952

Stanisław Tymiński: Zarys nowej Konstytucji RP Każdy proces tworzenia czegoś nowego zaczyna się od emocji, potem jest myśl, potem jest słowo, potem jest słowo przelane na papier. Wtedy staje się ciałem i  ma swoje życie.  Czy jest to rzecz mała czy wielka, ten proces zawsze  jest ten sam. Każdy człowiek ma to w sobie. I w ten sam sposób wielkie dzieła może stworzyć grupa, która potrafi pracować dla jednego celu. W przypadku Konstytucji RP jest konieczne, aby ją stworzyli patriotyczni Polacy dla dobra Polaków. Najważniejszym słowem dla narodu jest jego Konstytucja, ponieważ takie dzieło rzutuje na przyszłość następnych pokoleń. Dlatego ludzie, którzy tworzą taki dokument muszą wierzyć w przyszłość swego kraju, tak jak wierzą w Boga. Twórcy nowej Konstytucji muszą kochać swoich rodaków, bo dobra droga to tylko ta, która ma serce. Niestety obecna Konstytucja RP została stworzona przez ludzi, którzy wielokrotnie pokazali, że miłości do Polaków nie mają, a swoją lojalność rezerwują wyłącznie dla możnych tego świata.  A przecież władza powinna pochodzić od ludzi i być ludziom służebna. Obecna Konstytucja zatwierdzona przez ogólnopolskie referendum w 1997 r., była opracowana na potrzeby haniebnych porozumień „Okrągłego Stołu”, przez Konstytucyjną Komisję Zgromadzenia Narodowego. Od listopada 1993 r., do listopada 1995 r., przewodniczącym tej Komisji  był wówczas wywodzący się z PZPR Aleksander Kwaśniewski. Rządził wówczas, podobnego rodowodu politycznego, Sojusz Lewicy Demokratycznej. Główną  zaś siłą opozycji była KOR-owska Unia Wolności, a prawica tkwiła poza parlamentem wskutek swego rozbicia. Układ sił politycznych, z punktu widzenia wpływu na kształt Konstytucji, był dla patriotów szczególnie niekorzystny.  Komisję Konstytucyjną tworzyła grupa posłów, którzy dostali się do Sejmu na skutek złamania prawa przez Państwową Komisję Wyborczą. Komisja ta wbrew prawu nie dopuściła kandydatów Partii “X” do wyborów w 48 okręgach wyborczych. Otóż Państwowa Komisja Wyborcza wysłała telefaksy do pięciu okręgów wyborczych, gdzie partia “X” zbierała  podpisy poparcia w celu rejestracji pozostałych okręgów. Telefaksy mówiły o konieczności szczególnego zbadania zgłoszeń tej partii. Zarejestrowanie list w pięciu okręgach wyborczych, oznaczało prawo do startu we wszystkich 52 okręgach w całej Polsce. W czterech okręgach partia “X” swoje listy zarejestrowała. I pozostała jeszcze tylko rejestracja listy w ostatnim, warszawskim okręgu wyborczym. Sędzia Mieczysław Bareja, przewodniczący okręgu warszawskiego Państwowej Komisji Wyborczej,  bezpodstawnie oskarżył Partię “X” o fałszowanie podpisów poparcia i nie dopuścił jej listy kandydatów z okręgu warszawskiego do wyborów. Nigdy nie zapomnę, jak szepnął mi w ucho na korytarzu Sądu Wojewódzkiego w Warszawie – „Musiałem tak zrobić i żadna apelacja Panu nie pomoże”. Rzeczywiście miał rację, ponieważ wszelkie próby udowodnienia, że partia “X” miała wystarczającą ilość podpisów koniecznych do rejestracji (5000),  spełzły na niczym. Prasa pisała, że partia “X” straciła możliwość startu większości kandydatów z powodu fałszowania podpisów poparcia. Ale nigdy nie było oficjalnego oskarżenia partii “X” o przestępstwo wyborcze. Prokuratura nie była tym zainteresowana. M. Bareja zmarł w 2003 r. z powodu ataku serca w czasie własnej rozprawy lustracyjnej. Tym samym większość kandydatów partii “X” nie mogła wziąć udziału w wyborach. Według pracy magisterskiej Michała Pawła Racho z Uniwersytetu Gdańskiego, partia “X” miała w 1991 r. szansę wprowadzenia ponad stu posłów do Sejmu. Zmieniło by to całkowicie rozkład sił w Sejmie, łącznie z możliwością utworzenia przez partię “X” koalicji rządzącej Polską. Moja partia nigdy by nie dopuściła do  uchwalenia obecnej Konstytucji. W 1994 roku Aleksander Kwaśniewski jako szef Komisji Konstytucyjnej przysłał mi list na adres Partii X abym wziął w niej udział. Po krótkim zastanowieniu wrzuciłem ten list do kosza. Sami dzisiaj  widzimy skutki wdrożenia tej kolonialnej w swej treści Konstytucji w życie. Wielu amerykańskich ekonomistów uważa obecnie, że wprowadzenie demokracji na bazie takiej Konstytucji jaką ma dziś Polska, było wielkim błędem i przyczyną do klęski gospodarczej. W okresie przejściowym zmiany ustroju z komunizmu na wolnorynkowy, system gabinetowo-parlamentarnej demokracji jest nieodpowiedni. Taka sytuacja wymaga systemu prezydenckiego, gdzie prezydent i rząd mogą wydajnie, skutecznie i uczciwie przeprowadzić obywateli przez trudny moment historii. Obecna Konstytucja jest podobna do statutu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR). A to dlatego, że władza wykonawcza składa się też z posłów w rządzie, a ważne decyzje są podejmowane przez “komitety” poselskie bez osobistej odpowiedzialności. System prezydencki rządzenia krajem wymaga osobistej odpowiedzialności, ponieważ wiadomo kto imiennie jest za co odpowiedzialny i podejmuje decyzje ważne dla obywateli. Wadą obecnej naszej Konstytucji jest nie tylko brak jasnego rozgraniczenia kompetencji między ośrodkami władzy, głównie między rządem a prezydentem. Jej wadą jest także swoisty brak konsekwencji. Jeśli bowiem prezydent Polski wybierany jest w wyborach powszechnych i jeśli praktyka potwierdza, że wybory prezydenckie cieszą się każdorazowo największą frekwencją – byłoby logiczne i zgodne ze zdrowym rozsądkiem, aby przyjąć właśnie system prezydencki. Więc taki, w którym prezydent wybrany w wyborach powszechnych powołuje rząd, na którego czele stoi i za którego działalność jednoznacznie on sam odpowiada politycznie. Rola upartyjnionego Sejmu byłaby wyłącznie ustawodawcza. Zostałaby ograniczona do niezbędnego minimum – stanowienia prawa, bez możliwości wtrącania się w politykę wykonawczą. Inną poważną wadą obecnej Konstytucji jest brak zapisanej w niej szczególnej ochrony naturalnych praw człowieka, czyli ochrony życia, wolności i własności. Zamiast tej szczególnej ochrony praw przyrodzonych, praw naturalnych, mamy zapisany w Konstytucji RP, na ogół w formie deklaratywnej, „katalog roszczeń” obywatela wobec państwa. A realność tych roszczeń nie jest w żaden sposób uzależniona od możliwości finansowych państwa. To sprawia, że państwo staje się mało odporne na partyjną demagogię. Obecna Konstytucja wyodrębnia także prawnie „mniejszości narodowe”, co czyni z pochodzenia narodowego kwestię już prawną (na przykład tytuł do zyskiwania przywilejów) – podczas gdy kwestia pochodzenia w państwie nie powinna mieć żadnego wpływu na status materialny i prawny obywatela. Podsumowując twierdzę, że  działanie rządu w systemie prezydenckim jest podobne do kierowania duża korporacją w czasie kryzysu. Grupa mniej lub bardziej przypadkowo wybranych posłów nie może rządzić krajem. Sejm jest za małą grupą ludzi, aby miał w sobie najlepszych, najbardziej fachowych kandydatów na ministrów. Na podstawie mego doświadczenia w polityce uważam,  że nowa Narodowa Konstytucja RP powinny być oparta na następujących fundamentach:

1. System władzy politycznej w państwie jest systemem prezydenckim, gdzie prezydent i wiceprezydent wybierani w wyborach powszechnych i mają pełnię władzy wykonawczej. Prezydent jest szefem rządu. Powołuje rząd i mianuje  najlepszych fachowców na ministrów każdego resortu, za akceptacją Sejmu.

2. Sejm i tylko Sejm (przy likwidacji Senatu) jest jedyną władzą ustawodawczą. Sejm ma zmniejszoną ilość posłów tak, że jeden poseł reprezentuje 100.000 obywateli.  Pracą Sejmu, jako organem władzy ustawodawczej, kieruje Marszałek Sejmu.

3. Sąd Najwyższy jest najwyższą władzą sądowniczą. Prezydent, przy akceptacji Sejmu, mianuje dziesięciu członków Sądu Najwyższego na okres czterech lat.

4. Sędziowie sądów wojewódzkich są wybierani co cztery lata. Sądy wojewódzkie sądzą z udziałem ławy przysięgłych

5. Prezydent, przy akceptacji Sejmu, powołuje Prokuratora Generalnego. Prokuratorzy wojewódzcy są wybierani co cztery lata.

6. Ministerstwo Skarb Państwa odpowiada za majątek narodowy i co roku w swoim raporcie sumuje aktywa i pasywa Polski.

7. Prezydent wybiera prezesa i radę pieniądza Narodowego Banku Polskiego, za akceptacją Sejmu.

8. Sejm może zatwierdzić emisję pieniądza przez Narodowy Bank Polski na cele inwestycyjne, które mają pokrycie narodowej hipoteki.

9. We wszystkich wyborach – prezydenckich, sejmowych i samorządowych, obowiązuje ordynacja większościowa w jednomandatowych okręgach wyborczych, przy czym dwie tury wyborcze występuja tylko w wyborach prezydenta, jeśli żaden kandydat nie uzyska w pierwszej turze ponad 50% głosów wyborczych.

10. Liczenie głosów wyborczych oraz wprowadzenie danych do komputerów odbywa się tylko w obecności mężów zaufania, zgłoszonych przez każdą z partii politycznych czy też osób biorących udział w wyborach.

11. Prezydent, minister rządu  lub poseł może być odwołany przez Sejm w jawnym postępowaniu przy ilości co najmniej 2/3 głosów.

12. Prezydent zarządza referendum ogólnonarodowe na wniosek 500.000 obywateli. Wyniki referendum są obowiązujące dla Sejmu.

13. Wprowadzenie nowej ustawy z inicjatywy obywateli do głosowania przez Sejm wymaga zgromadzenia co najmniej 500.000 obywatelskich podpisów.

14. Partie polityczne mogą być finansowane tylko przez obywateli. Każdy obywatel może przekazać w deklaracji podatkowej PIT 1% podatku na wskazaną partię

Wyliczyłem powyżej tylko zasadnicze zmiany w Konstytucji RP. Dalsze szczegóły Narodowej Konstytucji są drugorzędne. Głównym powodem zmian jest dążenie by stworzyć ustrój, gdzie prezydent i patriotyczni fachowcy  mogą skutecznie wykonywać swoje zadania. Jednocześnie wszystkie władze są podporządkowane obywatelom. Zabezpiecza to przed brakiem kompetencji ze strony władzy ustawodawczej,  wykonawczej i sądowej. Taka Konstytucja daje władzy wykonawczej możliwości skutecznego przeprowadzenia reform dla dobra obywateli. Jest to Konstytucja, gdzie najwyższym suwerenem jest naród. W tej Konstytucji przypadkowi posłowie nie mogą być członkami rządu. Aby stać się członkiem rządu poseł musi złożyć mandat poselski. Sędziowie i prokuratorzy na szczeblu wojewódzkim są wybierani co cztery lata. Na tym szczeblu ława przysięgłych daje obywatelom możliwość skutecznego dochodzenia swoich praw i racji. Zasada ławy przysięgłych gwarantuje, że kara będzie współmierna do rangi przestępstwa oraz eliminuje możliwość dowolności wyroków sędziów i tym samym ryzyko ataków na nich grup gangsterskich i wszelkiego rodzaju mafii.

W praktyce wybory wygrywa to ugrupowanie polityczne, które w skali kraju ma największe możliwości promocji dla przekonania wyborców, czyli propagandy swoich obietnic wyborczych. Ale ta nowa konstytucja daje możliwość odwołania ludzi ze stanowisk władzy w przypadku niespełnienia obietnic wyborczych. Konstytucja nie jest tylko dla legalistów i prawników. Jest to podstawowy dokument, który definiuje charakter kraju. Dlatego musi to być dokument, który bierze pod uwagę naszą historię, nasze narodowe wartości, warunki do społecznego, ekonomicznego, kulturowego  i technologicznego rozwoju. Musi to być uniwersalny dokument, który służy przede wszystkim Polakom i odzwierciedla fundamentalne ambicje naszego Narodu.  Opracowanie takiego dokumentu wymaga wstrzemięźliwości, powagi, empatii, inteligencji, wyobraźni  oraz odwagi. Tak jak gracz w szachy musi myśleć strategicznie kilka czy kilkanaście kroków do przodu, tak samo autorzy Konstytucji muszą spojrzeć daleko w przyszłość aby zobaczyć skutki i konsekwencje swego dzieła. Oczywiście Sejm przy 2/3 głosów zawsze będzie mógł  Konstytucję zmienić, aby ją lepiej dopasować do przyszłej rzeczywistości. Ale chyba nie ma wątpliwości, że żaden Sejm nie zmieni już w przyszłości ordynacji wyborczej z większościowej na proporcjonalną, czy też nie zmieni systemu prezydenckiego na dwuizbową demokrację gabinetowo-parlamentarną, czyli władzę “komitetów”, która bez poczucia odpowiedzialności będzie rządziła naszym krajem. Nowa Konstytucja musi zabezpieczyć dwa podstawowe warunki rozwoju gospodarczego kraju: poszanowanie praw osobistych człowieka oraz niedopuszczenie do jakiejkolwiek grabieży własności prywatnej lub państwowej. Nowa Konstytucja przez rygorystyczny rozdział władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowej, zabezpieczy Polskę przed rakotwórczą korupcją. Instytucja Skarbu Państwa ochroni nasz kraj przed z złodziejską prywatyzacją i zakusami re-prywatyzacji resztek mienia, które nam po złodziejskich latach obecnej Konstytucji zostało. Chyba nikt dziś nie ma wątpliwości, że przez ostatnie 16 lat Konstytucja RP, opracowana pod przewodnictwem Aleksandra Kwaśniewskiego, służyła przede wszystkim ludziom takim ja on. A to dlatego, że była ona zaplanowana dla postkomunistycznej elity, która niezmiennie rządzi krajem od 1944 roku. Dziś po 17 latach obowiązywania tej Konstytucji, wyłania się obraz kraju zniewolonego przez politycznych okupantów, którzy chcieli przejąć Polskę w swoje ręce na zawsze dla siebie. Powiem nawet, że wyłania się ustrój na podobieństwo obozów pracy,  tylko parkan z drutów kolczastych został zastąpiony niewidzialnym dla oka, ale jakże realnym i skutecznym murem biedy. Dowodem tego jest kurczenia się naszego narodu z powodu antyrodzinnej polityki i przedwczesnej umieralności. I ucieczki za granicę  młodych i wykształconych Polaków. Dodam jeszcze, że poczynając od roku 1997, kiedy obecna Konstytucja RP weszła w życie, w porównaniu do lat poprzednich nie narodziło się około 3 milionów Polaków.  Razem oceniam stratę ludności na około 7 milionów obywateli, a dalsze miliony wegetują, czyli powoli wymierają z powodu biedy i bezrobocia. A młodzi ludzie linieją bez pracy… Cała nadzieja na zmianę sytuacji jest w tym, że młodzi Polacy nareszcie zaczną walczyć o swoje podstawowe prawa, a fundamentalnym prawem jest Narodowa Konstytucja RP.  Dlatego proszę Was o porady i krytykę wyżej opisanych tez nowej Konstytucji RP, aby Polacy mieli ten dokument gotowy na czas zmiany ustroju. Musimy zmienić ustrój, który służy tylko obcym nam kulturowo ludziom,  którzy nas wyzyskują i traktują nas z pogardą i nienawiścią.  Aby Polska, nasza ojczyzna nareszcie stała się matką a nie okrutną macochą.

Stanisław Tymiński

Szesnaście miliardów złotych, czyli zmowa Eeeeeeeee.....taaaammm......!!! - powiedzą znawcy tematu tacy, jak Halicki, Olszewski (PO, PO), Lis, i inni. Przecież tygrys nie może być zły, tygrys skacze i kocha Puchatka. Komisja Europejska podaje, że nie chodzi już o zamrożenie 3,5 miliarda złotych na budowę polskich dróg, tylko o cztery miliardy euro, czyli szesnaście miliardów złotych. Nie jest to jeszcze zabranie, tylko zamrożenie kasy na autostrady. Rano na FB napisałem, że to początek autostradowej Amber Gold. 16 zamrożonych miliardów złotych to jest już jakaś porządna kwota, która zatrzęsie porządnie rynkiem budowlanym w Polsce i całą gospodarką. Niejaki kolega redaktor Morozowski zauważył (jakże przytomnie), że takie wstrzymywanie, zamrożenie, to w Europie standard, ale nie pokusił się o to, by podać podobne przykłady z ostatnich lat. Szukajcie więc. Jeśli jakaś firma budowlana nie padła przed EURO 2012 to padnie teraz. Za tą zmową, czyli po prostu niewątpliwie gigantyczną aferą korupcyjną kryje się mnóstwo pieniędzy, które trafiły do prywatnych kieszeni, bo inaczej kilkanaście firm, koncernów nie dogadałoby się i nie byłoby zmowy. Piękna minister Elżbieta Bieńkowska, ta, która kłamała jak najęta jesienią 2011 roku, że na EURO będzie gotowych 95% dróg, mówiła dziś, że nasze procedury są bez zarzutu. Najfajniejszy był w „Faktach” jakiś długowłosy rockman, który zapewniał z kolei, że to jest w ogóle nic – ta blokada środków – że wszystko idzie pełną parą, że wykonawcom będą wypłacane pieniądze na bieżąco, albo nawet przed czasem. Dzięki odpowiedniej funkcji w mojej kablówce, cofnąłem „Fakty” i okazało się, że „rockman” to Magdalena Jaworska – wicedyrektor GDDKiA. Kto przeczytał tę wizytówkę podczas emisji materiału, ma niezły refleks. Jeśli „ona” była kobietą, to ja już nic nie rozumiem i niech oni już uchwalą związki partnerskie i wszelkie inne związki, jak komu się chce i z kim się chce. Gość od napisów w reżyserce „Faktów” ma poczucie humoru. Tak czy inaczej, lider jakiejś „kapeli” powiedział tym wszystkim przedsiębiorcom, że kasę dostaną, nawet przed czasem, nie ma problemu! I co? Nie wierzycie? Może Kazimierz Marcinkiewicz - co stracił ostatnio pracę i zna ludzi od dróg - założy naprawdę jakąś kapelę autostradową z tym gościem z "Faktów", na przykład o nazwie „Zmowa”. Kupię ich debiutancką płytę i przyjedziemy na koncert „Zmowy” trochę „powalcować” ich razem z chłopakami od budowy, a nie od "kręcenia" dróg. To będzie teraz modne określenie "kręcenie dróg", zamiast "kręcenia lodów". GrzechG

Mariusz Zielke: Afery i nieprawidłowości kosztują Polskę 100 miliardów złotych rocznie

Arkady Saulski: Dowiedzieliśmy się dziś, że Komisja Europejska cofnie środki – 3,5 miliarda złotych – na budowę autostrad. Jest to spowodowane wykryciem „zmów przetargowych” przy budowie autostrad. Pisałeś o nieprawidłowościach przy przetargach od lat – czy ta nowa afera i wstrzymanie pieniędzy przez KE jest dla Ciebie zaskoczeniem?

Mariusz Zielke: System przetargów publicznych w Polsce jest fatalnie zorganizowany i bardzo niesprawny, nowelizacje ustawy nic nie dają i co gorsza przestrzeganie tej ustawy trudno wyegzekwować. Mamy złe procedury, które łatwo obejść, żeby przetarg ustawić, urzędników, którzy znają przepisy ale znacznie słabiej orientują się w przedmiocie przetargów niż pracownicy firm, stąd łatwo ich oszukać lub namówić na ustawienie przetargu. Po prostu urzędnikowi łatwiej jest przyjąć całą dokumentację zrobioną przez firmę, która przetarg chce wygrać, niż zrobić ją samemu i zapewne coś w niej sknocić. Mamy więc kuriozalną sytuację, że to często firmy same sobie organizują przetarg, a potem walczą z innymi konkurentami, żeby ten przetarg wygrać ostatecznie i nie dać się wysiudać przy protestach i sprawie sądowej.

Ale ta afera to nie tylko kwestia złej legislacji – sprawa sięga bardzo wysoko - jednym z oskarżonych jest dyrektor GDDKiA. Niestety, gdy ja o tym pisałem i mówiłem głośno od lat, to nikt nie chciał mnie słuchać. Pisałem o wielu ustawionych przetargach i nie powodowało to żadnych zmian. Wprost wytykałem dziesiątki ustawionych postępowań. Efekt: agenci CBA przyjechali do mnie i powiedzieli: za dużo tego pan nam daje, nie dajemy radę obrobić. A ta afera sięga wysoko i zawsze podobne sprawy sięgają wysoko. Ja przypomnę, że w poprzedniej podobnej aferze - na informatyzację prowadzoną przez MSWiA zatrzymano też 3 mld zł i wtedy też to sięgało samych szczytów władzy, a nawet dalej.

Ale potem sprawa przycichła. Ktoś tym sprawom "ukręca łby"? I tak będzie i teraz. Problem jest jednak w tym, że robimy burzę, gdy wybucha afera, a nic nie robimy z systemem, który jest po prostu fatalny i szkodliwy dla Polski. Wydajemy pieniądze unijne, często je wyrzucając w błoto, żeby tylko wydać. To jest problem. Ale o tym nikt nie chce rozmawiać. System zamówień publicznych jest tak skorumpowany i tak przeżarty gangreną, że wymaga pilnych działań. Płyniemy na okręcie, który zmierza w przepaść. Taka jest prawda. Wydajemy pieniądze, żeby je wydać, a nie żeby zrealizować cele.

Czy utrata 3,5 miliarda zł może być tym szokiem, który skłoni obywateli do wymuszenia zmian? W przypadku informatyzacji mówiono o podobnej kwocie, a jednak nie było szoku. Może lepszy jest szok i naprawa niż wyrzucenie w błoto 60 mld EUR? W przypadku dróg jest o tyle inaczej i lepiej, że efekty tych prac są widoczne - to znaczy droga musi powstać. Problem w tym, że budujemy drogo i nieefektywnie. Nie jestem specjalistą od dróg, więc trudno mi to oceniać. Mogę jednak ocenić inne branże, gdzie nie ma wydawania w kierunku celu: czyli poprawy obsługi klienta, tylko wydawanie w celu zarobienia przez koncerny dużych pieniędzy. Często przez firmy, które wyprowadzają te pieniądze z Polski. To brzmi trochę jak gadka oszołoma, ale niestety taka jest prawda.

Te afery, nieprawidłowości i przekręty oznaczają dla Polski ogromne, budżetowe straty. Straty, które potem jeden czy drugi minister łata pieniędzmi z naszych, obywateli, kieszeni. Pamiętaj: problem nie leży w tych 3 mld. Problem leży w systemie i jest wart znacznie więcej - jest wart ponad 100 mld zł rocznie. Decydenci w Polsce wiedzą, że problem 3 mld to pikuś, że mamy naprawdę poważny problem z całością środków i ich dystrybucją - ze 100 mld zł, a nie z drobną kwotą 3 mld. Mamy problem z tym, żeby te pieniądze poszły wreszcie na rozwój kraju, a nie na przejedzenie albo przekręty. Żeby to zmienić, trzeba szybko przebudować system, uprościć go i sprawić, żeby służył celom, a nie żeby służył tylko wydaniu jak największych środków. Ja od lat piszę o wielkich przetargach wskazując w nich luki, przekręty i apelując o zmiany. Bardzo często wskazywałem na duże problemy z unijnymi pieniędzmi. Przewidywałem i pisałem, że aferą skończy się informatyzacja szkół - tak się skończyła; przewidywałem, że będzie afera w MSWiA - tak było; przewiduję, że cały system nam się rozpieprzy i też tak będzie. Trzeba głośno nawoływać, żeby to zmienić. Żeby nie skupiać się na walce cenowej, tylko konkurencyjnej, żeby słuchać polskich firm, a nie zagranicznych korporacji, którym zależy tylko na wciśnięciu nam niepotrzebnego sprzętu i licencji. Polskim firmom zależy na rozwoju kraju. To ich powinni słuchać rządzący. Obecny system jest głęboko patologiczny i rozwali nam kraj, jeśli go się nie zmieni. Rozmawiał Arkady Saulski

Nędzna imitacja szlachty Żaden naród nie może istnieć bez szlachty. Łatwiej to zrozumieć, gdy uświadomimy sobie, czym właściwie jest naród. Jak wiadomo, a ściślej – jak było powszechnie wiadomo do niedawna – podstawową komórką społeczną jest rodzina. Rodzina, to znaczy: ojciec, matka  i dzieci, ewentualnie – również dziadkowie i wnuki  w przypadku rodziny wielopokoleniowej. Dzisiaj, w rezultacie prób instytucjonalizacji tak zwanych „zwiazków partnerskich”, które od rodziny różnią się tym, że ich podstawowym celem jest dostarczanie uczestnikom usług seksualnych, a nie – uzyskanie potomstwa – pojęcie rodziny ma zostać rozmydlone, aż do całkowitej utraty wszelkiego znaczenia. „Partnerstwo” bowiem, zwłaszcza przy zwiększonej ilości wina, albo innych środków odurzających, można praktykować nawet z kozą, zwłaszcza kiedy awansowała na „istotę czującą”, a więc – niemal człowieka. Miejmy jednak nadzieję, że narody europejskie nie pozwolą wodzić się postępactwu za nos  i wymierzą im potężnego kopniaka – ale tak, żeby nie mieli przyjemności. Wracając tedy do rzeczy zauważamy, że wyższą niż rodzina formą społeczności jest ród, czyli grupa rodzin wywodząca sie od wspólnego przodka. Nawet i dzisiaj istnieją społeczności funkcjonujące w ustroju rodowym, który ma wprawdzie pewne wady, ale ma też i zalety. Wyższą niż ród formą organizacji społecznej  jest plemię, to znaczy – społeczność zachowująca tradycję wspólnego pochodzenia.  Wiele cech organizacji plemiennej, cech trybalistycznych, wykazują na przykład Żydzi – co wyraża sie między innymi w podejściu do zagadnień własnościowych. Formą wyższą od plemienia jest narodowość – a więc społeczność o wspólnym języku, obyczajach, tradycji i historii – ale która nie zorganizowała się politycznie, to znaczy – nie wytworzyła hierarchii. Dopiero gdy narodowość wytworzy hierarchię, to znaczy – zorganizuje się politycznie – staje się narodem. Wynika z tego, że cechą, która pozwala odróżnić naród od narodowości, jest istnienie szlachty. To ona tworzy hierarchię i ona jest warstwą państwotwórczą. Dlatego też żaden naród nie może istnieć bez szlachty. Jeśli przestaje ją wytwarzać, zaczyna uwsteczniać się do poziomu narodowości i przestaje być narodem. Ale szlachta szlachcie nierówna. Na przykład dawna szlachta polska przykładała ogromną wagę do korzeni rodzinnych. Ostende patrem patris – co się tłumaczy: pokaż ojca ojca – było dla szlachcica absolutnym minimum. Kto tego nie potrafił, tego szlachectwo było podejrzane. A człowiek o podejrzanym szlachectwie nie tylko nie mógł liczyć na normalny udział w życiu społecznym, czy politycznym, ale nawet – w życiu towarzyskim. Tymczasem obecnie, zwłaszcza w środowisku „Gazety Wyborczej”, które ma ambicje przewodzenia naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, dała sie zauważyć fala oburzenia na „lustrację rodzin”. Pan redaktor Wroński dał wyraz zniesmaczeniu odkryciami, jakie wścibscy dziennikarze poczynili wobec rodzin niektórych osób publicznych. W wielu przypadkach okazało się, że rodzice nie przynoszą im chluby, bo na przykład łajdaczyli się w komunistycznym aparacie terroru i represji. Jest to oczywiście pewne obciążenie, które wprawdzie potomstwa nie dyskwalifikuje, ale powinno je skłaniać do powściągliwości i skromności. Trudniej bowiem wysłuchiwać moralizanckich pouczeń od kogoś, kto wstydzi się swoich rodziców, niż od kogoś, kto nie ma żadnego powodu do ukrywania swoich rodzinnych korzeni. Tymczasem środowisko „Gazety Wyborczej”,  najwyraźniej uważając, że „czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty”, chciałoby nam wmówić, ze interesowanie się rodzinnymi korzeniami osób publicznych jest czymś nieprzyzwoitym. Otóż jest akurat odwrotnie; opinia publiczna ma prawo wiedzieć, z jakiego gniazda wywodzi się Autorytet Moralny, czy Umiłowany Przywódca. Szlachectwo zobowiązuje – przynajmniej do pokazania ojca ojca – jak to było w dawnej Polsce. Niestety nowa szlachta, która rozpaczliwie usiłuje ukryć wstydliwe zakątki swoich drzew genealogicznych, chciałaby cały naród doprowadzić do stanu historycznej amnezji – żeby zgodził się na utratę pamięci. Wtedy opinia publiczna przestałaby interesować się rodzinnymi korzeniami Umiłowanych Przywódców i Autorytetów Moralnych i byloby bezpiecznie. Owszem – ale cena tego bezpieczeństwa byłoby postępujące uwstecznianie się naszego narodu do poziomu narodowości – bo szlachta, która wstydzi się swego pochodzenia, na szlachtę się nie nadaje. To zresztą widać  – zgodnie z przysłowiem: jaki pan – taki kram. Tadeusz Zieliński w swojej „Rzeczypospolitej rzymskiej” wyjaśnia, dlaczego rzymski lud na zgromadzeniach ludowych wybierał raczej przedstawicieli znanych rodzin, niż arywistów. Przedstawia pogrzeb takiego patrycjusza; w orszaku niesiono nie tylko jego woskową figurę, ale również – woskowe figury wszystkich jego przodków. Orszak sunął ulicami Rzymu, a lud komentował: „to ten, co pobił Ekwów; to ten, co zbudował drogę Appiuszową; to ten, co oblegał Kapuę; to ten – dodawano półgłosem – który postradał flotę pod Drepanum. Tak cała historia ojczysta przesuwała się przed oczami widzów i cała historia rodu Klaudiuszów” – pisze Tadeusz Zieliński. Tymczasem kandydaci na szlachtę naszego nnarodu tubylczego, ze względu na swe kompleksy chcieliby nas pozbawić narodowej pamięci. Ich ojcowie mordowali albo gnębili polskich patriotów, a oni chcą zamordować pamięć. Nie wiadomo, co gorsze. SM

BELWEDERSKA STRATEGIA BANAŁÓW I PRZEMILCZEŃ Lektura dzieła zatytułowanego „Główne ustalenia i rekomendacje Strategicznego Przeglądu Bezpieczeństwa Narodowego” (SPBN) nie należy do rzeczy łatwych. Stopień ogólnikowości, bezzasadna komplikacja, powszechne stosowanie pseudonaukowych zwrotów branżowych oraz rażąca niejednoznaczność przekazu - czynią z tego opracowania dokument nieczytelny, poprzez swoją formę zbliżony do produktów „minionego okresu”. Krótki cytat pozwoli zrozumieć, na czym polegał problem autora, zmagającego się z pięknem ojczystego języka:

„Opcja zrównoważonego integrowania systemu bezpieczeństwa narodowego to przygotowanie systemu bezpieczeństwa narodowego do zrównoważonego wykorzystywania zarówno szans wynikających ze współpracy międzynarodowej, jak i racjonalnie umacnianych zdolności sukcesywnie integrowanego narodowego potencjału bezpieczeństwa, którego priorytety rozwojowe koncentrowałyby się jednak wokół zadań związanych z zapewnieniem bezpośredniego bezpieczeństwa Polski. Jest to opcja ekstrapolacji obecnych kierunków transformacji systemu bezpieczeństwa.”

Analiza językowa dzieła wykazałaby zapewne intrygujące źródła inspiracji, jednak na potrzeby niniejszego artykułu przyjmijmy, że uczona retoryka jest uzasadniona „pionierskim charakterem SPBN”, o czym zapewnia nas autor dokumentu – gen. Stanisław Koziej. Zachęcony deklaracją szefa BBN, iż „Przegląd zapoczątkował nową jakość w polskiej kulturze i myśli strategicznej, a jego sukcesem jest uruchomienie społecznej debaty o sprawach bezpieczeństwa narodowego”, podjąłem jednak trud lektury „głównych ustaleń”, w nadziei uzyskania „kompleksowej i interdyscyplinarnej” wiedzy. Niestety trud daremny, bo efektem dwuletniej pracy „wybitnych polskich ekspertów i instytucji zajmujących się sprawami bezpieczeństwa” jest jałowy i ciężkostrawny zbiór ogólników - równie dalekich od prawdy jak od konkretności. Dowiadujemy się, że w ramach SPBN nakreślono trzy możliwe scenariusze kształtowania się strategicznych warunków bezpieczeństwa w najbliższym dwudziestoleciu – „integracyjny – optymistyczny (z przewagą pozytywnych i pożądanych zjawisk i tendencji); dezintegracyjny – pesymistyczny (z przewagą niekorzystnych i niebezpiecznych zjawisk zewnętrznych i wewnętrznych) oraz ewolucyjny – realistyczny (zakładający kontynuację względnej równowagi negatywnych i pozytywnych zjawisk)”. Za podstawę dalszych rozważań przyjęto „scenariusz ewolucyjny-realistyczny”, w którym zakłada się że „Unia Europejska – mimo występowania kryzysów gospodarczych o niskim lub średnim stopniu intensywności – przetrwa jako rynek zjednoczony wspólną walutą, a podstawowe elementy spójności zostaną utrzymane. Jednocześnie NATO pozostanie podmiotem zdolnym wspierać i wzmacniać bezpieczeństwo państw członkowskich oraz selektywnie interweniować wszędzie tam, gdzie zagrożone są żywotne interesy.” Próżno byłoby poszukiwać uzasadnienia takiego wyboru. Po dodaniu bezcennej uwagi, iż „wystąpienie nagromadzonych „szczęśliwych przypadków” w scenariuszu optymistycznym czy też „czarnej serii” w scenariuszu pesymistycznym wydaje się mało prawdopodobne”, następuje równie wartościowa konkluzja – „Podsumowując główne ustalenia i wnioski SPBN, należy stwierdzić, że zmiany zachodzące w otoczeniu bezpieczeństwa Polski – przede wszystkim jego nieprzewidywalność i niedookreśloność, spadek znaczenia klasycznych zagrożeń militarnych wobec zagrożeń o charakterze asymetrycznym, a także rozszerzenie pola konfliktów o cyberprzestrzeń i rozwój struktur sieciowych – pociągają za sobą konieczność nie tylko zmiany zasad działania i funkcjonowania poszczególnych struktur oraz podmiotów bezpieczeństwa, ale – co istotniejsze – wymagają podjęcia niezbędnych działań przygotowawczych (transformacyjnych, rozwojowych i doskonalących)”. Jeśli twierdzenia o „nieprzewidywalności i niedookreśloności”, przy jednoczesnym założeniu „spadku znaczenia klasycznych zagrożeń militarnych” odzwierciedlają rzeczywiste poglądy „wybitnych polskich ekspertów i instytucji zajmujących się sprawami bezpieczeństwa” – powinniśmy uznać, że pieniądze wykładane na ich utrzymywanie i tworzenie takich „strategicznych przeglądów” - są wyrzucone w błoto. Jeśli zaś rażąca enigmatyczność tej konkluzji jest zamierzona, wolno przypuszczać, że zabieg ma na celu przemilczenie autentycznej sytuacji polityczno-militarnej i ucieczkę przez poważną refleksją. Prognoza skutków obecnego kryzysu w strefie euro czy analiza zachowań NATO w ostatnich kilku latach (brak odpowiedzi na militaryzację Rosji, bierność wobec wojny w Gruzji czy nieudolność w obliczu konfliktu syryjsko-tureckiego) w żaden sposób nie pozwalają antycypować „scenariusza ewolucyjno-realistycznego”. Od kilku lat obserwujemy przekształcanie NATO z sojuszu obronnego w polityczną organizację bezpieczeństwa. Udział niektórych państw członkowskich w zbrojeniu rosyjskiej armii i policji, umacnianie osi Moskwa-Berlin, wstrzymanie procesu rozszerzania Sojuszu, czy ujawnione podczas interwencji w Libii poważne braki wojsk europejskich – to tylko niektóre dowody erozji spoistości politycznej Sojuszu i zaniku więzi euro-atlantyckich. Obrazu dopełnia rezygnacja USA z postrzegania Starego Kontynentu jako centralnego punktu geostrategicznych interesów oraz zwijanie parasola ochronnego nad Europą. Ujawnienie się w ostatnim czasie szeregu nowych konfliktów zbrojnych, aktywność sojusznicza Rosji, Chin i Białorusi, wzrost nakładów na zbrojenia – to z kolei przesłanki świadczące, iż teza o spadku znaczenia klasycznych zagrożeń militarnych jest równie błędna. Twórcy SPBN rekomendując na początku „priorytetów strategii operacyjnej” – „utrzymywanie i wykorzystywanie zdolności, gotowości i determinacji do samodzielnego – w razie potrzeby – reagowania na wszelkie zagrożenia” – postulują w istocie rozwiązania nieprzystające do „scenariusza ewolucyjno-realistycznego” i - co najważniejsze, niedostępne dla polskiej armii. Jej realny potencjał i możliwości budżetu III RP sprawiają, że postulat „samodzielnej reakcji” staje się propagandowym koncertem życzeń. Kolejny priorytet – „wzmocnienie” Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa UE przyspieszy natomiast tendencje dezintegracyjne NATO i znakomicie ułatwi proces „wypchnięcia” Stanów Zjednoczonych z Europy, o co usilnie zabiegają Niemcy i Francja. Wskazanie na ostatnim miejscu – „partnerstwa strategicznego z USA” nie powinno zatem zaskakiwać. Ta hierarchia odzwierciedla jedną z wcześniejszych rekomendacji SPBN, w której zalecano „odejście od polityki bezwarunkowego, a wręcz bezrefleksyjnego popierania wszystkich działań tego mocarstwa.” Założyciel agencji Stratfor, George Friedman w artykule „Strategia dla Polski” opublikowanym niedawno w „Rzeczpospolitej”, napisał wprost – „(…)polska historia uczy nas, że dynamika zmian w Rosji ma charakter cykliczny i Polska nie może zakładać, że Rosja będzie słaba i uległa w nieskończoność. Podobnie jak wszystkie państwa, Polska musi budować swoją strategię na najgorszym możliwym scenariuszu.” Friedman dodaje – „Członkostwo w organizacjach międzynarodowych jest rozwiązaniem wątpliwym także z tego względu, że zakłada, iż NATO i Unia Europejska są instytucjami stabilnymi. Jeżeli Rosja stanie się agresywna, zdolność paktu do wystawienia sił zdolnych powstrzymać Rosjan będzie w większym stopniu zależeć od Amerykanów niż od Europejczyków.”Propozycje belwederskich ekspertów nie tylko nie biorą pod uwagę „najgorszego scenariusza”, ale całkowicie bezpodstawnie kreślą abstrakcyjny plan „ewolucyjno-realistyczny” – równie oderwany od rzetelnej prognozy, jak od doświadczeń przeszłości. Za najpoważniejsze uchybienie „ustaleń i rekomendacji” SPBN trzeba uznać przemilczenie roli Rosji i obecnej polityki Kremla, a szerzej – zagrożeń wynikających z położenia geopolitycznego III RP. Jest to zaniechanie tym bardziej rażące, że na wstępie opracowania gen. Koziej zwraca uwagę, iż „geopolityczne położenie Polski między Zachodem a Wschodem było najważniejszym strategicznym czynnikiem kształtującym tożsamość narodową i państwowość, a także determinującym charakter interesów narodowych i celów strategicznych w dziedzinie bezpieczeństwa.” Wprawdzie w jednym z dokumentów podsumowujących Przegląd, zatytułowanym „Aspekty bezpieczeństwa militarnego w ujęciu SPBN”, jest mowa o „mocarstwowych ambicjach Rosji oraz jej dążeniu do przekształcenia systemu bezpieczeństwa Europy w rodzaj nieformalnego koncertu mocarstw”, to już wnioski z tej oceny zawarte w „zadaniach operacyjnych dla Sił Zbrojnych RP” ograniczają się do inadekwatnego postulatu „budowania zaufania w stosunkach z Rosją przez rozszerzanie współpracy w dziedzinie wojskowej w ramach istniejących możliwości wynikających z członkostwa w NATO”. Kolejne z opracowań znajdujących się w podsumowaniu SPBN – „Rosja wobec wewnętrznych wyzwań i zagrożeń w najbliższych latach” nie zawiera zasadniczej refleksji nad działaniami rosyjskich „siłowików” i jest zbiorem medialnych doniesień oraz projekcją życzeń pod adresem wschodniego sąsiada. Konkluzja, że „w Rosji potrzebne są reformy” jednak „w najbliższym czasie nie dojdzie do gruntownych zmian, a wprowadzane będą jedynie kosmetyczne decyzje pozornie usprawniające państwo” – nie zasługuje na miano analizy wieńczącej przegląd bezpieczeństwa narodowego. Tłem do tego typu opracowań jest natomiast jedna z wcześniejszych rekomendacji ekspertów BBN-u, mówiąca o tym, iż „Rosję należy przyjąć taką jaka ona jest i chce być”. W żadnym miejscu „ustaleń i rekomendacji” nie znajdziemy wzmianki o zagrożeniu wynikającym z nadzwyczajnej aktywności służb Federacji Rosyjskiej (o skali porównywalnej z okresem „zimnej wojny”), o skutkach nowej doktryny wojskowej Kremla, wzroście nakładów na zbrojenia, wrogich posunięciach militarnych w obwodzie kaliningradzkim czy o agresywnej i konfrontacyjnej polityce propagandowej. Opracowanie SPBN przemilcza następstwa procesu integracji na obszarze poradzieckim (rozumianej przez Putina w kategoriach sowieckiego "uskorienia"), ignoruje skutki stosowania "miękkiej siły" jako narzędzia w rosyjskiej polityce zagranicznej i zdaje się nie dostrzegać zagrożeń związanych z perspektywą szantażu energetycznego bądź cyberataku ze strony wschodniego sąsiada. Ekspertów SPBN najwyraźniej nie interesują ostrzeżenia służb czeskich, holenderskich, słowackich, łotewskich czy gruzińskich mówiące o rosyjskiej ofensywie wywiadowczej, raporty najpoważniejszych ośrodków analitycznych przestrzegających przed groźbą akcji militarnej ze strony Rosji czy wnioski zawarte w raporcie Komisji Obrony brytyjskiej Izby Gmin -„Russia: a new confrontation?”, w którym podkreśla się, że „Rosja staje się zagrożeniem dla świata i może doprowadzić do nowej zimnej wojny. Choć nadal jest słaba militarnie i gospodarczo, to potrafi zmuszać Zachód, by finansował odbudowę jej imperium”. W miejsce poważnej refleksji, warunkowanej sytuacją geopolityczną i realną oceną zagrożeń, otrzymujemy zbiór bezużytecznych komunałów o budowaniu „zintegrowanego systemu bezpieczeństwa narodowego” oraz równie zbędnych definicji w rodzaju – „Opcja usamodzielnienia systemu bezpieczeństwa narodowego oznacza konieczność przygotowania systemu bezpieczeństwa narodowego, którego priorytetem jest maksymalizacja narodowego potencjału bezpieczeństwa, zdolnego przede wszystkim do realizacji zadań związanych z bezpośrednim bezpieczeństwem Polski i w następnej kolejności zadań międzynarodowych.” Trudno pozbyć się wrażenia, że ten pseudonaukowy żargon i ucieczka od konkretów, skrywa nie tylko niekompetencję twórców SPBN czy brak zdolności do formułowania rzeczowych wniosków, ale ma na celu zakamuflowanie prawdziwych intencji środowiska Belwederu. Realny kształt strategii bezpieczeństwa będzie bowiem uzależniony od efektu prac legislacyjnych i zostanie zatwierdzony poza wzrokiem opinii publicznej. Zapowiadana „implementacja wyników SPBN” oznacza konieczność nowelizacji szeregu ustaw i tworzenia nowych. Istotną cechą każdego z określeń użytych w „ustaleniach i rekomendacjach” jest możliwość dowolnej interpretacji – bez narażenia na zarzut odstępstwa od wypracowanej „strategii”. Podkreślanie „nieprzewidywalności i niedookreśloności” pozwala natomiast na modyfikację dotychczasowej polityki bezpieczeństwa, a nawet rewizję sojuszy militarnych, zaś kluczowe słowo SPBN – „integracja”, otwiera pole do konsolidacji struktur siłowych i budowania reżimu prezydenckiego na wzór kremlowski. Wyniki Przeglądu trzeba oceniać w powiązaniu z dotychczasową, prorosyjską polityką ośrodka belwederskiego, definiowaną w jednej z rekomendacji jako „normalizacja stosunków wzajemnych i pojednania polsko-rosyjskiego”. Jeśli takie intencje leżały u podstaw opracowania „nowej strategii”, środowisko skupione wokół Belwederu otrzymało użyteczne narzędzie propagandowe do realizacji własnych celów. Przy jego pomocy można uzasadnić niemal każdy projekt i forsować dowolne rozwiązania w sferze bezpieczeństwa. Nie ma jedynie pewności, że będą to rzeczy służące bezpieczeństwu Polski.

