będzie musiała zapewnić Komitetowi Obrony Demokracji osłonę siłową, podczas gdy Nasza Złota Pani za pośrednictwem instytucji Unii Europejskiej zapewni interwencji w Polsce osłonę polityczną. Stanisław Michalkiewicz
19 września 2016 Dzięki propozycjom V4, koniec dotychczasowego przymusowego rozdziału imigrantów
1. Jak powiedział po zakończeniu nieformalnego szczytu 27 państw Unii Europejskiej w Bratysławie minister Konrad Szymański, udało się zrobić znaczący krok w stronę nowego porozumienia w sprawie imigracji. Już pod koniec sierpnia podczas spotkania Grupy Wyszehradzkiej (V4), kanclerz Merkel usłyszała w Warszawie, iż kraje te uważają, że przeciwdziałanie nadmiernej imigracji powinno się odbywać poprzez znaczące wzmocnienie ochrony granic zewnętrznych UE, a także zwiększenie pomocy udzielanej uchodźcom w pierwszych krajach nie objętych wojną do których dotrą. Usłyszała także, że ze względu na zagrożenie terrorystyczne i konieczność zapewnienia bezpieczeństwa własnym mieszkańcom, nie będą one przyjmowały imigrantów przebywających w obozach dla uchodźców w Grecji i we Włoszech.
2. Po powrocie do kraju Merkel w wywiadzie dla dziennika „Suddeutsche Zeitung” przyznała, że popełniła błąd w kwestii polityki imigracyjnej i określiła to następująco „nie przewidzieliśmy, jaki wielki problem będą stanowić imigranci i zbyt długo zwlekaliśmy z ogólnoeuropejskim rozwiązaniem”. Stwierdziła także, że rok temu otwierając Niemcy na imigrantów słynnym hasłem wygłoszonym na zjeździe CDU „damy radę”, nie przewidziała, że nawet sprawna administracja tego kraju nie będzie w stanie przyjąć i zagospodarować ponad 1 mln ludzi, którzy przybyli z całego świata. I dodała, że rozwiązanie problemu imigracji „wymaga uszczelnienia zewnętrznych granic Europy i jednoczesnego wsparcia dla krajów Północnej Afryki oraz Turcji”. Wyglądało na to, że Kanclerz Merkel powtórzyła w tym wywiadzie wszystkie postulaty jakie w sprawie rozwiązania problemu imigracji usłyszała od przywódców czterech krajów zrzeszonych w V4.
3. Przypomnijmy tylko, że problem masowej imigracji do UE (w 2015 liczba imigrantów przybyłych do UE przekroczyła 1,5 miliona), choć w tym roku mocno złagodzony pozostaje ciągle do rozwiązania. Problem masowej imigracji wywołany ubiegłoroczną nieodpowiedzialną polityką Niemiec i samej kanclerz tego kraju Angeli Merkel, doprowadził do poważnych podziałów wśród większości krajów UE. Część z nich (Węgry, Słowacja i Czechy), skarży decyzję Rady o tzw. kontyngentach uchodźców do Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, wreszcie niektóre zawieszają funkcjonowanie przepisów strefy Schengen i wprowadzają kontrole na granicach (np. Dania na granicy z Niemcami, czy Szwecja na granicy z Danią). Jeżeli Turcja nie otrzyma od UE 3 mld euro po ostatnich wydarzeniach związanych z nieudanym przewrotem wojskowym, przestanie pilnować swojej granicy z Grecją i imigracja w 2016 roku będzie dalej tak masowa jak do niedawna, to nieuchronne jest zawieszenie funkcjonowania strefy Schengen jednej z podstawowych zdobyczy europejskiej integracji. Zupełnie dramatycznie wygląda problem terroryzmu związany z masowym napływem imigrantów, ostatnio nie ma wręcz tygodnia aby nie było jakiegoś zamachu w krajach Europy Zachodniej, a reakcje krajów w których mają one miejsce jak i samych instytucji europejskich polegają raczej na „maskowaniu” problemu niż zmierzeniu się z jego przyczynami.
4. Kraje V4 poszły w Bratysławie za ciosem i przedstawiły propozycję nowej umowy imigracyjnej określanej mianem „elastycznej solidarności” i jak poinformował minister Szymański wzbudziła ona duże zainteresowanie. Polega ona bowiem na tym, że każdy z 27 krajów UE uczestniczy w rozwiązaniu europejskiego problemu imigracyjnego ale przez siebie wybranej formule, więc te kraje, które chcą, przyjmują imigrantów, te które z rożnych powodów nie chcą tego robić, wspomagają kraje pilnujące zewnętrznych granic UE delegując na te granice swoich strażników granicznych, a także współfinansują fundusze, z których finansowany jest pobyt imigrantów takich krajach jak Turcja, Jordania, Liban, a także fundusze rozwojowe (np. ten stworzony przez UE na rzecz Afryki). Wygląda na to, że dotychczasowy system tzw. kwotowania imigrantów realizowany od roku przez KE poniósł klęskę (rozdysponowano tylko 3% z 160 tysięcy imigrantów przebywających we Włoszech i Grecji) i w związku z tym Niemcy i Francja, będą bardziej skłonne do zawarcia nowego porozumienia w tym zakresie. Wszystko wskazuje na to, że propozycje przygotowane przez kraje V4 w tym zakresie, mają szansę być przyjęte przez wszystkie 27 krajów członkowskich. Kuźmiuk
20 września 2016 Kodeks urbanistyczno – budowlany pierwszym krokiem w realizacji Mieszkanie Plus
1. Jak zapowiedział ostatnio na konferencji prasowej minister infrastruktury i budownictwa przygotowanie kodeksu urbanistyczno – budowlanego, będzie pierwszym krokiem w realizacji programu „Mieszkanie Plus”. Kodeks usystematyzuje przepisy prawne które regulują procesy inwestycyjne, a więc przepisy z planowania przestrzennego, prawa budowlanego, ustawy o gospodarce nieruchomościami i tzw. specustawy związane z inwestycjami. Kodeks trafi do konsultacji społecznych jeszcze we wrześniu, a po ich zakończeniu zostanie przyjęty przez Radę Ministrów i skierowany do Parlamentu z nadzieją, że procedowanie będzie na tyle szybkie aby uchwalić go jeszcze w tym roku.
2. Przypomnijmy tylko, że zasadniczą częścią programu „Mieszkanie Plus”, będzie budowanie mieszkań na wynajem ale także mieszkań z opcją wejścia wynajmującego w jego własność po około 30 latach użytkowania. Mieszkania w tym systemie budowane będą przez podmioty rynkowe (niewykluczone, że także przez specjalną celową spółkę Skarbu Państwa) w oparciu o specjalną linię kredytową w Banku Gospodarstwa Krajowego ale na uzbrojonych gruntach nieodpłatnie (albo za symboliczną odpłatnością) udostępnionych przez państwo (chodzi między innymi o grunty będące w dyspozycji PKP i innych spółek państwowych, Agencji Mienia Wojskowego, czy Agencji Nieruchomości Rolnych), przekazywane do Narodowego Funduszu Mieszkaniowego. W związku z tym cena metra kwadratowego takiego mieszkania nie powinna być wyższa niż 3 tys. zł, a w konsekwencji wysokość czynszu dla wynajmującego byłaby około 40-50% niższa niż obecne czynsze rynkowe (nawet z opcją wejścia we własność po ok. 30 latach).
Program budowy mieszkań czynszowych skierowany będzie do rodzin o średnich dochodach, które nie mają szans na uzyskanie własnego mieszkania przy czym będzie zawierał preferencje dla rodzin wychowujących dzieci, a jego realizacja rozpocznie się już od początku 2017 roku.
3. Ważną częścią składową programu „Mieszkanie Plus” będzie powrót do długoterminowego oszczędzania na cele mieszkaniowe na wyodrębnionych rachunkach budowlano- mieszkaniowych. Ten sposób oszczędzania na mieszkania szczególnie popularny w Niemczech i Austrii polega na tym, że zainteresowani wpłacają systematycznie określone sumy na wyodrębniony rachunek, a po określonym w ustawie czasie oszczędzania państwo nalicza premię w wysokości od kilku do kilkudziesięciu procent oszczędzonej kwoty. Ponadto po zakończeniu przewidzianego w ustawie czasu oszczędzania oszczędzający może ubiegać się o pożyczkę o równowartości zgromadzonych oszczędności, przy czym pożyczka ma stałe i niższe niż rynkowe oprocentowanie i te wszystkie środki przeznaczyć na cele remontowe, budowlane lub zakup mieszkania.
4. W programie znajdą się także propozycje wsparcia dla budownictwa społecznego w tym wzmocnienia dotychczasowych spółdzielni mieszkaniowych, które często dysponują znacznym potencjałem w tym finansowym, a budują bardzo niewiele nowych mieszkań. Kontynuowane będzie dofinansowanie przez budżet państwa beneficjentów programu mieszkaniowego „Rodzina na swoim”, który został wprowadzony przez rząd Prawa i Sprawiedliwości w roku 2007 i zakończony przez rząd PO-PSL w roku 2012. Polegał on na dofinansowaniu odsetek od kredytów na cele mieszkaniowe przez pierwsze 8 lat ich spłacania, a więc to dofinansowanie będzie trwało dla tych, którzy przystąpili do programu w 2012 roku do roku 2020. Utrzymane zostanie także do roku 2018 włącznie dofinansowanie programu mieszkaniowego „Mieszkanie dla Młodych” (MdM) wprowadzonego przez rząd PO-PSL w roku 2014, ponieważ został on rozszerzony także o wtórny rynek mieszkań, a zainteresowanie nim utrzymuje się na wysokim poziomie (pula dotacji na ten rok została już wyczerpana). Ponadto planowane jest wsparcie dla budownictwa komunalnego (dla osób o bardzo niskim poziomie dochodów) i społecznego budownictwa mieszkaniowego (mieszkania na wynajem w towarzystwach budownictwa społecznego i spółkach gminnych). Aby uwolnić część zasobów komunalnych, konieczne będzie wprowadzenie weryfikacji dochodów osób zajmujących takie mieszkania i wprowadzenie dla nich rynkowych czynszów.
