231

RATAJCZAK : SANACYJNE AUTOSTRADY

DARIUSZ RATAJCZAK  http://starwon.com.au/~korey/Ratajczak/strona_dr_Ratajczaka.htm

 Kiedy w listopadzie 1806 r. wojska napoleońskie, bijąc, jak zawsze beznadziejnie schematycznych Prusaków w kaczy kuper, znalazły się na ziemiach polskich, Marcelin Marbot, adiutant marszałka Bernadotte ( zajadłego wroga Napoleona, posiadacza pięknych nóg i małego móżdżku militarnego oraz założyciela, pożal się Boże, dynastii, co to dzisiaj karykaturalnie panuje w socjalistycznej Szwecji: czyż normalny władca może jeździć na rowerze i zapisywać się w książce telefonicznej?! ) pisał okrutnie: „ Jesteśmy w Polsce... Po przejściu Odry żadnych dróg, błoto i piasek (...)”. Niech mu tam będzie, gadzinie francuskiej. Że też my za takich „koalicjantów” przelewaliśmy krew pod Somosierrą. Tak; jak zawsze my: „ Za Waszą i (ewentualnie- DR) Naszą Wolność” Mijały lata, dziesiątki lat, stulecia. Nadrabialiśmy, jakby to powiedział tow. Edward Gierek, wielowiekowe zacofanie. Aż tu nagle przyjeżdża do mnie znajomy Anglik, to jest atawistyczny wróg wspomnianego Marbota ( niech mu ziemia, szczególnie lechicka, ciężką będzie). Wizytacja krótka. Ot, kolacja, pogaduszki, spanie, śniadanko i prośba o podwiezienie do Krakowa . Z gracją, pożyczonym wehikułem  marki „Dacia- Logan” (naprawdę zmyślne, bo obszerne autko konstrukcji romańskiej, to jest rumuńskiej, to jest francuskiej) kołuję na  „Polish Pride” ( „Polską Dumę”), czyli legendarną autostradę A-4. Pech chce, że za  chwilę Albiończykowi chce się „na stronę” ( a było pić piwo przed jazdą?!). Trudna sprawa. „Motorway”, czy też „ Highway” jest, ale stacji benzynowej z pisuarem nie uświadczysz. Dopiero za Mysłowicami, czyli bramką oddzielającą odcinek gratisowy od płatnego. Ja to wiem, biedny Angol potnieje. Docieramy wreszcie na małopolsko- śląskie pogranicze. Zbawcza stacja „Orlenu”. Poddany Jej Królewskiej Mości oddaje się wiadomym przyjemnościom, a ja- twardy polski autochton- popalam papierocha ( chociaż „ doktory” zabraniają) . Wiadomo: twardzi faceci palą i nie tańczą. Tuż przed Krakowem Albiończyk pyta: „ To wy macie autostrady bez ubikacji?”. „ Widzisz stary- kluczę, bo trudno mi wyjaśnić tych wszystkich Kulczyków, ustawione, złodziejskie przetargi itd... „Widzisz”.... „W każdym razie nasze dziewczyny są ładniejsze od waszych” („Anyway, our girls are nicer than yours”). „Yes, yes, yes”- jakby ponownie powiedział  ex- premier, p. Marcinkiewicz, daj Boże, pierwszy włodarz prawdziwej IV RP. Strzał w dziesiątkę. Kupiłem gościa. My tu „gadu, gadu”, a właściwie „piszu, piszu”, a czas na historyczne i wspomniane w tytule autostrady sanatorów, czyli podkomendnych Marszałka Piłsudskiego- postaci wielbionej, jakże słusznie, przez rzesze Polaków, w tym, o dziwo, wszystkich pp. Prezydentów III Rzeczypospolitej. Cofnijmy się do lat trzydziestych ubiegłego wieku. Polską rządzą piłsudczycy, wmawiając społeczeństwu, że jesteśmy nieomal europejskim mocarstwem. Gdyby mierzyć ową mocarność stanem naszych dróg i stopniem zmotoryzowania Polaków ( a są to istotne elementy cywilizowanego kraju wtedy i obecnie) wypadlibyśmy gorzej niż źle, czyli beznadziejnie. W 1938 r. na 10 tysięcy mieszkańców przypada w Polsce 10 samochodów. Rozumiem, że nie możemy równać się z Francją (523 wehikuły), Wielka Brytanią (511), Belgią (268), Italią  (100), Czechosłowacją (69- w samych Czechach na pewno więcej), ale żeby wyprzedzała nas nawet bratnia (wspólna granica i układ sojuszniczy) Rumunia?! A tak; w karpacko-czarnomorskiej krainie na 10 tysięcy Rumunów, Węgrów, Niemców, Cyganów, Gagauzów, Rusinów, Bułgarów, Tatarów, bukowińskich Polaków itd. przypadało 13 samochodów. A nie produkowali jeszcze słynnych „Dacii” z wydatnym tyłkiem, czyli sobowtórów „Renault 12”! Inna sprawa, że współczesny kontrowersyjny (czyli ciekawy) historyk rumuński, Lucjan Boia („Rumuni, świadomość, mity, historia”, Kraków 2003) notuje spostrzeżenia pewnego (ponownie) Anglika  peregrynującego po Bukareszcie lat trzydziestych ubiegłego wieku. Cudzoziemiec nie może się nadziwić, że w alejach „Paryża Bałkanów”- obok fantastycznych, lśniących chromem wehikułów- człapią poczciwe drabiniaste wozy zaprzężone w woły z długimi rogami. Co by nie powiedzieć: nasi włościanie preferowali bardziej cywilizowane koniki. Pod koniec okresu niepodległości w II RP było zaledwie 34 tysiące samochodów, czyli mnie więcej tyle samo, co w roku... 1929. Cóż, „Wielki Kryzys Gospodarczy” skutecznie wymiótł automobile z polskich bezdroży; bardziej opłacało się dać złotówkę biednemu jak mysz kościelna chłopu, który i tak dowiózł towar tam, gdzie trzeba . Zestawmy tę mizerię z pewnym małym śląskim miastem- Opolem. Otóż moje rodzinne, piastowskie Opole, z niemiecka zwane Oppeln, istotnie przed wojną metropolią nie było. Latem 1930 r. liczyło 45 tysięcy mieszkańców, w dużej części urzędników ( „Beamtenstadt”) - i tak już zostało, z tym że po 1933 r. opolscy „urzędole” zapisywali się gremialnie do NSDAP, natomiast dzisiaj głosują na SLD lub- przynajmniej ostatnio- Platformę Obywatelską; widać- widmo nieustającego postępu wisi nad odrzańskim grodem .Otóż w rzeczonej mieścinie 1 lipca 1930 r. w prywatnym posiadaniu było niemal pół tysiąca samochodów. W jednym prowincjonalnym Opolu!. W dodatku w czasie głębokiej w Niemczech zapaści gospodarczej. Na miły Bóg- powróćmy jednak ostatecznie do  właściwego tematu, czyli przedwojennych „autostrad”. Zestawmy polski stan posiadania z  biedniejszymi państwami Europy. Jest rok, dajmy na to, 1933 lub coś koło tego. Włochy szczycą się, że w ostatnim dziesięcioleciu (1923-1933) wybudowały 900 kilometrów nowych szos i dróg. Właśnie otwarto nową autostradę wenecką.  Za chwilę powstanie dobra szosa ( 84 wiadukty, 39 mostów, 72 tunele) łącząca Mediolan z Turynem ( widziałem te tunele Anno Domini 1984). Co tam jednak słoneczna Italia wszetecznego Mussoliniego. Weźmy taką zapyziałą, pre-frankistowską Hiszpanię. Powiedzmy za czasów „ dyktatora starego typu”- Michała  Primo de Rivery, który rządził krajem w latach 1923-1930. Podobno był nieudacznikiem, alkoholikiem, zjadaczem byczych genitaliów ( to akurat nieźle świadczy o wiadomej aktywności mieszkańców Iberii). Jednak nawet „mocno demokratyczny” Kazimierz Wierzyński  „ w temacie” hiszpańskich dróg pobudowanych za reakcjonisty, wykazywał godny uwagi obiektywizm: „Minęliśmy już pustkowia leżące miedzy Madrytem a Escorialem (...). Podróż odsłania nam niewysłowienie piękną panoramę i odbywa się po drogach, które słusznie uchodzą za dumę całego kraju. Są asfaltowe, betonowe lub z kostki granitowej, bardzo szerokie i doskonale utrzymane. Przy szosach, jak u nas przy kolejach, mieszkają dróżnicy; co kilka kilometrów stoi murowany dom, straż szosy i pogotowie reparacyjne...Na budynku umieszczone są napisy o kierunku drogi i obliczenia odległości- wszystko bezbłędne, wyraźne i jednolite... Szosy budowane są możliwie najprościej ... W podobny sposób jedzie się z Madrytu do Andaluzji, do Katalonii, do Burgos i do Walencji”. A u nas?! U nas w 1933 r. odbywa się jakiś wyścig kolarski (z udziałem braci Czechów).Wstyd na potęgę- nie ma po czym jeździć. Gorzej niż w brytyjskich Indiach, dużo gorzej. Tu już nie chodzi o to, że schorowany marszałek Piłsudski nie lubi motoryzacyjnych nowinek- tak w cywilu, jak i w armii (patrz: kampania wrześniowa). Chodzi o to, że w 1933 r. wydatki naszego Funduszu Drogowego wynoszą 27,2 milionów złotych, z czego 20,5 milionów przeznaczone są na raty i procenty od pożyczek i na spłatę zobowiązań z poprzednich okresów plus wydatki ogólne. W sumie na drogi i mosty pozostaje 5,5 miliona złotych. Skąd my to znamy, skąd... Polskie „Eldorado” dla złodziejaszków. Czasy się zmieniają- ludzie jakby mniej. Słowem, nie dorobiliśmy się „polskich autostrad” przed 1939 r. No może mieliśmy tę jedyną, amerykańską, łączącą New Jersey z Newark. Wybudowano ją jesienią 1933 r. i nazwano „gen. Pulaski Way”. Tymczasem ostrzegam cudzoziemców na autostradzie A-4: pierwszy pisuar za bramką w Mysłowicach. Potem już „z górki do Krakowa”. Tylko do Krakowa: koniec autostrady. Ale jeszcze wam pokażemy, oj pokażemy... DARIUSZ RATAJCZAK 

No i dobra, siedzę sobie Mietek i jemu podobni wpadali w kręgi przestępcze, bo dawały im pozory wolności. Że to ich życie jest poza władzą. My jesteśmy złodziejachy i robimy swoje, mamy swoje prawa. To była forma dzikiego, ślepego buntu wobec peerelowskiej rzeczywistości. Może mitologizuję, ale znałem ich - o złodzieju z zasadami Mieczysławie Przyjemskim opowiada pisarz Marek Nowakowski w rozmowie z Krzysztofem Świątkiem. Krzysztof Świątek: "Anatomię człowieka znał i lał zgodnie z anatomią. Nie żebym oczerniał, ale kaci, to kaci" - to słowa Mieczysława Przyjemskiego, który w więzieniach PRL-owskich spędził 15 lat. Był pana wieloletnim kolegą. Marek Nowakowski: - Znałem Mietka od 1952 roku. Śledziłem całą jego drogę. Miał lekko ochrypły głos, z warszawskim akcentem zmiękczającym niektóre słowa. Jasny blondyn o niebieskich oczach, z żywymi iskierkami, średniego wzrostu, muskularny, pełen wigoru. Tak go widzę na początku. A w ostatnich latach - te same oczy, znużone, ale czasem jeszcze iskierki w nich się pojawiały, chodził już ciężko, lekko zgarbiony. Ostatnie podrygi starego, zmęczonego życiem kozaka. - Znałem wielu chłopaków z plebejskich rodzin. Przedwojenne roczniki: od 1930 do 1935. Mietek był z 1935. Inny mój kolega Stasiek, który odsiedział w PRL-u z 10 lat - urodził się w 1941. Wszyscy z klasycznych, przedwojennych, robotniczych rodzin. - Ojciec Mietka pracował jako drukarz, ojciec Staśka - jako studniarz. Rodziny o robotniczej tradycji PPS-owskiej, z silną pochwałą Polski przedwojennej, mimo bezrobocia i różnych perturbacji. I kiedy nastała Polska sowiecka to ojcowie Mietka i Staśka dali im taką świadomość, że ci moi koledzy opowiedzieli się przeciw nowemu porządkowi. Choć pewnie mogli karierki robić. Przecież nawet lumpy zapisywały się do ORMO, do partii, byli potrzebni - taka siła jak u bolszewii po rewolucji październikowej. Bezprawie, możliwość wyżycia się, pieniądze - to wszystko dawała partia. Byli na dole, a potem raptem na górze. - A ci chłopcy - Stasiek, Mietek - nie wstąpili w szranki nowej władzy. Doświadczeni przez okupację, musieli utrzymywać rodziny, więc kradli węgiel, sprzedawali papierosy na dworcu głównym, prowadzili drobne handelki. Takie życie. Cwaniactwo, kombinacje, ukraść, zahandlować - bo to nie nasze państwo. Oni nie przyjęli nowej rzeczywistości i buntowali się na swój nieprzemyślany sposób, na dziko, na ślepo.

Polskość była w nich żywa. Pan Mieczysław, pracując jako więzień na Śląsku w kopalniach, niedługo po wojnie, obijał mordy hanysom, którzy ostentacyjnie używali niemieckiego. "Jesteśmy w Polsce" - krzyczał do nich. - Przypominała mu się okupacja. Dlatego szedł do naczelnika i mówił, że nie chce słuchać tego germańskiego szwargotu.

Czuł istotę, jeśli chodzi o sprawy społeczne. Nie dał się kierownikowi i nie zapisał do partii. Na początku trafiał do więzienia nie za złodziejskie historie, ale za sprawy honorowe - np. pobicie esbeka, który chciał się wepchnąć przed kolejką do taksówki. - I Mietek w procesie sądowym nie miał żadnych szans. Bo trafił przed oblicze pani prokurator, w pełni dyspozycyjnej, która zdobyła ten stopień w parę miesięcy. System łamał ludzi. Jeśli stroną oskarżającą w procesie była władza, to człowiek nie miał szans. Taki jest początek drogi Mietka. Przypominają się przy okazji dokuczliwości życia codziennego w PRL. Ogromne kolejki na postojach taksówek. Walka w tych kolejkach, jak wszędzie. I uprzywilejowani np. ubecy, którzy wpychali się przed wszystkimi.

W książce "No i dobra, siedzę sobie", która jest spisaną opowieścią Mieczysława Przyjemskiego, przytacza on historie młodych, którzy praktykowali tzw. połyki - połykali łyżki, pałąki od wiader. Ale nie robili tego dlatego, że im odbijało. Był to wyraz bezsilności wobec niesprawiedliwych wyroków. - Zaraz po wojnie często siedzieli pod celą, bo nie mówi się w celi, z AK-owcami, WiN-owcami, NSZ-owcami albo wywłaszczonymi ziemianami, których też przecież nękano i otrzymywali swoiste wykształcenie więzienne. Dostawali nie tylko ugruntowanie światopoglądu, że nowa Polska jest krajem przemocy i zależności od imperium sowieckiego, ale także wiedzę. Mietek był inteligentnym chłopakiem, w więzieniach czytał Szołochowa, Dostojewskiego. Potrzebował książek bardziej niż ci dzisiejsi yuppies, którzy czerpią wiedzę tylko z internetu. - O więzieniu we Wronkach, jednym z najostrzejszych, mówił, że jeśli ktoś je przeszedł i nikogo nie sypnął, to tak jakby skończył uniwersytet. - Bo trzymali się zasady, by nie pęknąć, nie ulec władzy, naczalstwu, prokuratorom, tajniakom, psom, by po prostu trzymać się. Wszystko to był dla nich świat zewnętrzny, który próbował ich złamać. I mieli zasadę, że jak człowiek był twardy, powiedział "nie", to zdał egzamin. Zdarzało się kapowanie, ale ci "charakterni" nie dali się nigdy złamać. Mietek przywołuje postać Pepo, który chlastał się, ciął, bo nie chciał mieć żadnych związków z władzą, choć mógłby zyskać przywileje, gdyby trochę ustąpił. Te więzienia to była szkoła charakteru i zasad. I oni tych zasad się trzymali.

Wspomniana książka to świadectwo szczere aż do bólu. - To mówiony pamiętnik Mietka, który niczego nie ukrywa. Nie dokonuje własnej apoteozy. Niektórzy spowiadają się ze swego życia, przedstawiając je jako kolorowe i pełne sukcesów. Mietek - wręcz przeciwnie. Od strony zawodowej charakteryzuje siebie jako nieudanego złodzieja. Już matka mówiła mu, że jest niefartowny. Co skok to wyrok. Nie mówi, że był wielkim kozakiem i osiągał ogromne korzyści ze swego procederu. On odnosił byle jakie korzyści, a ciągle dostawał wyroki. PRL łamał tych ludzi. Może w innych warunkach niektórzy z nich zaszliby wysoko. Mietek był niezwykle pojętny, ciekawy życia. Jego spowiedź jest absolutnie prawdomówna.