Link do dokumentu „Główne ustalenia i rekomendacje SPBN” -

http://www.bbn.gov.pl/portal/pl/657/4343/Kwartalnik_Bezpieczenstwo_Narodowe_Glowne_ustalenia_i_rekomendacje_SPBN_2012.html

Aleksander Ścios

31 Styczeń 2013 Berlin locuta, causa finita „Decyzja o wejściu do euro będzie decyzją polityczną, a nie ekonomiczną”- powiedział wczoraj pan profesor Marek Belka, szef Narodowego Banku Polskiego, „szczęśliwy posiadacz aż dwóch pseudonimów operacyjnych”- jak pisuje od czasu do czasu pan Stanisław Michalkiewicz.. Pan profesor Marek Belka jest jednoczesnej członkiem ważnego gremium międzynarodowego- Komisji Trójstronnej. Do której przynależą również pan Janusz Palikot, Jerzy Baczyński, Aleksander Kwaśniewski ,Wanda Rapaczyńska i inni, których nazwiska możecie Państwo znaleźć na stronie Wikipedii-„Komisja Trójstronna”. To jest- moim zdaniem – bardzo niebezpieczne gremium.. Nie reprezentujące polskich interesów, interesów polskiej racji stanu.. Grupa ta reprezentuje interesy międzynarodowych socjalistów i wielkich pieniędzy.. Tym bardziej, że nie wiadomo co ONI tam ustalają.. Nic dobrego dla nas.. Bo by się przecież nie zbierali międzynarodowo? Nie porozumiewaliby się pomiędzy sobą na zagranicznych wojażach w sposób niejawny? Już oficjalnie rządzący naszym krajem przyznają, że euro jest decyzją polityczną, a nie ekonomiczną(???) Polityka ponad ekonomią- jak za poprzedniej komuny. Nie liczą się wskaźniki ekonomiczne, korzyści ekonomiczne- liczy się ideologia. Jak liczy się ideologia- zdrowy rozsądek idzie precz.. Bo ideologia może być fałszywa, tak jak wszystkie lewicowe ideologie do tej pory, a dwa razy dwa- jest zawsze cztery. W matematyce, w ekonomii, z udziałem zdrowego rozsądku.. W ideologii- niekoniecznie. Tym bardziej , że trwa polityczny proces scalania wolnych kiedyś narodów, w jeden naród- naród „europejski”. Pod rządami- w przyszłości- narodu niemieckiego… Bo Unia Europejska- to projekt państwa, pod rządami Niemiec.. A Niemcy są konsekwentni i zdyscyplinowani w swojej polityce dominowania w Europie.. I prą do przodu- tak jak w roku 1939.. Tylko innymi metodami. Nie militarnymi.. A wojna to i tak przedłużenie polityki- ale innymi metodami. Tak jak wojna domowa wynikła z demokracji parlamentarnej.. Zresztą permanentna wojna ideologiczna trwa..Jak to będzie, jak w imię ideologii zostanie zlikwidowany złoty polski, a na to miejsce pojawi się euro..? Zamiast Narodowego Banku Polskiego- będzie Narodowy Bank Euro.. Będą dowozić pieniądze z Frankfuru nad Menem gdzie jest Europejski Bank Centralny.. Tam będą dodrukowywać- i tu do landu- dowozić.. Ciężarówkami z napisem- „Euro”. Tak jak Biedronka wozi towary z napisem” Biedronka”… I będą dowozić , dodrukowywać, wozić, uszkodzone zabierać, i wywozić zamieniając zużyte na nowe.. W końcu w socjalizmie sprawy ekonomiczne się nie liczą- liczy się polityka.. I wielka euforia w związku z dodrukowywaniem pieniędzy- zanim nastąpi depresja.. Bo po każdym pijaństwie następuje depresja.. Pijak coś zawsze znajdzie na kaca, a socjaliści ….. znowu dodrukują pieniędzy.. I nastąpi nowy czas euforii ., a ż do całkowitej depresji.. Niedawno Parlament Europejski przyjął rezolucję, w której wzywa Komisję Europejską oraz landy państwa o nazwie Unia Europejska, by rozważyły możliwość emitowania przez strefę euro wspólnych obligacji.(????). W trakcie demokratycznej debaty ujawniły się jednak głębokie demokratyczne podziały między eurodeputowanymi z poszczególnych landów i grup politycznych. Zwolennikami dalszego zadłużania się Unii Europejskiej są landy :Hiszpania,. Grecja, Portugalia,. Włochy- bo wydaje im się, że jak dostaną więcej pieniędzy, to będzie im lepiej, bo weselej- na pewno.. Znowu wydadzą i poproszą o jeszcze.. I tak w kółko aż szlag wszyto trafi, bo ile można żyć na kredyt.. W końcu kredyty też mają swoje granice. Zawsze można poprosić o zakup śmieciowych obligacji europejskich – Chińczyków. A jak Chińczycy nie bardzo będą chcieli- to poprosić pracowitych Mongolczyków.. Bo Mongolia rozwija się w tempie 18%PKB.. Najbardziej na świecie, choć nasi ludzie” elity” się z nich śmieją.. Podobno Mongolczycy upodobali sobie nasze kiszone ogórki. .Ha, ha, ha… Jakie to śmieszne. Z czym do gościa?… My tu jesteśmy mocarstwem światowym, nasze wojska walczą po całym świecie, jesteśmy państwem poważnym na skalę europejską , a tu przyjechali z Mongolii biznesmeni i chcą rozmawiać o biznesie..(????) Czy wojska Mongolskie walczą na całym świecie? No pewnie, że nie- pilnują swoich spraw.. I nie wdają się w cudze interesy.. Nie znam sytuacji kolei mongolskich, ale jestem pewien, że w tempie geometrycznym i demokratycznym nie powiększają ilości pełnomocników, dyrektorów, zastępców dyrektorów, firm konsultingowych, firm doradczych, nie tworzą nowych wydziałów w celach politycznych i demokratycznych, żeby szybciej to wszystko zbankrutowało.. Tak jak u nas pan Sławomir Nowak z Platformy Obywatelskiej. Obsadza swoimi co tylko się da na państwowej kolei i rozbudowuje właściwości biurokratyczne kolei.. Bo kolei najbardziej potrzebne są nowe stanowiska dyrektorów, zastępców, pełnomocników, konsultantów i innych wyciągających budżetowe pieniądze znajduchów okradających nas i państwową kolei. Tych wszystkich „Dyzmów” obsiadających demokratyczne państwo prawa i tworzących banki zbożowe. I niekoniecznie trzeba lubić kiszone ogórki- tak jak biznesmeni z Mongolii… Kabaret w landzie coraz większy, Ala jakoś już nie śmieszy…. Bo ile się można śmiać przez łzy? Co ci ludzie wyprawiają na co dzień z państwem, które miało być dobrem wspólnym? A jest żerowiskiem dla ludzi bez skrupułów, politycznych gangsterów, bez zasad i jakiejkolwiek moralności.. Nawet moralności Kalego.. Będą zarabiać po kilkaset tysięcy złotych miesięcznie, doić, doić i jeszcze raz doić.. A cała ta kolej niech zbankrutuje jak najszybciej, żeby nie było na czym żerować. Pisać konsultacji, analiz, głupot w ideologii Dyzmy i pobierać za to pieniędzy… A jak pieniędzy zabraknie- to się kolej biurokratyczną dofinansuje z pieniędzy uciśnionego podatnika.. Niech ma jeszcze większe parcie na szkło.. Niech jeszcze bardziej przebiera nogami od pierwszego do pierwszego.. Niech się w końcu udusi od nadmiaru tego braku dobra, które kiedyś miał, a teraz ma go coraz mniej.. Bo jego dobra pragną wszyscy ci, którzy z tego dobra żyją.. A przy okazji zrobi się propagandę, że kolejarze chcą jeździć pierwszą klasą, i o to im jedynie chodzi.. Jak te świnie z „Folwarku zwierzęcego”- Orwella.. Równiejsze od innych zwierząt, też równych i równiejszych, i najbardziej równych, od tych bardziej równiejszych.. Zresztą są najbardziej inteligentne ze zwierząt…. Jak to świnie! Zawsze przy korycie i to jak najbliżej, żeby się nie dać wypchnąć.. I się nachłapać- tworząc nową klasę ponad proletariuszami innego gatunku zwierząt. Tworzy się nowa klasa nie posiadająca majątku w wyniku ciężkiej i twórczej pracy.. Tworzy się zamożna klasa polityczna, której majątki pochodzą z państwowej kradzieży… I ONI nas w końcu wezmą za mordę.. Będzie bardzo bolało!

WJR

Pieniądze z OFE zostaną wyprowadzone za granicę? Rząd pracuje nad "liberalizacją" możliwości inwestycyjnych Otwartych Funduszy Emerytalnych Rząd jeszcze w I kwartale br. zajmie się projektem nowelizacji ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych, który m.in. liberalizuje limity inwestycyjne OFE w walucie obcej do 30 proc. wartości aktywów - wynika z planu prac legislacyjnych rządu. Planowane zmiany wynikają z konieczności wykonania wyroku Trybunału Sprawiedliwości UE, który orzekł w grudniu 2011 roku, że Polska naruszyła ustanowioną traktatem UE swobodę przepływu kapitału i tym samym złamała unijne prawo, ograniczając możliwość inwestowania Otwartych Funduszy Emerytalnych za granicą. W lipcu 2009 r. KE zakwestionowała przepisy polskiej ustawy z 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych, które mówią o tym, że zagraniczne inwestycje OFE nie mogą przekroczyć 5 proc. ich aktywów. Istotą projektu jest wprowadzenie limitu inwestycji OFE w aktywach denominowanych w walucie obcej docelowo w wysokości 30 proc. łącznej wartości aktywów OFE. Rząd w projekcie ustawy z lipca chciał, aby podwyższanie limitu było rozłożone w czasie, tj. o 5 proc. co najmniej do dwa lata, aby docelowe 30 proc. zostało osiągnięte w 2021 roku. W ramach projektowanej ustawy planowane jest również określenie katalogu możliwych lokat OFE poza granicami kraju.
Rozważone będzie też usunięcie odniesienia do lokat w tytułach uczestnictwa emitowanych przez zagraniczne instytucje wspólnego inwestowania oraz usunięcie ograniczenia możliwości pokrywania z aktywów OFE kosztów transakcji związanych z zagranicznymi instytucjami tylko do wysokości nieprzekraczającej odpowiednich kosztów krajowych instytucji rozliczeniowych. W zakresie zmiany dotyczącej wyceny jednostek rozrachunkowych nowelizacja ma dotyczyć nowego ujęcia ustalania stóp zwrotu OFE. PAP

O refleksjach prof. Rybińskiego Kilka refleksji właściwie o komentarzach Wydaje się, że krótki tekst pana prof.Rybińskiego dotyczący długu publicznego nie został przez czytelników zrozumiany. Profesor używa pojęć co prawda obiegowych, lecz najwyraźniej niezbyt dobrze znanych odbiorcy, nie objaśnia niektórych zjawisk (zakładając – jak widać niesłusznie – ich oczywistość) i używając skrótów myślowych Tekst prof.Rybińskiego jest nieco chaotyczny, ale po jego przeanalizowaniu trudno nie zgodzić się z opinią Profesora. Uwaga generalna co do publicystyki prof.Rybińskiego:

Cenię wiedzę i poglądy p.profesora, jednakże wyrażane przez Niego opinie są chyba zbyt jaskrawe i nacechowane sporą dozą przesady. Czasem mówi się, że na trzy ostatnie kryzysy ekonomiści przewidzieli siedem i niewątpliwie pana Rybińskiego można zaliczyć do tej właśnie kategorii ekonomistów. O ile należy się zgodzić z ogólnym kierunkiem rozważań, o tyle natrętne czarnowidztwo razi. Nie może być wątpliwości co do tego, że obecny system jest niewydolny i za jakiś czas się zawali. Ale to „za jakiś czas” nie musi oznaczać wcale „dzisiaj” ani „jutro” – wystarczy przypomnieć sobie, że sowiecki komunizm walił się przez 80 lat… Sposób pisania, jaki reprezentuje p.Rybiński byłby wprawdzie zrozumiały w przypadku publicystyki politycznej, ale moim skromnym zdaniem jest niezbyt właściwy w przypadku eksperta. Uwagi do tekstu i komentarzy:

1. Większość komentujących zupełnie błędnie zinterpretowała pojęcie „klifu fiskalnego”, kojarząc go jako stan katastrofy ekonomicznej spowodowanej niemożnością obsługi zadłużenia. Nic z tych rzeczy. Pojęcie "klif fiskalny" ma bardzo niewiele wspólnego ze zdolnością do spłacania czegokolwiek. To określenie momentu (poziomu zadłużenia), kiedy władza nie ma już pola manewru ze względów prawnych. (zapis Konstytucji RP). Konstytucja RP nakłada sztywne ramy wielkości zadłużenia, po przekroczeniu których pewne kroki w celu zrównoważenia budżetu będą musiały być podjęte automatycznie. W Polsce taka sytuacja nastąpi, jeśli poziom zadłużenia przekroczy 60 % wartości PKB.. W tym przypadku nie jest istotne, czy w sensie faktycznym Polskę będzie stać na spłatę rat i odsetek od zadłużenia, nie jest też istotne, czy ktokolwiek będzie chciał cokolwiek nam pożyczyć, ani na jakich warunkach. Po prostu ze względów konstytucyjnych nie będzie wolno nam już dalej się zadłużać, a kolejny budżet będzie musiał być zrównoważony. W jakiej proporcji to zrównoważenie wyniknie z cięć wydatków a w jakiej z podwyżek podatków – to już kwestie czysto techniczne i bez znaczenia dla stanu prawnego. Jedynym sposobem uniknięcia radykalnej redukcji wydatków i podwyżek podatków będzie zmiana konstytucji. Nieco podobna sytuacja zachodzi w USA, gdzie jednak problem nie jest regulowany w konstytucji i kongres co kilka miesięcy podwyższa dopuszczalny limit zadłużenia. Na ewentualne wejście naszego kraju na ten klif wpływ mają zasadniczo cztery czynniki:

a) szybkość zadłużania się Polski (to chyba oczywiste)

b) tempo wzrostu PKB – im szybciej będzie rósł, tym lepsza będzie jego relacja do długu (czy raczej długu do niego)

c) inflacja – spadek wartości pieniądza powoduje też spadek wartości nominowanych w nim zobowiązań

d) kurs złotego do walut obcych – umocnienie złotówki spowoduje relatywnie mniejszą wartość części zadłużenia, które mamy w walutach obcych, spadek złotego – wzrost tej części zadłużenia.

Stąd p.prof.Rybiński w swoim tekście zwraca uwagę na takie właśnie czynniki jak wzrost PKB oraz inflacja, które mogą pomóc rządowi w utrzymaniu poziomu zadłużenia (w sensie formalnym) na dopuszczalnym poziomie. Dla niniejszych rozważań rzeczywista szkodliwość zadłużenia, szkodliwość inflacji i stan gospodarki mają niewielkie (lub wręcz żadne) znaczenie. Liczą się zapisy księgowe – i nie jest to wina ekonomistów rzekomo uczepionych jakichś-tam wskaźników, lecz rozwiązań prawnych (pomijam w tym miejscu rozważania, na ile słusznych). Spierać się też można, czy samo określenie „klif fiskalny” jest trafne, czy też częściej wywołuje mylne skojarzenia – ale tak tę sytuację nazwano i już. Ja uważam, że określenie to dość dobrze oddaje naturę rzeczy z uwagi na krótkookresowe dramatyczne konsekwencje, jakie będzie miała dla gospodarki kombinacja gwałtownej redukcji wydatków i podwyżki podatków.

2. Część komentatorów nie rozumie, dlaczego polskie zadłużenie jest aż takim problemem, skoro większość krajów Europy Zachodniej jest zadłużona znacznie bardziej. Zacznijmy od prostej konstatacji, że zadłużenie jest złe, zwłaszcza jeśli jest ono bardzo wysokie. Jeżeli spłacam milion złotych kredytu na mieszkanie to małym pocieszeniem będzie dla mnie fakt, że sąsiad spłaca 2 miliony Przykład Grecji, Włoch czy Hiszpanii powinien stanowić dla nas ostrzeżenie przed konsekwencjami prowadzenia podobnej polityki a nie usprawiedliwienie dla dalszej niegospodarności (bo przecież do katastrofy jeszcze nam trochę brakuje). Dlaczego jednak już dziś nasze zadłużenie jest większym problemem niż zadłużenie np.Niemiec, mimo, że niemieckie jest znacznie wyższe w stosunku do PKB? (nie mówiąc już o liczbach bezwzględnych)? Ano z tej prostej przyczyny, że kredytodawcy mają do Niemiec znacznie większe zaufanie, a co za tym idzie pożyczą im pieniądze znacznie taniej niż Polsce. My płacimy za pozyskane pożyczki 5-6 % (średnia wieloletnia 5,4%) rocznie, Niemcy zaś obecnie poniżej 1 %, a nawet udało im się sprzedać obligacje z zerową rentownością (do niedawna średnia wieloletnia to 2,7 %) Dziś za każdy pożyczony miliard płacimy tyle, ile Niemcy za 5-6 miliardów.

W 2012 koszt obsługi zadłużenia publicznego w Polsce to 2,7% PKB (43 mld zł), czyli prawie 15% ogółu dochodów budżetu i ponad 13 % wydatków budżetu, a zarazem znacznie więcej niż np. wydatki na obronę (ok.30 mld) Dla porównania Niemcy planują wydać w 2013 na obsługe długu publicznego tylko 20 mld euro (! ), czyli ok. 6,6 % całości wydatków (302 mld euro) ichniego budżetu i niewiele ponad połowę wydatków na obronność. Paradoksalnie niemieckie finanse bardzo zyskały na kryzysie – uznane za stabilne i wiarygodne mogą pozyskiwac pożyczki najtaniej w historii.

3. Pozostaje pytanie, czy konstytucyjny limit zadłużenia w wys. 60% PKB jest zasadny. Na to pytanie nie da się udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Zadłużenie państwa jest złem i oczywistym jest, że lepiej, by było ono jak najniższe (a najlepiej wcale). Nie da się jednak postawić sztywnej granicy, do której poziom zadłużenia jest bezpieczny. Zalezy to od zbyt wielu, zbyt szybko zmieniających się czynników ( w szczególności od kosztów pozyskania kapitału). Dla przykładu proszę zauważyć, że poziom zadłużenia Japonii jest wyższy niż Grecji. Abstrahując od konstytucyjnych zapisów (załóżmy na chwilę, że ich nie ma) zapewne samo przekroczenie poziomu zadłużenia w wys. 60% PKB nie spowodowało by żadnej katastrofy. Zapewne po przekroczeniu 61 % też nic szczególnego by się nie stało, być może nawet po przekroczeniu 65 % też nie. Sądzę jednak, że osiągnięcie poziomu niemieckiego w przypadku Polski mogłoby już oznaczać katastrofę. (wątpię, by polskie finanse wytrzymały konieczność wydatkowania dodatkowych 50-60 mld zł rocznie). Dla przypomnienia prawo EU ogranicza wysokość deficytu budżetowego do 3 % PKB (co przy wzroście PKB krajów EU rzadko osiągającym 2% oznacza w praktyce niekontrolowany wzrost zadłużenia). Niemcy dla odmiany przyjęły rozwiązania prawne ograniczające deficyt budżetowy do 0,35% PKB (!), co z kolei oznacza dążenie do spłaty zadłużenia. Osobiście uważam, że właściwszym rozwiązaniem niż limit zadłużenia byłoby prawne ograniczenie deficytu budżetowego na wzór niemiecki, gdyż skłoniłoby to władze do stałej dbałości o stan finansów państwa. Przy obecnych rozwiązaniach istnieje obawa, że po chwilowym zażeganiu kryzysu rozrzutna polityka finansowa panstwa będzie kontynuowana. Nie mówiąc już o stałej pokusie jednorazowego podniesienia limitu. W każdym razie, sytuacja Grecji, Hiszpanii czy Portugalii jednoznacznie pokazuje, że jakieś hamulce być muszą. Tomasz Dalecki

Kryzys? Zależy dla kogo. Rząd Donalda Tuska rozdysponował między urzędników ministerialnych przynajmniej 60 milionów złotych premii Jeśli patrzeć na zasługi poszczególnych resortów dla rozwoju Polski przez pryzmat wielkości premii, to zdecydowanie najwięcej zawdzięczamy Ministerstwu Finansów. Tamtejsi urzędnicy dostali do podziału ponad 19 milionów złotych. O premiach dla urzędników ministerialnych napisał dziennik „Fakt”. Tak duże potrzeby finansowe urzędników Ministerstwa Finansów generuje z pewnością znaczne grono zastępców Jana Vincenta Rostowskiego, który właśnie zatrudnił ósmego. Co będzie robił ten nowy pomocnik ministra finansów? Póki co będę łatał dziury, a potem się zobaczy – powiedział kilka dni temu radiu RMF.FM Janusz Cichoń, poseł PO. Na premię nie załapał się jeszcze dziewiąty zastępca Rostowskiego, bo PSL od dawna skarży się, że nie ma swojego człowieka w tym resorcie. Jednak rozmowy o dokooptowaniu do MF jakiegoś fachowca spośród ludowców wciąż trwają. A jest o co walczyć  - w 2012 r. w resorcie finansów aż pięciokrotnie wypłacano premie. Na łagodne przejście kryzysu mogą też liczyć podwładni Radosława Sikorskiego. Rozdysponowali między siebie 10 milionów. To pewnie za wkład resortu spraw zagranicznych w sprowadzenie wraku z Rosji, o czym powiedział kiedyś minister Sikorski. Nie zgorzej radzą sobie pracownicy podlegli ministrowi sprawa wewnętrznych. Dostaną do podziału ponad osiem milionów. W przyszłym roku być może poproszą o więcej, bo minister Jacek Cichocki planuje powołanie „niezależnej 6-osobowej komisji, która kontrolowałaby tajne służby pod kątem przestrzegania praw obywateli”. Jak dobrze wiadomo biurokracja ma to do siebie, że „rozmnaża się” skutecznie niczym bakterie, więc można przyjąć, że każdy z członków „niezależnej komisji” będzie chciał mieć zastępcę lub zastępców, a oni sekretarki, kierowców i dalej już z górki. Wśród nagrodzonych premiami są też podwładni ministry Joanny Muchy. Skromniej w porównaniu z innymi resortami, ale 1,3 miliona złotych piechotą nie chodzi, a zasługi dla sportu resortu ministry Muchy każdy kibic wymieni. Trochę więcej, bo 1,6 miliona rozdali sobie urzędnicy Ministerstwa Edukacji Narodowej. To pewnie nagroda za ciężką pracę przy redukcji programów nauczania, zwłaszcza w cięciu lekcji historii. Do szczęśliwych nagrodzonych zaliczyć się też mogą pracownicy Ministerstwa Środowiska – 2,8 mln zł, Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej – 3,4 miliona, Rolnictwa – 5,5 oraz Skarbu Państwa – 5,6. Wiemy już więc kto w Polsce przejdzie kryzys suchą nogą. I jeszcze na tym nieźle zarobi. Slaw/ Fakt

CZTERY PYTANIA do Macierewicza. "Opis miejsca katastrofy dokonany przez Rosjan nie uwzględnia drzewa, które spowodowałoby tragedię" wPolityce.pl: Miesięcznik "Nowe Państwo" publikuje nieznany dotąd dokument - opis miejsca katastrofy smoleńskiej, który został sporządzony kilka godzin po tragedii. Rosjanie w szczegółowej relacji nie opisali drzewa, które pasowałoby do słynnej brzozy, która miała spowodować tragedię. Jaka jest waga tego dokumentu? Czy on zamyka ostatecznie teorię pancernej brzozy? Antoni Macierewicz: W mojej ocenie ten dokument rozstrzyga kwestię brzozy. Nie ma wątpliwości, że opis miejsca zdarzenia dokonany przez rosyjskich śledczych nie uwzględnia, nie widzi w ogóle takiego drzewa, które spowodowałoby katastrofę. Nie ma takiej możliwości. Dokument opisuje różne drzewa, ale żadne z nich nie może być tą brzozą, której pan Miller i pani Anodina przypisują katastrofę. A mamy do czynienia z najwcześniejszym dokumentem urzędowym, który powstał po katastrofie i opisuje zdarzenie. Autorzy tego dokumentu bardzo dokładnie relacjonują opis miejsca tragedii. W tym dokumencie ważne są również inne szczegóły, np. dotyczące ilości i częstotliwości odpadania fragmentów samolotu, jego rozpadu. Tam jest opisany 25-metrowy rów, który jest cały zasłany szczątkami maszyny. Opisywane są duże kawałki blach, napisano, że drzewa są pocięte, zniszczone przez szczątki. To wskazuje, że tupolew się rozpadał, a jego części uderzały z dużą siłą w drzewa, podłoże, dachy domów. Samolot już się rozpadał, gdy przelatywał nad tym terenem. Nie dlatego zaczął się rozpadać, że uderzył w jakiekolwiek drzewo, ale dlatego, że coś się stało w samym samolocie. Ten dokument rozstrzyga kwestie pancernej brzozy.

O czym to świadczy? To pokazuje jak propaganda rosyjska wprowadziła nas wszystkich w jałową dyskusję na temat pancernej brzozy. Ona została wykreowana na główny powód i symbol tej katastrofy. Powstało szereg bardzo interesujących prac, pojawiły się prace naukowe w tej sprawie, powstały setki artykułów, ludzie pokłócili się ze sobą ws. brzozy, powstały dzieła sztuki, mające ją symbolizować i odwzorować. A wszystko jest fikcją, nieprawdą. To jest potęga sowieckiego kłamstwa.

Otwierano przed nim drzwi i w Polsce... Ono nie mogłoby być skuteczne, gdyby nie wielkie media w Polsce, które podtrzymują tę mitologię, oraz sfałszowany raport pana Millera. On także oparł się na kłamliwej tezie. W pierwszych miesiącach po katastrofie pytałem Edmunda Klicha na posiedzeniu komisji, czy badał brzozę i skrzydło tupolewa. On powiedział, że nie badał, ponieważ on  nie jest od tego. Powtórzył to podczas programu Jana Pospieszalskiego. Fakt, że strona polska nie badała tej sprawy, był zupełnie oczywisty. Zarówno raport Anodiny jak i Millera oparł się tymczasem na zdjęciach zrobionych przez amatora trzy dni po katastrofie. Materiał fotograficzny nie był robiony przez urzędy publiczne i oficjalne instytucje. Obecnie członkowie komisji Millera - pan Lasek, pan Benedict, pan Jedynak, pan Lipiec i inni - z miedzianym czołem te kłamstwa opowiadają w mundurze oficera Wojska Polskiego. To jest historia niebywała. To nie mogło mieć miejsca bez zgody szefa MON. Nie jest możliwe publiczne występowanie w "Gazecie Wyborczej" bez zgody zwierzchnika. Mamy więc do czynienia z urzędowo zatwierdzonym i propagowanym oszustwem. Tylko dlatego ta pancerna brzoza istnieje. Omawiany dokument rosyjski przecież jest znany prokuraturze i tym ludziom. Nie ma żadnego dowodu, że samolot uderzył w brzozę. Warto zaznaczyć również, że odczyt czarnej skrzynki polskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych wyklucza uderzenie w brzozę. Nie ma takiego dźwięku. On jest jedynie w odczycie rosyjskim, który jest fałszywy. Nie ma żadnego dowodu, że brzoza odegrała rolę w tej katastrofie.

Czy rosyjski dokument coś zmieni? Nie spodziewam się, by oszuści zamilkli. On nadal będą swoje kłamstwa powtarzali, ponieważ uważają, że upoważnia ich do tego większość sejmowa i sprawowanie władzy w mediach oraz administracji. To niebywały przykład kłamstwa smoleńskiego, które powinno być karane.
Rozmawiał Stanisław Żaryn

Marek A. Cichocki: Tamtej Unii już nie ma Mamy pecha, bo spóźniliśmy się na główną imprezę, na której Europa zdrowo zaszalała, i wpadliśmy akurat w sam raz na płacenie rachunku - mówi Marek A. Cichocki w rozmowie z Robertem Mazurkiem. Cameron ogłasza, że wyjście Anglików z Unii jest realne. Unia Europejska przetrwa jeszcze rok, dwa? Ależ jej już nie ma!
Unii nie ma? Takiej Unii, którą znaliśmy, do której wstępowaliśmy, już nie ma.
This fish is dead? Po prostu Unia ukształtowana po traktacie w Maastricht w 1992 roku, a później wielokrotnie zmieniana i ulepszana, dokonała swego żywota.
To co teraz? Dzisiaj Unia się przepoczwarza, widzimy ruchy tektoniczne, ale nie wiemy, co one zmienią, gdzie nas zepchną. W pierwszym etapie naszego członkostwa w Unii aspirowaliśmy do tego, by być w centrum podejmowania decyzji. Zależało nam, by nasz głos był tak samo ważny jak angielski, włoski czy hiszpański.
Wszystkie nasze wojny europejskie o Niceę, o pierwiastek temu służyły. Właśnie, a teraz patrzymy na te ruchy górotwórcze i nie wiemy, czy pogrzebią nas one w ciemnej mogile, czy zostawią w centrum decyzyjnym.
A nam jeszcze na tym centrum zależy? Przecież Unia dzisiaj to strefa euro. Do tego się zaczyna sprowadzać.

Więc mamy tam wejść i przyjąć euro? Naprawdę nie wiem.

Nawet entuzjaści mówią, iż jeśli chcemy, to i tak jeszcze nie teraz. A ja mówię szczerze: nie wiem, czy powinniśmy w ogóle wchodzić do strefy euro. Być może zresztą za kilka lat ta kwestia sama się rozwiąże.

W jaki sposób? Nie wiadomo, czy strefa euro przetrwa. Po co więc strzępić sobie język i nerwy, skoro może rozstrzygnie się to bez naszego hamletyzowania?

Na razie euro trwa. Przyjmować je w tej sytuacji czy nie? U nas jest to przede wszystkim dyskusja ideologiczna, a nie gospodarcza. Mało kto stara się na chłodno ocenić, jakie korzyści i jakie koszty przyniosłoby nam przyjęcie euro. Z całą pewnością oznaczałoby to rezygnację ze znacznej części suwerenności.

Co jeszcze? Koszty społeczne i polityczne takiej decyzji byłyby ogromne. Nie jestem pewny, czy ci, którzy wprowadziliby w Polsce euro, nie tylko wygraliby następne wybory, ale czy by je w ogóle przetrwali.

To pozamiatane, bo nikt się nie zdecyduje. Chyba że ktoś chciałby przejść do historii.

Podejrzewa pan któregoś z polityków o taką motywację i taką perspektywę? Nie wiem.

A może trzeba sobie dać spokój z euro i powiedzieć: Nas interesuje tylko strefa wolnego handlu i przepływu obywateli. Będziemy z boku, ale nie będziemy ginąć za euro? Na pewno znalazłoby się sporo racjonalnych argumentów na rzecz takiej decyzji. Tylko trzeba postawić pytanie, czy mamy dokąd się cofnąć? Czy nasze pole manewru jest tak duże? I wreszcie trudno uwierzyć, by euro nie dałoby nam żadnych korzyści. Czy europejska kontrola udzielania kredytów nie byłaby lepszym rozwiązaniem?

Co najbardziej zagraża Europie: Brexit, upadek strefy euro, biurokracja? Kryzys gospodarczy i to, kto za niego zapłaci. Pieniądze już zostały wydane i ktoś będzie musiał je zwrócić.

Dzieci spłacą nasze długi? Trochę nie nasze. Mamy pecha, bo spóźniliśmy się na główną imprezę, na której Europa zdrowo zaszalała, i wpadliśmy akurat w sam raz na płacenie rachunku. Co gorsza, być może będziemy musieli zapłacić więcej, niż zamówiliśmy, bo przecież my tak naprawdę nie zdążyliśmy się Unią nacieszyć.

Jak ta spłata miałaby wyglądać? Coraz powszechniejsze, i to nie tylko w Polsce, ale i w społeczeństwach dużo bardziej sytych, jest przekonanie, że dzisiejsi 30-, 40-latkowie po prostu nie będą mieli żadnych emerytur. I nawet przyjmowane jest to z pewną pogodną rezygnacją.

Ponieważ cały świat ma długi, pojawiają się głosy ekonomistów, by je ogólnoświatowo umorzyć. Europejczycy próbują sobie tak radzić od czasów Solona, ale nauka płynie z tego jedna: umorzenie długu jest zawsze aktem władzy.

A tu władzy nie ma? Przecież są jakieś struktury europejskie, Banku Światowego, inne... Nie wystarczy sama struktura: ludzie muszą jeszcze uwierzyć, że to jest słuszna decyzja. Umorzenie długów jest dla jednych oswobodzeniem, dla innych wywłaszczeniem z ich praw.

To może uciekajmy z tej Unii? A dokąd? Kiedy dziś Anglicy mówią o wycofaniu się z Unii Europejskiej, to dlatego, że oni mają swoje interesy globalne, atlantyckie i mają dokąd odejść. Skandynawowie dystansują się wobec Unii Europejskiej, bo wycofują się na północ – Arktyka to nie tylko miejsce bogate we wszelkie surowce, ale to technologie, wielkie pieniądze, szansa na cywilizacyjny rozwój. Niech pan spojrzy na strony internetowe szwedzkiego MSZ – o Unii jest tam bardzo niewiele, ale za to o Arktyce wszystko. To pokazuje, co dla nich jest ważne.