5.Wszystko wskazuje na to, że program „Mieszkanie Plus” będzie wreszcie kompleksowym rozwiązaniem zaadresowanym do rodzin o średnim i niskim poziomie dochodów, zorientowanym nie na wspieranie „własności mieszkaniowej” ale wynajem, co zapobiegnie wpadaniu w pułapki zadłużeniowe, tak charakterystyczne obecnie dla wielu młodych rodzin (szczególnie tzw. frankowiczów). Poprzedniej koalicji przez 8 lat udało się tylko zlikwidować dobry program mieszkaniowy „Rodzina na swoim”, po 6 latach od objęcia rządów wprowadziła wprawdzie swój program MdM ale okazał się on wspierać głównie developerów, a nie młode rodziny (dopiero po miażdżącej kontroli NIK na jesieni 2015 roku rzutem na taśmę otwarto go także na rynek wtórny mieszkań). Rząd Prawa i Sprawiedliwości zaledwie po 9 miesiącach od objęcia rządów przygotował już kompleksową ustawę, która będzie regulowała cały przebieg procesu inwestycyjnego w tym przede wszystkim z zakresu budownictwa mieszkaniowego, co pozwoli na realizację kolejnego sztandarowego programu „Mieszkanie plus”, który w znaczący sposób powinien poprawić dostępność mieszkań dla młodych rodzin o średnich i niskich dochodach. Kuźmiuk
Zanim policzą głosy W niedzielny wieczór zakończyły się wybory do rosyjskiej Dumy. Odbywały się one według systemu mieszanego; część deputowanych była wybierana w systemie proporcjonalnym, w okręgach wielomandatowych, a część – w okręgach jednomandatowych. Przy każdym systemie wyborczym należy pamiętać o spiżowych słowach Józefa Stalina, że mniej ważne jest to, kto głosuje od tego, kto liczy głosy – a przy systemie mieszanym liczenia jest całkiem sporo – podobnie zresztą, jak i u nas, kiedy to na etapie przeliczania głosów na mandaty w okręgach wielomandatowych można robić różne sztuki, no a skoro można je robić – to z pewnością są robione. Może nie na taką skalę, jak w Austrii, gdzie w niektórych okręgach na zatwierdzonego przez tamtejszy S(r)alon kandydata na prezydenta oddano aż 600 procent głosów, pobijając w ten sposób i to wielokrotnie sowiecki rekord w I Stalinowskim Okręgu Wyborczym Miasta Moskwy, gdzie na kandydata Józefa Stalina oddano 120 procent głosów – ale w Austrii tamtejsze postępactwo najwyraźniej ma do demokracji prawdziwą zapamiętałość i gotowe jest na wszystko. Jakie sztuki można robić podczas liczenia głosów? Ano, oprócz zastosowania systemu d’Hondta, można jeszcze z liczby głosów oddanych na wszystkich kandydatów wyciągnąć pierwiastek kwadratowy, a potem odjąć od niego roczną produkcję parasoli, słowem – można zrobić wiele rzeczy, żeby rezultat wyborów był zgodny z oczekiwaniami reżyserów politycznej sceny. Bo Józef Stalin, będący prawdziwym klasykiem demokracji, dokonał jeszcze jednego spiżowego spostrzeżenia – że mianowicie jeszcze ważniejsze od tego, kto liczy głosy jest to, kto przygotowuje alternatywę polityczną dla wyborców. A po czym poznać, czy alternatywa polityczna dla wyborców została prawidłowo przygotowana? Ano po tym, że bez względu na to, kto wybory wygra – będą one wygrane. W świetle tych wskazówek klasyka demokracji widać wyraźnie, że wybory w Rosji zostały wygrane. Na podstawie sondażowych wyników, w okręgach wielomandatowych Jedna Rosja prezydenta Włodzimierza Putina uzyskała 44,5 procenta poparcia – ale na tym nie koniec, bo powiadają, że w okręgach jednomandatowych to poparcie jest większe, być może nawet na poziomie 80 procent, więc zwycięstwo zimnego ruskiego czekisty może być miażdżące. Na tym tle widać wyraźnie, jak żydowska gazeta dla Polaków pod redakcją pana redaktora Adama Michnika okłamuje swoich mikrocefali, utrzymując ich w rzeczywistości podstawionej przez starego żydowskiego grandziarza Jerzego Sorosa, który ostatnio kupił nawet pakiet akcji spółki „Agora”, wskutek czego nawet sam pan red. Michnik pewnie musi skakać przed nim z gałęzi na gałąź, podobnie jak jego rodzice przed Jakubem Bermanem, któremu Józef Stalin powierzył tresowanie mniej wartościowego narodu tubylczego do komunizmu. Co tu dużo mówić; historia się powtarza, zwłaszcza wśród handełesów, którym w tej sytuacji należy życzyć, żeby tylko gorzej nie było. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedno podobieństwo systemu wyborczego w Rosji do systemu wyborczego w naszym nieszczęśliwym kraju. Podobnie jak w Rosji, również i u nas nie obowiązuje żadne minimum frekwencyjne, w związku z czym, gdyby do głosowania poszli tylko sami kandydaci i powybierali się nawzajem („róbmy sobie na rękę”), to wybory byłyby ważne. Inna rzecz, czy w tej sytuacji Sejm powinien jeszcze być uważany za reprezentację „suwerena”, czyli „narodu”, czy też za bandę jakichś uzurpatorów – ale z punktu widzenia demokracji wszystko byłoby w jak najlepszym porządku i ani Komisja Wenecka, ani Komisja Europejska, ani nawet niemiecki arywista Martin Schulz, którego Nasza Złota Pani wystrugała z banana na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, nie tylko by nie mógł, ale nawet nie ośmieliłby się do niczego przyczepić – zwłaszcza gdyby pan profesor Rzepliński na polecenie oficera prowadzącego wszystko w podskokach zatwierdził – gdyby oczywiście takiego oficera prowadzącego miał. W takiej sytuacji nie ma żadnych podstaw, by nasz nieszczęśliwy kraj nadymał się pychą i z mocarstwowej pozycji sztorcował Rosję, czy Rosjan za tolerowanie istniejącej u nich formy demokracji. Ukraina, to co innego. Tamtejszym Umiłowanym Przywódcom najwyraźniej musiała uderzyć do głowy woda sodowa, bo zaapelowali do społeczności międzynarodowej, by wyborów do rosyjskiej Dumy „nie uznała”. Trzeba sobie szczerze i otwarcie powiedzieć, że odpowiedzialność za ten stan rzeczy ponoszą Umiłowani Przywódcy z naszego nieszczęśliwego kraju i to zarówno pochodzący z obozu zdrady i zaprzaństwa, jak i z obozu płomiennych szermierzy patriotyzmu. Chodzi o to, że ukraińscy Umiłowani Przywódcy opanowali do perfekcji sztukę obcinania kuponów od prezentowania Ukrainy jako państwa specjalnej troski – na podobieństwo upośledzonego umysłowo dziecka, któremu rozsądniej jest się nie sprzeciwiać. Państwa poważne już się na ten trick nie dają nabierać – o czym świadczy nieobecność żadnego cudzoziemskiego prezydenta na ostatniej ukraińskiej fecie w Kijowie, dokąd pogalopował tylko pan prezydent Andrzej Duda – ale niestety nasz nieszczęśliwy kraj, za sprawą Umiłowanych Przywódców, a zwłaszcza pana ministra Waszczykowskiego, należy do państw pozostałych, o których Jan Kochanowski pisał, że i przed szkodą i po szkodzie pozostają głupie. Ciekawe, czy społeczność międzynarodowa zastosuje się do żądań kijowskich oligarchów – bo że nasi Umiłowani Przywódcy to uczynią – co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Niech no by któryś się wyłamał, to zaraz Nasz Najważniejszy Sojusznik wymaże go z listy „naszych sukinsynów”, wskutek czego zostanie wyrzucony w ciemności zewnętrzne, skąd dobiega płacz i zgrzytanie zębów. Jeśli tedy sondażowe wyniki wyborów do rosyjskiej Dumy potwierdzą się w efekcie przeliczenia głosów, to będzie to nieomylny znak, że zimny rosyjski czekista Włodzimierz Putin nadal będzie tam niepodzielnie rządził. Wprawdzie powiadają, że w polityce fakt, to jak w religii dogmat, ale dla naszych Umiłowanych Przywódców żadne takie dogmaty nie mają znaczenia – no a potem nie pozostaje nam już nic innego, jak „krótki płacz kobiecy i długie nocne rodaków rozmowy”. Stanisław Michalkiewicz
21 września 2016 Podatek, który nie podoba się Europie
1. Dosyć niespodziewanie dowiedzieliśmy się od Komisji Europejskiej, że tzw. podatek od supermarketów jest niezgodny z prawem europejskim i w związku tym konieczne są zmiany jego w konstrukcji, a na razie Polska nie może go pobierać. Przypomnijmy tylko tzw. podatek od supermarketów obowiązuje zaledwie od kilkunastu dni a już w niektórych mediach ukazały się artykuły jaki on będzie szkodliwy zarówno dla klientów, a także dostawców do sklepów wielkopowierzchniowych. Podatek ma być bowiem przerzucany na ceny oferowanych towarów i wtedy jego ciężar poniosą klienci sklepów, albo też supermarkety mają wymuszać dodatkowe obniżki cen u swoich dostawców i wtedy to ci ostatni poniosą jego ciężar. Tyle tylko, że handel detaliczny cechuje niesłychana walka konkurencyjna (o czym świadczy chociażby bezpardonowa walka na upusty prowadzona w ostatnim okresie przez dwie wielkie sieci Lidl i Biedronka emitujące ogromne ilości reklam na ten temat), więc to przerzucanie ciężaru tego podatku na klientów nie jest wcale takie oczywiste.
2. Z kolei przerzucanie ciężaru tego podatku na dostawców także nie będzie możliwe po przyjęciu przez Parlament ustawy dotyczącej nieuczciwych praktyk handlowych. W Sejmie rozpoczną się niebawem prace nad projektem ustawy o przeciwdziałaniu nieuczciwemu wykorzystywaniu przewagi kontraktowej w obrocie produktami rolnymi i spożywczymi (rząd przyjął ten projekt 19 lipca i skierował go do Sejmu), która wprowadza wysokie kary finansowe za stosowanie przez handel nieuczciwych praktyk handlowych wobec dostawców (nawet do 3% wartości ich obrotów z roku poprzedniego).
3. Przypomnijmy także, że nowe obciążenie podatkowe ma na celu zdaniem rządu, oprócz przyniesienia dodatkowych dochodów podatkowych do budżetu, także wyrównanie szans pomiędzy wielkimi sieciami i sieciami dyskontów, a mniejszymi przedsiębiorstwami handlowymi, a także wsparcie dla rodzimych producentów żywności, którzy sprzedają swoje produkty głównie w lokalnych sklepach małych i średnich przedsiębiorstw. Podatek ma również na celu doprowadzenie do efektywnego opodatkowania sieci wielkopowierzchniowych, które unikają pełnego opodatkowania w Polsce, transferując część zysków za granicę, a w konsekwencji powstrzymania ekspansji sklepów dyskontowych i wielkich zagranicznych sieci sklepowych. Bowiem jeszcze w 2008 sklepy małoformatowe w Polsce stanowiły jeszcze 51% wszystkich placówek handlowych, a według szacunków na koniec 2015 roku tego rodzaju sklepy stanowiły już tylko 37% wszystkich sklepów. W tym roku rząd spodziewał się około 0,5 mld zł dodatkowych wpływów budżetowych z tytułu tego podatku, wpływy całoroczne zostały w związku z tym oszacowane na blisko 2 mld zł.
4. Po tej decyzji KE, zawieszającej stosowanie tego podatku, polski rząd zdecydował się zmodyfikować jego konstrukcję, przy czym nie uważa on, że podatek obciąża przede wszystkim podmioty zagraniczne. Ingerencja KE w polski system podatkowy w związku z tzw. podatkiem od supermarketów jest na tyle bulwersująca, że trudno znaleźć racjonalne uzasadnienie dla tej decyzji. KE nie przeszkadza istniejący od wielu lat system zróżnicowanych dopłat bezpośrednich w rolnictwie (wyższe w państwach Europy Zach. niższe w państwach Europy Wsch.), natomiast okazuje się, że opodatkowanie handlu wielkopowierzchniowego w Polsce, różnicuje pomoc publiczną. Zobaczymy jak potoczą się rozmowy z Komisją w tej sprawie ale jeżeli będzie się ona upierać i blokować wprowadzenie tego podatku w naszym kraju, to powinniśmy zaskarżyć tę decyzję do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Kuźmiuk