Opisuje więzienia, które nie były w czasach stalinowskich wyłącznie miejscami odosobnienia. To były katownie. - Maluje średniowieczny koszmar tych więzień. Zapchane cele, stosunki między naczalstwem a więźniami traktowanymi jak bydło. System kar - polewanie zimną wodą w karcach, "katafalki", czyli związywanie pasami rąk i nóg na 48 godzin, co potwornie dręczyło ciało, mięśnie, kręgosłup. Wreszcie nabojki, czyli specjalne grupy szturmowe klawiszów, które wpadały do cel i maltretowały. "Wpadała atanda i tłukła" - jak relacjonuje Mietek. To opis bitych, katowanych zwierząt. W nich rosła agresja i absolutna niechęć do tzw. normalnego życia. Opis uzupełnia całkowita dyspozycyjność sędziów i prokuratorów w okresie stalinowskim. Mroczna karta systemu. Wszystko to, co opowiadali więźniowie polityczni i co IPN dalej odkrywa.

Resocjalizacja przez pracę polegała na tym, że jednego dnia więźniowie mieli za zadanie wykopanie 5-metrowego dołu, by następnego dnia ten sam dół zasypać. - To kojarzy mi się z opisem pobytu w Oświęcimiu znanego reżysera Bohdana Korzeniowskiego. Opowiadał, że zagoniono ich na bloku do roboty, by układali ogromną piramidę z kamieni. A potem kazano im te same kamienie przenosić w inne miejsce. Bezsensowna, frustrująca robota po nic, byle tyrać.

Niezwykle sugestywny jest też opis więziennego wyżywienia. "Później jak była odwilż po '56 to dawali dorsze gotowane, z oczami, z kośćmi, ze wszystkim, z pyskami, ryjami. Tego każdy się brzydził do ust brać, ale zacisnął oczy i jadł. Jedzcie dorsze, gówno gorsze - tak się mówiło". - Wstrząsająca historia stalinowskich więzień końca lat 40. i początku 50. Choć Mietek w pewnym momencie się do tego przyzwyczaił. Uznał fatalistycznie, że takie już będzie jego życie. Na to wskazuje refren jego opowieści. Każdą kolejną odsiadkę kwitował słowami: "No i dobra, siedzę sobie".

Był dobrym obserwatorem. Charakteryzuje jednego kierownika mówiąc: "To był komunizm materialny. Przez pryzmat złotówki". - Ładne określenie. W mówionym pamiętniku udało się zachować naturalny język Mietka. Z zawodu - tego nie złodziejskiego - był specjalistą od konserwacji wind, fachowcem w swojej dziedzinie. Pracował, w tych okresach, gdy chciał się poprawić i prowadzić poczciwe życie, m.in. w firmie pana Floriana Perepeczki, ojca słynnego aktora Marka. Mietek miał złote ręce. Kiedyś pan Florian nie chciał mu zapłacić i Mietek rozłożył się na szezlongu w jego mieszkaniu, czekając na wynagrodzenie. Dopiero synowa pana Floriana Agnieszka Perepeczko uregulowała należność. Kiedyś opowiadał mi, że na polach ciągnących się wzdłuż Spacerowej grywał w piłkę z Gromkiem, czyli Gromosławem Czempińskim. Wzdłuż Spacerowej znajdowały się kwartały pięknych domów przedwojennych. Tam mieszkali dostojnicy, wysocy oficerowie wojska i bezpieki, dygnitarze partyjni. Gromek już pewnie Mietka nie pamięta.

Kapitalny jest język pana Przyjemskiego. Opisując scenę bicia przez jednego z klawiszy, używa określenia: "po nerach mnie kluczami otulił". Bardzo to plastyczne i sugestywne, oddające ból. - Z drugiej strony ironia słowa "otulił".

Albo mówi: "Jak chłop ze wsi przywiózł gazetę, to myśmy czytali od dechy do dechy, a na wolności to przecież w 'Trybunę Ludu' śledzie ludzie owijali". - Czytając spisaną opowieść Mietka, miałem poczucie rozkoszy językowej. Jest wiele tak celnych skrótów, że od razu powstaje w głowie obraz. Mietek był mistrzem takich skrótów.

Inny fragment: "Sam nie piłem tego wina, bo można się było obalić. I w głowę, i w nogi wchodziło. Nogi gumowe, a głowa głupia". Albo: "Pomyślałem - zdrzemnę się. Przyłożyłem głowę do takiej zgrabnej ławeczki".- W książce udało się zarejestrować unikalny język Mietka - niepowtarzalną gwarę warszawską, sposób w jaki mówili chłopaki z ulicy, warszawskie cwaniaki, połączoną ze złodziejską kminą, językiem więziennym. Udało się utrwalić coś, co już przeszło.

Skąd pana przekonanie, że za kryminalną ścieżką Mieczysława Przyjemskiego i jemu podobnych krył się bunt? - Oni wpadali w kręgi przestępcze, bo dawały im pozory wolności. Że to ich życie jest poza władzą. My jesteśmy złodziejachy i robimy swoje, mamy swoje prawa. Wyroki? Trudno, koszty takiego życia. I dlatego ci chłopcy wchodzili w świat poza prawem. To była forma dzikiego, ślepego buntu wobec PRL-owskiej rzeczywistości. Może mitologizuję, ale znałem ich. Mietek niezwykle ożywił się kiedy okazało się, że zapraszam go do Collegium Civitas i spiszemy opowieść jego życia. Czuł, że zostawi po sobie ślad. Że jego życie nie będzie tylko nieznaną prawie nikomu opowieścią o beznadziejnie pechowym kryminaliście.

Przydupasy nowej klasy

Ci, co mają zasady, odczuwają wstręt do tego politycznego grzęzawiska. A ci "dynamiczni" - do koryta, do władzy! - o politycznym pobojowisku po aferze hazardowej z pisarzem Markiem Nowakowskim rozmawia Krzysztof Świątek.

Krzysztof Świątek: Jaki obraz klasy politycznej wyłania się ze stenogramów rozmów Zbigniewa Chlebowskiego i Mirosława Drzewieckiego z bonzami branży hazardowej? Marek Nowakowski: - Odpychający, moralnie naganny. Państwo dla tych polityków nie ma nic wspólnego z dobrem wspólnym, tylko z dobrem najcwańszej grupy społeczeństwa. I nawet nie jest ważne, czy ich łapy zostaną złapane w cudzej kieszeni. To mnie nie interesuje. Wystarczy świat ich powiązań, mentalności, przyjaźni. I język - ten, który mają na pokaz i ten właściwy, prywatny, który odsłania istotę ich postępowania.

W stenogramach roi się od wulgaryzmów, a politycy są na pasku podejrzanej maści biznesmenów. - Widać wyraźnie dualizm tej mowy. Jest mowa publiczna i potwornie z nią kontrastująca mowa prywatna. Ta dwoistość szalenie intryguje, a mieliśmy już z nią do czynienia. Te barwne, urocze dialogi Gudzowatego z Oleksym. Rozkosz... Teraz znowu język tych rozmów intymnych szalenie kontrastuje z językiem publicznym - pełnym troski, namaszczenia, pięknych sformułowań i mnóstwa frazesów. - A tu nagle "kur..a, nie pier..l, jak podchodzisz pod to, czy przejdzie czy nie przejdzie, docisnąłeś kur..a, trzeba szybciej". Szokuje bogactwo chodnikowej mowy, którą najwidoczniej posługują się na co dzień. To jest ich mowa. Co z niej wynika? Że przede wszystkim chodzi o pieniądze, umocnienie stanu posiadania, walkę z przeciwnikami. Ale nie przeciwnikami ideowymi, lecz przeciwnikami w interesach.

- Zdumiewa mnie, że nawet humaniści podlegają presji tej mowy. Przynajmniej ci, co się mieli za humanistów. Wcześniejsza rozmowa Michnika z Rywinem. Rozkosz... Michnik, który pisał "Z dziejów honoru w Polsce", cytaty z wieszczów, kochał Herberta jako sumienie poezji. A tu z tym Rywinem! Widać, że łączyła ich zażyłość. - Ludzie polityki i mediów w III RP są w konfidencji, mówią do siebie po imieniu. Michnik do Rywina: "Lwie", tamten "Adasiu", i ten język chodnikowy, który zbliża tych ludzi, dzięki niemu znajdują porozumienie. A potem wychodzą na trybunę albo piszą artykuł, używając języka kaznodziejskiego.

Politycy przed komisją hazardową są pełni troski o dobro publiczne. W rozmowach z biznesmenami używają języka konkretu, posługują się skrótami, półsłówkami. - To język ludzi, którzy się doskonale znają. Wystarczy im jedno słowo-klucz, czasem dwa. To rozmowy wspólników od mętnych interesów, od interesów na skróty.

Sobiesiak łaja Chlebowskiego: "To są kur..y tak, ja wiem. Ale byś wykorzystał do tego, kur..a, Mirka i tego drugiego, nie?".- Biznesmen się wkurza, bo widzi opieszałość urzędników państwowych, a jemu się spieszy. Przywykł do płynności i szybkości działań, a tu nagle zgrzyty i opory. Język ohydny ze względu na niechlujstwo i cynizm, który z niego wyziera. Absolutny egoizm. Nic więcej. W przypadku biznesmena to jeszcze zrozumiałe. Ale u ludzi, którzy rzekomo reprezentują państwo? Zgniła, odrażająca prywata, przy której państwo to folwark. - Znamienna scena: jeden z posłów dociska byłego ministra Drzewieckiego co do stopnia jego zażyłości z panem Sobiesiakiem. Pan Drzewiecki przekonuje, że chodziło tylko o sport, o golfa. I nagle wypala: "Radziłbym panu, panie pośle, także zainteresować się golfem. To wspaniały sport, tak człowieka relaksuje, uzdrawia". - Nie zdaje sobie sprawy, że przedstawia się w ten sposób jako człowiek z innego świata. Przecież golf jest szalenie kosztownym sportem. Nie wyczuwa, że ta zachęta może podziałać na niektórych jak płachta na byka. Zresztą poseł odparowuje, że niestety golf nie jest dla niego dostępnym sportem. - Ci ludzie mają swoje apartamenty na Florydzie, to inny świat. Politycy, niby to pracujący dla dobra publicznego, walczący ponoć o  sprawy nadrzędne - o Polskę - po prostu żyją ze światem biznesu za pan brat. Jedno żywi się drugim. I Drzewieckiemu to się wymknęło naturalnie. Jest ich świat wysoki i nasz niski - świat milionów ludzi, którzy żyją od pierwszego do pierwszego, walczą o fuchy, kombinują w sposób pańszczyźniany, żeby dorobić.

Przy politykach kręcą się asystenci, tacy jak pan Rosół.- To jeden z tych młodych działaczy nowego typu. Gładka, okrągła buzia, taka wypucowana twarz oseska, garniturek, ruchy grzeczne, zamaszyste i mowa, która płynie. Oni są wszyscy do siebie podobni. Działacze partyjni i państwowi niższego szczebla, ci asystenci, doradcy - przydupasy władzy wyższej. - Pamiętam tych młodych z socjalistycznych stowarzyszeń, których izba pamięci nazywa się teraz Ordynacka. To byli gładcy, sprężyści ludzie, wszyscy podobni. Z mową bystrą, inteligentną, ale wodnistą, zalewającą człowieka, może nawet oszałamiającą. Mieli pełne usta frazesów o państwie socjalistycznym, a czuło się jeden bodziec w ich życiu - karierę. Karierę za wszelką cenę. - Teraz ta nowa generacja jakby z ich genów. Może synowie? Oczywiście, inna frazeologia. Ale widzę łączność genetyczną i charakterologiczną. Wyczuli, gdzie są konfitury - trzeba tylko wstąpić w szranki polityczne. Być przydupasem swego szefa. Spełniać jego życzenia: i brudne, i czyste, po to, by szef był zadowolony z własnej omnipotencji. Jakakolwiek ideowość czy etyka musi być wyrzucona na śmietnik. Bo przeszkadza.- Obraz grząskiej klasy politycznej, podatnej na pokusy, związanej cynicznie ze światem biznesu. Sprzężenie, symbioza, bo to jest w interesie jednych i drugich. Te koneksje, dowody na bliskość, bruderszafty, spotkania towarzyskie, pogawędki niby tylko o sporcie.

Powtórka z PRL-u? - To kontynuacja. Za Gierka widziałem takie obrazki, np. w Serocku w lokalu "Złoty lin", gdzie Warszawa przyjeżdżała na dyskretne rozmowy, takie romansowe albo w interesach. Kiedyś wchodzę i widzę, że przy jednym stoliku siedzi sekretarz partyjny, znany mi handlarz walutą i jakiś aferzysta. - Pogrążeni w intensywnej rozmowie, w wielkiej zażyłości, towarzyskiej symbiozie, takiej na "ty", na wódzie. Mieli wspólne sprawy, jeden drugiemu pomagał. Sieć powiązań. Dziś ta sama formuła życia sprzężonego dygnitarzy, biznesmenów, doradców, konsultantów. To, co niby publiczne, dla ludzi, to wcale nie jest dla ludzi ani nie jest publiczne. To tylko fasada. Za SLD czy AWS działo się to samo.- Arogancka postawa biznesmena Sobiesiaka, który zaatakował komisję, dziwiąc się, że ktoś ma czelność się go czepiać, indagować, przypomniała mi postać znamienną dla zboczonego, nienormalnego przejścia z PRL-u do wolnej Polski. Związaną z tym balastem przeciągniętym celowo drogą porozumień i kompromisów, który rozlał się jak zaraza. - Chodzi o tragicznie zmarłego Ireneusza Sekułę, jednego ze zdolniejszych młodych aparatczyków PRL-u. Kiedyś widziałem go na ulicy. Obrazek, którego nie zapomnę. W dobrym płaszczu, długim jak sutanna, bo wtedy takie były modne, w ustach cygaro. Styl brazylijskiego plantatora kawy.- Wysiadł z limuzyny i wszedł do sklepu z szyldem: "Tylko whisky". A ja stanąłem sobie jako uliczny podpatrywacz. Po chwili wyszedł z dużą, plastikową torbą, w której brzęczało szkło. Pamiętałem go z telewizji, z plenum KC, ubranego w przaśny garniturek. Cechował go proletariacki sposób zachowania. A tu nagle Wall Street!

Politycy i biznesmeni pływają razem w mętnej wodzie. Wydawałoby się, że ozdrowieńczym nurtem będą dziennikarze. Ale Janina Paradowska publicznie głosi, że nie wie na czym polega afera hazardowa. Dominika Wielowieyska pisze o "sprawie hazardowej", jak ognia unikając słowa "afera". To dziennikarze nadający ton debacie publicznej, elita.

- Niestety, moim zdaniem większość dziennikarzy jest w ten układ uwikłana. I taka formuła życia i ich gwiazdorstwa publicystycznego im odpowiada. Są na pasku zgniłego układu. Partie formułują piękne programy i popadają w to samo grzęzawisko, a dziennikarze w tym gnojowisku robią swoje interesy. - Oni zawsze opowiadają się za układem, który od początku narodził się w mediach i głoszą np., że Jaruzelski to niejednoznaczna postać, tworzą poezję wallenrodyczną wokół niego. W przypadku polityka, który stał na czele państwa, liczy się to, co robił, a nie to, co być może myślał w nocy, leżąc w łóżku. - Wielu dziennikarzy ma rodowód PRL-owski, to wtedy zdobywali ostrogi. I zawsze są przy silniejszych. W PRL-u byli prostytutkami i przez lata służyli jednej władzy. Teraz dostali wiatru w żagle, czują się demiurgami i kształtują rzeczywistość wedle nihilistycznych wskazań. Janina Paradowska jest klasycznym dziennikarzem PRL-owskim, której bliżej do Mietków Rakowskich i innych "liberałów" tamtych czasów niż do prawdziwej zmiany Polski.

Jak mogą odbierać migawki z przesłuchań komisji hazardowej młodzi? - Bardzo twórczo: idź do polityki - zrobisz duży szmal! Oto widzą sposób na życie - wejść w takie cwaniackie układy. Patrzą na pana Rosoła, który przecież tak wysoko zaszedł i myślą sobie: o cholera, to jest droga! Albo na biznesmenów, którzy gdzieś wyrośli w lewiźnie. To może być zachęta, szczególnie dla tych, którzy są na rozbiegu, zaczynają dorosłe życie, chcą mieć sukcesy. - Partia wskazuje: jesteście młodzi, zdolni, przyjmujemy was, tylko musicie się wykazać. A pozostali? Ci, co mają zasady, bo w końcu jeszcze tacy są? Oni odczuwają rodzaj wstrętu do tego grzęzawiska, podszytego nieprawością, kłamstwem czy po prostu złodziejstwem. Im sumienie nie pozwala w to wchodzić, dlatego pogrążają się w pesymizmie, zamykają się w kokonie osobności, nie chcą brać w tym udziału. - Czyli część zostaje na aucie, a ci "dynamiczni" - do koryta, do władzy, do kombinacji, do asystentury! Przez parę lat będę przydupasem, ale potem może ministrem?

