Nauka uwikłana Problem uwikłania nauki w układy i konteksty pozanaukowe – polityczne, ideologiczne, gospodarcze – jest stary jak świat, powiedziano i napisano na ten temat bardzo dużo, ale wciąż z niezmiennym zdumieniem dowiadujemy się o nowych konkretnych przejawach zależności nauki, a ściślej rzecz biorąc naukowców, od rozmaitych czynników zewnętrznych i o ewentualnym wpływie owych czynników na przebieg badań naukowych i ich wyniki. Przyjrzyjmy się temu zjawisku na dwóch przykładach.
Imigrantka przeciw imigrantologom W Niemczech bujnie rozwija się w ostatnich latach gałąź nauki nazywana: „badania nad migracją” – sama nazwa nieco wprowadza w błąd, ponieważ chodzi głównie o „badania nad imigracją”. Korzysta ona z owoców badań socjologicznych, ekonomicznych, etnologicznych i innych, aby opisywać coraz istotniejszy wycinek życia społecznego w Niemczech. Na sposób, w jaki funkcjonuje ta dziedzina, skierowała swój bystry wzrok socjolożka, publicystka, autorka książek na temat islamu Necla Kelek. Urodziła się w 1957 roku w Stambule a kiedy miała 9 lat jej rodzina przeniosła się do Niemiec. Kelek wzięła pod lupę główną niemiecką instytucję w dziedzinie badań nad migracją, noszącą nazwę Rada Ekspertów Niemieckich Fundacji ds. Integracji i Migracji (Sachverständigenrat deutscher Stiftungen für Integration und Migration), powołaną do życia i finansowaną przez osiem wielkich fundacji m.in. Fundację Volkswagena i Fundację Bertelsmanna. Tworzy ją dziewięć osób, które równocześnie kierują, zajmującymi się migracją, instytutami lub katedrami w szkołach wyższych. Rada dysponuje personelem urzędniczym, publikuje studia i raporty odrębnie finansowane przez fundacje. Współpracuje ściśle z establishmentem politycznym, doradza politykom na szczeblu federalnym i lokalnym, sporządza dla nich ekspertyzy i zalecenia, innymi słowy dostarcza naukowej podbudowy dla polityki imigracyjnej rządzących. Członkowie Rady, będący równocześnie członkami establishmentu akademickiego, tworzą zamknięty krąg osób i instytucji, w którym ocenia się projekty i przedsięwzięcia badawcze, koordynuje przepływ pieniędzy na badania, opiniuje kandydatury do stypendiów, decyduje o podziale stanowisk i posad, rozstrzyga o naukowych karierach. Według Necli Kelek osoby, które nie cieszą się życzliwością tej instytucji tzn. jej członków, nie mają najmniejszych szans na granty lub karierę w zinstytucjonalizowanych badaniach nad migracją. Mamy do czynienia ze swoistym organem kontrolnym, który nieuchronnie eliminuje wszelkie krytyczne pytania i zagadnienia, wycisza głosy dysydentów, tabuizuje tematy, osoby, książki, zakłócające czy naruszające przyjęty przezeń konsensus w badaniach nad imigracją, czyli zgodę w kwestii co i jak ma być badane. Tym samym instytucjonalny „układ” w znaczący sposób wpływa na postrzeganie rzeczywistości społecznej, zakreślając granice pola badawczego, zezwalając na stawianie tylko takich a nie innych pytań, dopuszczając tylko pewne odpowiedzi na nie itd. Nie jest więc też niczym dziwnym to, że wobec swoich krytyków takich jak Necla Kelek ludzie „układu” używają terminologii politycznej, np. szef Rady Klaus Bade nazwał ich „podpalaczami” i „wichrzycielami”. Najwidoczniej nie mamy do czynienia ze sporem pomiędzy reprezentującymi różne stanowiska i hipotezy naukowcami, mającymi takie samo prawo do udziału w debacie; jedna ze stron (Bade) przemawia niczym władza, dokonująca ideologiczno-politycznej oceny adwersarza i wykluczająca go z debaty naukowej, to znaczy z debaty toczącej się w ramach instytucji powszechnie uznawanych za naukowe. Dlatego też – zdaniem Kelek – wszystkie autentyczne dyskusje na temat imigracji w Niemczech wyszły nie od badaczy z tych wysoko dotowanych „brain trusts” zajmujących się badaniami nad migracją, lecz zainicjowane zostały przez outsiderów, i toczyły się wbrew oporowi tych ludzi. Ich zamiarem było raczej zablokowanie dyskusji, co raczej nie jest postawą, jaka przystoi badaczowi dążącemu – jak deklarują wszyscy badacze – do prawdy.
Bank Rezerwy Federalnej dba o rozwój nauk ekonomicznych Z Niemiec przenieśmy się do USA, od badań nad migracją przejdźmy do nauk ekonomicznych. Niektórzy przedstawiciele tychże nauk (raczej outsiderzy) dowodzą, iż po upadku Związku Sowieckiego gospodarka planowa wcale nie znikła, trwa sobie w najlepsze pod postacią monetarnego socjalizmu; zamiast urzędów planowania ustalających ile pieluszek dla dzieci należy wyprodukować, mamy banki centralne, które decydują o wysokości stóp procentowych i ilości pieniądza w obiegu, a zatem o zasadniczych parametrach gospodarki. Jak każdy dobrze wie, najpotężniejszym bankiem centralnym świata jest amerykański Bank Rezerw Federalnych( w skrócie Fed) , który – wyznaczając stopy procentowe i ustalając ilość dolarów w światowym obiegu pieniężnym – w pewnym sensie jest Globalnym Urzędem Planowania. Dwa lata temu zespół kierowany przez Ryana Grima przeprowadził dla amerykańskiego portalu „Huffington Post” badania nad związkami łączącymi Fed z naukami ekonomicznymi w Stanach Zjednoczonych. Okazało się, że Fed (wraz ze swoimi 12 bankami regionalnymi) ma na liście płac kilkuset ekonomistów, zarówno jako doradców i konsultantów, jak i na stanowiskach pomocniczych. Bank wydaje miliony dolarów na umowy z ekonomistami za ekspertyzy, konsultacje, prezentacje, artykuły, analizy, badania, gromadzenie danych, studia o strukturze rynku, prace naukowe, warsztaty, gościnne wykłady itd. W 2008 roku wydał na ekonomistów 389 milionów dolarów, w 2009 roku przeznaczył na nich 433 miliony dolarów. Szacuje się, że w USA jest od 1000 do 1500 ekonomistów specjalizujących się w polityce monetarnej, bankowości centralnej, podaży pieniądza i kredytu, makroekonomicznych aspektach finansów publicznych, a zatem przedmiotem ich badań jest – co oczywiste również , a może przede wszystkim Fed i jego polityka. Wśród nich znaczącą większość stanowią ci, którzy już pracowali dla Fedu lub pracują obecnie (ci którzy jeszcze nie pracowali zapewne czekają na propozycje). Wiadomą rzeczą jest jak ważną rolę w życiu naukowym (i życiu naukowców) odgrywają najbardziej renomowane w danej dziedzinie czasopisma naukowe; ich redaktorzy są swego rodzaju „odźwiernymi”, którzy decydują, kogo wpuścić do środka a kogo nie, a tym samym decydują o karierach, ponieważ szansę na uzyskanie uniwersyteckiej posady ma tylko ten, kto w nich publikował. To oni określają jakie koncepcje i idee są „poważne” i „akceptowalne”, a jakie nie. Okazało się, że w siedmiu czołowych czasopismach ekonomicznych na 190 członków redakcji 84 było w ten czy inny sposób powiązanych z Fedem. W najważniejszym piśmie poświęconym polityce monetarnej „Journal of Monetary Economics” ( kogo nie ma na jego łamach, to tak jakby nie istniał w branży) wszyscy członkowie redakcji są lub byli powiązani z Fedem; obecnie 14 z 26 członków redakcji jest na liście płac Fedu. Mamy więc dość niezwykłą sytuację: bank centralny będący głównym podmiotem polityki monetarnej i kredytowej skupia wokół siebie, wiąże ze sobą różnorakimi nićmi „wspólnotę uczonych”, dla której on sam jest przedmiotem badań. Ta „wspólnota” to w rzeczywistości zamknięty klub, do którego należą ci, którym Fed zapewnia prestiż, pozycję i pieniądze, a oni, co naturalne, odwdzięczają mu się w taki sposób, że nie poddają go takim wnikliwym analizom, na jakie zasługuje, ba, więcej nawet: ponieważ są w pewnym sensie częścią Fedu, dlatego nigdy nie analizują go z perspektywy zewnętrznej, gdyż taka perspektywa mogłaby choćby tylko na czysto intelektualnej płaszczyźnie podważyć racje nie tylko jego polityki, ale wręcz rację jego istnienia (są przecież ekonomiści- outsiderzy projektujący system bankowy bez banku centralnego). Dostarczają mu de facto naukowej legitymizacji, są jego – by użyć złośliwego terminu Hansa-Hermanna Hoppego – „intelektualnymi ochroniarzami”. Skutki takiego stanu rzeczy są łatwe do przewidzenia: skupiona wokół Fedu „wspólnota uczonych” nie wychodzi z żadnymi nowymi koncepcjami i ideami, wszystkie koncepcje muszą być dopasowane do obowiązującej ideologii ekonomicznej Fedu. Utrzymywana przez bank centralny „scientific community” promuje to, co niekontrowersyjne i bezpieczne, co ma charakter techniczny i przyczynkarski, więc nie grozi wywołaniem dyskusji. Fedowska „wspólnota uczonych” jest więc odwrotnością owej idealnej „wspólnoty uczonych”, która – jak sobie, może nieco naiwnie, wyobrażamy – żyje debatą, ścieraniem się poglądów , dochodzeniem do prawdy. Kiedy cztery lata temu wybuchł w USA kryzys finansowy, wielu ludzi zadawało sobie pytanie, dlaczego Fed tego nie przewidział, dlaczego amerykańscy ekonomiści tego nie przewidzieli. Jak jednak ekonomiści, którzy należą do Fedu, mieli to zrobić, skoro musieliby choćby jako hipotezę założyć, że to sam Fed i jego polityka odpowiadają za kryzys, a tym samym musieliby wskazać na samych siebie jako współwinnych. Trudno przecież wymagać od nich takiego heroizmu. Przypomnijmy tutaj, że w 1971 roku rząd Stanów Zjednoczonych zdecydował, iż amerykański bank centralny przestanie wymieniać dolary na złoto po stałym kursie. Rozpoczęła się era wyłącznie papierowego dolara bez pokrycia, a tym samym nowa era dla Fedu -głównego producenta zielonego papieru. Nie mając już zewnętrznego hamulca w postaci (częściowego) pokrycia waluty w złocie, zyskał pozycję – jak z brutalną szczerością outsidera określił ją Hans-Hermann Hoppe – „autonomicznego fałszerza ostatniej instancji dla całego międzynarodowego systemu bankowego”. Dlatego pilniej niż w latach poprzednich potrzebował dla siebie i swojej działalności ideologiczno-propagandowej osłony. I właśnie na połowę lat 70. zeszłego wieku datuje się początek owej „kultury konsultacji”, czyli opłacania ekonomistów poprzez zamawianie u nich ekspertyz i analiz. To wówczas Fed rozpoczął budowanie ideologiczno-intelektualno-naukowej infrastruktury, mającej mu służyć. W ciągu kilku dziesięcioleci rozrosła się ona do dzisiejszych, dość monstrualnych rozmiarów.
Potrzeba Utopii Dwa przykłady zaczerpnięte z dwóch krajów, z dwóch dziedzin nauki – oba pozwalają domniemywać, że podobnym mechanizmom podlegają inne jej dziedziny, w innych krajach świata. Każe to powtórzyć pytanie, jakie Nowa Debata zadała Grażynie Cichosz, czy w takiej sytuacji w ogóle jest możliwa czysto naukowa debata, w której przedstawiciele różnych stanowisk mają -generalnie rzecz biorąc – „tyle samo czasu” na ich przedstawienie i obronę? Czy jest możliwa spokojna, rzeczowa dyskusja pomiędzy Neclą Kelek, a Klausem Bade? Czy ekonomista znajdujący się na liście płac Fedu może wymieniać racjonalne argumenty np. z Hansem-Hermannem Hoppe, który dowodzi szkodliwości istnienia tej instytucji? Czy możliwe są warunki debaty sformułowane przez Jürgena Habermasa: równa dystrybucja praw i obowiązków argumentacyjnych to znaczy wszystkie stanowiska są prezentowane, wymieniane i oceniane w formie argumentów, uczestnicy sytuacji komunikacyjnej nie podlegają jakimkolwiek zewnętrznym przymusom władzy i pieniądza, żaden z uczestników debaty nie panuje nad innymi uczestnikami za pomocą takich czy innych instrumentów władzy? Wielu odpowie, że to niemożliwe, że to utopia. I pewnie będą mieli rację. Ale dlaczego nie mielibyśmy się kierować starą, dobrą radą: „Bądźcie realistami, żądajcie niemożliwego!” Tomasz Gabiś
Naród Podzielony Społeczeństwo amerykańskie nie było tak wyraźnie podzielone od czasów wojny secesyjnej. Niedawne wybory prezydenckie potwierdziły, że mamy do czynienia z dwiema Amerykami, Czerwoną i Niebieską [barwy stron wojny secesyjnej – przyp. tłum.] Infonurt2 : a jak rzeczywiście Ameryka wyglada - to zbrojownia która przeznacza 60% budżetu na wojsko - po wiecej przecztajcie artykuł Toytova - obok
http://www.youtube.com/watch?v=GcP4tmZTl-E&feature=share pogrzeb Polski.
Niebieska – skupiona głównie w dużych aglomeracjach rozsianych po całym kraju, zmierza w kierunku postępowej utopii, scentralizowanego, świeckiego, zunifikowanego państwa socjalistycznego: rozbudowanego rządu, uspołecznionej opieki zdrowotnej, według pomysłu Obamy, niepraktycznych projektów z dziedziny energii odnawialnej, aborcji, zwiazków jednopłciowych i coraz wyższych podatków. Tak się prezentuje „empatyczne” państwo opiekuńcze, zwodzące Niebieskich atrakcyjnymi prezentami, opłaconymi z redystrybucji bogactwa i przywilejami rozdawanymi ulubionym grupom wyborców.
Czerwona opowiada się za ograniczoną administracją rządową, przestrzeganiem zasad konstytucji, „jednym narodem przed Bogiem”, spójną etyką pracy, prawem do życia, obroną tradycyjnego małżeństwa i rodziny oraz uporządkowaną wolnością.Jednak dopóki Niebiescy są u władzy, Czerwoni, zamieszkujący przedmieścia i tereny wiejskie, muszą pogodzić się z faktem, że będą płacić na Niebieskich zamieszkujących zubożałe centra miast. Czerwoni będą dalej pracować i płacić stale rosnące podatki po to, aby przywódcy Niebieskich mogli poszerzać zakres przywilejów rozdawanych swoim wybrańcom.Platon w VIII księdze swego dzieła pt. „Państwo” przygląda się transformacji od demokracji do tyranii. Głównym jej motorem jest postać przywódcy, który z obrońcy zmienia się w tyrana. Parafrazując Platona, można by stwierdzić, że obrońca jest najpierw orędownikiem – nawołuje do zmian i rozdaje wokół nadzieję niczym słodycze małym dzieciom. Często się uśmiecha, jest powszechnie lubiany i składa takie obietnice, które ludzie chcą słyszeć, jak na przykład te o uwolnieniu dłużników spod ciężaru „niesprawiedliwych” obciążeń finansowych i dystrybucji bogactwa wśród swoich zwolenników.W końcu przekonuje się, że oponentów można tak zubożyć nakładaniem coraz wyższych podatków, iż będą musieli zająć się prawie wyłącznie zarabianiem na życie, a nie działalnością opozycyjną wobec niego. Za pomocą ucisku finansowego i eliminowania z kręgów władzy współpracowników, którzy jednak pozwolili sobie na krytykę jego polityki, obrońca zmienia się wreszcie w tyrana.Spostrzeżenia Platona nie wróżą USA niczego dobrego, ponieważ to Niebiescy są dziś u władzy, a starożytny Ateńczyk nie mógł przecież przewidzieć, jak szerokie będą wpływy utrwalające „niebieską” władzę. Źródłem tej siły są tak zwane prywatne media, a więc większość kanałów informacyjnych, programy telewizyjne, hollywoodzkie filmy i prasa. Z oddaniem godnym sowieckiej „Prawdy”, niczym kohorty pretoriańskie, „niebieskie” media chronią i popierają Obamę oraz program Niebieskich. To już nawet nie jest orwellowska nowomowa, to jest wszechogarniająca kulturomowa. Słowa, obrazy i strategie są przygotowywane i wplatane we wszystkie media w celu podporządkowania sobie ludzkich serc, umysłów oraz zachowań. Tylko Niebiescy są pożądani, dla Czerwonych nie ma miejsca. Czerwoni, którzy opowiadają się za życiem, bronią tradycyjnego małżeństwa i sprzeciwiają się antykoncepcji sponsorowanej przez rząd, są według kulturomowy „niebieskich” mediów prześladowcami w „wojnie przeciwko kobietom” i wrogami, których należy zwyciężyć w imię ochrony „praw kobiet”.Przed głosowaniem wskazywano na katolickich wyborców jako siłę mogącą zahamować marsz Niebieskich po władzę. Ufni wierni oraz niektórzy przywódcy Kościoła katolickiego żywili nadzieję, że zamachy administracji Obamy na wolność religijną, jawna promocja aborcji, związków jednopłciowych i darmowej antykoncepcji obudzą katolickich wyborców, którzy potraktują swoją wiarę poważnie i odrzucą program Obamy radykalnie sprzeciwiający się życiu. Niektórzy biskupi zarzucali katolikom popieranie ustroju, którego ustawy zdrowotne, podpisane przez Obamę, zmuszają katolickie szpitale i uczelnie do zapewnienia ubezpieczenia zdrowotnego obejmującego antykoncepcję dla wszystkich pracowników i studentów.Powyższe wysiłki, skądinąd bardzo odważne, okazały się niestety bezowocne.
Prawdopodobnie dlatego, że inicjatywy podejmowane przez Kościół nie znalazły wsparcia wśród ogółu duchowieństwa, nie mówiąc już o ogóle katolików. Może zbyt wielu biskupów było po prostu zbyt strachliwych lub zwyczajnie nie rozumiało, o jaką stawkę toczy się gra. Podczas wyborów katolicy częściej popierali Obamę niż Romneya stosunkiem 52 proc. do 45 proc. głosów. Owe 7 proc. różnicy głosów stanowi jeszcze większą różnicę niż 1-2 proc. w wyborach powszechnych.Podczas ostatnich wyborów głosowanie katolików jako obrońców katolickich zasad moralnych okazało się w najlepszym przypadku bezskuteczne, a w najgorszym skandaliczne. Kościół powinien uznać, że niedawne wybory stanowią dla niego poważne wezwanie do podjęcia misji, która musi zostać jak najskuteczniej wypełniona, ponieważ w przeciwnym razie moralna nauka Kościoła w Ameryce straci jakiekolwiek znaczenie. Wchłonie ją „niebieski” program i nie pozostanie już niczym więcej niż marksistowską wersją „sprawiedliwości społecznej”.Czy jest jeszcze nadzieja dla USA? Czy kiedykolwiek uda się zmniejszyć przepaść między Niebieskimi i Czerwonymi? Obecnie przyszłość rysuje się w ciemnych barwach. Musimy jednak pamiętać, że cnota nadziei jest cnotą teologalną, a swoją moc bierze z łaski Ducha Świętego. Przez wiele dziesięcioleci los wielu narodów żyjących w cieniu tyrańskiego imperium sowieckiego wyglądał bardzo ponuro, jednak i ono upadło. Silna wiara oraz modlitwa umożliwiły ludziom przetrwanie czasów ucisku. Stany Zjednoczone muszą jeszcze raz wykrzesać z sobie nadzieję, że z pomocą Bożej łaski jego logos prawdy i dobra ostatecznie zatriumfuje. Prof. Thomas Michaud filozof, etyk, Wheeling Jesuit University
TK o zawieszaniu emerytur, czyli Prawo Zwłoki "ZWŁOKA JEST NAJBARDZIEJ ZABÓJCZĄ FORMĄ ODMOWY" Tak brzmi Prawo Zwłoki, sformułowane przez C.Northcote Parkinsona w latach 60-tych ubiegłego wieku /TUTAJ/. Polski Trybunał Konstytucyjny przyswoił sobie dobrze tę mądrość i spróbował zastosować ją podczas rozpatrywania sprawy zawieszania emerytur. Opiszę pokrótce o co chodziło. Od 1.1.2009 pracownicy przechodzacy na emeryturę ne musieli zwalnać sie z pracy. W dnu 16 grudnia 2010 parlament uchwalił jednak ustawę, która głosiła, że emeryci muszą się zwolnić z pracy, a tym, którzy tego nie uczynią, zawieszona będzie emerytura. Dotyczyła ona takze tych, którzy przeszli na emeryturę w okresie 1.1.2009 - 31.2010, a weszła w życie pierwszego stycznia 2011. Radomski emeryt Marian Strudziński nie pogodził się z zawieszeniem wypracowanej przez siebie emerytury. Najpierw skierował sprawą do sądu, a gdy to nie dało rezultatu, zainteresował nią radomskich senatorów z PiS /patrz /TUTAJ//. W efekcie w dniu 12.05.2011 grupa senatorów PiS złożyła w Trybunale Konstytucyjnym wniosek o uznanie działających wstecz przepisów wyżej wspomnianej ustawy za niezgodne z konstytucją. Wtedy TK zaczął przeciągać sprawę. Najpierw zwrócił dwukrotnie wniosek, dopatrując się w nim błędów formalnych, a potem w sierpniu jeden z sędziów poprosił o wyłączenie ze sprawy. W efekcie TK doczekał zakończenia kadencji senatu i w dniu 29 grudnia 2011 postanowił: "umorzyć postępowanie ze względu na niedopuszczalność wydania wyroku. Motywował to tym, że: "Wobec upływu kadencji Senatu i związanym z tym wygaśnięciem mandatów senatorów, którzy wystąpili z wnioskiem w niniejszej sprawie, przestał istnieć podmiot uprawniony do dalszego występowania w sprawie.". Szczegóły można znaleźć /TUTAJ/. Trybunałowi nie udało się jednak uwolnić od kłopotliwej sprawy. W następnej kadencji wniosek został złożony ponownie przez senatorów PiS. Nadal nikt się specjalnie nie spieszył z jego rozpatrzeniem, n.p. w lipcu odraczano rozprawę dwukrotnie. W końcu jednak we wtorek 13 listopada, po półtora roku od pierwszego złożenia wniosku, odbyła się ona i TK postanowił iż:
"Niezgodne z konstytucją są przepisy, które w 2011 r. zmusiły do rozwiązania umowy o pracę tych pracowników, którzy już wcześniej nabyli prawo do emerytury - orzekł we wtorek Trybunał Konstytucyjny. Trybunał wskazał, że z chwilą wejścia w życie tego wyroku, tj. po opublikowaniu go w Dzienniku Ustaw, utraci moc art. 28 nowelizacji ustawy emerytalnej, ale tylko w zakresie dotyczącym osób, które przeszły na emeryturę w okresie styczeń 2009 r. – grudzień 2010 r.". Szczegóły - /TUTAJ/.
Emeryci, których ta sprawa dotyczy, powinni na tę stronę zajrzeć, gdyż znajdują się tam wskazówki, jak odzyskać swoje pieniądze z ZUS lub jak upominać się w sądach o swoje prawa. Czy oznacza to jednak, że wszystko jest w porządku? Moim zdaniem - nie. Po pierwsze emeryci muszą upominać się o swoje. ZUS nie odda zaległych emerytur "z automatu". Dotyczy to ok .40 tysięcy osób. W jeszcze gorszym położeniu są ci, którzy utracili zarobki, bo bezprawnie zmuszono ich do zwolnienia się z pracy. Im pozostaje tylko żmudna i niepewna droga sądowa. Kłopot ma też ZUS. Powstałe roszczenia z wobec niego szacuje się na ok. 640 mln zł. To spora wyrwa w budżecie tej instytucji. Analiza przebiegu tej sprawy wskazuje na to, że TK mógł wydać wyrok w tej sprawie już w lipcu 2011. Jego skłonność do przewlekania sprawy spowodowała, że niekonstytucyjny przepis obowiązywał o 16 miesięcy dłużej. Wynikające stąd kłopoty są więc trzy razy gorsze niż mogłyby być. W tym przypadku stosowanie Prawa Zwłoki okazało się nieopłacalne. Elig
Kwiatkowska: nie mam prawa wiedzieć, dlaczego nie ma mojego Męża. Premier prawie wszystko utajnia, tak jakby mój Mąż był jego własnością „Nasz Dziennik” publikuje rozmowę z Krystyną Kwiatkowską, wdową po gen. Bronisławie Kwiatkowskim, szefie Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych, który zginął w Smoleńsku. Przytaczamy fragmenty wywiadu. Krystyna Kwiatkowska wskazuje, że po odbyciu wielu spotkań i rozmowach z ekspertami zajmującymi się badaniem katastrof m.in. lotniczych widzi skalę nieprawidłowości w śledztwie smoleńskim. Raport MAK, tak jak słyszałam, jest raportem psychologicznym: "był w kokpicie", "był pijany", "kłócił się", "niedoszkoleni piloci", "wywierał presję". Tymczasem pytam, gdzie są sprawy techniczne tego samolotu? Potem zostało to sprostowane, że nikogo w kokpicie nie było, ale pierwsze kłamstwa poszły w świat. I one wciąż są podawane przez większość portali internetowych i środowisk. Dlaczego polskie władze oficjalnie nie dementują tych nieprawdziwych informacji? Nigdy nie zgodzę się, jakoby piloci działali pod presją. Akurat ci piloci pracowali w takiej jednostce, że ciągle latali z VIP-ami. Żeby pomniejszyć swoją odpowiedzialność, najlepiej zrzucić winę na nieżyjących - tak zawsze robił minister Klich. A co on sam zrobił jako minister obrony? - pyta Kwiatkowska. W rozmowie zastanawia się również, dlaczego śledztwo zostało utajone oraz ujawnia zaskakujące procedury, jakim poddawana jest w prokuraturze: Dlaczego wszystko, co dotyczy tej katastrofy, zostało utajnione? Zdjęcia satelitarne, dokumenty, z których korzystała komisja Millera, nawet dokumenty sekcyjne. Ja nie mam i podobno nigdy nie otrzymam dokumentacji dotyczącej mojego Męża. Nie mogę sobie nic odpisać, zrobić żadnych notatek. Mogę jedynie poczytać i oddać wszystko do archiwum. Dlaczego jestem przeszukiwana? I jest ze mną osoba kontrolująca, kiedy przeglądam dane o moim Mężu? Dlaczego? Wdowa po gen. Kwiatkowskim przyznaje, że było jej przykro, gdy dowiedziała się, że premier oddał Rosjanom śledztwo:
Pomyślałam: jakiemu krajowi służył mój Mąż, że po śmierci nikt nie zadbał o niego? Dlaczego nie wysłali nikogo z Polski, żeby zabezpieczyć i samodzielnie udokumentować dowody lub chociaż uczestniczyć w procedurach, a przynajmniej patrzeć na ręce Rosjanom? Dlaczego w tak krótkim okresie zatarli wszystkie ślady katastrofy? Kłamstwa pani minister Ewy Kopacz, błędy przy ekshumacji, to wszystko skłoniło mnie do wystosowania apelu do rządu o powołanie komisji międzynarodowej. Zaznacza, że ludzie, którzy atakują rodziny - również osoby z rządu i Sejmu - „są odarci z wszelkich uczuć”. Chciałabym wiedzieć, dlaczego generał będący dowódcą Brygady Desantowo-Szturmowej, która za jego kadencji pierwsza zdawała egzaminy i weszła do NATO, generał, który służył w ONZ i trzykrotnie został wysłany przez naszą Ojczyznę do Iraku, zginął w wolnej Polsce. Nigdy nie przestanę o to pytać. I do samego końca będę walczyła o prawdę. (…) Ale, jak widać, nie mam prawa nawet wiedzieć, dlaczego nie ma mojego Męża. Pan premier prawie wszystko utajnia, tak jakby mój Mąż był jego własnością - zaznacza. Dodaje, że „nie wierzy teraz w nic”, a całą sprawę może wyjaśnić jedynie międzynarodowa komisja:
Zastanawia mnie bardzo, dlaczego dla spokoju naszego ducha i spokoju kraju nie można zrobić wszystkiego, żeby było wreszcie jasno powiedziane, co stało się w Smoleńsku? KL
Refleksje po Marszu 11.11.12
Ponownie o Marszu Niepodległosci już z paru dniowej perspektywy. Takiego zgromadzenia patriotycznego młodych ludzi dotychczas nie widziałem, tak na oko ok. 75 % uczestników. Wydawało mi się ze obchodami patriotycznych rocznic zajmują się ludzie "wiekowi" z jakąś nikłą obstawą rodzinną młodych, lub też uczestniczą w ramach szkolnych obchodów pod kierownictwem pedagogów.
http://www.youtube.com/watch?v=GcP4tmZTl-E&feature=share
Pogrzeb Polski Młodzież inaczej widzi obchody, po swojemu. Co się więc stało ? - Sądzę że spowodowało to hasło, " ODZYSKAJMY POLSKĘ"!. Po pierwszych "zauroczeniach" co prawda bezmyślnym ale składnym bełkotem o polityce "miłości" JPNiAJ wspomaganym przez z SBeczone i SBckie media totalną agitacją propagandową, jakaś część młodzież konfrontując się z realiami zaczęła "przeglądać na oczy". Inni widząc jak "ełyty" zbrodniczo-mafijnego układu Magdalenkowego wymieniają się między sobą "rządami" Państwo i Kraj nadal deklasując tak samo nie udzielali się nie mając swojej reprezentacji. A tu pojawili się ich reprezentanci, młodzi ludzie z hasłem dla nich - ODZYSKAĆ SWÓJ KRAJ DLA SIEBIE ! PRACOWAĆ W SWOIM KRAJU, A NIE WYCIERAĆ OBCE KĄTY W CHARAKTERZE CIURÓW jak zachęcają ich "rządzący" mafiozi sami ze swoimi kolesiami łupiący, grabiący Kraj i Naród. I PRZYSZLI, CAŁĄ MASĄ, Z NAJDALSZYCH ZAKĄTKÓW POLSKI, nawet tzw. "CZERWONE ZAGŁĘBIE" - Sosnowiec - wystawiło zorganizowane przedstawicielstwo ONR, nie było jedynie z okręgu Elbląskiego zorganizowanej grupy. Ci młodzi mają dość zbrodniczego państwa (w tej chwili pokazuje w programie E. Jaworowicz) stworzonego przez bandycko-mafijną klikę układu Magdalenkowego !. Przyszli zorganizować się i odebrać Swoje Państwo Polskie z rąk band anty-Narodowych, anty-Polskich dla których "Polskość to nie normalność". Już samą organizacją wyjazdów wywołali popłoch wśród żydokomuszej agenturalnej bandy udającej "rząd". Nasyłali policję na organizatorów wyjazdów - u mnie była dwa razy -przetrzymywali autokary na trasie, a nawet ludzi jak było z Węgrami którzy przylecieli uczestniczyć w Odzyskiwaniu Polski dla Polaków z bandyckich anty-Polskich łap. Widząc u "rządzących" zbrodniarzy ten strach przypuszczałem ze przygotują jakąś prowokację, nie spodziewałem się jednak ze policja i "służby" dadzą się wykorzystać mając ubiegłoroczne doświadczenie. PANOWIE POLICJANCI I ZE"SŁUŻB" - PRZYSIĘGALIŚCIE NARODOWI !!!- A nie zbrodniczym "rządom" okupującym Kraj dzięki rosyjskim serwerom ustalającym wyniki wyborów i miejscowym oszustwom - POWIADAMIAŁEM I WAS O PRZEKRĘTACH PRZY TWORZENIU HASEŁ DLA PRZEWODNICZĄCYCH KOMISJI WYBORCZYCH !!! Y, - MUSICIE PAMIĘTAĆ ŻE WIĘCEJ ŻADNYCH "KRESEK" NIE BĘDZIE" - Nie pomoże nawet chodzenie na klęczkach w Częstochowie. I znajdziemy wszędzie tych którzy po bandycku obłowili się na "grubej kresce" wyprowadzając nasze Narodowe pieniądze za granicę, tych którzy dzisiaj strzelają do nas, do "swojego" Narodu, jesteśmy rozsiani "za chlebem" po całym świecie, nie schowacie się nigdzie przed nami - zapamiętajcie to sobie. TO MY, NARÓD JESTEŚMY WASZYM PRACODAWCĄ !!! Zastanawiając się nad przyczynami anty-Narodowej prowokacji spreparowanej przez "rządzącą" zbrodniczą zydokomuszą agenturę anty-Polską przyczyna wydaje się tylko jedna - banda "rządząca" próbując przeciwstawić Narodowemu Marszowi Niepodległościowemu zorganizował trzy swoje i co ? :
- Na organizowany przez JNiTAJ przyszło niecały tysiąc "zwykłych" ludzi, żeby nie wyglądało to śmiesznie uzupełniono frekwencje w stylu typowo zydokomuszym minionego okresu, czyli przypędzono po cywilnemu mundurowych i resztę zależnych w przeróżny sposób, no i dobrowolnie zebrało się kilku bez ideowych kameleonów typu R. Giertych czy Kaminski gotowych dla byle jakiego nawet "koryta" sprzedać się, a nawet sprzedać swoich rodziców, dzieci, dziadków nie tylko "swoją" opcję.
- Kolejny marsz "lewicy" zgromadził też zaledwie paręset osób
- Na marsz "tęczowy" czy jak mu tam - pedalsko-lesbijski ? - przyszło zaledwie ok. 200
W tej sytuacji anty-Narodowa żydokomusza agentura zbrodnicza musiała czymś zamglić swoją totalną klęskę, a więc sprowokować zamieszki w Narodowym Marszu gromadzącym ok. 100 tyś osób całymi rodzinami, z nadzieją że uda się przerzucić winę na uczestników Marszu. Na szczęście była na Marszu "wolna od agentury i niezależna od żydokomuny" TV-Trwam filmująca wszystko i nasze indywidualne nagrania demaskują policyjne i "służb" prowokacje i postępowania. Pokażemy na całym świecie tzw. "demokrację" tzw. III RP-czyli żydokomuszego PRLbis.
Z SBeczone i SBckie media chcąc nie chcąc musiały przyznać chociaż "bardzo niechętnie" rację naszym relacjom tak w ilości uczestników jak i kto był prowokatorem zajść - co prawda tłumaczą za obłudną policyjną wersją "ze to jakaś 1-tysięczna grupa niezidentyfikowanych osobników skądś wtargajacych", ale wszyscy doskonale zdają sprawę że były to państwowe "służby" wykorzystane przez "rząd" do zdeprecjonowania Polskiego Marszu Niepodległości. A po Marszu anty-Narodowa agentura i jołopowatość wszelakiej maści dostała "białej gorączki" ze strachu. Według nich to nie Narodowcy ale "rasiści", "faszyści", "antysemici" - co przypisano Prezesowi USOPAŁ Panu Janowi Kobylańskiemu powołując się na 19 sądzonych za tę obrazę zydokomuszych oszczerców - itp..itd..byli w Komitecie Poparcia Marszu, brali udział. mimo ze ani jednego hasła, ani jednego plakatu, ani jednego okrzyku tego typu na Marszu nie było. NO CÓŻ, STRACH ZBRODNIARZY PRZED ODPOWIEDZIALNOŚCIĄ ZA ZBRODNIE DOKONANE NA NARODZIE I KRAJU MA "BARDZO DUŻE OCZY" - BO MY, NARODOWCY, WYSTAWIMY RACHUNEK CAŁEMU ZBRODNICZO-MAFIJNEMU UKŁADOWI Z MAGDALENKI I NIE POMOŻE WYZYWANIE NAS OD "FASZYSTÓW" - MY JESTEŚMY TYLKO NACJONALISTAMI WALCZĄCYMI O SWÓJ KRAJ !!! Media SBckie i z SBeczone powoli, stopniowo próbują odwrócić i obrócić oczywiste fakty którym na początku nie śmieli się przeciwstawić by całkowicie nie stracić "wiarygodności", teraz na korzyść swoich anty-Narodowych agenturalnych pryncypałów. W sukurs im idzie JPNiAJ (jego prawie najwyższa i agenturalna jołopowatość) udająca "premiera" po powrocie z nory eurosojuzu gdzie się skrył przed Marszem, mówiąc "póki "rządzimy nikomu nie pozwolimy obalać republiki" . To że język JPNiAJ żywcem przypomina język Władysława Gomółki z roku 1970 w ten sam sposób krzyczącego na "imperialistyczną kontrrewolucję" w Polsce wcale mnie nie dziwi mimo ze JPNiAJ tych słów nie może pamiętać (SBccy doradcy włożyli mu w usta) bo w tym czasie dopiero poznawał swego siurka którym dzisiaj został, natomiast nie przypuszczałem że u SBckiego kapusia mającego za zadanie podsłuchiwanie może szwankować słuch. Żaden z Narodowców nigdy nie powiedział że "chcemy obalić Rzeczpospolitą Polskę" - POWIEDZIANO : "Obalimy RESPUBLIKĘ zbrodniczego układu Magdalenkowego" i jeszcze raz powtarzam: R E S P U B L I K Ę, a nie republikę którą też nie jesteśmy patrząc nawet na bezprawnie zawłaszczoną nazwę "Rzeczpospolita Polska" . Być może JPNiAJ jak zawsze małpujący swoich chlebodawców z żydokomuszej agentury zrzeszonej w GTW (grupa trzymająca władzę) tylko zmałpował wcześniej wypowiadającej się w ten sposób w z SBeczonych i SBckich mediach dla zniekształcenia, zmanipulowania prawdziwych wypowiedzi Narodowców. A TO ŻE OBALIMY AGENTURALNĄ, ŻYDOKOMUSZĄ R E S P U B L I K Ę ZBRODNICZOMAFIJNEGO UKŁADU MAGDALENKOWEGO, NIE MAM NAJMNIEJSZYCH WĄTPLIWOŚCI ! NA MARSZU UJAWNILI SIĘ MŁODZI PRZYWÓDCY PRAWDZIWEJ OPCJI PATRIOTYCZNEJ - ROBERT WINNICKI, ARTUR ZAWISZA I INNI - I W T E J M Ł O D Z I E R Z Y N A D Z I E J A !!! - MY, STARSI, WSPOMAGAJMY ICH KAŻDYM SPOSOBEM !!! CHWAŁA WIELKIEJ POLSCE !!! Marek Chrapan
Plinio Corrêa de Oliveira – apologeta własności prywatnej Zmarły w październiku 1995 r. prof. Plinio Corrêa de Oliveira bezkompromisowo głosił: państwo kolektywistyczne, konfiskując dobra prywatne, znajduje się moralnie, ni mniej ni więcej, jak w sytuacji opryszka. A ci, którzy otrzymują od państwa takie skonfiskowane dobra wzbogacają się na kradzieży. Ta obrona własności prywatnej nie straciła, bynajmniej do dzisiaj na aktualności. Apologia systemu opartego na własności prywatnej, podjęta przez prof. Plinio Correa de Oliveirę, założyciela Stowarzyszenia Obrony Tradycji Rodziny i Własności (TFP), wynika z jego całościowej wizji świata. Jest to wizja cywilizacji katolickiej, inspirowanej przez Kościół. Chrześcijańskie społeczeństwo oparte jest na tradycji, rodzinie i własności prywatnej. Te trzy filary są ze sobą wzajemnie powiązane. Rodzice w naturalny sposób dążą bowiem do przekazania dzieciom swego dziedzictwa. Najważniejsze jest dziedzictwo duchowe, a więc wiara i specyficzna dla każdej rodziny tradycja. Prof. Corrêa de Oliveira nie bagatelizuje jednak także dziedzictwa materialnego. Dobry ojciec rodziny pragnie bowiem pozostawić potomnym także dobra doczesne, które zapewnią im stabilność, bezpieczeństwo i rozwój. Jest to jego naturalne prawo i obowiązek. Bo jak często podkreślał brazylijski działacz katolicki: Zaprzeczać prawowitości tego pragnienia, to (…) zlikwidować instytucję rodziny. Dziedziczenie jest instytucją, w której rodzina i własność łączą się.