Obywatelska postawa kontrwywiadowcza Ach, jakże nie odwoływać się do spiżowych sentencji wybitnego klasyka demokracji Józefa Stalina? Jakże się nie odwoływać, skoro poczynione przezeń obserwacje, na podstawie których sformułował on wspomniane spiżowe sentencje, nabierają aktualności właśnie teraz, w epoce „dobrej zmiany”, kiedy to otrząsamy z siebie naloty komunistycznej pleśni, by pławić się w demokracji i praworządności? Któż bowiem, jeśli nie Józef Stalin, zwrócił uwagę szerokich mas ludu pracującego miast i wsi, na zagadnienia językoznawcze, obejmujące również rozmaite subtelności językowe? Oto przykład: o ile nikt nie ma żadnych wątpliwości, że 1 września 1939 roku Rzesza Niemiecka na Polskę „napadła”, o tyle wszyscy aż po dzień dzisiejszy powtarzają, że 17 września 1939 roku Armia Czerwona do Polski tylko „wkroczyła”. Z pozoru niby nie ma między tymi określeniami jakiejś wielkiej różnicy, bo napaść też wiąże się z „wkroczeniem” wojsk napastniczych na terytorium państwa napadniętego, ale z drugiej strony niepodobna nie zauważyć, że o ile „napaść” kojarzona jest jednoznacznie z wrogimi intencjami, o tyle „wkroczenie” już takie oczywiste nie jest, bo jużci - „wkroczyć” można w różnych zamiarach. Tak właśnie twierdził Józef Stalin – że mianowicie Armia Czerwona „wkracza” na terytorium zajmowane dotychczas przez „pokracznego bękarta traktatu wersalskiego”, by uchronić „bratnie narody”: białoruski i ukraiński przed nieprzewidzianymi konsekwencjami. W rezultacie dzień 17 września stał się momentem zjednoczenia wschodniej Ukrainy z Ukrainą zachodnią – co zauważył jeszcze w 2009 roku Wiktor Janukowycz, dodając, że w ten sposób „spełniło się marzenie Ukraińców”. Okoliczność, że to „marzenie” spełnił akurat Józef Stalin najwyraźniej nie przeszkadza również władzom w Warszawie, bo zarówno obóz zdrady i zaprzaństwa, jak i obóz płomiennych szermierzy patriotyzmu, nie tylko nieugięcie stoi na nieubłaganym stanowisku obrony integralności Ukrainy, a więc zarówno jej części wschodniej, jak i zachodniej, a nawet gotowe są – zgodnie ze wskazówką pana Kazimierza Wóycickiego – bronić jej „za wszelką cenę” a więc również za cenę interesów państwowych polskich, a nawet samego istnienia polskiego państwa. Jeśli zaś chodzi o Ukraińców, to zarówno prorosyjski Wiktor Janukowycz, jak i antyrosyjski prezydent Poroszenko, zachowuje się podobnie, jak w Polsce SLD – co kiedyś publicznie wytknąłem panu prof. Jerzemu Wiatrowi – że mianowicie jeśli nawet werbalnie potępia kradzież, to już skradzionego portfela oddać nie chce. Ale nie tylko w tym objawia się paląca aktualność spiżowych sentencji Józefa Stalina, ale również w nowych wynalazkach retoryki politycznej. Oto pan doktor Jerzy Targalski sformułował właśnie niezwykle interesujące określenie zjawiska społecznego, które w naszym nieszczęśliwym kraju coraz bardziej się nasila. Nazwał to „obywatelską postawą kontrwywiadowczą”, dodając, że „najlepszą szkołą” dla tej postawy jest „zimna krew i logika”. Czy coś nam przypomina widok znajomy ten? Ależ naturalnie, jakże by inaczej! Przecież „obywatelska postawa kontrwywiadowcza” to nic innego, jak stary, poczciwy „obowiązek wzmożonej czujności” wobec „wrogów narodu”, a zwłaszcza - „wrogów ludu pracującego miast i wsi”, którzy w swojej zbrodniczej i – co tu ukrywać – podstępnej działalności, posługiwali się szpiegami i dywersantami. Podstawowym środkiem obrony przez tymi wrogami była czujność, polegająca na tym, by takiego wroga najpierw zdemaskować, a potem doprowadzić do najbliższego punktu NKWD, a jeśli z jakichś powodów doprowadzić go osobiście nie było można, to niezwłocznie zawiadomić. „Obywatelska postawa kontrwywiadowcza” była wsparta również batogiem w postaci odpowiedzialności każdego, kto „wiedział, a nie powiedział”. Toteż nic dziwnego, że w tej atmosferze „obywatelska postawa kontrwywiadowcza” po prostu rozkwitała, niczym pąki białych róż, a najcudniejszym jej kwiatem był Pawlik Morozow, u którego „obywatelska postawa kontrwywiadowcza” wzniosła się nawet nad uczucia rodzinne. Skoro tedy już wiemy, o co chodzi w przypadku „obywatelskiej postawy kontrwywiadowczej”, to zatrzymajmy się jeszcze przez moment na „zimnej krwi” i „logice”. Wydaje się, że „logika” jest prosta, niczym budowa cepa. To zresztą zrozumiałe, bo musi być ona dostosowana do możliwości percepcyjnych obywatela najgłupszego. Kto mianowicie nie potępia zimnego ruskiego czekisty Putina zgodnie z wytycznymi Biura Politycznego Prawa i Sprawiedliwości, ten jest ruskim agentem, a jeśli nawet nim nie jest, to z pewnością jest „pudłem rezonansowym” Kremla. No a z takimi „pudłami” krótka rozmowa. To oczywiście wymaga „zimnej krwi”, której przykładem jest nie tylko niezapomniany Feliks Dzierżyński, ale również zimnokrwiści funkcjonariusze drobniejszego płazu: Gienrich Jagoda i Mikołaj Jeżow. Zachowały się literackie świadectwa z epoki, w której poeci opiewali ich zalety i przymioty mową wiązaną. I jeden i drugi miał „oko bystre i rękę niechybną”. Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że „ręka niechybna” nie była bezbronna; spoczywał w niej „towarzysz Mauzer”, przy pomocy którego można było unieszkodliwić każdego wroga. Bo trudno sobie wyobrazić, by „obywatelska postawa kontrwywiadowcza” nie miała prowadzić do jakiegoś finału. Problem tylko w tym, żeby nie przesadzić, bo jeśli „obywatelska postawa kontrwywiadowcza” upowszechni się nadmiernie, to może wymknąć się spod kontroli. Taką właśnie sytuację przedstawił Sławomir Mrożek w sztuce „Policjanci – dramat ze sfer żandarmeryjnych”, kiedy to wszyscy obywatele aresztują się nawzajem. Kto wie, czy nie taki właśnie będzie „finis Poloniae”? Stanisław Michalkiewicz
Panie Prezydencie, co Pan obiecał Żydom? Podczas swego pobytu w Nowym Jorku pan prezydent Andrzej Duda w Konsulacie RP spotkał się z działaczami żydowskiej Ligi Antydefamacyjnej, z Abrahamem Foxmanem na czele. Liga zajmuje się tropieniem i zwalczaniem wszelkich przejawów „antysemityzmu”, to znaczy zachowań, które z jakichś powodów Żydom nie odpowiadają. Na przykład komplikują im interesy. W takich przypadkach Liga Antydefamacyjna podnosi klangor pod niebiosa, a upatrzone ofiary próbuje doprowadzać do stanu bezbronności. Ponieważ AIPAC (American Israel Public Affairs Comittee) jest w USA organizacją bardzo wpływową; można nawet powiedzieć, że jej ciężar gatunkowy jest znacznie większy od wagi obydwu partii: Demokratycznej i Republikańskiej, to nic dziwnego, że pan prezydent Duda uznał, iż nie może odmówić takiego spotkania. Z wypowiedzi, jakiej Abraham Foxman udzielił amerykańskim mediom wynika, że przedmiotem rozmowy były co najmniej dwie kwestie – po pierwsze – że pan prezydent Duda obiecał walczyć z antysemityzmem w Polsce i nawet złożył jakieś deklaracje o „legislacji”, która pomoże walczyć z antysemityzmem. Po drugie – rozmawiano też o „restytucji mienia żydowskiego w Polsce”. Nie wiadomo, czy pan prezydent również w tej sprawie poczynił jakieś obietnice, ale wykluczyć tego nie można, ponieważ strona żydowska wyszła z tego półtoragodzinnego spotkania bardzo zadowolona. Ponieważ i w jednym i w drugim przypadku konsekwencje spełnienia obietnic poczynionych przez pana prezydenta miałyby poważne konsekwencje dla Polski i narodu polskiego, proszę Pana Prezydenta, by poinformował opinię publiczną w kraju, co konkretnie Żydom obiecał. Rzecz w tym, że ewentualna „legislacja” może doprowadzić do drastycznego ograniczenia wolności słowa w Polsce, w następstwie czego środowiska lub organizacje żydowskie zyskają możliwość dyktowania Polakom, co wolno im mówić, a czego nie, podobnie jak zyskają wpływ na swobodę badań naukowych. Jeszcze gorsze następstwa mogą wynikać z obietnicy dokonania „restytucji” mienia żydowskiego w Polsce, czego organizacje żydowskie od lat się domagają, kierując pod adresem Polski bezpodstawne roszczenia. Bezpodstawne – bo naciski na polskie władze idą w tym kierunku, by dopiero stworzyły namiastkę podstawy prawnej, swego rodzaju pozór legalności, na podstawie którego organizacje żydowskie uwłaszczyłyby się na majątku w Polsce. Warto zwrócić uwagę, że roszczenia te szacowane są na 65 mld dolarów – co potwierdził były ambasador Izraela w Warszawie, dr Szewach Weiss – a więc stanowią równowartość rocznego budżetu państwa. Polska nie jest w stanie wygenerować takiej gotówki bez spowodowania natychmiastowej katastrofy ekonomicznej i społecznej w kraju. Zatem, jeśli miałaby nastąpić owa „restytucja”, musiałaby ona zostać dokonana w naturze, to znaczy – w nieruchomościach. To zaś oznacza, że środowisko obdarowane takim majątkiem, dysponowałoby nim na terenie Polski, uzyskując natychmiast dominującą pozycję ekonomiczną, która przełożyłaby się na dominującą pozycję społeczną i polityczną. Inaczej mówiąc, naród polski zostałby we własnym kraju zepchnięty na pozycję narodu drugiej, a nawet trzeciej kategorii. Dlatego poinformowanie polskiej opinii publicznej w przedmiocie poczynionych przez Pana Prezydenta obietnic wydaje się bezwzględnie konieczne. Stanisław Michalkiewicz
22 września 2016 Deficyt budżetowy po 8 miesiącach najniższy od 7 lat
1. Ministerstwo finansów opublikowało szacunkowe dane dotyczące wykonania budżetu za okres styczeń – sierpień 2016, z których jednoznacznie wynika, że mimo dodatkowych poważnych wydatków związanych z realizacją programu 500 plus, stan finansów państwa jest bardziej niż zadowalający. Po upływie 8 miesięcy zrealizowano 214,5 mld zł tj. 68,4% planowanych dochodów, 229 mld zł tj. 62,3% planowanych wydatków, a deficyt budżetowy wyniósł 14,9 mld zł tj. 27,3 % czyli niewiele ponad 1/4 całorocznego (najniższy poziom od 7 lat w tym okresie). Według wstępnych szacunkowych danych za okres styczeń – czerwiec dochody budżetu państwa były wyższe aż o 14,6% w porównaniu z tym samym okresem roku ubiegłego, przy czym dochody podatkowe wzrosły o 7,4% r/r. Na szczególne podkreślenie zasługuje fakt, że w okresie styczeń – sierpień odnotowano wzrost dochodów we wszystkich rodzajach podatków w stosunku do analogicznego okresu roku ubiegłego. I tak dochody z podatku VAT były wyższe o 7,4 % tj. aż o 5,9 mld zł, dochody z podatku akcyzowego i podatku od gier były wyższe o 5,1 % czyli o ok. 2,1 mld zł, z podatku PIT były wyższe o 7,7% tj. o około 2,2 mld zł, wreszcie z podatku CIT o 2, 5% tj. o około 0,4 mld zł. W związku z wprowadzeniem podatku od instytucji finansowych (tzw. podatku bankowego) dochody z tego tytułu w za 6 miesięcy (obowiązuje od 1 lutego ale płacony jest z miesięcznym „poślizgiem”, a więc za okres luty – lipiec) wyniosły 2,1 mld zł. A więc dochody z 4 podstawowych podatków (VAT, akcyza, PIT i CIT), były wyższe aż o 10,6 mld zł za 8 miesięcy tego roku w stosunku do analogicznego okresu roku ubiegłego, a razem z tzw. podatkiem bankowym (który w poprzednim roku nie obowiązywał), aż o 12,7 mld zł o tych z roku poprzedniego.
2. Mimo zastrzeżenia, że z danych za 8 miesięcy dotyczących wpływów podatkowych nie można wyciągać zbyt daleko idących wniosków, można jednak stwierdzić, że przynoszą rezultaty zdecydowane działania, które już podjął resort finansów w stosunku do niektórych grup podatników. Przypomnijmy tylko, że w grudniu poprzedniego roku resort finansów zwrócił się do podatników podatku dochodowego od osób prawnych (CIT), którzy stosowali tzw. ceny transferowe w latach 2011-2015 do złożenia stosownych korekt w zeznaniach podatkowych, za ten okres.
W oświadczeniu stwierdzono także, że spółki, które zdecydują się na dobrowolną korektę deklaracji podatkowych za lata 2011-2015, będą mogły skorzystać z 50% obniżki stawki ustawowych odsetek za zaległe zobowiązania podatkowe. Resort finansów przypomniał przy tej okazji, że każda transakcja prowadzona przez podmioty gospodarcze powinna odpowiadać naturalnym warunkom rynkowym, a jej cena powinna być zbliżona do ceny rynkowej, podczas gdy w przypadku podmiotów powiązanych bardzo często zdarza się, że spółka-córka płaci spółce – matce w grupie, znacznie wyższą kwotę niż wynosi wartość rynkowa określonego dobra lub usługi (najczęściej jest to korzystanie z logo, doradztwo, dostarczanie know-how). Najczęściej tego rodzaju operacje nazywane w teorii podatków stosowaniem cen transferowych, dokonywane są przez firmy zagraniczne mające swoje spółki – córki w Polsce z reguły w ostatnim kwartale roku podatkowego, wtedy kiedy jest jasne, że musiałyby one zapłacić duże kwoty podatku dochodowego w naszym kraju. W komunikacie zawarto ostrzeżenie, że stosowanie cen transferowych przez podmioty powiązane, będzie przedmiotem wnikliwych badań urzędów skarbowych w II połowie 2016 roku. W połowie lipca weszła w życie klauzula generalna przeciwko unikaniu opodatkowania i w ten sposób dokonano wyznaczenia dopuszczalnych granic tzw. optymalizacji podatkowej, co oznacza, że w II połowie roku w związku z tym powinna się jeszcze wyraźniej niż do tej pory poprawić wydajność podatku CIT.