Pawlak, Misiak i ich klony Obłuda rządzącej koalicji, która obiecywała nam przyjazne państwo i demokratyczne standardy, może wywołać powszechną frustrację w społeczeństwie. Z demokracją w III RP ciągle jest źle - realną władzę sprawuje sejmokracja, mediokracja i plutokracja, bardzo rozpanoszyło się kolesiostwo i meritokracja. Zwłaszcza to ostatnie zjawisko importowane z Ameryki (przydzielanie stanowisk za zasługi dla partii politycznych) sprawia, że niekompetentnych polityków na państwowych posadach i biznesmenów robiących kokosy na "współpracy" z rządem mamy coraz więcej. Jest gorzej, a miało być lepiej, tylko niepoprawni zwolennicy PO i PSL mogą tego nie zauważać.

Albo demokracja, albo duże kanty małych polityków Małe kanty i szachrajstwa "zasłużonych" kolesiów i małych polityków na wysokich stanowiskach upowszechniły się w III RP, stanowią nie tylko poważny uszczerbek dla państwowej kasy, ale przyczynę stresu obywateli. Szczytem bezczelności można nazwać wystąpienie wicepremiera na konferencji prasowej, który swoją smykałkę do robienia interesów z instytucjami dotowanymi przez państwo reklamował jako przykład godny naśladowania. Czy lepsi od niego są ci, co nic nie robią, albo tacy, którzy nie mają mamy? - pytał retorycznie Waldemar Pawlak. Taktyka lidera PSL stosowana jest przez wielu polityków ze wszystkich ugrupowań, którzy usprawiedliwiają się podobnie - oni tylko wykorzystują możliwości, jakie zapewnia im państwo i samorządy (czytaj kolesie i ułomne prawo). Tak właśnie tłumaczył się senator PO Tomasz Misiak, żerujący na nieszczęściu bezrobotnych stoczniowców zanim "honorowo" zrezygnował z członkostwa w klubie PO. Misiaka z honorami jako "zdolnego i  kompetentnego senatora" pożegnał szef klubu, poseł Chlebowski. Jeśli jednak senator zabrał rządowym samolotem do Arabii Saudyjskiej narzeczoną i pokazywał się tam publicznie z wydekoltowaną partnerką, to chyba jest przygłupem, który ośmieszył nas i zdenerwował gospodarzy. Jeśli jego szef o tym nie wiedział i tego nie rozumie, to zapewne sam jest tępy i niekompetentny, co skłania do podejrzeń, że w klubie PO "zdolnych" Misiaków, Nitrasów, Palikotów i im podobnych jest dużo. Czy Waldemar Pawlak, koalicyjny koleś Donalda Tuska, jest niezatapialny, bo tego wymaga partyjny interes PO, jeszcze nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że poprzedni premier, poprzedniego watażkę polskiej wsi Andrzeja Leppera, właśnie za prywatę usunął z rządu z hukiem. Wiadomo też, że pomimo błędów i wypaczeń poprzedni rząd miał zasługi w walce z korupcją i nadużyciami władzy przez polityków. Obecnie na podobne działania rządu doczekać się nie możemy, chociaż bulwersujących afer jest więcej. Chyba dlatego, że PO to spadkobierca Kongresu Liberalno-Demokratycznego i z PSL rozumie się bez słów, a nawet bez kiełbasy i wódki zalecanej na koalicyjne narady przez biesiadnego błazna PO. Obecne PSL nie skupia najlepszych synów polskiej wsi, a raczej bękartów byłego ZSL - przybudówki PZPR uwłaszczonej na PRL-owskim majątku. Ponieważ wówczas władza miała zawsze rację, Pawlak nawiązuje do tamtej tradycji i mówi wprost, że niczego się nie boi, choć jego manipulowanie opinią publiczną jest nader oczywiste. Obrotny minister gospodarki na wspomnianej konferencji zanegował podstawową zasadę wolnorynkowej gospodarki - otwarte przetargi dla wykonawców i dostawców. Nieco później usłyszeliśmy, że jednak wybierał... najlepsze oferty. Właśnie na takich pozorowanych przetargach korupcja kwitnie jak Polska długa i szeroka. Wystarczy przecież, że jakiś koleś "załatwi sobie" u kolesia kontrakt i dostarczy od dwóch innych kolesiów dwie gorsze oferty, a transakcja w świetle dokumentów jest nie do podważenia.

Jakie media, taka świadomość obywatelska Łatwo zauważyć, że sensacyjne afery i skandale z udziałem polityków sprzedawane są opinii publicznej przez komercyjne media z myślą o powiększeniu nakładów gazet i zwiększeniu oglądalności programów, a więc z myślą o zyskach z reklam i prywatnych interesach właścicieli mediów. Nawet jeśli zaangażowanie w poszukiwanie prawdy stanowi główny motyw dziennikarskiej pracy, to jej produkt najczęściej dociera do opinii publicznej jako towar nadawcy lub wydawcy. I to sprawia, że ludzie mediom nie wierzą. Czują się też bezradni, pozbawieni jakiegokolwiek wpływu na działania posłów i  samorządowców, których sami wybrali. Gdyby media mainstreamu z uporem, konsekwentnie drążyły przypadki przekrętów, machlojek i kantów z udziałem polityków, gdyby społeczeństwo poznało bliżej mechanizmy korupcji i było na bieżąco informowane o korupcjogennych ustawach przygotowywanych przez polityków-biznesmenów to z pewnością wzrosłaby świadomość obywatelska i powszechne potępienie prywaty uprawianej przez wybrańców narodu.

Obywatelu broń się sam i czekaj na pospolite ruszenie Czy przed praniem mózgów przez media i polityków obywatele mogą się obronić? To będzie bardzo trudne dla obywateli uzależnionych od szklanego ekranu, ale możliwe w przypadkach kiedy obywatele postawią na własne myślenie i zachowają pewną rezerwę wobec autorytetów. Tylko wtedy demokracja w Polsce może mieć szansę.

Warto wziąć przykład z amerykańskiej historii. Najważniejsze co wnieśli w XIX wieku do amerykańskiej myśli politycznej R.W. Emerson i H.D. Thoreau, to idea niezależności człowieka wobec wszelkich autorytetów i hierarchii oraz wiara w zdrowy rozsądek ludzi w ich sumienia i poczucie sprawiedliwości. Dzięki temu narodził się na zachodniej półkuli wielki naród i powstała wielka demokracja, która przez sto lat była wzorem dla całego świata i która była bliska ideałom naszej Solidarności. II Rzeczpospolita też do tego wzoru nawiązywała, choć zapisała się w historii jako państwo autorytarne. Jednak tamten autorytaryzm był raczej symboliczny i wiązał się z uznaniem wielkich zasług Marszałka dla Polski; wielu widziało jego błędy, ale znakomita większość rodaków kochała Go i szanowała za płomienny patriotyzm i troskę o los naszego państwa. III RP ma również swojego Wielkiego Polaka w osobie Naszego Papieża. Podobnie jak w przypadku Piłsudskiego, uznanie zasług Jana Pawła II dla Polski rośnie po jego śmierci. Choć jego słów wielu z nas nie słuchało zbyt uważnie, nadal kochamy Go za wielki patriotyzm i miłość okazywaną rodakom. Tak jak Józef Piłsudski był symbolem i legendą walki z caratem i narodzin II RP, tak Karol Wojtyła pozostanie w pamięci narodu jako symbol i legenda walki z komunizmem i narodzin III RP. Obu tych Wielkich Polaków wyróżnia to, że potrafili obudzić ducha narodu i integrować nasze społeczeństwo dla dobra ogółu. Obaj nie wybierali rodakom gospodarczo-społecznego modelu państwa, ale prowokowali do myślenia o narodowych interesach. Trzeba o tym pamiętać teraz, kiedy rzesze wypromowanych przez media autorytetów i wyhodowanych przez partie polityczne użytecznych idiotów dławią rozwój demokracji obywatelskiej, narzucając swój punkt widzenia i wydając sądy w każdej sprawie.

Jan Kazimierz Kruk

Palikot pozywa Łażącego Łazarza Otrzymałem taką oto serię korespondencji. List pierwszy: Szanowny Panie, Zwracamy się niniejszym z żądaniem zaniechania naruszania przez Pana dóbr osobistych pana Janusza Palikota oraz usunięcia skutków dotychczasowych naruszeń, polegających na zamieszczaniu nieprawdziwych informacji oraz oszczerczych opinii na jego temat w ramach prowadzonego przez Pana bloga „Listy z emigracji wewnętrznej” (www.antydziad.salon24.pl). Żądamy usunięcia się wszystkich wpisów odnoszących się do pana Janusza Palikota, zaprzestania krytycznych wypowiedzi na jego temat w przyszłości oraz opublikowania na Pańskim blogu przeprosin o następującej treści: „Wyrażam szczere ubolewanie w zawiązku z publikacjami na niniejszym blogu, które naruszyły dobra osobiste Pana Janusza Palikota, w tym w szczególności jego dobre imię. Wyrażane przeze mnie opinie oparte były na nieprawdziwych okolicznościach oraz zawierały nieuprawnione oceny.” Spodziewamy się usunięcia wspomnianych notek oraz opublikowania przeprosin niezwłocznie, jednak nie później niż w dn. 5 sierpnia 2010 r. W przypadku bezskutecznego upływu wyznaczonego terminu, zwrócimy się z żądaniem usunięcia Pańskiego bloga do spółki prowadzącej platformę internetową Salon24.pl oraz skierujemy przeciwko Panu pozew o usunięcie skutków naruszenia dóbr osobistych, w tym o stosowne zadośćuczynienie pieniężne. Rozważymy wówczas ponadto skorzystanie ze środków ochrony przed zniesławieniem przysługujących panu Januszowi Palikotowi jako funkcjonariuszowi publicznemu na gruncie przepisów karnych. Z poważaniem, Rafał Olszewski

List drugi: Zwracam się do Pana w związku z publikacjami na blogu www.antydziad.salon24.pl godzącymi w reputację pana Janusza Palikota z prośbą o zmodyfikowanie niektórych wpisów (szczegóły prześlę w kolejnym emailu, po dokładniejszym zapoznaniu się z Pana blogiem). Reprezentuję firmę PR, której powierzona została ochrona wizerunku Pana Posła w Internecie oraz prowadzenie negocjacji w tym zakresie. Najprawdopodobniej otrzymał Pan już pismo z od prawników Pana Janusza z żądaniem zaprzestania publikacji na jego temat. Chciałbym zapewnić, że kancelaria prawna działała nieco zbyt radykalnie zwracając się do Pana z określonymi żądaniami oraz grożąc podaniem do sądu. To ostatnie jest ostatecznością, ponieważ Pan Janusz nie jest zainteresowany eskalowaniem konfliktu z blogerami ani przenoszeniem go na forum sądowe, czy ogólnie mówiąc – publiczne roztrząsanie pewnych spraw. Jestem przekonany, że możliwe jest zawarcie kompromisu – nie jest naszą intencją ograniczenie Pana swobody wypowiedzi, ale pewne świadome mitygowanie niektórych treści, które naruszają reputację Pana Posła. Pewne uwagi krytyczne są naturalne, z uwagi na różniące Panów opcje polityczne i światopoglądowe, jednak te różnice nie powinny przysłonić podobieństw (Pan Janusz sponsorował przykładowo młodzieżowy zespół muzyki katolickiej „Arka Noego” oraz tygodnik „Ozon”, na łamach którego gościli publicyści związani z PiS). Pan Poseł Palikot podejmuje szereg działań związanych z ochroną suwerenności Polski, o których media nie mówią na co dzień, ale jednym z takich działań jest kwestia katastrofy smoleńskiej. Wiadomo z całą pewnością, że zamachu nie sposób wykluczyć i również w tym temacie działa Pan Janusz. Dlatego odsądzanie Go od czci i wiary, w czym niestety bierze Pan udział, nosi znamiona bezsensownej  i szkodliwej działalności. Chciałbym poprosić Pana o skorygowanie pewnych sądów na temat Pana Palikota oraz spokojne zastanowienie nad problemem. Mamy nadzieję, że zechce Pan zmienić dotychczasowe wpisy na bardziej odpowiedzialne i mniej krzywdzące. Zdajemy sobie sprawę jak ważna jest Pana wiarygodność jako blogera, dlatego nie spodziewamy się usuwania wpisów ani radykalnych zmian, ale pewnego przeorientowania wydźwięku publikacji dotyczących Pana Janusza Palikota. Będziemy to w stanie docenić i podjąć pewne zobowiązania wobec Pana, zarówno w wymiarze operacyjnym w projektach prowadzonych przez Pana, nie wykluczamy również podjęcia zobowiązań o wymiarze stricte finansowym. Najlepiej byłoby wszelkie kwestie omówić podczas naszego osobistego spotkania. Z pozdrowieniami, Piotr Tyszkiewicz Doradca PR & negocjator e-mail: Piotr.Tyszkiewicz@ymail.com

List trzeci: Szkoda, że Pan nie odpowiedział na wczorajszą moją propozycję. Może wobec tego niech Pan zaproponuje czas spotkania? Niech się Pan pośpieszy, Pan ma sporo do zyskania w tej sprawie, a mój klient nie ma zbyt dużo cierpliwości. Z poważaniem,

Piotr Tyszkiewicz Doradca PR & negocjator e-mail: Piotr.Tyszkiewicz@ymail.com

ŁŁ: czekam na dalszy rozwój wypadków. Ostrzegłem te osoby, że sprawę traktuję jako nacisk polityka na media obywatelskie. Jest to niewatpliwie próba zamknięcia mi ust. Sprawę będę się starał maksymalnie nagłośnić. Mam nadzieję, że blogerzy mi w tym pomogą. Na ewentualną rozprawę sądąwą zaprosze też gazety i telewizję. Pozdrawiam wszystkich internautów z urlopu. Łażący Łazarz

Ostatni artykuł Rafała Gawrońskiego przed aresztowaniem z paragrafu 212 Do psychiatryka Na razie idę do więzienia, mimo że zwróciłem się do Prezydenta RP o zastosowanie swych konstytucyjnych uprawnień. Jeżeli nie zachoruję na wirus samobójczy w więzieniu lub nie dotknie mnie inny nieszczęśliwy wypadek jak np. połamanie palców, wyrwanie języka, trepanacja czaszki metodami tradycyjnymi lub inne z tych kategorii to obiecuję, że w dalszym ciągu postaram się myśleć i wyrażać moje myśli pisaniem, mową lub innymi zmysłami. Żaden zbrodniarz totalitarny nie zmusi mnie przemocą do zmiany i odrzucenia daru danego mi od Boga to znaczy myślenia, a tym samym wyrażania mojej woli i opinii w mojej sprawie! Poniższy artykuł miał zostać opublikowany na łamach www.aferyprawa.com. Portal został jednak zaatakowany na dzień przed aresztowaniem Rafała Gawrońskiego i jest nieczynny aż do dnia dzisiejszego [Portal znów działa - admin]. Artykuł otrzymałem dzisiaj mailem od redaktora naczelnego Afer Prawa, Zdzisława Raczkowskiego. Z uwagi na powagę sytuacji i bezpośrednie zagrożenie zdrowia, a może i życia Rafała Gawrońskiego, publikuję go w całości, mimo że zawiera treści, które mogą być zinterpretowane przez chore prawo jako oszczerstwa. Niektóre podkreślenia są mojego autorstwa. M.P. Do więzienia (lub psychiatryka) za słowo, czyli dalej na topie artykuł 212 kodeksu karnego!