Przeciwko reformie rolnej W macierzystym kraju prof. Corrêa de Oliveiry kwestia własności prywatnej dotyczyła głównie własności ziemskiej. W latach 60. nasiliła się propaganda tamtejszej skrajnej lewicy, wzywającej do wywłaszczenia wielkich latyfundystów. Zagrożenie tzw. reformą rolą nasiliło się po objęciu władzy przez populistyczny gabinet João Goulart’a. W odpowiedzi brazylijskie TFP pod przywództwem prof. Corrêa de Oliveiry, wydało broszurę pt. „Reforma rolna – kwestia sumienia”. Założyciel TFP był autorem pierwszej części dokumentu. Kwestię reformy rolnej uważał za coś więcej niż problem techniczny, wskazywał na niemoralny charakter wywłaszczeń dokonywanych przez państwo. Podkreślał socjalistyczną czy wręcz komunistyczną ideologię, stojącą za postulatami wywłaszczeniowymi. Zwracał także uwagę, że to państwo jest głównym „latyfundystą” – gdyż posiada około połowy ziemi uprawnej, znajdującej się na terenie Brazylii. Dowodził, że zwolennicy reformy rolnej nie dążą do uwłaszczenia bezrolnych chłopów, lecz do ograbienia bogatych i uzależnienia biednych od państwa.
Przeciwko katolewicy Tym, co szczególnie martwiło autora „Rewolucji i kontrrewolucji” w postulatach reformy rolnej było jej poparcie przez część Episkopatu, z biskupem Helderem Camarą na czele. Niestety, biskupi brazylijscy nie byli jedynymi duchownymi, którzy wskutek posoborowego zamieszania przeszli na stronę socjalizmu. Złagodzenie stosunku Kościoła wobec komunizmu rozpoczęło się podczas obrad Soboru Watykańskiego II. Dziś wiadomo, że brak potępienia zbrodniczego systemu przez Sobór był warunkiem nawiązania kontaktów z cerkwią prawosławną. Profesor de Oliveira zawsze sprzeciwiał się liberalizacji kursu Stolicy Apostolskiej wobec komunizmu. Jego postawa wyrastała z szacunku dla Kościoła i zasad, jakie głosił on od wieków. W manifeście „Wolność Kościoła w państwie komunistycznym”, wydanym po raz pierwszy w 1963 r., Brazylijczyk sprzeciwiał się rezygnacji Kościoła z obrony własności prywatnej, w zamian za tolerancję ze strony władz czerwonego reżimu. Podkreślał, że własność nie jest kwestią drugorzędną, którą można poświęcić. Gwałcenie prawa własności jest bowiem sprzeczne z Dekalogiem, który zakazuje kradzieży i pożądania cudzych dóbr. Państwo komunistyczne jawi się więc jako wielki złodziej; jest ono niemoralne, nawet jeśli toleruje religię. Brazylijczyk podkreślał także, że posiadanie własności zmusza do troski o nią. Dzięki temu kształtuje się silna wola i charakter, co pośrednio służy uświęceniu. Tymczasem w państwie, w którym wszystkie lub większość dóbr należy do państwa, obywatele są bezwolni, bezbronni i uzależnieni od władzy.
Tym tłumaczy się w wielkiej mierze ów smutek, jaki charakteryzuje narody podległe komunizmowi, jak również nudę i coraz częstsze samobójstwa występujące w niektórych mocno zsocjalizowanych krajach Zachodu – przekonywał katolicki działacz.
Autor „Rewolucji i kontrrewolucji” był też czujny w zwalczaniu rozmaitych mutacji komunizmu. Sprzeciwiał się chociażby lewicowemu anty-konsumpcjonizmowi, który potępiał wszelką konsumpcję ponad niezbędne minimum. Podkreślał, że każdy musi w pierwszej kolejności zadbać o siebie i swoją rodzinę, a dopiero potem dzielić się z biednymi. Zwalczał poglądy wysławiające skromne życie plemion indiańskich, stawiane przez latynoamerykańskich lewicowców za wzór życia dla zachodnich chrześcijan. Uważał, że człowiek pracowity ma prawo do korzystania ze swoich ponadprzeciętnych dochodów. W 1981 r. zainicjował kampanię przeciwko planom prezydenta Francji Francois’a Mitteranda. Zdaniem profesora Plinio, głoszony przezeń „socjalizm samorządowy” był jedynie inną postacią starego socjalizmu sowieckiego.
Aktualność myśli Doktora Kontrrewolucji Za życia prof. Correa de Oliveiry, największe zagrożenie stanowił komunizm. Walka z nim zawsze była dla brazylijskego działacza celem nadrzędnym. Czy dzisiaj myśl autora „Rewolucji i kontrewolucji” przestała już być aktualna, przynajmniej w świecie zachodnim? Z pewnością tak nie jest. Plinio Corrêa de Oliveira dostrzegał mutacje komunizmu. Warto, by jego następcy zauważyli, że permanentny kryzys w jakim żyjemy, jest w dużej mierze wynikiem… centralnego planowania. W samym sercu nominalnie kapitalistycznych gospodarek zachodu znajdują się bowiem banki centralne, sterujące podażą pieniądza. W warunkach ciągłego upadku jego wartości trudno jest zbudować trwały majątek, który przekaże się dzieciom w spadku. Ten sam efekt powodują nadmierne obciążenia podatkowe. Warto więc pamiętać o słowach autora „Rewolucji i kontrrewolucji”, że uniemożliwianie dziedziczenia jest działaniem zmierzającym w stronę likwidacji instytucji rodziny. Choć Kościół potępił teologię wyzwolenia i zaakceptował wolny rynek (choćby w „Centessimus annus”), to niektórzy katolicy nadal demonizują własność prywatną. Myśl Corrêa de Oliveiry o związku między rodziną, a własnością i prowadzona przezeń obrona nauczania papieży o prawie do własności idą na przekór tego typu szkodliwym przekonaniom. Marcin Jendrzejczak
Ukrywana prawda o środkach unijnych. "Żyjemy w PR-owskiej ułudzie wielkiego skoku, tak jak żyli w tej ułudzie Hiszpanie" Ukazała się moja prowokacja intelektualna, czyli tekst o Dwóch Polskach w dodatku Plus/Minus w Rzeczpospolitej. Zapraszam do wyboru między Polską Republiką Lemingów a IV RP. Obserwuję debatę w mediach na temat nowej perspektywy finansowej i stwierdzam, że przybiera coraz bardziej patologiczne formy. Główna teza tej debaty brzmi następująco: im więcej pieniędzy dostaniemy z budżetu Unii tym dla nas lepiej. Ja twierdzę, że im mniej dostaniemy z budżetu Unii tym dla nas lepiej. Poniżej uzasadniam tą tezę w punktach.
1. Politycy chcą dostać jak najwięcej środków z Unii, bo potem te środki kontrolują, rozdzielają. Wokół nich tworzy się nowa klasa klientów, konsumentów środków unijnych, powstają tysiące dobrze płatnych stanowisk, których celem jest rozdzielanie i konsumowanie tych środków. To potężna grupa interesów, która dominuje dyskurs publiczny, ponieważ media również otrzymują te środki. Powstają tysiące firm, których celem jest “przerobienie” środków unijnych, te firmy znikną jak znikną środki unijne. To także potężna grupa interesów.
2. Można wskazać wiele pozytywnych przykładów wydatkowania środków unijnych, w końcu powstały odcinki autostrad i dróg ekspresowych, nowe mosty, oczyszczalnie ścieków. Niedługo powstanie nowoczesna infrastruktura światłowodowa. Czyli powstanie infrastruktura, która nigdy ny nie powstała bez pieniędzy unijnych, ponieważ przez dwie dekady byliśmy źle rządzonym krajem, który nie był w stanie wygospodarować własnych środków na konieczne inwestycje, po prostu wszystko przeżarliśmy.
3. Niestety patologii związanych z pojawieniem się środków unijnych jest znacznie więcej niż korzyści. Innowacyjność w Polsce dramatycznie spadła (według danych GUS o licznie firm które opracowały nowe lub ulepszone produkty lub usługi), mimo wydania miliardów z Unii na poprawę innowacyjności. Miliardy poszły na uczelnie, a jakość polskich uczelni pozostaje niska, poza nielicznymi wyjątkami poszczególnych kierunków lub zespołów badawczych. Miliardy poszły na szkolenia, a liczba szkolących się nie wzrosła, czyli pieniądz unijny po prostu wyparł prywatny, przy pogorszeniu jakości szkoleń. Od 2004 roku zatrudnienie w administracji publicznej wzrosło o 100 tysięcy osób, to też wpływ środków unijnych.
4. Polityka pomocowa ponosi dramatyczną porażkę na całym świecie. Od dekad. Południowe Włochy, NRD czy polityka pomocowa Banku Światowego w Afryce Sub-saharyjskiej, to przykłady porażek. Skutki tych interwencji to stworzenie lokalnych skorumpowanych struktur, przechwytujących środki pomocowe, brak rozwoju, całe pokolenia biernych i nastawionych na otrzymywanie transferów ludzi. Również dane z Polski pokazują, że idziemy tą samą drogą, dystans rozwojowy między Polską Wschodnią w Mazowszem dramatycznie się powiększa. Ale urzędnicy i politycy mają swoje priorytety, chcą po prostu przechwycić część środków które trafiają w te rejony i rozdzielić wśród swojej lokalnej klienteli.
5. Czas zacząć stawiać trudne pytania. Ile firm nie powstało, bo młodzi ludzie poszli pracować przy rozdziale środków unijnych? Ile innowacji nie powstało, bo ci najbardziej przedsiębiorczy woleli się specjalizować w pozyskiwaniu środków unijnych bo to były łatwe i duże pieniądze. Co zrobić ze 100-tysięczną armią urzędników, która będzie niepotrzebna jak skończą się środki unijne, a która kosztuje podatników prawie 10 mld złotych rocznie. Po co zbudowano tyle nowych budynków na uczelniach wyższych, skoro liczba studentów w ciągu dekady spadnie o 30-40%. Kto będzie utrzymywał deficytowe stadiony i dziesiątki przynoszących straty aquaparków, czy inne inwestycje, które nigdy by nie powstały, gdyby były finansowane pieniędzmi “zarobionymi”, a nie darowanymi. Takich pytań są dziesiątki.
6. Historia gospodarcza zna wiele przykładów, gdy społeczeństwa które do tego nie dorosły nagle dostają duże pieniądze. To kraje Zatoki Perskiej kilka dekad temu, to Holandia po odkryciu gazu ze swoją “holenderską zarazą”. To przypadki wielu osób, które wygrały duże kwoty na loterii, a potem rozpadło im się życie rodzinne i zawodowe. Znam przypadek rolnika, który nagle stał się bogaty, bo zaczął sprzedawać ziemię, którą odziedziczył po rodzicach na działki budowlane. Kiedyś porządny człowiek stał się alkoholikiem, ale lubianym, bo stawia wszystkim w lokalnej knajpie. To przykłady wielu rodzin, w których rodzice stworzyli prężne firmy, dorobili się pieniędzy, a dzieci chcą tylko te pieniądze wydawać. Na szczęście, są przykłady przeciwne, gdy dzieci kontynuują dzieło rodziców, dalej rozwijać firmy. Ale to są rodziny dojrzałe, mądre. Niestety polskie elity planujące politykę rozwojową nie cechuje taka właśnie mądrość. Oni zostawiają dzieciom firmę potwornie zadłużoną.
7. Wiele osób ma problem ze zrozumieniem, dlaczego jeśli otrzymamy więcej pieniędzy, to dla nas gorzej. Wyjaśnię na prostych przykładach. Jak osoba zarabiająca minimalną pensję wygra w totka milion złotych, to będzie bardzo szczęśliwa. Bo wtedy może kupi sobie mieszkanie, samochód, pojedzie na wczasy, może opłaci dziecku czesne na dobrej uczelni. Ale jak wygra 50 milionów, to może się okazać, że nie będzie taka szczęśliwa. Bo od razu pojawią się hieny, naciągające na wydatki lub sugerujące “dobre” inwestycje. A jak źle zainwestuje, akcje spadną, i “straci” kilka milionów, to będzie prawdziwa tragedia i poziom satysfakcji spadnie. Wyniki badań w USA pokazują, że tak właśnie jest. Inny przykład. Bogactwo buduje się dzięki wymyślaniu nowych produktów, które potem kupuje od danej firmy cały świat. Dzięki temu Niemcy, Szwajcarzy czy Japończycy, a teraz Koreańczycy stali się bogaci. A proszę pokazać mi przykład kraju, który stał się bogaty, bo dostał jednorazowy transfer środków pomocowych. Nie ma takiego kraju. Do tej pory pokazywano Hiszpanię jako przykład, ale teraz już wszyscy widzą jak kończy kraj, który buduje swoją politykę rozwoju na pomocy finansowej z bogatszych krajów.
8. Mógłbym prowadzić tę dyskusję jeszcze długo, ale kończę bo zaraz pod dom przyjedzie telewizja po komentarz do 5 lat rządów Tuska. Podsumuję. Żyjemy w PR-owskiej ułudzie, że w minionych kilku latach osiągnęliśmy bardzo wiele dzięki środkom unijnym, tak jak żyli w tej ułudzie Hiszpanie. W gospodarkę wpompowano miliardy euro, to wygenerowało potężny impuls popytowy, wsparty gierkowskim tempem zadłużania kraju. Ale to się skończyło. Politycy podejmują zgodną próbę przedłużenia tej sytuacji o kolejne kilka lat. A ja bym wolał, żeby zamiast iść do Brukseli na kolanach, jak żebrak z wyciągniętą ręką, żebyśmy rozpoczęli narodową debatę jak możemy się rozwijać dzięki własnej przedsiębiorczości, a nie jałmużnie innych. Żebrak pozostanie żebrakiem, nawet jak sobie kupi nowe ubranie. Może się zmienić tylko wtedy, jak zarzuci żebranie i weźmie się do prawdziwej pracy. Dlatego dla Polski będzie lepiej, jak dostaniemy z Unii jak najmniej pieniędzy. Dziennik Krzysztofa Rybińskiego
NASZ WYWIAD. Dr inż. Berczyński: Siły i wynikające z nich naprężenia musiały być znacznie większe, niż przy uderzeniu samolotu w ziemię wPolityce.pl: Jako pierwszy z naukowców zajmujących się katastrofą smoleńską zwrócił Pan uwagę na nity wyrwane z poszycia samolotu w Smoleńsku. O czym świadczą te zniszczenia? Dlaczego to tak istotna sprawa? Dr inż. Wacław Berczyński: Samolot jest skonstruowany tak, by większość naprężeń wynikających z warunków konstrukcyjnych przekazywana była na ramy, żebra i wzdłużnice (frames, ribs and longerons), a potem na poszycie (skin). Poszycie przenosi naprężenia ścinające (shear). Elementy konstrukcyjne - ramy, żebra itd. są połączone z poszyciem nitami. Nity są tak przygotowywane, by być odpornymi na ścinanie. Zdjęcia wraku pokazują nity wyrwane z poszycia. Oznacza to, że zniszczenie nastąpiło wskutek naprężeń nie przewidzianych w konstrukcji i analizie struktury. Strukturę samolotu konstruuje się również tak, by wytrzymała zniszczenia np. przy trudnych lądowaniach. Zniszczenie nitów w wyniku naprężeń rozrywających pokazuje, że zniszczenie samolotu nastąpiło w wyniku zupełnie nieprzewidywalnych warunków, być może w wyniku wewnętrznej eksplozji. Konstruując samoloty nie przygotowuje się ich na wypadek eksplozji.
Sposób zniszczenia nitów ma znaczenie? Zniszczenie nitów w wypadku ciśnienia wewnętrznego może nastąpić przez rozerwanie trzonu nitu lub wyrwanie go z poszycia. Wyrwanie z poszycia na ogół wymaga większych naprężeń. Ilość wyrwanych nitów na małej powierzchni fragmentu struktury pokazanej na zdjęciach ze Smoleńska wskazuje na bardzo duże ciśnienie wewnętrzne. Siły i wynikające z nich naprężenia musiały być znacznie większe, niż przy uderzeniu samolotu w ziemię.
W czasie konferencji naukowców w Warszawie w swoim wykładzie zwracał Pan również uwagę na zdjęcie godzi ciśnieniowej, która uległa zniszczeniu. O czym świadczą te zniszczenia? Grodź i cala tylna część samolotu odpadła od kadłuba. Grodź dzieli część ciśnieniową samolotu, przestrzeń w której są pasażerowie, od części która nie musi być pod stałym ciśnieniem. W Smoleńsku cała tylna część samolotu oderwała się od kadłuba. Gdyby nastąpiło to w wyniku uderzenia samolotu o ziemię, część grodzi i część kadłuba powinny być zgniecione w podobny sposób. Jeżeli grodź odpadła by od kadłuba w wyniku przeniesionych naprężeń z uderzenia samolotu dziobem o ziemię, to powinny być widoczne na kadłubie fale wyboczeniowe od przekazywania naprężeń ściskających. Na zdjęciach tupolewa nie widać żadnego z tych zjawisk. Oznacza to, że grodź i tylna część samolotu została oddzielona na skutek innych sił.
Wyrwanie nitów oraz zniszczenie grodzi ciśnieniowej nie było więc wynikiem uderzenia samolotu w ziemię. Uderzenie o zimie powoduje zgniatanie lub naprężenia ściskające. Naprężenia ściskające powodują wyboczenie elementów liniowych i poszycia. Są to bardzo charakterystyczne zjawiska. Na zdjęciach ich nie widać.
Katastrofa smoleńska mogła przebiegać według oficjalnej wersji wydarzeń? Informacje o uderzeniu o brzozę wykluczyły badania dr. Nowaczyka, a skutki obalił prof. Binienda. Oficjalna wersja wydarzeń, raport MAK i Millera nie zajmują się natomiast analizą wypadku. Z inżynierskiego punktu widzenia nie ma oficjalnej wersji zniszczenia samolotu. Nie ma nawet wprowadzenia, opisu i danych do analizy inżynierskiej. Nikt nie zajął się zniszczeniem części płata lewego skrzydła. Ta struktura uległa zniszczeniu. Moim zdaniem oderwanie końca skrzydła nastąpiło po zniszczeniu części płata - koniec skrzydła nie miał się na czym dalej trzymać i odleciał. Nie ma to nic wspólnego z brzozą.
Czy zniszczenia, jakim uległ tupolew, mogły być wynikiem złego działania samolotu i jego fabrycznych systemów, czy mamy do czynienia z działaniem mechanizmów zainstalowanych dodatkowo? Zniszczenia samolotu nie mogły być wynikiem błędów w konstrukcji i systemach fabrycznych. Te samoloty latały od wielu lat, więc konstrukcja i systemy były sprawdzone. Nie wiem nic o mechanizmach zainstalowanych w tym samolocie więc nie chcę spekulować.
Jak Pan ocenia doniesienia, że na wraku tupolewa odnaleziono ślady materiałów wybuchowych?
Zniszczenie samolotu i śmierć oraz rodzaj obrażeń pasażerów wskazuje na ogromne ciśnienie wewnętrzne. Nie jestem fachowcem od pirotechniki, więc nie mogę się wypowiadać na temat źródeł tego ciśnienia. Rozmawiał saż
Czy premier uważa, że papież też jest faszystą? Właśnie tak się objawia populizm Tuska Donald Tusk poszedł jednak dalej niż przeciętny demokratyczny populista. Szef rządu obraził miliony katolików, w tym wszystkich hierarchów Kościoła katolickiego. To nowość. Do tej pory premier starał się tak jawnie nie wykluczać Polaków. Robił to za niego jego osobisty pluszak z jednego z tygodników. Premier Donald Tusk na Radzie Krajowej PO w Warszawie powiedział, że zdradą polskich interesów jest narażanie Polski na konflikt zewnętrzny i wewnętrzny, a nie dobra współpraca z sąsiadami. Następnie premier stwierdził, że zadaniem władzy jest strzec własnej ojczyzny i rodaków przed pożogą, przed wojną, a szczególnie przed wojną domową. Według Tuska PO powstała po to, żeby ludzie chcący tworzyć i pracować w pokoju, nie musieli już nigdy się zbroić na wypadek konfliktu zewnętrznego lub wewnętrznego. Co jest w tym przemówieniu dziwnego? Nic. Banał goni banał. Typowa okrągła gadka wytworu mediokracji. Jednak przemówienie Tuska miało część dalszą, która już tak miałka nie była. „Gdy dziś słyszymy, że ktoś chce polować na homoseksualistów, na Żydów, na nie-Polaków albo mówi, że kobieta zgwałcona ma obowiązek rodzenia dzieci i że do więzienie trafią ci, którzy nie wierzą w zamach smoleński, to ja chcę powiedzieć, że PO jest po to, żeby te groźby nigdy nie stały się faktem” – mówił z groźną miną Donald Tusk. W tym fragmencie przemowy Tusk pokazuje nie tylko swój skrajny populizm, którego nie powstydziłby się śp. Andrzej Lepper, ale w dosyć perfidny sposób wyklucza dużą część społeczeństwa. Premier polskiego rządu zestawił ze sobą przeciwników prawa do zabijania dzieci nienarodzonych, które mają ojca gwałciciela z tymi, którzy chcą prześladować Żydów i homoseksualistów. Można pokusić się o perfidniejszą manipulację? Dla każdego normalnego człowieka jasne jest, że należy walczyć z radykałami, którzy w imię fatalnie pojętej walki z lewicowym marszem przez instytucję chcą prześladować osoby homoseksualne. Nie zauważam by w Polsce rosła w przestrzeni publicznej nienawiść do gejów i lesbijek, choć niektóre przemówienia na ostatnim marszu niepodległości, gdzie mówiono o „pedałach” brzmiały fatalnie. Chrześcijanin wyzywający w taki sposób homoseksualistów nie ma prawa nazywać się uczniem Jezusa Chrystusa. Na niektórych marszach pojawiają się również obrzydliwe hasła antysemickie. To wszystko jednak jest margines, który niestety do walki z całą prawicą będą wykorzystywali wszelkiej maści populiści. Donald Tusk poszedł jednak dalej niż przeciętny demokratyczny populista. Donald Tusk obraził miliony katolików, w tym wszystkich hierarchów Kościoła katolickiego. Ba, Tusk zestawił pośrednio papieża z antysemitami i faszystami. Przecież Ojciec Święty jednoznacznie stwierdza, że zabijanie dzieci poczętych podczas gwałtu jest złem. Nie można jednak zapominać, że nie tylko katolicy sprzeciwiają się zabijaniu dzieci poczętych podczas gwałtu. Znam ateistów, którzy również nie dopuszczają takiego prawa. Czy oni również są prześladowcami Żydów i gejów? Donald Tusk do tej pory starał się tak jawnie nie wykluczać Polaków. Robił to za niego jego osobisty pluszak z jednego z tygodników. Czy słowa Tuska oznaczają otwartą wojnę z milionami Polaków? Czy może zacietrzewiony premier po prostu się zagalopował? Szkoda, że nie słyszymy jasnego sprzeciwu biskupów, którzy powinni bronić swoje owieczki również przed atakami premiera rządu RP. Mam nadzieję, że choćby z pijarowych względów Donald Tuska przeprosi obrońców życia, których porównał do faszystów. Łukasz Adamski
Perfekcyjna Pani Domu – najlepszy program w polskiej TV Najlepszy program w telewizji Jak wie co najmniej każdy postępowiec, życie zaczęło się od komórki. Początkowo organizmy były mało zróżnicowane – z czasem specjalizacja znacznie się powiększyła. Nasze paznokcie są zbudowane całkiem inaczej niż gałka oczna, mięsień sercowy, nerki czy mózg. I na tym polega postęp. W społeczeństwach prymitywnych wszyscy robili wszystko. Jednak dość szybko nawet najgłupszy neandertalczyk rozumiał, że nonsensem jest kazać kobietom zasuwać z maczugami na mamuta – i marnować męska siłę na niańczenie dzieci. Jestem głęboko przekonany, że postępowi postępowcy mają rację – i istniały plemiona tradycyjnie uprawiające urawniłowkę – jednak selekcja naturalna jest nieubłagana. Czy to będzie Japonia, czy Europa, czy Inkowie, czy Aztekowie, czy wreszcie australijscy Aborygeni – wszędzie zwyciężył postęp konserwatywny: kobiety i mężczyźni pełnili inne role, uprawiali inne zawody. W różnych społeczeństwach podział był różny, a granica podziału mniej lub bardziej ostra – ale wystąpiło to wszędzie. Zabawne, ale postępowi postępowcy, z feministkami na czele, bredząc o tym, że dawno, dawno temu panował matriarchat – też stoją na stanowisku, że role mężczyzny i kobiety były różne! Jeśli jest korzystne, by mężczyźni i kobiety wykonywali inne prace – to jest też korzystne, by od maleńkości chłopców i dziewczynki uczono wykonywania prac przypisanych do ich płci. Jest oczywiste, że lepiej szyć będzie dziewczynka, która 5 proc. czasu poświęci młotkowaniu, a 95 proc. szyciu – osiągać będzie w szyciu lepsze wyniki niż ta, która podzieli czas nauki po połowie. Z chłopcami – odwrotnie. Oczywiste więc jest, że społeczeństwo wyspecjalizowane, w którym kobiety szyją, a mężczyźni wbijają gwoździe, będzie miało się lepiej niż takie, gdzie ludzie uczą się wszystkiego i robią wszystko. Powtarzam: wymuszała to konieczność biologiczna. I selekcja naturalna.
Nowe społeczeństwo Obecnie sytuacja się zmieniła. Mamy nadmiar jedzenia, nadmiar (pozorny) towarów – więc teorie zwolenników urawniłowki płci przestały grozić istnieniu społeczeństw. Skoro większość towarów projektują komputery, a wykonują roboty – różnica między społeczeństwami dobrze zorganizowanymi a społeczeństwami prymitywnymi przestała być tak istotna. W tym przynajmniej sensie, że nie grozi katastrofa w ciągu 10 lat. Jednak różnica, acz mniej istotna, pozostaje. Tyle że do katastrofy dojdzie nie po 10, a na przykład po 50 latach. Bo nawet mała różnica kumuluje się z pokolenia na pokolenie. Społeczeństwa w Europie osiągnęły takie wyżyny dobrobytu materialnego, że gotowe są poświęcić szanse dalszego bogacenia się w imię „ideału” Równości. Postępowi postępowcy mówią to otwarcie: lepiej nawet zginąć, byle równouprawnienie płci było przestrzegane! Kilka razy na spotkaniach ze studentami – gdzie przecież nie siedzą idioci – zdarzyło mi się zapalczywe feministki pytać: „Przylatują na Ziemie Marsjanie i mówią nam tak: obserwujemy Was 100 lat, mamy znakomite teleskopy. Ziemia nam się podoba, więc uchwaliliśmy, że wytłuczemy wszystkie zwierzęta i zamieszkamy na niej sami. Jednak zauważyliśmy, dzięki rozmaitym turniejom na świeżym powietrzu, że Wy gracie w szachy! Nauczyliśmy się reguł tej gry i przyszło nam do głowy, że może Ziemię zamieszkują nie tylko zwierzęta, ale i istoty inteligentne, równe nam. Mamy więc propozycję, której warunki nie podlegają negocjacji: robimy mecz szachowy na 100 szachownicach – Marsjanie kontra Ziemianie. Możecie wystawić do tego meczu drużynę złożoną (a) z samych kobiet, (b) z samych mężczyzn (c ), z 50 mężczyzn i 50 kobiet. Jeśli wygracie lub zremisujecie – zawieramy z wami przymierze jako z Braćmi w Rozumie. Jeżeli przegracie – mamy bardzo dobry środek, który w pół godziny wytruje wszelkie ssaki, gady i płazy, a i część innych zwierząt takoż. Mecz odbędzie się pojutrze o 12.00 na Strahovským stadionie (Marsjanie – w odróżnieniu od Ziemian – wiedzą, który stadion na Ziemi jest największy!). Którą opcję Pani wybiera?”. Proszę sobie wyobrazić: te feministki nieodmiennie wybierały opcje 50/50. Trzeba dodać, że mniej więcej w połowie przypadków dlatego, iż były przekonane, że w pierwszej setce najlepszych szachistów jest połowa kobiet (na ogół jest jedna, czasem dwie, a czasem nie ma żadnej). Jednak pozostałe uważały, że lepiej zginąć zatrute marsjańskim preparatem niż uchybić zasadzie parytetu!!
Socjaliści nie są ludźmi Jednakże 99 proc. kobiet (feministki NIE są kobietami – podobnie jak socjaliści NIE są ludźmi!) jest innego zdania… Socjalistom kończą się pieniądze. Np. TVN robi bokami. Po latach wciskania kobietom i nam kitu, że tylko równouprawnienie, w pogoni za pieniędzmi TVN zaczęła znacząco zmieniać ton. Najpierw pojawił się program p.Magdy Gesslerowej, która skierowała uwagę ludzi na gotowanie. No, ale to można było tłumaczyć: kobieta supermenadżerem. Wiadomo, że najlepszymi kucharzami są mężczyźni – ale lepsza od nich jest kobieta! Jednak na tym się nie skończyło. W zeszłym sezonie w TVN Style pojawił się nowy program, zatytułowany „Perfekcyjna Pani Domu”. Zdobył on tak dużą popularność, że jesienią znalazł się w ramówce TVN, a gospodyni programu, p. Małgorzata Rozenkowa, stała się główną celebrytką, królującą we wszystkich portalach plotkarskich. Pani Rozenkowa okazała się idolką młodych kobiet, pragnących perfekcyjnie zajmować się domem. W każdym odcinku programu prowadząca udziela niezaradnym gospodyniom domowym praktycznych porad, jak skutecznie sprzątać, utrzymywać czystość, zorganizować przyjęcie, sprawić, aby mieszkanie było przytulne, miłe i pachnące, a przebywanie w nim sprawiało przyjemność. Producenci TVN podjęli ogromne ryzyko – emitując tego typu program, narazili się feministkom, które najchętniej oglądnęłyby podobną audycję pod tytułem „Perfekcyjny Pan Domu”. Rzecz jednak w tym, że co innego jest w biurze, co innego na trybunie sejmowej – a co innego w domu. W domu kobiety przypominają sobie, że ten panuje nad rodziną, kto daje jej jeść. Do serca mężczyzny, a także i dziecka, trafia się przez żołądek. Nie dbając więc o kanony poprawności politycznej, każda normalna kobieta w domu pichci. A także sprząta itd. W takim zaś razie niesłychanie ważne jest, by te kobiety umiały pichcić, sprzątać – i w ogóle organizować sobie życie domowe! Dawniej kobieta uczyła się wszystkiego, naśladując matkę – a potem wprowadzając pewne poprawki. Tak narastał konserwatywny, prawdziwy postęp. Niestety postępowcy wyrwali dziewczynki z domów, przez 12 lat wbijali im do głowy, że gotowanie, sprzątanie itp. to czynności niegodne nowoczesnej kobiety – a skutek jest taki, że gdy te dziewczynki dorosły i chciały stać się kobietami normalnymi, to okazało się, że po prostu nie umieją szyć, prać, prasować, gotować…
Więc TVN wskoczyła w ogromna lukę – i dzięki niej Polska wzniesie się na wyższy poziom niż inne kraje okupowane przez Unię Europejską. Po prostu wszyscy będziemy lepiej – a przynajmniej smaczniej – żyli.