3. W rządzie Prawa i Sprawiedliwości nie ma przyzwolenia politycznego na wyłudzanie podatku VAT i stąd bardzo szybkie prace nad rozwiązaniami, dzięki którym do budżetu państwa powinno wpłynąć dodatkowo być może nawet kilkanaście miliardów złotych w ciągu całego roku 2016. Do tej pory mieliśmy do czynienia z rosnącą z roku na rok skalą zjawiska wyłudzeń VAT w naszym kraju, w 2015 roku wyłudzenia te sięgnęły 3% PKB (około 54 mld zł) co wręcz sugerowało swoiste przyzwolenie polityczne rządzącej koalicji Platformy i PSL-u na ten proceder. Tak więc informacja resortu finansów o wyraźnie wyższych dochodach podatkowych w 8 miesiącach tego roku w stosunku do analogicznego okresu roku ubiegłego zdecydowanie potwierdza, że rządy Prawa i Sprawiedliwości doprowadzają do wyraźnego wzrostu wydajności podatkowej bez podnoszenia podatków (w 2007 roku wydajność podatkowa wyniosła aż 17,5% PKB i była o ponad 3 % PKB wyższa niż pod koniec roku 2015). Dodatkową nadzieję na wzrost dochodów podatkowych w II połowie tego roku w stosunku do tych zaplanowanych w budżecie budzi wprowadzenie od 1 lipca tego roku tzw. Jednolitego Pakietu Kontrolnego dla dużych firm ograniczające wyłudzanie podatku VAT, a także tzw. podatkowego pakietu paliwowego, ograniczające wyłudzanie podatku VAT i podatku akcyzowego w obrocie paliwami. Zrealizowanie planu dochodów budżetowych za 8 miesięcy zgodnie z upływem czasu i trochę niższe niż upływ czasu wykonanie wydatków, wszystko to powoduje, że mimo upływu 8 miesięcy, deficyt budżetowy jest wykonany na poziomie niewiele ponad 1/4 całorocznego, co oznacza że mimo ogromnych dodatkowych wydatków związanych z realizacją programu 500 plus, budżet państwa ma się wyjątkowo dobrze. Kuźmiuk
Sojusznik Naszych Sojuszników Starsi ludzie, pamiętający lata 70-te ubiegłego wieku, z pewnością pamiętają ówczesną „propagandę sukcesu”. Z niezależnych (bo wtedy media też były niezależna, podobnie, jak i dzisiaj) mediów głównego nurtu – a wtedy prawie wszystkie media w zasadzie należały do „głównego nurtu”, zwłaszcza z telewizji, którą kierował prezes Maciej Szczepański, płynął przekaz o nieprzerwanym paśmie sukcesów, jakimi obsypywany był nasz nieszczęś... to znaczy – pardon – oczywiście szczęśliwy kraj. Jeśli nawet z tak zwanej otaczającej nasz coraz ciaśniej rzeczywistości dochodziły rozmaite nieprzyjemne zgrzyty, to wytrawni komentatorzy tłumaczyli, że to tylko „tu i ówdzie”. Ten nastrój udzielał się nawet ówczesnym kontestatorom; słynny „protest-song” Czesława Niemena powstał wprawdzie jeszcze w latach 60-tych, ale już wtedy optymizm przeważał nad pesymizmem. Wprawdzie świat jest „dziwny”, ale tylko dlatego, że „jeszcze wciąż” mieści się w nim „wiele zła” - i chociaż Partia wszystko robi, żeby je wyplenić, to wróg klasowy podstępnie sypie piasek w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów, wskutek czego „człowiekiem gardzi człowiek”. Wszystko jednak musi zakończyć się wesołym oberkiem, bo „ludzie dobrej woli jest więcej”. Trzeba tylko nie tyle może „zapłacić i odsiedzieć” – jak powiedział swemu klientowi pewien adwokat („wygrał pan sprawę; trzeba tylko zapłacić i odsiedzieć”) - co „nienawiść zniszczyć w sobie”. No dobrze, zniszczyć, to jasne, ale chyba nie każdą – bo na tamtym etapie rozwoju dziejowego nienawiść klasowa nie została jeszcze potępiona; ba – nie ma pewności, czy została potępiona nawet dzisiaj – zatem chodziło o zniszczenie w sobie nienawiści do ustroju socjalistycznego i Związku Radzieckiego. Warto o tym pamiętać, kiedy dzisiaj rosną młode kadry związku kombatantów, co to przemycali w radiowych rozgłośniach podstępne, jaszczurcze, antysocjalistyczne treści. No a w latach 70-tych optymizm wspiął się na same szczyty – oczywiście do momentu, kiedy rząd musiał zacząć spłacać długi, bo wtedy czar prysnął, chociaż czerwona orkiestra grała do końca, niczym na „Titanicu”. Ale nawet i wtedy nie przekroczył pewnych granic, może dlatego, że partia oficjalnie wyznawała atheismus. Dzisiaj obowiązuje rozkaz, by panował chwalebny pluralismus, znaczy się – żeby rozkwitało niechby i sto kwiatów – oczywiście pod warunkiem, że wszystkie będą w przepisowych kolorach i taki na przykład antisemitismus został z chwalebnego pluralismusa definitywnie usunięty w ciemności zewnętrzne – o czym poinformował nas pan prezydent Andrzej Duda podczas dorocznego seansu „pedagogiki wstydu” w Kielcach. Więc być może z powodu urzędowego wtedy atheismusa nikomu nie przyszła do głowy sugestia, że dowódcą Zjednoczonych Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego nie jest – dajmy na to – marszałek Jakubowski, czy – później - marszałek Kulikow, tylko... Archanioł Michał. Tymczasem z okazji szczytu NATO w Warszawie judeochrześcijański portal „Fronda” delikatnie zasugerował że na stanowisku naczelnego dowódcy Połączonych Sił Zbrojnych NATO w Europie jest właśnie Archanioł Michał, a nie amerykański generał Curtis Michael Scaparrotti. Niby i Archanioł i generał mają to samo imię – w przypadku generała – drugie – ale nie sądzę, by judeochrześcijańskiemu portalowi „Fronda” właśnie o to chodziło. Pokazuje to nie tylko gorliwość judeochrześcijańskiego portalu „Fronda” w wypełnianiu zadań w ramach propagandy sukcesu, ale przede wszystkim – poszukiwanie wyższych uzasadnień polityki prowadzonej przez rząd powołany przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Zgodnie z moją ulubioną teorią spiskową, Polską rządzą na przemian trzy stronnictwa: Ruskie, Pruskie i Amerykańsko-Żydowskie. Stronnictwo Ruskie została obecnie zepchnięte do głębokiej defensywy, Stronnictwo Pruskie, wraz z powrotem w 2013 roku Stanów Zjednoczonych do aktywnej polityki w Europie Wschodniej, utraciło pozycję lidera tubylczej sceny politycznej i nadal traci na rzecz ekspozytury na poczekaniu zorganizowanej przez Wojskowe Służby Informacyjne w postaci Nowoczesnej pana Ryszarda Petru, a na pozycję lidera wysforowało się Stronnictwo Amerykańsko-Żydowskie, w którym jednak Prawo i Sprawiedliwość musi nieustannie walczyć o względy Naszego Najważniejszego Sojusznika ze starymi kiejkutami, najwyraźniej po 18 czerwca 2015 roku wpisanymi przez Amerykanów na listę „naszych sukinsynów”. Zewnętrznym wyrazem tych przepychanek było demarche przekazane prezydentowi Dudzie przez prezydenta Obamę – do dzisiaj trwają spory, czy była to pochwała postępowania rządu w Warszawie, czy przeciwnie – obsztorcowanie. Żydowskie media w USA, podobnie jak i w Polsce, stoją na nieubłaganym stanowisku, że obsztorcowanie, podczas gdy pan minister Waszczykowski i media niepokorne – że przeciwnie – aprobata. W tych warunkach trudno się dziwić, że koła rządowe i partyjne kręgi potrzebują upowszechnić w opinii publicznej przynajmniej świadomość sukcesu, w braku konkretnych dowodów. Bo szczyt NATO, zgodnie zresztą z przewidywaniami nie przyniósł ani „przełomu”, ani nawet decydujących rozstrzygnięć. Żadnego przełomu przynieść nie mógł w sytuacji, gdy dobiega końca druga kadencja prezydenta Obamy, który decyzje o długofalowych konsekwencjach taktownie pozostawia swojemu następcy, zaś decydujące rozstrzygnięcia też zapaść nie mogą w sytuacji, gdy Niemcy nadal się wahają, czy trzymać się strategicznego partnerstwa z Rosją, przeczekać prezydenta Obamę i wiązać nadzieje z Donaldem Trumpem, który zapowiada ponowne ograniczenie amerykańskiej aktywności i obecności w Europie, czy wziąć udział, a przynajmniej zamarkować wzięcie udziału w krucjacie „w obronie Ukrainy”. Podobne wahania przeżywa Francja, której prezydent najwyraźniej pogodził się z rolą owczarka niemieckiego. W rezultacie góra urodziła mysz w postaci „rotacyjnej obecności” w Europie Środkowo-Wschodniej czterech brygad, przy czym na Litwie ma stacjonować batalion Bundeswehry. Te cztery bataliony, to nie jest siła z którą NATO mogłyby zaatakować niechby nawet Białoruś, a cóż dopiero – Rosję. W takim razie – co to jest? Ano – jest to rodzaj „błyskotki”, którą – zgodnie zresztą z postanowieniami podpisanego 12 września 1990 roku w Moskwie traktatu „2 plus 4”, zakazującego zakładania stałych baz NATO nawet na terenie byłej NRD – Stany Zjednoczone zaoferowały Polsce i innym bantustanom, gwoli dodania im otuchy. Toteż rządowe kręgi z upodobaniem prężą amerykańskie muskuły, zaś rzesze pochlebców, mam nadzieję, że nie bezinteresownie, przechodzą same siebie w uprawianiu propagandy sukcesu, wskazując Niebo, jako Sojusznika Naszych Sojuszników. Stanisław Michalkiewicz
23 września 2016 Unijna komisarz wykańczała polskie stocznie i prowadziła interesy w raju podatkowym
1. Kilka dni temu światowa grupa dziennikarzy śledczych ujawniła kolejną ilość materiałów tym razem z raju podatkowego na Bahamach, z których między innymi wynika, że unijna komisarz Neelie Kroes oprócz zajęcia w komisji Europejskiej w tym samym czasie kierowała zarejestrowaną tam spółką. Z tych dokumentów wynika, że w latach 2000-2009 Kroes była dyrektorem spółki Mint Holdings Limited, choć kodeks postępowania KE zakazuje komisarzowi wykonywania jakiejkolwiek działalności dodatkowej. Nie jest jasne na razie czym zajmowała się kierowana przez nią spółka ale w rajach podatkowych najczęściej rejestrowane są podmioty, które pozwalają na transferowanie do nich dochodów i w ten sposób unikanie albo pomniejszanie podatków, które należałoby zapłacić w miejscu gdzie te dochody są osiągane. Nie wiadomo czy w przypadku spółki komisarz Kroes tego rodzaju operacje były prowadzone ale już sam fakt, że przez prawie 10 lat kierowała spółką z raju podatkowego i jednocześnie była komisarzem ds. konkurencji w latach 2004-2010 i w latach 2010-2014 komisarzem ds. cyfryzacji, jest dosłownie dyskwalifikujący.
Neelie Kroes od 2014 roku komisarzem już nie jest ale w związku, że przez ponad 2 kadencje piastowała tę funkcję, przez 3 lata do roku 2017 włącznie, pobierze ok. 360 tysięcy euro odprawy, a w związku z ukończeniem 62 lat pobiera także sowitą emeryturę ponad 51 tysięcy euro rocznie.
2. Komisarz Neelie Kroes pamiętamy w Polsce szczególnie, ponieważ w 2009 roku podjęła ostateczną decyzję o konieczności zwrotu przez stocznie w Gdyni i w Szczecinie udzielonej im wcześniej przez rząd pomocy publicznej, rząd Donalda Tuska od tej decyzji się nie odwołał i obydwie stocznie ogłosiły upadłość. Przyjechała wprawdzie wtedy do Polski i spotkała się nawet ze stoczniowcami ale w otoczeniu ochroniarzy i policji, podczas którego niezwykle hardo broniła swojej decyzji, nie przyjmująca ani argumentów ekonomicznych ani tym bardziej społecznych. Oczywiście na takie, a nie inne jej zachowania wobec polskich stoczniowców wpływ miała postawa rządu Donalda Tuska, który w tej sprawie nie podejmował ze stosownym wyprzedzeniem, żadnych działań w Brukseli.
3. Przypomnijmy tylko, że sprawa stoczni w Gdyni i Szczecinie została przesądzona już w momencie kiedy Komisja Europejska, zażądała zwrotu wcześniej udzielonej im pomocy publicznej, i nie było sprzeciwu rządu Tuska wobec tej decyzji, czego wyrazem mogłoby być jej zaskarżenie do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Donald Tusk mimo tego, że swoją karierę polityczną zawdzięczał w jakimś sensie stoczniowcom Wybrzeża Gdańskiego, wtedy kiedy pojawiły się kłopoty z przyjęciem przez KE programów restrukturyzacyjnych stoczni, w gronie swoich najbliższych współpracowników stwierdził „niech szlag trafi te stocznie”. Później kiedy zaczął się już proces ich ostatecznej likwidacji w jednym z wywiadów radiowych pytany o sukcesy swojego rządu powiedział, że jednym z nich jest to, że nie dopłacamy już do stoczni.