Rafał Gawroński

Do końca listopada 2009 roku, kiedy to Prezydent Lech Kaczyński podpisał nowelizację kodeksu karnego na podstawie art. 212 tego kodeksu skazano 1069 osób, w tym 241 dostało karę pozbawienia wolności przez okres 12 lat obowiązywania tego haniebnego prawa antypolskiego, antykonstytucyjnego i antycywilizacyjnego. Za sprawą listopadowej nowelizacji pozbawienie wolności będzie możliwe już tylko w przypadku zniesławienia za pomocą środków masowego komunikowania, a wymiar najwyższej kary został zmniejszony z dwóch lat do roku. Co za rozkosz. Dziwne, że Prezydent uczestniczył w balu dziennikarzy w Warszawie tego roku skoro podpisał wstyd demokracji czyli karanie za to, co człowiek myśli wypowiadając swoje myśli ustnie lub pisemnie. Balowanie dziennikarzy bądź co bądź ze swoim po części represjonistą, lub – jak kto woli – przyzwalającego na represjonowanie dziennikarzy i nie tylko, to niewątpliwy objaw syndromu sztokholmskiego typowego dla masowych ofiar przestępstw, które zostały spowodowane represjami całego narodu przez juntę wojskową Jaruzelskiego. Błędem jest interpretowanie grubej kreski na zasadzie chrześcijańskiego miłosierdzia którego większość nie rozumie, a kościół nie tłumaczy bo jest zajęty odzyskiwaniem nieruchomości, będąc w zmowie ze złodziejami własności prywatnej przy okrągłym stole z kantami. [Admin protestuje przeciwko temu sformułowaniu: nie "Kościół", ale konkretni ludzie Kościoła, którzy będą odpowiadać przed Najwyższym za swoje czyny] Panowie hierarchowie – nie biesiaduje się z przestępcami do czasu, gdy oni nie dokonają zadośćuczynienia i naprawienia krzywdy ofiarom. Czy zapomniano o tej doktrynie? Czy może zbrodniarze totalitarni mający po sto wyroków śmierci (mordów doktrynalnych) na Polakach i katolikach kupili sobie odpust grzechów i teraz w majestacie szacownych obywateli i parafian utrwalają juntę urzędniczą w Polsce za kilka tysięcy złotych miesięcznie z budżetu państwa? Totalitarne złodziejstwo naszych czasów i wszelakie bezprawie w rzekomych aktach prawnych w Dekrecie o reformie rolnej i Dekrecie Bieruta nie wspomnę nigdy nie mogą i nie będą wyznacznikami stosowania prawa w Rzeczpospolitej. Mordowaniem ludzi i rabowaniem ich własności danej od Boga, a nie od bolszewika czy faszysty oraz stosowaniem terroru policyjno-prokuratorsko-sądowego w stosunku do upominających się o swoje prawa ust nam nikt nie zatka. Czyżby Kościół zapomniał o potomkach swych fundatorów w Polsce i wielopokoleniowych rodzinach patriotów i żołnierzy którzy wiele ziem otrzymali od Króla za obronę Kościoła i Rzeczpospolitej? Za garść srebrników jesteśmy oddani pod panowanie zbrodniarzy totalitarnych stale sprawujących władzę w mojej ukochanej Ojczyźnie. Zakończę ten wątek stwierdzeniem, że tolerowanie krzywdy ludzkiej jest największym złem. Kodeks karny to najczęściej nowelizowana ustawa. Nie ma zatem zrozumiałych względów parafowanie kodeksu karnego, zwłaszcza gdy Prezydent Kaczyński sam był ofiarą stosowania artykułu 212 k.k. i z tego też powodu był sądzony w sprawie Kaczyński – Wachowski za nazwanie Wachowskiego wielokrotnym przestępcą, tak samo jak ja nazwałem swego oprawcę kierując pisma do konstytucyjnych organów państwa. Co zatem przyświecało Prezydentowi że tę haniebną ustawę podpisał? Tak naprawdę nie dowiemy się a jeżeli już to będzie to oświadczenie „w stylu zostałem zmuszony sytuacją”. Ja dotknięty osobiście takim artykułem nigdy bym nie podpisał nowelizacji kodeksu karnego lub zgłosił jego nowelizację uwzględniając wyeliminowanie totalitarnych paragrafów których jest niestety w tym kodeksie więcej. U władzy szybko zapomina się o problemach innych osób, ale również i swoich tak, jak poseł Czarnecki zapomniał, że kiedyś miał przyjaciół co mu w biedzie pomagali, a teraz on ich nie chce znać – przepraszam, nie przypomina sobie o nikim, kto mu w życiu wielokrotnie pomagał. Podobnie jak Prezydent, który zapomniał o swojej sprawie z Wachowskim bo jest teraz Prezydentem. Niech przykład Ministra Ziobry będzie dla niego ostrzeżeniem – tak samo ja staram się ostrzec naszego Prezydenta R.P. przed bezprawiem i zapaścią cywilizacyjną spowodowaną stosowaniem praw totalitarnych w Polsce, które mogą być użyte przeciwko niemu również i po zakończeniu kadencji jako forma represji za jego opinie. Czy chcemy żeby przemoc była używana w stosunku dla ludzi myślących zgodnie z ich logiką myślenia lub w stosunku do tych którzy myślą inaczej i z którymi się nie zgadzamy? To zależy czyj sposób myślenia jest obecnie modny, ważny, decyzyjny, opiniotwórczy i kto ma większość w społeczeństwie to może nam narzucić swoją wolę myślenia. Otóż nikt nie ma prawa narzucić nam swej woli i doktryny myślenia. Ani stosem, ani gilotyną, ani strzałem w tył głowy, ani więzieniem nie może wymóc na nas właściwego sobie tylko lub doktrynalnego sposobu myślenia i zmusić nas do wyrażania opinii innych osób lub danej doktryny. Prawo wolnej woli, opinii więc myślenia mamy dane w posagu od Boga i nie pierwszy lepszy wyznawca oszukańczej teorii społecznej będzie nam ją narzucał więzieniem lub innymi represjami. Jestem gotów pójść do więzienia, ponieważ nie wyrzeknę się posagu danego mi od Boga. Palenie książek i niszczenie innych form myślowych człowieka sprowadza nas do roli zezwierzęcenia, gdy tymczasem wolą Boga jesteśmy jemu podobni więc i myślący tak jak i On. To nie On wymyślił więzienia i zakłady psychiatryczne dla człowieka za myślenie, wyrażanie swej woli, opinii. Czyżby chciał nas karać za coś co nam dał z premedytacją? Kto tutaj w końcu jest przestępcą – Bóg czy totalitarni zbrodniarze ze swymi kryminalnymi prawami? Dla mnie odpowiedź na to pytanie nie stanowi nawet chwili zawahania a dla szacownych czytelników? Otóż wolną wolę, czym jest także myślenie, a co za tym idzie mowa i czynności ruchowe umożliwiające mówienie, malowanie i pisanie, otrzymaliśmy wraz z prawem własności i prawem do rodziny od Boga a nie od funkcjonariusza który stara się wyszarpać nam te pierwotne prawa z gardła mówiąc: „nie będzie pierwszy lepszy warchoł nas tutaj pouczał i wyrażał opinii o nas; do celi z nim, kara musi być”. Prezesowi Wyższego Sądu Dyscyplinarnego Naczelnej Rady Adwokackiej w osobie niejakiego Jerzego Naumanna wyjaśnia że: „Odpowiedzialność karna za słowo mogłaby być zniesiona, gdybyśmy mieli dziennikarstwo powszechne, hołdujące wysokim standardom etyki zawodowej. Dopiero zaczynamy wypracowywać taki poziom” („Dziennikarstwo”, art. Oliwii Dusińskiej). Należy zauważyć że ów prezes bezprawnie uzurpuje sobie prawo do wypracowywania właściwych standardów innej korporacji zawodowej. Jako adwokat ma on swój interes w tym żeby było jak najwięcej absurdów prawnych wtedy może się on wykazać swoją elokwencją i wspaniałym rzemiosłem ściemy, broniąc dziennikarza w procesie karnym i dbając oczywiście o swój portfel. Zgodzę się, że nie można nikogo pomawiać. Ale od tego są sądy cywilne, a nie karne. Została wyrządzona szkoda to należy tę szkodę naprawić. I do naprawienia szkody służą obecnie pieniądze a nie lochy lub jak kto woli kazamaty. Ale sądy w Polsce zasądzają znikome kwoty więc lepiej jest jak będzie przemoc i więzienie w wykonaniu rzekomego państwa prawa. Terror wydziału karnego każdy odczuje dotkliwie z dożywotnią gwarancją, że nigdy nie powie lub napisze coś złego na władzę. Zakład psychiatryczny także może być użyty do terroru społeczeństwa i dziennikarzy, tylko uwaga – Zachód nie lubi tego typu wymuszania zmian myślowych w człowieku i lepiej przyjmuje krótkie wyroki więzienia co dla dziennikarzy lub innych myślących inaczej jest najczęściej połączone z utratą pracy i z nazewnictwem „dziennikarza przestępcy” dając mu niezwłocznie utratę wiarygodności w jego działaniu „forever”. Wyobraźmy sobie że ci co dostali wyroki z art. 212 k.k. założą stowarzyszenie i znowu idą siedzieć jako zorganizowana grupa przestępcza, a prezes stowarzyszenia na dodatek dostaje karę za sprawstwo kierownicze.

Polska jest regularnie skazywana przez Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasbourgu. Czy sędziowie Trybunału Konstytucyjnego wiedzą o tym, stwierdzając że artykuł 212 k.k. jest zgodny z Ustawą zasadniczą ? Umowy międzynarodowe należy wykonywać, a jeżeli nie ma się takiego zamiaru to należy się wypisać z organizacji w tym Rady Europy i Unii Europejskiej. Orzeczenia Trybunału w Strasbourgu są elementami prawa o charakterze międzynarodowym i wydających wyroki w Polsce niezgodne z prawem międzynarodowym należy karać więzieniem, a w konsekwencji utratą pracy. Tak samo jak dziennikarz i każdy inny obywatel ma odpowiadać karnie za naruszenie ustawy, tak sędzia, prokurator i policjant który wykonywał stronniczo czynności dowodowe też musi odpowiadać karnie na tej samej zasadzie za niezgodne z prawem międzynarodowym wydawanie wyroków i uczestnictwo w nich. Brak odpowiedzialności wszystkich uczestników postępowań za treści wyroków niezgodnych z umowami międzynarodowymi jest bezpośrednim naruszeniem Konstytucji RP i działaniem na szkodę Rzeczpospolitej Polskiej spychającym nas na dno cywilizacji. Akceptacja odpowiedzialności będzie wypełnieniem przestrzegania prawa przez wszystkich uczestników postępowań sądowych, a nie tylko tych naznaczonych-sądzonych do eliminacji w majestacie rzekomego państwa prawnego. Umożliwi także wszystkim „świętym” i bezkarnym przestrzeganie Konstytucji RP których ona dotyczy w równym stopniu ich jak nas. Szczególnie polecam im art. 2 (Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej.), art. 9 (Rzeczpospolita Polska przestrzega wiążącego ją prawa międzynarodowego.), a w szczególności art. 32 (pkt. 1 (Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne.) pkt. 2 (Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny.). Poruszając powyższe artykuły ustawy zasadniczej, a nie np. art 54, pragnę zwrócić uwagę wszystkim myślącym, w tym sporej rzeszy dziennikarzy, że skoro za wypowiadanie, pisanie, malowanie swoich myśli idzie się do więzienia, to na pewno za łamanie umów międzynarodowych przez sędziów w tym także z Trybunału Konstytucyjnego i działanie na szkodę Rzeczpospolitej Polskiej powinno się iść siedzieć na co najmniej na kilka lat, aby zrozumieć sens wolności słowa oraz prawa międzynarodowego i zapisów Konstytucji RP. Wielu z nich powinno zobaczyć z bliska miejsca męczeństwa wielu Polaków, jak na ul. Rakowieckiej i ul. Koszykowej w Warszawie, dla których jedyną winą był brak akceptacji sposobu myślenia zbrodniarzy totalitarnych. Ale cóż, każdy sobie kroi prawo na swój strój. Na razie idę do więzienia, mimo że zwróciłem się do Prezydenta RP o zastosowanie swych konstytucyjnych uprawnień. Jeżeli nie zachoruję na wirus samobójczy w więzieniu lub nie dotknie mnie inny nieszczęśliwy wypadek jak np. połamanie palców, wyrwanie języka, trepanacja czaszki metodami tradycyjnymi lub inne z tych kategorii to obiecuję, że w dalszym ciągu postaram się myśleć i wyrażać moje myśli pisaniem, mową lub innymi zmysłami. Żaden zbrodniarz totalitarny nie zmusi mnie przemocą do zmiany i odrzucenia daru danego mi od Boga to znaczy myślenia, a tym samym wyrażania mojej woli i opinii w mojej sprawie ! Ja tu sobie o poważnych sprawach, a tu karnawał cały rok, więc hulaj dusza prawa nie ma a bal popaprańców i przebierańców trwa. Solidarny ze wszystkimi skazanymi z art 212 k.k. dedykuję artykuł m.in. Panu Klaudiuszowi Wesołkowi, jako imperialista zaplutych karłów reakcji. Idę siedzieć za sprawę i nie zapłacę ani złotówki nikomu za moje myśli, moje opinie w mojej sprawie, ponieważ są one moją własnością i zastrzegłem sobie wszelkie prawa do nich. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, więc ja darów od Boga nie będę się wyrzekał dla pierwszego lepszego totalitarnego kacyka i dla kogokolwiek.

Rafał Gawroński Prezes Stowarzyszenia Ziemiańskiego w Polsce. E-mail: rafal-gawronski@wp.pl

Germański kult śmierci Niestety, zaraza się szerzy. Nekrofilia i kult Tanatosa dotarły do Niemiec. Po tym, jak w Duisburgu w czasie Parady Miłości zatratowano 21 osób, kraj pogrążył się w niepotrzebnej, niezrozumiałej dla cywilizowanego świata zachodniego, żałobie. Uderza fakt, że żaden z czołowych niemieckich pisarzy nie opublikował na łamach polskiej lub amerykańskiej prasy wnikliwej analizy swoistego niemieckiego przywiązania do klęski i śmierci. Żadna filozofka nie zastanawia się nad tym kuriozalnym zjawiskiem, żaden polityk nie krzyczy, że nie wolno grać trumnami, żaden minister z Urzędu Kanclerskiego nie potępił nekrofilii w austriackim tabloidzie. Nikt nawet nie wyśmiewa się z ofiar w swoim blogu. I niestety także w Niemczech natychmiast pojawił się chrześcijański fundamentalizm. Nie zważając na rozdział Kościoła od państwa, kanclerz, prezydent i premier Nadrenii Północnej-Westfalii wzięli udział w nabożeństwie żałobnym. Władze nie nakazały usuwania kwiatów, zniczy ani nawet krzyży położonych w miejscu tragedii przez miejscowych nieoświeconych. Burmistrz Duisburga Adolf Sauerland nie miał niestety odwagi naszego prezydenta elekta. Nierozsądnie stawia się natomiast pytanie o odpowiedzialność, także odpowiedzialność polityczną. Demonstranci domagają się ustąpienia burmistrza Sauerlanda. A przecież jest oczywiste, że winni są ci, którzy się tam niepotrzebnie pchali. Gdyby zostali w domu, nic by się im nie stało. Niestety, nie ma w Bundestagu nikogo, kto by to tak przekonująco wytłumaczył, jak czynią to u nas prominentni posłowie PO ze Stefanem Niesiołowskim na czele. Odwołanie burmistrza jest więc tylko kwestią czasu, bo – jak mówiła w swym przemówieniu premier Nadrenii Północnej-Westfalii – ta tragedia nie zdarzyła się w przestrzeni, w której zawieszona została odpowiedzialność. Tunel w Duisburgu to przecież nie lotnisko w Smoleńsku. Wszystkie te niepokojące fakty zdarzyły się zapewne dlatego, że Niemcy nie mają swoich prawdziwych autorytetów i kompetentnych filozofek i politolożek. Brakuje im Wajdy, Bartoszewskiego, nie mówiąc już o Kutzu, Palikocie i Niesiołowskim. Proponuję więc, by w ramach sąsiedzkiej pomocy wysłać do Duisburga i Berlina komisję złożoną z tych ekspertów, wspartą wybitnymi polskimi intelektualistami i intelektualistkami, by pomogli uchronić zaprzyjaźniony kraj od fali irracjonalnego fanatyzmu. Wszak pokazaliśmy wszem i wobec, co należy czynić, by państwo zdało egzamin.

Zdzisław Krasnodębski http://blog.rp.pl/blog/2010/08/05/zdzislaw-krasnodebski-germanski-kult-smierci/

Autor jest filozofem społecznym, profesorem Uniwersytetu w Bremie i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz współpracownikiem “Rzeczpospolitej”. Admin przypomina, że – a jakże! – i nasi prominenci również brali udział w nabożeństwach. Pan hrabia Komorowski przyjął Komunię Świętą, pan Ryszard Kalisz czytał na głos w kościele, a przy okazji ogłoszono p. Jarugę-Nowacką osobą „świętej pamięci”.