Wierzę w nasze kobiety Może ważniejsza jest samoocena kobiet. Ich babcie przecież umiały dać sobie radę z piątka dzieci – bez zmywarki, pralki, kuchenki gazowej, mikrofalówki i dziesiątków innych przyrządów, takich jak mikser czy choćby mopa. Oznacza to, że dziś kobieta powinna z wszystkim czynnościami domowymi dać sobie radę w dwie godziny – i mogłaby wygospodarować sześć godzin na jakąś pracę chałupniczą w domu – czy w outsourcingu, siedząc w domu przy komputerze. I jeszcze poświęcić osiem godzin dzieciom i ze dwie mężowi. Teraz nie może – bo to, co można by zrobić w dwie godziny, robi w sześć, gdyż po prostu nie jest nauczona. Więc właśnie TVN ją uczy. Mógłbym tu się wyzłośliwiać, pisząc: „Pragnę osobiście podziękować stacji TVN, że tak solidnie przyłożyła się do poszerzania głoszonej przeze mnie idei, że to kobieta powinna zajmować się domem. Nie sądziłem, że mam aż tak duży wpływ na mentalność wydawców TVN-owskich programów. Narażenie się feministkom było z ich strony ogromnym wyczynem. Zazdroszczę odwagi. Chociaż kiedy mówię, że kobieta powinna wykonywać prace domowe, uznawany jestem za męską szowinistyczną świnię, to kiedy mówi to TVN, sprzątanie i gotowanie okazuje się nagle modne i nowoczesne, a pani Rozenkowa wcale nie jest postrzegana jak zwykła kura domowa, ale jako piękna, elegancka, zadbana i niezależna kobieta, pełniąca rolę perfekcyjnej pani domu i dobrze radzącej sobie matki”. Ale dlaczego wyśmiewać się z kogoś, kto wstąpił na dobrą drogę? Przecież większa jest w Niebie radość z jednego grzesznika nawróconego niż z 99 sprawiedliwych. Jest tu oczywiście pewien minus: dawniej każda kobieta była w domu uczona nieco innych technik. Dzięki temu panowała różnorodność – i konkurencja powodowała nieustanną ewolucję tych metod. Kobiety wymieniały się doświadczeniami – i tak wspinaliśmy się na kolejne szczeble konserwatywnego postępu. Jeśli wszystkie będą uczone tego samego… Eeee – po jakimś czasie wszystkie zaczną to i owo ulepszać! Wierzę w nasze kobiety. Dadzą sobie radę! JKM
Delegalizować SLD? Widzę, że akcja „zdelegalizować SLD” rozwija się świetnie. To może i dobra zabawa – i całkowicie... bezpieczna. Delegalizacja SLD jest niemożliwa i prawnie i faktycznie – i równie dobrze można by bawić się w „przyznanie praw obywatelskich UFO-ludkom”. Ma ona jednak wymiar symboliczny – i właśnie dlatego proszę bawić się beze mnie. Nie – nie z powodu tego, że mogłoby to otworzyć drogę do delegalizacji innych partyj. Dlatego, że jest to atak zastępczy. Gdy ktoś chciał odgonić muchy z ciała rannego, ten zawołał: „Zostaw je! Te się już napiły. Przyjdą nowe – i będą jeszcze gorsze”. Otóż SLD składa się się z cwaniaków, którzy już się nakradli – a ponieważ już rządzili, to świetnie wiedzą, że socjalizm do niczego się nie nadaje. Oczywiście: gadają o socjalizmie – ale przecież w socjalizm nie wierzą. Natomiast PO, PiS, SP, RP – pełne są ludzi wierzących szczerze w postulaty socjalne – a ponadto żartych na pieniądze. I to oni są groźni. Oczywiście w ich interesie leży kierować „gniew l**u” na SLD. I dlatego ja się w to nie bawię. Dla mnie, oczywiście, możecie przepuścić posłów SLD przez maszynkę do mięsa. Dla mnie jednak jest ważne, kto zajmie ich miejsce w Sejmie. A będzie to Ruch Palikota. JKM
„Faszyzm” jest dobry na wszystko Ach, „wielkie święto dziś u Gucia!” - bo na Okęciu wylądował Dreamliner, pierwszy z ośmiu zakupionych przez PLL „Lot”. Nie tylko wylądował, ale w dodatku „nie stwierdzono” w nim żadnych śladów trotylu, podobnie jak na szczątkach samolotu, co to uległ katastrofie pod Smoleńskiem. Bo teraz światło już oddzielone jest od ciemności ostatecznie i nieodwołalnie: żadnego trotylu nigdzie nie było i n’en parlons plus tym bardziej, że mamy większe zmartwienia, niż jakiś tam trotyl, którego wszak „nie było” podobnie jak „nie ma” Wojskowych Służb Informacyjnych, izraelskiej broni jądrowej, no i przede wszystkim - Boga i sprawiedliwości. Od 11 listopada mamy bowiem większe zmartwienie, a właściwie nie tyle zmartwienie, co zadanie. Jest mianowicie rozkaz, żeby walczyć z „faszyzmem”, który w naszym nieszczęśliwym kraju „podnosi głowę” za sprawą Obozu Narodowo-Radykalnego i Młodzieży Wszechpolskiej, które 11 listopada zorganizowały Marsz Niepodległości. Ale chociaż są nowe rozkazy i już z nowym wrogiem nasz mniej wartościowy naród tubylczy toczy walkę, to - można powiedzieć - na szczęśliwe zakończenie afery trotylowej, swego rodzaju kropkę nad „i” po orgazmie zwycięstwa, w Radio Zet nasza „Stokrotka” przeprowadziła, jak czekista z czekistą, rozmowę z generałem Gromosławem Czempińskim. Najwyraźniej na generale nie ciążą już żadne podejrzenia po ubiegłorocznym zatrzymaniu przez CBA pod zarzutami korupcyjnymi, bo „Stokrotka”, zgodnie z instrukcją dla śledczych SB, rozpoczyna rozmowę od tematów lżejszych, żeby spięty delikwent oswoił się z sytuacją, rozluźnił, a dopiero kiedy się rozluźni - znienacka przejść do rzeczy właściwej. Zatem - najpierw ploty o erotycznych skandalach w razwiedce - oczywiście nie naszej, skądże znowu; w naszej razwiedce wiadomo: purytanizm i jeśli nawet agent z agentką pobaraszkują, to obowiązkowo pod nadzorem organizacji partyjnej - tylko o erotycznych skandalach w razwiedce amerykańskiej. I kiedy generał już się rozkrochmalił, „Stokrotka” ni stąd, ni zowąd podsuwa mu pod nos trotyl w samolocie. I co Państwo powiecie? Nawet generał Czempiński, który przecież z niejednego komina wygartywał, najwyraźniej został zaskoczony. Jakże inaczej tłumaczyć takie oto wynurzenia, że chociaż, ma się rozumieć, jakakolwiek obecność trotylu we wraku samolotu jest „niemożliwa”, to w dodatku również umieszczenie bomby na pokładzie Tupolewa też jest niemożliwe, bo taką bombę mogłaby ewentualnie umieścić, „osoba, która znakomicie zna procedury nasze w tym zakresie”. Ano właśnie! Z obfitości serca usta mówią! Jeśli w ogóle był zamach, to niewątpliwie bombę musiałaby umieścić w samolocie taka właśnie osoba. No a któż „znakomicie zna procedury nasze w tym zakresie”, jeśli nie funkcjonariusze razwiedki, której, jak wiadomo, „nie ma”? Już Rzymianie martwili się o to, kto upilnuje strażników. Ale to jeszcze nic, bo w dalszej części rozmowy generał Czempiński szczerze daje wyraz niepokojowi serca gorejącego: „Kaczyński mówi, że wie; jak można wiedzieć i nic nie robić w tej sprawie? Nie można nas wszystkich trzymać, że tak powiem, w przekonaniu, że on wie i że ma dowody na to.” Ano, niewątpliwie trzymanie „nas wszystkich” w takiej niepewności - czy mianowicie ma jakieś dowody, czy tylko tak straszy - musi być trochę denerwujące i pewnie stąd u generała taki brak panowania nad zaimkami, niczym u pana redaktora Blumsztajna, który w przeddzień 11 listopada dramatycznie wołał na łamach „Gazety Wyborczej”, że „ukradli nam święto i chcą ukraść Polskę!” Zatem „nas wszystkich” - to znaczy - konkretnie kogo? Czyżby „osoby, które znakomicie znają procedury nasze w tym zakresie”? Ach najwyższy czas, by rzecznik prokuratury, pan Ślepokura uspokoił te „osoby” przy pomocy formuły, iż odlot prezydenckiego samolotu 10 kwietnia 2010 roku z Warszawy odbył się „bez udziału osób trzecich” to znaczy - że nie ma już ani jednego świadka, który by coś widział. Być może dojdziemy i do tego, ale oczywiście - z zachowaniem hierarchii, toteż procedura „uspokajania” rozpoczęła się od pana prezydenta. Po rozmowie z panem generalnym prokuratorem Andrzejem Seremetem pan prezydent uznał jego wyjaśnienia za „uspokajające i wyczerpujące”. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak fala „uspokojenia” po szczeblach hierarchii dotrze i do Salonu, a nawet - do konfidentów. A najwyższy czas po temu, bo - jak wspomniałem - są już nowe rozkazy w sprawie nieubłaganej walki z „faszyzmem”. Jestem przekonany, że ta walka z „faszyzmem” wpisuje się w ogólny scenariusz pacyfikacji mniej wartościowego narodu tubylczego zarówno w obliczu nadciągającego kryzysu, jak i ewentualnego rozpoczęcia realizacji scenariusza rozbiorowego, dostarczając naszym okupantom, a zwłaszcza ich mocodawcom, wygodnego alibi. Widać to po reakcji Sojuszu Lewicy Demokratycznej, a więc partii, której trzon stanowią starzy sowieccy kolaboranci. Po odwróceniu sojuszów, SLD wydawał się trochę zagubiony, niczym samuraj bez pana, ale teraz ustami swego sekretarza generalnego zapowiedział złożenie wniosku o delegalizację ONR i Młodzieży Wszechpolskiej. Najwyraźniej już wie, kto będzie naszym nowym „sojusznikiem”, któremu trzeba się nastręczyć w charakterze nadzorcy mniej wartościowego narodu tubylczego. Skoro tak było za czasów sowieckich, to dlaczego nie może tak być w Żydolandzie? Ktoś przecież musi pełnić rolę pośrednika, między szlachtą jerozolimską, a tubylczym plebsem, a któż lepiej nadaje się na takiego folksdojcza, jeśli nie Sojusz Lewicy Demokratycznej? Najwyraźniej wszyscy to rozumieją - o czym świadczy deklaracja biłgorajskiego filozofa Janusza Palikota, prezydującego swojej dziwnie osobliwej sejmowej trzódce - że 17 listopada połączy się z SLD we wspólnej walce przeciwko „faszyzmowi”. „Razem dla Europy przeciwko faszyzmowi” - takie hasło ma być wypisane na sztandarze, pod którym Leszek Miller będzie się fraternizował z „naćpaną hołotą” - jak niedawno jeszcze określał osobliwą trzódkę biłgorajskiego filozofa. Jeszcze się trochę wstydzą afiszować z Izraelem i stąd ta „Europa” - ale to kwestia czasu i kto wie, czy biłgorajski filozof nie zdecyduje się nawet na niewielki zabieg chirurgiczny? Jak się okazuje - „faszyzm” jest dobry na wszystko - bo dzięki „faszystom” można się również w mgnieniu oka politycznie wyleczyć. Oto z uwagi na to, iż w komitecie poparcia Marszu Niepodległości jest m.in. prezes USOPAŁ Jan Kobylański, z komitetu wycofał się piosenkarz Paweł Kukiz, zaraz zresztą wynagrodzony emisją w państwowym radiu swojej pełnej rezygnacji piosenki: „bo tutaj jest jak jest; po prostu i ty dobrze o tym wiesz”, pan red. Sakiewicz swoje uczestnictwo „zawiesił”, zaś politycy Prawa i Sprawiedliwości ostentacyjnie się „odcięli”. Okazuje się, że przy pomocy takiego prostego testu można sprawdzić odwagę kandydatów na płomiennych przywódców naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. Ledwie pan redaktor Michnik z daleka pogrozi im widmem oskarżenia o „antysemityzm” - a już gotowi są posłusznie skakać przed nim z gałęzi na gałąź. Myślę zresztą, że nie tylko tradycyjne tchórzostwo naszych Umiłowanych Przywódców wchodzi tu w grę - bo na tym przykładzie widać wyraźnie, że podstawowa troska antagonistycznych zdawałoby się ugrupowań, które na pozór utopiłyby się w łyżce wody, to znaczy - Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości jest taka sama - żeby nie powstała żadna konkurencyjna wobec nich alternatywa polityczna. W tej sytuacji wypada zgodzić się z pobożnym ministrem Jarosławem Gowinem, który twierdzi, że dopóki PiS trzyma monopol na patriotyzm, dopóty „nic nam nie grozi”. Najwyraźniej i on dlaczegoś nie panuje nad zaimkami - być może z radości, albo i ze szczerości. SM
Spisek Żydów i masonów Parę lat temu prowadziłem w „NCz!” rubrykę „Obserwatorium masonerii” – więc sądzę, że większość Czytelników ma o tej organizacji jakie takie pojęcie. Niektórzy może lepsze niż ja – bo trochę zaniedbałem tę działkę. Większość ludzi jednak mówi o spisku Żydów i masonów. Tymczasem sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Przede wszystkim Żydzi. Nie jest to największy naród na świecie, ale chyba najbardziej wpływowy. Wszelako absolutnie daleki od jakiejkolwiek jedności. Są Żydzi nienawidzący chrześcijaństwa – i to oni są odpowiedzialni za dziwactwo, jakim jest używanie w izraelskich szkołach znaku ┬ zamiast +! Ale w Nowym Jorku mieści się też organizacja „Żydzi za Chrystusem”! Chyba większość Żydów popiera istnienie Państwa Izrael – albo przynajmniej udaje, że popiera, by nie podpaść syjonistom. Ale przecież np. „Naturei Karta” (i jeszcze dwie inne, mniej radykalne sekty) uważają utworzenie Izraela za błąd, za sprzeciwienie się woli Boga. „Naturei Karta” posuwa się do tego, że jej lider wyjeżdża do Iranu i namawia JE Mahmuda Ahmadineżada, by zniszczył Izrael. Najlepiej – bombą atomową. A jednocześnie 5 milionów izraelitów z USA regularnie wspomaga świeckie Państwo Izrael, wybudowane bez czekania na przyjście Mesjasza. Wielu Żydów to ateiści, natomiast żydzi dzielą się na ortodoksów, konserwatystów i reformowanych – i te trzy Synagogi żrą się między sobą jak nie przymierzając katolicy, prawosławni i protestanci. Żydzi-ortodoksi grożą palcem Żydom-kapitalistom i nienawidzą żydokomuny, kapitaliści żydokomunę najpierw uważali za śmieszną, potem się jej panicznie bali, obecnie niektórzy robią z nią interesy, no a żydokomuna i pierwszych, i drugich wymordowałaby z przyjemnością. Podobnie z masonerią. Masoni regularni, „szkoccy” – na ogół Anglosasi podlegli Wielkiej Zjednoczonej Loży Anglii innych w ogóle nie uważają za masonów – są dość konserwatywni, wierzą w Boga (w Skandynawii muszą być wręcz chrześcijanami!), są wolnorynkowcami (ale niestety pragmatycznie, a nie ideowo – co oznacza, że jeśli im jest wygodnie, to odkładają wolny rynek na bok…). Wielki Wschód jest postępowy i absolutnie ateistyczny – to taka tajna jaczejka socjalistów; „Droit Humain” jest jeszcze bardziej postępowy – poza budową komunizmu dba jeszcze o równouprawnienie kobiet; natomiast Antyczny i Pierwotny Ryt Memfis-Misraїm zajmuje się, jak ortodoksyjni rabini, tylko studiowaniem tajemnic egipskich piramid i Świątyni Salomona… No i są takie dziwactwa jak B’nai B’rith… Jest prawdą, że wielu „postępowych Żydów” należy jednocześnie do jakiejś masonerii. Ponieważ są to ateiści, to na ogół do Wielkiego Wschodu. Tym niemniej absolutnie nie wolno utożsamiać żydostwa z masonerią! I Żydzi zaczynają dostrzegać zagrożenie. Na początek dostrzegli je rozmaici „oszołomi” od teoryj spiskowych – jak ktoś wierzy w absurdalne spiski, to znacznie łatwiej przyjmuje do wiadomości spiski realne. Np. p. prof. Henryk Makow – Żyd urodzony w Zurychu, ale od pół wieku mieszkający w Ottawie – widzi dzisiejszą cywilizację jako opanowaną przez 13 Wielkich Rodzin Finansistów. Twierdzi, że to właśnie ci finansiści są owymi tajemniczymi „Illuminatami” – wewnętrznym kręgiem masonerii. Moim zdaniem, mocno przesadza – acz wiele faktów jest z tą teorią zbieżnych. Natomiast w stosunku do Żydów zauważa zupełnie trzeźwo, że działania B’nai B’rith, a zwłaszcza Anti-Defamation League wywołują niechęć do Żydów – poprzez absurdalne żądania kontroli Sieci, wprowadzania Prawa Przeciwko Nienawiści (czyli oskarżanie ludzi za np. twierdzenie, że Żydzi opanowali świat finansów…) – i w Ameryce narasta opinia, że „Żydzi znów szykują sobie Holokaust”. Tymczasem połowa amerykańskich Żydów nie ma nic wspólnego z syjonizmem, tylko część popiera działania ADL, a do B’nai B’rith należy tylko drobna ich cząstka. Zdaniem dr. Makowa, B’nai B’rith została w 1843 roku założona przez masonów Rytu Szkockiego (w odróżnieniu od Rytu Yorku – lekko lewicującego nurtu amerykańskiej masonerii), w gruncie rzeczy sympatyzujących z Wielką Brytanią, a nie ze Stanami Zjednoczonymi – i jest narzędziem masonerii, by wprząc Żydów w budowę Nowego Porządku Świata. Żydzi byliby zdumieni, dowiedziawszy się, ilu członków izraelskiego Sądu Najwyższego jest – podobnie jak prezydenci USA – masonami – pisze dr Makow. I tu się zapewne nie myli. Rzeczywiście śp. Albert Pike (1809-1892), założyciel Rytu Szkockiego, był zdania, że wojna powinna zostać poprowadzona tak, by islamiści i syjoniści wykończyli się nawzajem. Dziś zapewne uważałby, że Stany Zjednoczone mogłyby stoczyć na Bliskim Wschodzie wojnę z Chinami i Rosją, walcząc z nimi do ostatniego… Semity i Persa. Hipoteza prof. Makowa jest jednak taka: masoni szykują sobie Żydów jako kozła ofiarnego – by w razie czego zwalić na nich winę, jeśli coś pójdzie nie tak z budową Nowego Porządku Świata. Żydzi bowiem idealnie do takiej roli się nadają. Zwłaszcza groźna jest ADL (założona, podkreśla p. Profesor, w 1913 roku – tym samym co Fed; dodaję od siebie: jest to rok wprowadzenia podatku dochodowego oraz likwidacji pośrednich wyborów do Senatu – krótko pisząc: początek nieszczęsnego XX wieku w USA). Teoretycznie ADL ma zwalczać „antysemityzm i bigoterię, bronić ideałów demokratycznych i praw obywatelskich dla wszystkich”. W rzeczywistości – to drugie dno – walczy o wartości lewicowe, ale (to trzecie dno) skrajnie lewicowy prof. Noam Chomsky, Żyd oczywiście, twierdzi, że ADL próbuje skierować całą Lewicę amerykańską na popieranie Izraela. Istotnie: jest bardzo charakterystyczne, że ADL długo broniła się przed uznaniem, że mordy na Ormianach w Turcji w czasie pierwszej wojny światowej były „ludobójstwem”. Bo tak naprawdę ADL jest narzędziem B’nai B’rith – ale ta z kolei jest narzędziem masonerii Rytu Szkockiego (czy wręcz – jak twierdzi dr Makow – „masonerii brytyjskiej, nie lubiącej Stanów Zjednoczonych”). Co jest zapewne chwytem politycznym, by skaptować Amerykanów do tej idei. Piszę to po to, by pokazać, jak skomplikowane są stosunki wewnątrz masonerii – i jak bardzo trzeba uważać, by nie załatwiać wszystkiego hasłami o „żydomasonerii”. Choć oczywiście w praktycznej polityce uproszczenia bywają konieczne. JKM
CZTERY PYTANIA do mec. Wassermann. „Dopóki nie dojdzie do zmiany klimatu politycznego po żadnym ze śledztw nie spodziewam się niczego” wPolityce.pl: NPW wydała oświadczenie, w którym informuje, że przeprowadzono badania bliźniaczego tupolewa, który jest w Polsce. Odnaleziono na nim ślady materiałów wysokoenergetycznych, możliwe, że również wybuchowych. Jak Pani to ocenia? Małgorzata Wassermann: Warto najpierw zwrócić uwagę, co by się stało, gdyby zgodnie z wolą rządu doszło do sprzedaży tego tupolewa. Ile wysiłku włożono w to, żeby rząd nie sprzedał tego samolotu. Drugie wydarzenie, o którym warto pamiętać, to nagły pomysł ministra kultury, który chciał bardzo znaczącego przyspieszenia budowy pomnika na miejscu katastrofy. To warto mieć w tyle głowy, widząc ostatnie doniesienia. Trudno mi bez szczegółowej wiedzy komentować badania prokuratury. Nie wiem, dlaczego wykonano drugie badanie tupolewa oraz wydano taki komunikat. Do mnie docierają przede wszystkim wypowiedzi specjalistów, którzy wskazują, że sprzęt użyty do badań nie jest tak prymitywny, by reagować na pestycydy, czy dezodoranty. Gdybyśmy mieli do czynienia z taką sytuacją, każda kontrola pirotechniczna kończyłaby się paraliżem. Mam nadzieję, że prokuratura korzysta z urządzeń wysokiej jakości, które są nastawione na wyszukiwanie konkretnych substancji. Komunikaty prokuratury są dla mnie na tyle nieprecyzyjne i skąpe, że trudno mi je komentować. Co to znaczy, że prokuratorzy prowadzili badania, czy badali próbki, czy one są tak samo pobrane. Jest wiele pytań. Ten komunikat niczego nie wyjaśnia. On zdaje się nawet zaciemniać obraz.
Pojawiły się komentarze, że chodzi o to, by pokazać, że każdy tupolew zawiera materiały wysokoenergetyczne, więc ich wykrycie w Smoleńsku nie jest niczym szczególnym. To by oznaczało, że jesteśmy bezbronni wobec zamachów terrorystycznych, ponieważ najnowsze urządzenia nie wykrywają nic. Przecież mówimy o urządzeniach, które mają uniemożliwić wniesienie na pokład samolotu ładunków wybuchowych. To znaczy, że mamy tak prymitywne urządzenia, że nie jesteśmy chronieni? Mamy do czynienia ze skrótami myślowymi i uproszczeniami. Tak samo było po konferencji prok. Ireneusza Szeląga, który ani razu nie zaprzeczył tezom Cezarego Gmyza. Tymczasem wszyscy powtarzali, że tak było.
Prokuratura w czasie badania ekshumowanego ciała ks. prof. Ryszarda Rumianka odmówiła pełnomocnikowi rodziny badanie szczątków zmarłego oraz jego ubrań urządzeniami użytymi do badań w Smoleńsku. Śledczy zapewniają, że badania na okoliczność mat. wybuchowych zostaną przeprowadzone w laboratorium. Jak Pani to ocenia? Zachowania śledczych w tym zakresie są zupełnie niezrozumiałe. Te zachowania powodują utratę zaufania do prokuratury. Jeśli pojawia się taki wniosek i jest możliwość wykonania takich badań, nie widzę powodu, by prośbę odrzucać. Skoro prokuratura odrzuca taki wniosek to naraża się na podejrzenie, że ma jakieś obawy. To są zachowania niezrozumiałe. Taki wniosek powinien zostać uwzględniony. Prokuratura nie jest od tego, by wyszukiwać pretekst do odrzucania wniosków pełnomocników. Prokuratura jest od tego, by współpracować z pełnomocnikami i im pomagać.
Czego się Pani spodziewa po śledztwie ws. zaniedbań prokuratorów w Smoleńsku? Nie spodziewam się niczego po śledztwie, jakie prowadzi prokuratura w Poznaniu. Dopóki nie dojdzie do zmiany klimatu politycznego ja się po żadnym z tych śledztw nie spodziewam niczego. Stanowisko władz Polski jest oczywiste, dla nich wszystko jest jasne. Jest raport Millera i władze nie widzą powodów, by cokolwiek weryfikować. To jest jasny sygnał dla prokuratury, czego dziś oczekują od niej rządzący. To jest silny sygnał, szczególnie, że wciąż nie doszło do podpisania sprawozdania Prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta. Rozmawiał saż
Budowana naprędce teoria W niektórych miejscach bliźniaczego Tu-154M poddanego badaniom pirotechnicznym urządzenia biegłych reagowały tak jak w Smoleńsku, podając sygnały mogące wskazywać na obecność materiałów wysokoenergetycznych, w tym wybuchowych. Badania na stacjonującym w Mińsku Mazowieckim Tu-154M, bliźniaczym egzemplarzu maszyny, która uległa katastrofie 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku, przeprowadzono 7 i 12 listopada. Dokonali ich ci sami eksperci, którzy na przełomie września i października br. pracowali przy wraku Tu-154M w Smoleńsku. To prokurator Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, biegli z Zakładu Fizykochemii Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji oraz specjaliści z Centralnego Biura Śledczego. Jak poinformowała wczoraj Naczelna Prokuratura Wojskowa, biegli “przeprowadzili eksperyment rzeczoznawczy mający na celu sprawdzenie wskazań urządzeń wykorzystywanych w czynnościach przeprowadzonych w Smoleńsku”. Z oczywistych względów do badań użyto tych samych urządzeń.
- Są to urządzenia przeznaczone do przesiewowego badania pod kątem obecności związków chemicznych mogących stanowić materiały wysokoenergetyczne, w tym materiały wybuchowe. Fachowe nazwy tych urządzeń to: Pilot-M, MO-2M oraz Hardened Mobile Trace – informuje płk Zbigniew Rzepa, rzecznik NPW. Badaniom zostały poddane “różne elementy samolotu Tu-154M nr 102, w tym fotele załogi, pasy foteli załogi, pasy foteli pasażerów, salonka”.
- W wyniku przeprowadzonego eksperymentu rzeczoznawczego stwierdzono, że w niektórych miejscach wyszczególnione powyżej urządzenia reagowały w analogiczny sposób jak w Smoleńsku, podając sygnały mogące wskazywać na obecność materiałów wysokoenergetycznych, w tym wybuchowych – podkreślił płk Rzepa. Prokurator zaznaczył, że uzyskane wyniki “nie mogą być traktowane jako podstawa do wydania kategorycznej opinii o obecności materiałów wybuchowych lub wybuchu”, a są one jedynie “podstawą do dalszych specjalistycznych badań laboratoryjnych”.
Co wykrywało BOR? W ocenie mec. Bartosza Kownackiego, pełnomocnika kilku rodzin poszkodowanych w katastrofie smoleńskiej, informacje przekazane przez NPW rodzą pytania o to, jak prowadzone były badania pirotechniczne samolotu przez Biuro Ochrony Rządu i czy potwierdzały one występowanie takich materiałów. Ta kwestia jest o tyle interesująca, że dotąd nigdy nie mówiono o szczegółach takich badań i nie relacjonowano reakcji urządzeń. To zaś może świadczyć o budowanej naprędce teorii czy też o niekompetencji BOR.
- Z pewnością tego rodzaju komunikat to dziś oczywista próba rozbrojenia przekazanych wcześniej informacji. Wydaje się, że wynika on z chęci uspokojenia opinii publicznej, aby tego rodzaju informacje jak najmniej bulwersowały czy niepokoiły. To jednak nie zmienia faktu, że próbki wciąż znajdują się w Moskwie i można domniemywać, że po ich bezpańskim pozostawieniu badania mogą być już niewiarygodne – ocenia pełnomocnik.
Piloci zaskoczeni Informacją przekazaną przez NPW zdziwiony jest też doświadczony pilot wojskowy, który wiele lat służył w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego i latał jako dowódca na Tu-154M.
- Tyle lat lataliśmy tymi samolotami, a nie słyszałem, by urządzenia BOR, które przecież wielokrotnie sprawdzało samolot, wskazywały na obecność materiałów wysokoenergetycznych. Przyznam, że informacja NPW mnie zaskoczyła – mówi pilot. Jego zdaniem, trudno jednoznacznie ocenić, czy jest to kwestia czułości użytych przez biegłych urządzeń, czy też są podstawy ku temu, by sądzić, że funkcjonariusze nie wypełniali właściwie swoich obowiązków albo że nie mogli tego właściwie czynić z uwagi na posiadany sprzęt. Równocześnie NPW poinformowała, że wciąż trwają uzgodnienia w zakresie sprowadzenia próbek zabezpieczonych przez polskich biegłych w Smoleńsku. Prowadzić je będzie Centralne Laboratorium Kryminalistyczne Policji.
- Obecnie finalizujemy uzgodnienia ze stroną rosyjską dotyczące sprowadzenia próbek do Polski. Liczymy, że zostaną przywiezione do kraju jeszcze w grudniu 2012 roku. Planujemy, że zakończenie badań próbek nastąpi w ciągu kilku miesięcy – do pół roku – zaznacza płk Rzepa. Jednak te wyniki nie będą końcową formą, bo laboratoryjne ekspertyzy próbek zostaną ujęte w opinii końcowej biegłych CLK, którzy mają dostęp do całości zgromadzonego w toku śledztwa materiału dowodowego. Marcin Austyn
Nadchodzi czas odbudowy Polski? Nadchodzi czas, że musimy przerwać tę degradację naszej Polski i odsunąć jej niszczycieli od władzy! Nadchodzi czas budowy i wyłaniania nowych, polskich elit odbudowujących naszą suwerenność i niepodległość! Minęło niestety już pięć lat rządów D. Tuska i jego PO wspólnie z PSL. Wielokrotnie pisałem, że owe rządy gospodarczo są dla Polski katastrofą. Ogromny wzrost długu publicznego i zadłużenia zagranicznego, wzrost bezrobocia i deficytu budżetowego, obniżanie się konkurencyjności i innowacyjności polskich przedsiębiorstw, pauperyzacja polskiego społeczeństwa, upadek resztek polskiego przemysłu (np. stoczniowego), wyprzedaż majątku narodowego, masowe bankructwa firm, utracone korzyści w postaci niewykorzystanych środków unijnych oraz zła ich alokacja a także wysokie koszty inwestycji, niepotrzebne ponoszenie kosztów ratowania strefy Euro, dopuszczenie do spekulacji na polskim złotym i oferowania przez instytucje finansowe polskim firmom asymetrycznych opcji walutowych czy niekorzystna dla Polski umowa gazowa z Rosją... to tylko niektóre przejawy owej degradacji ekonomiczno-gospodarczej Polski. Ale rządy D. Tuska to też upadek etyczno-moralny całego polskiego społeczeństwa a w szczególności elit tzw. III RP czy też inaczej PRL-bis. Obecne rządy to kwintesencja zła, które jest ich immanentną cechą i które - przez cały okres pięciolecia - bezwzględnie walczyło z przejawami jakiegokolwiek dobra. Jeżeli poprzez pryzmat zła będziemy oceniać rządy D. Tuska to nie może dziwić skąd PO i cały ten zafajdany mainstream III RP z michnikowszczyzną na czele tak dobrze i skutecznie potrafił i potrafi znajdować argumenty na "zło" niby płynące z PiS i braci Kaczyńskich, na "zło" płynące z patriotycznych Polaków... Przecież każdy "mierzy swoją miarą": dobro mierzy dobrem a pierwotne zło złem! Samo zło wie jakie ma cechy, jak wygląda i jakie działania podejmuje... więc łatwo może je zobiektywizować (bo ma wiedzę wynikającą ze swojej natury i znajomości siebie) i przypisać innym... np. braciom Kaczyńskim i PiS czy też ostatnio patriotycznym zrywom narodowym ucieleśnionym w Marszach Niepodległości. Ileż to razy ja sam byłem zaskoczony złożonością perfidii i pomysłami PO na niszczenie np. śp. Prezydenta prof. Lecha Kaczyńskiego. Potrafiono wyszydzić i gromadzić wszystko, co mogłoby w jakiś sposób być przydatne w dezawuowaniu i ośmieszaniu go. Zastanawiałem się jacy to ludzie mogą tak metodycznie, bezwzględnie, cynicznie i hipokratycznie oraz bezdusznie niszczyć tak dobrego - i chcącego również tego dobra dla Polski - człowieka i Męża Stanu, chyba pierwszego, jakiego mieliśmy w całym 20- leciu tej naszej "pseudowolności". Odpowiedź nasunęła mi się tylko jedna. To ludzie, którzy od lat w wielu krajach sterują ich rządami, rządzili i rządzą "zza ściany gabinetów cieni" lub też sami posługując się oszustwem, manipulacją bądź siłą - przejmowali władzę. To tacy ludzie - wychowani na ideach K.Marksa i F. Engelsa twórczo zmodyfikowanych przez W. Lenina, J. Stalina, J. Goebbelsa, A. Hitlera, Mao Zedonga, F. Castro i innych dyktatorów totalitarnych - potrafią w skuteczny sposób zniszczyć i upodlić każdego człowieka a nawet całe narody i państwa. Kim oni są? Ano tymi, którzy dbają o utrzymywanie status quo, czyli bycia jak najdłużej - nawet pod werbalnym szyldem demokracji i wolności - u władzy. Tymi, których celem jest ocalenie swoich wpływów i wszelkiej maści interesów własnych, grupowych czy też innych, nawet wrogich państw. Kiedyś aby osiągnąć ten cel korzystali z metod siłowych i przymusu. Dziś wystarczą propaganda oraz zniewolenie ekonomiczne, czyli spauperyzowanie społeczeństw jak np. zdecydowanej większości Polaków... poprzez sprowadzenie ich do biednych, kredytowo zadłużonych i przestraszonych robotników najemnych, którzy - pozbawieni własności (prywatyzacja i wyprzedaż majątku począwszy od L. Balcerowicza) i zarabiający (jeżeli w ogóle pracują) na życie nieraz poniżej minimum socjalnego niestety w większości są w stanie myśleć jedynie o tym, czy starczy im na jedzenie dla nich i ich dzieci... Kim więc są ci oni w Polsce? Nietrudno zgadnąć, że to niechybnie wszelkiej maści global-syjo-komuno-unioniści spod znaku michnikowszczyzny i wielkich instytucji finansowych oraz zapewne zabezpieczający trwanie obecnego układu i wywodzący się z systemu komunistycznego "bezpieczniacy". Nadchodzi czas, że musimy przerwać tę degradację naszej Polski i odsunąć jej niszczycieli od władzy! Nadchodzi czas abyśmy odpowiedzieli sobie na pytanie: Czy chcemy Polski niepodległej i silnej w Europie oraz na świecie czy też zwasalizowanej, słabej i uzależnionej od UE (Niemiec) i Rosji? Nadchodzi czas abyśmy stworzyli nową jakość życia publicznego i prywatnego, która nakierowywałaby nas na przestrzeganie w codziennym życiu obowiązujących norm, zarówno prawnych, jak i moralnych! Nadchodzi czas na odrodzenie narodowe naszej Polski, w której takie pojęcia jak: patriotyzm, honor, ojczyzna, przyzwoitość, służba publiczna, uczciwość, praworządność będą jej codziennością! Nadchodzi wreszcie czas budowy i wyłaniania nowych, polskich elit odbudowujących naszą suwerenność i niepodległość! Bo tak naprawdę jakość państwa zależy od jakości ludzi go budujących i zarządzających. Zależy od ich wielkości, w sensie posiadania propaństwowej wizji rozwoju i umiejętności wprowadzania jej w życie. To tak jak w normalnej firmie: jej sukces zależy od wielkości jej właściciela lub grupy osób nią zarządzających. Wielkie firmy miały wielkich szefów i właścicieli, wielkie i silne państwa wielkich przywódców i wielkie w każdym znaczeniu, propaństwowe elity. Hitler i Stalin dobrze wiedzieli jak zniszczyć Polskę i Naród Polski - niszcząc właśnie elity, najznamienitszych obywateli, mężów stanu, mogących budować silne państwo i będących niedoścignionym wzorem dla swoich rodaków! Stąd Katyń lub pomordowanie przez Niemców polskich naukowców w Krakowie. Stąd przeogromna wola wyłapywania i niszczenia wybitnych (nawet w skali mikro) Polaków-Patriotów w latach powojennych. Tak naprawdę jedni z ostatnich wielkich Polaków godnych piastować najwyższe urzędy Rzeczpospolitej zostali zamordowani we wczesnych latach 50-tych XX wieku przez NKWD a ostatecznie ich resztki zostały zmuszone do emigracji w Stanie Wojennym i latach 80-tych. Wielu z tych, którzy mogliby stanowić fundament nowych, patriotycznych elit zginęło w Smoleńsku... Od dawna zastanawiałem się jak jak to jest możliwe, że dokonania w zakresie budowy i rozwoju państwa w okresie II Rzeczpospolitej są relatywnie i niewspółmiernie wyższe od dokonań ostatnich 23 lat. Odpowiedź jest prosta: II Rzeczpospolitą budowli polscy, wielcy patrioci, budowały propaństwowe elity (a przynajmniej stanowili oni na tyle liczną i silną grupę, która była zdolna nadać odpowiedni kierunek rozwoju Polski i jej państwowości). I to niezależnie czy reprezentowali lewą (socjaliści, nie mylić z komunistami), czy też centrum lub prawą stronę polityczną. Elity te w naturalny sposób więc mogły wyłonić spośród siebie ludzi mogących stać się prawdziwymi mężami stanu! Dzisiaj większość reprezentujących naszą "elitę" np. naszych ministrów i posłów cechuje taka małość i prowincjonalizm polityczny, że tak naprawdę nadawałaby się li tylko i wyłącznie do czyszczenia butów przedwojennym państwowcom. Moim zdaniem jedyną receptą na naprawę Rzeczpospolitej jest zbudowanie i wyłonienie prawdziwych propaństwowych, polskich elit. Wiąże się to oczywiście z rezygnacją z pseudoelit obecnie miłościwie nam panujących! Czy to zbudowanie nowych elit jest możliwe od zaraz? Oczywiście nie! To praca na lata! Ale warto już teraz budować te elity choćby poprzez odpowiednie kształcenie Polaków i gloryfikowaniu takich polskich bohaterów jak np. Rotmistrz Pilecki, czy Jan Paweł II. Warto też wspominać faktyczne dokonania oraz propaństwowość śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Warto też powrócić do "istoty rzeczy", dzięki której Polska przetrwała nawet przeszło 100 lat swojej bezpaństwowości... warto na nowo odkryć znaczenie słów stanowiących fundament naszego rozwoju: BÓG, HONOR I OJCZYZNA! Ale też, wbrew pozorom jest w Polsce (ale i na emigracji, szczególnie tej z lat 1981-1983) wielu przyzwoitych Polaków mogących udźwignąć brzemię naprawy Rzaczpospolitej. Takowi znajdują się również wśród dzisiaj nam rządzących (ale są skutecznie atakowani i tłamszeni oraz ośmieszani, lub też "ściągani" w dół i marginalizowani). Musimy ich wyłonić i wspierać! Jest w nas też nasz narodowy duch i patriotyzm, który musimy uwolnić. Pokazaliśmy to przecież i w czasie pogrzebu pary prezydenckiej i w czasie np. ostatniego Marszu Niepodległości... Gdy Polską rządzić będą prawi i przyzwoici ludzie, to my sami zwykli Polacy - mając takie wzory i autorytety - staniemy się lepsi, uczciwsi, mądrzejsi i prawi. Będziemy coraz bardziej wartościowymi, wzajemnie się szanującymi ludźmi. A jeżeli tacy będziemy i będziemy się szanować to tak będziemy postrzegani i szanowani w Europie i na świecie. Mimo wszystko wierzę, że Polskę naszych marzeń jesteśmy jeszcze w stanie zbudować!
Zostaw za sobą dobra, miłości i mądrości ślad... Krzysztofjaw
Pirotechnik od tupolewów nie żyje Wiedza zmarłego w Kazachstanie pirotechnika, funkcjonariusza BOR mogła mieć znaczenie – uważają pełnomocnicy rodzin smoleńskich. BOR przyznaje, że Adam A. zajmował się sprawdzaniem rządowych tupolewów. Zarówno przed katastrofą, jak i po niej.
- Każda nagła śmierć funkcjonariusza BOR, stosunkowo młodego człowieka, jest niepokojąca i wymaga zbadania, tym bardziej że jakieś nitki mogą prowadzić też do sprawy katastrofy – uważa mec. Bartosz Kownacki, pełnomocnik kilku rodzin smoleńskich. – Szczególnie że właśnie została podana przez prokuraturę informacja, iż takie same ślady mogące wskazywać na materiały wybuchowe wykryto na drugim tupolewie – wskazuje adwokat. – Rodzi się zasadnicze pytanie, czy tego rodzaju badania były wcześniej robione, a jeżeli były robione, to jakie były ich efekty przed kwietniem 2010 r., i ten funkcjonariusz BOR jest jedną z takich osób, która mogłaby coś na ten temat powiedzieć – wskazuje mecenas. BOR przyznaje, że pirotechnik BOR Adam A. w ostatnich latach brał także udział w sprawdzaniu rządowych samolotów, którymi podróżowali dygnitarze państwowi. BOR zastrzega, że nie uczestniczył jednak w operacjach bezpośrednio przed wylotami do Katynia dwa lata temu. – Nie był w grupie rozpoznawczej 7 i 10 kwietnia 2010 r., jak również nie był w grupie sprawdzającej po remoncie tupolewa w Samarze – mówi Patrycja Kozub z biura prasowego BOR. Podporucznik Adam A. miał 43 lata, w BOR pracował od 1999 roku. W Kazachstanie od sierpnia zajmował się ochroną placówki w Ałma Acie.
- Nawet jak nie robił sprawdzeń po powrocie z Samary, to wcześniej miał styczność z tupolewami i wykonywał takie badania – zwraca uwagę Kownacki. – Jeżeli nie robiono tego typu badań, to powstaje kwestia pytania o odpowiedzialność – dodaje. – Każdy wątek trzeba sprawdzić i ewentualnie potwierdzić lub wykluczyć – mówi płk rez. Andrzej Pawlikowski, były szef BOR. Pawlikowski znał zmarłego funkcjonariusza BOR od dawna. Pamięta, że brał udział w badaniach obiektów pod kątem zabezpieczenia pirotechnicznego. Zaznacza, że badania większych obiektów, jak np. samolotów, musiało przeprowadzać kilka osób. – Żeby taki samolot sprawdzić, trzeba cały dzień na to poświęcić, sprawdzić różne elementy konstrukcyjne itp. – wskazuje. Śmierć Adama A., po zawiadomieniu złożonym przez BOR, bada Prokuratura Okręgowa w Warszawie. Została już przeprowadzona sekcja zwłok. Ale śledczy czekają na jej szczegółowe wyniki.
– Teraz czekamy na ostateczne wyniki badań sekcyjnych, które wpłyną mniej więcej za miesiąc. Zostały też zabezpieczone próbki do dalszych badań histopatologicznych i toksykologicznych – mówi w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” prok. Dariusz Ślepokura, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Warszawie.
– Dopóki nie otrzymamy ostatecznych wyników badań, nie możemy przesądzać o przyczynie śmierci mężczyzny, na razie pozostaje ona nieznana – zaznacza.
– Wyniki sekcji zwłok będą decydowały o kierunku postępowania. Jak się okaże, że zgon miał charakter naturalny, to nie będzie sensu prowadzić sprawy – mówi prokurator.
Z informacji “Naszego Dziennika” wynika, że Adam A. mógł odnieść uraz głowy, przez kilka dni czuł się źle, miał torsje, ból głowy. Według doniesień medialnych, miał zostać pobity w restauracji. Prokuratura nie dysponuje takimi danymi i stwierdza, że biegli nie stwierdzili urazów mechanicznych.
– Może takie zdarzenie nastąpiło, ale my badamy, czy to miało wpływ na śmierć człowieka – wyjaśnia Ślepokura.
– Ze wstępnych ustaleń wynika, że śmierć tego człowieka nie miała charakteru przestępczego – dodaje.
Prokuratura zapowiada dalsze działania, ale dopiero po wynikach sekcji.
– Podejmiemy więcej działań, jak już ta opinia z sekcji zwłok wpłynie. Planujemy przesłuchać w charakterze świadków pracowników ambasady, gdzie funkcjonariusz pracował, ewentualnie zwrócimy się do Kazachstanu o pomoc prawną – zapowiada Ślepokura.
Były szef BOR uważa, że takie działania powinny już nastąpić.
– Przy podobnych wydarzeniach z przeszłości prokuratura wcześniej podejmowała odpowiednie czynności i występowała o pomoc prawną – wskazuje Pawlikowski.