4. Rząd Tuska przyjął tzw. specustawę stoczniową na podstawie, której zwolniono w obydwu stoczniach ponad 8 tysięcy pracowników (wypłacając im odszkodowania), firmy związane z Platformą zarobiły spore pieniądze na ich przekwalifikowaniach (w dużej mierze nieskutecznych), a majątek został podzielony na niewielkie składniki i zbyty w trybie przetargowym. Do tej pory po terenach stoczniowych w Gdyni i w Szczecinie hula wiatr (dopiero rząd Prawa i Sprawiedliwości przyjął a Sejm uchwalił ustawę o odbudowie przemysłu stoczniowego), a teraz okazuje się, że komisarz która podejmowała w tej sprawie decyzję w tym samym czasie łamała unijne prawo i kierowała spółką zarejestrowaną w raju podatkowym. Niestety tak wygląda unijna rzeczywistość, będziemy się jednak domagali w mojej grupie politycznej ECR (jeżeli zarzuty się potwierdzą), żeby nowy szef KE przynajmniej pozbawił unijnej emerytury swoją nieuczciwą koleżankę. Kuźmiuk
Teatr, cyrk i małpy Mieszkowskiego Sprawa Teatru Polskiego we Wrocławiu to wyjątkowa hucpa. Najtęższy prawniczy łeb nie znajdzie w niej żadnego naruszenia obowiązujących zasad. Dyrektorowi teatru skończył się kontrakt i nie ubiegał się o jego przedłużenie, właściciel teatru, czyli zarząd województwa, ogłosił konkurs, zgłosiło się dwóch kandydatów, wygrał ten, który miał większe kwalifikacje. I nagle część zespołu aktorskiego zrobiła zadymę, że to oni powinni sobie wybrać nowego dyrektora, a nie województwo. Jakim prawem? A takim. Czysta lepperiada - i nie byłoby powodu się "aktorami prowincjonalnymi" i ich rozróbą przejmować, gdyby w sprawę nie wdały się potężne media, przenosząc ją na forum ogólnokrajowe, a nawet międzynarodowe. Wybór przez komisję konkursową Cezarego Morawskiego uczyniono propagandową osią narracji o "niszczeniu w Polsce demokracji" i "wolności" przez PiS. Znaleźli się nawet osobnicy, w typie pana odrażającego Jacka Poniedziałka, gotowi z tym szajsem jeździć na Zachód i wygłaszać do jego zdumionych mieszkańców dęte apele, że w Polsce "powtarza się rok 1933", a ów teatrzyk jest "ostatnią redutą obrony wolności przed reżimem". Piszę wprost: szajs, bo dokładnie z tym mamy do czynienia. Województwem dolnośląskim nie rządzi wcale PiS, ale, jak zresztą prawie wszystkimi województwami w Polsce, PO. Nikt nie próbuje narzucić teatrowi jako szefa, bo ja wiem... Bartłomieja Misiewicza czy Joachima Brudzińskiego. Konkurs na dyrektora wygrał człowiek w żaden sposób nie związany z PiS ani żadną organizacją poza ZASP - wybitny aktor, z czterdziestoletnim doświadczeniem zawodowym. Nazywanie go przez antypisowskich propagandystów "aktorem z telenoweli" to bardzo typowa dla nich podłość - równie dobrze mogliby Marka Kondrata nazywać "panem z reklamy banku", gdyby nie to, że Kondrat akurat jest "ich": wierny swej znakomitej roli w "Dniu Świra" tupta na kodowskich marszach i niczym Sacha Baron Cohem jako Borat czy Bruno, udziela wywiadów o Kaczyńskim jako Adaś Miauczyński.
Wracając do Morawskiego, wystarczy zajrzeć do biogramu w Wikipedii, żeby zobaczyć, że mamy do czynienia z aktorem Huebnera, Wajdy i Zanussiego, wykładowcą Akademii Teatralnej i Uniwersytetu Muzycznego, dyrektorem międzynarodowego festiwalu teatralnego i tak dalej. Poniewierając nowym dyrektorem hucpiarze taktownie nie wspominają, że poprzedni, który za całą aferą stoi, stanowiska nie utrzymał nie dlatego, że złośliwie wprowadzono do wymogów konkursowych wyższe wykształcenie, tylko dlatego, że został posłem u Ryszarda Petru. A jako poseł nie może być szefem instytucji samorządowej - swego czasu PO użyła tego zapisu do "wygaszenia" mandatu dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego, Jana Ołdakowskiego. Jestem tylko skromnym magistrem polonistyki i autorem raptem dwudziestu kilku książek, w tym zaledwie około dziesięciu prozatorskich - nikt nie musi wierzyć w to, że się znam na sztuce. Moim skromnym zdaniem jednak Krzysztof Mieszkowski to klasyczny artysta-cwaniak, teatralny odpowiednik różnych chałturników, którzy załapawszy się na stosowną legitymację związku twórczego doją kasę za wystawianie "instalacji" z kilku kawałków złomu czy obieranie w galerii ziemniaków. To moja subiektywna ocena jego dokonań, natomiast faktem bezdyskusyjnym jest, że dyrektorowanie Mieszkowskiego miało dwie niezmienne cechy: nieprzejrzystość finansów i nieustannie narastające długi teatru, oraz, gdy ktokolwiek z uprawnionych do tego władz próbował jego finansowe sprawki skontrolować, urządzaniem hucznych manifestacji pod hasłem "prześladowania kultury", ograniczania swobody wypowiedzi, zagrożenia dla wolności i tak dalej - pierwsza taka miała miejsce, jeśli pamiętam, w roku 2007, kiedy to władze województwa (też platformerskie, jak dziś) upomniały się o milion czterysta tysięcy deficytu w teatralnej kasie. Metoda okazała się skuteczna, bo minister Zdrojewski pod naciskiem "środowisk kulturalnych" pękł i sypnął kasą podatników na dalsze eksperymenty artystyczne. Z czasem, w miarę robienia kolejnych długów (w roku ubiegłym ujemny bilans teatru zamknął się w kwocie 600 tysięcy peelenów) Mieszkowski metodę trzymania się na dyrektorskim stołku znacznie udoskonalił, czego przykładem była akcja rozpuszczenia plotek, że podczas premiery kolejnego spektaklu będą się na scenie bzykać live "aktorzy" z pornosów i sprowokowanie w ten sposób do pochopnej wypowiedzi ministra Glińskiego, by potem pławić się w medialnych materiałach o tłumieniu przez pisowski reżim wolności. Krótko mówiąc, oprócz dość typowego artysty-cwaniaka, mamy też w osobie posła Nowoczesnej do czynienia z utalentowanym politycznym hochsztaplerem. Najbardziej ciekawi mnie, jaki odsetek wśród ludzi popierających jego "walkę o wolność" stanowią ci, którym jakaś część z owych wyrabianych przez byłego dyrektora deficytów przykleiła się do palców - a jaką "pożyteczni idioci" oraz maniacy ogarnięci nienawiścią do PiS. Który co prawda z całą sprawą nie ma nic wspólnego, ale tak wytrawny hucpiarz jak Mieszkowski oczywiście zręcznie wmontował swe interesy w kodowską histerię. Uważam jednak, że wyniesienie tej żenującej, cwaniackiej awantury na forum międzynarodowe, podczas liczącego się festiwalu teatralnego Bazylei, bredzenie tam podniosłych idiotyzmów zrównujących dzisiejszą Polskę z rządami Hitlera, a wszystko to obliczone na kompletną nieznajomość sytuacji obecnych tam wpływowych w środowiskach teatralnych, ale zupełnie nic nie wiedzących o Polsce osób, to był ten jeden krok za dużo, przekroczenie granicy, na przekraczanie której żaden uczciwy człowiek nie powinien pozwalać. Wszystkie osoby zaangażowane w tę podłość powinny być wylane na zbity pysk z jakichkolwiek pełnionych za publiczne pieniądze funkcji, poddane towarzyskiemu i zawodowemu ostracyzmowi oraz surowo potępione. Czy tak się stanie? Nie mam złudzeń. Zbyt daleko zaszła degeneracja "elit" III RP, dla których wyznacznikiem smaku i poziomu stały się bluzgające na kodowskich portalach wzbogacone handlary, spalone ondulacją i solarium, a za szczyt wykwintnego gustu mające imitację lamparcich cętek. Hucpiarze jeszcze zostaną w swym środowisku bohaterami. Jak każdy, kto w jakikolwiek sposób napluje na znienawidzonego Kaczyńskiego.
Rafał Ziemkiewicz
Co się dzieje? Jeśli Unią Europejską nie kierują idioci – a taką możliwość trzeba zawsze brać pod uwagę, zwłaszcza ostatnio – to po tylu antypolskich krokach podjętych przez jej władze i organy, muszą nastąpić jakieś kroki rozstrzygające. Ponieważ po stronie polskiej nie widać żadnych posunięć, które zabezpieczałyby państwo przed realizowaniem zaprojektowanego scenariusza, to wygląda na to, iż – jak śpiewała Krystyna Prońko w piosence „Moja wielka chwila”: „będzie to, co ma być” („Ludzie sobie poradzą i beze mnie będą żyć, no więc po co się wtrącać; będzie to, co ma być”). Skoro tedy nie ma sposobu, by zatrzymać cios przykładanej właśnie do pnia siekiery, zawsze możemy zastanowić się, dlaczego sprawy przybrały taki właśnie obrót. Zaskakujące są zwłaszcza historyczne analogie z wiekiem XVIII. Historia oczywiście nigdy nie powtarza się dokładnie, ale warto zwrócić uwagę na jeden element, który występował zarówno wtedy, jak i teraz – oczywiście w trochę innej postaci. Początków zjawiska trzeba szukać w „potopie” szwedzkim z 1655 roku. Trwał on zaledwie 5 lat, ale doprowadził do straszliwej dewastacji kraju tym bardziej, że atak szwedzki był skoordynowany z napaścią rosyjską, a potem jeszcze z uderzeniem Rakoczego. Dość powiedzieć, że polskie straty w tamtej wojnie są porównywalne ze stratami poniesionymi w II wojnie światowej. Jednym z następstw „potopu” szwedzkiego było pojawienie się w Polsce warstwy społecznej, której przedtem nie było, mianowicie „szlachty – gołoty”. Byli to ludzie, którzy utracili wszelkie środki utrzymania – ale zachowali prawa polityczne, które bardzo szybko nauczyli się komercjalizować. Korzystali na tym nie tylko polscy magnaci, którzy za niewielkie koszty posiadali nieprzebrane rzesze „klientów”, ale przede wszystkim – państwa ościenne, które tę „klientelę” zagospodarowywały za pośrednictwem owych magnatów, zasilanych finansowo przez ambasadorów. W wieku XVIII nie było chyba w Polsce żadnego polityka, który nie brałby tzw. „jurgieltu”, czyli nie byłby wynagradzany, jako agent wpływu. Dzięki temu właśnie możliwy stał się traktat rosyjsko-pruski, jaki stanął w Poczdamie w roku 1720, by prowadzić wobec Rzeczypospolitej „wspólną politykę”, a w jej ramach - blokować każdą próbę powiększenia kontyngentu wojska w Polsce. Polska nic o tym tajnym traktacie nie wiedziała, ale wystarczyło, by obydwaj jego sygnatariusze odpowiednio zadaniowali swoich jurgieltników, by podejmowane próby powiększenia armii, nawet jeśli dochodziły do fazy ustawodawczej, wszystkie spełzły na niczym. Nawiasem mówiąc, w roku 1732, poseł rosyjski w Berlinie, Karol von Loewenwold, doprowadził do rozszerzenia tego traktatu na Austrię, na skutek czego los Rzeczypospolitej został przesądzony, chociaż pierwszy rozbiór nastąpił dopiero 40 lat później. Ale nawet i wtedy nie położono kresu jurgieltowi, przeciwnie – jurgieltnicy nie tylko piastowali kluczowe stanowiska, ale w bezczelności swojej przekraczali wszelkie granice przyzwoitości. Taki np. biskup inflancki Józef Kazimierz Kossakowski, od lat pobierający z ambasady rosyjskiej jurgielt w wysokości 1500 dukatów rocznie, na sejmie w Grodnie w roku 1793, gdzie chodziło o zatwierdzenie II rozbioru, dowodził targowiczanom, którzy wcześniej złożyli przysięgę, że nie oddadzą „ani cząsteczki” terytorium państwowego, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, bo przecież nie chodzi o jakieś „cząsteczki”, tylko ogromne obszary, o których w przysiędze nie było przecież ani słowa. Nawiasem mówiąc, podobnymi sofizmatem posłużył się Trybunał Konstytucyjny w roku 2010, oceniając zgodność z konstytucją traktatu lizbońskiego. Stwierdził między innymi, że w dzisiejszych czasach samo pojęcie suwerenności, jako władzy najwyższej i nieograniczonej, podlega zmianom. Jest to oczywista nieprawda, bo przecież w hierarchii władzy ZAWSZE jakaś władza będzie „najwyższa”. Toteż nic dziwnego, że Trybunał swoje wywody okrasił dodatkowo takimi osobliwościami, że wyrazem suwerenności Polski jest posiadanie przez nią konstytucji. Ale własną konstytucję posiadało również Królestwo Kongresowe. Czyżby i ono było suwerenne? Widać, że biskup Kossakowski, chociaż żył w celibacie, dochował się potomstwa, między innymi w osobie pana sędziego TK Bogdana Zdziennickiego, który te wszystkie brednie z miedzianym czołem odczytywał w kompletnej ciszy – bo wcześniej jakiś człowiek, który krzyknął: „Hańba! Pieczętujecie rozbiór Polski!” - został przez strażników wyprowadzony. Teraz szlachty-gołoty już nie ma, ale to nic nie szkodzi, bo historyczny naród polski od 1944 roku musi dzielić terytorium państwowe z polskojęzyczną wspólnota rozbójniczą, której korzenie tkwią w mrokach okupacji niemieckiej i sowieckiej. Oto w obliczu klęski wojennej we wrześniu 1939 roku władze zdecydowały się wypuścić więźniów, by nie wpadli w ręce niemieckie. Ci natychmiast powrócili do swoich ulubionych zajęć, to znaczy – do rabunków i rozbójniczych wymuszeń. Jak wspomina Adam hr. Ronikier, podczas okupacji prezes Rady Głównej Opiekuńczej – jednej z dwóch polskich instytucji (drugą był Polski Czerwony Krzyż) oficjalnie działających w Generalnej Guberni w czasie okupacji, bandytyzm był plagą, zwłaszcza na terenach wiejskich, na które Niemcy zapuszczali się sporadycznie. Warto przypomnieć, że podejmowane przez RGO próby utworzenia straży obywatelskiej, która tak pożyteczną rolę spełniła podczas Wielkiej Wojny 1914-1918, zostały przez Delegaturę rządu kategoryczne storpedowane, nawet na Wołyniu, gdzie proces tworzenia samoobrony został nawet zainicjowany. Jak pisze hr. Ronikier w swoich pamiętnikach, wystarczyło 5 karabinów na wioskę, by banderowcy zostali skutecznie utemperowani – ale na skutek sprzeciwu Delegatury zaniechano nawet tego i w rezultacie ludność polska pozostała całkowicie bezbronna wobec rezunów. Ciekawe, co to za przodek pana ministra Witolda Waszczykowskiego o tym zdecydował – bo skoro wspólnie z Ukraińcami dopiero mamy „odkrywać” prawdę o wołyńskiej rzezi, to coś może być na rzeczy. Wracając do wspólnoty rozbójniczej, to jej polityczna sytuacja ugruntowała się po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w roku 1941. Kiedy Stali ochłonął już z pierwszego szoku, w GG pojawili się sowieccy spadochroniarze, którzy postawili bandytom propozycję nie do odrzucenia; w zamian za podporządkowanie się naznaczonym dowódcom i politrukom mieli oni uzyskać polityczną ochronę, jako „partyzanci” - a w przeciwnym razie mieli zostać wybici do nogi. Ci chętnie się zgodzili tym bardziej, że wcale nie musieli zmieniać sposobu życia i nadal zajmowali się bandytyzmem – o czym świadczą choćby dzienniki bojowe oddziałów AL, w których jako zdobycz uzyskaną w akcji bojowej wymienia się „bieliznę damską i pościelową”. To na pewno zdobyto na SS-manach. Po wojnie wspólnota rozbójnicza zasiliła szeregi bezpieki i partii, w roku 1981 nawet wystąpiła zbrojnie przeciwko niepodległościowym aspiracjom historycznego narodu polskiego, no a teraz przygotowuje w kraju grunt pod unijną, to znaczy – niemiecką interwencję, zaś na terenie unijnym wspiera antypolskie inicjatywy. Oczywiście już w drugim, albo nawet trzecim pokoleniu – bo „czas jak rzeka płynie”.