Aleśmy zaskoczeni są… Decyzja polskiego sądu to problem dla Niemiec Decyzja polskiego sądu w sprawie wydania do Niemiec domniemanego agenta Mossadu Uri Brodsky’ego jest problematyczna dla władz Niemiec, bo nie może on być sądzony za szpiegostwo – informuje tygodnik „Der Spiegel” w internetowym wydaniu. Prawniczy sukces może okazać się polityczną klapą. Oskarżenie o szpiegostwo jest wykluczone. Podejrzany może wyjść z tego z karą grzywny – napisał „Spiegel”, który w czerwcu jako pierwszy poinformował o zatrzymaniu w Warszawie domniemanego izraelskiego agenta; Brodsky miał być zamieszany w zabójstwo lidera Hamasu Mahmuda al-Mabhuha w Dubaju w styczniu tego roku. Według portalu „Spiegel Online” prokuratura federalna w Karlsruhe prawdopodobnie będzie zmuszona przekazać dochodzenie prokuratorom w Kolonii, gdzie Brodsky może być oskarżony jedynie o poświadczenie nieprawdy i fałszerstwo. Prokuratura federalna oraz resort sprawiedliwości wstrzymują się z oficjalnym stanowiskiem do czasu przedłożenia im decyzji polskiego sądu na piśmie. Brodsky został zatrzymany 4 czerwca na warszawskim lotnisku na podstawie wydanego w Niemczech Europejskiego Nakazu Aresztowania. Ciążą tam na nim zarzuty działalności wywiadowczej przeciw Niemcom, poświadczenia nieprawdy i pomocy w sfałszowaniu dokumentów dla osoby, która miała brać udział w zabójstwie lidera Hamasu. 7 lipca Sąd Okręgowy w Warszawie orzekł, że może on być przekazany do Niemiec, ale mógłby tam być ścigany nie za szpiegostwo. Zdaniem SO w wątku szpiegostwa nie została też spełniona tzw. zasada wzajemności, która jest warunkiem wydania kogoś obcemu państwu. W Polsce nie jest bowiem karany udział w wywiadzie przeciw Niemcom, a w Niemczech – przeciw Polsce. Zarazem SO uznał, że nie ma przeszkód do wydania Brodsky’ego za ścigane w obu państwach „przestępstwo pospolite”: poświadczenie nieprawdy i fałszerstwo. Sąd Apelacyjny w Warszawie utrzymał lipcowe postanowienie sądu I instancji. Niemieccy śledczy podejrzewają, że Brodsky, który w Niemczech miał posługiwać się paszportem na nazwisko Alexander Verin, mógł zajmować się pozyskiwaniem fałszywych tożsamości dla agentów Mossadu w Europie. Jak informuje „Spiegel”, przemawiają za tym dane na temat jego podróży po kontynencie – z Niemiec do Szwajcarii i krajów bałtyckich. W Niemczech pomógł on w uzyskaniu paszportu na nazwisko Michael Bodenheimer. Mężczyzna, któremu wydano dokument, twierdził, że jego rodzice uciekli z III Rzeszy przed prześladowaniami Żydów. Osoba posługująca się tym paszportem miała uczestniczyć w zamachu na lidera Hamasu. 19 stycznia Mahmud al-Mabhuh, jeden z założycieli Brygad Ezedina al-Kasama, wojskowego skrzydła Hamasu, został zamordowany w hotelu w Dubaju. O zabójstwo policja emiratu oskarża izraelskie służby wywiadowcze. Zabójcy posługiwali się paszportami państw Zachodu. W związku z zamachem Interpol poszukuje 27 osób. (TSz) Za Onet.pl

Czy pamiętacie, drodzy goście, proroctwa Waszego admina, że g… temu żydowskiemu przestępcy zrobią? No i spełniły się dokładnie. Nie dlatego, że z admina taki jasnowidz, ale dlatego, że tylko idiota nie dostrzega, iż Żydzi są nietykalni.

Najstarszy spośród socjalizmów – wywiad z prof. Henrykiem Kieresiem Z prof. Henrykiem Kieresiem, profesorem KUL, filozofem, polonistą, kierownikiem Katedry Filozofii Sztuki KUL, członkiem Towarzystwa Naukowego KUL, członkiem założycielem Polskiego Towarzystwa Tomasza z Akwinu – oddziału Società Internazionale Tommaso d’Aquino, członkiem Komitetu Naukowego Powszechnej Encyklopedii Filozofii, przewodniczącym Komitetu Naukowego Encyklopedii „Białych Plam” rozmawia Radosław Brzózka.

Zwykle źródeł liberalizmu upatruje się w rewolucji francuskiej oraz w myśli tych, którzy dali jej teoretyczne podwaliny. Nowa oświecona epoka odcięła się radykalnie od starych błędów. Czy rzeczywiście? Jakie wskazówki dla zrozumienia liberalizmu daje nam filozofia? Rzeczywiście, panuje tego rodzaju przekonanie, że rewolucja francuska czy cały okres oświecenia dały jakieś teoretyczne podstawy liberalizmu. Tak jest, jeśli się patrzy na historię Europy, na jej poznawczo-myślowe dokonania, w sposób – powiedziałbym – płytki. Właściwych źródeł tego, co można określić szeroko liberalizmem, należy szukać w filozofii, a dokładnie mówiąc, w jej błędach. Już starożytni Grecy dostrzegali problem człowieka i problem ten, choćby w kulturze mitologicznej, wyrażał się w postaci dwóch przeciwstawnych ujęć człowieka. Jedno ujęcie mieściło się w ramach tzw. tradycji apollińskiej, w której, najkrócej mówiąc, istotą człowieka i polem jego człowieczeństwa był rozum, a z drugiej strony w nurcie dionizyjskim, który skłaniał się ku pierwiastkom pozaracjonalnym bytu ludzkiego. To dualistyczne pęknięcie w pojmowaniu człowieka jest w kulturze Europy obecne od jej historycznych początków po dziś dzień. Faza mitologiczna kultury europejskiej została przezwyciężona przez filozofię – mówię o historycznym początku tego przezwyciężania, ponieważ trwa ono nadal, nadal myślimy mitologicznie (błędy filozoficzne sprzyjają powrotom mitologii) – ale mimo odkrycia filozofii wspomniane pęknięcie pozostało, jakkolwiek w pojmowaniu człowieka przeważały wątki racjonalne, czy nawet racjonalistyczne. W ujęciu mitologicznym człowiek nie był autonomicznym podmiotem własnych działań, ale raczej sumą funkcji, zależał od świata wyższego, świata bogów, świata przyrody. Filozofia podniosła człowieka do rangi bytu żywego, rozumnego i wolnego, a więc takiego, który na tle poznania, na tle wiedzy zdobytej autonomicznym rozumem podejmuje decyzje wolne i kształtuje w ten sposób swoją teraźniejszość i przyszłość. Kiedy śledzimy dzieje filozofii, choćby w oparciu o jakiś podręcznik, to zwraca uwagę silny racjonalizm Greków, niemniej jednak kiedy zajrzymy głębiej, dostrzeżemy, że już od historycznych początków filozofii toczy się w niej zmaganie pomiędzy nurtem realistycznym, a więc takim, który respektuje istnienie świata, jego racjonalność, który respektuje to, że człowiek jest też bytem rozumnym, wolnym, poznającym świat, budującym ten świat, a nurtem idealistycznym, który wyrasta z podejścia tzw. krytycznego w filozofii, odrzucającego świadectwo zdrowego rozsądku. Podejście krytyczne, czyli idealizm wymaga od filozofii – a pamiętajmy, że ta zawsze leży u podstaw kultury, bez względu na to, czy jest wyeksplikowana w jakiś sposób, czy też istnieje w postaci niewypowiedzianych wprost założeń – krytyki poznania w punkcie wyjścia, dotarcia do władzy poznawczej, źródła wiedzy czy do jakiejś dyspozycji, która byłaby źródłem wiedzy prawdziwej, rzetelnej. Tym podejściem jest skażona cała grecka tradycja. Nawet gdy poznajemy myśl Arystotelesa, który dał mocne podstawy realizmowi, dostrzegamy, że zwieńczenie jego filozofii realistyczne bynajmniej nie było. Filozofia krytyczna wymaga zatem krytyki poznania. Z tego ujęcia rodzą się dwa będące w opozycji nurty, mianowicie racjonalizm i irracjonalizm – skrajnie przeciwstawne względem siebie i zmagające się w dziejach filozofii od starożytności po dziś dzień.
Jak wyglądały te zmagania w dziejach filozofii po epoce starożytnej? Tradycja realistyczna pozostaje w defensywie, natomiast idealizm zdominował całe dzieje filozofii, a obecność tych dwóch przeciwstawnych nurtów ujawnia się szczególnie w etapach kryzysu, zapaści duchowej kultury europejskiej. Wówczas któryś z nich dochodzi do głosu i rości sobie pretensje do kierowania kulturą. Racjonalizm upatruje istoty człowieczeństwa w rozumie autonomicznym, autarkicznym, w takim rozumie, który poznawszy idee (czyli to, co konieczne, wieczne, niezmienne), wedle tych idei tworzy cywilizację i kulturę. Idealizm kończy się ostatecznie w sferze życia społecznego cywilizacją totalitarną i uniformizacją kultury. Współcześnie, od połowy XX w. po dziś dzień, racjonalizm zyskał miano modernizmu. Jest to nurt, który żyje optymizmem poznawczym i moralnym, który przedsiębierze zamysł uszczęśliwienia człowieka i zbudowania świata odpowiadającego naturze ludzkiej. Antypodą racjonalizmu jest irracjonalizm, a ten artykułuje się rozmaicie, jako sensualizm, emotywizm, jako swoisty fideizm czy też intuicjonizm. Irracjonalizm jest ojcem rozmaitych „-izmów” filozoficznych. Istotę irracjonalizmu stanowi to, że odrzuca rozum w jego roszczeniu do prawdziwości, co prowadzi do tego, że to nie rozum, lecz inna władza – wola bądź zmysły, jakieś inne źródło wiedzy czy dyspozycja (a więc uczucie, intuicja czy akt wiary, w znaczeniu jakiegoś ślepego zawierzenia, czy tzw. believe jako nie dające się uzasadnić przekonanie o tym, że świat istnieje, że jest poznawalny) – określa istotę człowieka. Rozum jest według irracjonalizmu (irracjonalizm sam jest dziełem rozumu!) czymś złym, czymś, co należy egzorcyzmować z człowieka, ponieważ rozum ma totalitarne ciągoty do uniformizacji. Stąd cały dramat filozofii wyraża się w sporze między ujęciem realistycznym a idealistycznym. Idealizm jest podzielony na racjonalizm i irracjonalizm, czyli – mówiąc językiem dzisiejszym – modernizm i postmodernizm. Należy pamiętać, że liberalizm nie jest czymś nowym, gdyż już od dawna greccy filozofowie wypowiadali podobne tezy, mianowicie i racjonalizm, i postmodernizm głoszą, że człowiek to wolność, że istotą człowieka jest wolność. Zatem geneza tego nurtu leży w sporze filozoficznym, a więc rozpoznanie jego źródeł wymaga spełnienia kluczowego warunku, jakim jest znajomość filozofii, przyczyn jej zróżnicowania, i jednocześnie wymaga dotarcia do rzetelnych, rzeczowych kryteriów oceny tych nurtów. Idealizm jest błędem, zarówno w wersji racjonalistycznej, jak i irracjonalistycznej. Błąd ten polega na niewłaściwym ujęciu istoty człowieka. Klasyczna koncepcja głosi, że człowiek jest bytem rozumnym i wolnym, natomiast idealizm rozrywa tę naturalną więź, która jest nam przecież dana w codziennym doświadczeniu. Racjonalizm głosi, że człowiek to rozum, irracjonalizm, że człowiek to wolność. Mamy więc do czynienia z jakimś ostatecznym osadzenim problemu liberalizmu. Rzecz jasna, kiedy racjonalizm upada z racji jego totalitarnych konsekwencji, przybiera na sile jego antypoda – irracjonalizm z liberalizmem antropologicznym. Wchodząc zatem w obszar rozgałęzień w teorii społecznej – utopijnej, socjalistycznej – dochodzimy do momentu, w którym okazuje się, że jest wspólny korzeń pojęć, pewnych nurtów, które traktuje się jako jedynie alternatywne wobec siebie… Mówiliśmy o poznawczo-myślowym tle woluntaryzmu w teorii człowieka, który się przekłada na liberalizm w teorii społecznej. Jest ono zatem wspólnym źródłem woluntaryzmu i liberalizmu. Należałoby jeszcze powrócić do schyłku średniowiecza i później do renesansu, są to bowiem czasy kolejnego naporu filozofii krytycznej. Filozofia krytyczna i jej liberalizm (woluntaryzm) odżywa i rzuca ideę pojmowania człowieka jako homo felicitas. Człowiek ma pozyskać szczęście, ma w jakiś sposób budować świat, kulturę, która odpowiadałaby jego istocie. Wówczas ma miejsce cały szereg zjawisk: odkrycia z dziedziny przyrodoznawstwa; odkrycia geograficzne; emancypacja rodzących się narodów, z czym wiąże się zanikanie łaciny jako języka uniwersalnego, którym mówił każdy wykształcony Europejczyk; kryzys w łonie Kościoła hierarchicznego, symbolizowany datą wystąpienia Marcina Lutra w 1517 roku. Ponadto od półtora tysiąca lat, a przynajmniej od edyktu mediolańskiego, czyli od czasu uznania chrześcijaństwa jako religii prawomocnej, a więc takiej, która ma prawo kształtować życie społeczne, kultura Europy jest w posiadaniu Ewangelii. Jednak mimo obecności Ewangelii w kulturze europejskiej widoczne jest także zło, szczególnie zło społeczne, które przejawia się w postaci prywaty możnych oraz takich zjawisk, jak lichwa, wyzysk biednych, pogardzanie człowiekiem. Wtedy też pojawia się osobliwa warstwa społeczna, ni to filozofów, ni kapłanów. Paul Johnson określił ich mianem intelektualistów. Są to ludzie jakoś moralnie usposobieni, którzy widzą zło społeczne i chcieliby temu złu zaradzić. Ludzie ci stają się sumieniem Europy i domagają się przemyślenia podstaw kultury europejskiej, postawienia jej na właściwe tory. Temu zjawisku towarzyszy renesans myślenia utopijnego. W tym czasie zostaje odnalezione i przetłumaczone Państwo Platona, które stanowi znaczące źródło inspiracji. Od Tomasza Moorea i innych, właściwie po dzień dzisiejszy, wszyscy wielcy myśliciele z tej krytycznej tradycji piszą własne utopie – wizje doskonałych społeczeństw, państw. Utopie te mnożą się jak grzyby po deszczu. Pierwotnie jest to gatunek literacki nazywany powiastką filozoficzną, która miała umoralniać człowieka, a więc miała, przedstawiając jakieś idealne światy, stanowić przyczynę wzorczą działań kulturowych. Mówiąc wprost: patrz, człowieku, jaki powinieneś być, jakim można być. Konstrukcja tzw. światów możliwych rozpoczyna się już w myśleniu utopijnym i zjawisko to trwa po dzień dzisiejszy.