- Jeżeli państwo się szanuje, to powinno uzyskać zeznania ambasadora, pracowników ambasady i wystąpić o pomoc prawną – dodaje mec. Kownacki.
Obecnie jedynie BOR prowadzi przewidziane w takich wypadkach wewnętrzne postępowanie.
– Prowadzone jest postępowanie wewnętrzne przez BOR. Ale ono się jeszcze nie zakończyło – informuje Kozub. Prokuratura przyznaje, że w Kazachstanie przeprowadzono już sekcję zwłok funkcjonariusza.
– Nasza sekcja była już drugą sekcją – stwierdza rzecznik. Ale nie posiada jej wyników, bo należałoby wystąpić w tej sprawie o pomoc prawną. Zenon Baranowski
Spektrometry nie “wariują” Z mjr. rez. Robertem Terelą, pirotechnikiem, byłym funkcjonariuszem Biura Ochrony Rządu, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler Pracował Pan ze sprzętem, którym polscy biegli badali wrak? - Na modelach urządzeń, którymi dysponowali polscy biegli badający wrak Tu-154M, nie pracowałem, ale używałem innych detektorów wykorzystujących technologię IMS, czyli technologię zwaną spektrometrią przepływów jonów.
Na czym polega wykorzystanie technologii IMS w tych spektrometrach? - Jeden ze sposobów polega na umieszczeniu próbki, tj. membrany, z badanym materiałem między grzałką – elementem “odrywającym” cząstki z membrany – a wlotem do układu IMS. W czasie procesu badana próbka jest podgrzewana w celu odparowania składników. Cząstki po odparowaniu, przy pomocy gorącego, czystego i suchego powietrza, dostają się do detektora IMS. Opary próbki zostają zjonizowane za pomocą emitera promieniowania beta. W wyniku zderzenia z cząstkami beta uzyskujemy zarówno dodatnie, jak i ujemne jony. Materiały wybuchowe zazwyczaj po zderzeniach z cząstkami beta zmieniają się w jony ujemne, tworząc jony lub ich grupy. W czasie przemieszczenia się jonów tzw. siatka bramkująca pozwala jonom o właściwej polaryzacji przejść do strefy przepływu jonów, gdzie zostają “zogniskowane” i przyspieszone w polu elektromagnetycznym, przyłożonym wzdłuż tunelu przepływu tych jonów. Tak uformowana wiązka jonów dociera do kolektora w czasie kilkunastu milisekund. Wytworzony prąd, przepływający przez elektrodę kolektora, który stanowi amplitudę funkcji czasu proporcjonalną do liczby jonów dochodzących w określonej jednostce czasu, stanowi o rozdzielczości detektora IMS, wykorzystując różne czasy przepływu jonów, które są typowe dla konkretnych związków. W następstwie operator urządzenia otrzymuje plasmagram z pikami związków, które zostały zidentyfikowane. Oczywiście zakres identyfikacji jest uzależniony od zawartej bazy danych w urządzeniu i warunków otoczenia, w jakich jest używany.
Jaka jest wiarygodność odczytu tych urządzeń? - Spektrometry, z którymi pracowałem, były przystosowane do pracy na wolnym powietrzu, w normalnych warunkach. Przez normalne warunki należy rozumieć, że spektrometry pracują w dodatnich temperaturach, tj. od 3-4 do 35 stopni Celsjusza, i wilgotności względnej do 95 procent. Oczywiście te urządzenia najlepiej pracują w pomieszczeniach zamkniętych. Progi minimalnych ilości wykrywanych materiałów są to wielkości rzędu kilkuset nanogramów. W czasie wykonywania swoich analiz ich możliwości oceniałem pozytywnie co do identyfikacji związków.
Z jaką dokładnością pracują te aparaty? - Wykonanie analizy przy pomocy spektrometru polega na zebraniu cząstek, a następnie ich analizie. Próbki są zbierane m.in. przy pomocy przenośnego zasysacza próbek na filtr membranowy lub pobierania ręcznego na membranę. Oczywiście podczas pobierania próbek zachodzi prawdopodobieństwo zbierania “zanieczyszczeń”, jak wcześniej bowiem wskazałem, zakres pracy jest ograniczony temperaturą otoczenia. Jeśli stworzymy odpowiednie warunki pracy urządzenia i zachowamy odpowiednią metodykę pracy – analizy będą dokładne.
Jak Pan rozumie informację prokuratora Szeląga, że na wraku znaleziono cząstki wysokoenergetyczne? - Nie słyszałem wypowiedzi prokuratora, ale jeśli stwierdził, że na elementach wraku zostały znalezione cząsteczki wysokoenergetyczne, rozumiem, że chodzi o związki wysokoenergetyczne lub ich mieszaniny, które są zdolne do wykonania pracy poprzez wybuch. Tak ten przekaz rozumiem jako pirotechnik.
Prokurator stwierdził, że pobrane próbki z namiotów z PCV będą dawały taki sam wynik pozytywny, jak próbki z materiałem wysokoenergetycznym. - Niejednokrotnie zbierałem próbki z różnych tworzyw, w tym także z PCV, i nie miałem wtedy pozytywnych wyników, czyli takich, jak w przypadku materiałów wybuchowych. Gdy nie było w próbce określonych cząstek, to ich po prostu nie było. Próbki z PCV w żaden sposób nie dawały wyników pozytywnych.
Czy takie urządzenie może “zwariować”, przekraczając swoją skalę od nadmiaru śladu pewnych materiałów w próbkach? - Nie ma czegoś takiego jak przekroczenie skali. Spektrometr nie bada wartości ilościowych związku. Stwierdzenia o przekroczeniu skali są nieprawdziwe. Urządzenie może się co najwyżej – jeżeli będzie zbyt duża próbka danych cząstek czy w ogóle jakichkolwiek cząstek – “zapchać”. Jeżeli próbki pobrane do badania spektrometrem dają wynik pozytywny, świadczy to o tym, że rzeczy, elementy, z których pobrano próbki, miały kontakt ze wskazanymi związkami. Co do zabezpieczenia innych materiałów dowodowych do badania adresatem pytania jest prokurator, to on pozna wyniki ekspertyzy biegłego.
Możliwe jest, by ślady pochodziły z wylotów tupolewa do strefy działań wojennych m.in. do Afganistanu? - Przed startem samolotu, w ramach prowadzenia rozpoznania pirotechnicznego na pokładzie, dokonuje się rozpoznania również z użyciem psa służbowego do wyszukiwania materiałów wybuchowych. Gdyby na tych fotelach pasażerskich były ślady trotylu, pies by te miejsca zaznaczył. Takie wydarzenie powinno zostawić ślad w dokumentacji Biura Ochrony Rządu.
Pochodzenie cząstek wysokoenergetycznych na wraku będzie trudne do ustalenia? - Jestem przekonany, że badanie przeprowadzali pracownicy Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego i specjaliści od katastrof lotniczych. Wszystko zależy od tego, co tam na miejscu mogli zrobić i jaki materiał mogli zabezpieczyć do badania. To pytanie należy skierować do badających. Dziękuję za rozmowę. Piotr Czartoryski-Sziler
Budżetowy termometr Rządząca PO szła do wyborów jako czołowa „siła proeuropejska” w Polsce. Pod jej przywództwem „zrujnowana przez PiS” pozycja Rzeczypospolitej w UE miała być odbudowana. Od pięciu lat jesteśmy karmieni tezą o rzekomym stałym wzroście tej pozycji. Fiasko starań o stałą obecność państw spoza strefy euro, w tym Polski, na szczytach Unii Gospodarczej i Walutowej, choćby tylko w roli obserwatorów, ukazało fałsz tego twierdzenia. Niepowodzenie to, choć dla Polski bolesne, nie było jednak dla PO wizerunkowo miażdżące. Opinia publiczna bowiem słabo się orientuje w skomplikowanym systemie instytucjonalnym UE i jego zmiana nie wzbudza emocji społecznych. Inaczej się dzieje, gdy mówi się o rzeczach policzalnych, czyli o pieniądzach. W tej sytuacji negocjacje nad budżetem UE na lata 2014–2020, w którego ramach PO w swojej kampanii wyborczej z 2011 r. obiecywała wywalczyć dla Polski 300 mld zł na politykę spójności, są testem rzeczywistej pozycji Rzeczypospolitej w UE. Są też sprawdzianem zdolności rządu do skutecznego forsowania interesów Polski w strukturach unijnych, w których wszak nasz kraj, „płynąc w głównym nurcie polityki europejskiej” i będąc „zieloną wyspą w morzu kryzysu”, ponoć cieszy się „poważaniem i doskonałymi relacjami” z niemiecko-francuskim rdzeniem UE, rozwijanymi w ramach „lekceważonego przez poprzedników” trójkąta weimarskiego. Jeśli pozycja RP w UE jest tak mocna, jak zapewniał rząd, to osiągnięcie obiecanych 300 mld zł z funduszu spójności (plus 100 mld zł z innych funduszy unijnych lub jak chce opozycja – 170 mld na samo rolnictwo) nie powinno być problemem. Skoro jednak jest to problem, to może owa pozycja jest jednak inna niż nam wmawiano.
O co gramy Gros wydatków budżetowych UE pochłaniają polityki: rolna, spójności i konkurencyjności. Rząd RP walczy o wysoki budżet drugiej z nich. (W latach 2007–2013 Polska z tej puli uzyskała 69 mld euro). Jest to taktyka rozsądna. Polityka rolna ma bowiem skutecznego obrońcę – Francję. Polityka konkurencyjności zaś nie zapewni Polsce większych korzyści.
Na stole negocjacyjnym mamy obecnie trzy projekty budżetu UE na lata 2014–2020:
1) Komisji Europejskiej – 1033 mld euro, w tym 386 mld euro na politykę rolną i 379 mld euro na politykę spójności. Polska mogła liczyć na 34,5 mld euro na dopłaty bezpośrednie dla rolników w ramach Wspólnej Polityki Rolnej (WPR) i 77 mld euro w ramach drugiej z wymienionych polityk.
2) prezydencji cypryjskiej – ok. 980 mld euro, z redukcją wydatków o 53,1 mld euro (tzn. o 5 proc. w stosunku do propozycji KE). W tym 12,5 mld euro w polityce spójności i 7,5 mld euro w wydatkach na WPR (5,65 mld euro w dopłatach bezpośrednich dla rolników). Cypr proponuje też niekorzystne dla Polski zmniejszenie limitu dostępnych dla danego państwa funduszy unijnych z poziomu 2,5 proc. do 2,35 proc. PKB kraju biorcy. Oszczędności skupiłyby się na polityce spójności. Polsce w jej ramach miałyby przypaść 72,7 mld euro. Projekt ten nie zyskał poparcia KE.
3) przewodniczącego Rady Europejskiej Hermana van Rompuya – (958 mld euro), w którym cięcia mają wynieść 75 mld euro, a więc więcej niż w propozycji Cypru. Objęłyby one głębiej WPR, skutkiem czego w ramach polityki spójności Polska uzyskałaby 73,9 mld euro, zatem więcej niż w wersji cypryjskiej, ale mniej niż proponowała KE. Projekt ten oprotestowała Francja, sprzeciwiając się cięciom w WPR.
Obóz oszczędności Dla płatników netto (Austrii, Belgii, Danii, Francji, Finlandii, Holandii, Luksemburga, Niemiec, Szwecji i Wielkiej Brytanii) proponowane redukcje nie są wystarczające. Brigitta Ohlson, szwedzka minister ds. europejskich, żąda oszczędności trzy-cztery razy większych – (150–200 mld euro). Eurosceptyczni posłowie w parlamencie brytyjskim zaproponowali zaostrzenie i tak twardego stanowiska rządu JKM w kwestii redukcji budżetu wspólnot. Ma to tym większe znaczenie, że stanowią oni część zaplecza politycznego gabinetu Davida Camerona, który i bez tego zapowiadał weto wobec dużego budżetu UE. Gabinet brytyjski chce zamrożenia wydatków na poziomie z lat 2007–2013 – tzn. ok. 860 mld euro. Brytyjscy eurosceptycy domagają się zaś cięć wynoszących aż 200 mld euro, czyli zejścia poniżej poziomu obecnej perspektywy finansowej UE i to bez uwzględniania inflacji. Austria, Niemcy, Holandia i Szwecja określiły swoje żądania ograniczenia budżetu unijnego na 100 mld euro, a zatem zaproponowały redukcje dwukrotnie większe niż te zawarte w projekcie cypryjskim. Angela Merkel apeluje zaś o cięcia wysokości 130 mld euro w stosunku do propozycji KE.
Niewykorzystane możliwości gry Obóz przyjaciół polityki spójności to zwolennicy dużego budżetu UE, są nimi: Bułgaria, Estonia, Grecja, Hiszpania, Litwa, Łotwa, Polska, Portugalia, Rumunia, Słowacja, Słowenia i Włochy (poza osłabioną kryzysem Italią, brak wśród nich mocarstw) oraz KE, a formalnie także Parlament Europejski, choć znaczna część jego posłów z państw „obozu oszczędności” oskarżana jest o odgrywanie politycznego teatru. Rozstrzygnięcie zapadnie na szczycie UE w przyszłym tygodniu, od 22 do 23 listopada. Dotychczasowe konsultacje z RFN nie przyniosły rezultatu. W rękach rządu pozostają jako narzędzia presji na partnerów z UE weto wobec budżetu i odmowa ratyfikacji paktu fiskalnego. Weto, choć grożą nim także inni, nie jest w interesie netto płatników, skutkuje bowiem prowizorium budżetowym opartym na ostatnim budżecie, a zatem bez postulowanych przez nich cięć.
PiS i SP naciskają na rząd, by przyjął twardą postawę i groził wetem. Jednocześnie PiS zawiesiło do czasu ukończenia negocjacji budżetowych w UE wystąpienie z wnioskiem o wotum nieufności dla rządu, by „nie osłabiać jego pozycji negocjacyjnej”, a Jarosław Kaczyński wystosował list do Camerona (PiS w PE tworzy z brytyjskimi konserwatystami jedną frakcję parlamentarną), wskazujący na konieczność uwzględnienia postulatów polskich.
Siła rządu w opozycji Opozycja odegrała, więc swoją rolę w sposób, w jaki należało to uczynić. Przyjęła postawę radykalnej presji na rząd. W tej sytuacji zadaniem rządu nie jest wskazywanie polskiej opinii publicznej „jak szalona jest opozycja” ani sugerowanie, że ewentualnej porażce negocjacyjnej winien będzie sojusz PiS-u w PE z politycznym zapleczem Camerona (a dlaczego nie sojusz PO z niemiecką chadecją, stanowiącą bazę polityczną Merkel?). Rolą rządu jest natomiast wykorzystanie dostarczonej mu przez opozycję amunicji politycznej w negocjacjach unijnych. Amunicją tą zaś jest możliwość wskazania europejskim rozmówcom, że polscy negocjatorzy znajdują się pod silną presją opozycji i niespełnienie ich postulatów może skutkować przesunięciami na polskiej scenie politycznej, których ani Niemcy, ani Francuzi sobie nie życzą. Opozycja zrobiła więc co do niej należało. Czas, aby rząd z tego skorzystał. W polityce zagranicznej antagonizmy krajowe powinny schodzić na dalszy plan. Wszak w 1919 r. na konferencji w Paryżu Roman Dmowski reprezentował Polskę rządzoną przez Naczelnika Józefa Piłsudskiego i żadnemu z nich nie przychodziło do głowy dezawuować drugiego przed aliantami.
Przemysław Żurawski vel Grajewski
Dzicy Polacy „Pokłosie” ma zapewniony sukces. Najpierw w Polsce, potem za granicą zostanie okrzyknięte dziełem „ważnym” i ukazującym, jak „naprawdę” zachowywali się Polacy. Konsekwencje dla Polski będą opłakane. Franek Kalina, emigrant z Polski pracujący na budowie w USA, jedzie do domu do białostockiej wsi, gdzie na rodzinnej gospodarce został brat. Tu bohater zostaje wplątany w mroczne pokłosie czasów okupacji.
Obaj bracia usiłują wyjaśnić, kiedy i w jakich okolicznościach Niemcy zamordowali mieszkających w ich wsi do 1941 r. Żydów – 26 rodzin i ponad 100 osób. Przeciwko Kalinom występuje cała wieś: mnożą się ataki fizyczne, wybijanie szyb, próby zabójstwa. Przywódcą polskiej tłuszczy jest lokalny ksiądz katolicki, Janusz. Jednak krok po kroku braciom udaje się wydrzeć historii mroczną tajemnicę. Okazuje się, że Żydów wcale nie zamordowali Niemcy, tylko mieszkańcy wsi, którzy zajęli potem użytkowane do dziś pożydowskie gospodarstwa. Żydzi zostali spędzeni do domu ojca braci Kalinów, Stanisława i tam przy jego udziale spaleni żywcem. Sceneria jest dantejska: Polacy są zamroczeni alkoholem, ucinają Żydom głowy piłami, a małe dzieci, wyrzucane przez matki z płonącego domu, natykają się na widły i wrzucane są z powrotem do ognia. Wszystko dzieje się bez udziału Niemców. Jeden z braci, który odkrył prawdę, zostaje ukrzyżowany na drzwiach stodoły przez polski motłoch pod duchowym przywództwem ks. Janusza. Po tym mordzie sprawa staje się głośna i zamordowani Żydzi zostają należycie pochowani. Scenariusz Pasikowskiego, choć momentami żenuje brakiem wiarygodności i zawiera błędy historyczne, jest dynamiczny, brutalny i obrazowy. Powykrzywiane twarze Polaków wyglądają jak karykatura ludzkości. Podstawowym zwrotem grzecznościowym tubylców jest „ty sk…synu”, metodą komunikacji – „walnięcie piąchą w mordę”, „wyjechanie z bani”. W ruch idą drągi, kosy, widły i siekiery. Dzicy Polacy gotowi są bez mrugnięcia okiem zarżnąć każdego, kto chciałby im odebrać zrabowany żydowski majątek. Pasikowski ma prawo myśleć o Polakach, jak mu się podoba, ale dla tak delikatnych tematów winny obowiązywać jakieś kanony wiarygodności. Owszem, latem 1941 r. na Kresach przelała się fala antyżydowskiej przemocy, ale taki przypadek samodzielnego masowego mordu na Żydach nigdy nie miał miejsca. Mord w Jedwabnem – który stał się inspiracją filmu – był elementem zaplanowanej polityki eksterminacyjnej Niemców, przez nich zorganizowany i przeprowadzony, choć niestety przy udziale grupy Polaków. Takie są fakty bez względu na kłamliwą wersję przedstawioną w hochsztaplerskiej książce „Sąsiedzi” Jana Tomasza Grossa. Film Pasikowskiego idzie dalej niż Gross, dodając do historii kolejne kłamstwa i manipulacje. W efekcie odczłowieczone polskie bydło samodzielnie, bez Niemców dokonuje mordu na ponad 100 Żydach. Trudno byłoby znaleźć lepszą egzemplifikację publicznie promowanych ostatnimi laty kłamstw i antypolskich stereotypów. W normalnym kraju zareagowałyby władze państwowe, a paszkwil i paszkwilantów dotknęłaby społeczna anatema. U nas film spotka się zachwytami mainstreamowych mediów i obojętnością, a może nawet wsparciem aparatu państwa, które nieco zatraciło zainteresowanie polskimi sprawami. Reżyser „Pokłosia” miał zapewniony sukces osobisty i komercyjny, zanim jeszcze film wszedł na ekrany. Najpierw w Polsce, potem za granicą zostanie okrzyknięty dziełem „ważnym” i ukazującym, jak „naprawdę” zachowywali się Polacy. Konsekwencje dla Polski będą opłakane. Naturalnie można byłoby próbować dyskutować z Pasikowskim o prawdzie historycznej, obowiązkach artysty i obywatela, ale myślę, że to bezcelowe. Uczciwość, prawda historyczna i Polska są dziś dla wielu mniej ważne niż blask reflektorów i to, że można się nieźle obłowić. W tym względzie Pasikowski wydaje się tylko mało finezyjną kopią swoich negatywnych bohaterów filmowych. Piotr Gontarczyk
19 Listopad 2012 „Miejsce Polski jest w sercu Europy” - powiedział pan premier Donald Tusk, przy okazji dyskusji europejskiej o budżecie tego państwa na lata 2014- 2020. Chodzi o biurokratyczne rozdzielenie pieniędzy pomiędzy prowincje Unii Europejskiej- jak najbardziej sprawiedliwie społecznie. Najwięcej do budżetu tego państwa wpłacają Niemcy, bo oni są jego twórcą. Niektórzy mówią o IV Rzeszy Niemieckiej.. Na pewno nie jest to Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego.. Oni najwięcej wpłacają- oni najwięcej decydują.. To chyba jasne. No bo po co mieliby wpłacać, jak decydowałaby na przykład Rumunia z Bułgarią.. To byłoby szaleństwo apolityczne niczym nieuzasadnione, chociaż w wielu szaleństwach jest metoda. Niemniej jednak Niemcy to państwo poważne i ma swoje poważne interesy polityczne w Europie. Jak na państwo poważne przystało, państwo chcące dominować na razie w Europie..
Zastanawiałem się przy okazji tego stwierdzenia, o co chodzi panu premierowi Donaldowi Tuskowi, który przy każdej okazji- prawie codziennie – wypowiada jakieś złote myśli dotyczące polityki, naszego życia, odpiera ,strofuje.. Jest dla nas jak ojciec.. Tylko polskość to dla niego nienormalność.. A co to jest normalność w polskości? Zawsze jest tak, że to wilk zmienia skórę, ale nie obyczaje.. Tak już jest! Czy chodzi o to, żeby Polska przeniosła się do Brukseli, wraz z całym narodem czy żeby Unia Europejska tak się rozszerzyła, żeby Polska znalazła się w jej środku..? Rozszerzyła poprzez Ukrainę, Białoruś, Gruzję- aż do Moskwy. Potem Turcja i Chiny, Indie, Japonia, Australia, Afryka, a potem już tylko Stany Zjednoczone i Ameryka Południowa.. Unia Europejska obejmie cały świat i Polska pozostanie tam gdzie pozostanie.. I będzie można swobodnie puszczać komedię z Charlim Chaplinem, w roli Hitlera- który w swoim gabinecie, bawił się piłką w kształcie globusa, podbijając ją umiejętnie, z wielką swadą i wielkim pobożnym życzeniem.. Dzisiaj Niemcy, a jutro cały świat.. A propos komedii: kilka dni temu pan premier Donad Tusk rozmawiał telefonicznie z panem Dawidem Cameronem, premierem Wielkiej kiedyś Brytanii- konserwatystą, w przeciwieństwie do pana Donalda Tuska, który jest socjalnym liberałem rozdającym pieniądze na lewo i prawo.. Bardziej na lewo.. I budującym omnipotentne państwo totalitarne oparte o parawan demokracji, właściwie oparte o drewniany i spróchniały płot demokracji.. Który w każdej chwili może się zawalić, wystarczy jak środowiska skupione w bezpieczniackich służbach i watahach tak ustalą… Bo to od nich zależy jaki kształt przyjmie demokracja.. Czy będzie bardziej, czy mniej fasadowa.. W miarę potrzeb, że tak powiem – społecznych i ludowych.. W każdym razie panowie rozmawiali ze sobą telefonicznie, co widziałem na planszy propagandowej w telewizji , będąc u mamy z wizytą, po godzinie 19.30. Plansza podczas głównego wydania porcji propagandy w Ministerstwie Prawdy, zawierała dwie twarze ze słuchawkami telefonicznymi przy uszach. Na jednym obrazie był pan Donald Tusk ze słuchawką przy uchu, a na drugim-sklejonym z ta pierwszą był pan Dawid Cameron- i też miał słuchawkę przy uchu. To były martwe plansze z nieruchomymi wizerunkami dwóch przywódców ,dwóch wielkich i znaczących landów Unii Europejskiej.. I oni rozmawiali- taka była przynajmniej sugestia tej martwej planszy z wizerunkami dwóch rozmawiających ludzi.. Pomyślałem wtedy: w jakim języku rozmawiali dwaj panowie i premierzy? Pan Dawid Cameron z pewnością zna dobrze język angielski, i – o ile wiem- nie zna polskiego. Chyba, że się na tę okazję nauczył.. A pan Donald Tusk jeszcze niedawno angielskiego nie znał, ale się uczył.. Może się już nauczył i biegle nim włada.. Była właśnie świetna okazja, żeby puścić na żywo w telewizji- Ministerstwie orwellowskiej Prawdy- rozmowę pana Donalda Tuska i pana Dawida Camerona , bez planszowych słuchawek, byśmy wszyscy zobaczyli, jak panowie sobie swobodnie rozmawiają, opowiadają dowcipy, jak socjalista z konserwatystą.. Jak się uśmiechają, jak siadają, o czym naprawdę rozmawiają, może pan Dawid Cameron ruga naszego premiera, żeby tak nie klęczał przed tą Unią.. Przepraszam za słowo” klęczał”. Co w przypadku naszego premiera jest pewnym nadużyciem… Tym bardziej, że pan Donald Tusk na potrzeby kampanii demokratycznej i wyborczej wziął ze swoją żoną swojego czasu ślub kościelny, i przysięgał Bogu aż do śmierci,, a teraz- jak wspominają niektóre gazety nie głównego nurtu- złożył wniosek o unieważnienie małżeństwa kościelnego. Czyżby wymówił Bogu to co wcześniej przysięgał? Jeśli chodzi o siadanie wobec gości, czy odwrotnie- to najlepszym przykładem – do tej pory nie zastąpionym, jest pan prezydent Bronisław Komorowski ,dobry kolega pana Donalda Tuska. Obaj reprezentują Platformę Obywatelską. W czasie wizyty w Polsce pani kanclerz Merkel i pana prezydenta Sarkoziego rozsiadał się w służbowym fotelu, tak jak prawdziwy mężczyzna potrafi- z szeroko rozłożonymi nogami, zupełnie inaczej niż kobieta, która na ogół nogi zwiera. Przy siedzeniu. Prawdziwy mężczyzna rozwiera- przy siedzeniu.. Rozsiadł się i czekał, aż pani kanclerz znajdzie sobie miejsce i usiądzie. Podobnie prezydent Sarkozy.. Stał i patrzył, jak prezydent Komorowski sobie wygodnie siedział.. Niech Francuz zobaczy jak się siedzi w Polsce wobec tak znamienitych gości.. Nich sobie poszukają wolnego fotela- przecież prezydent „ wolnego” kraju nie będzie im szukał.. Do jasnej cholery! Co? Dzieci są? -czy co? Nich siadają albo stoją.. Podobnie było z parasolem gdy padał deszcz. Przeciągnął go na swoją stronę- niech prezydent Sarkozy moknie. Zresztą nie był to parasol pożyczony, ale jego.. Miał prawo! A jak się wpisywał do księgi kondolencyjnej Japonii po trzęsieniu ziemi, w ambasadzie Japonii, to znaczy trzęsienie ziemi było w Japonii, a nie w ambasadzie Japonii w Polsce- to na złość Japończykom , którzy na ogół polskiego nie znają, bo znają japoński- wpisał słowo „ ból” i słowo’ nadziei”- inaczej niż żeśmy się w Polsce przyzwyczaili do ich pisowni. Wpisał” bul” i” nadzieji”. Może to i lepiej- niech postęp zapanuje również w pisowni.. Zresztą pan Jarosław Kaczyński też gdzieś swojego czasu wpisał słowo „obiad”, nie tak jak to zwykle piszemy- tylko bardziej nowocześnie-„obiat”. Panowie obaj w podziemiu walczyli o demokrację i nie mieli czasu doszlifować gramatyki.. No i mamy demokrację, czyli jak to twierdził Arystoteles- rządy hien nad osłami. Oczywiście demokracja była w Polsce i przed rokiem 1989. Przecież lud do wyborów chodził i wybierał sobie kandydatów z listy Frontu Jedności Narodu.. Jak ktoś nie poszedł do godziny 22.oo, i nie wrzucił karty do głosowania- do urny wyborczej, to mili harcerze zjawiali się u niego z wizytą, żeby poszedł, bo to” obowiązek obywatelski”. Dzisiaj też – jak przypomina od czasu doi czasu propaganda- jest to” obowiązek obywatelski”. Nie ma jeszcze obowiązku ustawowego tak jak na przykład w Grecji- ale poczekajmy.. Może za jakiś czas będzie.. No i co się stało wGrecji przez ten ‘obowiązek obywatelski”? Niedługo nie będą mieli pieniędzy nawet na zakup urn wyborczych.. A jak zorganizować demokrację bez urn wyborczych? …i wcale nie chcą, żeby Grecja była w sercu Europy. WJR
NOWE REGULACJE Słynny Nouriel Roubini podał dalej dziś na Twetterze obliczenia zerohedge, że „shadow banking” to już 67 bln USD – czyli 111% światowego PKB na koniec 2011.”
www.zerohedge.com/news/2012-11-18/global-shadow-banking-system-rises-record-67-trillion-just-shy-100-global-gdp
Nie zdążyłem odpisać „so what”? jak już pojawił się link to FT o tym, że FSB Urząd Stabilności Finansowej (Financial Stability Board) planuje powstrzymać dziłalność parabanków.
www.ft.com/intl/cms/s/0/23eefd10-3175-11e2-b68b-00144feabdc0.html#axzz2CepeRKlN
I już wiadomo „what”. FSB uznał, że parabankowość może stworzyć systemowe zagrożenia oraz „spotęgować reakcje rynku, kiedy brakuje na nim płynności ". Aby zmniejszyć zagrożenia trzeba stworzyć system monitoringu i „odpowiednie regulacje”. Przy okazji interchange pisałem o sytuacji społecznego niedostosowania – czyli nieoptymalnego w sensie Pareto – wykorzystywania aktywów na jakimś rynku, co tworzy możliwość podjęcia konkurencji na nim i osiągnięcia własnego zysku z korzyścią dla konsumentów, co z kolei zwiększa w konsekwencji efektywność wykorzystania zasobów. Na tym właśnie opiera się przedsiębiorczość – na odkrywaniu coraz to nowych informacji i wykorzystywania ich. Na skutek rażącego zawyżania wysokości opłat interchange na rynku płatności bezgotówkowych pojawia się konkurencja. Na skutek działalności banków i nadzoru finansowego to samo obserwujemy na rynku bankowym. „Parabankowość” jest definiowana z jednej strony jako działalność umożliwiająca bankom prowadzenie interesów nie ujmowanych w bilansie, a z drugiej strony jako działalność umożliwiająca inwestorom pomijanie banków i funkcji przez nie tradycyjnie wypełnianych. Parabanki prowadzą więc… same banki - i temu zdaje się chce przeciwdziałać FSB. Chce zatem przeciwdziałać skutkom własnych regulacji ograniczających zakres tego co mogą robić banki. Ale banki zaczynają uprawiać „parabankowość” nie tylko z uwagi na konkurencję jaka się wobec nich pojawiła na skutek działania nadzorców i wprowadzenia nowych regulacji, ale także z uwagi na konkurencję, która się pojawiła na skutek działania… ich samych. Rynek wychwytuje błędy przedsiębiorców i regulatorów i dlatego regulatorzy nie mogą pozwolić, żeby on działał. Zwolennikom zwiększania regulacji jeszcze raz polecę książkę Harry’ego Markopolosa, który opisuje jak przez dziewięć lat próbował przekonać bądź co bądź państwową instytucję regulacyjną i kontrolną – Komisję Papierów Wartościowych i Giełd (SEC) – że zwroty z inwestycji, jakie zapewniał Bernard Maddoff, są matematycznie niemożliwe. Markopolos opisuje spotkanie, jakie w maju 2000 roku odbył z wysokim rangą urzędnikiem pionu nadzoru. „Bardzo szybko stało się jasne, że nie zrozumiał on nic z rozmowy oprócz słów „dzień dobry”. („No One Would Listen: A True Financial Thriller”.) Gwiazdowski
Nowy szef PSL-u krytycznie o PO To ludzie z innej gliny, nic rozsądnego do nich nie dociera – jak dowiedziała się „Codzienna” tak o ludziach z PO jeszcze tydzień temu podczas rozmowy w wąskim gronie mówił Janusz Piechociński. W sobotę został przewodniczącym koalicyjnego PSL u. Między innymi dzięki cichemu sojuszowi z Markiem Sawickim.
Premier Donald Tusk od kilku tygodni oficjalnie mówił, że w wyborach na lidera PSL u kibicuje Waldemarowi Pawlakowi. Zresztą Janusz Piechociński większości polityków i obserwatorów sceny politycznej wydawał się wirtualnym kandydatem odgrywającym jedynie rolę scenografii dla Pawlaka, by uwiarygodnić demokratyczny charakter wyborów. Tymczasem to właśnie Piechociński z 17 głosami przewagi od sobotniego popołudnia jest liderem ludowców.
– To wyraźny dowód na to, że wybory wewnątrzpartyjne nie muszą być przewidywalne i nie muszą być tylko hołdem składanym przez cynizm cnocie – uważa politolog Jarosław Flis. Jednak dla Platformy przyszłość rządu z nowym liderem koalicjanta jest przewidywalna. – Układowi PO-PSL nic nie zagraża – uspokajał po ogłoszeniu wyników wyborów rzecznik rządu Paweł Graś, a za nim kolejni pytani przez nas politycy PO. Innego zdania jest natomiast opozycja. Poseł Joachim Brudziński z PiS u nie ma wątpliwości, że sobotnie wydarzenia podczas kongresu PSL u mogą mieć zasadniczy wpływ na koalicję rządową. – Skoro już szeregowi działacze ludowców dostrzegli, ile złego zrobił Tusk z Pawlakiem, jest nadzieja, że ten zły rząd wreszcie odejdzie – podkreśla polityk.
– To jest bunt przeciwko zachowawczej i opłotkowej polityce Waldemara Pawlaka – uważa prof. Janusz Majcherek z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. Podkreśla, że siedem lat przewodniczenia PSL owi wystarczyło, aby Pawlak zniechęcił do siebie członków partii. Niewątpliwie drugim największym wygranym sobotniego kongresu jest były minister rolnictwa Marek Sawicki, który wyrzucony z rządu przez Tuska i Pawlaka za aferę z Elewarrem, zemścił się, zawiązując z Piechocińskim cichy sojusz. Członkowie Stronnictwa, z którymi rozmawialiśmy podczas kongresu, mówią otwarcie, że Pawlak przegrał głównie właśnie przez tę aferę.
– Marek nie jest typem człowieka, który odpuściłby taką potwarz. Zrobili z niego kozła ofiarnego, żeby zamieść aferę pod dywan – mówi „Codziennej” jeden z działaczy kojarzonych ze środowiskiem Sawickiego. Wygrana Piechocińskiego to także wynik głosów młodych działaczy Stronnictwa skupionych wokół Adama Jarubasa, marszałka województwa świętokrzyskiego. Nie mogą oni darować Pawlakowi, że PSL tak słabo wypada w kolejnych sondażach i jest tak spolegliwe wobec Platformy. Jak dodaje Zbigniew Kuźmiuk, były poseł PSL u, teraz w PiS-ie, zmiana na stanowisku szefa PSL u wynika też z tego, że części działaczy nie podobało się, że partia popiera skrajnie liberalne pomysły PO, np. podwyższenie wieku emerytalnego. Czy Janusz Piechociński zrezygnuje teraz z pełnienia funkcji posła na rzecz stołka ministerialnego? Jak ustaliliśmy, od lat marzy o resorcie infrastruktury, bo w tej dziedzinie, co solidarnie potwierdzają politycy wszystkich partii, jest niezaprzeczalnym ekspertem. Ten awans konsekwentnie uniemożliwiał mu jednak Waldemar Pawlak. W kuluarach mówiło się, że nie chciał na własnej piersi hodować sobie konkurencji. Teraz jednak wiele wskazuje na to, że teka ministra transportu zostanie odebrana Sławomirowi Nowakowi. A to może oznaczać rewolucję w ministerstwie.
– To ludzie z innej gliny, nic rozsądnego do nich nie dociera, nie można ich do niczego przekonać. Chociaż widzą, że źle się dzieje, interesuje ich tylko, żeby z ich stanowiskami nic złego się nie działo – tak Piechociński mówił o ludziach PO skupionych wokół środowiska Ministerstwa Transportu jeszcze kilka dni temu w prywatnych rozmowach.
– Miał na myśli tzw. bankomaty sprowadzone przez Nowaka do resortu. Chodzi o bankowców, których pousadzał na stanowiskach prezesowskich – mówi były minister transportu Jerzy Polaczek. Na pytanie, czy jeśli nowy lider PSL u dostrzeże podobne działania w pozostałych resortach, to może zdecydować o odejściu z koalicji, Polaczek odpowiada dyplomatycznie – Janusz Piechociński jest inteligentnym politykiem. Katarzyna Pawlak
Prezydent nie zapewnił ochrony funkcjunariuszom BOR Jest przełom w śledztwie smoleńskim, dzięki zeznaniom nagrodzonego po katastrofie generała Janickiego. Nie po raz pierwszy Janicki przyczynia się do takich "zwrotów" w smoleńskim śledztwie. Generał Janicki, szef BOR, po katostrofie nagrodzony generalskim szlifem, miał podobno zeznać w śledztwie, że pułkownik BOR Jarosław Florczak na 3 miesiące przed katastrofa uskarżał się do niego na złą współprace z kancelaria Prezydenta i prosił, żeby go więcej z Prezydentem nie wysyłać, bo dojdzie do tragedii.Miał wręcz powiedzieć, że Prezydent doprowadzi do tragedii. Zeznania generała Janickiego ujawnił niezawodny w takich sytuacjach „Newsweek”, kierowany przez niezawodnego nadredaktora Lisa.. Pułkownik Florczak nie może się do nich odnieść, bo zginął w Smoleńsku. No to wszystko jasne, dzięki zeznaniom generała Janickiego. Zawinił Prezydent, który nie zapewniał funkcjonariuszom BOR należytego zabezpieczenia i ochrony. A przecież jako Głowa Państwa i Zwierzchnik Sił Zbrojnych, był odpowiedzialny za bezpieczeństwo BOR-u, towarzyszącego mu podczas wizyt. Pozostaję wszak pytanie do generała Janickiego, dlaczego wysłał funkcjonariuszy do Smoleńska wiedząc że Prezydent nie gwarantuje im dostatecznej ochrony? To nie jest pierwsze kłamstwo Janickiego, wcześniej były juz dwa o podobnej "sile rażenia". Zawsze to co mówił Janicki miało służyć myleniu tropów i ściemnianiu, oraz odwracaniu uwagi od prawdy. Zawsze też wiązało się z obrzucaniem błotem , ludzi którzy już nie mogli sie bronić.