A my? Nie mamy się dokąd wycofać.

Czyli nie mamy wyjścia i musimy być w Unii? Wejście do NATO i do Unii było dwadzieścia lat temu poważną decyzją strategiczną, z którą zgadzał się ogół Polaków i elit. Towarzyszyły temu pytania: „Jak nie do Unii to gdzie, czyżby Białoruś?" I skoro deklarowaliśmy, że musimy za wszelką cenę wejść do Unii, że to nasze historyczne „być albo nie być", to nie dziwmy się, że wywołało to reakcję drugiej strony.

No nie, przecież Unia doskonale wiedziała, że my i tak nie mamy wyjścia. No właśnie, spójrzmy na Turcję, która jest poza Unią i tak pewnie zostanie. Spójrzmy na bilans korzyści...

Najpierw odpowiedzmy na pytanie: czy Polska miała szansę poza Unią? Raczej nie.

To nie mamy o czym gadać i zawracać sobie głowy Turcją. -Ja nie twierdzę, że popełniliśmy błąd, przystępując do Unii, ale pokazuję, że wstąpienie do niej niesie różne konsekwencje. W trzecim sektorze istnieje zjawisko zwane „grantozą": ludzie tam pracujący czują się tak pewnie, bo dostają granty, że już nie są w stanie zmobilizować się do myślenia, działania. Jedną z konsekwencji naszego wejścia do Unii da się porównać do tej grantozy – jeśli dostajemy strumień pieniędzy z Unii, to nie czujemy motywacji, by cokolwiek zrobić.

I jaki to ma związek z Turcją? Porównajmy: Turcja dziś to nieźle zorganizowane państwo, rzesze uczącej się, ogromnie zmotywowanej młodzieży, która chce coś zrobić i ma świetnie rozwijającą się gospodarkę opartą często na własnym kapitale, który nie boi się inwestować na przykład w edukację i zakłada uniwersytety.

A Polska? Niewątpliwie osiągnęliśmy wielki awans cywilizacyjny, ale nie dostrzegam w nas mobilizacji, determinacji, by samemu coś zrobić. Raczej widzę tendencję, by przystosować się i skorzystać z tego, co napływa z Brukseli.

Ten wywód jest czysto akademicki, bo my w przeciwieństwie do Turcji nie mamy gdzie uciec i nie mamy potencjału Norwegii czy Szwajcarii, by będąc w Europie, żyć poza Unią. Jesteśmy na nią skazani? Trochę tak, bo pewną decyzję już podjęliśmy, ale sytuacja się zmienia. Tamtej Unii już nie ma i w pewnych obszarach musimy sobie radzić sami. Widzimy to choćby w sprawach obronnych, troski o to, by Polska była w stanie bronić się przed hipotetycznym atakiem przez dwa tygodnie, bo jak się obronisz przez dwa tygodnie, to Zachód musi zacząć coś robić.

Podobnie kombinowali powstańcy styczniowi. Ale im się nie udało. Z bliższych nam spraw dobrym przykładem jest polityka energetyczna. Unia rozwija pakiet klimatyczny, który wprowadzony konsekwentnie w Polsce zniszczyłby naszą konkurencyjność. I musimy sobie radzić, choćby budując elektrownię atomową. Zdolność do jej wybudowania jest oznaką, że potrafimy mobilizować swoje siły i dajemy wyraźny sygnał, iż w tym obszarze decydujemy sami.

Mówi pan o samodzielności. Do tego trzeba mieć odwagę stanięcia czasem wbrew Brukseli. W Unii też obowiązuje zasada „tisze jediesz, dalsze budiesz". Nie musimy za każdym razem walić pięścią w stół, głośno krzyczeć. Jeśli nie gardłujemy, a robimy swoje, to ja naprawdę nie mam nic przeciwko.

A robimy swoje? Próbujemy. Kończy się budowa Gazoportu i to jest coś, co zmienia naszą sytuację energetyczną. Podobnie zbudowanie interkonektorów, czyli połączeń między siecią gazową w Polsce a na Słowacji i w Czechach – to też coś zmienia.

Wróćmy jeszcze do tego, kiedy odeszła ta stara Unia, bo jakoś nie zauważyliśmy zejścia noblistki? Taką symboliczną datą był traktat lizboński w 2007 roku. To był epilog. Kiedy rok później przyszedł kryzys, było już widać, że funkcjonujemy w innej rzeczywistości.

Co się zmieniło? Te 15 lat między Maastricht a Lizboną to był czas, kiedy Unia musiała sobie poradzić z upadkiem komunizmu i zmianą sytuacji w Europie. I nie chodzi tylko o przyjęcie nowych państw, często młodych, świeżo powstałych po upadku bloku sowieckiego.

A o co jeszcze? O zjednoczenie Niemiec. Unia powstawała w wyniku równowagi sił między dwiema potęgami europejskimi – Niemcami i Francją. Teraz, gdy w środku kontynentu powstało 80-milionowe państwo z olbrzymim potencjałem gospodarczym, ta równowaga już nie istnieje.

I w dodatku mamy kryzys. Który wyraźnie odczuwamy, ale którego nie potrafimy zdefiniować. Nikt nie wie, co się naprawdę dzieje.

Zmieńmy nieco temat. Polska żyje od wieków między rosyjską dziczą a cywilizowaną Europą, która też może się kojarzyć źle, bo była Europą germańską. Uwielbiam polemizować z tą tezą, bo jest ona prawdziwa, ale tylko w odniesieniu do ostatnich dwustu lat naszej historii. Nie jest tak, że cały czas szamotaliśmy się między wschodnią nawałą a napierającymi Niemcami, że Polacy stale musieli dokonywać rozdzierających wyborów.

To prawda, bo paradoksalnie z Niemcami wojowaliśmy dość rzadko. Ale ja nie mówię tego, by forsować tezę, że są również dobrzy Niemcy... (śmiech)

I tak jest pan z tego znany. Chcę tylko powiedzieć, że Polacy nie definiowali się wobec Wschodu i Zachodu. Polska bardzo często uciekała z tego wyboru i w średniowieczu definiowała się wedle podziału Północ – Południe. W średniowiecznej Europie Polska była Północą, a Bolesław Krzywousty był księciem Północy i jako taki występował we wszystkich tekstach.

Długo tak było? Wczasie Pierwszej Rzeczypospolitej definiowaliśmy się jako połączenie Południa ze Wschodem, a Zachód w naszej świadomości nie istniał. Mieliśmy interesy na Wschodzie, a źródło na południu, czego dowodem jest to, że aby zobaczyć prawdziwy włoski renesans, nie musimy jechać do Toskanii: wystarczy zajrzeć do Krakowa, Kazimierza czy Lwowa. Myśmy na wschodzie wyrażali się przez architekturę z Południa czy łacinę – południowy język.

To, co czerpaliśmy z Południa, nieśliśmy na Wschód? Tak, ale Wschód nas przerósł. Okazaliśmy się za słabi na tę misję. Zresztą nie my jedni, bo próbę podbicia Wschodu podejmował i Aleksander Wielki, i Napoleon, że na tych przykładach poprzestanę, i obu też się nie udało. Polskie poczucie misji wobec Wschodu w sposób ostateczny i symboliczny kończy się w Katyniu. On zamyka tę perspektywę.

Skąd w ogóle wzięła się Europa? Pojęcia geograficznego używali już starożytni Grecy, natomiast w naszym rozumieniu to pojęcie zaczęło się kształtować w średniowieczu.

Ale średniowieczna Europa znała tylko siebie plus Indie i Chiny, hen, za morzami. Za to kiedy do jednego z chińskich cesarzy dotarli wysłannicy weneccy, to on kazał ich ściąć jako oszustów. Przecież poza Chinami nie było żadnego innego świata, a już na pewno nie było żadnej Europy.

Co by jednak pokazywało pewną wyższość naszych średniowiecznych ciemniaków... Z całą pewnością jednak w średniowieczu wyższy poziom cywilizacji, nauki reprezentował świat arabski. Oni wtedy czytali Arystotelesa, a myśmy o nim zapomnieli.

A kiedy zaczęło się rodzić poczucie europejskiej wspólnoty? Już z zejścia się chrześcijaństwa i barbarzyńców z Północy. Cywilizacja europejska rodzi się z kontaktu schrystianizowanego Rzymu i barbarzyńców, którzy postanowili nie zniszczyć tej cywilizacji, ale ją zaadaptować, wejść w nią. Znakomitą egzemplifikacją postawy „Przyjmujemy chrześcijaństwo i przyjmujemy rzymskość" był Karol Wielki, który miał świadomość, że nie może pozostać wyłącznie królem Franków, czyli barbarzyńców, którzy dopiero co zeszli z drzewa, ale musi zaadaptować rzymską kulturę i cywilizację. Z tego zresztą zrodził się pierwszy renesans.

...renesans karoliński. Wtedy to wszystko się zaczyna. Oczywiście cywilizacja europejska przeżywała różne wzloty i upadki. W XIII wieku nadszedł bicz boży w postaci najazdu Mongołów i gdyby się oni nie cofnęli, to różnie by się to mogło skończyć.

Niestety, pod Legnicą nie zatrzymały ich stacjonujące tam wojska radzieckie. Jeszcze nie w tej wojnie. Tam akurat Czesi nie dojechali na czas. Drugi poważny moment zachwiania przyszedł sto lat później, kiedy epidemia dżumy zdziesiątkowała ludność kontynentu i istniała realna groźba, że Europa się zawali.

Polacy mieli świadomość, że są częścią Europy? Bardzo wysoką i dowodem na to są uniwersytety, gdzie skądinąd Polacy byli w nacji germańskiej, jednej z czterech tam istniejących. To się zmieniło, kiedy zostało wprowadzone kryterium językowe, ale wtedy powstała już Akademia Krakowska. Przykładem jest też udział Polaków w ówczesnych wielkich konferencjach międzynarodowych, czyli soborach, że przypomnę sobór w Konstancji, gdzie dyskutowano sprawę Krzyżaków.

Zostawmy pradzieje. Co będzie dalej? Na razie Europejczycy rozumieją, że bal się skończył, pieniądze zostały wydane i nic już nie będzie jak było.

Czyli jak? Koniec z zamożnymi zachodnioeuropejskimi emerytami jeżdżącymi sobie po ciepłych krajach świata. Młodzi ludzie też nie będą mogli bezstresowo wejść na rynek pracy, wziąć kredyt i wybudować dom.

Europa chce nam powiedzieć: nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobisz? I to jest moment, w którym właściciel płaszcza powinien zdać sobie sprawę, że trudno, ale mi ten płaszcz naprawdę ukradli i go już nie odzyskam. Muszę zacząć pracować na nowy płaszcz, bo nic innego mi nie pozostało.

Mogę się oburzyć. I w Hiszpanii robi to ruch „oburzonych". Hiszpanie są więc w fazie oburzenia, ale za chwilę zdadzą sobie sprawę, że ich oburzenie nie zmieni tej sytuacji.

A co ją zmieni? Otrzeźwienie, w wyniku którego społeczeństwa podjęłyby pewien wysiłek na nowo. Oczywiście jest pytanie, czy elity będą na tyle odważne, by to ludziom powiedzieć.

To szansa dla Polski, bo skoro wszyscy zaczynają od zera, to nam będzie łatwiej ich dogonić? To zależy od tego, jak bardzo w ciągu ostatnich 20 lat zostaliśmy zepsuci grantozą.

Czy są w Polsce politycy, którzy byliby w stanie to ludziom powiedzieć? Nie jestem tego pewien. Są w różnych partiach politycy wierzący, że wszystko się jakoś ułoży i wróci do normy, będzie po staremu. I są tacy, do których dociera, że ten bal się skończył.

Unia też się skończy? Nie, jakaś tam będzie. Jak pan to sobie wyobraża, tylu ludzi w Brukseli bezrobotnych? To niemożliwe... (śmiech)

Oni by dopiero byli oburzeni. Oj tak, europejscy biurokraci za nic nie pozwolą tak do końca zamknąć tego interesu.

Ale emerytury mieć już nie będziemy, bal się skończył i płaszcz nam ukradli, tak? I, co gorsza, ci, którzy na tej imprezie byli od początku i są silniejsi, spróbują przerzucić na nas koszt swych drogich płaszczy, które im skradziono.

Lubię pański optymizm. Prawda? Ja z natury jestem optymistą. rozmawiał Robert Mazurek

Otwarta przyłbica Macieja Laska tylko w siedzibie "Wyborczej". Jego zespół, podobnie jak rząd i prokuratura, jest zamknięty na dialog z mającymi wątpliwości Naiwnie sądziłem, że powołanie specjalnego zespołu pod kierownictwem Macieja Laska przyniesie może nie przełom, ale choć mały krok do przodu w kwestii wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej; wydarzenia, co do którego ponad połowa Polaków ma wątpliwości, pytania, czuje się po prostu niedoinformowana. Przewodniczący PKBWL tłumacząc intencje swojego zespołu mówił:

Widzimy potrzebę przełożenia naszej pracy na język zrozumiały dla większości ludzi. (...) Podjęliśmy taką decyzję, że chcemy dyskutować z alternatywnymi teoriami i pokazywać, że niestety nie mają one potwierdzenia w faktach - przekonywał Lasek. To naprawdę świetny pomysł i piszę to zupełnie bez ironii. Nie ma lepszej okazji do rozwikłania tego sporu niż porównanie hipotez, konfrontacja, dyskusja. Szef PKBWL rozpoczął zatem tournee po mediach - gościł chyba w każdej porannej audycji radiowej, udzielał wywiadów "Gazecie Wyborczej" czy "Polityce", pokazywał się w telewizji. Z czasem tezy raportu zaczęli bronić także inni przedstawiciele komisji Millera. Co znamienne, tournee nie objęło ani jednego konserwatywnego tytułu krytycznego wobec ustaleń zespołu. Ukoronowaniem otwartości w tej sprawie była debata w siedzibie "Gazety Wyborczej", na której stawiło się siedmiu członków ministerialnego zespołu, ósmy był wśród publiczności. Miałem okazję uczestniczyć w konferencji na ulicy Czerskiej. Niestety, wnioski z niej płynące nie są optymistyczne - nie ma co liczyć na rozwianie choć części wątpliwości. Sama debata nie przyniosła niczego nadzwyczajnego - członkowie zespołu krok po kroku, slajd po slajdzie i wypowiedź po wypowiedzi przekonywali do swoich teorii, odrzucając hipotezy ekspertów z parlamentarnego zespołu pod kierownictwem Antoniego Macierewicza. Pytania z sali również nie przyniosły niczego specjalnego - większość z nich była peanami na cześć raportu i wypowiedziami sugerującymi winę prezydenta Kaczyńskiego. Nieliczne wątpliwości były, w mniej lub bardziej udany sposób, odrzucane przez ekspertów komisji Millera. Sam Maciej Lasek odrzucił też po raz kolejny zaproszenie do debaty z ekspertami zespołu Macierewicza. Po oficjalnej części dyskusja przeniosła się w kuluary. Także tutaj Maciej Lasek wraz ze swoimi kompanami, wśród fleszów aparatów i kamer, mozolnie tłumaczył swoje intencje, przekonując do swoich racji. Zapytałem kapitana Wiesława Jedynaka, jednego z członków komisji Millera, o przyczynę swoistego bojkotu konserwatywnych mediów. Tłumaczył mi, że "mają uraz do niektórych mediów" i choć nie chciał obiecać, że zdecyduje się na rozmowę z którymkolwiek z konserwatywnych pism czy portali, to przyznał, że problem istnieje i że podejmie ten temat wśród pozostałych członków komisji Millera. Trzymamy za słowo. Poza tym, chodzę do mediów, gdy to naprawdę jest konieczne - tłumaczył Jedynak, który gościł w ostatnich dniach zarówno w programie Tomasza Lisa, jak i Moniki Olejnik. O tę samą kwestię zapytałem kilka minut później Macieja Laska, argumentując, że jeśli chcą dotrzeć do nieprzekonanej - a przecież tak dużej - części społeczeństwa, muszą rozmawiać także z krytycznymi wobec niego mediami. Odpowiedź niemal identyczna: Panie redaktorze, jeśli chcą Państwo przeprowadzić rozmowę, to, jakby to powiedzieć, muszą Państwo odzyskać nasze zaufanie; musicie coś zrobić w tej kwestii - sygnalizował przewodniczący PKBWL. Na moją odpowiedź, że najlepszym sposobem "odzyskania zaufania" jest rzetelny, autoryzowany wywiad, Lasek prezentował cały katalog żali - że "Gazeta Polska" kilka dni po katastrofie przeprowadziła z nim wywiad, którego nie opublikowała, że w konserwatywnych pismach znajduje ciągłą krytykę jego postaci, że czyta pod artykułami całe mnóstwo niewybrednych komentarzy... Naszej krótkiej rozmowie przysłuchiwała się Agnieszka Kublik z "Gazety Wyborczej", która w końcu nie wytrzymała: Przecież może Pan spisać tutaj pana Laska, to co mówił na konferencji. Po co Wam wywiad? - pytała. Na tym absurdalnym pytaniu zakończyłem tę krótką wymianę zdań. Naprawdę szkoda, że zespół Macieja Laska postanowił wpisać się w szerszą tendencję, jaką w sprawie katastrofy smoleńskiej prezentuje władza i prokuratura. Podsumujmy, jak wygląda przekonywanie wątpiących w sprawie przyczyn katastrofy i śledztwa smoleńskiego. Rządzący w ordynarny sposób odmawiają dłuższej rozmowy, prosząc - jak premier Tusk - "o choć jeden wolny dzień od Smoleńska", bądź - jak prokurator Seremet - przekładając termin rozmowy na św. Nigdy. Butę rządzących doskonale widać było w końcowej części "Anatomii upadku" Anity Gargas. Prokuratura wojskowa zamiast próbować jasnymi komunikatami porządkować śledztwo, woli kluczyć i kiwać się w niejednoznacznych komunikatach. Kwestia wykrycia śladów trotylu na wraku tupolewa czy dziwne sugestie o możliwości zakończenia śledztwa bez sprowadzenia wraku były świetną ilustracją tego podejścia śledczych.

Wreszcie zespół Macieja Laska, powołany na bazie komisji Millera, zamiast krok po kroku, żmudnie i do znudzenia odpowiadać na każdą, nawet najmniejszą wątpliwość, okopuje się w swoich szeregach, bezpiecznych mediach, i samozadowoleniu. Odmawia wywiadów, odmawia konfrontacji w zaplanowanej na 5 lutego na UKSW konferencji naukowców. W takiej atmosferze wątpliwości wokół sprawy 10/04 będą tylko rosły. Nie traci na tym żadna partia, żaden polityk czy publicyści; traci na tym sprawa. Bo obojętnie, kto ma rację - zespół Millera czy Macierewicza, i obojętnie gdzie leży prawda - to bez dobrej woli i otwartej przyłbicy po obu stronach tego sporu, nie uda się rozwiać choć części wątpliwości. Marcin Fijołek

TRZY PYTANIA do prof. Staniszkis. "Zjawiska widoczne w przebiegu inwestycji drogowych, które dotyczą ponad 100 mld złotych, są znacznie poważniejsze" Sądzę, że jest to jedna z przestrzeni, w których widać jak dalece państwo jest eksploatowane przez grupy interesów, jak niska jest jakość prawa, jak niska jest jakość administracji. Przy tej okazji mówi się o polityce kadrowej w GDDKiA czy Ministerstwie Transportu - mówi prof. Jadwiga Staniszkis w rozmowie z portalem wPolityce.pl. wPolityce.pl: Komisja Europejska zdecydowała o wstrzymaniu wypłaty 3,5 mld złotych na budowę dróg w Polsce. Powodem mają być podejrzenia, że w czasie prowadzenia kilku inwestycji drogowych doszło do zawiązania kartelu cenowego. Czy mamy do czynienia z poważną sprawą? Prof. Jadwiga Staniszkis: Uważam, że to jest sytuacja poważna. Chociaż to organy państwa wykryły zmowę, zmierzającą w kierunku kartelu, słusznie Komisja Europejska uważa, że rząd i Ministerstwo Rozwoju Regionalnego odpowiadają za tę sytuację. Charakter ustawy o przetargach ułatwia bowiem tego typu procedery. Zwracano na to uwagę wielokrotnie. W tej sprawie brakowało również nadzoru. Zjawiska widoczne w przebiegu inwestycji drogowych, które dotyczą ponad 100 mld złotych, są znacznie poważniejsze. Mamy przecież wciąż sprawę niespłaconych wykonawców inwestycji realizowanych w Polsce. Obecna sprawa jest jedynie odpryskiem.

O czym ten odprysk świadczy? Sądzę, że jest to jedna z przestrzeni, w których widać jak dalece państwo jest eksploatowane przez grupy interesów, jak niska jest jakość prawa, jak niska jest jakość administracji. Przy tej okazji mówi się o polityce kadrowej w GDDKiA czy Ministerstwie Transportu. Tego typu zarzuty stawiano już poprzedniemu ministrowi. Słyszeliśmy wcześniej o sprawie afery związanej z kradzieżą dolomitu z budowy. W tej sprawie cień podejrzeń również padł na GDDKiA. Słyszeliśmy o nadużyciach może nie miliardowych, ale milionowych. W grę wchodziły setki milionów złotych. To jest soczewka, w której widać skutki polityki kadrowej w rządzie Tuska, która polega na zatrudnianiu znajomych, gdzie nie obowiązuje obiektywna ocena kompetencji. To schodzi na niższe szczeble. Tak było w poprzedniej kadencji, tak jest obecnie. Widać, że Komisja Europejska, która czerpie informacje z niezależnych źródeł - dochodzą do niej również materiały prasowe, informacje portali internetowych - zaczyna dostrzegać, że wizerunkowa, nastawiona na utrzymanie wizerunku polityka rządu nie pokazuje stanu faktycznego. Nie pokazuje ani stanu gospodarki, która jest w rozkładzie, ani braku strategii rozwojowej i jakości polityki działań związanych z wykorzystywaniem środków europejskich.

Czy obecna decyzja KE może rodzić dalekosiężne skutki? W mojej ocenie termin podjęcia tej decyzji nie jest przypadkowy. W najbliższych dniach mamy posiedzenie dotyczące nowej perspektywy finansowej. I argument, że źle wydajemy środki, zapewne będzie podnoszony. Ten argument był już wykorzystywany w czasie rozmów o polityce innowacyjnej. Zarzucono nam wtedy, że sposób dzielenia środków jest zły. Ja też na to wskazywałam, że pieniądze trafiają nie na najbardziej innowacyjne projekty, ale na takie, dzięki którym najłatwiej można wydać dane środki choćby w firmach zachodnich. Wsparcie nie idzie na projekty realizowane przez polskie uczelnie czy instytuty, ani na projekty przemysłowe, które mogą rzeczywiście coś nowego wnieść. Odmówiono przecież nawet finansowania polskich wynalazców związanych z projektem Grafenu, czy badania nad funkcjonowaniem mózgu. Te projekty nie zyskały uznania. Myślę więc, że decyzja KE będzie skutkowała obniżeniem puli pieniędzy, które Polska otrzyma, będzie prowadziła do znacznie dokładniejszego kontrolowania polskich inwestycji oraz spowoduje kryzys zaufania między rządem Donalda Tuska i Komisją Europejską. Rozmawiał Stanisław Żaryn

"Im fałszerze sumień i mąciciele umysłów będą budować wyższe i coraz bardziej absurdalne barykady tym my Polacy musimy być silniejsi i bardziej racjonalni" Salon i lobby homoseksualne sięgają już po metody totalitarne, dlatego tęczowemu dziadostwu mówimy wara – będziemy bronić normalnej polskiej Baby. To nic, że Komenda Główna Policji likwiduje wydziały ds. walki z przestępczością gospodarczą i korupcją, będą się nią zajmować policjanci walczący z kradzieżą rowerów. Ważniejsze jest to, że według Ruchu Palikota pani poseł K. Pawłowicz jest podobno groźniejsza niż Himler, bo mówi do posła A. Grodzkiej czasem Pan. Wszyscy Polacy jak widać mają tak zostać ogłupieni, żeby nie odróżniali kota od psa. Bo dziś ma nie być, ani kota ani psa, ani męża ani żony, ani czarnej dziury w finansach, ani kosmicznych długów. Idzie nowe, będzie kotopies i spowalniająca „zielona wyspa”. Innych zmartwień dziś rządzący i media nie mają. Rząd i salon zamiast walczyć z kryzysem wpuszcza nas w kolejny totalny kanał. TVN-24 staje na rzęsach, a główne wydanie Wiadomości nie zająknęło się ani słowem, że są dziś dla Polaków poważniejsze zagrożenia niż małżeństwa homoseksualne. I to wszystko w dniu, w którym GUS podał fatalne dane o spadku PKB w 2012r. do zaledwie 2 proc. - załamaniu się produkcji przemysłowej  12 proc. w dół, budowlano-montażowej 25 proc., popytu krajowego, inwestycji, sprzedaży detalicznej, zamówień w przedsiębiorstwach. Szokujące wręcz dane płyną z rynku pracy – czeka nas ogromny wzrost bezrobocia, w styczniu już ok.14 proc., a na koniec roku 15-18 proc. Tylko w grudniu zarejestrowano blisko 250 tys. nowych bezrobotnych. To przecież mało znaczący drobiazg, niegodny publicznej debaty. Ważniejszy jest nastrój posła Biedronia i cierpienia moralne doktora Mirosława. G., a zwłaszcza komfort psychiczny A.Grodzkiej. Dane i wskaźniki gospodarcze  w styczniu będą jeszcze bardziej szokujące, polska gospodarka jest na równi pochyłej. Idziemy grecką drogą ku hiszpańskiej rzeczywistości. Włosi właśnie sprzedają część banku Pekao SA – ciekawe komu ? Czyżby rosyjskiemu Sbierbankowi? Ale co tam ważne jest in-vitro, legalizacja marihuany i związki partnerskie. Trwa masowe wyłudzanie VAT-u, kwitną przekręty na stali, przemyt towarów akcyzowych, który kosztuje nas corocznie od 6-10 mld zł. To drobiazg, ważne, że gej z PO czuje smutek po sejmowej debacie. Mamy prawdziwy wysyp lewych faktur, a MF J.V.Rostowskiemu zabrakło w budżecie za 2012r. 16-18 mld zł. Oj, tam oj, tam w tym roku z podatków może zabraknąć nawet 20-25 mld zł,  a wzrost PKB będzie nie na poziomie powyżej 2 proc. ale na poziomie niewiele powyżej zera. A jeszcze trzeba będzie zapłacić zaległą pensję szefowi  Amber-Gold. Unia zablokowała GDDKiA 3,5 mld zł na drogi za przekręty, zmowy i oszustwa, LOT bankrutuje i idzie na sprzedaż, PKP jest w totalnej zapaści, a my obywatele RP mamy jasełka. Chcą palić na stosie, wydalać z uczelni, posadzić na ławie oskarżonych nie tylko posłankę K. Pawłowicz, ale wszystkich normalnych tradycjonalistów, przyzwoitych i tzw. moherów. Hurtem by nas chciano przesiedlić do holenderskich kontenerów odosobnienia za krytykę, trzeźwą ocenę i poczucie humoru. „Niestety” jeszcze ich w Polsce nie ma. To nic, że co trzecie dziecko w Polsce rodzi się i żyje w biedzie, a 700 tys. wręcz jest głodnych. Ważniejsze, że minister Gowin jest już gorszy dla salonu od generała Jaruzelskiego. Chciałoby się  zawołać „miej proporcje Mocium Panie”. Polaku ratuj się, nie daj się dalej ogłupiać i wystraszyć. Patrz na swój pustoszejący portfel, uważaj na kolejne mandaty i nie gódź się na płatny parking po 18 godz. oraz w sobotę i niedzielę. Nie zgadzaj się na kolejne podwyżki cen i kosztów utrzymania. To, że transseksualista A. Grodzka zostanie czy nie zostanie V-ce Marszałkiem Sejmu jest rzeczą czwartorzędną. Dużo ważniejsze jest to, że nawet nasi sąsiedzi Czesi, Słowacy, nie mówiąc już o Duńczykach, chcą nam zablokować eksport polskiej żywności i wyrugować nas z ich rynków, a całość eksportu żywności to 17 mld euro obrotów. Ważniejsze jest przecież to, że producentów zielonej energii czekają masowe bankructwa. Nie liczy się nawet opinia Sądu Najwyższego, który jednoznacznie stwierdza, że nie ma potrzeby zmian, bo polska Konstytucja preferuje małżeństwo kobiety i mężczyzny. Nic to, „rozgrzane” redaktor i Olejnik i Pochanke użyją prof. P. Winczorka, wsłuchają się ze zrozumieniem w sopran A. Grodzkiej i skutecznie odwiodą nas od zainteresowania problemami gospodarczymi i nadchodzącym kryzysem. Co tam będziemy sobie zawracać głowę, że Wisłostrada i Tunel zwany „przekrętem” jeszcze długo nie będzie otwarty, że trzeba będzie zrywać pas startowy w Modlinie, a Dreamlinery postoją spokojnie do końca roku. To przecież mniej pilne i mniej kosztowne sprawy, niż opluwanie i niszczenie tych, którzy jeszcze całkiem nie zwariowali i nie chcą boksera nazywać baletnicą,  a ojca i matkę – rodzicem A i rodzicem B. To nic, że nasza gospodarka tonie, że Polacy boją się co przyniesie przyszłość. W odpowiedzi na to nasze rządowe tuzy przestawiają leżaki na pokładzie Titanica. Ktoś zapomniał powiedzieć naszej rządowej koalicji i redaktorom TVN-24 oraz GW, że mamy już nie spowolnienie, ale początek prawdziwego kryzysu. Ważne jest nie to, że Wojewódzki zniknął z Facebooka i że Grycanki znów się odchudziły, ale to że Premier Tusk zafunduje nam wkrótce Pakt Fiskalny, co oznacza wyciągnięcie z naszych kieszeni 24 mld euro na ratowanie europejskich bankrutów. Ratuj się kto jeszcze normalny. Im fałszerze sumień i mąciciele umysłów będą budować wyższe i coraz bardziej absurdalne barykady tym my Polacy musimy być silniejsi i bardziej racjonalni. Janusz Szewczak

Duch teutoński nad Polską Pokoleniom, których pamięć historyczną zdominowała wizja barbarzyństwa Niemców podczas Iwojny światowej czy tym bardziej późniejszego zdziczenia zrodzonego z powszechnej w Niemczech fascynacji „przemyśleniami” zawartymi w „Mein Kampf” (1933--1945), trudno jest uświadomić sobie, że w narodzie tym tkwi głęboko zakorzeniona myśl o ekspansji i podbojach nie tylko za pomocą „żelaza i krwi”, ale również ducha. W 1897 r. Fryderyk Ratzel, wprowadzający do niemieckiej myśli geopolitycznej pojęcie „lebensraum” (przestrzeni życiowej), wydał pracę „Geografia polityczna”, w której, mówiąc krótko, wyraził opinię: „Tam, gdzie my, tam granice naszej ojczyzny”. Przy czym Ratzel inaczej niż autor tych słów – czołgista z filmu „Czterej pancerni i pies”, miał na myśli nie tyle obecność zbrojną, fizyczną, ale nade wszystko duchową. To ona sprawi, że, jak pisał w tymże czasie inny niemiecki myśliciel polityczny (Alfred Kirchhoff, „Jak powstają narody”, 1894), nawet ludzie o odmiennym pochodzeniu etnicznym przejmą ten sam styl życia, przekonania i w końcu język. Staną się narodem. Niemieckim. Niemieckie granice polityczne są sztuczne i nietrwałe, dopóki nie wytyczy ich siła teutońskiego „geist” (ducha). O co w tych geopolitycznych deliberacjach konkretnie chodziło, klarownie przedstawił Alfred Weber, pisząc w „Rozważaniach na temat niemieckiego posłannictwa” (1915) o ciasnocie granic politycznych, w której cierpi „duchowo zniewolony Niemiec”. To cierpienie musi zostać przezwyciężone poprzez pozyskanie obszarów dla inwestowania niemieckiego kapitału „i przede wszystkim [poprzez pozyskiwanie – R.K.] pola działania dla naszych warstw intelektualnych, dla w wielkiej mierze niespożytych sił naszych klas wyższych”. Podstawę ekspansji gospodarczo-duchowej stanowią obszary Europy Środkowej. W dalszej kolejności „możliwie duże części Azji, a w drugiej linii również Afryki”. I dopiero w tak zbudowanym i zorganizowanym organizmie „możemy się [Niemcy – R.K.] rozwijać i jednocześnie podnosić intelektualnie z naszego spłaszczenia”. Nawet w czasie II wojny światowej nie gasła pochwała niemieckiego „geist’’ oraz niemieckich zdolności organizacyjnych jako najbardziej skutecznego oręża w walce o „lebensraum”. Johannes Kuhn w rozważaniach „O sensie obecnej wojny”, pisanych w apogeum hitlerowskich sukcesów wojennych – w roku 1940 – wskazywał, że „naprzeciwko wielokształtnego świata strefy wschodniej stoi spójna, wielka Rzesza, nie po to, by ją połknąć, lecz by wspólnie stworzyć nową i wyższą formę organizacji polityczno-gospodarczej”. Podstawą takiej nowej i wyższej organizacji miało być pojednanie Francji z Niemcami, „tzn. wyciszenie i uszlachetnienie sił, które przez całe tysiąclecia rozdzielały Niemcy i Francję”. Jakie siły duchowe i intelektualne nasi przywódcy mogą przeciwstawić mocy „niemieckiego ducha”? Co mogą przeciwstawić sprawności niemieckich elit, ich umiejętności planowania działań politycznych na wiele pokoleń naprzód?

Bajarz ludowy z epoki Angeli Merkel i jego drużyna Na czele rządu polskiego stoi narrator z Kaszub o fantazji godnej barona Münchhausena. W strukturach UE reprezentuje Polskę m.in. Jerzy Buzek, po którym w kraju pozostał swąd czterech „wiekopomnych reform”, a szefem MSZ jest Radosław Sikorski, autor pysznego bon motu: „Jeszcze dorżniemy watahy wroga i tę batalię wygramy” lub jeszcze pocieszniejszego: „Prezydent wolnej Polski może być niski, ale nie powinien być mały”, czym ubawił publikę na konwencji prawyborczej w Bydgoszczy 28 lutego 2010 r., podczas której podochocona tłuszcza wyła razem z przyszłym, w zamierzeniach, prezydentem: „Były prezydent Lech Kaczyński!”. Działo się to niecałe sześć tygodni przed tragedią smoleńską. Kiedy szef rządu poważnego państwa , jakim bez wątpienia jest Wielka Brytania, próbuje w warunkach kryzysu struktur unijnych wygrać jak najwięcej dla swoich obywateli, szachując kanclerz Angelę Merkel groźbą wyjścia ze „zjednoczonej Europy”, receptą Polski Tuska i Sikorskiego na kryzys Unii jest hasło: „Więcej integracji”. Szef MSZ zachęca Niemcy, aby wzięły na swoje barki odpowiedzialność za przewodzenie Europie. Ma im w tym pomóc słodka Francja: „Wasze poczucie odpowiedzialności za przyszłość Europy – wespół z Niemcami – to standard z Sèvres do stosowania przez inne państwa” – mizdrzył się Sikorski w Paryżu 22 marca 2012 r., na zakończenie polskiej prezydencji, dodając: „Jeżeli UE ma ambicje stać się światową potęgą, rozszerzenie oraz głębsza integracja są nieuniknione”. O przemyśleniach pana premiera na temat polskości jako nienormalności nie warto już nawet wspominać. Jakże inne spojrzenie prezentuje premier David Cameron: „Rozczarowanie Brytyjczyków Unią Europejską jest największe w historii. UE zmierza w kierunku, którego ludzie nie chcą, nakładając bezsensowne regulacje i rozwiązania prawne”. Cameron jest politykiem brytyjskim, reprezentującym punkt widzenia oraz interesy swoich wyborców. Nie jest mi znana wypowiedź tego premiera, kwestionująca normalność brytyjskości.

Pomorze Zachodnie a sprawa polska Ziemie, na które Polacy wrócili po 1945 r., wydają się swoistym polem doświadczalnym dla dążących do zrealizowania idei wyśnionych przez niemieckich geopolityków – kolonizacji poprzez ekspansję duchową i włączanie we wspólnie budowane struktury, a dopiero w następstwie tego podporządkowanie polityczno-administracyjne Niemcom. Tym bardziej że już raz udało się zniemczyć te słowiańskie wcześniej ziemie. Wtedy trwało to pokolenia, dziś przy nieograniczonych możliwościach technicznych „eksport ducha teutońskiego” trwać będzie o wiele krócej. O ile Górny Śląsk i Śląsk Opolski mają swoich obrońców, a dziejące się tam za sprawą RAŚ hucpy są nagłaśniane w mediach ogólnopolskich, o tyle o Pomorzu Zachodnim i jego stolicy, Szczecinie, mieszkańcy interioru nie dowiedzą się wiele. W ogólnopolskich publikatorach z rzadka tylko przemkną informacje o upadku Stoczni Szczecińskiej, sprawiającym, że stocznie niemieckie przejęły rynek, na którym polskie przedsiębiorstwa mogły skutecznie walczyć o klienta, czy ostatnio wiadomości o rolnikach protestujących przeciwko podstawionym osobom wykupującym dla firm zagranicznych, w tym niemieckich, polską ziemię orną. Trochę więcej mówiono o rusko-pruskiej rurze dławiącej rozwój zachodniopomorskich portów, znów z korzyścią dla strony niemieckiej. W Szczecinie cieszą oko pięknie odnowione budynki administracyjne z czasów pruskich. W centrum miasta, na miejscu brzydkich gomułkowskich zabudowań, pojawiają się biurowce i centra handlowe. Są to jedyne „poważne” inwestycje w mieście, stolicy regionu, który coraz częściej nazywany jest „Polską B” ściany zachodniej. Ile osób wie, że gazoport w Świnoujściu, który miał pomóc krajowi uniezależnić się od rosyjskiego gazu, nie zostanie zbudowany w planowanym czasie, ale za to według zapewnień europosła SLD, wybranego z okręgu zachodniopomorskiego, w znacznie przyspieszonym terminie oddana zostanie bezpośrednia linia kolejowa Szczecin – Berlin, skracająca czas dojazdu do stolicy Niemiec do ok. półtorej godziny (do Warszawy najszybciej ponad sześć godzin)? Którzy politycy zadają sobie pytanie, czym dla państwa polskiego może skończyć się zabawa włodarzy miasta w przemienianie niegdyś morskiego i portowego Szczecina w „pływające ogrody” – centrum rekreacji dla turysty z Niemiec. Warto przypomnieć, że transformowanie Szczecina w berlińskie Zatybrze nabrało rozpędu za prezydentury człowieka, który brał udział w zwycięskich dla siebie wyborach lokalnych z rekomendacji PO.