Stanisław Michalkiewicz
24 września 2016 Najpierw Merkel, a teraz Juncker zmieniają zdanie w sprawie imigrantów
1. Coraz częściej z krajów Europy Zachodniej przychodzą do Polski komunikaty, że zmieniają się poglądy przywódców tych krajów na problem masowej imigracji do krajów UE, a także na udział krajów Europy Środkowo-Wschodniej w rozwiązywaniu tego problemu. Już pod koniec sierpnia podczas spotkania Grupy Wyszehradzkiej (V4), kanclerz Merkel usłyszała w Warszawie, iż kraje te uważają, że przeciwdziałanie nadmiernej imigracji powinno się odbywać poprzez znaczące wzmocnienie ochrony granic zewnętrznych UE, a także zwiększenie pomocy udzielanej uchodźcom w pierwszych krajach nie objętych wojną do których dotrą. Usłyszała także, że ze względu na zagrożenie terrorystyczne i konieczność zapewnienia bezpieczeństwa własnym mieszkańcom, nie będą one przyjmowały imigrantów przebywających w obozach dla uchodźców w Grecji i we Włoszech.
2. Po powrocie do kraju Merkel w wywiadzie dla dziennika „Suddeutsche Zeitung” przyznała, że popełniła błąd w kwestii polityki imigracyjnej i określiła to następująco „nie przewidzieliśmy, jaki wielki problem będą stanowić imigranci i zbyt długo zwlekaliśmy z ogólnoeuropejskim rozwiązaniem”. Stwierdziła także, że rok temu otwierając Niemcy na imigrantów słynnym hasłem wygłoszonym na zjeździe CDU „damy radę”, nie przewidziała, że nawet sprawna administracja tego kraju nie będzie w stanie przyjąć i zagospodarować ponad 1 mln ludzi, którzy przybyli z całego świata. I dodała, że rozwiązanie problemu imigracji „wymaga uszczelnienia zewnętrznych granic Europy i jednoczesnego wsparcia dla krajów Północnej Afryki oraz Turcji”. Wygląda na to, że Kanclerz Merkel powtórzyła w tym wywiadzie wszystkie postulaty jakie w sprawie rozwiązania problemu imigracji usłyszała od przywódców czterech krajów zrzeszonych w V4.
3. Nie dalej jak wczoraj Juncker mówiąc o rozwiązywaniu problemu imigracji i różnym udziale poszczególnych krajów członkowskich, zwrócił uwagę, że kraje Europy Środkowo-Wschodniej ponoszą ogromne koszty imigracji ze Wschodu. W tym kontekście wymienił Polskę i Węgry i przypomniał, że na terytorium naszego kraju corocznie przebywa około 1 miliona obywateli Ukrainy, którzy wprawdzie często podejmują pracę, ale obciążają systemy zabezpieczenia społecznego naszego kraju. I dodał, że oceniając zaangażowanie poszczególnych krajów członkowskich w rozwiązywaniu problemów imigracyjnych należy brać pod uwagę wszystkie obciążenia jakie one ponoszą w związku z imigrantami zarówno z Południa ale i ze Wschodu.
4. Dobrze się więc stało, że na ostatnim nieformalnym szczycie UE w Bratysławie, kraje V4 przedstawiły propozycję nowej umowy imigracyjnej określanej mianem „elastycznej solidarności” i jak się okazuje wzbudziła ona na tyle duże zainteresowanie, że argumenty użyte przy jej prezentacji przemawiają do przywódców krajów Europy Zachodniej. Polega ona bowiem na tym, że każdy z 27 krajów UE uczestniczy w rozwiązaniu europejskiego problemu imigracyjnego ale przez siebie wybranej formule, więc te kraje, które chcą, przyjmują imigrantów, te które z rożnych powodów nie chcą tego robić, wspomagają kraje pilnujące zewnętrznych granic UE delegując na te granice swoich strażników granicznych, a także współfinansują fundusze, z których finansowany jest pobyt imigrantów takich krajach jak Turcja, Jordania, Liban, a także fundusze rozwojowe (np. ten stworzony przez UE na rzecz Afryki). Wygląda na to, że dotychczasowy system tzw. kwotowania imigrantów realizowany od roku przez KE poniósł klęskę (rozdysponowano tylko 3% z 160 tysięcy imigrantów przebywających we Włoszech i Grecji) i w związku z tym Niemcy i Francja, będą bardziej skłonne do zawarcia nowego porozumienia w tym zakresie. Wszystko wskazuje na to, że propozycje przygotowane przez kraje V4 w tym zakresie, mają szansę być przyjęte zarówno przez Komisję Europejską, a także przez wszystkie 27 krajów członkowskich. Kuźmiuk
Ogon wywija psem Jakże nie zdumiewać się na widok amerykańskiej kampanii wyborczej? Oto sztab wyborczy „Kłamczuchy” - jak często nazywana była i jest Hilaria Clintonowa - zupełnie serio twierdzi, że wmieszał się do niej zimny ruski czekista Putin i gospodaruje w niej jak chce, niczym w swoim czasie pani redaktor Justyna Pochanke w smoleńskiej katastrofie. Jeszcze nie słychać, by Donald Trump był agentem Putina, no ale apogeum kampanii dopiero przed nami, więc pewnie niejedno jeszcze nas zaskoczy. Mamy zatem dwie możliwości: albo te opowieści są prawdziwe – ale czy w takim razie Stany Zjednoczone rzeczywiście są światowym mocarstwem – albo nieprawdziwe – ale oznaczałoby to, iż znaczna część amerykańskich obywateli, być może nawet większość, nie wierzy w autentyczność amerykańskiej demokracji i w ogóle – nie ufa tamtejszym władzom. Zetknąłem się z tymi symptomami podczas pobytu w USA, kiedy zorientowałem się, jak wiele jest teorii spiskowych na temat terrorystycznego ataku na USA 11 września 2001 roku i jak wielu Amerykanów daje im wiarę, wbrew wyjaśnieniom oficjalnym. Na tej podstawie można by odnieść wrażenie, że Stany Zjednoczone są rodzajem atrapy, czymś w rodzaju dekoracji, pod osłoną której rozmaite mafie żerują na zasobach tego wielkiego kraju i na jego obywatelach. Nie są to podejrzenia bezpodstawne – a mocnych poszlak dostarcza książka dwóch amerykańskich politologów: Johna Mearsheimera i Stephena Walta „Lobby izraelskie w USA”, gdzie - zresztą bardzo ostrożnie, bo wiedzą, że stąpają po kruchym lodzie – pokazują, jak wielką i co tu ukrywać – szkodliwą dla Ameryki rolę odgrywa AIPAC (American Israel Public Affairs Comitee - organizacja skupiająca amerykańskich polityków i funkcjonariuszy publicznych, lobbujących w USA na rzecz Izraela). Ta działalność w zasadzie nie jest nielegalna – chociaż w rozmaitych konkretnych przypadkach może to wyglądać rozmaicie – ale prowadzi do sytuacji, które wielu amerykańskich obywateli muszą wprawiać w stan irytacji. Jak piszą autorzy wspomnianej książki, Izrael korzysta z amerykańskiej pomocy finansowej w formie bezzwrotnych „pożyczek”, a nie darowizn, bo te ostatnie wymagałyby obecności amerykańskiego kontyngentu wojskowego, który program udzielania darowizn by nadzorował. Nie to jednak jest najbardziej osobliwe. Autorzy piszą o 3 mld dolarów rocznie, co w przeliczeniu na mieszkańca Izraela wynosi ok. 500 USD – oczywiście nie uwzględniając innych korzyści, w następstwie których faktyczny poziom amerykańskiej pomocy finansowej dla Izraela znacznie przekracza 4 miliardy dolarów rocznie. Najciekawsze jest jednak to, że Izrael jest jedynym państwem, które nie musi się z amerykańskiej pomocy finansowej rozliczać, w związku z czym przynajmniej część tej pomocy inwestuje w amerykańskie obligacje rządowe, uzyskując z tego dodatkowe dochody od ponad 600 mln do miliarda dolarów rocznie. Krótko mówiąc, na podstawie tych a także wielu innych informacji, można odnieść wrażenie, jakby ogon wywijał psem, co oczywiście wzbudza w Stanach Zjednoczonych rozmaite nastroje, w tym również podobne, czy nawet identyczne z tymi, jakie amerykański Departament Stanu nieubłaganym palcem każdego roku bezlitośnie wytyka innym krajom – również naszemu nieszczęśliwemu. Ale to jest zaledwie wierzchołek góry lodowej, bo największym obciążeniem dla Stanów Zjednoczonych są wojny, to znaczy, pardon – jakie tam znowu „wojny”, skoro Radio Erewań już dawno wyjaśniło, że żadnych wojen już nie będzie, natomiast rozgorzeje taka walka o pokój, że na świecie nie zostanie nawet kamień na kamieniu? Tedy największym obciążeniem są „operacje pokojowe”, „misje stabilizacyjne”, „kolorowe rewolucje” a w ostateczności - „kinetyczne operacje militarne”. Jak w przeszłości wszystkie wojny toczyły się o pokój, tak i wspomniane operacje maja na celu, ma się rozumieć, umocnienie pokoju. Wspominał o tym już dawno Mikołaj Machiavelli, pisząc w „Księciu”, że „Rzymianie nie pozwalali dojrzewać niebezpieczeństwom przez uchylanie się od wojny” i wszelkie niebezpieczeństwa likwidowali w zarodku. Polityka USA, zwłaszcza po roku 1990 pozornie jest do zachowania starożytnych Rzymian podobna, ale przy tych zewnętrznych podobieństwach są też różnice. O ile w przypadku Rzymian „pax Romana” miał charakter trwały, a interwencje służyły Rzymowi, o tyle „pax Americana” charakteryzuje się wciąganiem coraz to nowych obszarów świata w stan krwawego chaosu, który służy Izraelowi, podczas gdy USA ponoszą tylko koszty. Dla przykładu, „operacja pokojowa” i „misja stabilizacyjna” w Iraku i Afganistanie kosztowała USA ok 300 mln dolarów dziennie, a w jej następstwie, cały obszar Środkowego i Bliskiego Wschodu, podobnie jak znaczna część Afryki Północnej w następstwie „jaśminowej rewolucji”, został wtrącony w stan krwawego chaosu, z którego wyłoniło się nie tylko Państwo Islamskie, ale również setki tysięcy szturmujących Europę „uchodźców”. Przypadkowo tym chaosem objęte zostały państwa w przeszłości uważane za potencjalne zagrożenie dla Izraela – bo np. taka Jordania, którą przecież rządzi tyran, w żadnym chaosie pogrążona nie została. No, ale Jordania w 1994 roku podpisała z Izraelem traktat pokojowy, więc widocznie nawet tamtejszy tyran został wpisany na listę „naszych sukinsynów”. W rezultacie wtrącenia tych krajów w stan krwawego chaosu, potencjalne zagrożenie dla Izraela znacznie się zmniejszyło, a exodus z tych obszarów setek tysięcy mężczyzn zdolnych do walki zagrożenie dla Izraela dodatkowo zmniejsza, a dla Europy oczywiście zwiększa. Widzimy, że ogon wywija coraz potężniej psem, który chyba nie do końca nawet zdaje sobie sprawę, do czego służy. Wspominam o tym wszystkim z powodu wynurzeń, jakie zaprezentował zdumionemu światu Paul Wolfowitz, niechlujny Żyd, uważany za wybitnego przedstawiciela tak zwanych „neokonserwatystów””, zwanych „neokonami”. Był on w przeszłości trockistą, podobnie jak nieboszczyk Jacek Kuroń, ale pod wpływem różnych impulsów, których nie miejsce tu omawiać, przepoczwarzył się w „konserwatystę” („Zgoda, ja mogę być leberał, tylko wy o tem mnie powiedzcie!” - deklarował Towarzysz Szmaciak) i w tym charakterze zaczął inspirować amerykańską politykę. Właśnie okazało się, że pan Wolfowitz był „głównym architektem” amerykańskiego uderzenia na Irak – od czego, mówiąc nawiasem, wszystko się zaczęło. Pretekstem miało być zachowanie przez USA pozycji mocarstwowej, ale tak naprawdę chodziło o wykorzystanie siły Stanów Zjednoczonych w interesie Izraela. Sprzyjała temu teologia protestanckiej sekty, w której uczestniczy rodzina Bushów – że mianowicie „królestwo Boże” pojawi się na ziemi zaraz potem, jak polityczną władzę nad światem uzyska Izrael. Jak powiadają Rosjanie - „każdy durak po swojemu s uma schodit”, więc nic dziwnego, że niektórzy właśnie tak – co Izrael, przez swoich agentów wpływu skwapliwie wykorzystuje. No a teraz Paul Wolfowitz nawołuje do głosowania na panią Hilarię, twierdząc, że Donald Trump jest „niebezpieczny”. Gdybym był obywatelem amerykańskim, postąpiłbym dokładnie odwrotnie. Stanisław Michalkiewicz