Pierwsze kłamstwo Gen Janickiego:
"Po raz kolejny potwierdza się, że na płycie lotniska Siewiernyj w Smoleńsku nie było funkcjonariuszy BOR. Chociaż szef służby, gen. Marian Janicki dalej utrzymuje, że oficerowie czekali na lądowanie tupolewa, BOR-owcy zeznali, że od samego początku nie było o tym mowy. Polacy czekali w Katyniu, a lotnisko zabezpieczali tylko Rosjanie. Raport oficerów BOR wydaje się być precyzyjny – w dniu katastrofy prezydenckiego samolotu na lotnisku Siewiernyj nie było polskich służb, bo nikt tego nie zaplanował. Funkcjonariusze czekali na delegację w lesie katyńskim, gdzie miały się odbyć uroczystości 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. Reporterzy radia RMF FM dotarli do zeznań dwóch BOR- owców. Podwładni gen. Mariana Janickiego zaprzeczają jego zapewnieniom, że polscy oficerowie zabezpieczali lotnisko Siewiernyj.Dowódca zespołu ujawnił, że także podczas wizyty w Rosji premiera Donalda Tuska nie było mowy o tym, by funkcjonariusze pojawili się w Smoleńsku. Od razu udali się do Katynia. Na terenie lotniska kręciły się tylko służby rosyjskie: milicja, Federalna Służba Bezpieczeństwa i Federalna Służba Ochrony. Dzień przed przylotem Lecha Kaczyńskiego BOR-owcy sprawdzili miejsca w Katyniu, gdzie miał się pojawić prezydent. Jeden z oficerów, Cezary K. zeznał, że nikt nie pojechał na lotnisko 10 kwietnia, bo plan tego nie zakładał. Skoro polskich służb nie było na miejscu katastrofy, to kiedy BOR dowiedział się o tragicznym lądowaniu tupolewa? Jakieś 3 minuty po tym jak samolot spadł na ziemię do dowódcy oficerów zadzwonił przedstawiciel FSB i powiedział, że wydarzyło się coś złego. Po ponad 20 minutach BOR-owcy dotarli do Smoleńska. Prawie godzinę po katastrofie zobaczyli jak Rosjanie dogaszają płonący wrak tupolewa."
http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/bor-nie-czekal-na-prezydenta-w-smolensku-oficerowi_156842.html
Drugie kłamstwo:
"Gen. Andrzej Błasik (+ 48 l.) tuż przed wylotem 10 kwietnia do Smoleńska rozmawiał z kapitanem załogi Arkadiuszem Protasiukiem (+ 36 l.).Potwierdził to w swoich zeznaniach w prokuraturze szef Biura Ochrony Rządu gen. Marian Janicki. Według RMF FM Janicki miał powiedzieć, że obaj wojskowi ze sobą rozmawiali. Nie istnieją jednak żadne nagrania z kamer, na których byłoby widać rozmowę."
http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/gen-basik-rozmawia-z-pilotem-tupolewa-kpt-protasiukiem-przed-wylotem-do-smolenska_182717.html
A tutaj podsumowanie radosnej twórczości kierowcy-generała:
"List prokuratury z zestawem zarzutów wobec gen. Mariana Janickiego komentuje były szef BOR.
"Super Express": - Prokuratura przesłała do ministra spraw wewnętrznych list. Wytyka w nim wiele skandalicznych spraw, wskazując winnego - szefa BOR gen. Mariana Janickiego, sugerując odwołanie go. Wymienione w liście rzeczy kwalifikują się do aktu oskarżenia, ale prokuratura wysyła go dlatego, że... nie kwalifikuje się to do oskarżenia. O co chodzi? Płk Andrzej Pawlikowski:
- To pismo prokuratury zawiera moim zdaniem poważne zarzuty, które powinny znaleźć finał w akcie oskarżenia. Dlaczego tak się nie dzieje? Przypuszczam, że prokuratura daje władzy sygnał, by doszło do dymisji gen. Janickiego ze stanowiska. W przeciwnym razie prokuratura nie może swobodnie prowadzić śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. Świadkami zeznającymi przeciwko gen. Janickiemu musieliby bowiem być jego podwładni. Trudno zatem mówić o swobodzie wypowiedzi, kiedy mogą za to grozić konsekwencje służbowe. Mam z nimi kontakt i wiem, że jest to problem. Uciekają w niepamięć albo zasłaniają się odmową zeznań. Po dymisji ten problem przestanie istnieć.
- Spodziewa się pan zatem, że po dymisji i swobodnym dokończeniu śledztwa pojawi się akt oskarżenia wobec gen. Janickiego?
- Gen. Janicki powinien otrzymać zarzuty równolegle z gen. Bielawnym. Pismo prokuratury wskazuje, że już dziś można to zrobić. Oczywiście reakcja powinna być wcześniej. Po katastrofie smoleńskiej pan Janicki jak i jego zastępcy nie tylko nie powinni być awansowani, ale powinni odejść bądź oddać się do dyspozycji kadrowej. Właśnie ze względu na swobodę śledztwa.
- Nie wydaje się jednak dziwne, że prokuratura cywilna po takiej katastrofie wskazuje jako winnych wiceszefa i być może szefa BOR i nikogo innego?
- Obserwowałem konferencję prokuratury w sprawie niepostawienia zarzutów urzędnikom państwowym. I było to dziwne, gdyż wskazano cały ocean błędów i uchybień. Niestety każdy z nas doskonale sobie zdaje sprawę, że na prokuraturę wywierana jest presja polityczna. Kiedy prokuratura prowadzi śledztwo wobec podwładnych ministra Cichockiego, jak choćby szefowie BOR, on wypowiada się w sposób dezawuujący niedokończoną pracę prokuratury! Mówi, że zarzuty są słabe, że Bielawny jest niewinny. Tak się nie robi, minister Cichocki niestety przekroczył tu swoje kompetencje.
- Kiedy czyta pan listę zarzutów, że gen. Janicki nie znał swoich obowiązków, zrzucał wszystko na podwładnych, sam przejął odpowiedzialność za "osobiste nadzorowanie" czynności związanych z ochroną prezydenta i premiera, ale nie zapoznał się z niemal żadnym meldunkiem zastępców na temat katastrofy smoleńskiej...
- Co tu można sądzić... On nawet pytany o to, dlaczego się nie zapoznał, odparł w prokuraturze: "Nie wiem, dlaczego nie podjąłem działań". Nigdy nie spotkałem się z czymś podobnym! Pamięta pan, że rozmawialiśmy kilka miesięcy temu na temat kompetencji pana gen. Janickiego.
- Tak. Określił pan go jako człowieka, który zajmował się do tej pory załatwianiem samochodów, a nie bezpieczeństwem państwa.
- I teraz dokumenty prokuratury to potwierdzają. Ja nawet rozumiem, że każdy ma prawo awansować i objąć stanowisko kierownicze. Nawet jeżeli nie zna procedur i specyfiki funkcjonowania tej firmy. Daje mu się powiedzmy 3 miesiące na zapoznanie się z pewnymi normami i zakresem obowiązków. Z listu prokuratury wynika jednak, że Janicki niczego nie zamierzał, a po awansie wszystko scedował na podwładnych. Sam poczuł się jak królowa angielska, piastując stanowisko bez żadnej odpowiedzialności, ale z profitami. A w nagrodę jeszcze go awansowano!
- Ten list prokuratury w sposób miażdżący opisuje działanie BOR pod ręką gen. Janickiego. Jest tak źle?
- Jest tragicznie. W dodatku osoby piastujące funkcje ministerialne bronią tej sytuacji z trudnych do uzasadnienia powodów. Źle, gdyż mówimy tu o kwestiach związanych z bezpieczeństwem i tu nie można kierować się tylko osobistą sympatią bądź psychologicznym problemem z przyznaniem się do własnych błędów i złych nominacji.
Płk Andrzej Pawlikowski Były szef Biura Ochrony Rządu"
http://www.se.pl/wydarzenia/opinie/pk-andrzej-pawlikowski-gen-janicki-jak-krolowa-angielska_268182.html
Janusz Eojciechowsk
Znowu dziwna rola prokuratury gdańskiej! Wraca psychuszkaSprawa blogera z portalu antykorom została dość sprawnie nagłośniona. Tymczasem prawie w zupełnej ciszy toczy się postępowanie w sprawie innego blogera znanego z ostrości języka opisującego pokraczną rzeczywistość polityczną i ogólną sytuację w Polsce. Chodzi o Matkę Kurka z portalu Kontrowersje pl. Otóż rozpoczęto w jego sprawie postępowanie z art. 135 ust.2 k.k.*. Zważywszy na fakt, że określenie „ruskie cwele” w odniesieniu do dwóch nazwisk popularnych w Polsce jedno skojarzono imiennie z prezydentem RP już budzi kabaretowe skojarzenia - tym dziwniejsze zdają się być losy pewnego doniesienia złożonego w mateczniku PO w Gdańsku. Mieliśmy doskonały przykład w postaci postępowania wobec szefa Amber Gold, że Gdańska Prokuratura Apelacyjna i prokurator z Prokuratury Gdańsk Wrzeszcz byli dziwnie życzliwi zarówno dla oskarżonego jak i do dla ministrów rodem z PO (czyt. Władza). W przypadku Matki Kurka los doniesienia jest zgodny z powyżej opisanym trendem mimo iż przebiega proceduralnie inaczej. Doniesienie zostało uznane przez Prokuraturę Gdańsk Śródmieście uznane za wielce poważne i na wniosek samej szefowej Barbary Ropeli wszczęto postępowanie w tej sprawie. Matka Kurka został już dwukrotnie kierowany na badania przez biegłych psychiatrów, na co zgody nie wyraził i bardzo możliwe, że czeka go miesięczny pobyt w „psychuszce” do której będzie doprowadzony! Obecnie sprawę prowadzi prokuratura właściwa z uwagi na miejsce zamieszkania oskarżonego czyli w Złotoryi.Jednakże robi to, co nakreśliła wszczynając ją prokuratura gdańska. Mam poważne podejrzenia, że ta ostatnia mocno zastanawiałaby się nad zasadnością wszczynania postępowania z powodu tekstu satyrycznego i mocno zawoalowanego w przekazie, bo jakże interesująco może zabrzmieć pytanie dlaczego określenie ruski cwel( jakiś Komorowski) kojarzy się komuś z dumnym właścicielem tego samego nazwiska, prezydentem RP. W prasie, także określanej mianem prawicowej – o bojach Matki Kurka z prokuraturą jest cisza. Dziwię się bardzo, bo temat jest niezwykle interesujący. Zważywszy na sposób traktowania kolejnego blogera przez prokuraturę z wielce prawdopodobnym finałem przed sądem oraz potencjał jego uzasadnień z walki z wymiarem sprawiedliwości. Znając także potencjał intelektualny blogera – powód oskarżenia go o obrazę prezydenta może być tylko przygrywką do jeszcze celniejszego wykazywania przez niego fasadowości polskiej demokracji oraz demaskowania jej prominentnych polityków. Trzymajmy kciuki a kolegę blogera i pilnie przyglądajmy się kolejnym krokom wymiaru zwanego sprawiedliwością zainicjowanym przez gdańską prokuraturę. Tej, która umarza czego umarzać nie powinna, odmawia wszczęcia postępowania w sytuacjach wymagających wyjaśnienia oraz za to wszczyna postępowania wskutek mający doniesienia na podstawie mających satyryczny wydźwięk tekstów.
*Pociągnięty do odpowiedzialności karnej za znieważenie prezydenta RP może być, każdy – zarówno obywatel polski, jak i cudzoziemiec, a także osoba nieposiadająca żadnego obywatelstwa, tzw. bezpaństwowiec (przestępstwo powszechne).Obraza w rozumieniu art. 135 § 2 k.k. to działanie lub brak takiego działania w określonym kierunku mające obelżywy, obraźliwy charakter, polegające na uczynieniu sobie z prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej pośmiewiska, okazywaniu pogardy czy uwłaczaniu szacunkowi oraz czci mu przysługującej. Sprawca może dopuścić się owej czynności za pomocą słowa, pisma (w formie wyrażonej zarówno przy pomocy słów, jak i określonych rysunków, symboli czy znaków) lub posługując się gestem. Małgorzata Puternicka/1Maud
Macierewicz: To ma zaciemnić obraz O ostatniej publikacji tygodnika „Newsweek” oraz postawie mediów wobec katastrofy smoleńskiej portal Stefczyk.info rozmawia z posłem Antonim Macierewiczem, przewodniczącym parlamentarnego zespołu badającego katastrofę smoleńską. Stefczyk.info: W najnowszym numerze „Newsweeka” czytamy, że tygodnik dotarł do 70 tomów akt śledztwa smoleńskiego. Redakcja naświetla przede wszystkim zeznania gen. Janickiego, który zeznał, że śp. płk. Florczak uskarżał się na współpracę z Kancelarią Prezydenta i mówił, że „Prezydent kiedyś doprowadzi do tragedii”. Jak Pan ocenia tę publikację? Antoni Macierewicz: To jest sprawa dla Komisji Etyki Mediów, jeśli nie dla prokuratora. Mamy do czynienia z przywołaniem słów osoby, która nie żyje, spotwarzających Prezydenta, a w jakimś stopniu rzucających złe światło na przywoływanego. Pamiętajmy, że to jest część relacji, której fałsz został udowodniony przez prokuraturę oraz nagłośniony przez media. Ta sama narracja opowiadała o rzekomym konflikcie gen. Błasika oraz mjr. Protasiuka. To była nieprawda.
„Newsweek” również przywołuje tę historię. Obie opowieści pochodzą z tego samego źródła. Jest więc czymś oczywistym, że i opis dot. słów płk. Florczaka jest fałszywy i służy rzuceniu potwarzy na dwóch nieżyjących już ludzi – na Prezydenta i na płk. Florczaka. Ten artykuł powinien wywołać reakcję Komisji Etyki Mediów. Liczę również na to, że skoro prokuratura jest skora do rzucania oskarżeń wtedy, gdy rzecz dotyczy ewentualnych czy hipotetycznych nadużyć czy korzystania ze źródeł niesprawdzonych, zajmie stanowisko w tej sprawie.
Spodziewa się Pan takiej reakcji? Dla strony oskarżającej Prezydenta Lecha Kaczyńskiego oraz kłamiącej na temat katastrofy smoleńskiej prokuratura ma dużą przychylność. Zobaczymy, jak będzie tym razem.
Czemu służyć ma ta publikacja? To jest próba sprowokowania uczciwych mediów oraz ludzi, którzy mają duże pokłady uczciwości w sobie. Chodzi o stworzenie sztucznego hałasu wokół tej sprawy, chodzi o to, byśmy przestali analizować nowe dowody w tej sprawie, byśmy przestali mówić o obecności materiałów wybuchowych. Skoro wykryto je w Tu-154M o nr bocznym 102, na fotelach, to znaczy, że urządzenia, które są na wyposażeniu BOR powinny te ślady wykryć również przed wylotem do Smoleńska. Jeśli nie wykryto ich przed wylotem, a wykryto na wraku w Smoleńsku, to oznacza, że mamy do czynienia z zamachem, z morderstwem. Dowód, który prokuratura przedstawiła opinii publicznej – być może nieświadomie – w zeszłym tygodniu, zszedł z łam medialnych, z niewiadomych powodów przestał być w centrum uwagi. On tymczasem powinien być w centrum.
„Newsweek” przykrywa ten wątek nowym tematem. Temu służy wyjęcie starej, w sposób oczywisty fałszywej relacji dotyczącej katastrofy smoleńskiej. To ma pobudzić emocje w sposób bezkarny. Wiadomo, że pismo, które opublikowało artykuł, jest bezkarne i bezkarnie prowokuje opinię publiczną. Kluczem jest sprawa obecności materiałów wybuchowych na tupolewach.
Gdyby media w Polsce działały rzetelnie śledztwo smoleńskie prowadzone byłoby zgodnie ze standardami? Nie ma cienia wątpliwości. Prawdziwe media skupiłyby się na poszukiwaniu tego, co się faktycznie zdarzyło, a nie na próbie udowadniania, że winni są niewinni. Zarówno ze strony rządowej, jak i ze strony najsilniejszych mediów od samego początku, od kwietnia 2010 roku, mamy do czynienia z kaskadą kłamstw. Jej celem jest zamącenie w głowie opinii publicznej i odciągnięcie jej od dowód na zamach oraz dowodów na odpowiedzialność rządu oraz sprawców tej tragedii. Nie zarzucam rządowi sprawstwa na obecnym etapie. Na razie zarzucam utrudnianie dojścia do prawdy.To jest kompromitacja tych mediów oraz pokazanie, że są one częścią aparatu służącego utrzymywaniu Polaków w niewiedzy, i to w tak straszliwej sprawie. To już nie jest spór gospodarczy, to nie jest spór o to, jaki nurt polityczny będzie w Polsce rządził. To jest problem dotyczący życia polskiej elity, bezpieczeństwa polskiego Narodu i polskiego państwa. To, że tak wiele mediów stanęło po stronie kłamstwa, stawia je na równi z „Trybuną Ludu” i innymi tzw. mediami okresu komunistycznego. Niech się one nie dziwią, jeśli będą tak traktowane. Są tego warte.
Rozmawiał TK
Piechociński prezesem PSL-u, wicepremierem i co dalej? Piechociński mimo zwycięstwa, znalazł się więc w niesłychanie trudnym położeniu i mimo tego, że sprzyjają mu niektóre media, będzie mu niezwykle trudno odnowić oblicze PSL-u.
1. W sobotniej rozgrywce w PSL-u (partii z której odszedłem 6 lat temu), z dotychczasowym prezesem Waldemarem Pawlakiem wicepremierem i ministrem gospodarki przez ostatnie 5 lat, wygrał poseł Janusz Piechociński, który jeżeli dobrze pamiętam na każdym z ostatnich 3 Kongresów, rywalizował o fotel szefa partii. Wygrał zaledwie 17 głosami na prawie 1100 głosujących, co pokazuje swoiste pęknięcie na pół wśród delegatów na Kongres, a pewnie i w całej partii w sprawie wyboru prezesa tego ugrupowania. Znamienne, że zgłoszony przez nowego już prezesa Piechocińskiego, kandydat na przewodniczącego Rady Naczelnej (najwyższego organu statutowego PSL kierującego partią pomiędzy Kongresami), obecny marszałek województwa świętokrzyskiego - Adam Jarubas , przegrał 3 głosami z dotychczasowym przewodniczącym i stronnikiem Pawlaka, eurodeputowanym Jarosławem Kalinowskim. Oznacza to utrwalenie w PSL, swoistego podziału pół na pół na zwolenników nowego prezesa i zwolenników poprzedniego prezesa, który wprawdzie odsunie się od bieżącego kierowania partią ale będzie pilnował wszystkiego z oddali, przez swoich ludzi.
2 .Są jak się wydaje dwie główne przyczyny porażki Pawlaka. Pierwsza to taka, że delegaci którzy przyjechali na Kongres mimo, że wielu z nich piastuje różne stanowiska w terenie wynikające z uczestnictwa PSL-u w koalicji rządowej, byli w większości niezadowoleni z akceptowania przez wicepremiera Pawlaka wielu decyzji rządu Tuska, sprzecznych wręcz z fundamentami programu tej partii. Sztandarowym przykładem takiej decyzji, która wśród zwykłych członków PSL-u do tej pory wywołuje negatywne emocje, jest wydłużenie wieku emerytalnego dla mężczyzn i kobiet do 67 lat. Oznacza to, że kobietom pracującym w gospodarstwach rolnych, wiek emerytalny został podwyższony aż o 12 lat, mężczyznom o 7 lat. Spowoduje to znaczące opóźnienie przekazywania gospodarstw rolnych następcom, dotychczas rolnicy przekazywali gospodarstwa - synom, córkom i przechodzili na emeryturę, teraz będą je przekazywali raczej wnukom, bo synowie i córki, będą już za bardzo zaawansowani wiekowo. Drugi powód, to wcześniejsza rozgrywka Pawlaka z Sawickim w wyniku której ten ostatni musiał odejść z rządu (afera taśmowa). Ale jego ludzie z różnych agencji rolniczych przyjechali na Kongres i zagłosowali na kandydata, którego im Sawicki wskazał i na pewno nie był to Pawlak. Pawlak wiedział, że Piechociński będzie jego kontrkandydatem, bo ten ogłosił to ponad 1,5 roku temu. Gdyby startował także Sawicki jako minister rolnictwa głosy niezadowolonych z uczestnictwa PSL-u w rządzie, rozbiły by się na dwóch kandydatów i Pawlak miałby zwycięstwo w kieszeni.
3. Dla Piechocińskiego zaczyna się teraz naprawdę ciężki czas .Ma świadomość niewielkiej większości, nie jego kandydat, jest szefem Rady Naczelnej i musi wejść do rządu jako minister jakiegoś resortu i wicepremier. Zagadką jest tylko czy do rządu wróci Sawicki jako minister rolnictwa. W zapowiedzianych renegocjacjach umowy koalicyjnej nie ma zbyt mocnej pozycji, bo zarówno SLD jak i Ruch Palikota, są gotowe w taki czy inny sposób wspierać rząd Tuska, oczywiście bez PSL-u. Wyjście PSL-u z koalicji jest wręcz nieprawdopodobne, zbyt wielu działaczy tej partii piastuje różne stanowiska związane z udziałem w rządzeniu, a w tzw. terenie każde stanowisko budżetowe nawet z wynagrodzeniem około 2 tys. zł jest dobrem poszukiwanym. Piechociński mimo zwycięstwa, znalazł się więc w niesłychanie trudnym położeniu i mimo tego, że sprzyjają mu niektóre media (jedna z dużych gazet wspierała go mocno od zawsze szczególnie przed dużymi wydarzeniami w PSL), będzie mu niezwykle trudno odnowić oblicze PSL-u. Zwłaszcza, że rolnicy i wielu mieszkańców wsi od kilku już lat, głosuje na Prawo i Sprawiedliwość, uznając,że PSL wchodząc do koalicji z Platformą, odwrócił się plecami do ich problemów. Kuźmiuk
O przeoczeniu Pożytki, jakie można uzyskać z prostego przeoczenia jakiegoś faktu czy miejsca, zna każdy fotoreporter, kamerzysta/operator, montażysta, korespondent, dziennikarz, redaktor naczelny, producent czy inny wydawca. Co bowiem nie zostaje pokazane, np. na planie filmowym – tego nie ma – przynajmniej w świadomości widza oglądającego dany materiał. Odbiorca przekazu medialnego (bez względu na to, czy jest ten przekaz programowo fikcyjny, jak w przypadku najnowszego Bonda, czy programowo informacyjny) nie ma możliwości zajrzenia „poza kadr” – ogląda zatem to, co jest mu pokazywane. Nie jest więc ów odbiorca na tej wyróżnionej, szczęśliwej pozycji samego fotoreportera czy choćby biedzącego się nad przekazem montażysty, który na swym stole może nie tylko dokonać cudów z dźwiękiem i obrazem, ale i odrzucić materiał, który nie nadaje się do emisji, gdyż pokazuje, dajmy na to, „za wiele” i mógłby „popsuć widowisko”. Piszę to, nawiązując do materiałów dwóch gazet, jakie nabyłem dzisiejszego dnia (nieco odchodząc od moich „konsumenckich nawyków”) - Gazety Polskiej i Gazety Wyborczej. W obu znajduje się intrygujący materiał „smoleński”, choć, ma się rozumieć, zważywszy na odmienności, że tak powiem, optyczne (tj. związane z optyką danej redakcji), przedstawiony, a może lepiej: wykadrowany, na swój sposób. A ponieważ materiały te dotyczą „przeoczeń”, no to robi się nam piętrowa konstrukcja, zważywszy na to, iż obie redakcje mają w swym dziennikarskim, wieloletnim obyczaju, widzieć świat na jedno oko, a więc coś przeoczać, dobierając w tym modelu konstruowania przekazu zarówno dziennikarzy (dostarczających wiadomości), jak i publicystów (dostarczających komentarza i interpretacji). No ale mniejsza z tym – interesuje nas tematyka „smoleńska” wszakże. L. Misiak i G. Wierzchołowski, autorzy, było nie było już dwóch książek o 10-04, zainteresowali się pracami prof. Ch. Cieszewskiego, (którego z tego miejsca serdecznie pozdrawiam, dziękując za zainteresowanie okazane swego czasu Czerwoną stroną Księżyca). Cieszewski tematykę osobliwości na (kwietniowych – 2010) zdjęciach satelitarnych okolic smoleńskiego lotniska Siewiernyj (por.
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/zdjecia-satelitarne-iv2010.html
prezentował już wprawdzie na październikowej konferencji (miałem zamiar napisać na ten temat post jako kontynuację tego wątku: http://freeyourmind.salon24.pl/457593,wokol-konferencji-smolenskiej-1
nawiążę jednak do tych kwestii poniżej, skoro nadarzyła się okazja), ale Misiak z Wierzchołowskim odkryli temat teraz, tj. w połowie listopada. Lepiej późno niż wcale. Gwoli ścisłości można by dodać, że owym zagadnieniem też interesowali się przeróżni blogerzy (jak choćby Albatros), wiele o sprawie dyskutując na przestrzeni ostatnich lat, nie o blogerach jednak teraz mowa. Cieszewski stwierdza, że kolekcja satelitarnych fotografii (niestety, z pominięciem czy może przeoczeniem zestawu z 10-04, jak wiemy) obejmuje okres od 5 do 14 kwietnia 2010, co, biorąc pod uwagę parotygodniowy okres wyprzedzenia związanego z zamawianiem tego rodzaju zdjęć, pozwala sądzić, iż ktoś interesował się okolicami zapyziałego, „nieczynnego” XUBS jeszcze przed „smoleńską katastrofą”. Misiak z Wierzchołowskim piszą (o tym kimś, GP 14-11-2012, s. 15):
...albo wiedział, że coś się tam stanie, albo mamy do czynienia z zadziwiającym przypadkiem. Istnieje co prawda teoretyczna możliwość, że ktoś o wyjątkowych wpływach finansowych lub politycznych, nie zważając na istniejące harmonogramy [dotyczące zamówień zdjęć satelitarnych – przyp. F.Y.M.] skierował satelity na obszar Smoleńska już po katastrofie (aby np. zrobić zdjęcia szczątków samolotu); podkreślmy jednak, że pierwsze zdjęcia satelitarne pochodzę z 5 kwietnia 2010 r. (...) O ile więc z kolekcji „wypadła” akurat seria fotografii z 10-04, o tyle z paru dni „przed” i „po”, jest, choć, jak dodaje Cieszewski, wcześniejsza dokumentacja sporządzana była raptem trzy lata wcześniej, tj. w 2007. Okazuje się jednak, że na tych kwietniowych satelitarnych kadrach „po katastrofie” satelitarna aparatura przeoczyła buldożery i inny ciężki sprzęt, który hulał na pobojowisku z takim rozmachem i w takim ekspresowym tempie. I pod fotką w GP z koparką rozwalającą wrak na pobojowisku pojawia się pytanie: Dlaczego na zdjęciach satelitarnych ze Smoleńska wykonanych po 10 kwietnia nie widać maszyn „pracujących” na miejscu katastrofy? Tylko że to pytanie jakby nie do nas, prawda? Raczej do autorów materiałów z ruskich służb, które to materiały miały pochodzić z dni „po katastrofie”. Oczywiście, tylko kompletny paranoik smoleński mógłby myśleć, że – tak jak w przypadku zdjęć satelitarnych zamówionych z parotygodniowym wyprzedzeniem i obejmujących także czas „sprzed katastrofy”, tak i te ekipy na XUBS pracowały parę dni wcześniej. Jak można w ogóle wpaść na taki absurdalny pomysł? Gdyby tego było mało, to jeszcze właśnie zdjęcia „sprzed katastrofy” wykazują osobliwości. Jak informują Misiak z Wierzchołowskim: obarczone są pewnymi trudno wytłumaczalnymi defektami. Fotografia z 5 kwietnia 2010 wykonana została pod bardzo dużym kątem, co sprawia że jest trudna do zanalizowania. Z kolei zdjęcie z 9 kwietnia 2010 r. pomija dziwnym trafem część lotniska, przy której rozbił się polski Tu-154. Jak się domyślamy, w tym ostatnim zdaniu jest zwykły językowy lapsus, wszak dziennikarzom śledczym GP wcale nie chodzi o to, że „katastrofa smoleńska” była 9-04-2010, tylko że przeoczono na satelitarnym podglądzie akurat ten fragment, na którym była słynna polana, po której przeszedł z kamerą miniDV, jako jedyny Polak na ruskim księżycu, moonwalker S. Wiśniewski. Przeoczenie przez satelitarną aparaturę akurat tejże polany, akurat na dzień przed „katastrofą prezydenckiego tupolewa” jest analogiczne do przeoczenia, jakie kiedyś wykryli blogerzy, analizujący klatka po klatce słynny materiał z pokładu tupolewa z lotu z 7-04-2010 http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/film-z-7042010.html
kiedy to lądując od wschodniej strony, ktoś sfilmował nie tylko legendarny hotel Nowyj (może nawet filmującego wtedy moonwalkera w oknie, choć niestety, taśma z 7-04, zaginęła podczas księżycowej wędrówki),ale wieżę szympansów, pas startowy itd. Materiał z 7 kwietnia pokazywał wiele „na wschodniej ścieżce podejścia”, tylko akurat „przeoczona” była słynna polanka. Dosłownie kilka kadrów. Kilka ramek, jakby powiedział polski montażysta. Być może z TVN24, bo akurat tam przez chwilę ten króciutki materiał wideo krążył po fachowych rękach. Co tam na tych ramkach z 7 czy 9 kwietnia na słynnej polance XUBS było, że się „przeoczyło”, nie wiemy, ale na pewno nic ważnego, skoro zostało przeoczone właśnie. I być może z tego powodu, że to „nic ważnego”, tego typu zmaterializowane przeoczenia wylądowały potem w przeróżnych depozytach
http://freeyourmind.salon24.pl/461314,depozyty-i-depozytariusze
Co zaś z Czerską Prawdą i jej przeoczeniami? Otóż Gazeta Wyborcza przytacza obszerne oświadczenie doskonale już nam znanego płk. Z. Rzepy, które nie tylko swą treścią przeczy hipotezie dwuwybuchowej (W wydanych dotąd przez biegłych opiniach po wykonaniu badań zwłok trzech ofiar katastrofy smoleńskiej biegli nie podali, aby przeprowadzane przez nich badania ujawniły ślady charakterystyczne dla wybuchu), lecz nawet zawiera detale związane z opisem wielonarządowych obrażeń „jednej z ofiar”, jak to zaznaczono (GW, 16-11-2012, s. 6). Jakiej ofiary, niestety, nie jest podane, a rzecz mogłaby mieć znaczenie, skoro to właśnie biegli mieli stwierdzić brak tego rodzaju obrażeń u ekshumowanych ofiar, a przynajmniej mieć problem z ustaleniem, iż obrażenia związane są z jakimś komunikacyjnym wypadkiem. O ile bowiem teraz: Płk Rzepa konkluduje: „Z opinii biegłych wynika jednoznacznie, że obrażenia będące przyczyną śmierci [danej osoby – przyp. F.Y.M.] są charakterystyczne dla katastrofy lotniczej - o tyle w marcu 2012 na Niezależnej mogliśmy przeczytać:
Po badaniach ciał Przemysława Gosiewskiego i Janusza Kurtyki biegli nie potrafią określić przyczyny zgonu ofiar (...) Ustaliliśmy, że podczas badań ciał Przemysława Gosiewskiego, wicepremiera w rządzie PiS, oraz prof. Janusza Kurtyki, prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, biegli nie potrafili określić przyczyny ich zgonu. Mało tego, ich ustalenia są sprzeczne z ustaleniami rosyjskich patologów, potwierdzonymi później przez ówczesną minister zdrowia Ewę Kopacz oraz premiera Donalda Tuska, którzy twierdzili, że ofiary katastrofy zmarły na skutek wielonarządowych obrażeń. Tymczasem narządy wewnętrzne ekshumowanych ofiar nie zostały naruszone
http://niezalezna.pl/25656-sekcje-podwazaja-wersje-rosjan
Czy Rzepa przeoczył opinię biegłych z marca br., czy też to nie była opinia biegłych, czy może była to opinia innych biegłych niż ci biegli, na których powołuje się obecnie Rzepa w swym oświadczeniu? Czy więc mamy znowu historię, jak ta niedawna z trotylem, tj. najpierw jedni biegli mówią jedno, a potem drugie? To jak tą biegłością biegłych? Na czym ta biegłość polega? Może biegłość dotyczy przeoczania właśnie? Jak zaznaczałem na wstępie niniejszego posta – przeoczanie to wielka i bardzo przydatna w wielu zawodach sztuka. Nie tylko w mediach – w kryminalistyce również. A że nierzadko dziennikarz chadza w parze z tym czy innym biegłym – to inna sprawa.
Awarie na EPWA Lata mijają i z warszawskiej mgły wyłaniają się w końcu z wolna jacyś ludzie na stołecznym wojskowym lotnisku stanowiącym jedną z największych tajemnic 10 Kwietnia. Część świadków już znamy (jak np. wybitnego A. Klarkowskiego, którego do dziś nie zdążył przesłuchać zapracowany „Zespół Parlamentarny”, podobnie jak i M. Martynowskiego czy M. Grodzkiego), ale część nie. W materiale zatytułowanym Mgła posmoleńska w najnowszym Newsweeku (M. Krzymowski oraz W. Cieśla są autorami, nr z 19-25.11.2012, s. 23-26) pojawia się kilka nowych puzzli do całej tragicznej układanki. Po pierwsze parę osób stwierdza, że nie było kłótni gen. Błasika z mjr. Protasiukiem. Piotr S.: Widziałem (...) sytuację, jak generał Błasik, kiwając palcem na kapitana Arkadiusza Protasiuka, mówił do niego „Pozwólcie no, kapitanie”. Jaką wartość dowodowo-śledczą ma ta relacja, czort wie, ale jest i następna: Anna W., pracująca w porcie lotniczym: „Nie odniosłam wrażenia, aby gen. Błasik był podenerwowany lub poirytowany. Był jak zwykle opanowany”. Ani słowa o tym, kiedy Błasika widziano, w czyim towarzystwie, w jakim miejscu i otoczeniu. Jest i fragment relacji Klarkowskiego: Do momentu przybycia pary prezydenckiej gen. Błasik przez ok. 10 minut rozmawiał z dowódcą załogi. Nie słyszałem rozmowy, ale przebiegała ona spokojnie. Chwilę później przybył samochód z parą prezydencką. Gen. Błasik zameldował się panu prezydentowi i przedstawił mu dowódcę załogi. Na tym nie koniec. Andrzej K. z Dowództwa Sił Lotniczych zanotował w pamięci taki epizod z lotniska: „Poinformowałem gen. Błasika o aktualnych warunkach meteorologicznych. Generał Błasik wyjął papierosa, zapalił, usłyszałem niecenzuralne słowo. Nie było więcej komentarzy.” Autorzy zwracają uwagę, że najwięcej o rzekomej kłótni mówił swego czasu legendarny gen. Janicki. No ale mniejsza z tym – pominę też wątek alkoholu wnoszonego na pokład, który to wątek drążą Krzymowski z Cieślą chyba tylko po to, by zapchać artykuł, pojawia się bowiem strzępek relacji amb. T. Turowskiego – dotyczącej smoleńskiego wojskowego lotniska. Jak zwykle (to już tradycja zeznań „smoleńskich”) nie mamy podanych żadnych dokładnych parametrów czasowych:
Pobiegłem w kierunku zarośli, które znajdowały się na podmokłym terenie przed pasem lotniska. Emilia Jasiuk [pracownica ambasady – przyp. red.] wykonała kilka zdjęć telefonem komórkowym. Wokół tliło się paliwo lotnicze. Widziałem porozrzucane papiery i z oddali szczątki ludzkie leżące w błocie. Powstrzymałem panią Jasiuk przed wejściem na teren wypadku i dalszym filmowaniem, aby nie utrudniać pracy służbom ratowniczym. (...) Jeden z funkcjonariuszy Federalnej Służby Bezpieczeństwa, wychodząc z terenu katastrofy, powiedział mi, że trzy osoby dawały żyzniennyje rieflieksy. Oznacza to odruchy bezwarunkowe, które mogą przejawiać szczątki ludzkie nawet po zakończeniu funkcji życiowych. Tę informację przekazałem Dariuszowi Górczyńskiemu [urzędnik MSZ – przyp. red.]. Po około dwóch godzinach jeden z dziennikarzy, przechodząc koło mnie, powiedział, że trzy osoby przeżyły i Turowski pojechał z nimi do szpitala. Odpowiedziałem, że Turowski to ja i że nigdzie nie jeździłem. Wracamy jednak z XUBS na EPWA. Tam bowiem zagadką niewyjaśnioną pozostawała do dziś kwestia monitoringu. Pozostawała, bo Krzymowski z Cieślą znaleźli wyjaśnienie:
Szukając nagrań rozmowy gen. Błasika z kpt. Protasiukiem, prokuratura przesłuchała Sebastiana C., któy w wojskowej bazie lotniczej na Okęciu był pełnomocnikiem do spraw ochrony informacji niejawnych. Jak się okazuje, z filmami z lotniska był problem, bo pamięć przemysłowych kamer sięga tylko trzech miesięcy. Po tym czasie nowe nagrania nadpisują się na stare. Z Zeznań C.: „Nie otrzymałem żadnego polecenia, aby nagrania z dnia 10.04 zachować dłużej, niż to jest czynione zwykle, czyli ponad trzy miesiące.” Czy to oznacza, że tamtego ranka nie zachował się żaden film? Ostało się jedno nagranie, i to tylko dzięki przezorności pewnego sierżanta. Wyjaśnia C.: „Zachowało się nagrania obrazu z płyty lotniska. Stało się tak, ponieważ sierż. Marcin G. zarchiwizował to nagranie na innym nośniku.” Domyślamy się zatem, że przezorny sierżant zarchiwizował, bo takie otrzymał polecenie, natomiast C. nie zarchiwizował, bo stosownego polecenia nie otrzymał. W tej historii nieprzezornego C. jednak pobrzmiewa jakaś fałszywa nuta, skoro na wniosek prokuratury (jak pisali o tym w swej książce K. Galimski i P. Nisztor, s. 107) żandarmeria wojskowa ze specjalistycznym sperzętem pojawiła się na EPWA na kilka godzin po „smoleńskiej katastrofie” i zabezpieczać miała materiały istotne dla śledztwa: Między 13:45, a 17:50 na terenie I Bazy Lotniczej i 36. pułku pracowała ekipa dochodzeniowo-śledcza z Żandarmerii Wojskowej wraz z ambulansem kryminalistycznym. W tym samym czasie ok. 14:00 zabezpieczono też listę pasażerów i zaczęto przesłuchiwać świadków. Zaczęto od żołnierzy 36. SPLT, którzy przygotowywali samolot do wylotu do Katynia oraz funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu zabezpieczającego lotnisko, z którego wystartował prezydent. W dniu katastrofy przesłuchano także kontrolerów lotu z Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej oraz pilotów Jaka-40, który 10 kwietnia z dziennikarzami na pokładzie wylądował na lotnisku Siewiernyj. Czy wobec tego ŻW nie zaczęłaby od zabezpieczania zapisów z monitoringu? Nie dostałby ów C. takiego polecenia i przez trzy miesiące czekałby z zapisem na jego „nadpisanie”? Wolne żarty.To jeszcze nie wszystko, jeśli chodzi o osobliwości EPWA 10-04. Cały artykuł Krzymowskiego i Cieśli nawet nie próbuje odtworzyć pełnej historii tego, co się działo od wczesnych godzin porannych na tymże lotnisku do czasu odlotu „prezydenckiego tupolewa”, ale być może wyjaśnieniem tej zagadki jest poniższa informacja (stanowiąca rozwinięcie pouczającej historii o rezolutnym sierżancie, co zarchiwizował przemysłowy obraz płyty lotniska):
Przy okazji wyszło na jaw, że w dniu katastrofy w bazie specpułku doszło do awarii. Z zeznań C.: „Problem był z systemem kontroli dostępu. Polegał na tym, że system nie zapisywał na dyskach twardych historii zdarzeń. Nigdzie nie zostało utrwalone, kto wchodził i wychodził z terenu zarówno 1. Bazy Lotniczej, jak i z terenu podległego 36. Pułkowi. System kontroli dostępu działał w ten sposób, że na teren były wpuszczane osoby, które miały przyznane do wejścia uprawnienia, jednak nie zostało nigdzie zapisane, o której godzinie to było i co to była za osoba posługująca się daną przepustką.” Czyż nie przypomina to do złudzenia awarii „monitoringu” z wieży szympansów i ze słynnego mechanicznego warsztatu
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/widok-z-warsztatu.html
Awaria na Okęciu jednak jest o tyle intrygująca, że przecież „komisja Millera” miała ustalać czasy przybycia np. członków załogi tupolewa na podstawie analizy danych z monitoringu. Dane te musiały zapewne pochodzić sprzed awarii.