Słupy zachodniopomorskie Niedawno jeden z socjologów pisał: „Jak wiemy, elity komunistyczne tworzyli ludzie narzuceni Polakom siłą, z punktu widzenia suwerennego państwa często przestępcy. (…) Potem oczywiście pojawiły się jeszcze inne mechanizmy kooptacji, ale do końca to nie walory moralne czy intelektualne decydowały o awansie – one go wykluczały” (Z. Krasnodębski). Ten „szczególny problem” jest widoczny na prowincji, zwłaszcza takiej, która w całości zamieszkana jest przez ludność napływową. Tu rządzą, nieprzerwanie od 1945 r., przede wszystkim „swoi”. Czy będą oni zdolni przeciwstawić się „niespożytym siłom [niemieckich] klas wyższych”? Wolne żarty! Profesor historii Uniwersytetu Szczecińskiego, dziś rektor tej uczelni, który obecnemu prezydentowi miasta postawił za wzór do naśladowania… pruskiego nadburmistrza Szczecina Hakena, dzięki któremu „mamy obecnie Wały Chrobrego”, inny „znawca” polskich dziejów Pomorza Zachodniego, głoszący pogląd, że stoczniowcy w 1970 i 1980 walczyli nie o wolność, o Polskę, ale o swoją „małą ojczyznę”. Dyrektor tutejszego oddziału IPN, piszący w rocznicowym artykule na temat strajków sierpniowych w Szczecinie, w duchu komunistycznej propagandy oraz niemieckiego stanowiska z lata 1980, że wybuch protestów był z powodów czysto ekonomicznych, a w podpisanych porozumieniach kończących strajk szczeciński Międzyzakładowy Komitet Strajkowy w gruncie rzeczy zgodził się na… działanie w ramach Centralnej Rady Związków Zawodowych. Prezydent miasta lansujący z uporem godnym lepszej sprawy koncepcję Pomorza Zachodniego jako obszaru zamieszkałego przez ludzi bez korzeni i historii. Czy dyrektor Muzeum Narodowego (sic!) stojący na stanowisku, że nie ma prawdy historycznej (znów: sic!), jest „wielość prawd”, „wielość pamięci”. Wśród nich zapewne i taka, że sąsiedzi z zachodu mają prawo do polskich terenów na wschód od Odry. W końcu byli ich gospodarzami o kilkaset lat dłużej niż Polacy. Czy to agenci niemieccy? Oczywiście, nie! To leninowscy „pożyteczni idioci”. Pożyteczni dla Niemców, ale i Warszawy. Konformistyczne słupy, usłużne miernoty, które nie sprawią jednemu czy drugiemu centrum kłopotów swoimi ambicjami (nigdy nie wiadomo, co z takich ambicji może wyniknąć: jeszcze jakaś – pfu! – konkurencja), wolą tworzenia i realizowania pomysłów oryginalnych z korzyścią dla mieszkańców Pomorza i interesu narodowego. Powtarzające bezrefleksyjnie modne, a więc dające możliwość uchodzenia za nowoczesnych, idących „z postępem i osiągnięciami”, związki frazeologiczne: o wielości tego i owego, o nieistnieniu prawdy, o polskiej odmianie Heimatu, o tym, że obecni mieszkańcy zachodniopomorskiego to ludzie bez korzeni. Ta głupkowata mantra „elit zachodniopomorskich” współczesnym neokolonistom wystarczy. Oni już nam sprezentują korzenie, przywrócą pamięć i ożywią ducha. Wówczas lokalne mędrki przestaną mówić o wielości opinii, sądów, pamięci. Bo wtedy będzie inny rozkaz i inna „mądrość etapu” zawierająca się w słowach: „Jeden lud europejski, jedno państwo europejskie, jedna władza europejska”. I jedna europejska stolica. Całkiem niedaleko Szczecina. O półtorej godziny jazdy pociągiem.

Polskie dylematy – życie jak z Kafki Mam żywo w pamięci rozmowę z młodym człowiekiem ze Szczecina próbującym swoich sił na polu kultury. Na pytanie, dlaczego dla rozwoju i realizacji swoich pomysłów szuka pomocy w Berlinie, a nie w Warszawie, stwierdził, że prędzej w stolicy Niemiec porozumie się w interesujących go sprawach swoim łamanym angielskim (niemiecki mile widziany, ale niekonieczny) niż w Warszawie dość sprawną polszczyzną. W kraju absurdów, bo nie bareizmów, jak chcą optymiści, rodem z powieści Franza Kafki, młodzi (i nie tylko młodzi) ludzie stoją przed dylematem: być parobkiem, a w najlepszym razie osobą drugiej kategorii, w Niemczech, Anglii, Holandii, ale za tę cenę coś robić pożytecznego i dającego satysfakcję, a w przyszłości może zatrudnienie, życiową stabilizację, czy kucać przed byle mędrkiem ze stolicy w jałowych zabiegach o cokolwiek. Tak jak kiedyś w czasach upadku Rzeczypospolitej spauperyzowany szlachcic stał przed alternatywą: czy stając się sługą rękodajnym, lizać pańskie obcasy – za cenę utrzymania szlacheckiej pozycji, czy dokonać samodegradacji społecznej, stając się mieszczaninem i żyć – wprawdzie bez szlachectwa, ale honorowo? Plątanina zależności, podwieszeń i układów tworzy labirynt poplątanych korytarzy, niczym w snach neurastenika albo ze wspomnianej twórczości praskiego dziwaka: kto z kim, przeciw komu, w czyim interesie, pod kogo podwieszony? To pytania, które niczym kompulsywne myśli osłabiają ludzką energię i zdolność racjonalnego myślenia. Zamiast kumulować wolę działania z korzyścią dla siebie i społeczeństwa, rozmydlają ją w lękliwe postawy potrafiące jedynie rodzić pytanie – a jeżeli się narażę silniejszym i mądrzejszym, to co będzie ze mną, z moją rodziną? Młody człowiek, patrząc na ten świat, zdominowany przez wyniesione kopem w górę miernoty, w końcu macha ręką i ucieka na Zachód. Często do Niemców. Dochodząc do wniosku, że lepiej udowodnić swoją przydatność w jakimś landzie czy hrabstwie, niż płaszczyć się przed duchowymi bolszewikami w Polsce.

Jak w czasach zaborów Żyją jeszcze – daj Boże, oby jak najdłużej – dzielni ludzie z Grudnia ’70 i Sierpnia ’80, ale są zmęczeni, o czym najlepiej świadczy fakt, że nie oprotestowali jako skandalicznej wzmiankowanej wyżej wypowiedzi dyrektora oddziałowego IPN czy wydawanych przez tenże oddział „książek rocznicowych” dotyczących przełomowych wydarzeń z historii regionu, pełnych, politpoprawnych dyrdymał. Szczecińską prasę, często infantylnie komentującą tak ważne z punktu widzenia polskiej racji stanu protesty rolników czy sprawę sprzedaży gruntów po upadłej stoczni – symbolu naszych walk z reżimem komunistycznym, trudno nazwać podporą w staraniach o ratowanie polskości na Pomorzu Zachodnim. Dziś oparciem dla ducha narodowego jest wieś (protesty rolników przeciwko wykupywaniu ziemi ornej) i Kościół udzielający poparcia protestującym rolnikom. Telewizja Trwam jako pierwsze ogólnopolskie mass medium nagłośniła w pięknych i rzetelnie warsztatowo zrobionych relacjach protest rolników z woj. zachodniopomorskiego. Jedynie gościnne łamy „Naszego Dziennika” pozwalają na forum ogólnopolskim podjąć problem Drang nach Pommern, bo innych to nie obchodzi. Inni –zarówno z lewa, jak z prawa – mają ważniejsze zmartwienia: jak zwiększyć słupki sondaży i utrzymać swoich totumfackich na zdobytych w regionach pozycjach –synekurach. Bo w IIIRP gomułkowska zasada „towarzyszy nie damy skrzywdzić” istnieje nadal, mimo że towarzysz „Wiesław” nie rządzi od z górą czterdziestu lat. Dr Robert Kościelny

Zatrute słowa nienawiści Wykorzystywanie przez systemy totalitarne prasy do zwalczania ludzi o innym światopoglądzie czy religii jest zjawiskiem znanym w najnowszej historii. Czy takie praktyki należą jedynie do przeszłości? Czy zdajemy sobie sprawę, ile krzywdy, nieszczęść i tragedii powodują przepojone nienawiścią słowa? Przypomnijmy więc najbardziej charakterystyczne fakty.

Sowiecki atak na religię W ramach przymusowej ateizacji społeczeństwa i walki z Kościołem w Związku Sowieckim wykorzystywano wiele pism. Jednak sztandarowym periodykiem krzewicieli ateizmu był miesięcznik „Bezbożnik” wydawany w latach 1922-1941 przez Związek Wojujących Bezbożników. W latach 1923-1931 publikowano także codzienne pismo „Bezbożnik przy pracy”. Nakład sięgał setek tysięcy egzemplarzy. Autorzy posługując się kłamstwami, oszczerstwami, insynuacjami, przedstawiając swoich przeciwników za pomocą ohydnych rysunków i karykatur, usiłowali tworzyć atmosferę uzasadniającą masowe zbrodnie, mordy, tortury i zsyłki do obozów koncentracyjnych. Zamieszczano tam różnego rodzaju bluźniercze i antyreligijne treści. Religia, według nich, to przesąd, opium dla ludu, trujący jad dla dzieci, duchowni to klechy, oszuści, pasożyci. Pismo uderzało we wszelkie religie, jednak ze szczególną nienawiścią prześladowało chrześcijan. Aktywiści antyreligijni w szczególny sposób przyczynili się do stworzenia klimatu dla masowych zbrodni, niszczenia świątyń i kościołów, prześladowań. Dopiero w obliczu śmiertelnego zagrożenia ze strony hitlerowskich Niemiec na pewien czas została nieco złagodzona walka z religią.

Hitlerowskie uderzenie w Kościół W hitlerowskich Niemczech narzędziem walki z religią był „Der Stürmer”, czyli „Szturmowiec”, wydawany w latach 1923-1945 przez NSDAP. Ta zbrodnicza gazeta zamieszczała pełne nienawiści artykuły skierowane przeciwko Żydom, ale także przeciw duchownym katolickim i protestanckim. Główny redaktor i założyciel pisma Julius Streicher obok oszczerstw budował klimat nienawiści przez przedstawianie przeciwników w krzywym zwierciadle. W piśmie roiło się od mających powodować negatywne nastawienie karykatur rabinów, księży katolickich i pastorów. Zamieszczano tam informacje o fabrykowanych przez gestapo oskarżeniach i procesach wymierzonych w przewodników duchowych społeczeństwa. Około 1935 roku nakład pisma osiągnął 480 tys. egzemplarzy. Jak przyznawali czołowi przywódcy hitlerowscy, realizacja ich celu, czyli stworzenie klimatu przyzwalającego na terror i zbrodnie, nie byłaby możliwa bez tego szmatławca. Większość czytelników stanowili ludzie młodzi oraz przedstawiciele najbardziej prymitywnych warstw społeczeństwa, podatni na tego rodzaju propagandę. Ponadto egzemplarze gazety wystawiano w gablotach na głównych ulicach miast i miasteczek. Po wojnie, na procesie norymberskim, Streicher za szerzenie nienawiści i podżeganie do ludobójstwa, jako zbrodni przeciw ludzkości, został skazany na karę śmierci.

Ciekawe refleksje na temat szerzenia nienawiści przez media poczynił Victor Klemperer, filolog pochodzenia żydowskiego, który w swojej książce „LTI – notatnik filologa” poddał analizie system propagandy hitlerowskiej, działający w warunkach monopolu informacji i z zastosowaniem nowoczesnych technik (radio, kino, prasa). Książka Klemperera ukazuje język propagandy jako środek udręczenia, poniżania i likwidacji ludzi skazanych przez system totalitarny na wyniszczenie. Klemperer po wojnie był wykładowcą na uniwersytecie w Dreźnie. Miał okazję porównać hitlerowską metodę konstruowania „jednomyślności” z praktykowanymi przez komunistów metodami indoktrynacji. Od tego czasu powstało wiele studiów nad funkcjami języka w systemach totalitarnych. Warto jednak postawić pytanie o zagrożenia współczesności.

Czy demokracja może być totalitarna? Czy metody stosowane przez systemy totalitarne należą do przeszłości? Wydaje się, że funkcjonują nadal, przy czym dzisiejsi manipulatorzy nie starają się bynajmniej o wysubtelnienie metod czy używanie jakichkolwiek masek. Ostatnio wiele się mówi o tzw. mowie nienawiści. Jednak autorzy tych wypowiedzi odnoszą je nie do antyreligijnych, bluźnierczych wyczynów prawdziwych skandalistów, ale doszukują się elementów nienawiści w ocenach dewiacji moralnych, w wypowiedziach na temat rodziny opierających się na Piśmie Świętym i zasadach prawa naturalnego. Podejmuje się próby cenzurowania kazań, wypowiedzi patriotycznych. Tymczasem twórcy tej nagonki przemilczają fakt istnienia pism antykościelnych. Na ich łamach odnajdziemy karykatury, których nikt nie byłby w stanie odróżnić od bezbożnych karykatur sowieckich czy hitlerowskich. Znajdziemy tam podobny język, podobne słowa, podobną nienawiść. Pisma te są adresowane do najbardziej prymitywnych środowisk. Co więcej, antyreligijne pisma, które pojawiły się po transformacji 1989 roku, są o wiele bardziej agresywne, ich redaktorzy coraz bardziej cyniczni i zuchwali, pewni poparcia międzynarodowych libertynów. Gazety sowieckie czy hitlerowskie miały poparcie totalitarnych systemów oraz ich ideologii. Obecne media antykościelne czerpią swoją rację bytu z prawa do wolności wypowiedzi. Nie znajdziemy tam raczej ataków na sekty, islam czy judaizm. Ostrze nienawistnej krytyki uderza wybiórczo w Kościół katolicki. Co więcej, najwięksi siewcy nienawiści szermują hasłem faszyzmu czy nazizmu wobec ludzi, którzy bronią nauki o człowieku opartej na Objawieniu Bożym i prawie naturalnym. Czy może być większy cynizm, hucpa i bezczelność? Czy demokracja polega na wolności opluwania i kłamania? Wskazane praktyki jeszcze bardziej uzasadniają walkę o katolickie, bezstronne i obiektywne media, jedyną ochronę społeczeństwa przed zalewem bezczelnego kłamstwa, cynizmu i nienawiści. Ze względu na destruktywne oddziaływanie tej prasy rodzi się potrzeba przeciwdziałania, mobilizowania opinii publicznej przeciw łamaniu prawa i jawnej propagandzie nienawiści.

Ks. dr Waldemar Kulbat

Wnoszę o ekshumację ciała Mariana Palikota, alkoholika i szmalcownika, ojca Janusza Palikota! Jak to łatwo być medialnym? Wcale nie tak łatwo. Ale przecież media podejmują skandaliczne tematy, dość wspomnieć na przykład coś takiego: „Wyjąć ciało Kaczyńskiego i sprawdzić czy nie ma w ciele wódki”. Inny przykład: „Czy Jarosław Kaczyński jest gejem szantażowanym przez rozmaite strefy wpływów?”, „Czy ojciec Kaczyńskiego był komunistycznym sługusem, zdrajcą idei AK?”. Wszystkie te tematy stały się medialne, żaden z tych tematów nigdy nie został wyjaśniony, potwierdzony jako prawda, albo fałsz, wszystkie funkcjonują jako plotka, której nadaje się rangę intelektualnej i potrzebnej prowokacji, zaś samego prowokatora uważa się za herosa słusznej sprawy. W dochodzeniu do prawdy nie liczy się ani forma, ani metoda, w retoryce i filozofii działania Janusza Palikota żywi mają nosić brzemię zmarłych, udowodnić swoja niewinność, przyjąć karę za grzechy krewnych. Każdą prowokacyjną hipotezę Palikota media podejmują natychmiast i ciągną latami, , natomiast żadnej hipotezy postawionej przeciw Palikotowi media nie utrzymały dłużej niż kilka dni, a niektórych w ogóle nie podjęły. W związku z tym, mam co najmniej kilka bardzo uzasadnionych pytań i prosiłbym o rozwianie wszystkich wątpliwości, o wyjaśnienie kwestii do ostatniego kawałeczka prawdy. Pytania są ważne, ponieważ Janusz Palikot występuje w roli recenzenta cudzego życia i śmierci, zatem konieczne jest przebadanie moralnych kompetencji Palikota.

1)    Czy to prawda, że Marian Palikot, ojciec Janusza Palikota, w czasie II WŚ był szmalcownikiem i za pieniądze wysyłał polskich Żydów do Majdanka i Auschwitz?

2)    Czy to prawda, że w latach 1945-47 Marian Palikot stał się nagle człowiekiem niezmiernie zamożnym? A działo się to w tym czasie, gdy ludzie tracili majątki z powodu zniszczeń wojennych i nacjonalizacji.

3)    Czy to prawda, że Marian Palikot uciekł z Biłgoraja na całe dwa lata, a bezpośrednią przyczyną tej ucieczki, była identyfikacja szmalcowników przeprowadzona przez żołnierzy polskich, na rynku w Biłgoraju?

4)    Czy to prawda, że niejaki Jakub Schumann, polski Żyd, szantażowany i wydany przez Mariana Palikota nazistom, cudem ocalały z transportu do obozu koncentracyjnego, odwiedził rodzinę Palikotów w roku 1963?

5)    Czy to prawda, że Jakubem Schumannem natychmiast zajął się  przyjaciel rodziny Palikotów,  członek KM PZPR Dechnik?

6)    Czy to prawda, że po tej interwencji losy Jakuba Schumanna są nieznane?

7)    Czy to prawda, że Marian Palikot był alkoholikiem i przyczyną jego śmierci było przysłowiowe „zapicie na śmierć”?

8)    Czy top prawda, że nieprzytomnie pijany Marian Palikot zmarł na chodniku?

9)    Czy to prawda, że Janusz Palikot był świadkiem śmierci swojego ojca Mariana Palikota i nie udzielił ojcu pomocy?

10)    Co stało się z majątkiem Mariana Palikota? Kto był spadkobiercą i czy pieniądze zdobyte na tak ohydnym procederze zostały zainwestowane w firmy Janusza Palikota?

11)    Czy z powodu przeżyć z dzieciństwa i wychowania odebranego od ojca mordercy i alkoholika, Janusz Palikot nie doznał trwałego urazu psychicznego?

12)    Czy Janusz Palikot powinien poddać się badaniom w klinice psychiatrycznej, aby sprawdzić jaki wpływ ma przeszłość ojca mordercy i alkoholika, na obecną działalność Janusza Palikota, która nosi znamiona poważnych zaburzeń

13)    Czy ciało Mariana Palikota nie powinno być ekshumowane, aby zbadać przyczynę śmierci i ewentualny udział osób trzecich, w tym Janusza Palikota?

14)    Czy to nie dziwne, że Janusz Palikot syn alkoholika, który widział tragedię ojca i własną, buduje fabrykę z tanim alkoholem, przyczyną milionów podobnych nieszczęść? Czy takie zachowanie nie świadczy o wyjątkowo cynicznej naturze Janusza Palikota, chęci zysku za wszelką cenę przypominającej zachowania ojca?

15)    Czy Janosz Palikot chcąc odkupić winy ojca, nie powinien zamieścić na swoim blogu fotografii swojego ojca, aby poszkodowani przez Mariana Palikota Żydzi oraz ich krewni, mogli rozpoznać swojego oprawcę?

16)    Czy Janusz Palikot, który najprawdopodobniej zainwestował brudne i krwawe pieniądze Mariana Palikota, nie powinien wypłacić rodzinom prześladowanych Żydów odszkodowania?

Stawiam te wszystkie pytania i interesuje mnie tylko parę rzeczy. Czy Janusz Palikot ukradnie mi ten tekst, jak niegdyś ukradł mi tekst utrzymany w podobnym tonie, a dotyczący Rajmunda Kaczyńskiego? Czy opublikuje ten tekst na swoim blogu? Czy odpowie rzeczowo i udowodni ponad wszelką wątpliwość, że podobne wydarzenia nigdy nie miały miejsca? Czy podda się badaniu psychiatrycznemu? Czy media podejmą choćby jeden wątek? MatkaKurka

Trwa sprzedaż 9,1 proc. akcji Pekao SA. "Mamy do czynienia z sytuacją bez precedensu" Sprzedającym jest właściciel większościowy włoski Bank Unicredit. Mamy do czynienia z sytuacją bez precedensu, bo przez fakt sprzedaży akcji Banku Pekao, Unicredit przyznaje, że sytuacja finansowa jego polskiej spółki córki nie jest najlepsza. Bo przecież gdyby Unicredit mógł spodziewać się sowitej dywidendy, jak miało to miejsce dotyczhczas – rok do roku, z całą pewnością nie pozbywałby się akcji Pekao przez następne 3 miesiące, właśnie do wypłaty dywidendy. Co zaskakuje w tej sytuacji, to oczywiście milczenie Komisji Nadzoru Finansowego (KNF). Pozostawienie faktu sprzedaży dużego pakietu akcji (wartego ponad 4 miliardy złotych wg bieżącej ceny akcji), drugiego co do wielkości banku w Polsce przez właściciela wymaga wyjaśnień. Czyżby Unicredit wiedział coś czego nie wie rynek? Czy KNF dał może do zrozumienia Unicredit, że nie powinien liczyć na wypłatę dywidendy? Może KNF podjął jakieś działania, np. kontrolę w Banku Pekao SA , co wystraszyło Włochów? Czekamy na komunikat – jeszcze dziś, bowiem inaczej podejrzenie o insider trading będzie w pełni uzasadnione, a ewentualny spadek ceny akcji Pekao SA w najbliższych miesiącach powinien zainteresować już nie tylko KNF, ale również prokuraturę. Warto pamiętać, że nabywcami akcji Pekao SA mogą być, poza inwestorami indywidualnymi, polskie fundusze emerytalne. Narażanie ich na straty byłoby karygodne! Oliwy do ognia dodaje fakt, że cena akcji Pekao SA spadła od 9-tej rano, w niespełna dwie godziny, o ponad 5%. Jerzy Bielewicz

Cień Moskwy u Komorowskiego Andrzej Karkoszka, jeden z najważniejszych strategów prezydenta Bronisława Komorowskiego, figuruje w aktach komunistycznej bezpieki jako jej tajny, wieloletni współpracownik o pseudonimach „Eta”, „Karaś” i „Markowski”. To właśnie Karkoszka sprowadził do Biura Bezpieczeństwa Narodowego Tomasza Hypkiego, zwolennika raportów MAK i komisji Millera w sprawie katastrofy smoleńskiej Tomasz Hypki doradza Andrzejowi Karkoszce, który w prezydenckim BBN jest szefem Zespołu Bezpieczeństwa Narodowego. – Pan Tomasz Hypki został zaproszony do współpracy z zespołem przez przewodniczącego tego zespołu, dr. Andrzeja Karkoszkę, na początku 2012 r. – poinformował nas lakonicznie Marcin Skowron, rzecznik prasowy szefa BBN. Andrzej Karkoszka trafił do BBN po katastrofie smoleńskiej, gdy prezydentem został Bronisław Komorowski, a szefem BBN Stanisław Koziej. Karkoszka jest z nim związany od wielu lat – m.in. wspólnie zasiadali w Fundacji na rzecz Bezpieczeństwa Gloria Victoribus.

Na czarnej liście NATO W 1994 r. Andrzej Karkoszka, będąc wówczas dyrektorem jednego z departamentów w Ministerstwie Obrony Narodowej, został zatrzymany na włoskim lotnisku. Kulisy tego zatrzymania opisał w tygodniku „Głos” w 1997 r. Piotr Bączek (w latach 2006–2007 szef Zarządu Studiów i Analiz Służby Kontrwywiadu Wojskowego). Nazwisko Andrzeja Karkoszki figurowało na tzw. czarnej liście państw NATO. Chodziło o osoby, które były podejrzewane lub określone jako agenci z bloku wschodniego. – Nigdy nie zażądano od redakcji sprostowania w tej sprawie. Nie wytoczono mi procesu, nikt nie podjął ze mną polemiki – mówi nam Piotr Bączek. Wspomina, że w trakcie pracy nad tekstem rozmawiał w tej sprawie z Mirosławem Sawickim, wicedyrektorem Biura Prasy i Informacji MON. Na pytanie, czy polityk, który został oskarżony o współpracę z komunistycznymi służbami specjalnymi, powinien zajmować w strukturach państwowych tak wysokie stanowisko, Sawicki odpowiedział, że to „absurdalny mit”. „Pan Karkoszka już jako wiceminister bywał w Stanach Zjednoczonych i był obdarzony zaufaniem tamtej strony. Nie było żadnych nacisków czy sugestii. Uważa się go za wybitnego znawcę problemu. Życie zweryfikowało wiceministra, w NATO nie zamykano przed nim drzwi. Jeżeli nawet kiedyś były jakieś niewyjaśnione kwestie, to obecnie funkcjonujemy w nowej rzeczywistości” – czytamy w artykule. W końcu Karkoszka odszedł z MON. Okoliczności tej dymisji owiane były tajemnicą. Jako oficjalny powód podano zakończenie umowy o pracę. Faktem jednak było, że Karkoszka kierował zespołem, który przygotowywał tzw. strategiczny przegląd obronny. Dokument, który powstał w 2006 r., miał być podstawą reform w armii. Chociaż pozostawał tajny, wiadomo, że jego głównym założeniem było zmniejszenie liczebności armii i przekształcenie jej w wojsko zawodowe. Definitywnie nie zgadzał się na to prezydent RP prof. Lech Kaczyński. Przeciwnikami dymisji Karkoszki byli  m.in. ówczesny minister obrony narodowej Radosław Sikorski, były wiceminister obrony Janusz Zemke z Sojuszu Lewicy Demokratycznej oraz Bogdan Zdrojewski z Platformy Obywatelskiej, ówczesny szef sejmowej Komisji Obrony Narodowej.

„Mędrzec” z NATO Andrzej Karkoszka od wielu lat był powszechnie uważany za człowieka Sojuszu Lewicy Demokratycznej reprezentującego interesy nomenklatury postkomunistycznej, a także bezpośrednio związanego z Moskwą poprzez wasalne w stosunku do Kremla służby specjalne PRL. Jednocześnie miał poważne ambicje polityczne. Widział siebie na stanowisku ministra obrony narodowej. W 1994 r. jego kandydaturę zablokował jednak ówczesny prezydent Lech Wałęsa, który od dawna miał własnego faworyta na ten stołek – Zbigniewa Okońskiego. Dopiero w połowie 1995 r. ówczesny premier Józef Oleksy spełnił po części ambicje Karkoszki, mianując go wiceministrem obrony. Mówiło się, że mogła to być zasługa wysoko postawionego patrona. Był bowiem uważany za protegowanego Ryszarda Frelka (kierownika Wydziału Zagranicznego Komitetu Centralnego, a później członka Sekretariatu KC). Według niektórych źródeł, w sprawach strategii międzynarodowej Andrzej Karkoszka miał doradzać Wojciechowi Jaruzelskiemu. Przez kilka lat, w połowie lat 90., był zresztą jednym z najważniejszych polityków odpowiedzialnych za sprawy międzynarodowe. To on m.in. odpowiadał za negocjacje w sprawie przyjęcia Polski do NATO. W 1997 r. w styczniu amerykański „New York Times” przeprowadził z Karkoszką słynny wywiad, w którym ten w ostrych słowach wypowiadał się o wciąż pełniącym funkcję szefie Sztabu Generalnego gen. Tadeuszu Wileckim, człowieku Lecha Wałęsy. Wilecki miał, zdaniem Karkoszki, utrudniać przystąpienie Polski do Sojuszu Północnoatlantyckiego. Po kilku tygodniach od ukazania się wywiadu Sztab został bez szefa. Kolejne kontrowersje związane z Andrzejem Karkoszką pojawiły się, gdy w 1997 r. minister obrony narodowej, już z ramienia koalicji AWS-UW Janusz Onyszkiewicz, uznał, że nie widzi powodu, by usuwać Karkoszkę z ministerstwa, ewentualnie jedynie przesunąć go na inne stanowisko. W kuluarach mówiło się wówczas, że pozostawienie go w resorcie obrony to jeden z warunków koalicyjnych. Jedną z osób, która miała stać murem za realizacją tego postulatu, był Aleksander Kwaśniewski. W 2009 r. Karkoszka został szefem tzw. rady doradczej przy dowództwie wojsk specjalnych NATO. Nazywana „Kolegium mędrców” 12-osobowa grupa powstała, by „wytyczać kierunki rozwoju wojsk specjalnych w ramach Sojuszu Północnoatlantyckiego”. Karkoszka okazał się także szarą eminencją Grzegorza Napieralskiego, kiedy ten przewodził Sojuszowi Lewicy Demokratycznej. Wówczas jego intelektualne zaplecze stanowili głównie ludzie Stowarzyszenia „Ordynacka”, m.in. Włodzimierz Czarzasty, Robert Kwiatkowski, Sergiusz Najar (były wiceszef MSZ i były szef czeskich struktur Citibanku), Sylweriusz Marcin Królak (były wiceminister sprawiedliwości, dziś partner w znanej kancelarii prawnej), Krzysztof Szamałek (wiceszef stowarzyszenia, były wiceminister środowiska) czy Andrzej Załucki (członek rady senatorów stowarzyszenia, były ambasador w Moskwie, figurujący w archiwach komunistycznej bezpieki jako tajny współpracownik „Andrzej”) i właśnie Andrzej Karkoszka.

Donosy na marcowych emigrantów i polityków USA Z dokumentów Instytutu Pamięci Narodowej wynika, że urodzony w 1945 r. Andrzej Karkoszka został zarejestrowany przez służby specjalne PRL w 1973 r. jako kontakt operacyjny o pseudonimach „Karaś”, „Kamil” i „Eta”. Pracował wówczas w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, gdzie trafił jako absolwent entomologii stosowanej, a następnie Studium Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Studiując na SGGW, był najpierw działaczem ZMS (pełnił funkcję przewodniczącego komitetu uczelnianego), a następnie PZPR (członek egzekutywy partyjnej PISM). Na początku lat 70. jako pracownik PISM wyjechał do Sztokholmu. „Przyjąłem »Karasia« osobiście na kontakt” – raportował do centrali MSW w Warszawie funkcjonariusz komunistycznej bezpieki „Koj”. Z dokumentów wynika, że pracujący z nim funkcjonariusze wyrażali się o nim w samych superlatywach.

„Odbyte spotkania potwierdziły celowość nawiązania kontaktu operacyjnego. »Kamil« okazał się szczerym i chętnym do współpracy. Rokuje duże perspektywy. Nadaje się do pracy operacyjnej po odpowiednim przeszkoleniu. Jest chętny do pracy, słucha uwag i wniosków” – pisał do MSW funkcjonariusz „Ted”. Z dokumentów IPN wynika, że „Eta” przekazywał szczegółowe raporty na temat SPRI (Sztokholmski Międzynarodowy Instytut Badań nad Pokojem), gdzie pracował. Do funkcjonariuszy Departamentu I MSW trafiła m.in. szczegółowa lista pracowników tam zatrudnionych oraz ich charakterystyka. „Eta” przekazywał informacje na temat osób pracujących w SPRI, które z Polski wyjechały na fali czystek antysemickich, m.in. dotyczące Karola Laptera.

„Jestem z nim w bardzo zażyłych stosunkach, dostarczył mi większą ilość książek. Mówił mi o swoich dobrych stosunkach z Olafem Palme. Karol Lapter należy obecnie do ścisłego grona instytutu” – pisał „Eta”, załączając wykaz kopii prac zrobionych na zlecenie Karola Laptera. Na polecenie bezpieki „Eta” miał też uzyskać dane na temat działalności Józefa Goldblata (współpracownika Karola Laptera) na temat jego działalności w organizacjach żydowskich. Z dokumentów wynika, że w Sztokholmie, na zlecenie Departamentu I MSW, „Eta” miał penetrować tamtejsze środowisko literackie „celem wyłonienia ludzi o powiązaniach z ośrodkami dywersji ideologicznej”. Jak wynika z dokumentów Służby Bezpieczeństwa, „Eta” miał duże możliwości pozyskiwania informacji nie tylko na temat SPRI, ale także m.in „Kultury Paryskiej”, członków ugrupowań proalbańskich, estońskiej emigracji i opozycjonisty Eugeniusza Smolara. W 1978 r. dokumenty dotyczące Andrzeja Karkoszki figurującego w archiwach pod numerem 9295 jako tajny współpracownik o pseudonimach „Eta” „Karaś”, „Kamil” zostały złożone w archiwum Służby Bezpieczeństwa – w Wydziale VIII Departamentu I MSW.

Na polecenie Jaruzelskiego Do archiwów IPN trafiły dokumenty dotyczące Andrzeja Karkoszki pochodzące z 1983 r. Departament Kadr i Szkolenia Ministerstwa Spraw Zagranicznych przesłał do Departamentu I MSW akta osobowe Andrzeja Karkoszki – kandydata do pracy w ONZ w charakterze eksperta ds. rozbrojenia.

„W odpowiedzi na pismo z dn. 28.04 br. informuję, że ob. A. Karkoszka jest naszym tajnym współpracownikiem występującym pod pseudonimem >>Markowski<<. Jednocześnie informuję, że w odniesieniu do wymienionego nie mamy żadnych zastrzeżeń” – pisał zastępca naczelnika Wydziału I Departamentu II (kontrwywiad) MSW płk Marian Piszcz. Od 1985 r. Andrzej Karkoszka był członkiem grupy ekspertów UNIDIR (ONZ-owski Instytut ds. Rozbrojenia), przygotowujących raport na temat pokojowego wykorzystania przestrzeni kosmicznej.

„Część tego raportu przygotowana przeze mnie jest realizacją inicjatywy Polski zgłoszonej przez Wojciecha Jaruzelskiego” – pisał Andrzej Karkoszka w swoim życiorysie. W znajdujących się w IPN dokumentach na temat Andrzeja Karkoszki zachowała się korespondencja z 1986 r., podpisana przez funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa, naczelnika Wydziału I Departamentu II MSW ppłk. Andrzeja Kapkowskiego (w latach 1995–1996 SLD szefa Urzędu Ochrony Państwa, doradcę prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego).

„W nawiązaniu do uzgodnień prosimy o zapoznanie naszego [kontaktu] z instrukcja wyjazdową” – czytamy na temat kontaktu operacyjnego „Markowski” w korespondencji ppłk. Kapkowskiego. Po 1989 r. Andrzej Karkoszka trafił do polityki, a funkcjonariusze figurujący w jego aktach – do służb specjalnych III RP. Do dziś niektórzy z nich pełnią funkcje doradcze. Archiwalia dotyczące Andrzeja Karkoszki do dziś nigdzie nie zostały opisane. Zapytaliśmy szefa BBN gen. Stanisława Kozieja, czy zna przeszłość Andrzeja Karkoszki. W oddzielnym mailu skierowaliśmy też – za pośrednictwem BBN – pytania do samego Andrzeja Karkoszki.

„W reakcji na przesłane przez panią pytania uprzejmie informuję, że udzielenie odpowiedzi na nie w tak krótkim terminie, jaki pani narzuca, jest niemożliwe. Uniemożliwiają to głównie zaplanowane wcześniej przedsięwzięcia, w jakich bierze udział Pan Minister, oraz bieżące zadania realizowane przez Biuro. W związku z powyższym chciałbym panią zapewnić, że na przesłane pytania – zgodnie z zapisami ustawy prawo prasowe oraz ustawy o dostępie do informacji publicznej – odpowiedzi udzielimy niezwłocznie” – napisała nam Joanna Kwaśniewska-Wróbel, naczelnik Wydziału Komunikacji Społecznej z Gabinetu Szefa BBN. Jednocześnie stwierdziła, że BBN „nie jest właściwym adresatem pytań kierowanych do pana Andrzeja Karkoszki” i w związku z tym nie przekazano mu pytań zadanych przez „Gazetę Polską”. Dorota Kania, Katarzyna Pawlak

Lekcja Unii Wolności Donald Tusk zdaje sobie sprawę z tego, jak cenne dla PO jest poparcie 
lewicowo-liberalnych 
mediów, które forsują instytucjonalizację związków partnerskich – zauważa publicysta „Rzeczpospolitej” Pięć lat temu, na antenie TVN, ikona polskich środowisk gejowskich Tomasz Raczek wyznał, że wygrana Platformy Obywatelskiej w wyborach parlamentarnych roku 2007 była dla niego radosnym wydarzeniem, ponieważ tym samym – jak twierdził – otwartość i tolerancja odniosły zwycięstwo nad reprezentowaną przez PiS homofobią. Warto przypomnieć to wystąpienie w kontekście rozczarowania, jakie wyrażane jest teraz pod adresem PO ze strony zwolenników wprowadzenia do polskiego prawa instytucji związków partnerskich. Czy ganią oni Platformę za jej domniemany konserwatyzm? A może prawdziwym powodem ich wściekłości jest wielonurtowy charakter partii rządzącej? Tak czy inaczej przyczyny tego stanu rzeczy tkwią w historii.

Historia pewnej partii Na początku III RP o tożsamości politycznej danego ugrupowania decydował stosunek do komunistycznej przeszłości i to, jaki miało ono pomysł na uporanie się z pozostałościami PRL. Niemniej jako punkt odniesienia próbowano używać schematu „prawica – lewica”, który został wskrzeszony po pół wieku monopartyjnej dyktatury. I tak oto znaczna część partii postsolidarnościowych zajęła prawą stronę sceny, natomiast lewą stronę zdominowali postkomuniści. Konflikty polityczne nakładały się zaś na spory kulturowe. Modelowy prawicowiec postulował rozliczenie PZPR-owskiej nomenklatury, która uwłaszczyła się na majątku narodowym, a także budowę od zera służb specjalnych oraz lustrację. Jednocześnie opowiadał się za respektowaniem nauczania Kościoła katolickiego, więc co za tym idzie – popierał inicjatywę zakazu aborcji. Modelowy lewicowiec był z kolei przeciwny jakimkolwiek rozliczeniom, traktując je jako tematy zastępcze, które odwracają uwagę społeczeństwa od trudności, które przyniosły bolesne kapitalistyczne reformy. Przestrzegał zarazem przed recydywą klerykalizmu i optował za prawem do aborcji. Ale były też ugrupowania, które nie mieściły się w schemacie „prawica – lewica”. Najbardziej charakterystyczny przykład to Unia Demokratyczna pod przywództwem Tadeusza Mazowieckiego. W roku 1991 formacja ta wygrała pierwsze wolne wybory parlamentarne. W zamierzeniu jej założycieli miała być ona wykraczającym poza polityczne podziały szerokim frontem jedności narodu – frontem potrzebnym do przeprowadzenia Polaków przez trudności transformacji. W ramach UD działały więc i lewicowa Frakcja Społeczno-Liberalna, i Forum Prawicy Demokratycznej. Głównym celem Unii było niesienie kaganka oświaty społeczeństwu, które po 45 latach realnego socjalizmu mogło czuć się zagubione. Program opierał się na obietnicy nowoczesności adresowanej głównie do wielkomiejskiej inteligencji i rodzącej się klasy średniej. Obietnica ta miała zostać zrealizowana dzięki kapitalistycznym reformom symbolizowanym przez plan Balcerowicza, powstrzymaniu się od rozliczeń („gruba kreska” Mazowieckiego) oraz wypędzeniu z Polski wszelkich demonów nacjonalizmu i katolickiego fundamentalizmu. W sporach kulturowych UD było więc blisko do lewicy. Dlatego prawe skrzydło (FDP) stawało się w partii coraz bardziej ciałem obcym i w roku 1992 od niej odpadło. Projekt frontu jedności narodu się nie sprawdził. Tym samym zaczęła się krystalizować lewicowo-liberalna tożsamość Unii zwieńczona w roku 1994 połączeniem z KLD – ówczesną formacją Donalda Tuska. Tak powstała Unia Wolności.