25 września 2016 Kolejne zobowiązanie wyborcze wykonane – tym razem wobec przedsiębiorców
1. W ostatni piątek prezydent Andrzej Duda podpisał uchwaloną przez Parlament nowelizację ustawy o podatku dochodowym od osób prawnych (CIT), w której zasadnicza zmiana polega na obniżeniu stawki tego podatku z 19% do 15%. Obniżenie będzie dotyczyć tzw. małych firm mających osobowość prawną, u których wartość przychodu ze sprzedaży (wraz z kwotą należnego podatku od towarów i usług), nie przekroczyła w poprzednim roku podatkowym wyrażonej w złotych odpowiadającej równowartości 1,2 mln euro (przeliczenia tej kwoty na złote ma być stosowanych średni kurs euro ogłaszany przez NBP w pierwszy roboczy dzień października poprzedniego roku podatkowego). Obniżoną stawkę podatku CIT będą mogły stosować także firmy rozpoczynające swoją działalność, przy czym tego rodzaju nowe podmioty będą musiały spełnić określone warunki wymienione w ustawie. Ustawa zawiera także przepisy uniemożliwiające korzystania z obniżonej stawki podatku CIT tym przedsiębiorcom, którzy na przykład dokonali podziału istniejącego przedsiębiorstwa aby skorzystać z tej preferencji.
2. Jak szacuje minister finansów z preferencyjnej 15% stawki podatku CIT może skorzystać blisko 90% wszystkich podatników tego podatku (a więc zdecydowana większość firm) czyli nawet 400 tysięcy przedsiębiorstw. Na podstawie danych z poprzedniego roku podatkowego firm spełniających warunek obrotów poniżej 1,2 mln euro było w Polsce 393 tysiące, przy czym tych które wykazały dochód za ten rok tylko 135 tysięcy Według ministra finansów łączny koszt dla budżetu państwa wprowadzenia obniżonej stawki podatku dochodowego dla małych firm nie powinien być wyższy niż 270 mln zł ale jednocześnie wprowadzone uszczelnienia przyniosą podobnej wysokości dodatkowe dochody więc sumarycznie zmiany będą neutralne dla finansów państwa.
3. Wprowadzona nowelizacja prawa podatkowego nie będzie dotyczyła przedsiębiorców prowadzących działalność gospodarczą ale rozliczających się z fiskusem w ramach podatku dochodowego od osób fizycznych (PIT). Ta kategoria przedsiębiorców ma zdaniem ministra finansów już możliwość wyboru podatku, może to być liniowa stawka wynosząca 19% (podczas gdy podatek dochodowy od osób fizycznych -PIT ma skalę progresywną składającą się z dwóch stawek 18% i 32%) albo uproszczone zryczałtowane formy opodatkowania takie jak ryczałt od przychodów ewidencjonowanych czy karta podatkowa. Możliwość korzystania przez osoby fizyczne prowadzące działalność gospodarczą z liniowej stawki podatku PIT (w sytuacji kiedy podatek ma skalę progresywną), a także uproszczone formy opodatkowania są już zdaniem ministra finansów wystarczającą formą preferencji dla tej kategorii przedsiębiorców.
4. Po podpisaniu ustawa zostanie opublikowana w dzienniku Ustaw i tym samym wejdzie w życie a możliwość korzystania z obniżonej 15% stawki tego podatku będzie obowiązywała już od 1 stycznia 2017 roku. Obniżenie stawki podatku dochodowego dla małych firm z 19% do 15% będzie dotyczyło jak łatwo się domyślić głównie firm polskich i jest realizacją kolejnego zobowiązania wyborczego Prawa i Sprawiedliwości zaadresowanego tym razem do polskich przedsiębiorców. Kolejne postulaty tego środowiska będą przedstawiane i realizowane w ramach Strategii na Rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju przygotowywanej przez wicepremiera i ministra rozwoju Mateusza Morawieckiego.
Kuźmiuk
Gorąca jesień? Wprawdzie skończyło się już lato („dziewczyny płaczą, bo skończyło się już lato” - śpiewała Magda Umer) i zaczęła się jesień, więc dziewczyny, przynajmniej niektóre, nie tyle może „płaczą”, co demonstrują przed Sejmem w obronie swoich „wagin” i „macic”, zagrożonych penetracją ze strony „faszystów”, ale w RAZWIEDUPR, po zasłużonych urlopach, najwyraźniej wstąpiła nowa energia. Oficerowie prowadzący, jeden przez drugiego, wysyłają konfidentom ponaglenia: „panie Piperman, pan jedź do Warszawy bronić demokracji!” Chodzi o to, że w ramach „otwierania nowych frontów”, o czym jeszcze w maju wspominał Bronisław Komorowski, na 24 września Komitet Obrony Demokracji zwołał do Warszawy ogólnopolską demonstrację pod hasłem: „Jedna Polska – dość podziałów!” Widać wyraźnie, jak historia się powtarza i pan Mateusz Kijowski, filut „na utrzymaniu żony”, kreowany przez WSI na „Bolka” naszych czasów, najwyraźniej nawiązuje do jedynie słusznej linii partii z lat 70-tych, czyli „jedności moralno-politycznej narodu” - oczywiście pod przewodem partii-przewodniczki. Ponieważ partii-przewodniczki na razie jeszcze nie ma, to znaczy - oczywiście jest, jakże by inaczej, ale jeszcze się nam nie objawiła w całej straszliwej postaci, żeby nie płoszyć nas przedwcześnie, więc póki co musimy zadowolić się namiastką z filutem na fasadzie. Ten sobotni marsz wygląda mi na próbę generalną przez 11 listopada, kiedy to WSI z pewnością spróbują wykorzystać Marsz Niepodległości do wywołania rozruchów, jako że termin ultimatum, jakie Komisja Europejska wyznaczyła Polsce, upływa z końcem października. Ale nie tylko z tego powodu konfidenci tak się uwijają. Oto rząd przed kilkoma dniami zapowiedział – inna rzecz, że po raz kolejny, co nieco osłabia siłę rażenia tej wiadomości – że już w marcu przyszłego roku ujawni zawartość „zbioru zastrzeżonego” IPN - oczywiście z wyjątkiem tych wiadomości, których ujawnienie zagrażałoby bezpieczeństwu państwa”. Chodzi zapewne o konfidentów, którzy nadal pozostają w służbie narodu, tajnie współpracując z bezpieczniackimi watahy zatwierdzonymi przez III RP. Obawiam się w związku z tym, że niewiele się w marcu dowiemy, bo jużci – bezpieczeństwo naszego nieszczęśliwego kraju opiera się na konfidentach, którzy w związku z tym uważani są za sól ziemi czarnej i otaczani szczególną opieką. Ale coś tam jednak trzeba będzie pokazać, na przykład Tajnego Współpracownika o pseudonimie operacyjnym „Historyk”, z powodu którego sam JE abp Józef Życiński nie szczędził mi słów potępienia, zanim jeszcze pan red. Janecki ujawnił, że materiały „Historyka” zostały umieszczone właśnie w „zbiorze zastrzeżonym”. Któż je tam umieścił? Ano, chyba ta sama ręka, która „Historykowi” włożyła na głowę wieniec sławy, przywiodła do wysokich godności i uczyniła orderowym panem. Jeśli by teraz zostały ujawnione wstydliwe zakątki takich karier, to oczywiście „Gazeta Wyborcza” oraz stado autorytetów moralnych wszystkiemu by zaprzeczyło, że „potwarz” a jeśli nawet nie, to że „bez swojej wiedzy i zgody” - jednak tak czy owak mleko by się rozlało. Agenturze WSI to nie zagraża, bo zdecydowana jej większość została zwerbowana już w „wolnej Polsce” i pieczołowicie uplasowana w strategicznych punktach życia gospodarczego, politycznego, społecznego i kulturalnego – ale – jak powiada poeta - „na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności”, więc nie wiadomo też, jakie śmierdzące dmuchy mogą pojawić się i przy takiej okazji. To oczywiście działa na RAZWIEDUPR mobilizująco i – podobnie jak inne inicjatywy rządu w rodzaju komisji do sprawy Amber Gold, czy rewelacji przedstawionych przez podkomisję smoleńską – może mobilizować WSI do starań o przyspieszenie decyzji Naszej Złotej Pani, by z naszym nieszczęśliwym krajem zrobić porządek. Takiemu przyspieszeniu mogą sprzyjać również zawirowania w Kongresie USA na tle budżetowym, z następstwie których „rotacyjna obecność” amerykańskiej ciężkiej brygady w naszym rejonie Europy może się znacznie opóźnić, więc – jak powiadał sowiecki gensek Gorbaczow - „Jeśli nie teraz – to kiedy? Jeśli nie my – to kto?” Tymczasem – jak zauważył pan mecenas Roman Giertych, którego resortowa „Stokrotka” ostatnio woła do TVN prawie tak często, jak pana generała Dukaczewskiego, a może nawet częściej, bo pan generał ma przecież ważniejsze sprawy na głowie, niż tłumaczyć mikrocefalom, co teraz myślą, podczas gdy pan mec. Giertych musi dopiero zasłużyć na przyjęcie do Salonu, a może nawet dokonać w tym celu drobnej operacji chirurgicznej – więc pan mec Giertych zauważył, że „PiS zaczyna krwawić”. Pierwsza krew wylana została za sprawą pana Dawida Jackiewicza, właśnie zdjętego z funkcji ministra Skarbu Państwa pod pretekstem likwidacji tego resortu – ale jednocześnie CBA „wkroczyło”, niczym 17 września 1939 roku Armia Czerwona do Polski – do spółek Skarbu Państwa by sprawdzić, czy nie było tam korupcji lub nepotyzmu. Co ci przypomina widok znajomy ten? Ano – fragment z „Towarzysza Szmaciaka”, kiedy to generał Bagno apeluje do swoich pretorianów: „Dzieci moje, wstrzymajcie wy się z tym rozbojem (…) i daję generalskie słowo, że ten, kto zlekceważy rozkaz, zapłaci, jak Wawrzecki, głową!” Warto dodać, że z tym apelem generał Bagno wystąpił w przeddzień rozstrzygającej batalii o „całą pulę” („gdy kradniesz gwóźdź lub drutu szpulę, uszczuplasz przez to całą pulę. A pula nie jest do kradzieży; pula się cała nam należy!” - tłumaczył Towarzysz Szmaciak robotnikowi Deptale), więc skoro już CBA „wkracza” do spółek Skarbu Państwa, tego rezerwatu korupcji i nepotyzmu, to nieomylny to znak, że coś się szykuje, że rząd też idzie na konfrontację. Kolejnym tego symptomem jest spotkanie, jakie w Nowym Jorku odbył pan prezydent Duda z żydowskimi organizacjami, przede wszystkim – z Ligą Antydefamacyjną, kierowaną przez sprytnego pana Abrahama Foxmana, co to – jak powiadają - „w tańcu tupa”. Za sprawą tego Abrahama Foxmana mogliśmy się dowiedzieć, że pan prezydent Duda obiecał kontynuować walkę z antysemityzmem w naszym nieszczęśliwym kraju, a nawet zapowiedział jakąś „legislację” w tej sprawie oraz – że rozmawiano też o „restytucji mienia żydowskiego”. Czy w tej sprawie pan prezydent tez poczynił jakieś obietnice, a jeśli tak – to jakie – tego niestety nie wiemy, bo pan prezydent na razie milczy – ale skoro strona żydowska