Utopia nie pozostała niestety wyłącznie na papierze. Jak dokonała się jej ekspansja w kierunku praktyki życia społecznego? Od czasów nowożytnych w kulturze Europy obecne jest, obok filozofii, myślenie utopijne. Do wybuchu rewolucji francuskiej utopie są doktrynami różnych stronnictw społecznych. Następnie utopie stają się doktrynami partii, które się pojawiają, z dwiema głównymi: jakobinów i żyrondystów. Każde z tych stronnictw ma inną wizję realizacji świata doskonałego. Część utopii odpada, pozostaje pięć, które w gruncie rzeczy da się sprowadzić do trzech – i z nich rodzi się socjalizm. Trzeba w tym miejscu podkreślić, że utopia sama w sobie jest już niejako socjalistyczna. Etymologicznie socjalizm pochodzi od socius – społeczny, państwowy, a utopia zakłada właśnie prymat struktury społecznej nad konkretnym człowiekiem. Utopia wnosi dystynkcję: społeczeństwo – jednostka. Człowiek jest tylko jednostką, a społeczeństwo jest w posiadaniu formy życia społecznego, człowiek jest zatem jedynie surowcem służącym przetwarzaniu, ma dopiero być człowiekiem idealnym. Z tego myślenia utopijnego wyrasta socjalizm, występujący w pięciu wersjach: trzy z nich mają charakter modernistyczny, a więc są oparte na racjonalizmie, natomiast dwie odwołują się do woluntaryzmu, czyli do irracjonalizmu. Co ciekawe, najstarszym historycznie socjalizmem, tym, który po rewolucji francuskiej został w myśleniu Europy i zaczął dominować, jest właśnie liberalizm, znany pod postacią kapitalizmu. Był on już obecny wtedy, kiedy jeszcze w Europie panowały trony, choć już rozpoczęła się tzw. rewolucja przemysłowa – i tego trony nie wytrzymały. Kapitalizm wytworzył nową społeczność: producentów i konsumentów, a więc społeczność dynamiczną, twórczą, przetwarzającą świat i ten świat konsumującą. Oczywiście, z drugiej strony miał miejsce ideowy napór socjalizmu, który już był zorganizowany w partie, w ruchy społeczne. Co ciekawe, reakcją na zwyrodnienia cywilizacyjne liberalizmu w XX wieku był po kolei: komunizm, faszyzm, nazizm. Zwyrodnienia te to przede wszystkim: produkcja klasy społecznej upośledzonej cywilizacyjnie, a więc tzw. proletariatu, czyli warstwy biedoty i bezrobotnych; kult pieniądza – hasłem życia społecznego staje się „sprzedać-kupić”, pieniądz jest miarą wszystkich rzeczy; niszczenie tradycji, ponieważ ideologia ta żyje teraźniejszością i przyszłością, rzuca projekty tzw. zaspokojenia potrzeb, czegoś, co z samej natury nie ma końca. Ponadto ma miejsce cały szereg innych negatywnych zjawisk, które są funkcją tych wymienionych. Komunizm jest reakcją na zwyrodnienia liberalizmu. Proponuje on inną metodę życia społecznego i inną koncepcję polityki, mianowicie: jedna partię i jedną metodę życia społecznego, czyli kolektywizm. Inną reakcją na liberalizm – a także na komunizm! – był faszyzm Mussoliniego, w którym odrzucano zarówno kolektywizm, jak i krwiożerczy kapitalizm i wielopartyjność, która do niczego nie prowadzi, która jest, jakby powiedział Koneczny, cywilizowaniem na wiele sposobów jednocześnie. Do tego dołączył komunizm narodowy Adolfa Hitlera, czyli socjalizm nazistowski. Wymienione wyżej rodzaje socjalizmów wyrastają z jednego korzenia ideowego i wiek XX jest okresem zmagania się socjalizmów o panowanie nad światem. Socjalizmy w sposób naturalny zastąpiły trony, zapanowały w Europie, w Hiszpanii, w Rosji, w Niemczech, we Francji. Ich historia jest bardzo złożona, skomplikowana. Były eksportowane w świat, choćby do Meksyku, a po II wojnie światowej na Daleki Wschód. Ideologia ta rozlewa się po świecie jako nowa propozycja cywilizacyjna. II wojna światowa jest wojną socjalizmów o panowanie na światem. Należy zwrócić uwagę na kształt koalicji, który jest nieprzypadkowy: nazizm połączył się z faszyzmem. Faszyzm utożsamia się dziś z nazizmem, co jest pomysłem liberałów. Jest on w rzeczywistości zupełnie czymś odrębnym od nazizmu, choć istniały jakieś historyczne, geopolityczne powiązania między nimi. Z kolei liberalizm połączył się z komunizmem, a nawet go czynnie wspierał. Po II wojnie światowej na arenie dziejów został liberalizm, natomiast z drugiej strony komunizm, a po upadku komunizmu na arenę dziejów wrócił liberalizm, dlatego admiratorzy liberalizmu twierdzą, że jest to ostateczny głos w dziejach teorii społecznej, że nic więcej człowiek już wymyślić nie może.

Skoro, jak zostało powiedziane, socjalizm jest pewną chorą naroślą na ciele Europy czy szeroko pojętej zachodniej tradycji, to co jest zagrożeniem dla tego liberalizmu, co jakby wewnątrz niego jest elementem rozkładowym? Sama natura ludzka. Człowiek jest bytem rozumnym i wolnym, na pewno nie da się zredukować do tego, co głosi socjalizm, do tego, że człowiek jest po prostu nawozem historii, że jest masą czy jakimś „zasobem ludzkim”, który stanowi przedmiot manipulacji i technologii. Socjalizm stosuje niezwykle perfidną kombinację propagandy i terroru. Sercem propagandy jest właśnie utopia, czyli lansowana wizja szczęśliwego świata. Jest to świat nieograniczonej konsumpcji materialnej – pierwsi utopiści wyszli już z założenia, że zło społeczne będzie zlikwidowane wówczas, gdy zapewni się równy dostęp do dóbr konsumpcyjnych; kiedy zaspokoi się potrzeby człowieka, stanie się on dobry, nastąpi metanoia moralna. Jest to oczywiście fałszywa teza. Z tego, że człowiekowi powodzi się dobrze w sensie materialnym, nie wynika, że będzie on człowiekiem dobrym moralnie. Są to zupełnie różne sfery, a praca kultury i cywilizacji polega na tym, aby te sfery „złożyć” ze sobą, zagwarantować człowiekowi niezbędne minimum materialne, ale również kształtować jego ducha, ponieważ to od ducha właściwie wszystko zależy. Propaganda roztacza wizje, którym jednak towarzyszy terror społeczny. Jest on bądź terrorem bezpośrednim, czyli fizycznym, kiedy się fizycznie likwiduje wszystkich niepoprawnych politycznie; bądź terrorem pośrednim, czyli terrorem zmasowanego ataku propagandy, terrorem duchowym. Jest to przemoc strachu, tak jak to obserwujemy współcześnie, kiedy ludzi byłego bloku komunistycznego straszy się, że nie mamy wyjścia… są to konieczne prawa dziejowe, my zaś jesteśmy funkcją tych praw, musimy się zatem z tymi prawami pogodzić. Wrogiem liberalizmu – redukcjonizmu antropologicznego – jest sam człowiek, który jest bytem rozumnym i wolnym, a nie tworzywem jakichś urojonych przez socjalizm praw historii. Liberalizm przeszedł szereg przeobrażeń, ale z chwilą kiedy opanuje on arenę polityczną globu, będzie „pokazywał zęby”. Musi tak być, ponieważ jest socjalizmem i traktuje człowieka jedynie jako surowiec. Za to ludzie zapłacą ogromną cenę. Obecnie na sztandarach liberalizmu mam, jako ustrój społeczny demokrację liberalną z jej systemem partyjnym, który jakoby zapewnia poszanowanie godności każdego człowieka, bo w tym liberalnym dialogu każdy może uczestniczyć… Tak, to jest część propagandy, bowiem demokracja – i w tym miejscu należy wierzyć Arystotelesowi – jest najgorszym z możliwych ustrojów, ponieważ są to rządy gorszych czy, jak ktoś kiedyś powiedział, rządy „hien nad osłami”. Rządy większości, która jest manipulowana, której stwarza się miraż, że to ona wybiera, a w gruncie rzeczy ów wybór jest pokierowany przez tych wspomnianych wcześniej. Dodatkowo wybiera między stronnictwami politycznymi, tymi partykularnymi opcjami ideologicznymi… Tak, ja zawsze pytam, co łączy robotnika, żołnierza, kapłana, nauczyciela, którzy wybierają jakąś partię, a nie chcę już tu mówić jaką, bo jak wskazuje historia partie mnożą się jak grzyby po deszczu, bardziej niż wirusy. A to zmierza w jednym kierunku – neutralizacji tradycji łacińskiej i myślę, że scenariusz będzie taki: będzie liberalna lewica, liberalne centrum i liberalna prawica. W socjalizmie wszystko musi być socjalistyczne! Socjalizm zawsze cele ma te same, natomiast różne stosuje metody.

Nurt określany mianem liberalnego przejawia widoczną tendencję do misyjności, ekspansji. Wspólna Europa i globalizm – te hasła rozgrzewają umysły elit politycznych i publicystów. Wydają się stopniowo realizować, zwłaszcza w Europie. Czy możliwe jest stworzenie liberalnej supercywilizacji? Ideologia, o której mówimy, ma wymiar globalny, jest totalitaryzmem. On musi panować, natomiast sprawą taktyki jest, kiedy i jaką metodą będzie to zrealizowane. Teraz socjalizm liberalny nie ma właściwie żadnego konkurenta. Sami socjaliści są ignorantami, nie wiedzą, że używając takich słów, jak prawda, dobro, piękno, sprawiedliwość, używają słów, które pochodzą z innej tradycji i mają inne znaczenia niż te, jakie oni „podkładają”, jeśli jakiekolwiek podkładają, bo podejrzewam, że jest to tylko taka quasi-religijna magia języka. Socjalizm posiada własną wizję zbawienia człowieka i wizję tę bezwzględnie mechanicznie stosuje, socjalizm jest cywilizacją mechaniczną, aprioryczną, fundamentalistyczną, sakralną. Przemówienia polityków będących admiratorami liberalizmu mają charakter religijny, wciąż powtarza się: „ja głęboko wierzę…” Wszystko jest nabudowane na wierze, na woli, na wyborze pewnej wizji, a nie na wiedzy. To jest największe nieszczęście, jakie niesie ze sobą liberalizm, bo pozbawia człowieka rozumu i osadzenia w realnym świecie. W zmaganiu socjalizmów między sobą na placu boju pozostał liberalizm. Tylko patrzeć, jak odżyje kolektywizm, faszyzm, jak odżyją nacjonalizmy, bo narody nie dadzą sobą manipulować. W Polsce już odżywa marksizm, który przynajmniej miał – przaśną, bo przaśną – jakąś wizję kultury, natomiast liberalizm redukuje człowieka do pozycji zwierzęcia konsumującego, by tak rzec „dwutorowca”.

W społecznej myśli europejskiej mamy także nurt chrześcijańsko-klasyczny. Jest on obecnie w wyraźnej defensywie. Deklarowana po ostatnim soborze otwartość na postchrześcijański świat zbyt często owocuje oddaniem pola życia społecznego różnej maści socjalistom. Dlaczego warto jednak przypominać cywilizację łacińską z jej personalizmem?

Nasza tradycja kulturowa to trzy wielkie formacje. Pierwszą jest dorobek Greków w zakresie filozofii. Ten jest zróżnicowany wewnętrznie, rozdarty między realizmem a idealizmem, zaś idealizm między racjonalizmem a irracjonalizmem. Odziedziczyliśmy więc tradycję myśli greckiej razem z błędami, i to jest dla nas wyzwanie, dlatego znajomość filozofii jest warunkiem koniecznym uczestniczenia w dyskursie kulturowym, bez tej znajomości mamy do czynienia z bełkotem popartym myśleniem życzeniowym, czyli tym, co cechuje socjalizm. Drugą filar stanowi dorobek Rzymu w zakresie teorii państwa i prawa, który pomimo tego, że niesie z sobą ogromny ładunek poznawczy, musi być nieustannie ukrytyczniany. Trzecia formacja to jest tradycja judeochrześcijańska, a szczególnie chrześcijaństwo z Ewangelią, która jest wielkim traktatem o człowieku. Określa ona nie tylko stosunek człowieka do Boga, Boga do człowieka, ale mówi, kim jest człowiek, że jest on dzieckiem Bożym, a drugiemu człowiekowi bratem, bliźnim. Na dzisiejszy dyskurs kulturowy składają się zbitki pojęciowe – i to również dotyczy nas, my nie znamy własnej tradycji myślowej, nie znamy dorobku, mieszamy ze sobą dziedziny, sfery, poglądy, które należy wyróżnić, oddzielić i uporządkować. Mówi się na przykład: cywilizacja chrześcijańska, tymczasem czegoś takiego nie ma i uchowaj Boże, byśmy budowali cywilizację chrześcijańską. Europa, przy wybitnym wkładzie chrześcijaństwa, jego koncepcji człowieka, została zbudowana przez cywilizację łacińską, inaczej – personalistyczną, w której wyłącznym celem życia społecznego jest dobro konkretnego, realnego, pojedynczego człowieka. Ten człowiek ma być widziany w całej jego wielkości i zarazem w tym, że potrzebuje on pomocy innych ludzi – ponieważ jesteśmy z natury bytami społecznymi – po to, aby mógł zrealizować wszystkie możności, jakie leżą u podstaw jego bytu. W tym sensie nasza cywilizacja opiera się na współpracy ludzi, wzajemnej pomocy w aktualizowaniu życia osobowego. Życie osobowe jest największym podobieństwem człowieka do życia Boga, a więc tam, gdzie poznajemy, kochamy, jesteśmy wolni, jesteśmy podmiotem prawa, suwerenem (bo każdy ma swój własny akt istnienia), gdzie jesteśmy religijni: posiadamy godność religijną. Nie trzeba być chrześcijaninem, aby dostrzec i zaakceptować personalizm jako filozoficzną wykładnię człowieka. Objawienie chrześcijańskie pomogło człowiekowi, Europejczykowi odpowiedzieć na pytanie, kim jest. Rozpoznać, że jest osobą. Natomiast chrześcijaństwo czy religia chrześcijańska nie wchodzi w strukturę cywilizacji. Kościół rozumiany instytucjonalnie i rozumiany jako mistyczne ciało Chrystusa jest instytucją społeczną, a nie państwową. Chrześcijaninem jest się z wolnego wyboru, z doświadczenia i wyboru credo jako drogi życia, która jest naśladowaniem Chrystusa, oczywiście analogicznym naśladowaniem, na miarę możliwości ludzkich. Chrześcijaństwo jest zatem instytucją społeczną i odgrywa w tej dziedzinie rolę zasadniczą, ponieważ pilnuje depozytu człowieczeństwa, czyli personalizmu, sprzeciwia się wszelkim ludzkim działaniom, które prowadzą do naruszenia tego depozytu, bo takie działania są nikczemne. Tutaj rysuje się ogromna perspektywa przed Europejczykiem. Europa musi przemyśleć samą siebie, biorąc pod uwagę bardzo niesprzyjający układ geopolityczny: napór imperializmu amerykańskiego połączonego z izraelskim, napór imperializmu rosyjskiego, chińskiego, które przyjmują powoli model liberalistyczny. Wymownym przykładem socjalistycznej konstrukcji są Chiny, które przyjmują w gospodarce liberalizm, a od góry komunizm. W ten sposób powstaje synteza dwóch socjalizmów. Wszyscy się dziwią, a to jest możliwe, bowiem socjalizm w swych różnych postaciach jest rezultatem tego samego błędu poznawczego. My natomiast musimy przypomnieć sobie naszą tradycję, poznać ją i – jak na dziś – konserwować, mówić o niej, aby w razie potrzeby wrócić do właściwego łożyska życia, jakim jest personalizm. Dziękuję za rozmowę. Za http://m-ostrowski.com/html/Liberalizm%20-%20socjalizm.html