Upadek etosu Społeczeństwu nadal obiecywano nowoczesność, ale z upływem czasu UW traciła na znaczeniu. Inteligencki etos, na który Unia próbowała łowić Polaków, tracił urok. Pauperyzacja społeczeństwa stawała się faktem. Kapitalistyczne reformy uderzyły w inteligencję, obniżając nakłady państwa na rozwój nauki. Natomiast klasę średnią wykańczał fiskalizm. Okazało się też, że jeśli nawet jakieś demony nacjonalizmu i katolickiego fundamentalizmu krążą po Polsce, to przytłaczająca ich część stanowi obsesję redaktorów „Gazety Wyborczej”, suflujących UW różne oderwane od rzeczywistości treści. A w kwestiach kulturowych – takich jak chociażby sprawa przywilejów dla mniejszości seksualnych – osobom o poglądach lewicowych bardziej wiarygodni mogli się wydawać rosnący w siłę bezwzględni postkomuniści niż słabnąca, ciamajdowata Unia. Ostatecznie UW dobił w roku 2001 rozłam. Tusk opuścił ugrupowanie, by z Andrzejem Olechowskim i Maciejem Płażyńskim założyć PO. Polacy mieli już dosyć mentorskiego tonu Bronisława Geremka i zdecydowanie woleli ubrany w liberalne hasła populizm Tuska, chociaż – jak wiemy – liberalizm to tylko jedna z politycznych masek Platformy. I tak UW wylądowała na śmietniku historii, a PO jest dziś pierwszą partią, która wygrała drugie z rzędu wybory parlamentarne.

Teatralizacja sporu Donald Tusk nie zamierza dziś powtórzyć błędów Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Dlatego jako przywódca wielonurtowej formacji zarządza wewnątrzpartyjnym pluralizmem tak, żeby nie wysadzić partii w powietrze. Z jednej strony ruga Jarosława Gowina za to, że ten uznał wszystkie projekty ustawy o związkach partnerskich – a więc także projekt Platformy – za niekonstytucyjne, z drugiej zaś – nie widać, żeby się kwapił do zdymisjonowania ministra sprawiedliwości. Jeśli temu się bliżej przyjrzeć, wówczas można postawić tezę, że cała awantura między tymi dwoma politykami to teatr. Premier, będąc populistą, interesuje się przede wszystkim nastrojami społecznymi. A Polacy nie ekscytują się tak bardzo batalią o instytucjonalizację związków partnerskich. Można nawet przyjąć, że większość osób żyjących w konkubinatach nie traktuje tego w sposób ideologiczny. Jednocześnie Tusk zdaje sobie sprawę z tego, jak cenne dla PO jest poparcie lewicowo-liberalnych mainstreamowych mediów, które forsują instytucjonalizację związków partnerskich. To przecież te media osłaniały go w krytycznych momentach, gdy wychodziły na jaw niekorzystne dla niego informacje, świadczące o tym, że w sprawie katastrofy smoleńskiej rząd pozwolił stronie rosyjskiej narzucić sobie jej reguły gry. Bo wydaje się, iż dziś dla „Gazety Wyborczej” czy „Newsweeka” wciąż najważniejsze jest jedno: nie dopuścić do tego, żeby PiS znów znalazło się u władzy. Dlatego można się spodziewać, że Tusk będzie nadal w Platformie balansować między konserwatystami a jej lewym skrzydłem – tak aby zachować w partii pluralizm. Dzięki temu sytuacja się nie zmieni. A teatralizowany wewnątrzpartyjny spór będzie zastępować realną debatę polityczną. To tylko wzmacnia pozycję Platformy. Niestety. Jeśli natomiast doszłoby w PO do rozłamu i odejścia konserwatystów, wówczas ugrupowanie Tuska znalazłoby się na drodze, którą wcześniej przebyła Unia Wolności.

Filip Memches

Potrafią tylko wyprzedawać majątek narodowy

1. Ubiegłotygodniowe zamieszanie wywołane odrzuceniem projektów o związkach partnerskich, okazało się doskonałą okazją aby ukryć przed opinią publiczną informację o sprzedaży 11,75% akcji banku PKO BP S.A. Transakcji dokonano konstruując w ciągu kilku dni przyśpieszoną księgę popytu. Skarb Państwa sprzedał 1,5% akcji banku bezpośrednio, a pośrednio także 10,25% akcji, którymi dysponował Bank Gospodarstwa Krajowego. Transakcja przyniosła 5 mld zł przychodów, które zasiliły budżet, mający na początku roku poważne kłopoty z gromadzeniem dochodów podatkowych, szczególnie z podatku VAT. W ten sposób Skarb Państwa zmniejszył wyraźnie swoje udziały w banku PKO BP S.A. do 31,89% akcji i tylko dzięki wcześniej umieszczonym w statucie specjalnym zapisom, zachował pakiet kontrolny. Akcje tego banku będą niestety jeszcze sprzedawane pod potrzeby słynnego projektu Inwestycje Polskie, który wprawdzie ciągle jest na papierze ale w najbliższym czasie ma być już powołany zarząd spółki i jej 9-osobowa rada nadzorcza (znajomi i przyjaciele królika już się szykują).

2. Przypomnijmy tylko, że bank PKO BP S.A. to lider na rynku bankowości w Polsce i jedno z ostatnich naszych sreberrodowych, którego kapitalizacja wynosi obecnie ponad 50 mld zł.To ostatni duży bank, będący w rękach Skarbu Państwa, który przetrwał wcześniejsze szaleństwa prywatyzacyjne w sektorze bankowym ale rząd Tuska konsekwentnie wyprzedaje kolejne partie jego akcji. Poprzednia wyprzedaż miała miejsce w połowie roku 2012 i dotyczyła 7,2% akcji tego banku, za które do budżetu wpłynęło około 3 mld zł. Wtedy także księga popytu została sporządzona ekspresowo a transakcja miała miejsce pod bieżące potrzeby budżetu państwa.

3. Takie ekspresowe sprzedaże akcji spółek zaliczanych do kategorii sreber rodowych mają niestety miejsce co jakiś czas kiedy to minister finansów nagle w związku z kłopotami budżetowymi żąda od ministra skarbu szybkiego dopływu gotówki. Przypomnę tylko przykładowe przypadki takiej szybkiej wyprzedaży w poprzedniej kadencji rządu Tuska. Ponad dwa lata temu ni z tego ni z owego zdecydowano o sprzedaży 10% akcji naszego potentata miedziowego KGHM. Potentata, bo to 6 na świecie producent miedzi o czym pewnie wiedzą wszyscy ale i 2 na świecie producent srebra, o czym już wiedzą nieliczni. Za te akcje Skarb Państwa otrzymał 2 mld zł. Już rok później za te same akcje można by otrzymać blisko 3,7 mld zł, a więc 1,7 mld zł „poszło się szczypać”, a to jest kwota za którą można wybudować kilkadziesiąt kilometrów autostrady. Ponad rok temu z kolei w ten sam sposób sprzedano 10% akcji PZU za 3 mld zł, a gdyby resort skarbu poczekał z tym jeszcze kilka tygodni to budżet państwa otrzymałby 220 mln zł dywidendy z tych akcji za 2010 rok. Nabywcy za dwa miesiące otrzymali premię za ten zakup, przejmując tę kwotę dywidendy.

4. Do takiej wyprzedaży zapewne dojdzie także w przypadku będących ciągle w rękach Skarbu Państwa 53% akcji gdańskiej spółki Lotos. S.A. To dlatego właśnie większość koalicyjna Platforma -PSL odrzuciła w poprzednim tygodniu obywatelski projekt ustawy o zakazie prywatyzacji Lotosu, wsparty 150 tysiącami podpisów. Wiadomo od dawna, że wokół tej firmy krążą wielkie rosyjskie koncerny naftowe i służby specjalne tego kraju i podejmują różne działania, które pozwoliłyby nabyć w tej firmie pakiet kontrolny. A ponieważ zarówno premier Tusk jak i minister Budzanowski jak ten koń na Wielkiej Pardubickiej „nie widzą przeszkód” aby sprzedać Rosjanom tę firmę, to zapewne już niedługo do takiej transakcji dojdzie. Rostowskiemu zaraz potrzebne będą kolejne pieniądze ze wyprzedaży majątku, wszak 5 mld zł ze sprzedaży akcji PKO BP, na długo nie starczy. Kuźmiuk

Spiskowa teoria i praktyka W filmie „Śmierć prezydenta”, wyświetlonym niedawno przez stację telewizyjną National Geographic Channel, usłyszeliśmy wielokrotnie sformułowania: „teoria spiskowa”, „według teorii spiskowej”, „zwolennicy teorii spiskowych” itd. Ten propagandowy, kompletnie zafałszowany film o katastrofie w Smoleńsku miał za zadanie nie tyle polemikę z „teoriami spiskowymi”, bo one przecież w cywilizowanym, postępowym świecie nie istnieją, ile ośmieszanie ich „zwolenników”, gdyż określenie to, szczególnie w polskich realiach, przypisuje się zawsze tym ludziom, którzy otwarcie stawiają trudne pytania, mają jakieś wątpliwości i nie zadowalają się „oczywistymi”, bo oficjalnymi, odpowiedziami. Pomawiany o sprzyjanie „teoriom spiskowym” jest człowiekiem nieufnym, ksenofobicznym, a w polskiej rzeczywistości najczęściej zwolennikiem PiS i dyrektora Radia Maryja o. Tadeusza Rydzyka, a więc osobą ogólnie zacofaną, pełną uprzedzeń, a nawet nienawiści, gdyż odrzuca prawdy uznane powszechnie za oczywiste, jak na przykład raport Jerzego Millera czy wersję katastrofy według rosyjskiego MAK, czyli „międzypaństwowej” (w domyśle: „międzynarodowej”) komisji generał Tatiany Anodiny. Film jednak, wbrew intencjom jego autorów, ugruntował słusznie podnoszone w poszukiwaniu prawdy „teorie spiskowe”, gdyż tak jednostronnego, tendencyjnego „dokumentu”, pozbawionego nawet pozorów obiektywizmu, dawno w Polsce nie oglądano. Obraz National Geographic Channel, przygotowany w myśl założeń końcowych dwóch wspomnianych raportów, zamyka temat „katastrofy w przestworzach” i staje się jakby trzecim, tym razem publicystyczno-propagandowym, „światowym” raportem, pogłębiając nasze polskie „spiskowe” wątpliwości. Nic to nowego od czasów, kiedy Grigorij Potiomkin pobudował wzdłuż Dniepru atrapy wiejskich chat, tak by płynąca rzeką caryca Katarzyna II mogła zobaczyć dobrobyt na wsi i zadowolonych wieśniaków w zagrabionej Turkom prowincji. Od „teorii spiskowych” aż roi się nasza historia. Przypomina mi się Władimir Bukowski, który w archiwach Kremla odnalazł dokument podpisany przez Gorbaczowa o udzieleniu miliona dolarów pomocy strajkującym górnikom w Anglii w 1984 roku. Informacje o tym powszechnie znanym fakcie uznawane były na Wschodzie i Zachodzie za „spiskowe”, także przez samą premier Margaret Thatcher, którą Gorbaczow osobiście zapewniał, że nic o tym nie wie. Tymczasem pod dokumentem pokazanym jej przez Bukowskiego widniał złożony kilka miesięcy wcześniej podpis Gorbaczowa. Wspomniany Władimir Bukowski w kultowej książce „Moskiewski proces” opisuje rosyjską „pomoc” dla wybranych na Zachodzie firm, np. w postaci uprzywilejowanych kontraktów paliwowych, dzięki którym da się odłożyć dodatkowe pieniądze, finansowania publikacji, gazet, czasopism, filmów, utrzymania księgarń, dostaw tysięcy ton papieru gazetowego, a nawet załatwienia stanowiska profesora na Uniwersytecie w Nowym Jorku. Warto tu wspomnieć o „moskiewskiej pożyczce” dla polskich komunistów Rakowskiego i Millera. Pożyczka w wysokości 1,2 mln dolarów miała sfinansować powstanie partii SdRP, pismo „Trybuna” i odprawy dla partyjniaków. Postępowanie w tej sprawie zakończyło się w latach dziewięćdziesiątych umorzeniem ze względu na „znikomy stopień niebezpieczeństwa czynu” i „braku dowodów”. Gdyby nie odtajnione dopiero w 2006 roku przez ministra Zbigniewa Ziobrę dokumenty procesowe, „moskiewska pożyczka” nadal byłaby dla jej przeciwników klasycznym przykładem „teorii spiskowej”. Dlatego tym wszystkim, którzy są oskarżani o hołdowanie teoriom spiskowym, radzę, by odpowiadali, że nie chodzi tu o żadną teorię, tylko o praktykę. Nie interesuje nas spiskowa teoria na temat Smoleńska, ale praktyka, być może także spiskowa, czyli pełna prawda w oparciu o obiektywne fakty.

Wojciech Reszczyński

Zygmunt Wrzodak: Kto nami Rządzi??? Która agentura rządzi Polską ta z wschodu, czy ta z zachodu???

Polska jest krajem rządzonym przez zachodnią agenturę. Nawet wielu b. agentów komunistycznej SB i sami oficerowie SB, służący wcześniej KGB  i interesom ZSRR przewerbowali się na służbę CIA i Mosadowi. (za Jelcyna na masową skalę handlowano teczkami agentów KGB z bloku wschodniego, najwięcej przejeli teczek Mossad i CIA). Przecież wielu agentów SB, WSI, kontrwywiadu nie zostało ujawnionych, ponieważ przeszli ,,pozytywną” weryfikację i oni nadal są agentami służb. Pełną lustrację wraz z otwarciem teczek agentów bezpieki komunistycznej zablokował Pis i ich Prezydent. Najzdolniejsi z nich – byłych sowieckich agentów, którzy się przewerbowali jeżdżą na zloty Grupy Bilderberga i na Komisję Trójstronną (Olechowski, Belka), albo jak Czempiński (oficer wywiadu SB) otrzymują najwyższe odznaczenia USA za zasługi dla CIA. Inni agenci SB zostają szefami jewro-parlamentu. A hasbara wciąż udaje, że w Polsce “ściga” ruską razwiedkę. To zwłaszcza PiS i Kaczyńscy wciąż głośno krzyczeli i krzyczą, że Polską rządzi ruska agentura nie ,,widząc” rzeczywistych agentów z mossadu i CIA, BND czy MI5 nie widząc, kto rozgrabił majątek narodowy, kto zadłużył Polskę, kto przejął banki, rozbroił armię, czyje wojska okupują Polskie terytorium. Oczywiście, że Rosja ma w Polsce wywiad, ale jest on tępiony jak CIA w czasach PRL. A ci, co jeszcze nie zostali namierzeni, muszą się ukrywać i nie mają praktycznie żadnych wpływów na politykę. Były szef rządu Oleksy musiał podać się do dymisji po tym, jak oskarżono go o to, że spotykał się z rosyjskim szpiegiem. Choć tego faktu nawet mu nie udowodniono. A gdy Kaczyński jako prezydent w Telavive spotkał się na rozmowie w cztery oczy z szefem Mossadu, to nikt go nie oskarżał o szpiegostwo na rzecz Izraela. Macierewicz,  prowokator “ściga” ruskich agentów, a nie zauważa, że CIA miała tajne więzienia w Polsce, a prokurator prowadzący śledztwo smoleńskie w tajemnicy spotykał się z agentami CIA i FBI, którzy instruowali go jak wykorzystywać ,,śledztwo smoleńskie” w ataku na Rosję,  a BBN po zbadaniu tej sprawy, oświadcza, że nikt nie steruje ,,śledztwem smoleńskim” z zewnątrz!!!!!!! Na tym właśnie polega oszukiwanie Polaków – straszy się ich ruskimi szpiegami, a agenci Mossadu towarzyszący wycieczkom młodzieży z Izraela do Auschwitz chodzą po polskich ulicach z bronią na wierzchu. A “polska” policja nie ma prawa ich zatrzymać. Olechowski (Bilderberg) założył PO i wypromował na premiera Tuska. Belka, (Komisja Trójstronna) był szefem europejskiej sekcji MFW, lobbysta przy prywatyzacji PZU (wyceniał i sprzedawał akcje PZU) a obecnie jest szefem NBP. A rząd z Tuskiem na czele w lutym ubiegłego roku był na wspólnym posiedzeniu rządów Polski i Izraela w Jerozolimie. Lech Kaczyński i jego przyjaciel od biznesu Tusk zgodzili się na powrót do polski wielu żydów oraz obiecali pomoc Izraelowi w razie ataku na Iran. A mimo to hasbara wmawia Polakom, że PO, Komorowski i Tusk to ruscy agenci (tzn. gorsi agenci w ich rozumowaniu), ale nie zarzucają im, że są ulegli CIA, mossadowi to im wybaczają, według nich można być agentem swoich prześladowców. I niestety miliony w te brednie wierzą. Katastrofa smoleńska od prawie trzech lat wykorzystywana jest przez hasbarę do kilku celów:

- Przez propagandę PiS, niedobitków (wciąż ślepo antykomunistycznej) Solidarności i rydzykopodobnych pseudo-patriotów, łże-katolików, łże-antykomunistów eksploatuje się i wzmacnia nastroje antyrosyjskie, zwalając winę za katastrofę na Rosję. Najbardziej rydykalni “patrioci-antykomuniści” oskarżają Rosję i Putina wręcz o zamach na elitę polskiego baraku Unii. Nie widząc po swojej stronie kardynalnych błędów i zwykłej głupoty w samej organizacji wylotu oraz lądowania.

- Utrzymuje się kult “męczennika” za sprawę – Kaczyńskiego, który był beznadziejnym i wyjątkowo szkodliwym prezydentem Polski. Lech Kaczyński w III RP ciągle pełnił wysokiej rangi stanowiska w Polsce, począwszy od szefa BBN przy Lechu Wałęsie. Odszedł w wielkim skandalu, gdy jego podwładny M. Zaleski uprzedził Baksika i Gąsiorowskiego o ich aresztowaniu a ci uciekli do Izraela  z walizkami $. Następnie H. Suchocka powołała go na szefa NIK, żadnej afery nie rozliczył, NIK fatalnie zarządzany, ostry konflikt z Solidarnością w NIK, przykryta afera z spółką Laktopol, rozbudowanie potężnej administracji NIK. Minister Sprawiedliwości, katastrofa, wstrzymał ekshumację pomordowanych żydów przez Niemców w Jedwabnem, co ma nie obliczalne skutki dla nas,  nic nie zrobił w sprawie zablokowania haniebnej prywatyzacji PZU, blokowanie ekstradycji do Polski Mei Bara architekta Art.,B. Prezydent W-wy – chaos w administracji, setki lewych umów zleceń, blokowanie budowy pomnika KV Warschau, Prezydent Polski – pasmo nieszczęść i sprzedajność na rzecz Niemieckiej UE ( TL) i NY (popieranie wojny w Iraku i Afganistanie), Tel Avivu (patrz teksty Ewy Ziomeckiej)

- Macierenko i Kaczyński wraz z swoimi ślepo wierzącymi zausznikami z Pis, strasząc Ruskimi i zimnym czekistą jeszcze mocniej wpychają Polskę w łapska Unii i NATO oraz w łapska światowej żydowskiej finansiery mających nas przed Rosją niby obronić.  Środowisko pisowskie, jeżeli już mówi dobrze o Rosji to w obronie tzw. ,,więźniów politycznych” jak komunista, żyd Chodorkowski i jemu podobni. Wielu takich złodziei z KGB trafiło do więzienia za gigantyczne rozkradanie majątku rosyjskiego za czasów alkoholika Jelcyna. Takich jak Chodorkowski środowisko Kaczyńskiego broni, czyli są też ,,dobrzy” z KGB, bo nasi.

- Takim działaniem odwraca się uwagę od wielu istotnych i realnych zagrożeń wiszących nad Polską i światem w tym przede wszystkim zezwala się na dalsze rozbiory Polski przez tzw. ,,zachód”. Zygmunt Wrzodak

Od Redakcji: Analiza Wrzodaka może wydawać się ostra, zresztą takim również jest Zygmunt Wrzodak. Ponieważ na dzisiejszej scenie politycznej nie ma miejsca dla aktorów takich jak autor, czy też “samobójca” Lepper, Kazimierz Świtoń czy dr Leszek Skonka, jak również wielu im podobnych, dlatego też Polska wygląda jak wygląda. W cytowanym powyżej artykule Zygmunt Wrzodak jednak nie wiadomo z jakich powodów pomniejsza rolę rosyjskich służb KGB czy też GRU w grabieniu dorobku Polaków i oddziaływaniu na polską rzeczywistość. To jednak bardziej wyglada na zniewolenie Polski przez trio, a może nawet kwartet ale nie wyglada to na duo z uproszczenia Wrzodaka.
Wg/PCO

Janusz Szewczak: …nasze rządowe tuzy przestawiają leżaki na pokładzie Titanica. Mistrzowie zamętu nie zawodzą Ważne jest nie to, że Wojewódzki zniknął z Facebooka i że Grycanki znów się odchudziły, ale to że Premier Tusk zafunduje nam wkrótce Pakt Fiskalny, co oznacza wyciągnięcie z naszych kieszeni 24 mld euro na ratowanie europejskich bankrutów – pisze Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK. Salon i lobby homoseksualne sięgają już po metody totalitarne, dlatego tęczowemu dziadostwu mówimy wara – będziemy bronić normalnej polskiej Baby. To nic, że Komenda Główna Policji likwiduje wydziały ds. walki z przestępczością gospodarczą i korupcją, będą się nią zajmować policjanci walczący z kradzieżą rowerów. Ważniejsze jest to, że według Ruchu Palikota pani poseł K. Pawłowicz jest podobno groźniejsza niż Himler, bo mówi do posła A. Grodzkiej czasem Pan. Wszyscy Polacy jak widać mają tak zostać ogłupieni, żeby nie odróżniali kota od psa. Bo dziś ma nie być, ani kota ani psa, ani męża ani żony, ani czarnej dziury w finansach, ani kosmicznych długów. Idzie nowe, będzie kotopies i spowalniająca „zielona wyspa”. Innych zmartwień dziś rządzący i media nie mają. Rząd i salon zamiast walczyć z kryzysem wpuszcza nas w kolejny totalny kanał. TVN-24 staje na rzęsach, a główne wydanie Wiadomości nie zająknęło się ani słowem, że są dziś dla Polaków poważniejsze zagrożenia niż małżeństwa homoseksualne. I to wszystko w dniu, w którym GUS podał fatalne dane o spadku PKB w 2012r. do zaledwie 2 proc. – załamaniu się produkcji przemysłowej  12 proc. w dół, budowlano-montażowej 25 proc., popytu krajowego, inwestycji, sprzedaży detalicznej, zamówień w przedsiębiorstwach. Szokujące wręcz dane płyną z rynku pracy – czeka nas ogromny wzrost bezrobocia, w styczniu już ok.14 proc., a na koniec roku 15-18 proc. Tylko w grudniu zarejestrowano blisko 250 tys. nowych bezrobotnych. To przecież mało znaczący drobiazg, niegodny publicznej debaty. Ważniejszy jest nastrój posła Biedronia i cierpienia moralne doktora Mirosława. G., a zwłaszcza komfort psychiczny A.Grodzkiej. Dane i wskaźniki gospodarcze  w styczniu będą jeszcze bardziej szokujące, polska gospodarka jest na równi pochyłej. Idziemy grecką drogą ku hiszpańskiej rzeczywistości. Włosi właśnie sprzedają część banku Pekao SA – ciekawe komu ? Czyżby rosyjskiemu Sbierbankowi? Ale co tam ważne jest in-vitro, legalizacja marihuany i związki partnerskie. Trwa masowe wyłudzanie VAT-u, kwitną przekręty na stali, przemyt towarów akcyzowych, który kosztuje nas corocznie od 6-10 mld zł. To drobiazg, ważne, że gej z PO czuje smutek po sejmowej debacie. Mamy prawdziwy wysyp lewych faktur, a MF J.V.Rostowskiemu zabrakło w budżecie za 2012r. 16-18 mld zł. Oj, tam oj, tam w tym roku z podatków może zabraknąć nawet 20-25 mld zł,  a wzrost PKB będzie nie na poziomie powyżej 2 proc. ale na poziomie niewiele powyżej zera. A jeszcze trzeba będzie zapłacić zaległą pensję szefowi  Amber-Gold. Unia zablokowała GDDKiA 3,5 mld zł na drogi za przekręty, zmowy i oszustwa, LOT bankrutuje i idzie na sprzedaż, PKP jest w totalnej zapaści, a my obywatele RP mamy jasełka. Chcą palić na stosie, wydalać z uczelni, posadzić na ławie oskarżonych nie tylko posłankę K. Pawłowicz, ale wszystkich normalnych tradycjonalistów, przyzwoitych i tzw. moherów. Hurtem by nas chciano przesiedlić do holenderskich kontenerów odosobnienia za krytykę, trzeźwą ocenę i poczucie humoru. „Niestety” jeszcze ich w Polsce nie ma. To nic, że co trzecie dziecko w Polsce rodzi się i żyje w biedzie, a 700 tys. wręcz jest głodnych. Ważniejsze, że minister Gowin jest już gorszy dla salonu od generała Jaruzelskiego. Chciałoby się  zawołać „miej proporcje Mocium Panie”. Polaku ratuj się, nie daj się dalej ogłupiać i wystraszyć. Patrz na swój pustoszejący portfel, uważaj na kolejne mandaty i nie gódź się na płatny parking po 18 godz. oraz w sobotę i niedzielę. Nie zgadzaj się na kolejne podwyżki cen i kosztów utrzymania. To, że transseksualista A. Grodzka zostanie czy nie zostanie V-ce Marszałkiem Sejmu jest rzeczą czwartorzędną. Dużo ważniejsze jest to, że nawet nasi sąsiedzi Czesi, Słowacy, nie mówiąc już o Duńczykach, chcą nam zablokować eksport polskiej żywności i wyrugować nas z ich rynków, a całość eksportu żywności to 17 mld euro obrotów. Ważniejsze jest przecież to, że producentów zielonej energii czekają masowe bankructwa. Nie liczy się nawet opinia Sądu Najwyższego, który jednoznacznie stwierdza, że nie ma potrzeby zmian, bo polska Konstytucja preferuje małżeństwo kobiety i mężczyzny. Nic to, „rozgrzane” redaktor i Olejnik i Pochanke użyją prof. P. Winczorka, wsłuchają się ze zrozumieniem w sopran A. Grodzkiej i skutecznie odwiodą nas od zainteresowania problemami gospodarczymi i nadchodzącym kryzysem. Co tam będziemy sobie zawracać głowę, że Wisłostrada i Tunel zwany „przekrętem” jeszcze długo nie będzie otwarty, że trzeba będzie zrywać pas startowy w Modlinie, a Dreamlinery postoją spokojnie do końca roku. To przecież mniej pilne i mniej kosztowne sprawy, niż opluwanie i niszczenie tych, którzy jeszcze całkiem nie zwariowali i nie chcą boksera nazywać baletnicą,  a ojca i matkę – rodzicem A i rodzicem B. To nic, że nasza gospodarka tonie, że Polacy boją się co przyniesie przyszłość. W odpowiedzi na to nasze rządowe tuzy przestawiają leżaki na pokładzie Titanica. Ktoś zapomniał powiedzieć naszej rządowej koalicji i redaktorom TVN-24 oraz GW, że mamy już nie spowolnienie, ale początek prawdziwego kryzysu. Ważne jest nie to, że Wojewódzki zniknął z Facebooka i że Grycanki znów się odchudziły, ale to że Premier Tusk zafunduje nam wkrótce Pakt Fiskalny, co oznacza wyciągnięcie z naszych kieszeni 24 mld euro na ratowanie europejskich bankrutów. Ratuj się kto jeszcze normalny. Im fałszerze sumień i mąciciele umysłów będą budować wyższe i coraz bardziej absurdalne barykady tym my Polacy musimy być silniejsi i bardziej racjonalni. Janusz Szewczak

Rybiński: Polska krajem trzeciego świata Pustki w sklepach, jeszcze tylko w wielkich galeriach opanowanych przez międzynarodowe sieci handel jakoś się kręci. Od kilku miesięcy spada wolumen sprzedaży detalicznej, a w grudniu ten spadek był szczególnie silny. To nie jest zaskoczenie, bo nastroje konsumentów są wyjątkowo podłe, uważają, że to nie są dobre czasy na poważniejsze zakupy, a strach przed utratą pracy wzrósł do największego poziomu od mrocznych lat 2001–2002, kiedy bezrobocie przekroczyło 20 procent. Teraz jest niższe, ale tylko dlatego, że ludzie mogą wyjechać, by zarabiać, do innych krajów Unii Europejskiej.Tracimy obywateli, ale zyskujemy transfery pieniężne, bo pracujący za granicą wspierają swoje ubogie rodziny w kraju. Gdyby nie były ubogie, to nie potrzebowałyby tych pieniędzy. Te transfery są potężne, porównywalne ze skalą napływu środków unijnych. Mało kto sobie to uświadamia, ale zbudowaliśmy model rozwoju typowy dla krajów trzeciego świata. Polega on na tym, że zdesperowani ludzie, którzy nie widzą dla siebie przyszłości w rodzinnym kraju, uciekają za granicę, tam zakładają rodziny i budują przyszłość, a do rodzinnych stron wysyłają pieniądze. A jak nadarza się okazja, natychmiast ściągają do siebie rodziny, żeby mogli w końcu żyć normalnie, a nie klepać biedę. I my sobie taki model rozwoju właśnie budujemy, a dowodem na to są właśnie te potężne miliardy euro przesyłane przez ekonomicznych emigrantów do swoich rodzin w Polsce. Czy to nie jest patologia, że Polska w XXI wieku tworzy model rozwojowy typowy dla biednych krajów trzeciego świata? Świadczy o tym coraz więcej statystyk. Kraje trzeciego świata są pustyniami innowacyjności, poza nielicznymi oazami, czyli firmami, które na skutek wizji właścicieli lub przypadku stały się nowatorskie. Tak jest w Polsce, w rankingu innowacyjności jesteśmy na przedostatnim miejscu w Europie, daleko za Rumunią. Pamiętam, jak przez lata opowiadało się złośliwe kawały o Rumunach. I co? Teraz oni patrzą na nas z innowacyjnej góry. Inne typowe miary trzeciego świata to korupcja, czyli masowe okradanie własnych krajów przez rządzących kacyków ze środków rozwojowych przekazywanych przez Bank Światowy i inne organizacje. W Unii Europejskiej już nie ma typowej korupcji na wielką skalę, za to został wypracowany patologiczny system takiego wydawania środków unijnych, żeby to szkodziło, a nie wspierało rozwój. Nie bez powodu kryzys jest w krajach Południa Europy, które najwięcej korzystały ze środków unijnych. W Polsce przykładem może być spadająca innowacyjność mimo wydania 10 mld euro ze środków unijnych na jej wspieranie. A to budowa dwóch wielkich stadionów w Warszawie, a to wydatki na szkolenia, które kosztują dziesięć razy tyle, co powinny, a szkolą się i tak tzw. słupy. Chodniki na bezludziach, aquaparki w każdym powiecie, masakra firm budowlanych po realizacji kontraktów za unijne pieniądze. Sto tysięcy nowych urzędników zatrudnionych po wejściu do Unii Europejskiej. Przykłady można mnożyć. Korupcji nie ma, ale jest jeszcze gorzej, bo za pieniądze unijne utworzył się patologiczny system, który okrada Polskę z możliwości rozwojowych. Polacy zaczęli już to rozumieć, stąd ten strach przed bezrobociem. Kończy się góra unijnych pieniędzy w dużej części przepalona na bezsensowne projekty, a długofalowych efektów pozytywnych dla wzrostu nie ma. Inną cechą pokazującą tworzony model trzeciego świata w Polsce jest stan dróg. W typowym biednym kraju dobrych dróg nie ma za co zbudować, bo rządzący kacyk kradnie pieniądze. Droga jest tylko od rezydencji kacyka do siedziby jego fasadowego rządu. Aż pojawi się zagraniczny inwestor, który w zamian za koncesje na surowce zbuduje drogi. Ale nawet wtedy nastąpią próby okradzenia tego inwestora, więc budowa będzie mozolna i bardzo droga. W Polsce mamy podobnie. Nie budowaliśmy dróg, bo nigdy nie było pieniędzy. Aż pojawiły się środki unijne, dzięki którym zaczęliśmy budować. Oczywiście najdrożej na świecie, bo tak jest w modelu rozwojowym kraju trzeciego świata. W zamian za koncesje dla „inwestorów”, czyli zgodę na przejęcie prawie wszystkich dziedzin gospodarki przez kapitał zagraniczny, zgodnie z lansowaną od 20 lat teorią konsensusu waszyngtońskiego. A wiadomo, jakie są kryteria wyboru miast, w których mają być obwodnice. Pierwsze pytanie, a kto u was rządzi? W kraju trzeciego świata ludzie często są niepiśmienni. U nas tego problemu nie ma, absolwenci czytać i pisać potrafią, ale za to są niezatrudnialni, stopa bezrobocia wśród młodych sięga 30 procent. To dla nas typowe, w latach 2001–2002 bezrobocie wśród młodych przekroczyło 40 procent. Czas najwyższy przestać budować w Polsce model rozwojowy typowy dla krajów trzeciego świata. Tylko czy kacyk to rozumie? Krzysztof Rybiński

System konfliktu interesów Nie słyszałem, by któryś z badaczy konfliktów interesów zabrał głos w sporze o to, czy osobom pełniącym funkcje publiczne wolno (lub nawet należy) publicznie przypominać ich społeczne więzi, w tym role społeczne pełnione przez rodziców. Próbuję uchwycić podstawowe cechy systemu społecznego, w jakim żyjemy. To, co podstawowe, często nie leży na powierzchni zjawisk, a znajduje się gdzieś głębiej. Dzisiaj idę tropem myśli, która mówi, że wiele blokad rozwoju współczesnej Polski wyjaśnimy, jeśli zwrócimy uwagę na zjawisko konfliktu interesów. Zacznę od konkretnej, niedawnej sytuacji.

Spór o Gmyza, Tuleyę czy o zasady Cezary Gmyz opublikował materiał, w którym ujawnił, że matka sędziego Igora Tulei była funkcjonariuszką SB. Jej syn dziś orzeka m.in. w sprawach lustracyjnych. W reakcji na to posypały się mocne słowa. Na przykład w TVN24 Dominika Wielowieyska („Wyborcza”) i Daniel Passent („Polityka”) mówili, że to obrzydliwe i nikczemne. Podobnie ostro wypowiedziało się wielu przedstawicieli elit III RP. Ta agresywna reakcja na tekst Gmyza wskazuje, że to czułe podbrzusze sporej części obecnych elit. Krytykuje Gmyza dziennikarz „Wyborczej”, której środowisko nie tylko wyraźnie zaangażowało się po stronie przeciwników lustracji (zajęcie jakiegoś stanowiska w gorącym społecznym sporze nie jest niczym zdrożnym), ale które – ze względu na właśnie rodzinne powiązania z nomenklaturą PRL – znajduje się w tej sprawie w wyraźnym konflikcie interesów. Na Twitterze krytykuje Gmyza dziennikarz prowadzący program w telewizji, której założyciele mieli znane powiązania partyjno-agenturalne. Słowem, w sprawie konfliktu interesów sędziego Tulei krytykują Gmyza osoby ze środowisk, które same znajdują się w konflikcie całkiem podobnego typu. Jednak zachowują się tak, jak gdyby nie dostrzegały stronniczości swojego położenia. O tym, że konflikt sędziego nie ogranicza się do peerelowskiego tła, poinformowała „Gazeta Polska Codziennie”. Tuleya prowadził jedną ze spraw powiązaną z aferą Lwa Rywina. A chociaż jego ówczesna partnerka życiowa była zawodowo związana z firmą, w której władzach zasiadał Lew Rywin, nie wyłączył się z orzekania.

O konflikcie interesów – naukowo W nauce przez konflikt interesów rozumie się sytuację, w której jednostka podejmująca decyzje dotyczące jakichś dóbr, które zostały jej powierzone, znajduje się w takim położeniu, iż realizacja jej osobistych interesów (np. interesu zachowania dobrych relacji ze swoimi bliskimi) może być w kolizji z wypełnianiem jej obowiązków. Potocznie, gdy mówimy o konflikcie interesów, mamy na myśli konflikty między różnymi ludźmi lub grupami ludzi. Na przykład nabywca ma interes w tym, by towar kupić jak najtaniej, a sprzedawca, by sprzedać jak najdrożej. Ale ten typ konfliktu, który rozgrywa się między różnymi ludźmi lub grupami, tu nas nie interesuje. Interesuje nas konflikt, który przebiega lub może przebiegać wewnątrz poszczególnej jednostki ludzkiej. Starożytni Rzymianie sformułowali zasadę, że nikt nie może być sędzią we własnej sprawie. Gdy kogoś prosimy, by osądził swoje postępowanie, to staje on w wewnętrznym konflikcie: między naturalną ludzką skłonnością do wyrozumiałości wobec samego siebie, brania pod uwagę przede wszystkim własnych interesów, a zadaniem bezstronnej oceny swojego zachowania. W podobnie kłopotliwej i stronniczej sytuacji staje jednostka, gdy ma ocenić postępowanie osoby bliskiej – dziecka, rodzica lub przyjaciela. Inny przykład konfliktu interesów – dobrze w nauce opisany – występuje, gdy badania mające ocenić skuteczność pewnego leku są finansowane przez producenta tego leku. Teoretycznie rzecz biorąc, mogą one być rzetelnie zrobione, ale wiarygodność takich badań zawsze będzie (i słusznie!) podważana. Prowadzący badania może bowiem nieświadomie selekcjonować informacje w sposób stronniczy. To dla uniknięcia konfliktu interesów wprowadzono zasadę, że spółki giełdowe muszą podlegać audytowi robionemu przez zewnętrzne podmioty. To dlatego w demokracji istnieją instancje odwoławcze i w sądownictwie, i w administracji: chodzi o to, by skarg na decyzje nie rozpatrywały te same osoby, które te decyzje podjęły.

W konflikcie także nieświadomie Jak wskazuje współczesna psychologia, większość ludzkich procesów decyzyjnych przebiega automatycznie. Znaczy to, iż nie tylko mamy nad tymi procesami ograniczoną kontrolę, ale także to, że tylko częściowo jesteśmy ich świadomi. Zazwyczaj nie zdajemy sobie sprawy ze stronniczości naszego postrzegania świata, oceniania zdarzeń oraz działania na tej podstawie. Owa nieświadomość dotyczy też procesów myślowych, które przebiegają w głowach sędziów. Oni także – nierzadko – wyrokują automatycznie. To m.in. z tego właśnie powodu każde demokratyczne państwo prawa posiada instancyjność sądowego wyrokowania. Sędziowie – np. pod wpływem emocji wywołanych kontaktem z prawdopodobnym sprawcą oraz ofiarą – nierzadko popełniają błędy. Stąd potrzeba istnienia wyższych instancji jako mechanizmu błędy takie naprawiającego. Nie mówiąc już o sytuacjach „banalnego” skorumpowania lub równie banalnej uległości w stylu sędziego Ryszarda Milewskiego z Gdańska.

Ćwiąkalski i Bondaryk, czyli potencjalny, ale groźny Badania pokazały, iż ujawnione już, ale publicznie tolerowane konflikty interesów przynoszą wiele szkód. Niestety, przykładów tolerowania jawnych konfliktów interesów za rządów Donalda Tuska jest mnóstwo. Przypomnę dwa, nader rażące. Ministrem sprawiedliwości został prof. Zbigniew Ćwiąkalski, wcześniej wykonujący usługi prawne dla biznesmenów, wobec których postępowania prowadziła podległa mu jako ministrowi prokuratura. Szefem ABW został Krzysztof Bondaryk, wcześniej pracujący dla firm oligarchy, w stosunku do których Agencja prowadziła działania. Wyobraźmy sobie teraz – nieco idealistycznie – że w czasie, gdy obaj panowie kierowali tymi instytucjami, żaden z nich nawet nie zainteresował się biegiem spraw dotyczących podmiotów, dla których uprzednio pracowali. Czy wtedy wszystko jest OK? Niestety nie. Badacze wykazali, iż nawet powstrzymanie się szefa jakiejś instytucji od podejmowania decyzji w sprawach, gdzie konflikt interesów występuje, nie wystarcza. Bowiem podwładni takiego szefa, znając jego uwikłania i zobowiązania, podejmują stronnicze decyzje. Zatem nawet potencjalny konflikt interesów potrafi szkodzić instytucji.