wyszła z tego półtoragodzinnego spotkania „zadowolona”, to można podejrzewać najgorsze. Cóż jednak z tego, że pan prezydent gwoli skaptowania Żydów składa się przed nimi jak scyzoryk, kiedy oni najwyraźniej skaptować się nie dają i piórem pani Anny Applebaum, małżonki księcia małżonka Radosława Sikorskiego, który właśnie dostał posadę „eksperta od Europy”, po staremu alarmują, że w Polsce „faszyzm podnosi głowę”? Otóż małżonka księcia małżonka porównała Jarosława Kaczyńskiego z Donaldem Trumpem, na którego Żydzi najwyraźniej musieli zagiąć parol, bo kilka dni wcześniej niechlujny Żyd Paul Wolfowitz też opowiedział się przeciwko niemu i poparł „Kłamczuchę”. W ten sposób w jednym porównaniu zamknęła dwie nienawiści polityczne, niczym bohaterka reportażu Anny Strońskiej, która zamknęła dwie największe nienawiści swego życia w jednym epitecie: „ty Żydu, gestapowcze!” Najwyraźniej stare kiejkuty musiały Żydom obiecać jeszcze więcej, niż ośmieliłby się pan prezydent Duda, więc ta polityka umizgów może przynieść rezultat odwrotny, tak samo, jak przyniosła na Ukrainie, gdzie pan minister Waszczykowski zdezawuował uchwałę Sejmu w sprawie ludobójstwa na Wołyniu oświadczając, że wspólnie ze stroną ukraińską będzie dopiero „dochodził do prawdy”, mając nadzieję, że „rzeczywiści sprawcy” się „przyznają”. Tymczasem w oczekiwaniu na huk rozstrzygającej salwy, Wojskowe Służby Informacyjne kontynuują przebudowę tubylczej sceny politycznej. Właśnie panowie posłowie Protasiewicz, Huskowski i do niedawna przypominający prosię tylko zewnętrznie pan poseł Michał Kamiński oraz Stefan Niesiołowski zakładają koło poselskie „Europejscy Demokraci”, które będzie walczyło z Jarosławem Kaczyńskim, ale również – z Grzegorzem Schetyną. Zapowiadają ponadto podłączenie się do koalicji „Wolność, Równość Demokracja”, formowanej przez KOD, który z kolei podejrzewam, iż został utworzony przez WSI gwoli zrealizowania w Polsce zleconego scenariusza rozbiorowego. Z całej tej czwórki jak dotąd tylko pan poseł Niesiołowski uzyskał od niezawisłego sądu zaświadczenie, że nie ma ubeckich protektorów, więc nie wypada zaprzeczać – ale tylko w tym przypadku. Dodajmy, że do koalicji „WRD” należy Nowoczesna pana Ryszarda Petru, którą z kolei podejrzewam, że została utworzona przez WSI jako pokazowy majstersztyk dla CIA, Sojusz Lewicy Demokratycznej, PSL oraz demokraci jeszcze drobniejszego płazu. Stanisław Michalkiewicz
26 września 2016 Programowa szamotanina Platformy
1. Czołowi działacze Platformy zapowiadają, że na początku października ta partia przedstawi założenia swojego nowego programu ale wygląda na to, że nie potrafi nawet zaprezentować swojego merytorycznego stosunku do przedsięwzięć, które realizuje rząd premier Beaty Szydło. Wprawdzie codziennie trwa ich wręcz rytualna krytyka ustaw uchwalanych przez obecną większość parlamentarną ale trudno się w niej doszukać jakiej myśli przewodniej, generalnie są złe, bo przygotowało je Prawo i Sprawiedliwość. Na przykład w sprawie sztandarowego przedsięwzięcia tego rządu czyli programu Rodzina 500 plus na przestrzeni ostatnich 10 miesięcy, kierownictwo Platformy miało przynajmniej 3 różne stanowiska.
2. Przypomnijmy przy tej okazji, że wsparcie rodzin wychowujących dzieci było jednym z głównych przesłań w kampanii wyborczej Prawa i Sprawiedliwości i trzeba wyrazić uznanie dla rządu premier Beaty Szydło, że tak szybko możemy wywiązać się z deklaracji wyborczych w tej sprawie. Po zaledwie 5 miesiącach funkcjonowania rząd premier Beaty Szydło, mimo tego, że otrzymał w spadku od koalicji PO-PSL projekt budżetu państwa, który nie posiadał żadnych rezerw finansowych, ale w krótkim czasie udało się go na tyle przepracować, że znaleziono kwotę 17 mld zł aby ten program finansować w ciągu 3 kwartałów tego roku. Program Rodzina 500 plus, to wydatki 500 zł (bez podatku i bez zaliczania tej kwoty do dochodu rodziny) na drugie i każde kolejne dziecko we wszystkich rodzinach bez ograniczeń dochodowych, a w rodzinach mniej zamożnych o dochodach do 800 zł na głowę i 1200 zł na głowę w rodzinach wychowujących dziecko niepełnosprawne, także na pierwsze dziecko.
3. Przypomnijmy także, że realizacja programu Rodzina 500plus spowodowała, że w środowiskach wiejskich w zasadzie została zlikwidowana sprzedaż w sklepach na tzw. zeszyt (bardzo powszechna w ostatnich latach), a rodziny wielodzietne nie tylko uzyskały stabilne finansowanie ale odzyskały godność. Po raz pierwszy od wielu lat rodziny wielodzietne w miastach i na wsi, stać na zakup nowej odzieży i obuwia dla dzieci, wyposażenia w przybory szkolne, a także na wspólny wyjazd na chociaż krótkie wakacje poza miejsce swojego stałego zamieszkania. Ba w tym roku wreszcie zniknęły z oferty banków i instytucji pożyczkowych reklamy kredytów i pożyczek na wyprawkę szkolną dla dzieci, co oznacza, że także w ocenie tych instytucji program Rodzina 500 plus w znaczący sposób poprawił sytuację materialną szczególnie rodzin wielodzietnych.
4. Wobec tak świetnie funkcjonującego programu, Platforma jak już wspomniałem w ciągu ostatnich 10 miesięcy prezentowała publicznie 3 różne stanowiska. Pierwsze przed uruchomieniem programu, że na pewno się nie uda, ponieważ w budżecie nie ma na ten cel pieniędzy ale jak budżet został uchwalony, a pieniądze na program wydzielone, retoryka uległa zmianie. Tym razem politycy Platformy zaczęli walczyć o uzupełnienie programu o finansowanie także „pierwszych” dzieci w rodzinach bez określania progu dochodowego, co miało skutkować zwiększeniem środków na jego realizację o dodatkowe 20 mld zł (przy obecnych ograniczeniach wydatki roczne na realizację programu to około 23 mld zł). Kiedy wytknięto im absurdalność tego pomysłu i kompletną nieodpowiedzialność finansową, po raz kolejny zmienili retorykę i tym razem twierdzą, że trzeba osunąć Prawo i Sprawiedliwość od władzy, bo tylko Platforma jest w stanie zapewnić realizowanie programu Rodzina 500 plus w następnej kadencji parlamentu. Platforma przystępuje więc do pracy nad swoim nowym programem wyborczym (ogłoszenie założeń do programu to tak naprawdę wstęp do pracy nad nim), natomiast jak wynika z jej stosunku do programu Rodzina 500plus, szamocze się z merytorycznym odniesieniem się do tego co realizuje rząd premier Beaty Szydło.
Kuźmiuk
27 września 2016 Dobry ruch MSZ
1. Wczoraj w Warszawie na zaproszenie polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych odbyło się spotkanie przedstawicieli premierów i ministrów finansów ośmiu krajów nie należących do strefy euro. Do MSZ przybyli przedstawiciele Szwecji, Danii, Czech, Węgier, Rumunii, Bułgarii, Rumunii i Chorwacji, żeby rozmawiać o sytuacji w UE po wyjściu W. Brytanii, największego kraju nie należącego do strefy euro. Po tej decyzji Brytyjczyków, która będzie się materializowała już od następnego roku, dojdzie do wyraźnej zmiany układu sił pomiędzy krajami strefy Euro, a krajami, które posługują się własnymi walutami, niestety na niekorzyść tych ostatnich. Potrzebne jest więc uruchomienie pomiędzy nimi dobrych kanałów informacyjnych, a także wypracowywanie wspólnych stanowisk, tak aby głos 8 krajów spoza strefy euro był dobrze słyszany na posiedzeniach wszystkich 27 krajów członkowskich UE.
2. Przypomnijmy tylko, że W. Brytania na początku tego roku w ramach kampanii referendalnej wynegocjowała z Radą porozumienie, którego jedną z 4 części składowych były specjalne rozwiązania dla krajów UE spoza strefy euro (nie tylko dla W. Brytanii ale dla wszystkich krajów UE posługujących się własnymi walutami). Według niego relacje pomiędzy krajami strefy euro, a krajami spoza tej strefy powinny być oparte na wzajemnym szacunku i lojalności, co oznacza, że te ostatnie nie powinny być traktowane jak kraje drugiej kategorii. Po drugie kraje posługujące się własnymi walutami miały mieć prawo ale na zasadzie dobrowolności do uczestniczenia w działaniach UE służących pogłębianiu unii gospodarczej i unii walutowej. Po trzecie miały nie uczestniczyć (w każdym razie nie mogłyby być do tego zmuszane) w programach ratunkowych, których celem jest ochrona stabilności strefy wspólnej waluty. Po czwarte wreszcie miały mieć możliwość wnioskowania aby na posiedzeniu Rady Europejskiej (czyli szefów wszystkich krajów UE) były omawiane decyzje które podjęły kraje należące do strefy euro we własnym gronie.
3. Spotkanie przedstawicieli 8 krajów nie należących do strefy euro ma na celu przypomnienie tych ustaleń jako ciągle obowiązujących mimo tego, że Brytyjczycy zdecydowali w referendum o wyjściu z UE, a nowy rząd tego kraju zamierza złożyć stosowny wniosek na początku przyszłego roku. Oczywiście spotkanie w Warszawie nie ma celu blokowania działań 19 krajów posługujących się wspólną walutą, służących uzdrawianiu sytuacji w strefie euro i wprowadzaniu stosownych reform. Jak to ujął sekretarz stanu w MSZ minister Konrad Szymański „kraje spoza strefy euro są gotowe popierać reformy strefy euro ale oczekują zachowania integralności wspólnego rynku, który dla nich jest kluczowym wymiarem gospodarczym UE”.
4. Bo przecież kryzys w strefie euro wcale nie minął, kolejnymi pakietami pomocowymi dla Grecji (wynoszącymi sumarycznie już ponad 300 mld euro), a także polityką tzw. poluzowania ilościowego realizowanego przez Europejski Bank Centralny (co oznacza dodatkową emisję przynajmniej 3 bilionów euro), tylko go trochę zaleczono. W poważnym kryzysie znalazł się system bankowy Włoch (trzeciego pod względem potencjału gospodarczego kraju UE) i przez ostatnie miesiące trwają przepychanki, kto i w jaki sposób, miałby finansować jego czyszczenie z „toksycznych” kredytów. Prędko się to nie zdecyduje, wszak w 2017 roku czekają nas wybory w dwóch największych krajach UE, parlamentarne w Niemczech i prezydenckie we Francji i w związku z tym dla strefy euro, nie mogą być podjęte decyzje, które mogłyby być przyjęte przez społeczeństwa tych krajów jako dodatkowe dla nich obciążenia.
5. Dobrze się więc stało, że w takiej sytuacji MSZ trzyma rękę na pulsie i po decyzji Brytyjczyków o wyjściu z UE jako największy teraz kraj mający własną walutę, próbuje zaprosić do wspólnego działania wszystkie kraje UE będące w podobnej sytuacji jak Polska. Dobrym punktem wyjścia do wspólnych działań na forum UE dla wspomnianych wyżej 8 krajów jest ta część porozumienia wynegocjowana przez Brytyjczyków, która jest poświęcona krajom posługującym się własnymi walutami. Kuźmiuk