3 x 15 = 1, czyli syndrom Mawrodego Paręnaście lat temu działał w Moskwie oszust nazwiskiem Mawrody. Nie był to żaden wyrafinowany kanciarz, ale zwykły przewalacz kasy pokroju naszego Grobelnego; po prostu obiecał kilkudziesięciu tysiącom Rosjan, że rozmnoży ich oszczędności ponad pojęcie i zbudował klasyczną piramidę finansową, wypłacając pierwszym frajerom nęcąco wysokie odsetki z tego, co dostawał od następnych. Był za to wyjątkowo bezczelny - gdy już ich obrobił, wcale nie zniknął z kasą, jak dziesiątki podobnych przed nim i po nim; wtedy nie byłoby o czym pisać. Pozostał na miejscu, ogłaszając, że wszystkim wypłaci, co obiecał, jeśli wybiorą go posłem do Dumy. I ci sami ludzie, których dopiero co obrał z oszczędności całego życia, zrobili mu z oddaniem kampanię, która domniemanemu geniuszowi inżynierii finansowej dała immunitet. Dopiero wtedy zabrał on całą kasę w kuferek i nie niepokojony wyjechał. Oglądałem film, na którym jeszcze rok po tych wydarzeniach ludzie przez niego oszukani wrzeszczeli z  przekonaniem do kamer, że Mawrody to wspaniały, kryształowy człowiek, że wyjechał tylko zrobić genialną operację na światowych rynkach, niebawem wróci z workiem kasy i wszystkim, którym to obiecał, odda wszystko z wysokimi odsetkami - a wy będziecie nam wtedy zazdrościć, ha, ha. Obserwując reakcję nieszczęsnych ofiar uwiedzionych przez Donalda Tuska i jego ekipę mam nieodparte wrażenie obcowania z tym samym "syndromem Mawrodego". Mechanizm jest doskonale psychologom znany i opisany przez nich, a przecież za każdym razem obserwowanie, jak działa, jest pouczające. Człowiek - to podstawowe prawo ludzkiej psychiki - broni swego dobrego wyobrażenia o sobie. Jeśli fakty mówią, że jest idiotą, to zaprzecza faktom. Jeśli ktoś go oszuka, to może to zauważyć tylko do określonego momentu - ale po przekroczeniu pewnej granicy uruchamia w sobie rozpaczliwą obronę poczucia własnej wartości. Od tej chwili, jak molierowski Orgon, obraża się na każdego, kto usiłuje mu otworzyć oczy, i coraz gorliwiej idealizuje tego właśnie, kto z niego zrobił durnia. Tknięty tym syndromem osobnik wścieka się, bluzga wszystkim, którzy usiłują mu przemówić do rozumu, odrzuca najoczywistsze argument, słowem, ze wszystkich sił nie przyjmuje prawdy do wiadomości - bo prawda, musiałby to sam przed sobą przyznać, jest taka, że okazał się naiwnym głupkiem. Nie mam wątpliwości, że Tuskowi w jego uwodzeniu mas obrazowanszcziny i młodych leszczyków, aspirujących do bycia "wykształconymi, lepiej sytuowanymi i z wielkich miast", udało się już z sukcesem wspomnianą granicę przekroczyć. To znaczy, że będą go teraz bronić fanatycznie i demonstracyjnie wielbić, choćby im nawet publicznie pokazał język i powiedział, że są bandą frajerów, których wystrychnął na dudka i wydukał na strychu. A tego przecież nigdy publicznie nie przyzna. Komisja hazardowa - przecież to kpina w żywe oczy z jakiejkolwiek przyzwoitości. Wbrew oczywistym faktom, wbrew zdrowemu rozsądkowi, bez cienia zażenowania zaklepano sprawę, większością głosów uznając kłamstwo za prawdę. Nawet im się nie chciało wysilić na jakąkolwiek kanciarską finezję. Po co? Media tzw. publiczne - skończyły się bajki o  "odpolitycznianiu", skończyło się kokietowanie twórców i producentów (a kimże oni niby, żeby się dzielić takim łupem?), podzielili se jak pizzę - dwa kawałki dla PO, dwa dla SLD, jeden dla PSL. No i numer najlepszy - wielka reforma finansów publicznych. Tu już narodowy uwodziciel zachował się z taką otwartością, że nie wiem, co by mógł bardziej - chyba po prostu narobić zakochanym masom na głowy. W pewnym sensie zresztą tak właśnie zrobił. Trzy lata powtarzał o tych wielkich zmianach, jakich Polska potrzebuje, trzy lata zaprzysięgał się, że władza mu potrzebna tylko dla reform, że płonie żądzą reformowania, tylko Kaczyński mu nie pozwala, że musi mieć prezydenturę, żeby reformować, żeby "przeprowadzić wielkie, ważne, potrzebne państwu" zmiany. A teraz wystarczyły trzy tygodnie - i de kwas. Zmiany? Jakie znowu zmiany? Posztukujemy budżet trochę tu, trochę tam, i aby do wyborów, żadnych zmian nie trzeba, kto wam takie głupoty opowiadał o jakichś zmianach? Reformy? Będą, oczywiście, reformy. Cała rewolucja październikowa. Każdy, kto ma odrobinę rozumu wie, że nie może być żadnych reform bez uprzedniego uzdrowienia finansów publicznych - ale na tych z rozumem rząd nie liczy. I proszę zobaczyć ten tłum lemingów. Afera hazardowa? Nie było żadnej afery, a zresztą każda władza ma swoje afery. Media? Media są odpolityczniane, bo wywalają pisowców, brawo. Podatki? Ależ co to niby za podwyżka, raptem jeden procent, parę groszy, nikt na tym nie straci. Wytresowane przez media ofiary tuskowszcziny wierzą żarliwie we wszystko. Nawet w to, że jednoprocentowa podwyżka VAT to właśnie obiecane przez Tuska podatki "3 razy 15". Nie wspomnę już o "śledztwie" smoleńskim, na okoliczność którego Putin przeczołgał naszych pożal się Boże przywódców w tę i nazad pod dywanem, a oni się cieszą, bo, zdaje się, wiedzą, że to i tak dla ich wizerunku lepsze, niż gdyby ujawniono prawdę. Nie wspomnę też o kompletnej degrengoladzie armii, bo to akurat wydaje mi się jednym z zamierzonych sukcesów rządu, obok reform oświatowych pani minister Hall. Tak, jak pani minister Hall, forsując rozdawanie dyplomów analfabetom przyszłościowo rozmnaża najwierniejszy elektorat swojej partii, tak pan minister Klich "profesjonalizując" wojsko przyszłościowo likwiduje zagrożenie tej bandy oszustów i nieudaczników ewentualnym puczem wojskowych - bo jak nie ma wojska, to nie może być puczu. To oczywiście nie oznacza, że gdy już Tusk zrujnuje Polskę do cna i przyjdzie czas go odstawić, nie zrobi tego właśnie wojsko. Tylko nie będzie to już wojsko polskie, nawet z nazwy. Ciężko mi się po wakacyjnym odpoczynku brać za komentowanie wydarzeń politycznych, bo nie szkoliłem się na psychiatrę. A tu by trzeba właśnie kogoś takiego. Rafał A. Ziemkiewicz

„Nonscientia babolus alcoholicus” posłanki Śledzińskiej-Katarasińskiej Dziś będzie również o „Hrabini z pałacu Agora”. Jak walić, to po całości i skutecznie. Pani Śledzińska-Katarasińska, dbająca tak bardzo o etykę posła Giżyńskiego zanotowała jeszcze w swojej bogatej karierze epizod ciekawy i z etyką poselską mało związany. Lat temu pięć pani poseł miała okoliczność przyłomotać swoim oplem corsą w ciężarówkę na jednej z Łódzkich ulic. Ot, nie zauważyła przy zmianie pasa ruchu dużo większego pojazdu i bum! Każdemu się zdarza, jak to mówią. Przyjechała policja i jak zwykle w takich sytuacjach dała pani poseł do dmuchania balonik. Okazało się, że Pani „Etyczna” miała 0,24 promila alkoholu w wydychanym powietrzu, czyli mówiąc wpost drinkowała przed podróżą. Sąd I instancji skazał miłośniczkę lekkiego rauszu na 3000 zł grzywny oraz zakazał jej prowadzenia pojazdów na okres pół roku. Ponieważ z prawa do odwołania Katarasińska rzecz jasna skorzystała, a że władza PiSu słabła, toteż posłanka w październiku 2007 z pewnością i poczuciem luzu weszła na salę sądową by wysłuchać wyroku sądu II instancji. „Spowodowała wypadek, ale nie była pijana - stwierdził sąd i oczyścił posłankę PO Iwonę Śledzińską-Katarasińską z zarzutu prowadzenia auta pod wpływem alkoholu. Według sądu, posłanka nie wiedziała, że lek, który zażyła, zawiera alkohol. Dlatego wyrok jest łagodny: tylko 300 zł grzywny” Sąd apelacyjny uwierzył, że Śledzińska nie piła alkoholu świadomie, a zawierał go ziołowy lek, który wypiła przed wejściem do samochodu. Biegli uznali też, że skoro badanie wykazało zawartość alkoholu w organizmie na granicy dopuszczalności, mogło dojść do błędu" – pisała prasa. Ponoć Katarasińska piła syrop i to ten syrop tak ją sponiewierał. Oczywiście gdyby taka sytuacja zdarzyła się przysłowiowemu Kowalskiemu albo Pani Irence z supermarketu nie mogło by być mowy o nieświadomym piciu alkoholu w syropie, bo cała ta historia i ten syrop z daleka już pachnie lipą. Ale gdy sprawa dotyczy Hrabini od Agory i do tego z PO.... Dziwnym trafem sądy posiadają wielką słabość do niektórych przedstawicieli świata polityki, szczególnie określonej opcji. I tak jak niegdyś wymyślono „pomroczność jasną” (dziedziczną?) w przypadku młodego Wałęsy, tak teraz na potrzeby Katarasińskiej stworzono dajmy na to „nonscientia babolus alcoholicus” i wszystko gra! Cała historia jak widać zakończyła się szczęśliwie i pani posłanka może drinkować lekarstwa legalnie i po całości. No, to po syropie Panie i Panowie. Za zdrowie „Etykiety”! (Etykieta – pochodzi od słowa etyka i określa osobę o wybitnej etyce) yarrok

Do ostatniego księdza? Z wojnami tak już jest, że wiadomo, jak się je zaczyna, ale nie wiadomo, jak się zakończą. Trwającą w Warszawie wojnę krzyżową rozpoczął prezydent-elekt Bronisław Komorowski, wyrażając życzenie usunięcia krzyża sprzed Pałacu Namiestnikowskiego. Rzeczywiście sąsiedztwo krzyża mogłoby skomplikować tradycyjną już ceremonię zapalania świec chanukowych w Pałacu Prezydenckim. Deklarację prezydenta-elekta wykorzystał skwapliwie Jarosław Kaczyński do otwarcia jeszcze jednego frontu walki z Platformą Obywatelską. Orężem w tej walce jest m.in. kult prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ponieważ kult ten nie zdążył jeszcze dorobić się własnych symboli, korzysta z symboli chrześcijańskich, m.in. z krzyża. Ta okoliczność posłużyła do wciągnięcia na pierwszą linię frontu tej wojny Kościoła, czyniąc zeń swego rodzaju zakładnika kultu prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Co prawda, gdyby JE abp Kazimierz Nycz powiedział panu Jackowi Michałowskiemu z Kancelarii Prezydenta, żeby nie zawracał mu głowy, skoro sam nie ma odwagi podjąć decyzji, to może sprawy potoczyłyby się inaczej. Jednak JE dał się wciągnąć w pułapkę, zawarł porozumienie, a nawet zaproponował swego rodzaju „liturgię” usuwania krzyża. W rezultacie na pierwszej linii konfrontacji z wyznawcami kultu prezydenta Lecha Kaczyńskiego stanęli księża z kościoła św. Anny i w dodatku na oczach całej Polski musieli zrejterować. W tej sytuacji pomstowanie na „sektę” (JE bp Tadeusz Pieronek), piętnowanie wykorzystywania krzyża do „własnych celów” – jakby do cudzych było można - (JE abp Kazimierz Nycz), czy wreszcie wynalazek „milczącej modlitwy” – bo widocznie jeszcze nie ma rozkazu, o co się modlić (JE abp Józef Życiński), tylko ujawnia głębokie podziały i zamęt panujący w Kościele. Tę sytuację próbuje wykorzystać SLD do zapateryzmu, nawołując do likwidacji nauki religii w szkołach i usunięcia kapelanów z instytucji publicznych. Wygląda na to, że koszty krzewienia kultu prezydenta Lecha Kaczyńskiego mogą być znacznie wyższe, niż początkowo się wydawało. SM

III RP czy III Rzesza? Niemiecki zbrodniarz Adolf Hitler stał się współczesną ikoną zła. Do tego stopnia, że zagospodarował wszystkie negatywne emocje współczesnych Europejczyków, nie pozostawiając należnego miejsca w panteonie zbrodniarzy dla komunistów. Oczywiście zrobiono tak celowo aby dobre samopoczucie europejskich i światowych komunistów nigdy ich nie opuszczało. Dlatego pisanie o komunizmie i powstającym na naszych oczach neokomunizmie to syzyfowa praca. Zastępy „młodych, wykształconych i z dużych miast” nie dostrzegają problemu w odradzającym się (czy kiedykolwiek upadło?) kagiebowskim imperium na Wschodzie i rekonstruowanym Układzie Warszawskim. Dlatego aby wytłumaczyć im grozę sytuacji w jakiej znajduje się nasza ojczyzna, trzeba odwołać się właśnie do nazistowskiej ikony zła (nie będę mieszał w głowach „młodym” i pisał o narodowym socjalizmie – za dużo definicji do zapamiętania a jesteśmy już po maturach). Oczywiście i takie odwołania nie gwarantują sukcesu, wszak „partia się nigdy nie myli” a to co za chwilę przeczytają to „stek pisowskich bredni”, ale trzeba próbować. Może da się przekonać chociaż jednego „młodego”? Kierowana przez Adolfa Hitlera partia, nosząca skrót NSDAP, zdobyła władzę w Niemczech na drodze demokratycznych, legalnych wyborów.  Jej program po prostu spodobał się sporej części Niemców. Podobały im się także uliczne rozróby jakie organizowali bojówkarze tej partii, zgrupowani w organizacji noszącej skrót SA, podczas których tarmosili za uszy i dawali prztyczki w nos swym oponentom politycznym. Wielu Niemców zaczytywało się w wydawanych przez NSDAP gazetkach, w których wyjaśniano im kto jest odpowiedzialny za całe zło świata, w tym za kryzys ekonomiczny jaki akurat miał miejsce oraz co należy z tymi odpowiedzialnymi za to zło zrobić, aby Niemcy na powrót stały się czymś w rodzaju „zielonej wyspy” na tle przeżywających kryzys zgniłych reżymów. Oczywiście na początku nie pisano o zastosowaniu wobec tych złych osób komór gazowych, tylko zadowalano się publicznym wytarmoszeniem ich za uszy i daniem prztyczka w nos. Nie mniej jednak zastosowanie agresji wobec „złych”, odpowiedzialnych za całe zło świata, podobało się wielu Niemcom, dlatego właśnie oddali swój głos na sympatycznego pana z wąsikiem i jego ferajnę. Parę słów o szefie zwycięskiej drużyny. Swoją karierę polityczną zaczynał jako agent Reichswehry, czyli niemieckiej armii, oddelegowany do szpiclowania monachijskich partyjek radykalnych, jakich wysyp notowano po upadku cesarstwa. Do jednej z takich partyjek się zapisał i nawet, jako zdolny mówca, zrobił błyskawiczną karierę. Otoczył się tam byłymi żołnierzami, którzy po demobilizacji nie mieli co z sobą robić i marzyli o zdobyciu władzy nad krajem. Z nich właśnie rekrutowało się SA. Po latach jednak Hitler odwdzięczył się Reichswerze, czyli swoim mocodawcom z tamtejszego WSI  i kazał powyrzynać aspirujących do roli nowych przywódców narodowej armii szefów SA. Resztę społeczeństwa też wziął za mordę, co było o tyle łatwe, że spora część była zadowolona z jego rządów a ci, którym władza nazistów mniej się podobała byli przekonywani w specjalnych ośrodkach odosobnienia do polubienia czy wręcz pokochania wodza. „Milcząca większość” niemieckiego społeczeństwa jak zwykle się nie wychylała, czekała na to co będzie. Tak doczekała roku 1945 i kompletnej dewastacji swojego kraju. Właściwie mógłbym zakończyć na tym ten tekst, wszak domyślni czytelnicy już wiedzą o co mi chodzi i potrafią dopowiedzieć sobie resztę sami. Ale nie zapominajmy o tym, że piszę ten „pisowski paszkwil” dla „młodych, wykształconych”, którzy dzisiaj, gdyby mogli, z radości pozdrawialiby rzymskim salutem swego premiera, podnoszącego im, wbrew wyborczym obietnicom podatki. A zatem musimy przejść do łopatologii. Rządząca Polską partia ma dziś zdobytą w demokratycznych, legalnych wyborach władzę absolutną. Swoich oponentów politycznych zepchnęła do getta z napisem „nieodpowiedzialne oszołomy, odpowiadające za kryzys a nawet całe zło świata”. Nawet jeśli ktoś nie jest członkiem nie lubianej przez obóz władzy partii Prawo i Sprawiedliwość, to i tak został zepchnięty wraz z innymi do owego getta i żadne tłumaczenia nic nie poradzą. „O tym kto jest Żydem decyduję ja!” wykrzykiwał swego czasu pomocnik Hitlera marszałek Goering. „O tym kto jest zaplutym pisowcem decydujemy my!” wykrzykują dziś prominenci rządowej propagandy. Partia Hitlera miała swych propagandzistów, na czele z Józefem Goebbelsem. Obóz władzy w Polsce też ma swych szturmowców dezinformacji – na czele z Januszem Palikotem, prawdziwym „Der Stürmerem” III RP. Ba! Jak przypomniał 4 sierpnia br. w sejmie poseł Girzyński, w szeregach PO zasiadają też tuby antyżydowskiej propagandy z czasów pamiętnego marca 1968 r. Kandydata na urząd prezydenta tej partii poparł też gen. Wojciech Jaruzelski, który po marcu „odżydzał” Ludowe Wojsko Polskie, pchane następnie przez niego na front walki z własnym społeczeństwem. Do grona sympatyków tej opcji zaliczyć też można niektórych biskupów, w tym jednego, który pół roku temu powiadomił świat o żydowskim spisku i złej imperialistycznej polityce państwa Izrael. Tego samego kandydata poza gen Jaruzelskim, popierało grono „zdemobilizowanych” przez złego Kaczora funkcjonariuszy Wojskowych Służb Informacyjnych, z którymi kiedyś…ten tego…no, znał się. Kraj nasz jest przed kolejną odsłoną kryzysu, tylko czekać kiedy władza będzie szukała kozłów ofiarnych…Wprawdzie Żydów już niewielu, ale pisowców dużo… Ale nie to wszystko jest najgorsze i napawające lękiem. Najbardziej przerażające są zastępy owych „młodych, z dużych miast”, którzy przypominają mi właśnie te tłumy hajlujące swemu Fürherowi podczas Parteitagów. Cokolwiek powie wódz – ma rację! Kto nie z nami – ten przeciw nam! „Zapakować resztę pisowców do drugiego Tupolewa i wysłać do Smoleńska” – to cytat z pewnego oglądacza „Szkła Kontaktowego”, który podzielił się swymi refleksjami z resztą POlaków za pośrednictwem tego, jakże wyszukanego intelektualnie programu, nadawanego przez „zaprzyjaźnioną telewizję”. Ta eskalacja niechęci czy wręcz nienawiści wobec ludzi krytykujących rządy PO nie jest rzeczą przypadkową. Do czego doprowadzi? Przesadzam? Wypisuje brednie? Otóż nie, drodzy „młodzi z dużych miast”! Przykładem zaplanowanej akcji mającej na celu dyskredytację „pisowców” i nakręcenie przeciw nim „oświeconej” reszty społeczeństwa jest sprawa krzyża przed pałacem. Gdyby nowo wybrany prezydent chciał naprawdę zakończyć spór, zwany przez niektórych „wojną polsko – polską  (powinno się raczej pisać POlsko – polską) i zbudować zgodę – wyciągnąłby rękę do swych oponentów i powiedział: „Krzyż zostanie tak długo jak długo będzie na to zapotrzebowanie ze strony społeczeństwa”. „Spotkajmy się przy tym krzyżu”. Tymczasem dla nowo wybranego prezydenta priorytetem było właśnie usunięcie tego krzyża (w propagandzie: przestawienie go w godne miejsce) – nie kryzys finansów i jego rozwiązanie, nie emerytury, podwyżki, ale właśnie usunięcie krzyża sprzed swego nowego miejsca pracy i wypoczynku. Awantura wokół krzyża, sprowokowana celowo przez rządzących, też nasuwa mi podobieństwa do działań rządzących Niemcami nazistów. To oni właśnie po zajęciu Polski, w rocznicę kryształowej nocy z 9 na 10 listopada 1939 r., rozpoczęli na Pomorzu akcję niszczenia przydrożnych krzyży i figurek. A zatem „młodzi, z dużych miast” oraz Wy, którzy stanowicie w kraju niegłosującą „milczącą większość”! Wołam do Was! Nie wpędzajcie nas wszystkich na drogę do zniewolenia! Nie podoba Wam się PiS? W porządku, w następnych wyborach zagłosujcie i wybierzcie kogoś innego, choćby Dana Browna polskiej prawicy – Janusza Korwin Mikkego. Ale nie skazujcie nas na władzę absolutną Mira, Zbycha, Rycha, Janusza Palikota i Iwony Śledzińskiej - Katarasińskiej! Nie idźcie tą drogą! Łukasz Kołak