Problem z rodzicami Nie trzeba wiele namysłu, by zrozumieć, że normalny człowiek ma interes w tym, by zachować ciepłe, życzliwe wyobrażenie nie tylko osób sobie najbliższych – członków rodziny i przyjaciół – ale także instytucji, z którą jest związany: partii politycznej, firmy, korporacji zawodowej, do której należy, itd. Niektórzy ubecy, podobnie zresztą jak niektórzy esesmani, byli normalnymi, czułymi, kochającymi rodzicami. Nie dziwi zatem, że ich dzieci, nawet gdy zdarza się, iż potępiają zaangażowanie ideowe i polityczne rodziców, czują więzi ze swoimi bliskimi. Można powiedzieć, iż jest naturalne, że z pobłażaniem, z większą wyrozumiałością patrzą na postawy, zachowania innych osób przypominające to, co robiły osoby im bliskie. Mogą, świadomie lub nie, życzliwiej oceniać postawy kojarzące się ze stylem życia ich najbliższych. Dla badaczy konfliktów interesów – a jest w Polsce grupa osób, które się na tym dobrze znają – wszystko to, co tu piszę, to oczywistość. A jednak nie słyszałem, by któraś z tych osób zabrała głos w sporze o to, czy osobom pełniącym funkcje publiczne wolno (lub nawet należy) publicznie przypominać ich społeczne więzi, w tym role społeczne pełnione przez rodziców.

Niewiedza? Ślepota? Korzyści! W Polsce wielu polityków i dziennikarzy zachowuje się tak, jakby nie pojmowali, jak negatywne skutki dla całych instytucji wywiera brak reakcji na konflikty interesów. Brak reakcji administracyjnych (decyzji przełożonych), politycznych (przyzwolenie partii) i medialnych (niewrażliwość opinii publicznej na patologie).

To nie jest tylko kwestia wiedzy i rozumienia. Środowiska trzymające władzę w systemie III RP mają interes w tym, by ich przedstawiciele bezkarnie pozostawali w konfliktach interesów. To ułatwia zabieganie o osobiste i grupowe korzyści. Kosztem nas – obywateli. Kosztem standardów życia publicznego. Kosztem dobra wspólnego.

A my? Czy znaczy to, że piszący niniejszy tekst, że autorzy mediów tzw. drugiego obiegu są wolni od wszelkich konfliktów tego typu? Nic podobnego. Niejednokrotnie w takich konfliktach się znajdujemy. Sedno sprawy polega na tym, czy konflikty te ukrywamy, czy też zgadzamy się na – mówiąc językiem profesjonalnego podejścia do tematu – jawne zarządzanie tymi konfliktami. I o tym napiszę za tydzień. Andrzej Zybertowicz

Wewnętrzni Moskale Rymkiewicza Wywiad z Rymkiewiczem zawiera treści, których doprawdy nie sposób – chcąc traktować poetę poważnie – nie uznać za świadomą konstrukcję propagandową, w której prawdziwość sam jej autor wierzyć nie może – uważa publicysta „Rzeczpospolitej”. Jarosław Marek Rymkiewicz średnio co pół roku przedstawia nowe, coraz bardziej radykalne tezy dotyczące współczesnych (ale nie tylko współczesnych) Polaków. Którzy – dodajmy – zupełnie nie dorastają do jego wymagań. Gdyby nie wszystkie inne masakry, gdyby nie krew polska wtedy przelana, nie byłoby pokolenia roku 1863 – pokolenia zaprogramowanego przez ten rok” – powiedział w ostatnim wywiadzie w „Gazecie Polskiej” udzielonym Joannie Lichockiej. „Rodziewiczówna, Żeromski i Piłsudski mieliby jakieś zupełnie inne doświadczenia i mieliby jakieś zupełnie inne życiorysy – pewnie opuściliby Polskę i zamieszkaliby, nie chcąc pogodzić się z postępującą i coraz obrzydliwszą rusyfikacją, gdzieś na emigracji. (…) W 1918 r. Piłsudski nie zostałby Naczelnikiem państwa polskiego, które może w ogóle by nie powstało – bo kompletnie zrusyfikowani Polacy już nie chcieliby mieć swojego państwa, zrezygnowaliby na zawsze ze swoich szkodliwych marzeń o niepodległości. Niepodległa Polska nie byłaby im do niczego potrzebna. Jest w tym jakaś nauka i dla nas teraz bardzo aktualna. Rozmawialibyśmy sobie z panią tutaj po rosyjsku – ale na jakiś inny, jakiś ruski temat”.

Po prostu fikcja Bardzo logiczny ten wywód. Tylko – co począć? – oparty na całkowicie nieprawdziwym założeniu. Nieprawdziwym do tego stopnia, że zasadne staje się pytanie: jak dalece można odlecieć w świat historycznej fikcji?

Bo przecież nawet nie trzeba być profesjonalnym historykiem, wystarczy zajrzeć do jakiejkolwiek historycznej książki, żeby się dowiedzieć, że rusyfikacja Królestwa Polskiego (w odróżnieniu od germanizacji, zwłaszcza na Pomorzu) była po prostu totalnie nieskuteczna. Że bolała, upokarzała, drażniła – ale de facto wcale nie postępowała. Nie mogła bowiem postąpić w sytuacji kulturowej wyższości żywiołu polskiego nad rosyjskim. W sytuacji ostrego podziału religijnego. W sytuacji, w której obecność Rosjan w Kongresówce to było niemal wyłącznie wojsko i trochę aparat urzędniczy. Nie było tu natomiast – i, co więcej, ta sytuacja się raczej nie zmieniała – mas „zwykłej” cywilnej ludności rosyjskiej.

Oczywiście trochę inna była sytuacja na wchodzących w skład Rosji Kresach Wschodnich. Tam polskość naprawdę się cofała. Ten efekt był na Kresach możliwy do osiągnięcia, ponieważ polskość zawsze była tam wyspą w morzu ludności ruskiej. Skądinąd rusyfikacja Kresów to z kolei głównie efekt innego powstania – listopadowego. Pociągnęło ono bowiem za sobą ostateczną likwidację Okręgu Naukowego Wileńskiego, czyli zalążku powszechnego polskiego systemu nauczania na całym terenie aż do granicy z 1772 roku. Zintensyfikowało, rozpoczęty jeszcze wcześniej, proces pozbawiania szlachectwa szlachty-gołoty i wysyłania tejże w sołdaty (skądinąd działo się to nie bez udziału polskiej szlachty posesjonackiej, która nie miała nic przeciwko tej akcji, podkreślającej jej społeczne znaczenie). Ta dygresja jest jednak niepotrzebna, bo Rymkiewiczowi ewidentnie chodzi o rusyfikację rdzenia etnicznej Polski – Kongresówki. Snuje przecież wizję, że „rozmawialibyśmy dziś po rosyjsku”, czyli że rosyjski byłby dziś językiem całej Polski...

Niewolnicy 
mongolskiego cara... Tenże sam wywiad z Rymkiewiczem zawiera treści, których już doprawdy nie sposób – chcąc traktować poetę poważnie – nie uznać za świadomą konstrukcję propagandową, w której prawdziwość sam jej autor wierzyć nie może. Wymieniłbym tu przede wszystkim konsekwentne określanie wszystkich tych, których Rymkiewicz nie znosi (są to generalnie wszyscy Polacy niepodzielający jego politycznych diagnoz), mianem „naszych wewnętrznych Moskali”, a także „tutejszych niewolników mongolskiego cara”. Żeby było zupełnie jasne – wywiad odnosi się wprawdzie również i do czasów rozbiorów (od początku XVIII wieku ciągnie się bowiem, według Rymkiewicza, ciągła nić zdrady, która teraz, na początku XXI wieku, nas ostatecznie zadusza...), ale przede wszystkim do czasów jak najzupełniej obecnych. To współczesnych sobie Polaków Rymkiewicz nazywa tak jak wyżej. Wiele z tego wynika. Nie mam bowiem zamiaru polemizować tu z poetą na temat tego, czy jego diagnozy stanu polskości są słuszne, czy nie. I nie chcę podejmować tu dyskusji, na ile słusznie lub niesłusznie autor pogardza większością obecnego pokolenia Polaków. Roboczo załóżmy nawet (choć ja tak naprawdę nie uważam), że ma on 100 procent racji. Tylko że... od takiej konstatacji do epitetu „nasi wewnętrzni Moskale” czy „niewolnicy mongolskiego cara” droga jest naprawdę daleka. I twierdzę, że Rymkiewicz świetnie zdaje sobie z tego sprawę. Bo przecież gdzie tu, u licha, jacyś Moskale? Przecież ci, których Rymkiewicz nie cierpi, przyjęli cechy, za które Rymkiewicz (a w każdym razie – jego najwierniejsi wyznawcy) ich potępia, nie pod wpływem Wschodu, tylko właśnie – Zachodu. Przecież Polska obecna, jeśli komuś duchowo hołduje, to Zachodowi, a nie Wschodowi. Wschodem Polska gardzi, a już na pewno gardzi Wschodem przeciętny tak zwany leming. To Zachód, a nie Wschód, jest źródłem zespołu przekonań, idiosynkrazji i fascynacji, których rozpowszechnienie niegdyś doprowadzało do władzy w naszym kraju SLD, a obecnie – Donalda Tuska.

Klasyczna zdrada Oczywiście, tę Rymkiewiczowską metaforę można też rozumieć – i sam poeta chyba tego by chciał – trochę inaczej. Otóż „wewnętrzny Moskal”, czyli Polak, który nie podziela poglądów Rymkiewicza, nie podziela ich nie dlatego, że się z nimi nie zgadza, tylko dlatego, że się boi. Według Rymkiewicza boi się on w zasadzie, tak jak sygnalizowałem wcześniej, od początku XVIII wieku, „kiedy to wojska cara Piotra I weszły w granice Rzeczpospolitej”. Bo „to prawdopodobnie wtedy pewna część wolnych Polaków, obywateli Rzeczpospolitej uznała, że można żyć w mongolskiej niewoli” – mówi poeta. No i teraz Polacy, „którymi owładnęła ta mongolska idea”, są niesłusznie nazywani lemingami, podczas gdy są to niewolnicy mongolskiego cara. I szerzej, w ogóle niewolnicy. Bo nie mają poglądów tożsamych z Rymkiewiczowskimi ze strachu, który powoduje, że czują, iż „muszą być posłuszni tym, którzy mają władzę”. To nie są żadne tam lemingi, tylko po prostu zdrajcy. „Mamy poważne dziejowe pytanie – co należy zrobić ze zdrajcami. Jaki ma być los tutejszych niewolników mongolskiego cara?” – pyta Rymkiewicz. Nie stawia kropki nad „i”, co warto odnotować z uznaniem. Bo biorąc pod uwagę kierunek, w jakim zmierza Rymkiewiczowskie myślenie (już w „Wielkim księciu” pisał, że „zbyt mało zła, agresji z ducha naszego staramy się wydobyć (…) zło jest siłą twórczą”), ta kropka nad „i” mogłaby być... ujmijmy to tak: niecodzienna. Już o tym pisałem, ale to trzeba podkreślić: w optyce poety z Milanówka Polak nie może mieć innych niż on sam poglądów politycznych czy kulturowych w sposób naturalny. Taki przypadek jest zdradą. Zdradą metafizyczną, ale też (odmieniani przez wszystkie przypadki „mongolski car” i „Moskale”) – zdradą klasyczną: polityczną i narodową. Czym motywowaną? „Dwie są sprężyny (…), które poruszają niewolniczą społeczność, żyjącą obok nas, na granicy polskości (…). Pierwsza sprężyna to Strach. Druga sprężyna to Tchórzostwo (…). Strach mówi, że przylecą samoloty i będą bombardować, i wjadą czołgi”. Czyli – ten, kto nie zgadza się z Rymkiewiczem, czyni to ze strachu przed atakiem Rosji na Polskę...

Demiurg a prawda Czy Rymkiewicz w to wszystko wierzy? Nie sądzę. Nie tylko dlatego, że przez twórczość tego autora przewija się nić swego rodzaju zabawy z prawdą materialną. Zabawy polegającej na rozmywaniu tej prawdy w rozmaitych grach, w których jako równie dopuszczalne (czy przynajmniej: mniej więcej tak samo prawdopodobne) przedstawiane są czytelnikowi różne warianty wydarzeń z przeszłości, wynikające z różnych świadectw historycznych bądź... konstruowane przez poetę. A jako najbardziej prawdopodobne sugerowane są te warianty, które – cóż za przypadek – są najbardziej zgodne z wizją (w miarę upływu czasu coraz częściej jest to wizja ideologiczna) autora. Bardzo to, nawiasem mówiąc, postmodernistyczne... Przede wszystkim jednak nie przypuszczam, aby Rymkiewicz w to wszystko wierzył, dlatego że w ostatnim czasie zbyt wiele miejsca w jego twórczości zajmuje motyw słabości Polaków. Ich prawdziwej czy rzekomej niezdolności do odegrania w historii roli wielkiego narodu. Ich prawdziwej czy rzekomej słabości objawiającej się niechęcią do wyciągania ostatecznych konsekwencji z rozmaitych sytuacji. Można by powiedzieć: ich niedojrzałości i zniewieściałości. Rymkiewicz – bardzo wyraźnie przebija to z jego twórczości i wypowiedzi publicznych ostatnich lat – stawia sobie za cel ni mniej, ni więcej, tylko zmienić polski charakter narodowy. W jaką stronę? W stronę jakiegoś nietzscheańskiego ubermenscha. Tyle że słowiańskiego i jakoś tam romantycznego...

Jakimi metodami? To naiwne pytanie, jeśli chodzi o osiągnięcie tak gigantycznego celu. Każdymi. Coś tak przyziemnego jak prawda materialna nie może powstrzymywać demiurga... W Rymkiewiczowskiej diagnozie polskości jest być może coś z prawdy. Tylko że po prostu tacy jesteśmy. Z narodową naturą trzeba ostrożnie. Choćby dlatego, że to ona dała nam odporność, która pozwoliła nam przetrwać. A ta natura jest kombinacją różnych cech. To delikatne equilibrium, zmiana jednych może pociągnąć za sobą kompletnie nieprzewidzianą i niepożądaną zmianę i cech innych, i w ogóle całości.

Korygując polskość I Rymkiewiczowi, i ewentualnym innym kandydatom na demiurgów zadedykowałbym strofę z genialnego „Warchoła” Jacka Kaczmarskiego. Strofę, którą Kaczmarski – który naprawdę głęboko analizował polskość – adresował wprawdzie chyba raczej do polityków, ale warto, aby zastanowił się nad nią każdy, kto chce coś zrobić z Polakami. Strofę mówiącą o tym, w jaki sposób można, a w jaki zupełnie nie da rady osiągnąć w tej dziedzinie sukcesu.
Warchoł śpiewa:
Wola moja jest jak szabla:
Nagniesz ją za mocno – pęknie.
A niewprawną puścisz dłonią –
W pysk odbije stali siła;
Tak się naucz robić bronią,
By naturą swą służyła.
By naturą swą służyła. Niech to przemyślą kandydaci na demiurgów.

Piotr Skwieciński

Błagalny głos rodzin katyńskich Kolejne dramatyczne wołanie rodzin ofiar Zbrodni Katyńskiej do Państwa Polskiego o nielekceważenie szczątków zamordowanych przez NKWD oficerów i godne ich pochowanie w Ojczystej ziemi! W salonowych mediach cicho sza o tym… 13 lutego Wielka Izba Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu rozpatrzy tzw. skargę katyńską dotyczącą śledztwa w sprawie Zbrodni Katyńskiej. Piętnaście osób z rodzin bestialsko rozstrzelanych przez NKWD w 1940 roku ofiar, które zostały pochowane na rosyjskiej ziemi w masowych dołach śmierci (ich szczątki ciągle tam przebywają!), odwołało się od strasburskiego wyroku z kwietnia 2012 roku. Krewni ofiar domagają się, aby sędziowie Wielkiej Izby ETPC ostatecznie ocenili kierowane zarzuty pod adresem rosyjskich władz.

Walka o sprawiedliwość Amnesty International wraz z innymi organizacjami stojącymi na straży praw człowieka dołączyła do skargi katyńskiej. - Dopóki pełna prawda o zbrodni katyńskiej nie zostanie odkryta, władze rosyjskie mają obowiązek w świetle prawa międzynarodowego zbadania wszystkich jej okoliczności – podkreśla Amnesty International. Anna Kulikowska, koordynatorka Zespołu ds. Edukacji Praw Człowieka Amnesty International zauważa, że „przez prawie 15 lat radzieckie, a następnie rosyjskie władze przeciągały śledztwo w sprawie masowego mordu, aż wreszcie zdecydowały się je umorzyć w tajnym postępowaniu w 2004 roku, powołując się na argument bezpieczeństwa narodowego”. W ocenie Amnesty International w świetle prawa międzynarodowego śledztwo w sprawie zbrodni wojennych (a Zbrodnia Katyńska została do nich zaliczona, orzekł to Europejski Trybunał Praw Człowieka) „powinno zmierzać do ustalenia faktów i identyfikacji wszystkich osób, które ponoszą odpowiedzialność karną”. - Aktualna sprawa przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka pokazuje, że ofiary i ich rodziny nigdy nie przestaną walczyć o sprawiedliwość. Przysługuje im do tego prawo na mocy międzynarodowego systemu praw człowieka – zaznacza Kulikowska. Wprawdzie ETPC w kwietniu 2012 roku uznał, że zbrodnia katyńska jest zbrodnią wojenną, a Rosja nie chciała współpracować z Trybunałem (rosyjskie władze m.in. nie przekazały kopii decyzji o umorzeniu rosyjskiego śledztwa w sprawie Katynia), jednak sędziowie nie wypowiedzieli się w kwestii rehabilitacji ofiar. Ponadto orzekli, że Rosja naruszyła Europejską Konwencję Praw Człowieka tylko częściowo. Trybunał w pierwszej instancji stwierdził również, że nie może ocenić rosyjskiego śledztwa w sprawie zbrodni katyńskiej, jeśli chodzi o lata 1990-2004, ponieważ Rosja przyjęła wspomniany dokument dopiero w 1998 roku.

Sprowadzić szczątki ofiar do Polski! Tymczasem „Nasza Polska” została poinformowana o wstrząsającym apelu skierowanego do prezydenta Bronisława Komorowskiego oraz władz Państwa Polskiego, który wystosowali autorzy skargi katyńskiej, posiadający status pokrzywdzonych, nadany Zbrodnią Katyńską (nadany przez Instytut Pamięci Narodowej), skierowanej do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Apelują o „sprowadzenie do Polski oraz pochowanie w tej – naszej ojczystej Ziemi szczątków zwłok Zbrodni Katyńskiej, które wbrew obowiązującym prawom, w wyniku zakłamania stanów prawnych i faktycznych, zostały przez Państwo Polskie porzucone w Katyniu, Charkowie i Miednoje w „Pomnikach Historii i Kultury Rosji”.

„My, sukcesorzy prawni Zamordowanych w Katyniu, Charkowie i Twerze – grono Polaków, które wykazało odwagę skarżyć Rosję przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu w związku ze zbrodnią wymordowania blisko 22000 obywateli polskich na podstawie rozkazu z 5 marca 1940 roku, zwanej dalej Zbrodnią Katyńską, kierujemy do Pana ten niezwykle ważny, wcześniej kilkakrotnie już powtarzany APEL o sprowadzenie do Polski oraz pochowanie w tej – naszej ojczystej Ziemi szczątków zwłok Ofiar Zbrodni Katyńskiej, które wbrew obowiązującym prawom, w wyniku zakłamania stanów prawnych i faktycznych, zostały przez Państwo Polskie porzucone w Katyniu, Charkowie i Miednoje w „Pomnikach Historii i Kultury Rosji” – piszą w swojej petycji – apelu do prezydenta Komorowskiego rodziny zamordowanych przez NKWD polskich oficerów (Ojcumiła Wołk - wdowa po oficerze WP zamordowanym w Katyniu, kuzynka 3 oficerów zamordowanych w Charkowie; Witomiła Wołk-Jezierska – córka zamordowanego w Katyniu oficera WP, kuzynka 3 oficerów zamordowanych w Charkowie; Krystyna Krzyszkowiak – córka oficera PP zamordowanego w Twerze; Wanda Rodowicz – wnuczka oficera WP zamordowanego w Katyniu, Krystyna Mieszczankowska – córka oficera WP zamordowanego w Katyniu; Irena Erchard – córka oficera PP zamordowanego w Twerze; Gustaw Erchard – syn oficera WP zamordowanego w Charkowie; Jerzy Wielebnowski – syn oficera PP zamordowanego w Twerze; Artur Tomaszewski – syn oficera PP zamordowanego w Twerze), domagając się sprowadzenia do Polskich szczątków bliskich im osób, którzy zostali zamordowani z rąk NKWD. Sygnatariusze listu proszą również o respektowanie międzynarodowych umów i konwencji, a także Konstytucji RP, ustaw i rozporządzeń w sprawie godnego pochówku ofiar zbrodni katyńskiej.

Żal do Państwa Polskiego Apel rodzin ofiar Zbrodni Katyńskiej jest pełen goryczy i żalu do władz Państwa Polskiego, które nie stanęło na wysokości zadania i nie dopilnowało, aby międzynarodowe prawa człowieka oraz prawa, które gwarantuje Konstytucja RP, nie zostały naruszone: „Tak Im (ofiarom Zbrodni Katyńskiej– przyp. red.), jak i nam odebrano prawo do publicznej żałoby, opłakiwania i godnego Polaków pochówku z czcią i specjalnym obowiązującym ceremoniałem. Kłamstwa rosyjskie i polskie miały wymazać ze zbiorowej społecznej pamięci tę straszliwą zbrodnię. Działania te doprowadziły do pozbawienia nas możliwości rytualnego sposobu pożegnania ciała osób najbliższych, wynikiem czego został wytworzony w nas bolesny syndrom niezakotwiczonej żałoby. W siedemdziesiąt dwa lata od masakry najwyższy czas zmienić ten stan rzeczy, przyznać się do braku kontroli i do przekazywanych społeczeństwu kłamstw dotyczących Zbrodni Katyńskiej” – napisali do prezydenta Komorowskiego, będącego zwierzchnikiem sił zbrojnych, bliscy ofiar Zbrodni Katyńskiej, którzy oczekują od polskich władz odwagi i przyznania się do popełnionych zaniechań i błędów podczas, gdy lekceważono prawo nakazujące pochowanie szczątków jeńców wojennych w ich ojczystej ziemi. „Nie można lekceważyć Konstytucji Polski, obrażać i jawnie gwałcić prawa, a do takiego stanu doprowadziły działania Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Działaniami tymi podważone zostały zasady naszego zaufania do Państwa Polskiego” – podkreślają sygnatariusze petycji, zwracając uwagę na to, że działania podejmowane przez ROPWiM „w ramach przywracania prawdy historycznej” doprowadziło do sytuacji, w której szczątki zwłok wymordowanych Polaków pozostawiono na łasce Rosjan jako dowód i hołd dla sowieckiego okresu historii Rosji, w którym dokonano Mordu Katyńskiego”. Informacje zawarte w liście do prezydenta Komorowskiego (i przesłane do wiadomości m.in. Donaldowi Tuskowi oraz podległym mu ministrom) przerażają. Bowiem rodziny pomordowanych oficerów piszą o tym, jak Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa interpretowała po swojemu przepisy prawa i pozwalała na porzucenie szczątków ofiar Zbrodni Katyńskiej w „sowieckich – Pomnikach Historii i Kultury Rosji – w miejscach masakry”, a także na profanacje zwłok podczas prac archeologicznych. W liście podkreślono, że wbrew Konwencji Genewskiej (z 6 lipca 1906 roku), gwarantującej ochronę zwłok przed zbeszczeszczaniem, szczątki oficerów przetrzymywano w plastikowych workach, niszczono czaszki czy pozyskiwano w nieokreślony sposób złoto dentystyczne. Bliscy pomordowanych ofiar podkreślają również, że „po tzw. zabiegach archeologicznych szczątki Ofiar zwalono do worków z plastiku – zamiast pochówku w trumnach – i ponownie ukryto, w tych samych dołach wykopanych dla tych Ofiar przez sowieckich katów w 1940 roku”. Czy to dramatyczne wołanie rodzin ofiar Zbrodni Katyńskiej usłyszy prezydent Bronisław Komorowski oraz odpowiedzialne państwowe instytucje za sprowadzenie zakopanych w masowych dołach śmierci szczątków polskich oficerów, którzy zostali zamordowani przez NKWD? Miejmy nadzieję, że ta ponawiana wciąż prośba zostanie wreszcie wysłuchana przez Państwo Polskie. Magdalena Kowalewska

Partnerstwo publiczno-prywatne na miarę naszego misia No, ładny interes! W natłoku pozbywania się odpowiedzialności za Polskę premier Tusk przeoczył kwestię dróg i teraz musi świecić oczami w Brukseli. Cóż za niewybaczalne zaniechanie! A jest za co oczami świecić, bo przypomnę choćby tytuły z dwóch ostatnich dni. Komisja Europejska zamraża fundusze na drogi z powodu zmowy cenowej; dotacja dla LOT wpłacona bez zgody KE, która może zażądać zwrotu; jest akt oskarżenia w sprawie największej afery informatycznej w polskiej administracji; dziwny przetarg w ministerstwie spraw wewnętrznych – IBM wciąż zarabia na PESEL2. Niczego sobie, jak na kilkadziesiąt godzin. A to jest miś na miarę naszych możliwości. My tym misiem otwieramy oczy niedowiarkom. Mówimy: to jest nasz miś, przez nas zrobiony, i to nie jest nasze ostatnie słowo! To oczywiście cytat z filmu Barei, ale jak on cudnie pasuje do sytacji na budowie polskich dróg. Dogadali się jak Polak z Polakiem szefowie prywatnych spółek z jak najbardziej państwową Generalną Dyrekcją Dróg Krajowych i Autostrad. Niestety, Komisja Europejska uznała, że się zmówili na ustawianie przetargów drogowych i nerwowo nie wytrzymała po raz kolejny tej naszej polskiej innowacyjności. Tak w rzeczywistości wygląda osławione partnerstwo publiczno-prywatne, na które stawiał premier Donald Tusk w expose z 2007 roku: - „Fundusze unijne i budżet to najważniejsze źródła finansowania inwestycji infrastrukturalnych, ale państwo musi wykorzystać także potencjał tkwiący we współpracy z prywatnym kapitałem. System partnerstwa publiczno-prywatnego może być równoprawnym źródłem finansowania tych inwestycji”. No i nasi wykorzystali swój potencjał do tego stopnia, że nawet unijna biurokracja kuta na cztery nogi w przekrętach, oniemiała z wrażenia. Ale mogę się mylić, może już szerokim frontem idzie przez Polskę ta trzecia fala nowoczesności, którą przepowiadał premier Donald Tusk jeszcze w poprzedniej kadencji. Bo przecież akurat teraz zaczął się proces wysoko postawionych łapówkarzy z MSW, którzy niemalże pod okiem ministra i premiera kradli tak skutecznie, że również spowodowali blokadę środków unijnych na modernizację administracji publicznej. Właśnie Komisja Europejska postawiła nam szlaban na fundusze europejskie w zakresie finansowania dróg: - „Zgodnie z tymi informacjami, potwierdzonymi przez polskie władze, prokurator oskarżył 11 osób o zmowę na rzecz próby utworzenia kartelu (10 byłych i obecnych menedżerów dużych firm budowlanych i jeden dyrektor GDDKiA). Jeśli te oskarżenia się potwierdzą, będą stanowić złamanie przepisów dyrektyw o przetargach publicznych w UE oraz będą świadczyć o potencjalnie poważnej słabości systemu zarządzania i kontroli”. Chodziło o – bagatela – 3,5 miliarda złotych. Jeszcze nie przebrzmiało echo powyższego dictum KE, gdy rzeczniczka tej instytucji znowu dała głos i teraz jest już mowa o 11 miliardach euro, czyli nie tylko na te trzy drogi, na które przetargi zostały ustawione, lecz również na inne, przyszłe programy drogowe Warunkiem odblokowania pieniędzy jest wyjaśnienie przez polski rząd przekrętów z przetargami, ale sęk w tym, że polski rząd czuje się niewinny jak polna lilia o poranku. Minister Bieńkowska nie przyznaje się do żadnego błędu, pomimo że sprawa dotyczy także instytucji , która jest państwowa do szpiku kości. Do tego stopnia upaństwowiona, że minister Rostowski trzyma tam część długu publicznego. Tymczasem Unia żąda już nie tylko wyjaśnień w kwestii trzech przetargów, ale wręcz obarcza nasz rząd pod kierownictwem naszego szczerego przywódcy Donalda Tuska odpowiedzialnością za całokształt: - „Wszystkie współfinansowane przez UE projekty drogowe zarządzane przez GDDKiA powinny być sprawdzone przez polskie władze. Dopóki nie zostanie wyjaśniona skala problemu i wzmocniony system kontroli wykrywający defraudacje, żadne dalsze wnioski o refundację na projekty drogowe w tych programach nie będą pokryte” No, ładny interes! W natłoku pozbywania się odpowiedzialności za Polskę premier Tusk przeoczył kwestię dróg i teraz musi świecić oczami w Brukseli. Cóż za niewybaczalne zaniechanie! A jest za co oczami świecić, bo przypomnę choćby tytuły z dwóch ostatnich dni. Komisja Europejska zamraża fundusze na drogi z powodu zmowy cenowej; dotacja dla LOT wpłacona bez zgody KE, która może zażądać zwrotu; jest akt oskarżenia w sprawie największej afery informatycznej w polskiej administracji; dziwny przetarg w ministerstwie spraw wewnętrznych – IBM wciąż zarabia na PESEL2. Niczego sobie, jak na kilkadziesiąt godzin. A na to wszystko nakładają się jeszcze gorsze wieści: krach w budownictwie, spadek produkcji przemysłowej, wzrost bezrobocia, fotoradary łatają dziurę budżetową. I co na to mówi autorytet moralno-finansowy Marek Belka, którego prezydent Komorowski wykierował na prezesa NBP? Otóż on się „nie martwi wzrostem bezrobocia w Polsce, ponieważ jest niższe niż średnia unijna". Nawet się zgadza - bowiem według Eurostatu zharmonizowana stopa bezrobocia wyniosła w listopadzie ub.r. w Polsce 10,6 proc., zaś średnia unijna (dla 27 członków UE) to 10,7 proc. Czyli nie ma się co martwić, bo jeszcze jedna dziesiąta nas dzieli od UE, a gdyby były dwie dziesiąte na naszą korzyść, to zapewne Belka ogłosiłby sukces polityki gospodarczej. W Grecji pewnie też się nie martwili, a już na pewno nie prezesi banków. Analogia do Grecji jest zdecydowanie uprawniona, bo w czasie gdy Tusk prezentował na mapie Europy naszą zieloną wyspę, to Grecja też była wtedy na zielono. To ja już wolę swojską narrację Stefana Niesiołowskiego, który „chciałby, żeby w Polsce nie było homoseksualistów, ale są”. Ja bowiem też chciałbym, żeby w Polsce nie było złodziei, hochsztaplerów i misia przy władzy, ale co zrobić, kiedy pod jego rządami rozmnożyli się niczym szarańcza. Trzeba się przed nimi bronić, a od czego mamy różne tarcze, które rząd Tuska zbudował przez te pięć i pół roku? A propos, co z naszymi tarczami kryzysową i antykorupcyjną ? No i ten misiu, gdzie on się podziewa? Seaman

Terlikowski na ratunek III RP Ludzie w całej Europie odwracają się gremialnie od postmoderny i lewicowych proroków. Jaką niby siłę rażenia ma dziś Czerska albo Krytyka Polityczna? Kto słucha dziś Adama Michnika? Chyba właśnie tylko prawicowi publicyści i gwardziści z TVN –u. Można ten rząd już spuścić, spłukać medialnie bez najmniejszego problemu. Ktoś musiałby tylko nacisnąć guzik, albo pociągnąć za symboliczny sznurek. To jest pod pewnym względem fenomenalna ekipa: walą się mury, a oni siedzą w fotelach, palą cygara i snują rozważania o przyszłości. Kiedy ktoś podchodzi z boku z karteczką, że tu się sypie, tam coś zabierają, ludzie premiera mówią: - Spokojnie! Teraz zajmujemy się związkami partnerskimi. Trudno w to w ogóle uwierzyć, jakim cudem udało się znowu poruszyć temat Anny Grodzkiej. Abstrahując już, od mało ciekawej męskiej przeszłości posłanki, jakie to ma w ogóle znaczenie, kto tam w tym Sejmie będzie wicemarszałkiem z Ruchu Palikota? Jakie? I telewizje, i blogsfera podjęły dumnie ten temat, trwa spór, podsycana jest atmosfera sporu ideologicznego, a jego wcale nie ma. Większości ludzi w Polsce jest dokładnie obojętne, kto będzie mówił: za głosowało 231 posłów..... Redaktor Tomasz Terlikowski boleje nad tym, że genetyczny mężczyzna zostanie już jako kobieta będzie pełnić tak wysoką funkcję w państwie, że to będzie cyrk, że autorytet Sejmu ucierpi. Terlikowski jest jednym z wielu nieszczęśliwych dzieci III RP. Ma szlachetne serce, ale jest wyjątkowo naiwny, sądząc, że ten Sejm ma jakiś autorytet, a to państwo, poza policją i szpiclami, jeszcze istnieje. On wierzy w tę Polskę, jak wielu innych prawicowych publicystów, wierzy w to, że da się tu żyć. No i niech nawet Platforma zagłosuje przeciwko Grodzkiej. No i K. Będkowski, a teraz już A. Grodzka nie zostanie wicemarszałkiem. Będzie inaczej? III RP się naprawi, PO okaże się rozważna i romantyczna? Te publicystyczne modły o naprawę III RP stają się coraz bardziej irytujące, bo tu przecież gołym okiem widać, że nie ma co naprawiać. Trudno zrozumieć, dlaczego II Komuna stanowi nadal takie wielkie dobro dla niektórych publicystów, że chcą ją ratować. Dzieje się to w momencie, gdy nawet, jak najbardziej, lewicowy amerykański dziennik „The New York Times”, pisze o rosnącej w Europie Środkowej i Wschodniej fali antykomunizmu. Dostrzega, że mieszkańcy dawnego bloku komunistycznego chcą znać prawdę o swojej historii, a jak o historii, to i o ludziach dawnego systemu. Można pójść zresztą znacznie dalej w rozważaniach, niż czyni to amerykański dziennik. Lewacki model społeczeństwa, z taką determinacją budowany przez dekady na Zachodzie, a u nas, od narodzin III RP, wcale nie święci tryumfów. Ludzie w całej Europie odwracają się gremialnie od postmoderny i lewicowych proroków. Jaką niby siłę rażenia ma dziś Czerska albo Krytyka Polityczna? Kto słucha dziś Adama Michnika? Chyba właśnie tylko prawicowi publicyści i gwardziści z TVN –u. No i garstka nawiedzonych widzów dzwoniących do „Szkła kontaktowego”. Zróbcie rewolucję w Polsce, pozamykajcie złodziei, a przekonacie się, jak duża część młodych i wykształconych poprze taki ruch modernizacji Polski. Niechęć do Tuska dotarła już do sytych. A wśród nich, nie wszyscy są tak zwanymi lemingami i ślepymi wielbicielami PO. Donald Tusk wisi na nitce, ale na nitce wiszą, być może poza Niemcami, rządy niemal wszystkich krajów Unii Europejskiej. Mówiąc najkrócej: Rok 1984 Orwella dobiega końca. Lewacki eksperyment w Europie się nie udał. Nadchodzi czas moralnej kontrrewolucji, powrotu do tradycyjnych wartości, do przestrzegania zasad, hasło „róbta co chceta” idzie do lamusa. A to jest przecież motto III RP. Z uporem maniaka będę powtarzał, wracajmy do Polski, nie ratujmy III RP. GrzechG

Prof. Marek Chodakiewicz w tygodniku "wSieci" o sporze wokół broni: chcą osiągnąć swoje, chcą rozbroić Amerykanów Prof. Marek Chodakiewicz w najnowszym numerze tygodnika "wSieci" stawia pytanie: o co tak naprawdę chodzi w amerykańskim sporze o posiadanie broni palnej. I odpowiada:

Pierwszy obywatel USA wykorzystuje sytuację i sentyment antykarabinowy, jak może. Wszędzie i stale przywołuje wizję przemocy z użyciem broni. Twierdzi np., że nie będzie negocjował w sprawach oszczędności finansowych państwa „z pistoletem przyłożonym do skroni ludu amerykańskiego”. A jego ulubiony bon mot: „Guns do not make us safer” („Pistolety nie powodują, że jesteśmy bardziej bezpieczni”). Naprawdę? To w takim razie dlaczego jego obstawa z Secret Service jest uzbrojona po zęby? Dlaczego jego córki mają ochroniarzy z bronią palną? Zresztą jego zwolennicy z Hollywood też zabezpieczają się gorylami z pistoletami i karabinami. A zwykli obywatele nie mogą? Jeszcze nikt nigdy w USA nie ośmielił się wprowadzać tak restrykcyjnych przepisów w sprawie broni palnej. No, może Brytyjczycy podczas buntu kolonii w 1776 r. Prawie połowa Amerykanów się buntuje. Działania rządu uznają to po prostu za otwarty atak na 2. poprawkę do konstytucji, która gwarantuje prawo do posiadania broni palnej, a więc samoobrony.
Kongresman Steve Stockman ostrzega, że postawi Obamę w stan oskarżenia, aby go konstytucyjnie usunąć z urzędu prezydenta (impeachment). Senator Rand Paul przypomina współobywatelom, że Biały Dom wypełnia plan rozbrojenia ludzi, który przecież niedawno został uchwalony przez ONZ. A władze Teksasu odgrażają się, że aresztują każdego urzędnika federalnego (a więc i oficerów FBI), który ośmieli się wprowadzać prezydenckie fanaberie w sprawie broni na terenie tego stanu. Inne legislatury stanowe tworzą front oporu: przeciw rozbrajaniu obywateli i przeciw tzw. „reformie” medycznej – Obamacare. Aby utrzeć nosa lewicy i zagrać na nosie prezydentowi, w ciągu miesiąca 250 tys. osób zapisało się do Narodowej Organizacji Posiadaczy Broni (National Rifle Association – NRA), liczącej już ponad 4 mln członków. Tymczasem ludzie kupują broń i amunicję jak szaleni. W Idaho, Kentucky, South Dakota i Wyoming
pobito wszelkie rekordy sprzedaży. W wielu stanach półki sklepów z bronią zioną pustkami. Chętni muszą czekać rok na dostawy pewnych typów amunicji. Ustawiają się w serpentynowych kolejkach do hal targów z bronią np. w Richmond w stanie Virginia. Las Vegas spodziewa się 60 tys. klientów na zbliżającym się niebawem Vegas Gun Show. I wszędzie jest tak samo. Klienci naręczami wynoszą broń i amunicję. Od wyboru Obamy na prezydenta w 2008 r. Amerykanie kupili 67 mln sztuk broni palnej. Tylko w grudniu 2012 r. wydano 2,5 mln pozwoleń, co jest jednoznaczne z zakupem tylu sztuk. „Im głośniej politycy, którzy nie lubią tych rzeczy, mówią o kontrolowaniu, tym więcej ludzie kupują broni”, powiedział właściciel sklepu z amunicją serwisowi medialnemu McClatchy. Gazety lokalne nagle zdobywają sławę narodową, bo ludzie posyłają sobie internetowo jako linki miejscowe historyjki i dykteryjki wspierające prawo do posiadania broni. Głównie chodzi o samoobronę przed bandziorami. Oto kilka przykładów zebranych bez żadnego wysiłku w ciągu trzech minut. W San Antonio dwóch złodziei usiłowało ukraść samochód. Właściciel zastrzelił jednego, drugi jest ranny. W Hollywood na Florydzie sprzedawca zastrzelił dwóch rabusiów w trakcie napadu na sklep. W Miami złoczyńca dostał się na posesję i zaczął bić psa. Gospodarz go postrzelił i ranił w nogę.  W Houston bandyta sterroryzował bezbronnego mężczyznę pistoletem, okradł go z pieniędzy i odjechał jego samochodem. Nieszczęśnik biegł ulicą za odjeżdżającym, głośno wzywając pomocy.Podjechało do niego dwóch mężczyzn w mercedesie i pognało za bandytą. Nastąpiła wymiana strzałów, przestępca odniósł rany, porzucił auto, usiłował uciekać. Przeskoczył płot, ale pogryzł go zły pies. Leży w więziennym szpitalu. Poszkodowany człowiek twierdzi, że nigdy nie miał ochoty posiadać broni palnej, ale jest wniebowzięty, iż dwóch dobrych samarytanów obroniło go, gdy bandzior naruszył jego ludzką godność i poniżył przemocą. Pamiętacie państwo, jak Obamowcy zareagowali na zapaść rynku w Stanach? „We will not allow a good crisis go to waste” („Nie pozwolimy zmarnować dobrego kryzysu”). I rzucili się natychmiast z interwencjonizmem państwowym. I przywalili USA socjalizmem. Teraz jest podobnie. Mordy w Newtown były sygnałem do ataku na obywatelskie prawo do posiadania broni. Wrzeszczą nad trumnami maleńkich dzieci, starając się zbić na straszliwej tragedii kapitał polityczny. Chcą osiągnąć swoje: rozbroić Amerykanów. WSieci Tygodnik młodej Polski