FYM
Niespodziewany moment sukcesji w partii to okres dużej niepewnościPolska polityka ekscytuje się konsekwencjami niespodziewanej zmiany przywództwa w rządowym PSL-u. W sytuacji dużego niezadowolenia społecznego zmiana na tym stanowisku na polityka o przekonaniach prawicowych i mniej „uwikłanego”, daje pewną nadzieję na korzystną dla kraju korektę. Niemniej pytanie pozostaje czy Janusz Piechociński będzie miał wystarczającą ilość charyzmy aby nie dać się wtłoczyć w zobowiązania poprzednika i czy nie będzie się obawiał utraty poparcia tych „baronów” partyjnych, którzy poparli go na ostatnim zjeździe partyjnym. Niemniej z punktu widzenia koalicjanta rządowego nastał duży okres niepewności. Profesor Harvardu Roderick MacFarquhar w artykule “China’s new leader is hemmed in by history” stwierdza wprost: “Moment sukcesji to północ dla państwa, okres maksymalnego zagrożenia, godziny, gdy władza przechodzi od doświadczonego polityka do początkującego, gdy doświadczenie ustępuje niepewności. Aby zachować stabilność, państwa przyspieszały proces sukcesji w myśl: „Umarł król, niech żyje król”. W nowoczesnych demokracjach, czas został poświęcony w procesie legitymacji mandatu.” O ile Polska niespodziewanie testuje te słowa w rządzie to była jednocześnie świadkiem wyborów w Ameryce, które raczej były spektaklem dla ludu, podczas gdy dla przyszłości świata kluczowe wybory odbyły się w dalekich Chinach. To tam właśnie władzę przejęła na najbliższe lata kolejna generacja polityków. Politolodzy podkreślają że wybór Xi Jinping’a na przywódcę Chin był czymś naturalnym, w sytuacji kiedy zarówno poprzedni sekretarz generalny Komunistycznej Partii Chin Hu Jintao, jak i aktualny premier Chin Wen Jiabao byli osobami wypromowanymi przez byłego wicepremiera Xi Zhongxun’a, który całe życie skutecznie wspierał karierę swojego syna. Zaniepokojenie jakie wystąpiło w mediach światowych było też nietypowe, w sytuacji kiedy szefami zostały osoby od lat przygotowywani do tych funkcji, lub protegowani polityków którzy są kreatorami dotychczasowych działań. Chyba że tak naprawdę to oczekiwano radykalnych zmian nawet kosztem ich przewidywalności. Właśnie tego że będzie można wykorzystać brak doświadczenia do zaskakującego działania. Analiza powyższych procesów jest jednak o tyle kluczowa w sytuacji, kiedy nigdy w przeszłości nie było takiej sytuacji kiedy w ciągu jednej generacji kraj którego PKB był mniejszy od hiszpańskiego stał się drugą światową potęgą, a niedługo po zakończeniu kadencji Obamy okaże się pierwszą. W sytuacji kiedy jak podaje Minxin Pei w artykule Financial Times’a „China’s leaders must embrace democracy” są one krajem niedemokratycznym w którym PKB na obywatela jest dwukrotnie wyższa niż w innych poza naftowych, najbogatszych a rządzonych autokratycznie krajach. Wprawdzie zarówno od pięciu lat przygotowywany na premiera Li Keqiangwho, jak i nawet dłużej Xi Jinping nie powinni być zaskoczeniem to oczekiwania na zmiany trącą naiwnością, na równi z tanimi pochlebstwami zastosowanymi przez Wall Street Journal w artykule „China's New Boss” gdzie powołując się na przecieki WikiLeaks twierdzi się że Xi Jinping wsparł starania FedEx, Motorola, Citibank a nawet McDonalda w ich dostępie do rynku chińskiego. Na obecnym XVIII Kongresie KPCh głównym rozgrywającym okazał sięniespodziewanie 86 letni Jiang Zemin szef KPCh do 2002 r. oraz przewodniczący Centralnej Komisji Wojskowej do 2004 r. którego protegowani stanowią większość w kluczowym Komitecie Stałym Biura Politycznego. Jednym z nich jest Wang Qishanthe szef Komisji Dyscypliny zajmującej się w partii korupcją, do zwalczania której już w pierwszym przemówieniu zobowiązał się Xi Jinping, a który najprawdopodobniej będzie przez najbliższe pięć lat „obserwował” Li Keqiangwho protegowanego Hu Jintao i Wen Jiabao. Prasa rozpisuje się o porażce reformatorów na przemian z analizami mówiącymi, że zagwarantowali sobie oni większy wpływ na rządy w drugiej połowie dziesięcioletniej kadencji. Z drugiej strony z punktu widzenia stabilności wpływy starego lidera mogą oznaczać zwiększenie stabilności w okresie przejściowym. Przecież należy pamiętać że bardziej nacjonalistyczna frazeologia po okresie Tiananmen spowodowała że w głowach Chińczyków utwierdziło się przekonanie, że przed erą kolonialną to Chiny i Indie były dominującymi potęgami w manufakturowej produkcji i obecnie jedynie następuje powrót do normalności. Przy czym obecne przekazanie kierownictwa nie ogranicza się jedynie do zmiany jej szefa, gdyż gdy chodzi o kierownictwo Komunistycznej Partii Chin to jedynie Sekretariat tej partii będzie stabilny, gdyż na 6 osób tylko jedna osoba będzie dokooptowana. W innych organach zmiany są znaczące. I tak w najważniejszym Komitecie Stałym Biura Politycznego odeszło aż 7 członków i paradoksalnie jedyni którzy pozostali, zarówno Xi Jinping jak i Li Keqiangwho są najmłodszymi gdyż mają odpowiednio 59 i 57 lat. Pozostałych pięciu nowo wybranych członków nie będzie pełniło funkcji przez całą 10-letnią kadencję ze względu na utartą tradycję odejścia w chwili osiągnięcia wieku emerytalnego który wynosi 68 lat, a dla polityka może wynieść 70. W efekcie zmian w samym Biurze Politycznym na 25 członków nowych będzie aż 14. W strategicznie ważnej Centralnej Komisji Wojskowej na 12 członków aż 7 będzie nowych. I wbrew przewidywaniom niespodziewanie wzmocnieniu uległa pozycja Xi Jinping’a który objął jej kierownictwo, mimo oczekiwania że Hu Jintao może ją sprawować jeszcze przez najbliższe lata. Wpływ aktualnie toczącego się kongresu będzie również poważny na personalny wybór Komitetu Centralnego składającego się z 200 członków i 170 zastępców, zważywszy że wg WSJ będzie się składał w ok. 60% z nowych ludzi. Gdy spojrzeć na powyższe procesy z pewnego dystansu to wydaje się że po okresie rewolucyjnym Chiny wróciły do wielowiekowej strategii w której działania były przewidywalne i ukierunkowane na działania w perspektywie stuletniej. Aż ciśnie się porównanie do dawnych planów podbojów zamorskich, które po zaakceptowaniu zostały zrealizowane krok po kroku. Zaczynając od zasadzenia lasów w okolicy wybrzeża, poczekaniu aż drzewa urosną aby je ściąć i zbudować flotę, podbicie planowanych terytoriów i rozebraniu floty na drzewo. Dlatego MacFarquhar nie ma racji obawiając się zmian w Chinach lecz powinien raczej liczyć na nie, gdyż inaczej możemy być świadkami realizacji powolnych działań zmierzających do przejęcia władzy przez ten kraj na świecie. Obserwacja działań Chin w sytuacji kiedy już niedługo staną się oni pierwszą potęgą gospodarczą świata jest o tyle istotna, że w swej polityce prowadzą oni politykę antyreligijną, nie uznając nawet zwierzchności Papieża nad chińskim kościołem katolickim, jak i zmuszają chińskie rodziny do posiadanie zaledwie jednego dziecka i jednocześnie wspierają zabijanie nienarodzonych dzieci na skalę masową. Wprawdzie obecny lider cytuje filozofa chińskiego Guanzi przestrzegającego „Nie staraj się robić to, co niemożliwe. Nie staraj się uzyskać rzeczy nieosiągalnych” to nie jest powiedziane że nowe kierownictwo nie uzna że już nastał czas aby znowu rządzić na świecie, i w tym kontekście brak fundamentów chrześcijańskich w ich polityce musi budzić niepokój. Cezary Mech
5 lat rządów PO to i tak o 5 za dużo PO podsumowuje swoje 5 - letnie rządy. Właśnie wydała 200-stronicowy propagandowy bubel o wiekopomnych dokonaniach społeczno-gospodarczych od 2007r. Czyli zgodnie z hasłem rządu jest dobrze, choć nie całkiem jeszcze beznadziejnie. PO pochwaliła się przed narodem sukcesami. Tymi ewidentnymi są podobno złagodzenie obciążeń podatkowych, choć podatki wzrosły, wydłużenie wieku emerytalnego do 67 lat, choć Polacy tego nie chcą, wydanie na piłkarskie Euro 2012 blisko 100 mld zł. i nowe gigantyczne długi zaciągnięte na stadiony. Podobnie jak sukcesem tej ekipy jest równie przejrzysta i racjonalna polityka lekowa i spadek opłat za leki ponoszone przez pacjentów. Choć z kieszeni pacjentów, NFZ zaoszczędzi tylko w tym roku ok. 700 mln zł - czyli polski Orwell w pełnej krasie - mamy więc udawania i socjotechniki ciąg dalszy. Pomału stajemy się niedościgłym krajem absurdów, niedomówień i piramidalnych kłamstw. O bardzo wielu istotnych sprawach, ewidentnych błędach i zmarnowanych pieniądzach, horrendalnych długach i wekslach in blanco zwyczajnie zapomniano. Oto tylko kilka tych zapomnianych „sukcesów” tego rządu w ostatnim pięcioleciu. Zgodnie z hasłem „Teraz My” przez ostatnie 5 lat sprawowania władzy PO zadbała, by 428 działaczy tej partii spokojnie spijało śmietankę w Spółkach Skarbu Państwa – co kosztuje nas podatników na razie ok. 200 mln zł. O tej liście wstydu z pewnością nie przeczytamy w podsumowaniu 5-ciu lat rządów tej koalicji. Warto by wiedzieć jak naprawdę dziś wygląda Polska w budowie i „zielona wyspa”. Niestety nie dowiemy się z propagandowej ściągawki „sukcesów” ostatniego 5-lecia, że tylko w tym okresie ten rząd i ten MF zadłużyli nas na blisko 400 mld zł nowych długów. Dług publiczny Polski w 2007r. wynosił 527 mld zł, dziś liczony metodą unijną blisko 900 mld zł. Nie dowiemy się też, że MF J. V. Rostowski poukrywał jeszcze dodatkowo od 60 do 80 mld zł po różnych pozabudżetowych zakamarkach. Nie dowiemy się także:
- że pożyczamy dziś pieniądze na rynku najdrożej w Europie, z wyjątkiem Rumunii, w relacji do wielkości naszego długu. W 2011r. było to średnio 5,4 proc., w 2012r. będzie tylko trochę lepiej;
- że pożyczmy rozpaczliwie pieniądze na całym świecie, nawet w Japonii;
- że od 2007r. czyli początku funkcjonowania tego rządu pożyczyliśmy tylko z Europejskiego Banku Inwestycyjnego już blisko 24 mld euro, lekko licząc ponad 100 mld zł, a z Banku Światowego kolejne kilkadziesiąt miliardów złotych.
- że co roku polski dług przyrasta o 80-100 mld zł, a dług zagraniczny Polski, Polaków, firm i banków działających w Polsce to już blisko 260 mld euro. Tajfun „Vincent” od 5-ciu lat zbiera swe groźne żniwo;
- że Polska jest krajem, który nie korzysta z kredytu MFW – 30 mld dol. w ramach tzw. elastycznej linii kredytowej, choć płaci za niego od kilku lat, blisko 100 mln zł corocznie;
- że przeterminowane i zagrożone kredyty polskich gospodarstw domowych wzrosły gwałtownie od 2007r. z 10,5 mld zł do sumy ponad 37 mld zł, a firm do blisko 30 mld zł.;
- że wielki problem ze spłatą swych długów ma już ponad 2 mln Polaków;
- że z tytułów kredytów hipotecznych jesteśmy już winni głównie zagranicznym bankom ponad 300 mld zł.;
- że polski dług publiczny według Komisji Europejskiej w 2013 r. wzrośnie do blisko 56 proc. w relacji do PKB, a nie spadnie jak twierdzi nasz „sztukmistrz z Londynu”;
- że mamy totalne załamanie wpływów podatkowych w budżecie. Już w tym roku – zabraknąć może nawet 12 mld zł, a w przyszłym roku zabraknąć może nawet 20 mld zł z dochodów podatkowych;
- że blisko 1 milion polskich dzieci żyje w biedzie i jest głodnych, a ponad 240 tys. bezrobotnych, to ludzie młodzi z wyższym wykształceniem, młodych bezrobotnych mamy blisko już 500 tys.;
- że na emigrację zarobkową udało się już ok. 2,5 mln osób, a tylko w tym roku do Niemiec wyjechało blisko 90 tys. Polaków;
- że długi samorządów osiągają dziś rozmiary 70-80 mld zł, a 5 lat temu, gdy PO obejmowała władzę stanowiły one zaledwie 28 mld zł. Długi 12 największych polskich miast to już ponad 10 mld zł, a Krajowy Fundusz Drogowy jest zadłużony z tytułu obligacji na ok. 50 mld zł.;
- że zadłużenie Polski, tylko z tytułu nowych obligacji trafiających głównie w ręce zagranicznych podmiotów znacząco wzrosło przez ostatnie 5 lat i wynosi ok. 190 mld zł.;
- że blisko 2 miliony Polaków żyje w skrajnej biedzie, a 13 mln obywateli na poziomie minimum socjalnego, zaś blisko 55 proc. Polaków nie ma żadnych oszczędności;
- że coroczny, łączny wypływ pieniędzy z Polski za granicę osiąga rozmiary od minimum 50-ciu do nawet 150 mld zł.
Tak wygląda ten skok cywilizacyjny i sukces 5-lecia rządów tej ekipy, czyli „zwykli ludzie przy zwykłej robocie” jak to ocenił ostatnio premier D. Tusk. Taką właśnie wizję urojonej, orwellowskiej Polski „sprzedają” nam dziś rządzący. Zaklinanie rzeczywistości w ramach propagandowego sukcesu ma być tym mniejszym złem – „mimo wszystko PO”. Te dane bardziej przypominają raport z oblężonej twierdzy, Polska wykrwawia się finansowo, a polityka miłości zamienia się w ponurą farsę. Serial kłamstw, przeinaczeń i magicznych księgowych sztuczek ma się ku końcowi. Tym bardziej dociekliwie więc pytajmy pasażerów ruszającego w Polskę Tuskobusa gdzie się podziały nasze pieniądze i ile pokoleń będzie spłacać te gigantyczne długi? Janusz Szewczak
System emerytalny nie może podlegać nieprzemyślanym zmianom Trybunał Konstytucyjny po raz kolejny potwierdził, że system emerytalny nie może podlegać całkowicie swobodnym zmianom, a ubezpieczonych chroni zasada ochrony zaufania do państwa i stanowionego przez nie prawa. W orzeczeniu z 13 listopada 2013 r. zakwestionował on wprowadzenie w grudniu 2010 r. rozwiązanie, które przywracało wymóg przerwania stosunku pracy w celu otrzymywania emerytury także w stosunku do osób, które wcześniej przeszły na emeryturę. Kwestia ta wymogu przerwania stosunku pracy w celu otrzymywania emerytury jest wręcz szkolnym przykładem niestabilności rozwiązań w naszym systemie emerytalnym. Wymóg ten obowiązywał do 7 stycznia 2009 r. Po jego zniesieniu między 8 stycznia 2009 r. a 31 grudnia 2010 r. można było otrzymywać emeryturę bez przerywania stosunku pracy, po czym od 1 stycznia 2011 r. przywrócono ten wymóg. Brak spójnej wizji kształtu systemu emerytalnego i jego rozwoju prowadzi do wprowadzania przeciwstawnych rozwiązań w bardzo krótkich odstępach czasu. System emerytalny nie jest tu zresztą wyjątkiem. 27 października 2012 r. weszła w życie uchwalona w 2009 r. ustawa o spółdzielczych kasach oszczędnościowo-kredytowych. Jeszcze przed jej wejściem w życie została uchwalona tzw. nowela techniczna usuwająca najoczywistsze problemy związane z tą regulacją. Obecnie sejm pracuje nad poselskim projektem, zgłoszonym przez grupę posłów PO, wprowadzającym fundamentalne zmiany do ustawy, która obowiązuje od trzech tygodni, przy czym projekt tych zmian trafił do laski marszałkowskiej zanim ustawa z 2009 r. została opublikowana w Dzienniku Ustaw, a sejmowa podkomisja zajęła się nim przed przyjęciem oficjalnego stanowiska do projektu przez rząd. W efekcie stanowienie prawa w Polsce zaczyna coraz bardziej przypominać operowanie wirówką, zwiększa się prędkość obrotów, tempo przygotowywania zmian, niestety wiąże się to z postępującym spadkiem jakości stanowionego w ten sposób prawa, stąd kolejne zmiany, by załatać dziury i niedoróbki spowodowane tak pośpiesznym i akcyjnym tworzenia prawa. Coraz częściej niestety merytoryczne dyskusje nad projektowanymi zapisami rozstrzygane są w prosty sposób – w głosowaniu, gdzie zdyscyplinowana większość rządowa jest w stanie uchwalić dowolny przepis, zaproponowany lub popierany przez rząd.Kiedyś proces inflacji prawa można było obserwować porównując objętość dzienników ustaw zawierających legislacyjny „urobek” danego roku. W czasach, gdy studiowałem rocznik dzienników ustaw mieścił się w typowym segregatorze, potem były to dwa segregatory. Przy okazji przystąpienia do Unii Europejskiej objętość gwałtownie wzrosła i roczniki przestały się mieścić w pięciu segregatorach, dziś nawet trudno sobie to zwizualizować w ten sposób, bo od tego roku dziennik ustaw ukazuje się wyłącznie w formie elektronicznej bez wersji papierowej… Coraz trudniej też ustalić, gdzie jest granica prawa. Po okresie PRL pozostała obawa przed zalewem tzw. prawa powielaczowego. W związku z tym Konstytucja z 1997 r. zamknęła katalog dopuszczalnych aktów prawnych do Konstytucji, ratyfikowanych umów międzynawowych, ustaw, rozporządzeń i aktów prawa miejscowego. Pozostawiono jednak furtkę do specyficznej kategorii – aktów kierownictwa wewnętrznego adresowanych do podmiotów podporządkowanych organizacyjnie organowi wydającemu te akty. Konstytucja uznała za akty kierownictwa wewnętrznego jedynie uchwały Rady Ministrów i zarządzania Prezesa Rady Ministrów. Jednak orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego usankcjonowało daleko idące rozszerzenie kategorii aktów kierownictwa wewnętrznego, uznając na przykład szczególną konstytucyjną rolę banku centralnego w stosunku do banków, prowadzącą do ich podporządkowania organizacyjnego Narodowemu Bankowi Polskiemu oraz akceptując uchwały zarządu NBP, jako akty kierownictwa wewnętrznego.Organ nadzoru nad rynkiem finansowym ma uprawnienie do wydawania rekomendacji adresowanych do podmiotów nadzorowanych. Część z nich odziedziczył jeszcze po Komisji Nadzoru Bankowego i Komisji Papierów Wartościowych i Giełd. Rekomendacje te nie mogą być zaliczone do aktów kierownictwa wewnętrznego ze względu na brak podporządkowania organizacyjnego podmiotów nadzorowanych Komisji Nadzoru Finansowego. Mimo to praktyką Komisji Nadzoru Finansowego stało się nadawania im charakteru w praktyce narzucającego ich stosowania przez określenie obowiązku ich stosowania w treści rekomendacji. Kolejnym krokiem w kierunku „twórczego” rozszerzenia funkcjonujących w obrocie źródeł prawa stało się tworzenie przez Komisję Nadzoru Finansowego zaleceń i rekomendacji wydawanych bez upoważnienia ustawowego zawierających bardzo szczegółowe normy wiążące podmioty nadzorowane. Komisja Nadzoru Finansowego upoważniona jest także do wydawania wzorów formularzy adresowanych do podmiotów nadzorowanych. W efekcie w praktyce zamknięcie katalogu aktów prawnych przewidzianych w Konstytucji RP z 1997 r. zostało odrzucone zarówno przez ustawodawcę, jak i praktykę organów publicznych oraz rozszerzające pojęcie aktów kierownictwa wewnętrznego orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego. W efekcie opisanych procesów następuje ograniczenie pewności obrotu prawnego i konstytucyjnych gwarancji dla obywateli w sferze norm prawnych. Obecny Prezydent RP, który powinien stać na straży Konstytucji, sprzyja jeszcze przyspieszeniu tej wirówki prawnej, dokładając do tego takie działania, jak np. wycofanie większości zarzutów swojego poprzednika do ustawy z 2009 r. o spółdzielczych kasach oszczędnościowo-kredytowych, czy podpisanie jednej z regulacji dotyczących systemu emerytalnego z jednoczesnym skierowaniu jej do Trybunału Konstytucyjnego w trybie kontroli następczej, a nie uprzedniej. Paweł Pelc
Pawlak upadł – Pawlak wstaniPremier Pawlak przegrał wybory na szefa PSL co nie znaczy, że upadł i nie powstanie. Powiedzieć nawet można, że to „szczęśliwa przegrana”! Rzecz w tym, że jako premier znalazł się w trudnej sytuacji wobec swej klasowej partii chłopskiej, gdyż wszystko wskazuje, że w nowym budżecie UE dopłaty dla rolników zmaleją. Toteż natychmiast po przegranej Pawlak zapowiedział rezygnację z funkcji rządowych, co najwidoczniej przeraziło zwycięskiego pana Piechocińskiego, i tak już cokolwiek przytłoczonego swym niespodziewanym sukcesem. Teraz to on jako wicepremier będzie świecił oczami przed „ludowcami” za mniejsze dopłaty unijne. Zwycięstwo Piechocińskiego może zatem okazać się pyrrusowe – zwłaszcza, że wedle statutu PSL także Rada Naczelna (nie tylko Kongres partii) może odwołać prezesa... „Poszkapiłeś z dopłatami? To cię odwołujemy...” A w tej Radzie Naczelnej szefem wybrany został człowiek Pawlaka... Wygląda na to, że „złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma”. Nie wydaje się, żeby pan Piechociński mógł wywalczyć dla rolników większe dopłaty, niż pan Pawlak. Nie wydaje się nadto, żeby był w stanie silniej nacisnąć na premiera Tuska, by zagroził w Brukseli polskim vetem w tej sprawie. Albo zatem przegra tę sprawę, a wtedy Rada Naczelna PSL może zatęsknić za Pawlakiem, albo spróbuje „ucieczki do przodu”, więc obwini koalicjanta z PO, premiera Tuska, o szkodliwe wyrzeczenie się instrumentu veta. Ale to groziłoby rozpadem koalicji, niekoniecznie korzystnym dla PSL (ok.5 procent poparcia)... Upadek Pawlaka wydaje się zatem przejściowy: Pawlak upadł, ale wstanie? Jak widzieliśmy, sam pan Piechociński był cokolwiek zaskoczony swym partyjnym zwycięstwem. Zdaje się, że inaczej to wszystko kombinował: chciał tylko pokazać w głosowaniu swą siłę, tak, aby po nieudanych negocjacjach z UE i zmniejszonych dopłatach dla rolników obciążyć wina „miękkiego” Pawlaka i wtedy dopiero sięgnąć bezpiecznie po władzę w PSL i stanowisko rządowe. Zdaje się, że jednak to Pawlak przechytrzył Piechocińskiego. Jeśli więc Pawlak potwierdzi swą rezygnację z funkcji rządowych będzie to zapowiedź, że Pawlak rychło powróci... Marian Miszalski
Awarie na EPWA Lata mijają i z warszawskiej mgły wyłaniają się w końcu z wolna jacyś ludzie na stołecznym wojskowym lotnisku stanowiącym jedną z największych tajemnic 10 Kwietnia. Część świadków już znamy (jak np. wybitnego A. Klarkowskiego, którego do dziś nie zdążył przesłuchać zapracowany „Zespół Parlamentarny”, podobnie jak i M. Martynowskiego czy M. Grodzkiego), ale część nie. W materiale zatytułowanym Mgła posmoleńska w najnowszym Newsweeku (M. Krzymowski oraz W. Cieśla są autorami, nr z 19-25.11.2012, s. 23-26) pojawia się kilka nowych puzzli do całej tragicznej układanki. Po pierwsze parę osób stwierdza, że nie było kłótni gen. Błasika z mjr. Protasiukiem. Piotr S.: Widziałem (...) sytuację, jak generał Błasik, kiwając palcem na kapitana Arkadiusza Protasiuka, mówił do niego „Pozwólcie no, kapitanie”. Jaką wartość dowodowo-śledczą ma ta relacja, czort wie, ale jest i następna: Anna W., pracująca w porcie lotniczym: „Nie odniosłam wrażenia, aby gen. Błasik był podenerwowany lub poirytowany. Był jak zwykle opanowany”. Ani słowa o tym, kiedy Błasika widziano, w czyim towarzystwie, w jakim miejscu i otoczeniu. Jest i fragment relacji Klarkowskiego: Do momentu przybycia pary prezydenckiej gen. Błasik przez ok. 10 minut rozmawiał z dowódcą załogi. Nie słyszałem rozmowy, ale przebiegała ona spokojnie. Chwilę później przybył samochód z parą prezydencką. Gen. Błasik zameldował się panu prezydentowi i przedstawił mu dowódcę załogi. Na tym nie koniec. Andrzej K. z Dowództwa Sił Lotniczych zanotował w pamięci taki epizod z lotniska: „Poinformowałem gen. Błasika o aktualnych warunkach meteorologicznych. Generał Błasik wyjął papierosa, zapalił, usłyszałem niecenzuralne słowo. Nie było więcej komentarzy.” Autorzy zwracają uwagę, że najwięcej o rzekomej kłótni mówił swego czasu legendarny gen. Janicki. No ale mniejsza z tym – pominę też wątek alkoholu wnoszonego na pokład, który to wątek drążą Krzymowski z Cieślą chyba tylko po to, by zapchać artykuł, pojawia się bowiem strzępek relacji amb. T. Turowskiego – dotyczącej smoleńskiego wojskowego lotniska. Jak zwykle (to już tradycja zeznań „smoleńskich”) nie mamy podanych żadnych dokładnych parametrów czasowych:
Pobiegłem w kierunku zarośli, które znajdowały się na podmokłym terenie przed pasem lotniska. Emilia Jasiuk [pracownica ambasady – przyp. red.] wykonała kilka zdjęć telefonem komórkowym. Wokół tliło się paliwo lotnicze. Widziałem porozrzucane papiery i z oddali szczątki ludzkie leżące w błocie. Powstrzymałem panią Jasiuk przed wejściem na teren wypadku i dalszym filmowaniem, aby nie utrudniać pracy służbom ratowniczym. (...) Jeden z funkcjonariuszy Federalnej Służby Bezpieczeństwa, wychodząc z terenu katastrofy, powiedział mi, że trzy osoby dawały żyzniennyje rieflieksy. Oznacza to odruchy bezwarunkowe, które mogą przejawiać szczątki ludzkie nawet po zakończeniu funkcji życiowych. Tę informację przekazałem Dariuszowi Górczyńskiemu [urzędnik MSZ – przyp. red.]. Po około dwóch godzinach jeden z dziennikarzy, przechodząc koło mnie, powiedział, że trzy osoby przeżyły i Turowski pojechał z nimi do szpitala. Odpowiedziałem, że Turowski to ja i że nigdzie nie jeździłem.
Wracamy jednak z XUBS na EPWA. Tam bowiem zagadką niewyjaśnioną pozostawała do dziś kwestia monitoringu. Pozostawała, bo Krzymowski z Cieślą znaleźli wyjaśnienie:
Szukając nagrań rozmowy gen. Błasika z kpt. Protasiukiem, prokuratura przesłuchała Sebastiana C., któy w wojskowej bazie lotniczej na Okęciu był pełnomocnikiem do spraw ochrony informacji niejawnych. Jak się okazuje, z filmami z lotniska był problem, bo pamięć przemysłowych kamer sięga tylko trzech miesięcy. Po tym czasie nowe nagrania nadpisują się na stare. Z Zeznań C.: „Nie otrzymałem żadnego polecenia, aby nagrania z dnia 10.04 zachować dłużej, niż to jest czynione zwykle, czyli ponad trzy miesiące.” Czy to oznacza, że tamtego ranka nie zachował się żaden film? Ostało się jedno nagranie, i to tylko dzięki przezorności pewnego sierżanta. Wyjaśnia C.: „Zachowało się nagrania obrazu z płyty lotniska. Stało się tak, ponieważ sierż. Marcin G. zarchiwizował to nagranie na innym nośniku.”
Domyślamy się zatem, że przezorny sierżant zarchiwizował, bo takie otrzymał polecenie, natomiast C. nie zarchiwizował, bo stosownego polecenia nie otrzymał. W tej historii nieprzezornego C. jednak pobrzmiewa jakaś fałszywa nuta, skoro na wniosek prokuratury (jak pisali o tym w swej książce K. Galimski i P. Nisztor, s. 107) żandarmeria wojskowa ze specjalistycznym sperzętem pojawiła się na EPWA na kilka godzin po „smoleńskiej katastrofie” i zabezpieczać miała materiały istotne dla śledztwa: Między 13:45, a 17:50 na terenie I Bazy Lotniczej i 36. pułku pracowała ekipa dochodzeniowo-śledcza z Żandarmerii Wojskowej wraz z ambulansem kryminalistycznym. W tym samym czasie ok. 14:00 zabezpieczono też listę pasażerów i zaczęto przesłuchiwać świadków. Zaczęto od żołnierzy 36. SPLT, którzy przygotowywali samolot do wylotu do Katynia oraz funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu zabezpieczającego lotnisko, z którego wystartował prezydent. W dniu katastrofy przesłuchano także kontrolerów lotu z Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej oraz pilotów Jaka-40, który 10 kwietnia z dziennikarzami na pokładzie wylądował na lotnisku Siewiernyj. Czy wobec tego ŻW nie zaczęłaby od zabezpieczania zapisów z monitoringu? Nie dostałby ów C. takiego polecenia i przez trzy miesiące czekałby z zapisem na jego „nadpisanie”? Wolne żarty. To jeszcze nie wszystko, jeśli chodzi o osobliwości EPWA 10-04. Cały artykuł Krzymowskiego i Cieśli nawet nie próbuje odtworzyć pełnej historii tego, co się działo od wczesnych godzin porannych na tymże lotnisku do czasu odlotu „prezydenckiego tupolewa”, ale być może wyjaśnieniem tej zagadki jest poniższa informacja (stanowiąca rozwinięcie pouczającej historii o rezolutnym sierżancie, co zarchiwizował przemysłowy obraz płyty lotniska):
Przy okazji wyszło na jaw, że w dniu katastrofy w bazie specpułku doszło do awarii. Z zeznań C.: „Problem był z systemem kontroli dostępu. Polegał na tym, że system nie zapisywał na dyskach twardych historii zdarzeń. Nigdzie nie zostało utrwalone, kto wchodził i wychodził z terenu zarówno 1. Bazy Lotniczej, jak i z terenu podległego 36. Pułkowi. System kontroli dostępu działał w ten sposób, że na teren były wpuszczane osoby, które miały przyznane do wejścia uprawnienia, jednak nie zostało nigdzie zapisane, o której godzinie to było i co to była za osoba posługująca się daną przepustką.”
Czyż nie przypomina to do złudzenia awarii „monitoringu” z wieży szympansów i ze słynnego mechanicznego warsztatu
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/widok-z-warsztatu.html
Awaria na Okęciu jednak jest o tyle intrygująca, że przecież „komisja Millera” miała ustalać czasy przybycia np. członków załogi tupolewa na podstawie analizy danych z monitoringu. Dane te musiały zapewne pochodzić sprzed awarii.
FYM
PROKURATURA: „ANI ŚLADU PO WYBUCHU"! "Wyborcza" po raz kolejny postanowiła wzorem NPW "uspokoić" opinię publiczną ( czytaj ewentualne lemingi -niedobitki, pozostające jeszcze w zasięgu). Do uspokojenia posłużyć miała wypowiedz rzecznika Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk. Zbigniewa Rzepy: „W wydanych dotąd przez biegłych opiniach po wykonaniu badań zwłok trzech ofiar katastrofy smoleńskiej biegli nie podali, aby przeprowadzone przez nich badania ujawniły ślady charakterystyczne dla wybuchu. Gdyby na pokładzie tupolewa doszło do wybuchu, musiałaby powstać fala cieplna o temperaturze ok. 3 tys. st. C i fala ciśnieniowa, które musiałyby pozostawić po sobie ślad - na samolocie i na ciałach. Na samolocie nie zostawiła - co stwierdzili eksperci komisji Jerzego Millera, którzy sami pobrali próbki wraku." Na temat pracy biegłych i wydania przez nich opinii po sekcjach ofiar katastrofy, płk Szeląg na swojej słynnej konferencji 30.10.12 (16ta i 25ta min) mówi tak : " Próbki ciał wszystkich ofiar ekshumowanych będą poddane specjalistycznym badaniom fizyko-chemicznym. Ekspertyza po takim badaniu będzie częścią jednej opinii. Opinia ta jest w trakcie opracowywania, również przez tych biegłych, którzy ostatnio byli w Smoleńsku. Biegli wydadzą opinię kompleksową."
Po pierwsze: jest opinia, czy jej nie ma? Jeśli próbki ekshumowanych ciał ( pierwsza ekshumacja ponad rok temu!) jeszcze nie zostały fizyko-chemicznie przebadane, to dlaczego płk Rzepa najwyrazniej manipulując opnią publiczną,
(o którą tak się troszczy) posuwa się do formułowania tak daleko idących wniosków?
Po drugie: w sprawie badania wraku przez komisję Millera też kręcimy się w kółko : jakie próbki wraku i gdzie jest ta ekspertyza? Jeśli to to ten słynny dokument wydany bez akredytacji przez Wojskowy Instytut Chemii i Radiometrii, to płk Szeląg również wyraznie stwierdza (20min konferencji), że "jest ona efektem badań przedmiotów osobistych ofiar, a nie wraku".
I po trzecie wreszcie: jeśli wszystko jest jasne i przejrzyste, to dlaczego niedopuszczono do badań amerykańskiego patomorfologa ( na wielokrotne prośby rodzin), a w czasie badania ekshumowanego ciała ks. prof. Ryszarda Rumianka prokuratura odmówiła pełnomocnikowi rodziny badanie szczątków zmarłego oraz jego ubrań urządzeniami użytymi do badań w Smoleńsku? Aby postawić "kropkę nad i", przypomnieć należy wypowiedz pani Beaty Gosiewskiej z września, kiedy to po pół roku od wykonania sekcji jej męża, dowiedziała się z mediów, że jest jakaś opinia i może się z nią zapoznać. Po zapoznaniu powiedziała:
" jest to jedynie weryfikacja badań rosyjskich i identyfikacja ofiary, nic ponad to. Nie docieka się żadnej innej przyczyny, niż wypadek lotniczy." Skąd , więc się płk Rzepie wzięły tak szczegółowe badania ofiar pod kątem "uderzenia fali ciśnieniowej", o których ani rodzina, ani pełnomocnicy nie maja wiedzy? Skąd "ani śladu wybuchu", jeśli mamy jeszcze pół roku czekać na próbki z Rosji i końcową ekspertyzę? Litości!
PS Po "Wyborczej" wkracza Newsweek z kolejnym "newsem"....
http://wyborcza.pl/1,75478,12865907,Prokuratura__Ani_sladu_po_wybuchu_w_tu_154.html
http://vod.gazetapolska.pl/2411-beata-gosiewska-o-tym-ze-jest-opinia-z-sekcji-meza-dowiedzialam-sie-z-mediow
http://www.tvn24.pl/wideo/konferencja-prokuratury-ws-doniesien-rzeczpospolitej,540547.html#z-anteny/konferencja-prokuratury-ws-doniesien-rzeczpospolitej%2C540547.html?&_suid=135325587937106508405692391259
LIKA
Co naprawdę powiedział Janicki No nareszcie! Organ Tomasza Lisa dotarł do akt ze śledztwa i znalazł wyjaśnienie Tragedii Smoleńskiej. Winny jest Lech Kaczyński,. Dowodem na to jest donos, jaki szef BOR-u złożył na swojego podwładnego. Podwładny Janickiego, płk Florczak nie czuł się bezpiecznie latając z ś.p. Prezydentem. Inne prorządowe media natychmiast przekazały informację dalej:
"NEWSWEEK dotarł do zeznań jednego z oficerów Biura Ochrony Rządu, który stwierdził, że Lech Kaczyński doprowadzi kiedyś do katastrofy, w której zginą niewinni ludzie - poinformował polecany przez wujka googla SE. To, że Marian Janicki bredzi, mogę zrozumieć. On bredzi w obronie własnej skóry, ale dlaczego bredzą dziennikarze? Kogo i czego bronią, posługując się plotką i kłamstwem (z przytoczonego zdania wynikałoby, że Newsweek dotarł do zeznań zmarłego)? Informacja o zeznaniach Mariana Janickiego, przypomniała mi wywiad, jaki z Janickim, kilkanaście dni po tragedii, przeprowadziła Monika Olejnik. Postanowiłam go odnaleźć i... niespodzianka! Nie ma go. Pod linkiem, który odnalazłam w jednym ze swoich komentarzy
www.radiozet.pl/Programy/Gosc-Radia-ZET/Marian-Janicki
pojawia się napis: "Nie znaleziono modułu" Jak to nie znaleziono modułu? Rozpoczęłam poszukiwania i na stronie Radia Zet coś udało mi się znaleźć, ale w wersji mocno okrojonej. Z rozmowy zniknęły fragmenty pokazujące smutną prawdę, że za ochronę prezydenta Lecha Kaczyńskiego odpowiedzialny był człowiek o inteligencji wioskowego głupka. Wierząc w siłę internetu szukałam dalej i znalazłam.