Dlaczego sodomitom zależy na rejestracji w urzędzie? Jak wiadomo, nasi Umiłowani Przywódcy uprawianie prawdziwej polityki mają zakazane, więc mogą tylko odrabiać pensa zadane przez starszych i mądrzejszych z Brukseli. Tam zaś, realizując nieśmiertelne przykazania klasyków marksizmu co do nieubłaganego postępu, rozkazano, by w całym kołchozie nastąpiła urawniłowka między znienawidzoną rodziną burżuazyjną a związkami partnerskimi, przekraczającymi nie tylko bariery płciowe, ale chyba i gatunkowe. Dlaczegóż to bowiem „prawami reprodukcyjnymi” mają być obdarzone tylko szowinistyczne świnie z gatunku ludzkiego, a reszta gatunków ma po staremu jęczeć w cęgach reżymu? Toteż z dnia na dzień rosną szeregi Ruchu Wyzwolenia Zwierząt. Przeforsował on już uznanie ich za „istoty czujące”, a więc coś w rodzaju ludzi – ale to dopiero pierwszy krok na drodze do pełnego braterstwa. Dlaczegóż to tylko „wszyscy ludzie będą braćmi”, a takie na przykład kozy – już nie? Wyłączenie kóz z powszechnego braterstwa nie tylko nie da się obronić na gruncie nieubłaganego postępu, ale ponadto wywołuje w koziej populacji zrozumiałe rozgoryczenie. Wszystko zatem jeszcze przed nami – ale z uwagi na głębokie zakorzenienie przesądów światło ćmiących jest rozkaz, żeby unikać ostentacji i posługiwać się metodą małych kroczków. Toteż nasi Umiłowani Przywódcy skierowali do Sejmu aż trzy projekty ustaw w sprawie „zwiazków partnerskich” – jeden śmielszy od drugiego, ale żaden z nich nie uzyskał wymaganej większości i wszystkie wyłądowały w koszu. No cóż – miłe są tylko złego początki, a poza tym choćby na tym przykładzie widać, jak w miarę postępów socjalizmu zaostrza się walka klasowa. Najważniejsze, że na stronę nieubłaganego postępu przeciągnięty został sam pan premier Tusk, nawołując swoją trzódkę, by poparła chociaż jeden projekt, przez co umożliwi sodomitom i gomorytkom „godniejsze życie”. Pragnienie dogodzenia sodomitom i gomorytkom bardzo się oczywiście panu premieru Tusku chwali – ale czy przypadkiem, jak zwykle, się on nie myli? Dlaczegóż to instytucjonalizacja konkubinatów czy par sodomskich lub gomorskich miałaby ich życie uczynić „godniejszym”? Mam wrażenie, że na stanowisku pana premiera zaciążył biurokratyczny sposób widzenia świata, zgodnie z którym urzędowa rejestracja jest aktem nobilitującym. Ciekawe, że podobnie myśleli zatwardziali komuniści – co w swoim „Dzienniku 1954” przypomina Leopold Tyrmand: „pastwiono się nad niejakim Konwickim – młodym literatem i oddanym członkiem partii i wszelkich jej młodzieżowych przybudówek. Napisał opowiadanie o miłości. Z wszystkimi akcesoriami, jak trzeba: szlachetny oficer UB, kochankowie pierdolą się niemal pod kontrolą podstawowej organizacji partyjnej, nigdy przeciw, zawsze za i ze Związkiem Radzieckim”. Dlaczegóż to sodomitom i gomorytkom tak zależy na rejestracji w urzędzie? Żeby spółkować pod kontrolą podstawowej organizacji partyjnej? Gdyby bez takiej rejestracji albo bez takiego nadzoru nie można było osiągnąć orgazmu, to rozumiem – ale chyba można, nieprawdaż? Niech no pan dr Zbigniew Lew-Starowicz powie, czy akt notarialny albo metryka to rzeczywiście są jakieś afrodyzjaki? Bo jeśli nie są, to o co chodzi? Jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych, jako działacz UPR, rozmawiałem z sodomitą reprezentującym ichnią organizację Lambda, który usiłował mi wmówić, że chodzi o dziedziczenie. Ja na to, że przecież mogą sobie nawzajem zapisać majątki w testamencie, a wtedy on – że owszem, ale skoro nie są rodziną, to muszą płacić wyższy podatek spadkowy. Na to ja: tak mi pan mów! My chcemy zlikwidować podatek spadkowy, więc śmiało możecie na nas głosować! Myślę jednak, że to całe dziedziczenie i informacja medyczna to tylko mizerne preteksty, bo tak naprawdę chodzi o ruszenie z posad bryły świata poprzez stopniową likwidację normalnej rodziny, stanowiącej wszak jeden z fundamentów znienawidzonej przez postępactwo „kultury burżuazyjnej” – to znaczy cywilizacji łacińskiej. Ona rzeczywiście wymaga od ludzi pewnej dyscypliny, między innymi umiejętności panowania nad naturalnymi odruchami, podczas gdy postępactwo próbuje zniszczyć tę cywilizację pod sztandarem powrotu do natury. Że to niby naturalne jest piękne. Ano, nie zawsze – wyobraźmy sobie, jak taki miłośnik natury załatwia naturalną potrzebę na dywanie u pana prezydenta Komorowskiego. Myślę, że nawet wyrozumiały pan Lityński by się na to obruszył, więc nie przesadzajmy z tą naturalnością. Zresztą – czy pod sztandarem naturalności wypada skupiać się akurat sodomitom lub gomorytkom? No a przede wszystkim – co wspólnego z naturalnością ma urzędowa rejestracja? Toż to sprzeczność sama w sobie! Oto jak antycywilizacyjna propaganda spycha sodomitów i gomorytki w pułapkę. Nietrudno się przecież domyślić, że skoro zaczną ich rejestrować, to prędzej czy później pojawią się próby wyciągnięcia od nich pieniędzy, a w najgorszym razie również represjonowania według listy – bo z socjalistami nigdy nic nie wiadomo. To znaczy wiadomo – że będą rabowali, bo oni już tak mają. Nie bez powodu jeszcze w głębokiej starożytności przewidział ich grecki filozof Epikur, bo czyż w przeciwnym razie nawoływałby: „żyj w ukryciu!”? Co się dzieje z tymi sodomitami i gomorytkami, że zapominają o swoim naturalnym filozofie? Najwyraźniej pod wpływem propagandy tracą poczucie rzeczywistości. Ciekawe, że z jakiegoś tajemniczego powodu coś podobnego przytrafiło się chyba również ministrowi Radosławowi Sikorskiemu. Na wieść o możliwości wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej minister Sikorski w biały dzień publicznie powiedział, że w takiej sytuacji miejsce Wielkiej Brytanii w gronie decyzyjnym mogłaby zająć Polska. Znaczy – że może zająć w Europie pozycję Wielkiej Brytanii. Ponieważ wiemy, że nasi Umiłowani Przywódcy uprawianie prawdziwej polityki mają surowo zakazane, to ta okoliczność, tłumaczy wszystko – również deklarację pana ministra Sikorskiego, któremu ostatnio nawet niezawisły sąd przyznał prawo bezkarnego mówienia różnych rzeczy… SM

Kilka informacyj 1) Nowy Ekran zbankrutował. W raczej nieprzyjemny sposób:

http://www.facebook.com/photo.php?fbid=477614278964062&set=a.477614265630730.109351.136595736399253&type=1

A raczej nie zbankrutował - tu oświadczenie wydawcy:

OŚWIADCZENIE. W związku tymczasowym zawieszeniem funkcjonowania portalu nowyekran.pl oraz wydarzeniami w dniu 29.01.2013 informujemy:

1. W dniach 28-29.01.2013r Bartłomiej Tomasz Parol (Łażący Łazarz), Paweł Pietkun i Mariola Walędzik (Carcinka) - dawna redakcja Nowego Ekranu, rozmaitymi sposobami, próbowała przejąć kontrolę nad funkcjonowaniem platformy NowyEkran.pl.

2. Dnia 28.01.2013, korzystając z uprawnień administracyjnych ww. włamali się na konta e-mailowe Zarządu oraz wielu osób współpracujących z Nowym Ekranem (ale nie biorących udziału w przejęciu). Korzystając z możliwości odzyskiwania hasła (e- mail należał do Zarządu) w „nazwa.pl” (gdzie domena była zaparkowana) Tomasz Parol dostał się do panelu zarządzania i przeniósł domenę nowyekran.pl oraz prawybory.net na swoje prywatne konto, uznając je za swoją własność. Tymczasem tytuł prasowy „Ekran” nieprzerwanie od 1998 roku należy do spółki OK-KO Sp. z o.o., a domena jest własnością Spółki Nowy Ekran S.A.

3. Dodatkowo Tomasz Parol, aby ukryć swój udział, założył na yahoo e-mail imienny osoby współpracującej z NE, a nie biorącej udziału w próbie przejęcia i posługiwał się nim przy przejmowaniu kont firmowych w nazwa.pl. Opublikował też artykuł o rzekomym ataku hakerów, kiedy sam był odpowiedzialny za usuwanie uprawnień administracyjnych osób, które mogłyby mu przeszkodzić w przejęciu. Taka jest wiarygodność Pana Parola.

4. Postępowanie Tomasza Parola i Pawła Pietkuna, w sposób oczywisty są sprzeczne z interesami NE i działają na szkodę spółki Nowy Ekran SA, a więc również na szkodę wielu blogerów, z których część jest akcjonariuszami spółki.

5. Gdy próba przejęcia nie poszła po ich myśli, ponieważ domena wróciła na konto Nowego Ekranu, postanowili zdyskredytować przedstawicieli spółki, publikując w sieci nieprawdziwe informacje. Stanowią one pomówienie, a co za tym idzie łamią prawo. Złamali jeszcze jedno prawo, co jako obrońcy wolności wypowiedzi powinni uszanować tzn. opublikowali tekst i zablokowali możliwość zamieszczenia sprostowania przez osoby, które pomówili. Tomasz Parol pozbawił praw administracyjnych osoby, które nie brały udziału w próbie przejęcia, w związku z czym podjęliśmy decyzję o chwilowym zawieszeniu działania Nowego Ekranu, aby nie dopuścić do usuwania kont i blogów osób, które mają odmienne zdanie od Łazarza. Nowy Ekran jest bezpieczny i niebawem zacznie działać. Domena, serwery są już bezpieczne, e-maile firmowe niebawem odzyskamy, podobnie konta na portalach społecznościowych.

Jeszcze o NE - z uzupełnieniem - i pewien kwejk

1) Informacja o starcie w wyborach uzupelniających oczywiście, dotyczyła mnie, a nie p.Ryszarda Opary

2) W sprawie Nowego Ekranu opublikowałem oświadczenie PT Wydawcy, linki do oświadczeń pTomasza Parola - i czekam na decyzje właściwych osób. A swoją drogą: myślałem, że w TEJ dziedzinie w XXI wieku wyjasnia się sprawy własności szybciej

PS. {redarmy} napisał: "I to się właśnie nazywa dziki kapitalizm. Wydymali naiwniaka, bo miał pewnie hasło tomek123." Otóż zwolennikowi - po nicku sądząc - socjalizmu przypominam, że w komuniźmie władza mogla w każdej chwili wydymac każdego.W kapitaliźmie (jeszcze w nim nie żyjemy, niestety) nie mogła - ale czasem zdarzają się oszuści, złodzieje, fałszerze pieniędzy itd. Trafiają się oszuści matrymonialni - co nie powoduje, że odrzucamy instytucję małżeństwa.... Natomiast w "dzikim, drapieżnym kapitaliźmie" prawa własności są dobrze określone i stosowne organy szybko przywracają porządek prawny. W kapitaliźmie "cywilizowanym" - nie, bo tam sąd bierze pod uwage "względy społeczne" i inne bzdury.

3) A to dla rozrywki: http://i1.kwejk.pl/site_media/obrazki/2013/01/9c6c215c3a984f3aacd1ce8dbc90c569_original.jpg?1359382514

JKM

Ziemkiewicz dystansuje się od Stanisława Michalkiewicz W wywiadzie dla "Najwyższego Czasu" Rafał Ziemkiewicz zdystansował się od Stanisława Michalkiewicza: "Interpretacje Stanisława Michalkiewicza, w których wysuwa argument pochodzenia jako argument znaczący, są mi głęboko obce"- powiedział. Kiedyś Rafał Ziemkiewicz zapytany o Stanisława Michalkiewicza, powiedział, że publicysta "Naszego Dziennika" nie jest antysemitą. Ziemkiewicz zaznaczył jednak, że sam w tej tematyce celowo unika niejednoznacznych sformułowań, żeby nie budzić demonów wśród prawdziwych antysemitów. W odpowiedzi, Stanisław Michalkiewicz powiedział, że kiedyś myślał podobnie; jego myślenie zmieniło się kiedy Izrael rozpoczął program rewindykacyjny wobec Polski. w 1996 roku sekretarz generalny Światowego Kongresu Żydów powiedział nawet, że jeżeli Polska nie spełni tych żądań, to będzie upokarzana na arenie międzynarodowej. W ocenie Michalkiewicza w ten sposób Izrael stał się wrogiem Polski wypowiadając nam wojnę psychologiczną. Od tamtego momentu publicysta "Naszego Dziennika" wiele miejsca w swojej publicystyce poświęca stosunkom polsko- żydowskim. Pisze o tym w charakterystycznym felietonowym stylu- pełnym ironii oraz sarkazmu. Stanisław Michalkiewicz nie wie czym jest poprawność polityczna. Na przykład na "Gazetę Wyborczą" woła "żydowska gazeta dla Polaków". Z tym stwierdzeniem nie zgadza się Rafał Ziemkiewicz, przypomina, że w sporze Gunter Grass z państwem Izrael, redaktorzy "Gazety Wyborczej" stanęli po stronie niemieckiego pisarza. Publicysta "Do rzeczy" pozwolił sobie na lekką krytykę swojego starszego kolegi: "Interpretacje Stanisława Michalkiewicza, w których wysuwa argument pochodzenia jako argument znaczący, są mi głęboko obce"- mówi dla http://nczas.com/wiadomosci/polska/ziemkiewicz-nie-ma-zadnych-powodow-zeby-byc-antysemita

Choć Ziemkiewicz wypowiada się w tym temacie w sposób łagodny i umiarkowany, nie uchroniło go to od oskarżenia o antysemityzm. A wszystko za sprawą jednej wypowiedzi na temat przyczyn polskiego antysemityzmu z lat 30. Ziemkiewicz powiedział, że zjawisko to wynikało z sytuacji ekonomicznej polskiego społeczeństwa: "Getta ławkowe, o których się mówi, sprowadzając do tego całą tradycję, to były sprawy czysto ekonomiczne, żadne rasowe androny typu niemieckiego nie miały nigdy żadnego zakorzenienia w polskim myśleniu."- [a]

http://natemat.pl/47243,historycy-o-wypowiedzi-ziemkiewicza-stara-spiewka-endekow-piramidalna-bzdura;mówił[/a]Ziemkiewicz.

Na reakcję długo nie trzeba było czekać; Agata Bielik-Robson nazwała Ziemkiewicza antysemitą: "Rafał Ziemkiewicz zawsze kultywował w sobie brutalną, „zdrową” siłę"- stwierdziła w [a

http://polska.newsweek.pl/czy-ziemkiewicz-zje-kaczynskiego,100583,1,1.html

Słowami Ziemkiewicza został dotknięty również publicysta "Gazety Polskiej" Dawid Wildstein, który w swoim http://fzp.net.pl/opinie/dawid-wildstein-do-rafala-ziemkiewicza;liście[/a] do Ziemkiewicza napisał tak: "Cóż wielu rzeczy się z Twojego wykładu dowiedziałem. Nie tylko o historii Polski, ale co gorsza o części swojej krwi. Dowiedziałem się, że międzywojenni Żydzi, w tym moi przodkowie na wyższych uczelniach, to była skorumpowana sitwa zdegenerowanych karierowiczów. Dowiedziałem się, że cudowna endecja była wolna od wszelkiego rasistowskiego zła, a jak już robiła coś źle, to z przymusu społecznego. Dowiedziałem się, że źródłowe teksty skrajnych endeków, które sam czytałem, i które operowały wobec Żydów rasistowskimi kategoriami, to wymysły salonu… Ogólnie, Rafale, kiepsko się poczułem." W odpowiedzi Ziemkiewicz napisał, że syn Bronisława Wildstein źle go zrozumiał, a jego list uznał za niefortunny, ponieważ szkodził prawicy:"To przecież jakaś karykatura mojej wypowiedzi (...)Otóż jego list otwarty do mnie, który pozwolę sobie nazwać niefortunnym, podchwycili propagandyści z mediów prorządowych. Środowisko, które wciąż przebiera nogami w oczekiwaniu, na jakieś kłótnie na prawicy, i które w ich braku regularnie rozgłasza wyssane z palca plotki, dostrzegło w tekście Wildsteina świetny pretekst do uruchomienia głuchego telefonu."- http://www.fronda.pl/a/subotnik-ziemkiewicza-historia-pewnego-listu,25520

"Prędzej czy później musiało do tego dojść"- napisał Tomasz Sommer o zaliczeniu Ziemkiewicza do grona polskich antysemitów. Musiało do tego dojść, ponieważ Ziemkiewicz jest członkiem prawicy, których salon zwalcza za pomocą poprawności politycznej przypisując łatki antysemitów, homofobów, rasistów etc. Widać wyraźnie to na tym przykładzie: Ziemkiewicz jest tym reprezentantem polskiej prawicy, który zawsze z dużą wrażliwością pisał o antysemityzmie: "Jeśli nie przemawia do kogoś argument, że antysemityzm, jak każda inna rasowa nienawiść, jest podłością, niech przynajmniej zrozumie, że jest głupotą."- pisał Ziemkiewicz jeszcze w http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2011/12/03/antysemici-won-z-prawicy

Teraz powtórzył w "Najwyższym Czasie", że antysemityzm we współczesnych czasach jest idiotyzmem. Tylko czy to ma jakieś jeszcze znaczenie. Rado

SMOLEŃSKA BOTANIKA, CZYLI UPADEK MITU Prawdziwą sensację przynosi dzisiejsze wydanie „Nowego Państwa”, w którym zaprezentowano dokument Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej o nazwie „Protokół oględzin miejsca zdarzenia”, sporządzony w dniu 10 kwietnia 2010 r., w godzinach między 15.05 a 20.12 . Materiał był również prezentowany wczoraj przez szefa smoleńskiego ZP na antenie Radia Maryja. Można powiedzieć, że jest to pierwszy tego typu urzędowy dokument, opisujący z dużą precyzją dość duży obszar – blisko jeden kilometr kwadratowy - na którym doszło do krytycznych zdarzeń dla lotu TU 154 M. Rosyjscy śledczy swoje oględziny rozpoczęli od mniej więcej 1400 m przed miejscem katastrofy, zaś wnioski z nich wynikające zawarli zarówno w dokumencie, jak i na mapce sporządzonej odręcznie w czasie prowadzonych czynności.

Co zaskakuje w tym rosyjskim dokumencie, i co sprawia, że raport Anodiny i Millera nadaje się na przemiał? Otóż wyłania się z niego całkiem inna rzeczywistość, od tej, którą nam przedstawiano w oficjalnej narracji niemal już od pierwszych godzin po tragedii, a mit pancernej brzozy został stworzony wyłącznie na potrzeby budowy fundamentu kłamstwa smoleńskiego. Drzewo, w chwili oględzin wykonywanych przez rosyjskich śledczych, wyglądało zupełnie inaczej, niż na znanych nam zdjęciach, pochodzących z dni następnych. Oto fragment z protokołu oględzin, dotyczący działki N. Bodina:

„Dalej w kierunku północno-zachodnim znajduje się opuszczona działka przyzagrodowa o wymiarach 30x55 metrów. Działka przyzagrodowa jest częściowo ogrodzona drewnianym płotem sztachetowym. Na obszarze tej działki znajdują się chaotycznie rozmieszczone stosy śmieci gospodarczych (opony samochodowe, butelki, papier i inne). Na tej działce w kierunku południowo – zachodnim znajduje się szopa o wymiarach 4x2 metra. Szopa jest pochylona w lewą stronę, na dachu szopy znajduje się metalowy fragment samolotu i odłamki drzew. W końcowej, zachodniej części działki przyzagrodowej znajduje się brzoza o średnicy w podstawie około 80 cm. Brzoza stoi w odległości około 15 metrów w kierunku wschodnim od wspomnianej szopy. Na wysokości około jednego metra wierzchołek brzozy jest obłamany. W górnej, obłamanej części brzozy są zaczepione metalowe fragmenty samolotu. Na gałęziach tej brzozy „wiszą” metalowe fragmenty samolotu. W promieniu około 1—12 metrów od brzozy, na ziemi są porozrzucane liczne metalowe fragmenty samolotu o różnej wielkości”. Jak wynika z powyższego brzoza miała ułamany czubek o długości około 1 metra, co stoi w sprzeczności z opisem uszkodzeń drzewa zamieszczonym w oficjalnych raportach. Oglądając zdjęcia doskonale nam wszystkim znane bez trudu można dostrzec, że odłamany fragment miał przynajmniej 5 metrów długości. Czyżby więc dokonujący oględzin byli aż tak mało spostrzegawczy, czy też może jakieś ruskie chochliki dokonały korekty przedmiotowej brzozy, jakąś piłą tudzież innym "ustrojstwem" torując drogę oficjalnej narracji? Zwraca uwagę też opis wielu drobnych elementów samolotu, które znalazły się na dachu szopy, czy też na obszarze działki, a także w pobliskim jarze (wąwozie):

„Z lewej strony działki przyzagrodowej znajduje się wąwóz o wymiarach około 25x55 metrów. […] Na całej długości wąwozu leżą metalowe fragmenty samolotu”. W tym miejscu pojawia się pytanie, które mnie nurtuje: skąd się wzięły elementy samolotu przed ulicą Kutuzowa, jeszcze przed miejscem, w którym rośnie pancerna brzoza? Być może samolot zaczął się rozpadać jeszcze przed działką Bodina, a po minięciu bliższej radiolatarni był jakiś wybuch, zaś w TAWS#38 zdewastowane skrzydło ostatecznie odpadło? Na taki scenariusz, na wcześniejsze problemy mogą wskazywać drgania konstrukcji, które mogły być wynikiem właśnie uszkodzenia skrzydła oraz zapisy CVR, które być może zarejestrowały początek rozpadu konstrukcji samolotu (pierwszy wybuch/y?), oczywiście zanim jeszcze doszło do zasadniczej eksplozji w kadłubie, która z oczywistych przyczyn zarejestrowana być nie mógła http://w198.wrzuta.pl/audio/9KwAs4mi0QM/koniec

Nie jest prawdą, jak chciał MAK i komisja Millera, że w tym momencie samolot zderzał się z drzewami, stąd drgania i krzyk załogi, gdyż w rosyjskim protokole nie ma wzmianki o drzewach uszkodzonych przez tupolewa na odcinku między bliższą NDB a brzozą. Mogłoby być też tak, że był wybuch w okolicach TAWS#38 w skrzydle, kiedy samolot był na wysokości około 36 metrów,ale był on na tyle silny, że fragmenty rozerwanego skrzydła znalazły się również na działce Bodina, leżącej jeszcze przed ulicą Kutuzowa. Rzeczą charakterystyczną i absolutnie szokującą jest to, że cały opisywany teren był dosłownie zasypany szczątkami rozpadającego się polskiego samolotu. Śledczy spisujący protokół oględzin znajdowali je na okolicznych drzewach, dachach budynków, przy ogrodzeniach działek. Słynny jar był również pełen odłamków różnej wielkości. To wszystko czyni tezy raportu doktora Szuladzińskiego najbardziej prawdopodobnymi ze wszystkich dotąd stawianych. Warto przypomnieć, iż to on jako pierwszy stwierdził, iż samolot został rozerwany w powietrzu przez dwa wybuchy (jeden w skrzydle, drugi w kadłubie), zaś dowodem na to jest duża ilość odłamków. Szczególne nagromadzenie tych drobnych elementów poszycia samolotu miało miejsce w okolicy słynnego punktu TAWS#38. Co ciekawe fragmenty poszycia samolotu znajdowały się od kilku do kilkunastu metrów „na boki” poza zasięgiem skrzydła, trudno więc uciec od nasuwających się skojarzeń z eksplozją skrzydła. Każdy logicznie myślący staje w tym miejscu przed pytaniem: czy byłoby możliwe tak duże rozczłonkowanie, wręcz „rozsypanie się” samolotu, na tak dużej przestrzeni, gdyby nie wybuch? Czy kontakt z brzozą mógł spowodować rozerwanie skrzydła na tysiące drobnych elementów? Przyznam szczerze, że nie zazdroszczę sytuacji, w której znaleźli się wszyscy głosiciele makowsko - millerowskiej narracji i obrońcy dogmatu „pancernej brzozy”. W ostatnim czasie kluczowe tezy oficjalnych raportów padają pod naporem faktów, które bezlitośnie obnażają nikłą wartość obu dokumentów. Generał Błasik nie naciskał, nie wywierał żadnej presji na załogę, nie przebywał w kokpicie – tak orzekła prokuratura wojskowa, a wcześnie IES z Krakowa. Nie było żadnej kłótni majora Protasiuka z szefem Sił Powietrznych przed wylotem, wreszcie w ręce ZP trafił dokument, który w sposób okrutny rujnuje tezy zwolenników oficjalnej wersji. Warto też przy okazji uświadomić sobie jedną istotną rzecz. Rosjanie są nie tylko w posiadaniu wszystkich dowodów rzeczowych, ale także, co pokazuje ujawniony „Protokół oględzin miejsca zdarzenia”, doskonale się zabezpieczyli, dochowując wierności procedurom i wykonali czynności, które stanowią abecadło prokuratora. Mają protokoły oględzin miejsca, zapewne fachowo zbadali i opisali wrak przed jego zniszczeniem i wywiezieniem, czego nie można powiedzieć o polskich śledczych, czy biegłych. Antoni Macierewicz na antenie Radia Maryja przyznał, że docierają do niego różne relacje, w dużej mierze od Rosjan, którzy nie tyle mówią o zamachu, bo ten wydaje się oczywisty i bezdyskusyjny, ale dowodzą, że to „wasi za tym stoją, a my tylko pomagaliśmy”. I tak sobie myślę, kreśląc hipotetyczny scenariusz, że koniec końców może się okazać, że Komitet Śledczy FR ogłosi raport, w którym przyzna, że był zamach terrorystyczny na polski samolot, czego dowodem są znalezione na wraku ślady materiałów wybuchowych , ale trotyl pochodził z Polski. A MAK? MAK działał na polityczne zamówienie, jednak prokuratura FR jest niezależna. I co wtedy? „Nie mamy pana płaszcza…”. Jest wielce prawdopodobne, że w sytuacji „noża na gardle” Putin nie zawaha się poświęcić wykonawców, bądź podwykonawców całej operacji, szczególnie, że to on ich trzyma w szachu, a nie na odwrót. Martynka

1 Luty 2013 Niekompetencja rządzących wyjdzie nam bokiem

1. W ostatnich dniach do Polski dotarły dwie niekorzystne decyzje UE dotyczące zablokowania kwoty 3,5 mld zł na już zrealizowane inwestycje drogowe a także wstrzymania wszystkich pozostałych środków w kwocie 4 mld euro (kwota łączna, która pozostała do przekazania Polsce), które miały być przekazane Polsce na realizację inwestycji drogowych do końca obecnej perspektywy finansowej na lata 2007-2013. Minister Bieńkowska i minister Nowak natychmiast wyrazili oburzenie tą decyzją, stwierdzając, że skoro polska prokuratura wykryła zmowę cenową pomiędzy wykonawcami niektórych inwestycji drogowych i polski rząd zgłosił to KE, to karanie Polski wstrzymaniem przekazywania środków finansowych jest nieporozumieniem. Ale stanowisko KE jest twarde, Polska ma złożyć wyjaśnienia i wdrożyć procedury naprawcze w obszarze inwestycji drogowych, a to może potrwać miesiące, podczas gdy w Krajowym Funduszu Drogowym, pieniądze skończą się już w marcu tego roku.

2. Wszystko wskazuje na to, że niestety poważne zaniedbania w tej sprawie są jednak po stronie rządowej. Wspomnianą zmowę cenową w odniesieniu do trzech różnych inwestycji drogowych (modernizacji trasy ekspresowej E-8 Piotrków Trybunalski-Rawa Mazowiecka, Jeżewo – Białystok i budowy autostrady A-4 Radymno – Korczowa) prokuratura wykryła przecież blisko 2 lata temu i dopiero pod koniec poprzedniego roku tę wiedzę rząd przekazał do KE. Zresztą transzę 957 mln euro (wspomniane 3,5 mld zł), KE zablokowała już 21 grudnia, a opinią publiczna w Polsce dowiedziała się o tym dopiero teraz i to tylko dlatego, że informację upublicznili urzędnicy Komisji.

3. Niestety skandaliczny sposób realizacji większości inwestycji drogowych wspieranych ze środków europejskich widać gołym okiem i to od paru lat. Na te drogi wydano od 2008 roku ponad 100 mld zł, nie mamy do tej pory żadnego ciągu autostradowego z Zachodu na Wschód A-2, A-4 ani z Północy na Południe A-1, natomiast mamy masowe upadłości firm realizujących projekty drogowe. Spektakularna okazała się upadłość giełdowej firmy DSS realizującej tzw. odcinek C autostrady A-2 ze Strykowa do Warszawy. Pociągnęła ona za sobą dwie kopalnie surowców skalnych, które wcześniej nabyła od Skarbu Państwa. Pozostawiła wielomilionowe zobowiązania i rozsierdzonych podwykonawców, którzy próbują dochodzić swoich należności w GDDKiA, bo u syndyka nie mają szans, ponieważ wartość majątku upadłej firmy, jest kilkakrotnie niższa od jej wszystkich zobowiązań.

4. Potem worek z upadłościami firm budowlanych rozwiązał się Z wnioskiem o upadłość układową zwróciła się do sądu firma POLDIM budująca autostradę A-4 (sąd jednak zdecydował się na upadłość likwidacyjną).Samym bankom była ona winna ponad 100 mln zł, mała również jeszcze nie oszacowane ostatecznie zobowiązania wobec aż 6 tysięcy firm z nią współpracujących w tym kilkuset podwykonawców przy realizacji tej inwestycji. Na jesieni 2012 roku warszawską giełdą, wstrząsnęły wnioski o upadłość złożone przez dwie wielkie firmy giełdowe PBG i Hydrobudowa. Z podobnym wnioskiem zwróciła się także powiązana z nimi spółka Aprivia. Wspomniane dwie firm giełdowe to potentaci na rynku budowlanym. W ostatnich latach uczestniczyły w realizacji większości inwestycji na Euro 2012 takich jak autostrady A-1, A-4, a także Stadionu Narodowego w Warszawie, stadionu PGE Arena Gdańsk i stadionu miejskiego w Poznaniu. Sama spółka PBG miała zawarte kontrakty na inwestycje związane z Euro 2012, na kwotę około 5 mld zł netto, co pokazuje skalę potencjału wykonawczego tej firmy. Zatrudnia ona blisko 7 tysięcy pracowników i upadłość oznacza zagrożenie istnienia takiej ilości miejsc pracy. Z obydwoma firmami były związane setki podwykonawców i upadłości generalnych wykonawców tych wielkich inwestycji, powodują trwającą do tej pory wśród nich, falę upadłości bądź likwidacji.

5. Niestety te skandale drogowe i w konsekwencji wstrzymanie wszystkich środków finansowych jakie mają być przekazane Polsce na drogi do końca tej perspektywy finansowej w kwocie 4 mld euro (a jest także przecież jeszcze poważnie zagrożone blisko 10 mld zł wydatków na inwestycje kolejowe), stawiają Polskę w trudnej sytuacji negocjacyjnej w sprawie budżetu na lata 2014-2020. Skoro nasz kraj ma poważne kłopoty z prawidłowym wykorzystaniem miliardów euro na inwestycje drogowe i kolejowe to być może nie potrzebne są mu aż takie wielkie pieniądze na infrastrukturę w następnej perspektywie finansowej. Niestety próby zamiatania pod dywan poważnych problemów z wydatkowaniem pieniędzy unijnych, kończą się skandalem tuż przed końcówką negocjacji środków na lata 2014-2020. Wyjdzie to nam niestety bokiem. Kuźmiuk

Wozinski: Ilu powinno być Polaków? W ostatnich latach po raz pierwszy od wielu pokoleń pojawiło się zjawisko tzw. ujemnego przyrostu naturalnego, które zostało już okrzyknięte jednym z najważniejszych problemów polskiego państwa. Co prawda w ubiegłym roku obywateli przybyło, ale przyszłość nie rysuje się w różowych barwach. Sytuacja demograficzna jest tak kiepska, że Polska zajmuje dopiero 208 miejsce spośród 228 krajów świata – alarmują zatroskani o stan liczebny państwa. Zauważmy jednak, że krytyka obecnej sytuacji demograficznej zakłada, iż istnieje pewne tempo przyrostu demograficznego, które nie jest już problemem. Ostatecznie bowiem Polaków w 2012 roku przybyło, a mimo to wciąż mówi się o negatywnym zjawisku. Pewnej podpowiedzi co do pożądanego tempa przyrostu naturalnego udziela nam powoływanie się na obecność Polski na samym końcu niechlubnego rankingu. Świadczy to niewątpliwie o tym, że problemem dla miłośników polskiego państwa nie jest niski, choć dodatni przyrost naturalny, lecz jego kiepski wskaźnik w porównaniu do sąsiadów. Innymi słowy: gdybyśmy rozmnażali się szybciej niż Niemcy czy Francuzi, dla wielu osób problem by znikł. Zrelatywizowanie problemu przyrostu naturalnego do wyniku osiąganego przez inne kraje ukazuje, że „zatroskani” o stan liczebny państwa tak naprawdę nie boją się o to, czy ziemia będzie zaludniona, lecz o to, czy ich państwo będzie bardziej liczebne od innych. Globalnie rzecz biorąc, ludzi przecież nie ubywa, lecz przybywa nadal w stopniu lawinowym. Z kolei w niektórych państwach świata, jak choćby w Chinach, Indiach, czy Pakistanie, „problem” jest zgoła odmienny. Tamtejsi „patrioci”, zatroskani o losy państwa, żalą się, że rodzi się zbyt dużo obywateli i dlatego oficjalnie popierają aborcję i dzieciobójstwo. Wszystko to pokazuje, że na całym świecie zwolennicy państwa są targani nieustannymi rozterkami odnośnie tego, ilu powinni mieć współobywateli. Ogólnie rzecz biorąc, każdy państwowiec chciałby, aby przedstawiciele jego narodu byli jak najliczniejsi, ale gdyby w jego państwie średnia dzietność wynosiła nawet 3, za to w innych krajach aż 4, to uznałby to za tragedię. Z drugiej strony gdy państwowiec widzi, że jego współobywateli przybywa w postępie geometrycznym, a w innych państwach trwa posucha, budzi się w nim Malthus.

„Logika” tych kalkulacji jest bardzo prymitywna i streścić ją można mniej więcej następująco: im bardziej ludne i dzietne względem innych państw będzie moje państwo, tym lepiej dla mnie (byle nas nie było tylu co Chińczyków, bo się nie wyżywimy na naszych ziemiach), a ludność innych państw może nawet zmaleć do zera. To egocentryczne podejście do sprawy jest przyrodzone każdemu państwowcowi, który przecież jak ognia boi się sytuacji, w której jego własne państwo stałoby się tak skromne liczebnie, że w końcu nie byłoby na kim pasożytować. W rzeczywistości żadnego problemu z przyrostem naturalnym ani tym bardziej z nadmierną liczbą ludności nie ma. Nie od dziś wiadomo, że państwo to instytucja walcząca z problemami, które sama tworzy. W społeczeństwie wolnym od państwa liczba ludności byłaby dokładnie taka, na jaką istniałoby zapotrzebowanie. Podstawową instytucją regulującą dzietność byłaby rodzina, nie państwo – i to rodzice decydowaliby, ile chcą mieć dzieci. Nikogo nie interesowałoby, czy ludzi na świecie jest za dużo, czy za mało, lecz każdy zwrócony byłby ku swojej własnej rodzinie. Gdyby ktoś uznał, że ma za mało rąk do pracy lub że ziemię trzeba czynić ludną, mógłby przystąpić do płodzenia dzieci. Gdyby z kolei ktoś był wyznawcą teorii Malthusa lub negatywnie zapatrywał się na swą ekonomiczną sytuację w przyszłości, mógłby się od płodzenia zwyczajnie powstrzymać. Problem dzietności nie istniałby na poziomie makro, lecz zostałby zrelatywizowany do najdoskonalszej wspólnoty, w jaką łączy się człowiek – do rodziny. Tymczasem współcześnie za podstawową wspólnotę uważa się państwo. Co prawda wiele osób przekonuje, że jest nią rodzina, ale nie robi nic w celu przywrócenia jej pierwszeństwa. Wcielenie kilkudziesięciu milionów mieszkańców do jednej przymusowej „rodziny” przynosi ze sobą ogromną ilość problemów. Kwestia dzietności, która w normalnym świecie byłaby rozłożona na wiele milionów rodzin, ulega fatalnej w skutkach centralizacji. W związku z tym wiele rodzin, które chciałyby mieć więcej dzieci, nie może ich mieć, bo ogranicza je sytuacja finansowa całego Lewiatana. Najlepszym na to dowodem jest sytuacja w obecnej Polsce, w której rodzi się mało dzieci, lecz gdy polskie rodziny wyjeżdżają za granicę, sytuacja zmienia się o 180 stopni.

To właśnie państwo ogranicza dzietność, gdyż stwarza paranoiczną sytuację, w której „wielka rodzina” narzuca oszczędności i powstrzymuje dzietność na poziomie zwykłych rodzin. Z drugiej strony państwo, tworząc „wielką rodzinę”, premiuje osoby, które z własnej wygody nie podejmują się trudu posiadania i wychowania dzieci. Wysiłek ten zrzucają na innych – ostatecznie przecież do podtrzymania narodowego rachunku we właściwej kondycji przymusi się dzieci innych osób. Tak – to państwo, a nie żadne cywilizacyjne zdobycze czy też ludzka chęć wygody sprawiają, że współcześnie coraz bardziej triumfuje hedonizm oraz upadek tradycyjnych wartości. Po co mieć dzieci, skoro ktoś inny je za nas urodzi, a państwo zmusi do pracy na nasz rachunek? Upadek świata tradycyjnych wartości oraz tradycyjnego modelu rodziny to dzieło postępującej centralizacji władzy i rozrostu potęgi państwa. Jednocześnie nieprawdą jest, że to wolny rynek atomizuje społeczeństwo – on je ratuje. Im więcej wolnego rynku, tym mniej państwa, które wciela wszystkich do swej przymusowej wielkiej rodziny. Choć trudno sobie to dziś wyobrazić, gdyby w wolnym społeczeństwie ktoś odczuwał, że jakaś inna rodzina lub wspólnota (narodowa, religijna, kulturowa) posiada zbyt wielu członków, a jego własna jest niedostatecznie reprezentowana wśród ludności świata, mógłby zmieniać losy świata swoją własną płodnością. Jeśli komuś zawadzałoby 1,3 miliarda Chińczyków, mógłby zwyczajnie przystąpić do działania i przeznaczyć swoje oszczędności na utrzymanie dzieci. Szczerze podziwiam osoby, które już dziś zatroskały się o liczebność ojczyzny i posiadają na swym utrzymaniu nawet kilkanaścioro dzieci. Sęk jednak w tym, że państwo, dla którego rodzą swoje pociechy, robi wszystko, aby los rodzin pogorszyć. I to nie tylko państwo Tuska czy też Kaczyńskiego, lecz państwo jako takie. Podziwiam wasz heroizm, ale zrozumcie, że w obecnej sytuacji jedynie ułatwiacie życie tym, którzy na was pasożytują. Dotyczy to tak naprawdę każdej, nawet najmniejszej rodziny. Na koniec powróćmy jeszcze do kwestii optymalnej liczby ludności Polski. Dla większości polskich państwowców niezwykle smutny jest fakt, że w najbliższych latach nie ma co liczyć na przekroczenie liczby 40 milionów mieszkańców. W rzeczywistości o wiele bardziej prawdopodobne wydaje się to, że za kilkadziesiąt lat Polaków będzie co najwyżej 30 milionów. Rzeczywiście, to smutne, że ludzie przekreślają swą dzietność dla tak niskiej idei jak państwo. Polska to wspaniała kraina i naprawdę szkoda, że jest okupowana przez instytucję, która niszczy jej potencjał. Polaków mogłoby być więcej, bo to płodny i pracowity naród, lecz niestety dał się zwieść idei wszędobylskiego państwa, które wyciska z niego ostatnie soki. Nie martwy się więc liczbami i przestańmy się porównywać z innymi państwami, a wszystko pójdzie w dobrym kierunku. Zdemontujmy tyle państwa, ile się da, a posiadanie dzieci znów stanie się ekonomicznie łatwe i pożądane. Musicie sobie, Polacy, zadać pytanie: czy bardziej kochacie swoje dzieci, czy też swoje państwo? Jakub Wozinski

Szewczak: Drogowa Stajnia Augiasza Szwindli jest co niemiara, chwilowe zawieszenie płatności to początek problemów - pisze Janusz Szewczak. Bałagan, brak profesjonalizmu, kolesiostwo, nepotyzm i nieograniczone kręcenie lodów na unijnych dotacjach przy budowie dróg, autostrad, stadionów Orlików i inwestycji infrastrukturalnych przelały czary goryczy nawet urzędników UE. Będzie płacz i zgrzytanie zębów, trzeba będzie oddać kasę, w rządzie i TVN-CNBC panika. Szwindli jest co niemiara, chwilowe zawieszenie płatności w ramach refundacji środków z UE na 3,5 mld zł i zagrożenie kolejnych płatności na kwotę 15,5 mld zł to dopiero początek problemów. Niewiele pomoże błagalna ekspedycja ministrów RP do Brukseli. Tak czy owak rządzi bądź co bądź były model – Nowak i chłopaki z GDDKiA. Prawdziwe kwiatki i sensacje dopiero przed nami. Niech no tylko NIK, CBA, ABW szerzej wejdą na kontrolę inwestycji centralnych, ale i samorządowych. Przypomnijmy CBA postawiła już bardzo poważne zarzuty w związku z budową stadionów we Wrocławiu, Poznaniu, kontrolowane są Orliki, obwodnica Warszawy jak i spółka byłego ministra SP A. Grada – Energia - Atom czy Enea S.A. Ogromne nadużycia i marnotrawstwo mogą wyjść gdy zacznie się wreszcie kontrola inwestycji Stadionu Narodowego. Są tam zarówno nieuregulowane płatności na setki milionów złotych, rozpoczęte procesy sądowe. O zgrozo! Stadion zbudowano wbrew ostrzeżeniom i roszczeniom na prywatnych gruntach. Właścicielom trzeba będzie zwrócić co najmniej kilkaset milionów złotych, niektórzy mówią o 1 mld zł. To narodowe dziwo może więc nas kosztować łącznie nie 2 mld zł, a nawet 2,5 mld zł. ABW ostrzegała i trafnie przewidziała prawie co do dnia bankructwo firmy DSS z Dolnego Śląska, która miała budować odcinek C na autostradzie A -2. Firmy, której tak ochoczo pomagał taki specjalista od finansów jak były Premier K. Marcinkiewicz. Ktoś bez przetargu dał zgodę i zatrudnił tę firmę bez żadnego doświadczenia, w tle mamy oczywiście urzędników GDDKiA. Warto by prześledzić szlak odwiedzin celebryty – Premiera K. Marcinkiewicza u polskich drogowych decydentów. Kręcenie lodów na autostradach, obwodnicach, ustawianie przetargów, nieegzekwowanie kar, setki aneksów kwitło przez ostatnie lata w Polsce. Na blisko 100 mld zł inwestycji piłkarsko – drogowych trzeba liczyć, że ok. 30 proc. to środki i pieniądze zmarnotrawione , przeprane i najzwyczajniej rozkradzione. Tu polskie państwo ze ślepoty, układów i przekrętów zdało egzamin. Agencje rządowe, samorządowe, instytucje rozdzielające środki unijne, najlepszy przykład to Mazowiecka Jednostka Wdrażania Programów Unijnych opanowane zostały wręcz przez szarańcze, całe klany rodzinne, partyjne, koleżeńskie spod znaku rządzącej PO i PSL. A to bardzo sprzyja ślepocie i amnezji. W związku z przekrętami na miliardową już skalę z handlem stalą w Polsce, prętami stalowymi Arcelor – Mittal zawiesił produkcję w hucie Warszawa a 400 mln zł zostało przyznane LOTowi bez zgody UE. Jest już akt oskarżenia w sprawie największej afery informatycznej w Polsce. Na razie dotyczy urzędnika, który dostał 3 mln zł łapówek, ale to wierzchołek góry lodowej, bo nitki sięgają bardzo, bardzo wysoko. Mamy gigantyczną korupcję w górnictwie, 25 osobom na kierowniczych stanowiskach postawiono zarzuty za milionowe łapówki. Bardzo dziwna, żeby nie powiedzieć dwuznaczna jest sprawa przetargu na projekt e-zdrowie i obsługę rejestru Pesel-2. Samorządowcy z Mazowsza nie mogą się doliczyć, gdzie się podziały 72 mln zł z budowy bubla z Modlina. Ustawianie kolejnych przetargów trwa dalej. Roszczenia wykonawców drogowych i podwykonawców głównie polskich już opiewają na kwotę ok. 3 mld zł. Firmy zagraniczne – irlandzkie żądają w sądach odszkodowań idących w setki mln zł. Komenda Główna Policji właśnie likwiduje wydziały do spraw przestępczości zorganizowanej i korupcyjnej. Ci, którzy ścigają kradzieże rowerów, zajmą się grubymi przekrętami. Służby specjalne są w remoncie, a Polska w budowie. Z danych Komendy Głównej Policji wynika, że w 2012 roku urzędnicy przyjęli ponad 15,5 mln zł łapówek - to ponad 100 proc. więcej niż w roku 2011, a to tylko wynik tych ujawnionych zjawisk. Rząd kiwał, kiwał nawet Unię Europejską, aż się zakiwał. Wpadł w panikę, będziemy zwracać olbrzymie pieniądze a nasz „Sztukmistrz z Londynu” MF przydziela kolejne premie, Minister Nowak chce uciułać trochę grosza z mandatów i płatnego parkowania w soboty i niedziele. Skoro kradną miliardy, kto by się przejmował drobnymi milionami. Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy. Janusz Szewczak

Panie Jarku, pan się nie boi! Cała sprawa "związków partnerskich" to jedna wielka ściema. I, niestety, bardzo skuteczna, bo od wielu dni wszyscy gadają nie o tym, o co naprawdę chodzi. Nieodparcie przypomina mi się schyłek PRL, kiedy inflacja doszła do wartości trzycyfrowych, przemysł definitywnie stanął, handel padł, a poziom życia spadł na zbity pysk. Co wtedy zrobili komuniści? Sprowokowali spór o dopuszczalność aborcji, który z różnym natężeniem trwa do dziś. Dokładnie z tej samej przyczyny zmienił w ostatnich miesiącach strategię Tusk. Dotąd starał się zachowywać w sprawach obyczajowych pozycje zdroworozsądkowe, zdystansowane, bo takie właśnie podejście preferuje zdecydowana większość Polaków. Parę miesięcy temu porzucił je, stając się nagle heroldem obyczajowej rewolucji, od dawna postulowanej przez lewicowe media i krzykliwe organizacje, silne nie poparciem społecznym, ale obfitością dotacji z polskiego i europejskiego budżetu. Najpierw atak na Kościół z hasłem podatku zamiast tacy, potem rozpętanie afery wokół in vitro, forowanie eurodyrektywy poddającej rodziny policyjnej inwigilacji pod pozorem walki z przemocą wobec kobiet, a teraz legalizacja konkubinatów. Dla każdego, kto zadaje sobie trud dowiadywania się, co się dzieje w kraju, jest oczywiste, że te ideologiczne wojenki mają odwracać uwagę Polaków od kolejnych katastrof powodowanych przez rządzących nieudaczników. Jest i druga przyczyna - im więcej pojawia się powodów, dla których Tusk powinien zakończyć karierę w zakratowanym pomieszczeniu, tym bardziej potrzebny mu jest immunitet unijnej posady. Wszystko wskazuje na to, że załatwienie mu takiej jest obecnie jedynym poważnie traktowanym zadaniem polskiej dyplomacji. Jeśli wierzyć tzw. dobrze poinformowanym źródłom, pan premier jest przekonywany, że sprawa jest prawie pewna - w europarlamencie pojawił się projekt, by frakcje szły do wyborów z wcześniej ogłoszonymi kandydatami na szefa eurokomisji, i to właśnie Tuskowi obiecano, że zostanie przed wyborami kandydatem EPL. Oczywiście, jeśli będzie się zachowywał jak na takiego kandydata przystoi. A że Unia im bardziej sobie nie radzi z poważnymi sprawami, tym bardziej odpływa w parytety, homopromocje i usuwanie z czytanek Murzynka Bambo, transmitowanie jej obsesji jest skutecznym sposobem, by na unijnych salonach zapunktować.

Przeniesienie sporów ze spraw ważnych na tematy zastępcze niesie jeszcze jeden korzystny dla władzy skutek. Pozwala uruchomić starą jak świat grę w dobrego i złego policjanta, przerobioną na grę w dobrego i złego platformersa. Czyli w kontrapunkcie do wszczynającego ideologiczne wojenki Donka ustawić umiarkowanego Bronka, który weźmie na siebie zadanie odgrywania tego "zdroworozsądkowego" ośrodka władzy, ogólnikowo powtarzającego, że niby tak, ale nie, w każdym razie nie tak i teraz, chociaż w ogóle to coś by trzeba. Ten podział pracy widzimy też na przykład w kwestii przystąpienia do wspólnej waluty (pomysł mniej więcej taki, jakby wydać oszczędności całego życia na zakup apartamentu w wieżowcu, który właśnie zaczyna się walić). Tusk gra przed Unią rolę tego, który robi, co może, by nas tam wciągnąć jak najszybciej, a Komorowski przed Polakami rolę tego, który te niewczesne zapędy opóźnia.

Może się ktoś żachnie, że sprawę uregulowania statusu prawnego związków homoseksualnych uważam za temat zastępczy. Otóż w tym właśnie rzecz, że w całym tym zamieszaniu nie o homoseksualistów chodzi. Wbrew temu, co w kółko powtarzają wiodące media, wbrew histerii sekty z Czerskiej i afiliowanych przy niej "autorytetów". Problemem nie jest przyznanie homoseksualistom tych kilku cywilnoprawnych udogodnień, których potrzebują. Przy odrobienie dobrej woli można było uregulować dolegliwe dla tej grupy obywateli sprawy już dawno, bez rujnowania istniejącego systemu prawnego i bez zrównywania związków homoseksualnych z małżeństwami. Tylko że tak naprawdę nikomu na tym nie zależy. Prawica generalnie problemu nie zauważa i nie rozumie, a lewicę homoseksualiści interesują tylko jako nowy proletariat, taran obyczajowej rewolucji, która ma zniszczyć Kościół, patriarchat, rodzinę i w ogóle wywrócić świat do góry nogami. Homoseksualista, by tak rzec, normalny, spokojnie żyjący sobie i pracujący w społeczeństwie, traktujący swe sprawy intymne jako sprawy intymne, jest im potrzebny jak zawiasy w plecach. Potrzebują "gejów", przegiętych ciot, prowokujących na każdym kroku konflikty z "heterykami", z normalną większością. Potrzebują też tego homoseksualiści zawodowi, którzy gdyby nie mieli kogo "bronić", musieliby się zabrać do jakiejś uczciwej roboty. Tym, co stanowiło istotą i haniebną zawartość odrzuconych przez Sejm projektów, było podniesienie do rangi małżeństw konkubinatów heteroseksualnych. To jest właśnie w oczywisty sposób sprzeczne z konstytucją, ze zdrowym rozsądkiem, i, przede wszystkim, z interesem społecznym. Sytuacja, w której istnieją dwa typy związków, małżeństwo i sankcjonowany prawem cywilnym konkubinat, to cofnięcie cywilizacji europejskiej mnie więcej o osiemset lat. A nawet dalej, we wczesnym średniowieczu, kiedy to wskutek nałożenia się praw chrześcijańskiego Rzymu na zwyczajowe prawa plemienne te dwie instytucje współistniały, wytworzono rozmaite protezy pozwalające ograniczyć powodowany przez to prawny chaos. Obecnie ich już o wieków nie ma. Łatwość, z jaką sprawcy całej awantury, od premiera po ostatnie medialne ciury "Agory", przechodzą do porządku dziennego nad tym, że prawną dysfunkcjonalność projektów stwierdza nie tylko minister sprawiedliwości, ale i Sąd Najwyższy (ci, którzy oficjalną opinię przygotowaną przez Biuro Studiów i Analiz SN usiłują zdyskredytować jako "prywatną opinię sędziego Dąbrowskiego" zwyczajnie kłamią) jest jednym z dowodów na to, że w całym tym zamęcie chodziło właśnie wyłącznie o zamęt. Bo po cóż by innego pchać kolanem przez legislację ustawę, która i tak musi potem polec w Trybunale?

Wydaje się, że bunt Jarosława Gowina nie był uzgodniony i popsuł Tuskowi polityczną układankę. Może minister dostrzegł okazję, by zagrać o swoją pozycję, a może kierował się sumieniem - występuje w przyrodzie coś takiego jak uczciwy polityk, choć być takowym, to jak być niskim koszykarzem, niby można, ale dużo trudniej. Tak czy owak, snucie teorii o rozpadzie w PO uważam za zwykła czczą gadaninę, produkowaną dla samej gadaniny przez całodobowe stacje informacyjne. Zaraz po rzekomym rozłamie PO obroniła jednogłośnie stołek jednego z najbardziej nieudacznych ministrów zdrowia, jakiego widziała III RP, a w tej dziedzinie, zwłaszcza po pani Kopacz, trudno się doprawdy wyróżnić. Tam, gdzie idzie o sprawy naprawdę dla niej ważne - stołki i wpływy - tam PO pozostaje monolitem. Ot, można co najwyżej uaktualnić nieco stary kawał. Na posiedzenie rządu wpada facet z automatem i od progu krzyczy: "Który to Gowin?!" Wszyscy ministrowie i "ministry" odsuwają się, pokazując "Ten, ten!". Na co facet repetuje i składając się do długiej serii woła: "Pan się schyli, panie Jarku!" Rafał Ziemkiewicz

Nowe polityczne zaplecze Komorowskiego W środę odbyło się spotkanie Janusza Palikota, Marka Siwca i Marka Belki. Było pierwszym w ramach ruchu Europa Plus, cichego zaplecza politycznego Bronisława Komorowskiego. Zabrakło w nim Aleksandra Kwaśniewskiego, który – według nieoficjalnych informacji – nie przyjął propozycji członkostwa we wspólnej partii na warunkach Janusza Palikota. Ruch Europa Plus został powołany w listopadzie 2012 r. jako ruch społeczno-polityczny. Spotkanie, które odbyło się w środę 30 stycznia, zostało niemal niezauważone przez media, a było ważnym krokiem w kierunku radykalnych zmian na lewicy. Tym bardziej że wziął w nim udział Marek Belka, prezes Narodowego Banku Polskiego, którego zaplecze polityczne jest niezwykle cenne dla duetu Siwiec-Palikot. Początkowy plan Siwca i Palikota zakładał utworzenie nowej, centrolewicowej formacji pod przewodnictwem Aleksandra Kwaśniewskiego, z namaszczeniem prezydenta Bronisława Komorowskiego nazywanego ojcem chrzestnym Ruchu Palikota. Chodziło o start w przyszłorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego ze wspólnych list, których lokomotywą miałby być były prezydent, oraz zdobycie w późniejszych wyborach do Sejmu przynajmniej 30 proc. mandatów. Nowa frakcja miałaby odebrać elektorat osłabionemu Sojuszowi Lewicy Demokratycznej i przyciągnąć do siebie liberalne skrzydło Platformy Obywatelskiej, zżeranej od środka przez walki frakcyjne i rosnącą w siłę grupę konserwatystów. Aleksander Kwaśniewski zrobił jednak woltę, nie przyjmując warunków Palikota, czego pokłosiem miały być publikacje na temat związków finansowych byłego prezydenta z oligarchą Janem Kulczykiem. Marek Siwiec, ubiegając się o kolejną, trzecią kadencję w europarlamencie nie miałby pewności wygranej, startując z list Sojuszu. Co innego, gdyby kandydował jako jeden z liderów nowego ugrupowania. Na takim scenariuszu zyskałby również Janusz Palikot, który chciałby wprowadzić swoich ludzi na brukselskie salony, ale sam jest zbyt słaby, by odnieść sukces na tym polu. Zarówno Siwiec, jak i Palikot grają na najtwardszy elektorat lewicy. Siwiec jest jednym z aparatczyków najściślej zrośniętych najpierw z partią komunistyczną, a potem z formacjami postkomunistycznymi. Do PZPR u wstąpił, podobnie jak Kwaśniewski, już w wieku 22 lat, w 1977 r. Kolejni szefowie partii, Wojciech Jaruzelski, a następnie Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller, powierzali mu zadania wymagające szczególnego zaufania. Był m.in. pierwszym redaktorem naczelnym „Trybuny” po jej wykreowaniu na miejsce „Trybuny Ludu”, ministrem i szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Nad wszystkim czuwa Bronisław Komorowski, od dawna skłócony z Donaldem Tuskiem, a potrzebujący mocnego zaplecza politycznego, które wesprze go w wyborach prezydenckich w 2015 r. Medialnie nowemu ruchowi patronuje „Gazeta Wyborcza”, od dawna niechętna liderowi SLD Leszkowi Millerowi, a od jakiegoś czasu także Donaldowi Tuskowi. Katarzyna Pawlak

Polska ziemia tylko dla prawdziwych rolników Niech polską ziemię kupuje każdy, kto chce, pod warunkiem, że jest prawdziwym polskim rolnikiem Dziś Prawo i Sprawiedliwość przedstawia projekt ustawy nowelizujące ustawę o kształtowaniu ustroju rolnego, w kierunku większej ochrony polskiej ziemi przed jej spekulacyjnym wykupem, zarówno przez cudzoziemców jak i przez krajowych pseudorolników. Niebezpieczeństwo takiego wykupu istnieje zwłaszcza w obliczu kończącego się w 2016 roku 12-letniego okresu ochronnego na wykup polskiej ziemi przez cudzoziemców, obywateli państw UE. Chcemy zlikwidować groźny proceder nabywania ziemi rolnej przez na podstawionych nabywców, tzw. słupów. Chcemy tak ukształtować polski ustrój rolny, aby polska ziemia była nabywana tylko przez prawdziwych rolników, chcących uprawiać ziemię i produkować chleb, a nie tylko kupować hektary dla lokaty kapitału. Wychodzimy z założenia, że Polska powinna skorzystać z możliwości suwerennego określenia zasad nabywania własności ziemi rolnej, którą to możliwość zapewnia art. 345 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej. Liczymy, ze wszystkie ugrupowania polityczne poprą nasz projekt, zgodny z polska racja stanu. Nie ukrywam, ze inspiracją dla projektu są słuszne protesty rolników, zbulwersowanych niemocą państwa wobec patologicznych zjawisk w obrocie ziemia rolna. Główne założenia projektu są następujące:

Po pierwsze – nabywcami własności ziemi rolnej o powierzchni co najmniej 1 ha mogą być tylko rolnicy indywidualni, prowadzący lub zamierzający tworzyć gospodarstwa rodzinne. Projekt wyłącza możliwość nabywania nieruchomości rolnych przez spółki, spółdzielnie i inne podmioty, realizując w ten sposób ściśle konstytucyjna zasadę oparcia ustroju rolnego na gospodarstwach rodzinnych. Rolnicy indywidualni mogą się oczywiście zrzeszać w spółdzielnie, spółki i inne organizacje, wnosząc do nich swoje udziały także w postaci nieruchomości rolnych, jednakże nabycie nieruchomości rolnej powinno zawsze następować na rzecz rolnika indywidualnego. Skoro Konstytucja w art. 23 stanowi, że podstawą ustroju rolnego jest gospodarstwo rodzinne, to niech ta zasada znajdzie w prawie swój pełny wyraz.

Po drugie – projekt wprowadza ściślejszą definicję rolnika indywidualnego, przez dodanie do niej kryterium dochodowego. Za rolnika indywidualnego może być uznany tylko ten rolnik, który osobiście pracuje w prowadzonym gospodarstwie, natomiast warunek osobistej pracy w gospodarstwie jest spełniony między innymi wtedy (to jest zmiana dodana przez projekt), gdy dochody z prowadzenia gospodarstwa są nie niższe, niż jedna czwarta część wszystkich jego dochodów. Chodzi tu o wyeliminowanie możliwości spekulacyjnego zakupu ziemi rolnej przez przysłowiowych „rolników z Marszałkowskiej”, czyli osoby, których zasadnicza aktywność życiowa i zawodowa ma miejsce poza rolnictwem, a zakup ziemi traktują oni jako formę lokaty kapitału. Należy dodać, że kryterium dochodowe jest tez proponowane przez Komisję Europejską do definicji aktywnego rolnika, uprawnionego do otrzymywania dopłat bezpośrednich, a zatem jest to możliwa forma definiowania kto jest, a kto nie jest rolnikiem. Kryterium dochodowe miałoby jednak zastosowanie do gospodarstw powyżej 20 ha, W przypadku mniejszych gospodarstw konieczne jest na ogół poszukiwanie przez rolnika innych źródeł dochodu i wobec tych niewielkich gospodarstw wymaganie kryterium dochodowego byłoby nadmiernym i biurokratycznym ograniczeniem.

Po trzecie – nie mogą być tworzone nowe gospodarstwa powyżej 300 ha. Nabycie własności nieruchomości rolnej musi wiązać się z zamiarem utworzenia bądź powiększenia gospodarstwa rodzinnego, czyli gospodarstwa od 1 do 300 ha. Każda transakcja zmierzająca do tworzenia takiego gospodarstwa będzie nieważna z mocy prawa. Jednocześnie projektodawcy chcą zapobiec transakcjom pozornym, których celem jest tworzenie gospodarstw większych niż 300 ha, dotyczy to zwłaszcza sytuacji, gdy dwóch lub więcej właścicieli prowadzi w rzeczywistości jedno gospodarstwo rolne, o wielkości powyżej 300 ha. Tu jest zmiana dość istotna, bowiem obecnie gospodarstwa powyżej 300 ha mogą być tworzone, natomiast nowelizacja to wyklucza.

Po czwarte – projekt zmierza do zapewnienia, by ziemia rolna pozostawała w rękach rzeczywistych rolników, w związku z czym wprowadza instrumenty kontroli, czy nabywca nieruchomości rolnej po nabyciu w rzeczywistości powiększył lub utworzył gospodarstwo rolne i osobiście je prowadzi. Nabycie własności nieruchomości rolnej musi się łączyć z wymogiem osobistego prowadzenia gospodarstwa rolnego, w skład którego wchodzi nabyta nieruchomość, z zakazem zbywania, obciążania oraz wydzierżawiania nabytej nieruchomości rolnej. W przypadkach losowych zgodę na zbycie, obciążenie lub oddanie w użytkowanie nieruchomości rolnej przed upływem 10 lat wydawałby sąd. Zbycie, obciążenie lub oddanie w użytkowanie nabytej nieruchomości bez zgody sadu byłoby nieważne z mocy prawa. Jeśli natomiast nabywca nie wywiązywałby się w okresie 10 lat z obowiązku osobistego prowadzenia gospodarstwa, wówczas czynność prawna w wyniku której nieruchomość została nabyta, uznawana byłaby za nieważną. W takim przypadku, sąd, stwierdzając nieważność nabycia, jednocześnie orzekałby o nabyciu nieruchomości przez Agencję Nieruchomości Rolnych za zapłatą równowartości pieniężnej na rzecz nabywcy. Wojciechowski

W obłąkanym świecie socjalizmu - niektórym ostro wali na dekiel.. Dominikanin Jacek K. porzucił swój zakon i stan duchowny i oświadczył, że:” Bóg w moim życiu stał się pustką, zastąpiony został miłością”(???) Panu Jackowi K. chodzi o kobietę… Porzucił Pana Boga, żeby wrzucić się w ramiona kobiety. A tyle czasu poświęcił, żeby zostać Dominikaninem..? I służyć Bogu… Zdradzić Pana Boga dla kobiety, skoro wcześniej oddał Mu się bez reszty.. Był intelektualnym Dominikaninem z Gdańska.. Wygłaszał efektowne kazania.. Teraz będzie wygłaszał kazania żonie, jeśli tylko, śluby zakonne da się zamienić na ślub małżeński.. A może będą partnerami w luźnym związku? TVN 24 tylko czekał na taką informację i z triumfem ją ogłosił.. Komentował sprawę pan Stanisław Obirek- kiedyś Jezuita.. Teraz żałuje lat straconych” bez miłości’.. Czy to nie jest walenie na dekiel? Porzucają Pana Boga dla kobiet – przechodzą do opozycji.. Jak to w demokracji. Raz rządzący, a raz w opozycji rządzącej. .Bóg w jego życiu stał się pustką- i nareszcie znalazł miłość.. Bo Bóg nie był dla niego miłością, ani sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze.. Teraz jest uczestnikiem miłości- jak pan Kotliński- obywatel, kiedyś ksiądz.. Teraz ze zdwojoną energią zwalcza byłych braci i Pana Boga w Ruchu Palikota.. Bo Ruch Palikota- to partia przyszłości.. I po najbliższych wyborach ogarnie ludzki ród.. Reszta to zgrane karty i” wyborcy mają już ich dość”.. Może to i prawda, ale dlaczego mieliby wybrać antycywilizacyjny Ruch Palikota? Tym bardziej jak marszałkiem demokratycznego Sejmu zostanie pani (pan) Anna Ryszard Grodzka, kandydatka Ruchu Palikota, przy jednoczesnej obecności pani Wandy Nowickiej, najbardziej wściekłej marszałkini, wściekłej na naszą tradycję i przeszłość, nienawistnej i destrukcyjnej. .Powiązanej z przemysłem farmaceutycznym lansującym aborcję i prezerwatywy. Prezerwatywa jako środek zmniejszenia populacji- to jest to! Ale na razie Ruch Palikota nie złożył wniosku o odwołanie pani Wandy Nowickiej, co oznacza, że kandydatura” faceta z torebką” jest rodzajem testu na zachowanie innych- demokratycznych posłów obsiadających demokratyczny Sejm- Świątynię Rozumu. .”Anka” się na tę funkcję nadaje jak mało kto – twierdzi szef tych wszystkich skupionych ”Wściekłych’, powielających” Wściekłych” we francuskim Zgromadzaniu Narodowym w czasie Rewolucji Francuskiej.. Jak to Rewolucja lubi się powtarzać? Na razie w formie komedii.. Ale kto wie- co będzie w przyszłości? Na razie –na znak solidarności z Anną Ryszardem Grodzką- wszyscy faceci z Ruchu Palikota powinni paradować z torebkami po demokratycznym Sejmie A sam szef, na plecach powinien nosić dumny napis:” Komisja Trójstronna”.. Nie, że” Jestem gejem”, czy z SLD- trzymając sztuczny penis w demokratycznej dłoni, jak sztandar Rewolucji Francuskiej- ale właśnie „ Jestem z Komisji Trójstronnej”.. I wszyscy powinni mieć wpięte trójkolorowe kokardy.. Demokracja parlamentarna wcześniej czy później prowadzi do wojny domowej- twierdził Carl von Clausewitz.. I miał rację! Rewolucja Francuska, Rewolucja bolszewicka., Wojna Domowa w Hiszpanii.. To się stało po słowach Carla von Clausewitza.. Do całości dochodzi niejaki Nergal, bóg sumeryjski, po polsku- Adam Darski.. Diabeł wcielony- też pasuje do całości- jak najbardziej.. ”To człowiek o rozległych zainteresowaniach, niezwykle oczytany, świadomy swoje siły, swoich poglądów, erudyta”- tak go reklamują w Gdańsku- podczas swoich spotkań z publicznością w EMPIKU, który propaguje jego” Spowiedź heretyka”.. Heretyk też oczywiście może się wyspowiadać, ale osobie do tego powołanej- księdzu.. Spowiadanie się publiczności satanistycznej- nie jest spowiedzią.. Jest przyznawaniem się do wiary w Szatana.. Oczywiście każdy może wierzyć w co chce.. Ale akurat propagowany jest szatan.. Propagowany jest symbol zła.. I to przez Empik.. Heretyk- jako odstępca od wiary może się wyspowiadać księdzu, ale skoro nie uznaje – rozumiem- księdza- to wywnętrza się podobnej do niego publiczności ludowej.. Która książkę heretyka- kupi.. Bóg sumeryjski był nawet u pierwszej komunii, bo właśnie wtedy dostał od brata gitarę.. Czy ktoś sobie jest w stanie wyobrazić boga sumeryjskiego podczas pierwszej komunii?? Holocausto podczas pierwszej komunii? Właśnie dlaczego już nie używa pseudonimu „Holocausto”? Czyżby komuś się nie podobało? Ale komu? Może temu co boga sumeryjskiego wylansował jako szatana? Chociaż z tym Szatanem- to tak nie do końca.. Bo Nergal szaira-usur- to władca Babilonu, a Nergal uszezib- to król Babilonii- nie wiadomo o którego chodzi.. Sumeryjski bóg to syn Enlila i bogini Ninlil- władca świata podziemnego po małżeństwie z Ereszkigal- toczył walkę z Teszubem. Był bogiem zarazy i epidemii. Z tą zarazą i epidemią- to by się zgadzało.. Adam Darski- to zaraza połączona z epidemią i Dorotą Rabczewską- Dodą.. Zaręczyny odbyły się 1 stycznia 2010 roku- a rozstanie od razu w marcu – roku 2011.. Nie wiem jaki to rok według Kalendarza Sumeryjskiego- jeśli taki Kalendarz jest.. Bóg sumeryjski wychował się na osiedlu Żabianka w Gdańsku i miał rodziców- chyba normalnych, skoro przyszłego boga posłali do świętej komunii.. Wtedy zapewne nie wiedzieli, że przygotowują boga sumeryjskiego do niesienia zarazy i epidemii.. Starszy brat ma żonę i dwoje dzieci.. Bóg sumeryjski napisał nawet pracę magisterską na Uniwersytecie Gdańskim pt:” Repertuar Kinematografów w mieście Gdańsku w latach 1919-23”. Ale nie wytrzymał.. Nie pozostał przy kinematografach.. Wolał wcielić się w postać boga sumeryjskiego.. Erudyta- swoją erudycję zdobywał na wydziale Filologiczno- Historycznym Uniwersytetu Gdańskiego.. Tam się oświecił, niezwykle oczytał i rozlegle zainteresował.. Żeby w przyszłości podrzeć Biblię w Klubie Ucho w Gdyni w dniu 13.09.2007 roku..

W końcu niezawisły sad go uniewinnił z zarzutu obrazu uczuć religijnych, a skazał pana Ryszarda Nowaka- przewodniczącego Komitetu Obrony przed Insektami- pardon- oczywiście Sektami.. Pan Nowak musiał przeprosić boga sumeryjskiego za to . ze nazywał go „przestępcą”, a przecież samo się rozumie, że bóg, tym bardziej sumeryjski – przestępcą nie może być.. I przeprosić go w Gazecie Wyborczej..(????) Oraz zapłacić 3000 złotych na rzecz schroniska dla zwierząt Ciapków w Gdyni.. Skorzystały zwierzęta.. I tak toczy się ta walka przeciw cywilizacji łacińskiej ze wszystkich stron.. Każda siła przeciw – jest dobra- i trzeba ją popierać. Jaka by nie była.. Byle wymierzona była w Kościół Powszechny i cywilizację, którą Kościół reprezentuje.. a Szatan to zbuntowany Anioł- panie Stanisławie i panie Jacku.. Kiedyś słudzy Pana Boga…. Dominikanin i Jezuita. WJR

Komu podlegają sądy? Artykuł 173 Konstytucji stanowi, że „sądy i trybunały są władzą odrębną i niezależną od innych władz”, a art. 178 ust. 1 – że „sędziowie w sprawowaniu swojego urzędu są niezawiśli i podlegają tyko Konstytucji oraz ustawom”. Ciekawe, że art. 52 Konstytucji PRL też stanowił, że „sędziowie są niezawiśli i podlegają tylko ustawom”. Chociaż w stosunku do art. 178 ust. 1 obecnej Konstytucji, ograniczającej sędziowską niezawisłość tylko do „sprawowania urzędu”, Konstytucja PRL werbalnie zapewniała sędziom szerszy zakres niezawisłości, to przecież wiemy, że oprócz „ustaw” sędziowie podlegali Partii, no i oczywiście Urzędowi Bezpieczeństwa. Dzisiaj Urzędu Bezpieczeństwa już nie ma, więc choćby z tego powodu sędziowie podlegać mu nie mogą, podobnie jak Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Czyżby zatem nie podlegali nikomu ani niczemu? Że nikomu – na to wskazywałby cytowany art. 173, chociaż warto zauważyć, że stanowi on jedynie, iż sądy i trybunały są władzą niezależną od innych władz, jak można się domyślić – od innych władz Rzeczypospolitej Polskiej. Jak to wygląda w stosunku do władz niereprezentujących Rzeczypospolitej Polskiej? Na ten temat Konstytucja milczy, a skoro tak, to otwierają się rozmaite możliwości. No dobrze – ale jak wygląda podległość sędziów Konstytucji i ustawom? Wydawałoby się, że podlegają – ale uczestnicząc przed kilkoma laty w sympozjonie zorganizowanym przez Uniwersytet Warszawski, a poświęconym wejściu Polski do unii walutowej, usłyszałem deklarację sędzi Małgorzaty Jungnikiel, która expressis verbis stwierdziła, że sądy w Polsce będą stosowały prawo Unii Europejskiej nawet w przypadku jego sprzeczności z polską Konstytucją. Jestem pewien, że pani sędzia dobrze wiedziała, co mówi, a skoro tak, to skądś musiała wiedzieć, że jest rozkaz, by niezawisłe sądy tak właśnie postępowały. Ponieważ wcześniej polski Trybunał Konstytucyjny orzekł, że Konstytucja jest ważniejsza niż prawo unijne, to wygląda na to, iż rozkaz, by sądy stosowały prawo unijne nawet w przypadku jego sprzeczności z polską Konstytucją, musiała wydać władza niereprezentująca Rzeczypospolitej Polskiej. Tej zaś sądy i trybunały w Polsce mogą już podlegać, co wynika z intrpretacji a contrario art. 173 Konstytucji. I rzeczywiście – o czym każdy mógł się przekonać przy okazji oddalenia apelacji Jana Kobylańskiego od wyroku Sądu Okręgowego w Warszawie, który oddalił jego powództwo przeciwko Radosławowi Sikorskiemu. Chodzi o to, że wypowiedź Jana Kobylańskiego, jakoby w Ministerstwie Spraw Zagranicznych 80 procent stanowisk zajmowali Żydzi, sąd uznał za „antysemicką”. Żadnej logiki w tym nie ma i wytłumaczyć ten fenomen można tylko podległością niezawisłego sądu jakiejś władzy, a właściwie WŁADZY. I być może skazani bylibyśmy na domysły, cóż to może być za WŁADZA, przed którą padają na twarz niezawisłe sądy, gdyby nie to, że WŁADZA przemówiła, dzięki czemu możemy nie tylko ją zidentyfikować, ale nawet poznać treść rozkazów, którym poddają się niezawisłe sądy. Tą władzą jest Liga Antydefamacyjna, autorka definicji antysemityzmu, której poddają się również niezawisłe sądy w Polsce. Oto przykłady „antysemickich” – według Ligi – wypowiedzi: „Żydzi zawsze trzymają się razem, bardziej niż Amerykanie”; „Żydzi mają za duży wpływ na Wall Street”; „Żydzi mają za duży wpływ na światową propagandę”; „Żydów nie obchodzi to, co się dzieje z innymi. Obchodzą ich tylko inni Żydzi”; „Żydzi popełniają wiele irytujących błędów”. I tak dalej. Nawet gdyby w poszczególnych stwierdzeniach było trochę przesady, to przecież każde z nich jawi się jako oczywista oczywistość. Liga Antydefamacyjna z jakichś sobie znanych powodów kładzie znak równości między antysemityzmem i spostrzegawczością, a za nią, jak za PANIĄ MATKĄ, to samo robią niezawisłe sądy w naszym nieszczęśliwym kraju. Żałosne to i tragiczne.

SM


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
952 953
952
952
Tuner Diora AS 952
952
952
952 953
Bach Fugue in C major, BWV 952
marche 952 p2
T14 2016 (926 952) — kopia
marche 952 p1
concert 952 p
952 Święta Noc
952 motorsaege oleomac
waltze 952
952
2SA 923 2SA 952 (lista)
13 IEEE Elec Dev Lett 29 952 954 2008

więcej podobnych podstron