Całość jest do przeczytania na stronie wp.pl
Kopiuję, na wypadek, gdyby i stąd miał zniknąć.
Monika Olejnik: : A gościem Radia ZET jest szef Biura Ochrony Rządu generał Marian Janicki, wita Monika Olejnik, dzień dobry. Marian Janicki: : Dzień dobry pani redaktor, dzień dobry państwu.
Monika Olejnik: : Panie generale dostał pan pismo z kancelarii prezydenta, zawierające informacje, okoliczności zabezpieczenia przelotów na trasie Warszawa–Smoleńsk i z powrotem Smoleńsk–Warszawa. W jaki sposób pan zabezpieczył ten lot, lot Tupolewa 154? Marian Janicki: : Służby Biura Ochrony Rządu udały się rano na lotnisko z listą pasażerów i odbyła się kontrola pirotechniczna, radiologiczna wszystkich członków delegacji, załogi. Oprócz pana prezydenta, który jest dowożony bezpośrednio pod trap samolotu. Wszystko odbyło się zgodnie z planem, zgodnie z założeniami, jedna osoba nie zgłosiła się na pokład.
Monika Olejnik: : Panie generale, a kiedy pan się dowiedział, jaka jest lista osób biorących udział w delegacji? Marian Janicki: :Dowiedziałem się o liście i ilości osób bezpośrednio po awarii, dlatego że tę listę otrzymują specjalne komórki, oddział zajmujący się ochroną, zabezpieczeniem delegacji zagranicznych i oni realizują.
Monika Olejnik: : Czyli generał BOR nie wiedział, że na pokładzie samolotu znajdują się najważniejsi dowódcy? Marian Janicki: : Wiedział, wiedział.
Monika Olejnik: : Wiedział pan, tak? Marian Janicki: : Znaczy, że najważniejsi dowódcy Wojska Polskiego - dowiedziałem się później.
Monika Olejnik: : Czyli nie miał pan takiej wiedzy, że są w samolocie? Marian Janicki: : Wie pani, taka wiedza mi nie jest potrzebna, tym się zajmują moje służby odpowiednie. Ja wiedziałem, że leci pan prezydent, że są ministrowie z kancelarii prezydenta, że leci prezydent Kaczorowski i przydzieliłem stosowną ilość oficerów ochrony.
Monika Olejnik: : No dobrze, ale rozumiem, że panu nikt nie przekazał tej informacji, że sześciu najważniejszych dowódców, przypomnę – dowódca operacji sił zbrojnych, sił powietrznych, wojsk lądowych, wojsk specjalnych, marynarki wojennej, garnizonu Warszawa - że oni znajdują się na pokładzie samolotu? Nie miał pan takiej wiedzy? Marian Janicki: : Wiedziałem, że leci Kazimierz Gilarski, który jest, był, moim kolegą osobistym. Jego syn u nas będzie promowany w święto BOR na pierwszy stopień oficerski. Wiedziałem, że leci gen. Kwiatkowski, którego znam i wiedziałem, że leci gen. Błasik.
Monika Olejnik: : A o reszcie pan nie wiedział? Marian Janicki: : Znaczy, nie było mi to potrzebne do niczego, pani redaktor. Dla mnie najważniejsze jest, że leci samolot z prezydentem i ile jest osób ochranianych. Stosownie do potrzeb, do zagrożeń ja przydzielam ochronę.
Monika Olejnik: : Ale można być trochę zaskoczonym. Dlatego, że jesteśmy państwem, które bierze udział w wojnie, w Afganistanie, więc jesteśmy również narażeni na zamachy terrorystyczne. Czy to było roztropne, żeby wszyscy generałowie znaleźli się w samolocie? Marian Janicki: : Ja nie mam kompetencji w tej sprawie, żeby negować lub nie. To są generałowie, którzy nie są związani z moją służbą, ani ja im nie podlegam, ani oni mnie, ja o tym nie decyduję.
Monika Olejnik: : Czyli pan nie może na przykład zgłosić zastrzeżeń? Nie może pan powiedzieć, że wydaje się panu nierozsądne, żeby wszyscy generałowie byli w samolocie? Marian Janicki: : Absolutnie nie.
Monika Olejnik: : A kto to może zrobić? Marian Janicki: : To proszę pytać może przełożonych tych generałów.
Monika Olejnik: : No, ale minister obrony narodowej wczoraj mi powiedział, że on nie wiedział, że generałowie lecą tym samolotem. Marian Janicki: : A ja nie chcę tego komentować, nie oglądałem, z przykrością stwierdzam „Kropki nad i”...
Monika Olejnik: : Ale mówię, co powiedział pan minister. No dobrze, w takim razie proszę powiedzieć, o której pan się dowiedział o katastrofie? Marian Janicki: : Parę minut po 9.00 polskiego czasu. To była sobota, byłem z rodziną, przygotowywałem się do wylotu, miałem na następny dzień lecieć do Stanów Zjednoczonych na rozmowę w Secret Service w Departamencie Stanu i robiłem jakieś tam drobne zakupy na weekend. Zadzwonił do mnie oficer operacyjny informując mnie, że nastąpiła awaria samolotu przy podchodzeniu do lądowania. Natychmiast wyszedłem ze sklepu, zadzwoniłem do Jarosława Florczaka, który z ramienia kierownictwa nadzorował prace ochrony osobistej – telefon milczał. Następnie wykonałem telefon do Pawła Janeczka, który dowodził ochroną osobistą w tym dniu, telefon milczał. Następnie zadzwoniłem do oficera, który był w grupie rekonesansowej na zabezpieczeniu tej delegacji w Katyniu. On poinformował mnie, że tak, są w okolicy lotniska i mają informacje. Zapytałem go tylko tyle: "masz natychmiast ustalić kto przeżył, ile osób przeżyło, co się stało". No i tak się sprawy potoczyły, także parę minut po 9.00 wiedziałem.
Monika Olejnik: : A ilu oficerów Biura Ochrony Rządu było na lotnisku w Smoleńsku? Bo była przygotowana, rozumiem, kolumna samochodowa do przewiezienia pana prezydenta i delegacji do Smoleńska, do Katynia. Marian Janicki: : Pani redaktor, to jest standardowe nasze działanie. My wysłaliśmy grupę rekonesansową jeszcze przed wizytą pana premiera Tuska. Rozmawialiśmy z federalną służbą ochrony. Federalna służba ochrony poinformowała nas o takich, czy innych zagrożeniach i o tych dzisiaj nie mogę mówić. Dostosowana ochrona i nasza, i rosyjska była adekwatna do zagrożeń. Kolumna była przygotowana na lotnisku, koledzy mieli odprawę poranną, jak zwykle, podzielili zadania część tu, część tu i następnie udali się na lotnisko.
Monika Olejnik: :Ale gdzie mieli tę odprawę poranną? Marian Janicki: : Lotnisko zabezpiecza, pani redaktor, federalna służba bezpieczeństwa, federalna służba ochrony i milicja – z gospodarzy. My jesteśmy tylko po to żeby odebrać pana prezydenta, sprawdzić czy wszyscy wsiedli do kolumny samochodowej i udać się na miejsce czasowego pobytu osoby ochranianej.
Monika Olejnik: : Ilu było oficerów BOR na lotnisku? Marian Janicki: : Dwóch, dwóch.
Monika Olejnik: : Tylko dwóch, tak, którzy mieli wieźć pana prezydenta? Marian Janicki: : To znaczy ochrona osobista standard, pani redaktor. Ochrona osobista wysiada z samolotu, siada do samochodów wcześniej ustalonych i udaje się na miejsce. Resztą się zajmują gospodarze.
Monika Olejnik: : A jakie były zagrożenia, bo pan mówi, że poinformowano... Marian Janicki: : Nie, pani redaktor, ja nie mówię, że były zagrożenia. Zawsze, przy każdej wizycie pana prezydenta, premiera u nas, czy naszych za granicą robi się analizę zagrożeń w porozumieniu z innymi służbami i to jest standard. To nie jest tak, że były zagrożenia lub nie. Nie, nie, absolutnie. Robimy wszystkie czynności łącznie z analizą zagrożeń w danym miejscu.
Monika Olejnik: : W ustawie o BOR czytamy: "BOR rozpoznaje, analizuje potencjalne zagrożenia”, czyli rozumiem, że dużo wcześniej, jeszcze przed środą, kiedy poleciał premier Donald Tusk, oficerowie BOR znaleźli się w Smoleńsku i analizowali te zagrożenia? Marian Janicki: : Razem, my analizujemy swoje i grupa rekonesansowa pojechała do Smoleńska przed wizytą pana premiera Tuska.
Monika Olejnik: : Padają zarzuty, że nieprzygotowane były lotniska w Mińsku i lotniska w Moskwie, nieprzygotowane przez BOR i dlatego pilot był zmuszony żeby lądować w Smoleńsku. Marian Janicki: : Absurd, totalny absurd pani redaktor. My nie przygotowujemy żadnych lotnisk. Powtarzam jeszcze raz, Biuro Ochrony Rządu nie przygotowuje żadnych lotnisk zapasowych. Mało tego, my zajmujemy się tylko i wyłącznie zadaniami, które mamy zawarte w ustawie o Biurze Ochrony Rządu, którą ma pani przed sobą. Pani redaktor, powtarzam jeszcze raz, sprawy związane z załogą, z lotem, z lądowaniem, z lotniskami, z zabezpieczeniem lotnisk są to kompetencje wykraczające poza Biuro Ochrony Rządu. My nie mamy z tym nic wspólnego, w sensie pracy nad tym.
Monika Olejnik: : A czyje to są kompetencje? Marian Janicki: : Kompetencje samolotu, pilotów, lotnisk zapasowych, celowych to jest wszystko 36 Pułk Lotnictwa Transportowego. My z tym nie mamy nic wspólnego, my nad tym nie pracujemy. My zabezpieczamy lotnisko, które jest wskazane. Znaczy zabezpieczamy – w rozmowie z naszymi odpowiednikami za granicą ustalamy, że lotnisko docelowe jest „X” i tam podstawiamy kolumnę. W momencie otrzymania informacji, że w miejscu „X” samolot nie wyląduje tylko w miejscu „Y” natychmiast kontaktujemy się z ministerstwem spraw zagranicznych, z naszymi odpowiednikami za granicą i ustalamy logistykę. W tym przypadku, gdyby to było lotnisko, tak jak pani powiedziała w Mińsku, w Moskwie, gwarantuję pani, że w czasie krótkim, nie wiem dzisiaj, nie potrafię tego określić, na pewno by wszystko było dograne. Chciałbym jeszcze jedno powiedzieć: że pomimo tego, że ta wizyta nie była oficjalna, my opracowaliśmy z Rosjanami taki standard i to otrzymaliśmy, tak jakby to była oficjalna wizyta państwowa.
Monika Olejnik: : A jaki to jest standard, jak jest oficjalna wizyta państwowa? Marian Janicki: : To jest samochód opancerzony w przypadku pana prezydenta, pana premiera, samochody ochronne dla naszej stosownej ilości oficerów ochrony. To jest samochód protokołu dyplomatycznego, to są mikrobusy, to są autokary, to wszystko zależy od ilości osób ochranianych i członków delegacji nieochranianych.
Monika Olejnik: : A miał pan wiedzę o tym? Dostał pan informację, że samolot poleciał później, że było opóźnienie wylotu samolotu? Marian Janicki: : W przypadku, w pierwszym telefonie nie miałem, nawet nie pytałem oficera, bo powiem szczerze – szok.
Monika Olejnik: : Nie, nie, ja nie pytam wcześniej. Czy rano miał pan kontakt ze swoimi pracownikami, oficerami, którzy mówili na przykład, że samolot jest opóźniony, czy takie informacje do pana dotarły? Marian Janicki: : Nie, nie, nie ja nie pytałem o to, powiem szczerze, najpierw mnie interesowało - kto przeżył, ile osób.
Monika Olejnik: : Nie, nie. Ja pytam rano, przed wylotem samolotu, czy dotarły do pana takie informacje? Marian Janicki: : Nie, nie, ten wylot miał być o godzinie 7.00.
Monika Olejnik: : A czy nie sugerowało Biuro Ochrony Rządu to, że wylot powinien być wcześniej? Z tego względu, że powinna być jakaś furtka bezpieczeństwa, żeby samolot nie wylądował w ostatniej chwili? Marian Janicki: : Pani redaktor, godzinę wylotu ustala pułk dlatego, że oni wiedzą ile muszą mieć na przelot, kiedy wylądują, o której godzinie. My dostosowujemy się do planu, który jest opracowywany w kancelarii prezydenta w porozumieniu z polskim protokołem dyplomatycznym.
Monika Olejnik: : Panie generale, jak pan dowiedział się jaka była lista osób, które zginęły, nie złapał się pan za głowę, że było tyle ważnych osób w jednym samolocie? Marian Janicki: : Szczerze?
Monika Olejnik: : Szczerze. Marian Janicki: : Rozpłakałem się, przysięgam pani. Mam prawie 50 lat i rozpłakałem się, że taki kwiat generalicji, ludzie, którzy mieli przed sobą jeszcze wiele lat kariery. Jedyny był Bronek Kwiatkowski, którego znam doskonale, bo jest z Krakowa, ja też pochodzę z Krakowa, za miesiąc miał iść na emeryturę. Kaziu Gilarski, mój serdeczny kolega. Tak, jak mówię, nie dał syna do wojska, tylko dał do Biura Ochrony Rządu, aktualnie jest po egzaminie oficerskim, będzie 10 czerwca promowany na Zamku Królewskim w Warszawie. Błasika Andrzeja znam doskonale, współpracujemy od wielu lat, podpisaliśmy porozumienie. Wie pani, ja pomijając to wszystko, co przeżyłem jaką traumę jak zobaczyłem naszych, którzy zginęli, to jest po prostu, wie pani, jedni z najlepszych ludzi i to bez, nie mówię dlatego, że nie żyją, naprawdę młodzi ludzie, wobec których miałem poważne plany szkoleniowe. Oni za kilka miesięcy mieli objąć, nie mówię, że dowódcze stanowiska, przesadziłbym, natomiast mieli być instruktorami, szkolić młodzież, gdzie w tej chwili przyjmujemy ponad 50 osób, na koniec roku jeszcze 50, ktoś to musi szkolić. A naszej wiedzy nie da się wyczytać z książek, czy wyuczyć się na studiach, u nas jest praktyka.
Monika Olejnik: : Tak, ale to emocjonalnie. A profesjonalnie, czy jak pan spojrzał na tę listę, czy pan pomyślał, że to przesada żeby tylu ludzi...? Marian Janicki: : Przesada, tak pomyślałem też. Dlaczego tak się stało? Ja powiem pani więcej, parę tygodni wcześniej uzyskaliśmy również informacje, chyba rozmawiałem z komendantem głównym policji, że również były jakieś plany, żebyśmy polecieli wszyscy: szefowie służb MSWiA, czyli komendant główny policji, straży granicznej, Państwowej Straży Pożarnej i BOR. I powiem szczerze, jak zaczęliśmy przygotowywać tę wizytę ja chciałem tam jechać, chciałem jechać za Jarka Florczaka, bo uważam, pomijając pracę, uważam, że każdy w Katyniu obywatel Rzeczypospolitej powinien być, tak jak w Oświęcimiu powinien być, tak i w Katyniu. Natomiast nie mogłem, bo miałem wylot do Stanów wcześniej ustalony z Amerykanami i miałem lecieć...
Monika Olejnik: : Dobrze, ale gdyby pan dostał na biurko tę listę i zobaczył ją to by pan powiedział – chłopaki co robicie? Marian Janicki: : Tak, tak bym powiedział, słowo honoru. I to mówię z całą stanowczością, uważam, że nie powinni latać wszyscy razem.
Monika Olejnik: : Ale jak to możliwe, że pan nie widział tej listy panie generale? Marian Janicki: : Znaczy pani redaktor, standard jest taki: my dostajemy do Biura Ochrony Rządu listę pasażerów, to są kompetencje, obsługa czy zabezpieczenia delegacji to są kompetencje mojego zastępcy pułkownika Bielawnego, który mówił mi – Marian, leci cały kwiat. No, lecą wszyscy. No więc mówię – przydziel. Pani redaktor, powiem szczerze, jest dużo pracy, jest prezydencja, zbliżają się różne imprezy, ja się szykowałem do Stanów itd., Paweł się tym zajął, przygotowane było perfekt. Jarek przyleciał z premierem w środę i mówi: "Marian (bo my po imieniu jesteśmy wszyscy, znamy się jak łyse konie) mamy taką pomoc od Rosjan, nawet w głowie się nie mieści". Ja mu mówię: "to może nie polecisz, jak już wszystko przygotowane", no bo rodzinną sytuację ma taką, że po prostu córa, jak nie widzi go dwa dni, nie widziała go dwa dni, to po prostu to problem. I mówię: "leć, proszę cię, to jest prezydent trzeba będzie dopilnować". I poleciał i nie wrócił. Ale jeśli chodzi o listę to może nie wiedziałem, że tylu generałów. Wiedziałem, że leci Bronek, że leci Andrzej, to jest nie do pomyślenia. Nie będę tego komentował, bo to nie są moje kompetencje pani redaktor. Nie chcę się na ten temat wypowiadać. Natomiast nie wiem czy w MON są takie przepisy.
Monika Olejnik: : Nie, nie, to już wiemy. A proszę powiedzieć, a to jest tak, że kancelaria prezydenta przesyła listę osób zaproszonych? Marian Janicki: : Tak, tak, my tylko zabezpieczamy, to znaczy...
Monika Olejnik: : Czyli miał pan tę listę? Marian Janicki: : Jest porozumienie czterech kancelarii.
Monika Olejnik: : Wiem, premiera, prezydenta. Marian Janicki: : Senat i sejm. I koordynatorem jakby przydzielającym te samoloty, pułk dostaje, że leci, my dostajemy listę i według tej listy przygotowujemy ochronę. Jeżeli leci sam pan prezydent to jest tyle ochrony, jeżeli leci małżonka to jest jeszcze trochę.
Monika Olejnik: : No dobrze, ale jak było sześciu generałów to nie potrzebna była większa ochrona. Marian Janicki: : My nie chronimy generałów, żandarmeria.
Monika Olejnik: : A, żandarmeria chroni. A czy żandarmeria też leciała? Marian Janicki: : No z tego, co wiemy to nie, bo nie ma tam ani jednego oficera żandarmerii. Myśmy od razu realizowali.
Monika Olejnik: : A na miejscu, w Smoleńsku nie było żandarmerii. Marian Janicki: : Nie wiem, nie wiem, to są inne służby pani redaktor.
Monika Olejnik: :A czy Biuro Ochrony Rządu ma kontakt z kontrwywiadem? Marian Janicki: : Znaczy my współpracujemy, natomiast na temat tej delegacji nie chcę się wypowiadać, to są ich kompetencje, na temat tego zdarzenia.
Monika Olejnik: : Czy któryś z oficerów BOR, to był krótki czas nie wiemy, jak to się wszystko wydarzyło, próbował się łączyć z kimś, są jakieś ślady, dowody. Marian Janicki: : Ale z...
Monika Olejnik: : W trakcie, w czasie tego wypadku. Marian Janicki: : Nie mam takiej wiedzy, nie mam takiej wiedzy.
Monika Olejnik: : Nie ma pan takiej wiedzy. Marian Janicki: : Nie mam takiej wiedzy. Ja próbowałem się łączyć, tak jak mówiłem z Florczakiem i...
Monika Olejnik: : Tak, a czy odzyskane zostały wszystkie, cała broń oficerów BOR? Marian Janicki: : Siedem sztuk broni, z tego co wiem siedem sztuk broni jest odzyskane. Z bronią nie polecieli tylko Jarek Florczak, co zrozumiałe, bo nie bierze bezpośrednio udziału w czynnościach ochronnych, działaniach ochronnych i Agnieszka Pogródka, też stewardessa nie poleciała z bronią.
Monika Olejnik: : A czy, a telefony zostały odzyskane oficerów BOR? Marian Janicki: : Z tego, co wiem to tak, z tego co wiem to tak, zresztą mamy informacje, że są rzeczy osobiste, my opiekujemy się dalej rodzinami pani redaktor, cały czas jesteśmy razem z rodzinami, będziemy im pomagać odzyskiwać poszczególne...
Monika Olejnik: : A telefon satelitarny, który był na pokładzie samolotu czyją jest własnością? Marian Janicki: : Powiem szczerze, że – no chyba pułku. Nie interesowałem się tym nigdy, wiem, że taki telefon jest, że jest satelitarny, że z tego, co media mówią to prezydent się łączył.
Monika Olejnik: : A pan rozmawiał z tymi oficerami BOR, którzy byli w Smoleńsku, tuż po katastrofie? Czy oni pobiegli na miejsce wypadku? Marian Janicki: : Oni, pani redaktor, na lotnisku byli 13 godzin.
Monika Olejnik: : Poszli na miejsce wypadku. Marian Janicki: : Tak, tak, moi ludzie zostali pomagali służbom rosyjskim identyfikować zwłoki.
Monika Olejnik: : A jak się Rosjanie zachowywali wtedy? Marian Janicki: : Perfekcyjnie, wszelka pomoc. Jesteśmy w ogóle zszokowani podejściem Rosjan do tej tragedii tak, jak wcześniej do przygotowań. Zresztą my już po Westerplatte widzieliśmy, że nam, że to jest inna już służba, że to nie jest już patrzenie się z boku na siebie,tylko to jest współpraca.Tak jak im pomagaliśmy na Westerplatte, mieliśmy adekwatną pomoc w Smoleńsku.
Monika Olejnik: :Czy oficerowie BOR też zabezpieczali teren, wspólnie z rosyjskimi służbami? Marian Janicki: : Na lotnisku?
Monika Olejnik: : Tak, na lotnisku wtedy. Marian Janicki: : Nie, nie, nie. To było tak, mówię FSB, Federalna Służba Bezpieczeństwa, Federalna Służba Ochrony i Milicja. Oni byli na miejscu, oni mieli, nigdy nie zabezpieczamy lotnisk poza granicami kraju.
Monika Olejnik: : Nie, chodzi mi, czy w momencie tej tragedii, jak poszli na to miejsce gdzie był ten wypadek... Marian Janicki: : To już Rosjanie, Rosjanie
Monika Olejnik: : Ale czy tam BOR-owcy też byli od razu? Marian Janicki: : Znaczy byliśmy, tak ale nie zabezpieczaliśmy.
Monika Olejnik: : Ale w tym sensie, że BOR-owcy widzieli, co robią Rosjanie, tak? Marian Janicki: : Znaczy tak, tak, no byliśmy cały czas tam, koledzy pomagali identyfikować zwłoki.
Monika Olejnik: : Ale ci, którzy wcześniej byli, czy ci, którzy potem dolecieli? Marian Janicki: : Nie, nie, ci co wcześniej byli, bo dolecieliśmy, ja tylko z BOR doleciałem później, bo później przyleciał samolot z panem premierem Donaldem Tuskiem, w którym byłem na pokładzie, ja przyleciałem oddać, zobaczyć tą tragedię, pomodlić się za kolegów i ja tam byłem tylko.
Monika Olejnik: : I co pan zobaczył kiedy pan... Marian Janicki: : Dramat, pani redaktor. Ja żyję prawie 50 lat, tak jak mówię, to jest największy szok w moim życiu. Ja dużo w życiu widziałem pani redaktor, natomiast to, co tam zobaczyłem przeszło wszelkie moje oczekiwania. To jest najtrudniejszy w tej chwili okres, te trzy tygodnie już, to jest najtrudniejszy okres w moim życiu, po prostu coś niesamowitego, tego sobie nikt nie potrafi wyobrazić, niesamowita sprawa, ogrom tragedii. To jak pani widzie tego Tupolewa, wielki ptak, tam nie było nic, szczątki samolotu, poszczególne małe, leżące.
Monika Olejnik: : Słyszałam, że oficerowie BOR, którzy rozpoznawali, próbowali rozpoznać to co zostało, odnajdywali różne przedmioty, płakali. Marian Janicki: : Tak, ja z nimi płakałem, byli w tak zszokowani, byli tak wstrząśnięci. Ale powiem szczerze jestem dumny z nich, nie musieli tego robić, pani redaktor, nie musieli tego robić, ale chcieli, chcieli, do końca byli, moi oficerowie byli na lotnisku do wywiezienia ostatniego ciała. Po 12.00 w nocy, myśmy wylecieli stamtąd, odlecieli do Polski oni tam jeszcze zostali, naprawdę znakomici ludzie.
Monika Olejnik: : Widział pan twarz Władimira Putina wtedy? Marian Janicki: : Widziałem.
Monika Olejnik: : Czy to była udawana reakcja? Marian Janicki: : Myślę, że nie, myślę że nie. To jest moje prywatne uczucie, przepraszam bardzo, myślę, że nie. Tak, jak widziałem pana premiera Donalda Tuska, widziałem twarz również pana Władimira Putina myślę, że to nie było udawane. Moje prywatne odczucie.
Monika Olejnik: : Jaka to była twarz, twarz Putina. Marian Janicki: : Smutna, zatroskana, wstrząśnięta twarz człowieka, który naprawdę myślę, że – może to za dużo powiedziane cierpiał, ale no był w traumie, naprawdę, tam zresztą wszyscy byli, z niedowierzaniem patrzyli na to, co się stało.
Monika Olejnik: : Dziękuję bardzo, gościem Radia ZET był gen. Marian Janicki szef Biura Ochrony Rządu. Marian Janicki: : Dziękuję bardzo.
Wstrząsające, prawda? Wstrząsająca jest relacja ignoranta, na barki którego złożono zbyt odpowiedzialne zadanie.
W rozmowie podkreśliłam to, co wydało mi się najistotniejsze. Dodatkowo zwracam uwagę na słowa: "standard jest taki: my dostajemy do Biura Ochrony Rządu listę pasażerów, to są kompetencje, obsługa czy zabezpieczenia delegacji to są kompetencje mojego zastępcy pułkownika Bielawnego". Czyli prawdę mówił Macierewicz, wizycie Głowy Państwa lecącej na państwowe uroczystości nadano status zwykłej delegacji, a "zabezpieczenie delegacji to kompetencje zastępcy"... Matko Boska! I nad wszystkim czuwali Rosjanie, rekonesans był, ale przed wizytą Tuska, bo przecież oni już po Westerplatte wiedzieli, że jest współpraca. Czytając ten wywiad po ponad dwóch latach, kręcę głową z niedowierzaniem. I rozumiem, dlaczego został ukryty. Pytanie przez kogo, Radio Zet, czy osobiście Monikę Olejnik? Jedne relacje znikają, inne się pojawiają... Tomasz Lis informuje - generał Janicki powiedział, że pułkownik Florczak powiedział. Paczula
Janicki Marian mówi jak było. I jak wysyłał swojego człowieka na śmierć, choć ten ponoć błagał, by z tym skończyć... A „Newsweek” to szczere wyznanie wyszperał
„Newsweek” ponoć dotarł do wstrząsających zeznań niejakiego Janickiego. Generała zresztą i zresztą wciąż szefa BOR. Ów Janicki, Marian opowiedział prokuratorom, jak to jeden z jego podwładnych, który zginął w smoleńskiej katastrofie, przestrzegał go przed kataklizmem, który niechybnie nadciąga z winy służb prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a najpewniej i z winy samego prezydenta. Teraz Janicki może wygadywać, co tylko mu do głowy przyjdzie i zalęgnie się tam jako teoria tłumacząca tragedię. Płk Jarosław Florczak miał Janickiego prosić, aby już nigdy nie wysyłał go w podróż z prezydentem, bo wówczas zawsze bałagan, nigdy nic nie wiadomo i z pewnością zbliża się katastrofa. Ale Janicki w ogóle się tym nie przejął, znowu posłał pułkownika. Tym razem do Smoleńska. Na pewną śmierć. Jeśli ktoś mógł przypuszczać, że pod generalską czapką noszoną przez Janickiego drzemią, choć resztki żołnierskiego honoru, ba – zwykłej ludzkiej godności, to teraz widzi jak bardzo się mylił. W usta nieżyjącej osoby można włożyć każde kłamstwo. I kto to czyni? Osoba, która doszczętnie się skompromitowała nie robiąc nic, co mogłoby uczynić podróż do Smoleńska bezpieczniejszą. Przecież rosyjskie służby bez najmniejszego wysiłku przepędziły funkcjonariuszy BOR, którzy chcieli dostać się na lotnisko i skontrolować stopień jego przygotowania do polskiej wizyty na najwyższym szczeblu. Czy Janicki choć kiwnął palcem w bucie po tak oburzającym incydencie i próbował powiadomić o tym kogokolwiek? Czy na pokład samolotu przedostała się wiadomość, że borowcy zostali z lotniska przegnani i nikt nie wie, jak ono wygląda? Janicki próbuje retuszować swój obrzydliwy wygląd rewelacjami, których nieżyjący pułkownik nigdy potwierdzić nie będzie mógł. Tak właśnie rodzą się oszustwa, którymi karmią się potem osobnicy ukształtowani intelektualnie i moralnie na podobieństwo Lisa Tomasza. I Maziarskiego Wojciecha. I Żakowskiego Jacka. I podobnych synów dzisiejszych potrzeb, dzisiejszej elity. Także generalskiej z szoferskim rodowodem.
Dziennik Tomasza Domalewskiego
Nasze Drogie Kutasy No może nie tak bardzo nasze, ale niewątpliwie drogie. Kutas, jak wiemy jest w zasadzie zbędnym dodatkiem, choć pełni jednak ważną rolę na „końcu sznura”, czy też, co postaram się wywieść, na końcu pewnego łańcucha pokarmowego. Co ciekawe i wymowne, bywał, a jak sądzę dalej jest w szamerunku mundurów, tudzież tak obecnych w naszej rzeczywistości „zasłon”. Definicja kutasa nie jest wiedzą tajemną, zatem pozostaje tylko antycypować jego rolę poniewczasie. Najlepiej byłoby nie zwlekając podać jakiś prosty przykład kutasa, wręcz podręcznikowy. Tyle, że podręczniki, że tak powiem, milczą. Trudne to, gdy wszyscy na swój sposób są podobnie jak rzeczony zbędni. Oczywiście nie w swoim mniemaniu. Z tym, że niezbędność jest bezlitośnie weryfikowana. Gdy mówimy wprost delikwentowi - Ale kutas z ciebie, nie mamy zapewne na myśli, ni też w sercu określenia go zbędnym dodatkiem, choć to też jest trafne, ale rzeczemy mu wprost, iż jest… No właśnie, jak zdefiniować. Iż zachowuje się jak świnia, robi bydło, zachował się niewłaściwie. Zdradził, oszukał, zawiódł zaufanie. Można mnożyć dookreślenia. Jedno jest pewne, ja wiem kim one jest i co uczynił. Podobnie jak, gdy nazwę kogoś qrwą i nie jest to przeklinanie, tylko określenie postawy moralnej. Nie wiem skąd się to do końca bierze, że nie muszę się zastanawiać nad doborem i znaczenie słów, a nawet całych zwrotów, gdy przychodzi mi wyrazić emocje, czy też dokonać oceny w prostych żołnierskich słowach. Bynajmniej nie żołdackich. My jeszcze tak mamy, a młodzi ? Zapewne na swój sposób też tyle, że bez całego bogactwa pokoleń. To jak w ogniu walki, a czasem w spokojnej dyspucie. Omijamy zbędne połączenia i walimy prosto z mostu. A ów skutecznie zasłania swoją, jakże swojską legendą szemrane konszachty. Byle wywieść, że un taki nasz i o Wolność sztandarową walczył. Aż do utraty tchu, w skoku przez płot. Z łaskawości resortowej motorówki.
Jeżeli już mamy poza sobą problemat niezdefiniowanych…, nie tylko kutasików, to w kontekście obecnej sytuacji, choć nie bez tła przeszłego, najłatwiej będzie wskazać rzeczonych i ich czyny oraz zbędność dla nas. A z drugiej strony znaczącą ich rolę, szczególnie dla aparatu władzy. Czyż Lisek Chytrusek nie jest kutasem, albo też taki Zbożny kiedyś Wołek. A może Adaś Niezgódka ?, nie !. On wyższą rangą, to na jego mundurze żywią się chwosty. A i on zapewne podpięty pod jakiś sznur i łańcuch. Tym bardziej, że nasz tytułowy ozdobnik najczęściej zdobił ( można by uznać, iż dodawał ) dolne „wykończenie”. A czymż innym jest oddolne działanie. W najszerszych warstwach społeczeństwa, bo dalej, pomimo awansu, dzielmy się na klasy. Taki kutas, pomimo, iż niby z wyższej półki sklepiku z bibelotami systemu. Onże wstawiony między wartości i tradycję potrafi za odpowiednią gażę ( podług rankingu zasług ) nieźle je sponiewierać i zniechęcić do sięgania po lektury podstawowe. Szczególnie groźna jest podmiana. Tam gdzie użyteczni z lekkością aniołów rewolucji wpierw gnoją zboków i nie szczędzą im upokorzeń, tudzież tiurmy i psychuszki, a potem lekką rączka biorą ich na sztandary. Do kutasów zawsze mieliśmy szczęście i niestety byliśmy zbyt pobłażliwi. Również na co dzień i wśród najbliższego otoczenia. Zapytacie zatem skąd wiem i kto jest… Ja nie mam z tym problemu. Zapewne i mi się zdarzyło. Tyle, że nie tak. Drobne potknięcia tylko równają krok. Prawdziwe frędzle mają problem z tym, że wiszą na pasku oraz pod obcym kroczem. Bowiem jakim pomponem trzeba być, by radośnie kiwać się i innych. Czas się pozbyć „wymyślnych ozdupek” ( nie ma tu błędu ). Co zrobiliśmy, by wyeliminować z naszej wspólnej przestrzeni Megakutasów, choćby takiego Urbana i jego pogrobowców, pokroju największej blachary polskiego dziennikarstwa. Tej, co zaraz po Imeldzie Marcos ma buty na każdą okazję. Że nie wspomnę o Zalewajce stosownej się ustosunkować, gdy Rodina Zowiot i Kredyt we Frankach też. Można by mnożyć przykłady, a tu jedynie trzeba nam odciąć natychmiast zarówno ozdoby Komorosia, jak i całego układu. Kontynuacji medialnej PRL-u. Pogonić trzodę chlewną, wsobną, aż do Bulu. I niewiele trzeba. Wystarczy proste CIACH. Nie palmy papierosów ! Palmy Komitety !. A adresy są znane, przynajmniej te jawne, na zbiegu Czeskiej i Wiertniczej. Choć geograficznie oddalone. Tak jak kilka grup wpływu. Co prawda nowoczesność w Domu i w Zagrodzie spowodowała, iż to bardziej Oni nas, niż My ich widzimy. Co jest pocieszające, a no to, że łatwo zlokalizować „rodzime wizytantki”. Gromadzą się głownie przy nadajnikach. Przed i po emisji. Najpierw picowane, a potem w kolejce do KASY. Widoczne są także w dolnych partiach stroju Nadobnych. Tak sobie dyndają, jak to kutasiki. Zapewne nie wymieniłem ni góry, ni też dolnych elementów Szaty, a bo i po co, jak nadzy są. Od pokoleń. Tylko nam zaćma i źle pojęte człowieczeństwo wadzi w rozprawie. Bynajmniej nie uniwersyteckiej. Zacznijmy od Bacha. Bach w łeb i po ptokach. Tak naprawdę niebieskich. Tych bardziej z Lunaparku, niż spod Budki z Piwem. Wieleż trzeba, by na cztery wiatry rozgonić ? Oż, tak po prostu determinacji. W obronie. I takoż w ataku. Nie bez pamięci, kto i kiedy okazał się wzorcowym. Przejmijmy najlepsze i sprawdzone metody, ich metody. Na ten czas, gdyż nagli. Nie bójmy się rachunku sumienia. Z grzechu zaniechania nikt nas nie uwolni. Żadna spowiedź, tylko czyn. Nie wiemy, a nawet możemy być pewni, że tzw. okazji już więcej nie będzie. Sami się wystawiają na odstrzał. Na regulację. Tropić, ścigać i… A także na ważnym etapie o wnykach nie zapomnieć, Odciąć od paśnika. Dał nam przykład Jaruzelski, jak zwyciężać mamy. A i ostatnio okazało się, że wystarczy kabel przeciąć, by Imperium straciło kontakt. Podobnie, jak stracili po zwycięstwie prawicy i wyborze Lecha Kaczyńskiego na Prezydenta Polski. Pierwszego spoza Układu. I na nic nie pomogą szlochy polieznych, że przy Okrągłym był widziany. Jednak stakanami się nie stukał z ferajną. Lista nie będzie miała końca, chętnych by dyndać między nogami, blisko niewymownej strefy. A wystarczy pomimo ich ewolucji odciąć „kable” wśród nas i takoż samo breloczki potraktować. Wtedy uwiędną niechybnie, bez swojskiego słoneczka. Zbyt dużo ich bowiem i wszyscy im płacimy. A najwięcej Polska. Czy nawołuję do czynów zabronionych ? Podług jednych tak. Oni zawsze będą parskać poprawnie. Ja temu niezwyczajny. Nasze Drogie Kutasy są bardo tanie i łatwo je kupić. Jednak nie polecam. Obejdziemy się bez nich. Im będzie trudniej. Szatan bez ogona bardziej śmieszy, niż przestrasza.
Teraz z innej beczki.
Senność gęsta jak śnieg i krążąca jak śnieg
Zasypuje śnieżnymi płatkami sennymi
Bezprzyczynny mój dzień, bezsensowny mój wiekI te
ślady bezładnych moich kroków po ziemi.
Czy to dobrze, czy źle: tak usypiać we mgle?
Szeptać wieści pośnieżne, podzwonne, spóźnione?
Czy to dobrze, czy źle: snuć się cieniem na tle
Kołującej śnieżycy i epoki przyćmionej?
Senność gęsta jak śnieg i krążąca jak śnieg
Zasypuje śnieżnymi płatkami sennymi
JWP
TROTYLOWE ZAGADKI, CZYLI OBRONA AFGANISTANU Odkąd świat usłyszał, za sprawą Cezarego Gmyza, o trotylu na wraku TU 154 M numer boczny 101, rozpoczął się zadziwiający w swej wymowie festiwal, mający jeden cel: wytłumaczyć opinii publicznej, że tak naprawdę obecność trotylu, tudzież innych składników materiałów wybuchowych na wraku polskiego samolotu dla VIP –ów nie jest niczym, co powinno niepokoić, czy dziwić. Oczywiście na wypadek, gdyby żmudne, półroczne badania laboratoryjne potwierdziły obecność TNT, a prokuratura zmuszona była to podać w formie surowej, jednoznacznej informacji, z wyprzedzeniem stworzono i dyskretnie wpuszczono w obieg historyjkę o II wojnie światowej i Afganistanie. Międzyczasie prokuratorzy, chcąc zaspokoić ludzką ciekawość i zmniejszyć niepokój społeczny, co jak się okazało było głównym motorem ich ostatnich działań, przeprowadzili badania pirotechniczne na bliźniaczym tupolewie. Zgodnie z oświadczeniem NPW wynik był analogiczny, do tego, jaki uzyskano z badań wraku w Smoleńsku. Wykonując badania 102 - ki prokuratorzy szczególną uwagę zwrócili na fotele, pasy bezpieczeństwa i salonkę. Rozumiem, że wskazanie akurat tych elementów do badań nie było przypadkowe i miało związek z tym, że właśnie na tych fragmentach samolotu, którego wrak spoczywa w Smoleńsku, znaleziono najwięcej śladów materiałów wybuchowych. Wydaje się, że również kuzyn śp. Ewy Bąkowskiej, prezentując wyniki badań pasa bezpieczeństwa natchnął panów prokuratorów. Podobnie rzecz się ma z salonką, którą z jakichś przyczyn wymieniono w oświadczeniu, a która, jak wszyscy pamiętają, w dość dziwnych okolicznościach była przebudowywana 6 kwietnia 2010 roku w tempie ekspresowym. W jakim kierunku idzie wyjaśnienie obecności materiałów wybuchowych (dwa detektory z podanych przez prokuraturę (Pilot-M, MO-2M) rejestrują wyłącznie obecność materiałów wybuchowych, a drugi z nich potrafi je zidentyfikować) na bliźniaczym samolocie, choć jak widać nie potrzeba było do ich stwierdzenia aż pół roku? Tak, jak napisałam wyżej, wszystkiemu winni mają być polscy żołnierze, którzy podróżowali tym samolotem do/z Afganistanu, bo przecież TU 154 M o numerze 102 nie brał udziału w walkach pod Smoleńskiem w czasie II wojny światowej, ani nie „wytaplał” się w tamtejszym błocie. Jednak to wyjaśnienie do mnie nie przemawia, ani nie tłumaczy wszystkich okoliczności zdarzenia. Trudno bowiem sobie wyobrazić, aby polscy żołnierze wracający do domów po kilkumiesięcznej misji, w dodatku rządowym samolotem dla VIP , wsiadali na pokład wprost z pola walki, w brudnych mundurach, z resztkami trotylu na rękach. Afgańska hipoteza nie tłumaczy też tego, w jaki sposób materiały wybuchowe znalazły się na skrzydle 101 – ki , która rozbiła się w Smoleńsku? Czyżby za rządów PO doszło aż do takich oszczędności, że żołnierze są zmuszeni podróżować przypasani do skrzydeł samolotów? Pod wpływem ostatnich wydarzeń oświadczenie wydał też rzecznik BOR, stwierdzając, że już we wrześniu 2010 roku pies badający pokład TU 154 M o numerze 102 wyczuł obecność materiałów wybuchowych, co miało skutkować rozkręceniem foteli, szczegółowym ich przeglądem i prześwietleniem całego samolotu. Czyżby podejrzewano, że mechanicy z Samary ukryli w fotelach niespodziankę? Czy to jest główny powód, dla którego 102 – ka zaraz po przylocie z Rosji miała pójść na sprzedaż, a najważniejsze osoby państwie zdecydowały, że jednak bezpieczniej latać wyczarterowanymi samolotami? Rzecznik BOR ujawnił też, że 10 kwietnia 2010 roku, tuż przed odlotem w podobny sposób był sprawdzany samolot o numerze 101, ale wówczas ani pies, ani urządzenia nie wykazały obecności materiałów wybuchowych.
Jak to tłumaczyć? Skoro na obu samolotach znalazły się materiały wybuchowe, które mieli wnieść na sobie żołnierze z Afganistanu, to jak to się stało, że na tupolewie o numerze 102 pies je wyczuł w czasie kontroli, a na tupolewie o numerze 101 już nie, choć musiały tam być, skoro były jeszcze we wrześniu tego roku? Możliwości wytłumaczenia tej finezyjnej trotylowej zagadki jest kilka. Albo 10 kwietnia 2010 roku kontrola pirotechniczna nie była należyta, pies złapał katar, a spektrometr się rozkalibrował, albo pies jednak wyczuł, ale ktoś uznał, że to pewnie żołnierze z Afganistanu zabrudzili, więc wszystko w porządku, samolot może lecieć, nie ma sensu rozkręcać foteli, bo to tylko prezydent leci, a papier wszystko przyjmie. Warto tutaj przypomnieć, że prokuratura postawiła BOR zarzut fałszowania dokumentacji już po katastrofie smoleńskiej. O jakie dokumenty chodziło i czego dotyczyły? Trudno powiedzieć, ale z pewnością nie dotyczyło to informacji na temat czystości pokładowej toalety. Jest też inna możliwość – być może „mechanicy” z Samary tak sprytnie schowali niespodzianki, że nawet szkolony pies ich nie był w stanie wyczuć? Poza tym chyba standardowo nie bada się wnętrza skrzydła. Były pirotechnik BOR , major Terela powiedział w wywiadzie dla Naszego Dziennika:
„Przed startem samolotu, w ramach prowadzenia rozpoznania pirotechnicznego na pokładzie, dokonuje się rozpoznania również z użyciem psa służbowego do wyszukiwania materiałów wybuchowych. Gdyby na tych fotelach pasażerskich były ślady trotylu, pies by te miejsca zaznaczył. Takie wydarzenie powinno zostawić ślad w dokumentacji Biura Ochrony Rządu”. W związku z tym zachodzi pytanie, czy dokumentacja BOR z kontroli pirotechnicznej z 10 kwietnia jest kompletna, prawdziwa i nie budzi wątpliwości? Bo chyba nikt nie uwierzy w to, że materiały wybuchowe znalazły się na wraku polskiego samolotu dopiero dwa lata po katastrofie.
http://www.naszdziennik.pl/wp/15355,spektrometry-nie-wariuja.html
http://www.fakt.pl/Pies-nie-wykryl-trotylu-w-tupolewie-10-kwietnia-Tupolew-byl-sprawdzany-10-kwietnia,artykuly,188274,1.html
http://naszeblogi.pl/34026-symulacje-naczelnej-prokuratury-wojskowej
Martynka
Popłuczyny po Grossie „Pokłosie” - nowy film Władysława Pasikowskiego to tylko marne popłuczyny po Grossie. Zamiast mądrego, zgodnego z elementarną faktografią filmu o wojennych relacjach polsko-żydowskich na terenach zagarniętych przez Związek Sowiecki do czerwca 1941 r. (w zmowie z III Rzeszą Niemiecką) oraz o tym, co się działo w dniach następnych, otrzymaliśmy propagandową zupkę, zgodną z polityczną poprawnością, ale nie ze znanymi powszechnie faktami. Już Jan Tomasz Gross dowiódł w swych pseudonaukowych publikacjach (tak, jest ich kilka!), że nie umie korzystać ze źródeł, czytanie akt (ze zrozumieniem) jest mu obce, a prawda to kategoria, która po prostu przeszkadza, więc tym gorzej dla niej. Przerabianie mężczyzn na kobiety (elementarna nieznajomość imion żydowskich i kontekstu), mylenie świadków, błędna topografia, interpretacja rodem z domu wariatów. Wydawało się, że już gorzej być nie może, ale dla chcącego nic trudnego!
Pasikowski poszedł więc jeszcze dalej i wypuścił jeszcze większego gniota - knota. O co chodzi? Oto z przysłowiowej Hameryki wraca chłopski syn na zapyziałą wieś na północnym Podlasiu. Wieś, jak wieś, wiadomo, trzeba ją jakoś pokazać, żeby tło do filmu było odpowiednie. Prawie nikt w niej nie pracuje, brudne, zarośnięte typy snują się bezmyślnie albo sączą tanie trunki na podsklepowych ławkach. Wiadomo, gnuśne Polaczki… Wszystko typy jak z albumu Cesarego Lomboso, bo jakże któryś z nich miałby wyglądać normalnie? Czyli, wiadomo, to „my” i jesteśmy „u siebie”. Przybysz z Hameryki nie lubi „żydków”, bo sam robił przy azbeście, a oni (te „żydki”, ma się rozumieć) to wielki kapitał, porządnej roboty się nie imają. Wraca do brata i dopiero w tym momencie akcja zaczyna się kręcić. Brata nikt we wsi nie lubi, prześladują go, dokuczają, wybijają szyby. Za co? Bo ratuje żydowskie macewy, rozsiane gdzieś po drogach i gospodarstwach. A wieś kryje straszliwą tajemnicę. Jaką? Wiadomo, po lekturze Grossa nic wymyślać nie trzeba. Po nitce do kłębka, rozwija się fabuła. Oto przed wojną we wsi, która obecnie liczy zaledwie kilkanaście chałup i tyleż rodzin, miejscowi wymordowali swych sąsiadów – Żydów. Powody są dwa. Po pierwsze, „bo Żydzi zamordowali Chrystusa”. Powód drugi to mienie. Otóż miejscowi Żydzi posiadali zasobne gospodarstwa, polscy goje wyłącznie bagna i nieużytki. Co im na nich rosło, z czego zatem żyli, nieważne. I Żydów (oraz ich gospodarstw) było we wsi zapewne więcej niż polskich gojów… Po wkroczeniu wojsk niemieckich na te tereny, do wsi zajechało autem dwóch gestapowców (esesmanów?) – tego nie wiemy, ale to bez znaczenia. Przyjechali, być może dali polskim gojom zezwolenie na wykończenie miejscowych „żydków” i, oczywiście, zaraz sobie pojechali. Bo przecież Niemcy to nawet świadkami nie mogli być, wiadomo, światowi, kulturalni ludzie, nie to, co miejscowi Polacy. Ci zaś następnego dnia przystąpili do morderczej orgii. Jak? To też wiadomo, dał nam wzory Gross, Pasikowski to tylko tfu-órczo rozwinął. W ruch poszły więc piły (piłowanie żywych „żydków” to przecież nasza oczywista, prawie codzienna zabawa), jednej dziewczynie to głowę odpiłował miejscowy zalotnik, bo go przed wojną nie chciała. I rozpoczął ową głową grę w nogę. Po wstępnych igraszkach i uciechach stu kilkudziesięciu „żydków” (w tym kobiety i dzieci) zapędzono do chałupy niejakiego Kality (ojca naszych filmowych braci) i spalono żywcem. Gdy matki wyrzucały dzieci na zewnątrz, polscy goje wrzucali je ponownie, nadziane na widły… Alegorią tego wydarzenia jest płonące pole braci z dojrzałym zbożem i płonąca w polu stodoła, żeby aluzja nie była zbyt cienka. Kto to robił, kto brał w tym udział, kto skorzystał? Cała wieś, bez wyjątku, czyli my wszyscy. No, może tylko jedna dziewczyna była wtedy przeciwna (o czym sama opowiada braciom), choć bierna, ale ją wieś wyzwała od „starych k…”. Mroczna tajemnica, skrywana przed światem przez 60 lat, wychodzi na jaw na skutek dzielnej postawy braci, synów owego Kality, który miejscowym „żydkom” nawet własnej chałupy gościnnie użyczył. W nocy (bo w dzień strach przez całą wsią, która ma wrogie zamiary) własnymi rękami wygrzebują z błota doczesne szczątki, główne świetnie zachowane czaszki i kości - i chowają je na własnym polu. Jak się okazuje, pole to też jest w sumie żydowskie, zagarnięte po zamordowanych, bo przecież cała wieś się obłowiła na tym procederze, przejmując mienie żydowskie w miejsce własnych błot i nieużytków. Dosłownie cała, oni wszyscy (czyli… my!). Bracia mają praktycznie wszystkich przeciwko sobie. W sensie czynnym, nie tylko biernie. Wieś, to nienawistnicy, ogarnięci taką samą chęcią mordu jak ich protoplaści, ojcowie i dziadowie. Niektórzy ze sprawców żyją sobie zresztą spokojnie we wsi, otoczeni powszechnym szacunkiem. Pilnowani troskliwie przez następne pokolenie, przez dzieci i wnuki, żeby popełniona zbrodnia na jaw nie wyszła, bo też mają w tym interes, czyli pożydowskie mienie. Wieśniacy obsmarowują zabudowania braci antyżydowskimi napisami, mordują ich psa rytualnie (?) zakłuwając go nożem. Dybią już nie tylko na ich zdrowie (pobicia są normą), ale wreszcie i na życie. I osiągają to, czego chcieli. Młodego Kalitę, który osiadł na gospodarce po swym ojcu-mordercy, krzyżują na drzwiach stodoły. Tak, tu i teraz! Symbolika jest aż zanadto czytelna, to jedyny sprawiedliwy, który na męczeńską śmierć, tak jak Chrystus, w ich oczach zasłużył. Dostał wreszcie za swoje, aby tamta zbrodnia znalazła swe dopełnienie, a ciągłość etniczna sprawców-tubylców swój właściwy wyraz. Konający, przybity do drzwi własnej stodoły młody Kalita, tylko za to, że szuka prawdy, jest dla Pasikowskiego symbolem. Polacy-antysemici do dziś rozprawiają się krwawo z takimi przypadkami. To w końcu normalka, prawda? Choć na miejscu jest cała wieś (gawiedź przyszła patrzeć i pomagać sprawcom, tak jak wtedy?), są służby, jest policja – nikt ukrzyżowanego, ale przecież żywego nie zdejmuje, nie udziela mu pomocy. Absurd? A skądże, to tylko taka „wymowa artystyczna”, po prostu wizja, która ma wyrażać wszystko, w istocie nie wyrażając nic. Poszedłem na tego gniota (nie mówię tylko o treści, ale tyle uproszczeń, spłaszczeń i przekłamań trudno znaleźć gdzie indziej) z obowiązku, aby napisać powyższą recenzję. Znając dość dobrze realia tamtych czasów na tamtym terenie i obecną jednostronną propagandę (także urzędową), nie mogłem się przecież spodziewać czegoś innego. Gwarantem takiej i wyłącznie takiej wizji był reżyser i autor scenariusza, Władysław Pasikowski, który w „Psach”, rehabilitował dzielnych ubeków. Także nadzwyczaj szczodry Polski (?) Instytut Sztuki Filmowej, który wyłożył aż 3,5 mln zł (z naszych podatków, przecież nie swoje dali), miał jakiś cel. Dołożyli do tego „interesu” Rosjanie, bo i kapitał postsowiecki się na to znalazł. Oby bezzwrotnie. Na pierwszym seansie w dniu premiery w sali kinowej było aż… trzech widzów, łącznie ze mną. To budzi jakieś nadzieje, jeśli nie zapędzą siłą dziatwy szkolnej, to kolejny gniot z całej takiej serii okaże się klapą. I słusznie, bo na nic więcej nie zasłużył. Leszek Żebrowski
Klijnstra: Nie bójmy się hipotezy o zamachu Aktor i reżyser holenderskiego pochodzenia Redbad Klijnstra przyznaje, że nie rozumie sytuacji, w której ktoś, kto mówi głośno, że prezydent Kaczyński mógł zostać zamordowany, nazywany jest od razu wariatem. W rozmowie z portalem Onet.pl Redbad Klijnstra tłumaczy, że Holendrzy, z którymi rozmawiał o katastrofie smoleńskiej, dziwią się jak mogło dojść do takiego wypadku. Zresztą podobne podejście mają w tej sprawie Włosi, Rumuni i Francuzi.
- Uważają, podobnie jak wielu Polaków, że hipoteza zamachu powinna być badana jako jedna z głównych przyczyn katastrofy. To jest zwykłe założenie, biorąc pod uwagę rangę samolotu oraz fakt, że takie samoloty z reguły nie spadają przez przypadek. A polska klasa rządząca uważa, że można badać wszystkie hipotezy, tylko nie zamach. Dlaczego? Jak można odrzucić hipotezę zamachu, kiedy w Polsce wciąż nie ma wraku Tu-154M? Dlaczego samolot nie został poskładany, a wrak pocięto i umyto? Po zamachu nad Lockerbie poskładano wrak samolotu, mimo że był podzielony na tysiące kawałeczków w promilu kilkudziesięciu kilometrów. Dlaczego tak długo niszczał leżąc pod gołym niebem? Dlaczego strona polska nie dość skutecznie upomina się o zwrot wraku? Tylko dlatego, że mamy oczywisty lęk przed taką ewentualną prawdą, mamy uciekać od jej dochodzenia? - mówił w rozmowie z portalem Onet.pl Redbad Klijnstra.
Aktor i reżyser jest zdziwiony tym, że mówienie o hipotezie zamachu na życie prezydenta Kaczyńskiego wywołuje tak silne ataki i agresję.
- Zamach to nie jest od razu film sensacyjny i wojna. Nie bójmy się hipotezy o zamachu na życie prezydenta Kaczyńskiego. W Polsce próbuje się narzucić myślenie, że każdy kto pomyśli, że w Smoleńsku doszło do zamachu, musi być oszołomem. A jeśli ktoś powie głośno, że prezydent Kaczyński mógł zostać zamordowany, to na pewno jest wariatem. Ja tego nie rozumiem. Nie mówię, że doszło do zamachu i prezydent został zamordowany, ale uważam, że za wszelką cenę trzeba to wyjaśnić. Inaczej nie da się państwa polskiego poważnie traktować – uważa Redbad Klijnstra. W dalszej części rozmowy z portalem Onet.pl Redbad Klijnstra podkreśla, że gdyby stronie rosyjskiej zależało, żeby nie padło na nią podejrzenie o zamach, to oddałaby Polsce cały wrak.
- Rosja jest państwem rządzonym autorytarnie i Putin jednym słowem mógłby sprawić, że Polska natychmiast odzyskałaby wrak. Kiedy jakiś czas temu na Węgrzech izraelski helikopter uległ katastrofie, to Mossad otoczył teren i nie pozwolił nikomu podejść na miejsce zdarzania, po czym zapakował każdą cząstkę wraku i zabrał całość do siebie. Dlaczego Polska nie prosiła o pomoc NATO i Unii Europejskiej przy wyjaśnieniu katastrofy smoleńskiej? Miedzy innymi od tego są sojusze i unie, żeby pomagać i wspierać również w takich sytuacjach, pomijając fakt, że na pokładzie samolotu był telefon z NATO-wskimi kodami – tłumaczy Redbad Klijnstra. Niezalezna
PSL-owski koń Wybór Piechocińskiego za Pawlaka na przewodniczącego PSL, to niewątpliwie niespodzianka. Ale to nie jest istotne w tej sprawie o której chcę pisać. Nawet nie o tym, że afera Sawickiego dała asumpt do połączenia sił "zamachowcom" i że wygląda na to, że to Sawicki był jednym z głównych rozgrywających. Dużo ciekawsze są przepychanki po tym fakcie na szczycie władzy w PSL i to o co w tym wszystkim chodzi. Dziennikarze piszą, mówią, że Piechociński nie ma planu, ma plan itd. To nie jest istotne, o co innego w tym wszystkim chodzi. I Piechociński bardzo ładnie się z tym wszystkim sypnął. Grupiński(PO) w wywiadzie przed chwilą stwierdził, że kiedyś powiedział: "Jedyna partia jaka się w ciągu najbliższych 20 lat nie rozpadnie to PSL". Uzasadniać nie chciał. Dlaczego? Ponieważ, PSL jest to partia władzy. Partia interesu. I nie zawsze chodzi tu o interes partii, prawie nigdy nie o interes Polski, rzadko o interes rolników, zawsze o swój partykularny interes. Pawlak wstrząśnięty nie zmieszany zgodnie z tą logiką nie ogląda się na interes kraju (negocjacje unijne, stabilność koalicji - komentarze dziennikarzy), ale wzywa nowego prezesa do wzięcia na siebie ODPOWIEDZIALNOŚCI. Tym słowem kluczem Pawlak szachuje Piechocińskiego i zmusza go do podjęcia rękawicy, o możliwości porozumienia mówiąc: "Trzeba wybaczać ale nie zapominać", zabrzmiało groźnie. Oczywiście piłeczka zostaje odbita i to samo mówi Piechociński, wzywając Waldiego do wzięcia odpowiedzialności za ... negocjacje unijne i PRAGNIE by Pawlak został dalej w rządzie do marca do końca negocjacji z UE na temat budżetu. Dlaczego bo go kocha,bo Polska, koalicja wicie Waldku rozumicie. Waldek rozumie.
Czytając między wierszami. Wynik tych negocjacji z UE będzie tak katastrofalny dla Polski i prawdopodobnie dla polskich rolników, że każdy z tych polityków traktuje to jak gorący kartofel, nie chcąc dawać do tego twarzy. Pawlak mógłby to zrobić gdyby był dalej prezesem, zrobiłby jakąś woltę, coś tam obiecał "miszcz" w tym jest więc liczyłby, że się by wyłgał. Ale w takiej sytuacji? Co mu to daje nic, poza eliminacją na trwałe z polityki jeżeli scenariusz pesymistyczny w sprawie środków z Unii się sprawdzi. Piechociński potrzebuje czasu na umocnienie się w partii, nie ma czasu na zajmowanie się pracą w rządzie, bo jego zwycięstwo było minimalne. A z drugiej strony zostając wicepremierem "bierze na klatę" cały ten bigos po Pawlaku. Krótko mówiąc klasyka: Złapał kozak tatarzyna, a tatarzyn za łeb trzyma. Miller(SLD) się cieszy z kłopotów PSL dziś na konferencji "hahał" się jak nigdy "nieobjęcie teki wicepremiera to jak małżeństwo bez konsumpcji", PiS i reszta siedzi i zaciera ręce, im gorzej w rządzie tym lepiej dla reszty. PO ma jasny cel i daje do zrozumienia, że chce by Piechociński wszedł do rządu. Po co? Potrzebują mieć do końca włącznie z nowym prezesem PSL umoczone PSL w porażce negocjacyjnej, bo nieumoczony prezes PSL to tykająca bomba koalicyjna, która daje zbyt duże pole manewru nowemu szefowi PSL w razie problemów gospodarczych, które nadciągają niczym tsunami, w każdej chwili rzuci papierami i zrzuci całą winę na PO i ... Pawlaka. Pawlak dystansując się od tego ma nadzieję na powrót po raz kolejny jako zbawca partii i posadek dla działaczy PSL. Premier Tusk dymisję Pawlaka przyjmie ... idziemy o zakład? Tu interesy PO i Pawlaka są zbieżne. Mariusz Gierej
PSL po liftingu Przewrót w Polskim Stronnictwie Ludowym? Rewolucyjna zmiana na polskiej scenie politycznej? Szansa na rozpad koalicji? Aby trzeźwo ocenić to, co wydarzyło się na kongresie PSL-u (odbywającym się nomen omen w Pruszkowie…), na którym nowym szefem PSL-u został Janusz Piechociński, trzeba najpierw uporządkować fakty. A wnioski, które z nich płyną, niekoniecznie muszą nastrajać optymistycznie. Zacznijmy od próby odpowiedzi na podstawowe pytanie: dlaczego Waldemar Pawlak przegrał z Januszem Piechocińskim? Jego pozycja jako lidera Stronnictwa, a jednocześnie wicepremiera i ministra gospodarki wydawała się przecież tak mocna, że nawet Janusz Wojciechowski, były prezes PSL-u, pokonany przez Pawlaka w 2005 roku, obecnie europoseł PiS-u, jeszcze niedawno twierdził stanowczo, że nie widzi szans, aby ktoś mógł Pawlakowi zagrozić.
Walka klik Wydaje się jednak, że na swoją porażkę naczelny strażak III RP zapracował sam, popełniając najczęstszy, banalny błąd ludzi, u których zbyt długie sprawowanie władzy usypia czujność: nie docenił przeciwników. I nie chodzi tu nawet przede wszystkim o Piechocińskiego. Wystarczy przypomnieć sobie sekwencję wydarzeń sprzed kilku miesięcy. Marek Sawicki, minister rolnictwa, uważany za człowieka numer 2 w stronnictwie, najważniejszego rywala i potencjalnego następcę Pawlaka, 5 lipca oświadcza w wywiadzie prasowym, że czas na przejęcie władzy w PSL-u przez „młodszą generację". Już 11 dni później wybucha tzw. afera taśmowa, ujawniająca nepotyzm i korupcję w podlegających Sawickiemu instytucjach i spółkach. Oczywiste było, kto na niej skorzystał: Pawlak nie tylko nie stanął w obronie Sawickiego, ale wezwał go na dywanik i publicznie upokorzył. Sawicki został zdymisjonowany i szefowi PSL-u mogło się wydawać, że pozbył się przeciwnika, więc rozpoczął usuwanie jego ludzi. To był błąd. Podczas kongresu grupa Sawickiego, który zachował spore wpływy w partii, w odwecie za lipcową akcję i bojąc się dalszego jej wycinania w razie wygranej Pawlaka, wsparła Piechocińskiego. Do tego doszły jeszcze głosy niezadowolonych młodych działaczy, blokowanych przez partyjny establishment, któremu patronuje właśnie Pawlak. Obawiają się oni, że polityka biernego trwania na dotychczasowych pozycjach i ograniczania się do konsumowania na bieżąco owoców rządowego sojuszu z PO jest krótkowzroczna i może spowodować klęskę w postaci zejścia PSL-u w najbliższych wyborach poniżej progu wyborczego. Ten alians wystarczył, by pokonać Pawlaka. Nic jednak nie wskazuje na to, by nastąpiła jakaś głębsza zmiana strategii czy programu ludowców. Zaprzeczył zresztą takiej możliwości natychmiast po wyborze sam Piechociński, najwyraźniej zaskoczony rozwojem wypadków. Jego teatralny gest klęknięcia przed delegatami najlepiej można chyba zinterpretować jako deklarację nienaruszania status quo. Potwierdził to zresztą następnie w serwilistycznej w tonie wobec Pawlaka, podtrzymującej linię partii wypowiedzi. Piechociński wyraźnie podkreślał, że koalicja z PO jest nienaruszalna, on sam ma zamiar ograniczyć się tylko do działalności wewnątrzpartyjnej, a swojego poprzednika prosił wręcz, by pozostał na rządowych stanowiskach. Wydaje się zatem, że zmiana na stanowisku lidera ludowców nie pociągnie za sobą rewolucji na scenie politycznej. Pawlak prawdopodobnie zostanie w rządzie, podzieli się jedynie wpływami w partii, a Piechociński pozostanie bardziej tytularnym niż faktycznym przywódcą.
Obrotowa partia III RP Zresztą wystarczy spojrzeć na polityczną drogę Janusza Piechocińskiego, by potwierdzić tę prognozę. Od wczesnej młodości był ZSL-owskim, a potem PSL-owskim aparatczykiem i nic w jego karierze nie wskazuje na to, by miał być człowiekiem o naturze rewolucjonisty. Przeciwnie, jego biografia przypomina raczej przeciętnego członka tej partii, nastawionego oportunistycznie i szukającego przede wszystkim konkretnych materialnych i personalnych korzyści. Taki charakter ma zresztą sam PSL – typowa partia władzy. To właśnie ten swoisty pragmatyzm pozwolił jej wspierać kolejne pookrągłostołowe rządy i wchodzić równie łatwo w koalicje z UW, SLD czy PO. Przypomnijmy, że choć Stronnictwo ma poparcie elektoratu balansujące na krawędzi progu wyborczego, to po 1989 roku aż przez 15 lat było u władzy. I co charakterystyczne, jedynymi wyjątkami były okresy, w których ster rządów obejmowały siły antyestablishmentowe, np. Prawo i Sprawiedliwość. Warto pamiętać, że to właśnie odmowa PSL-u wejścia do rządu z PiS-em w 2005 r. ostatecznie zmusiła Jarosława Kaczyńskiego do koalicji z Samoobroną i LPR-em. A w roku 2007, gdy PiS szukał możliwości kontynuowania rządzenia po wyrzuceniu Andrzeja Leppera i Romana Giertycha, to ponowna odmowa Pawlaka doprowadziła do przedterminowych wyborów i utraty władzy przez PiS. Czy nowy układ personalny na czele Stronnictwa będzie mniej antypisowski niż dotychczasowy? Nic na to nie wskazuje. Przeciwnie – Piechociński atakował PiS nawet ostrzej niż Pawlak, m.in. jako jeden z niewielu ludowców wypowiadał się przychylnie o postawieniu Jarosława Kaczyńskiego przed Trybunałem Stanu.
Nadzieje i realia Jednak tak istotna zmiana, nawet jeśli ograniczona do wymiaru personalnego, może nieco zaburzyć dotychczasową dosyć stabilną sytuację na szczytach władzy. Po pierwsze Piechociński będzie musiał zaoferować jakieś synekury grupom, które go poparły. A to może doprowadzić do „walk buldogów pod dywanem", które mogą przy okazji ujrzeć światło dzienne. Zmiany mają również niekiedy własną nieprzewidywalną do końca dynamikę i mogą wymknąć się spod kontroli. A emocje też odgrywają swoją rolę. Ewa Kierzkowska, zaufana Pawlaka, minister w Kancelarii Premiera z ramienia PSL-u, odmówiła podania ręki nowemu prezesowi… Podziały wśród ludowców mogą jednak z drugiej strony na tyle ich osłabić, że może na tym skorzystać Platforma. Wszak różne ich frakcje mogą właśnie u Donalda Tuska szukać poparcia w wewnątrzpartyjnych rozgrywkach. Jeśli tak by się stało, to wybór Piechocińskiego mógłby owocować pogłębieniem wasalizacji stronnictwa wobec PO. Prof. Andrzej Zybertowicz trafnie określił ludowców, pisząc: „PSL aktywnie blokuje rozwój Polski. Jest zorganizowaną, pasożytniczą grupą interesów, która przyczynia się do ogromnego marnotrawstwa – w skali ogólnopolskiej – zasobów publicznych. W kodzie genetycznym tej partii i jej zaplecza, kodzie wyniesionym z PRL, jest bowiem żerowanie na zasobach publicznych". Czas pokaże, czy cokolwiek w PSL-u w tym zakresie się zmieni, ale trudno na razie mieć na to nadzieję. Artur Dmochowski
Po aferze Amber Gold. Przerażonych jest 10 tysięcy prezesów Na zlecenie gdańskiej prokuratury rozpoczęły się przesłuchania tysięcy członków zarządów firm, głównie z Trójmiasta. Wielu przedsiębiorców może usłyszeć zarzuty, a niektórzy zostaną skazani, co wykluczy ich z biznesu. W październiku ujawniliśmy, że gdański sąd zawiadomił prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez zarządy 5,3 tys. spółek, które nie złożyły w terminie sprawozdań finansowych za lata 2009-2010. Najnowsze dane wskazują, że do Prokuratury Rejonowej Gdańsk-Wrzeszcz wpłynęło już 6 tys. takich zawiadomień i dotyczą one także roku 2011, a wedle prognozy liczba ta wzrośnie do ok. 10 tys. Pisma będące podstawą wszczęcia dochodzeń wysyłają wydziały gospodarcze KRS Sądu Rejonowego Gdańsk-Północ, które po aferze Amber Gold zaczęły przestrzegać artykułu 77 ustawy o rachunkowości: "Kto wbrew przepisom ustawy dopuszcza do (...) niesporządzenia sprawozdania finansowego (...), podlega grzywnie lub karze pozbawienia wolności do lat 2, albo obu tym karom łącznie".
Policjant przesłuchuje prezesa Przesłuchania prezesów spółek z województwa pomorskiego właśnie się rozpoczęły. W największych stopniu problem dotyczy Trójmiasta, tu bowiem działa najwięcej firm.
- Kilku moich znajomych, uczciwych i poważnych biznesmenów, zostało wezwanych na komisariat policji, gdzie złożyli zeznania - relacjonuje pomorski przedsiębiorca. - Dopuścili się uchybienia, ale są przerażeni sankcjami, które im grożą.
Policjanci dostali od śledczych wytyczne, by przepytać prezesów, kto odpowiada za złożenie sprawozdania i dlaczego ten obowiązek nie został spełniony. Następnie zeznania trafią do prokuratorów, którzy zdecydują, czy skierować akt oskarżenia. Radny pomorskiego sejmiku Przemysław Marchlewicz (PiS), który jest prawnikiem i sam prowadzi spółki, zwraca uwagę, że przez tę akcję nasza gospodarka może ucierpieć.
- To teraz przez Amber Gold wszyscy przedsiębiorcy mają cierpieć? - pyta. - Żeby było jasne: nie pochwalam takich zachowań jak niezłożenie w terminie sprawozdania finansowego, ale znajmy proporcje. Sensowniej byłoby nakładać nawet znaczne kary finansowe. Natomiast skazanie za przestępstwo przeciwko obrotowi gospodarczemu oznacza, że człowiek nie będzie mógł zasiadać w zarządzie spółki, uczestniczyć w przetargach, trafi do Rejestru Skazanych, nie dostanie pracy w sektorze publicznym i pewnie będzie mógł zapomnieć o zaciągnięciu kredytu. Dlatego przedsiębiorcy boją się tego typu spraw - dodaje. Dotychczas wobec spóźnialskich przedsiębiorców gdański sąd prowadził tylko postępowania przymuszające. Trwały miesiącami i z reguły nie przynosiły skutku. Szefom firm groziło 1 tys. zł grzywny. Prezesi takich firm jak Amber Gold czy Iberdevelopment nie płacili nawet tych stosunkowo niewielkich kwot. Szczytem możliwości sądu było nałożenie w ostatnich tygodniach aż 5 tys. zł grzywny na Katarzynę P., wiceprezes Amber Gold, ale stało się to, gdy spółka już znalazła się w upadłości i jej kondycja finansowa była wszystkim znana.
Możliwe umorzenia To, co dziwi pomorskich przedsiębiorców, jest normą w innych regionach. Przykładowo: Sąd Rejonowy dla Warszawy przesłał w tym roku 9,6 tys. podobnych zawiadomień, ale tylko nieliczne kończyły się skierowaniem aktu oskarżenia do sądu. Jak zakończą się sprawy w Gdańsku, przekonamy się za dwa miesiące, kiedy pierwsze postępowania dobiegną końca. Jolanta Janikowska-Matusiak, szefowa Prokuratury Rejonowej Gdańsk-Wrzeszcz, przedstawia możliwe scenariusze:
* Do sądu wpływa akt oskarżenia, członek zarządu zostaje skazany, co rodzi skutki opisane wcześniej.
* Umorzenie postępowania jest możliwe, gdy okaże się, że spółka faktycznie nie działała, nie miała kontrahentów albo członkowie zarządu chcieli rzetelnie wywiązać się z obowiązku, lecz z jakichś powodów nie mogli.
* Niekarani mogą liczyć na warunkowe umorzenie - mogą o to zawnioskować sami prokuratorzy lub później sąd. Przedsiębiorca będzie miał okres próby, dostanie karę finansową, ale nie zostanie skazany, co nie rodzi negatywnych skutków. Pewne znaczenie może mieć to, czy w końcu jednak złożyli sprawozdania i kiedy to się stało, oraz powód niezłożenia.
- Każdy przypadek rozpatrywany jest oddzielnie. Niektórzy członkowie zarządów zostaną przesłuchani przez policjantów, inni przez prokuratorów. Jedni są wzywani jako świadkowie, a pozostali w charakterze podejrzanych - mówi prokurator Jolanta Janikowska-Matusiak. W przypadku obcokrajowców gdańska prokuratura może wystąpić o międzynarodową pomoc prawną i zlecić przesłuchanie biznesmenów w ich krajach. Krzysztof Katka
CZTERY PYTANIA do Pawła Lisickiego. Piechociński musi zostać wicepremierem. Pawlak będzie się odgrywał, by wrócić do władzy w.Polityce.pl: Waldemar Pawlak na siłę wpycha Janusza Piechocińskiego do rządu, a ten broni się jak może, żeby do tego rządu nie wejść. O co chodzi w tej przepychance?
CZYTAJ WIĘCEJ: Pawlak: rezygnuję z zasiadania w rządzie. Piechociński: Drogi premierze, nie przyjmuj tej dymisji. Podgryzanie wśród ludowców trwa
Paweł Lisicki, redaktor naczelny "Uważam Rze": Mam wrażenie, że Piechociński nie całkiem poważnie liczył się z sięgnięciem po stanowisko szefa PSL. Jest zaskoczony swoim sukcesem i najchętniej nie brałby odpowiedzialności za to co się dzieje. Wygodna dla niego byłaby sytuacja, kiedy jest trochę krytykiem koalicji i gabinetu Donalda Tuska, nie będąc członkiem rządu. Natomiast Pawlak zachowuje się wyjątkowo racjonalnie. Skoro przegrał, nie chce ponosić dalszej odpowiedzialności za uczestniczenie w rządzie. Zwłaszcza, że być może dojdzie do cięcia wydatków na rolnictwie. Wtedy elektorat PSL będzie jeszcze bardziej niezadowolony niż obecnie. I jeśli Piechocińskiemu powinie się noga, Pawlak za jakiś czas wróci do gry, by znowu stać się szefem PSL. Dobrze wie, że powrót do władzy w PSL może osiągnąć tylko wtedy, gdy na chwilę całkowicie się wycofa.
Jak tarcia między Pawlakiem, a Piechocińskim mogą wpłynąć na koalicję? Na razie nic specjalnego raczej się nie wydarzy. Gdyby jednak w PSL zaostrzał się realny spór między Piechocińskim, a Pawlakiem, to jeden i drugi w tej rozgrywce będą szukali sprzymierzeńców. Z jednej strony w Platformie, z drugiej - być może w PiS. Taki element dekompozycji mógłby za sobą pociągnąć rozbicie koalicji rządowej.
O co grają ustępujący i wschodzący lider PSL? Pawlak nie pogodził z porażką. Będzie chciał odegrać się i wrócić do władzy. A Piechociński musi na gwałt pokazać, że jego szefowanie przyniesie PSL-owi dodatkowe korzyści. Nie będzie to łatwe, bo te korzyści muszą być w miarę realne, a PSL już przecież uzyskał bardzo dużo stanowisk i miejsc wpływu. Zdecydowanie więcej niż wynikałoby to z wyborczej arytmetyki.
Czym zakończy się rządowa licytacja „kto wychodzi, kto wchodzi”? Platforma i zwolennicy Pawlaka będą się domagali, żeby Piechociński wszedł do rządu. Naturalna kolej rzeczy jest taka, że jak się wygrywa wybory we współrządzącej partii, to bierze się odpowiedzialność za rządzenie. Spodziewam się więc, że Piechociński będzie musiał zostać wicepremierem.
CZYTAJ TEŻ: Po zmianie warty w PSL. Pawlak ostro o Piechocińskim: nigdy nie kierował żadną strukturą, niech się bierze do roboty
JKUB