Janina Smoleńska urodziła się 7 lutego 1926 r. w Tarkowszczyźnie, powiat Święciany. Do szkoły powszechnej uczęszczała w Duksztach. Od 1937 r. uczyła się w Gimnazjum Ogólnokształcącym im. Józefa Piłsudskiego w Święcianach. Po wybuchu II wojny światowej kontynuowała naukę w Niepełnej Szkole Średniej i na tajnych kompletach w Podbrodziu. Od września 1944 r. uczyła się w V Gimnazjum Żeńskim w Wilnie. Maturę zrobiła eksternistycznie w 1945 r. w kuratorium oświaty w Sopocie. Wraz z rodzicami w 1941 r., tuż przed atakiem Niemiec na ZSRR, wyjechała ze Święcian do Podbrodzia. Ojca Janiny Wasiłojć aresztowała policja litewska. Skazano go na śmierć. Cudem uniknął wyroku. Zwolniony przez Niemców, wraz z rodziną szukał schronienia w Miadziole, na terenie administrowanym przez Białorusinów. Tutaj cała rodzina zaangażowała się w działalność konspiracyjną. Janina jako pracownica magistratu dostarczała ukrywającym się konspiratorom potrzebne dokumenty. W czerwcu 1943 r. wraz z rodzicami przyłączyła się do oddziału "Kmicica" – pierwszego partyzanckiego oddziału na Wileńszczyźnie. Wstępując w szeregi Armii Krajowej, złożyła przysięgę oraz przyjęła pseudonim "Jachna". W sierpniu 1943 r. [...] oddział został rozbrojony przez partyzantkę sowiecką. Dowódcę, Antoniego Burzyńskiego ps. "Kmicic" i część jego podwładnych rozstrzelano. Rodzina Wasiłojciów ocalała i została włączona do oddziału partyzanckiego im. Bartosza Głowackiego. Janina wraz z rodzicami zbiegła, ale w trakcie ucieczki wszyscy zostali aresztowani przez Niemców i skazani na roboty w Rzeszy. Dzięki przekupstwu uniknęli wywózki. Rodzice ukrywali się w folwarku Felino, a "Jachna" wróciła do partyzantki jako sanitariuszka w 5. Wileńskiej Brygadzie Armii Krajowej dowodzonej przez Zygmunta Szendzielarza "Łupaszkę". Po utworzeniu 4. Brygady "Narocz" pod dowództwem Longina Wojciechowskiego ps. "Ronin" została przeniesiona w jej szeregi. 13 lipca 1945 r. 4. Brygada walczyła pod Krawczunami z wojskami niemieckimi. 17–18 lipca 1945 r. nastąpiły aresztowania dowódców wileńskiej AK i rozbrojenie jej oddziałów na granicy Puszczy Rudnickiej. Janina Wasiłojć trafiła do miejsca internowania polskich partyzantów w Miednikach Królewskich, a stamtąd do więzienia na Łukiszkach w Wilnie. Po kolejnej odmowie wstąpienia do Armii Berlinga została zwolniona. Podjęła pracę w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym, gdzie ponownie pomagała załatwiać spalonym konspiratorom konieczne do wyjazdu dokumenty. W kwietniu 1945 r. została zatrzymana przez NKGB, ale po kilku dniach zwolniona. Cała rodzina, obawiając się aresztowania, zdecydowała się na wyjazd do Polski. Osiedli w Sopocie, gdzie ojciec Wiktor Wasiłojć podjął pracę w tamtejszym kuratorium oświaty. "Jachna" rozpoczęła studia medyczne, początkowo w Poznaniu, a następnie na Akademii Medycznej w Gdańsku. Nawiązała również współpracę z "Zagończykiem", Feliksem Selmanowiczem, należącym do oddziału partyzanckiego "Łupaszki". Zajęła się drukowaniem i kolportażem ulotek antykomunistycznych. W czerwcu 1946 r. na koncentracji w Jodłówce pod Sztumem ponownie przyłączyła się do partyzantki, przydzielona jako sanitariuszka do szwadronu Leona Smoleńskiego "Zeusa". Oddział operował na Warmii, a następnie w Borach Tucholskich. Na okres zimowy 1946/1947 zawiesił działalność, a "Jachna" ukrywała się pod fałszywym nazwiskiem w Zielonej Górze, gdzie w styczniu 1947 r. została aresztowana. 8 marca 1947 r. wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Bydgoszczy skazano ją na dwukrotną karę śmierci, zamienioną na mocy amnestii na 15 lat więzienia, oraz pozbawienie praw obywatelskich i honorowych na zawsze. Karę więzienia odbywała w Zakładzie Karnym w Fordonie oraz w więzieniu o zaostrzonym rygorze w Inowrocławiu i ponownie w Fordonie. W kwietniu 1956 r. została zwolniona na półroczną przerwę w odbywaniu kary. Wyrok 15 lat więzienia złagodzono do 10, a po wielu zabiegach adwokata Witolda Lisa-Olszewskiego resztę kary (8 miesięcy) darowano. Wyszła po 10 latach z 35-procentową utratą zdrowia. W 1959 r. Janina Smoleńska rozpoczęła studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu i w 1963 r. uzyskała tytuł magistra filologii polskiej. Od 1957 r. pracowała jako nauczycielka języka polskiego w szczecińskich szkołach i uczelniach wyższych [...]. Wielokrotnie odznaczana m.in.: Krzyżem Armii Krajowej, Medalem Wojska Polskiego przyznanym przez władze polskie w Londynie, Krzyżem Zrzeszenia "WiN", Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. W 1996 r. została matką chrzestną 12. Dywizji Zmechanizowanej im. J. Hallera w Szczecinie. "Jachna" jest jakże typowym, szlachetnym reprezentantem swojego pokolenia. Przeszła cały szlak charakterystyczny dla "żołnierzy wyklętych": od walki z okupantem niemieckim, przez konspirację antykomunistyczną, po więzienie epoki stalinowskiej. Książka jest opowieścią o jej życiu, wyborach i decyzjach. Myśmy jak najszybciej chcieli oddać życie za ojczyznę - powiedziała Janina Smoleńska wyjaśniając przyczyny wstąpienia do partyzantki. Zdaniem Marzeny Kruk taka postawa - tylko pozornie pełna patosu - była powszechna wśród ludzi z pokolenia "Jachny", urodzonych i wychowanych na Kresach. Dla nich ojczyzna była dobrem nadrzędnym. O tej gotowości do złożenia każdej ofiary za ojczyznę przekonujemy się wielokrotnie w trakcie lektury, śledząc losy Janiny Smoleńskiej w legendarnych oddziałach Polskiego Państwa Podziemnego - "Kmicica", "Łupaszki" i "Ronina". Najdobitniej czytając relację z pokazowego procesu przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Bydgoszczy, w którym za konspiracyjną działalność została skazana na dwukrotną karę śmierci. Wyrok na mocy amnestii zamieniono na 15 lat więzienia, oraz pozbawienie praw obywatelskich i honorowych na zawsze. Jeśli zaś chodzi o to, że odzwyczaję się od życia na wolności, to jest najmniejsze zmartwienie, bardziej muszę myśleć o tym, czy i kiedy będę na wolności. Zresztą to mało ważne i jeżeli o tym myślę, to jak już pisałam, tylko ze względu na Was chciałabym przeżyć - pisała w styczniu 1948 roku w liście do rodziców 22-letnia "Jachna". Wówczas miała już za sobą pierwsze miesiące w najcięższym kobiecym więzieniu w Fordonie, do którego w czasach stalinowskiego terroru trafiały Polki po wyrokach za działalność polityczną w ZWZ, AK, WiN, czy NSZ.

Ostatnia walka 5. Brygady... rozmowa z Janiną Wasiłojć-Smoleńską ps. "Jachna" [...] Uważałam, iż spotkał mnie zaszczyt, że znalazłam się w oddziale. W tym wieku każdy chciał jak najszybciej oddać życie za ojczyznę. Kiedyś, jeszcze gdy chodziłam do szkoły, mieliśmy odpowiedzieć na pytanie: "Kim chciałbyś zostać w przyszłości?" Jedna z dziewczyn napisała: "Chciałabym w przyszłości wyjść za mąż, mieć dwunastu synów i żeby wszyscy polegli za ojczyznę". Kiedy w maju 2007 roku po raz pierwszy spotkałem się z Panią Janiną Wasiłojć, zobaczyłem filigranową, pełną życia, tryskającą humorem kobietę. Gdyby nie moja wcześniejsza o niej wiedza, niepełna i ułomna oraz zapewne powierzchowna, nigdy bym nie podejrzewał, że mam przyjemność osobiście zetknąć się z osobą działającą w konspiracji od 1942 roku; osobą, która przeżyła rozbrojenie, a następnie była świadkiem rozstrzelania przez sowieckich partyzantów dowódcy Antoniego Burzyńskiego ps. "Kmicic" oraz około 80 żołnierzy pierwszego większego oddziału partyzanckiego na Wileńszczyźnie. Następnie brała udział w walkach 5. Brygady, utworzonej z ocalałych żołnierzy "Kmicica" przez mjr. "Łupaszkę" (Zygmunta Szendzielarza). Działała w niej aż po kres jej zmagań na Pomorzu, to jest do listopada 1946 roku, gdzie podczas walk z komunistycznym reżimem była sanitariuszką w szwadronie dowodzonym przez ppor. "Zeusa" (Leon Smoleński). Była też uczestniczką ostatniego większego starcia 5. Brygady na Pomorzu w miejscowości Budy k. Brus. Za działalność niepodległościową została skazana na karę śmierci, zamienioną potem na 15 lat więzienia, z którego wyszła na wolność dopiero w 1956 roku. Od momentu opuszczenia więziennych murów, aż do przejścia na emeryturę zajmowała się nauczaniem młodszej i starszej dziatwy. Sama ze śmiechem stwierdza, że była "dziedzicznie obciążoną". Przeszła wszystkie szczeble szkolnictwa - sama ucząc się, pracowała w szkole podstawowej, a karierę swą zakończyła jako nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Szczecińskim. Jest jedną z dwóch osób (drugą jest Pan Henryk Sobolewski ps. "Sobol", żołnierz 4. i 5. Wileńskiej Brygady AK), które pamiętają i czasami, przy wyjątkowych okazjach, śpiewają zapomniane już żurawiejki 5. Wileńskiej Brygady Armii Krajowej. W tym roku Pani Janina została odznaczona przez Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Kiedy się spotkaliśmy po raz pierwszy nawet nie przypuszczałem, że nasze spotkania (w 2007 i 2008 roku) zaowocują materiałem, który mam niewątpliwą przyjemność Państwu przedstawić.
Zacznijmy od samego początku. Gdzie należy szukać miejsca Pani narodzin? - Urodziłam się w 1926 roku w folwarku Tarkowszczyzna, w powiecie Święciańskim na Wileńszczyźnie. Rodzeństwa nie miałam - byłam jedynaczką. Z Tarkowszczyzny rodzice wyjechali wkrótce po moim urodzeniu. Kolejno mieszkaliśmy w Komajach, Duksztach, a gdy wybuchła wojna w Święcianach.
Czy tam spędziła Pani całe dzieciństwo? - Nie. Gdy wybuchła wojna miałam trzynaście lat i wtedy mieszkałam już od pewnego czasu w Święcianach. Tam chodziłam do Gimnazjum im. Józefa Piłsudskiego. Moi rodzice byli z zawodu nauczycielami i też tam wówczas pracowali. Do tego samego gimnazjum m.in. chodziła również Lidia Lwów, późniejsza „Lala” i Zdzisław Badocha, znany jako "Żelazny".
To że uczęszczała Pani do jednej szkoły z „Żelaznym” (ppor. Zdzisław Badocha), to wiedziałem, ale że również z Panią Lidią...? - Tylko, że to było tak, iż ja zaczynałam, a ona kończyła gimnazjum. Zapamiętałam ją, bo one były starsze, takie, na które my patrzyłyśmy z szacunkiem. Zresztą ja poszłam do szkoły dwa lata wcześniej, więc ona była już panną, a ja miałam coś z jedenaście lat.
Czy później utrzymywały Panie ze sobą kontakt? - Potem z „Lalą” spotykałyśmy się w czasie wojny, kiedy ona mieszkała w Kobylniku, a ja w Miadziole i tam chodziłyśmy na kurs nauczycielski. Ona już wtedy pracowała jako nauczycielka. To był 1942 rok. Oczywiście później, podczas obu okupacji, niemieckiej i sowieckiej, miałyśmy stały kontakt.
Więc miałyście Panie wiele wspólnych wspomnień? - Jest to znajomość "przedpartyzancka", więc wspólne wspomnienia nie dotyczą tylko czasu walki.
Czy w latach gimnazjalnych, a może także wcześniejszych, należała Pani do harcerstwa lub innych organizacji dla dziewcząt? - Oczywiście. Należałam najpierw do zuchów, a następnie do harcerstwa.
Czyli w pewnym sensie przeszła Pani dość typową, oczywiście godną naśladowania, drogę dla Waszego pokolenia?
- Taka typowa droga - taka, jaką wówczas większość młodzieży przechodziła. Wtedy nie zdawaliśmy sobie z tego w pełni sprawy, ale cały czas przedstawiano nam pewne wzorce - wzorce osób pozytywnych, np. powstańców z roku 1863 czy Legionistów. Przekazywano nam to nie w jakiejś takiej formie nachalnej, nikt nie mówił wprost, że trzeba kochać ojczyznę, ale poprzez właśnie te przykłady robiono to w sposób naturalny. Ja też te wzorce przyswajałam. Gdy wybuchła wojna, samorzutnie rysowałyśmy na kartkach biało-czerwony szlak z podpisem "Jeszcze Polska nie zginęła" i rozlepiałyśmy te kartki gdzieś na murach i płotach. Nikt nas nie instruował, że tak trzeba robić i dopiero o wiele później nazywało się taką działalność "małym sabotażem".
Byliście już wtedy w jakieś organizacji? - Nie - to był przecież 1939 rok, przyszli Sowieci i zaraz ta młodzież zaczęła podejmować takie różne spontaniczne działania. Bez żadnej organizacji, żadnych przysiąg. To było całkowicie naturalne. 11 listopada szło się na groby legionistów, co było wówczas zakazane. W gimnazjum wprowadzono jako język wykładowy rosyjski, więc zaczęliśmy się buntować, za co część z nas wyrzucono w ogóle ze szkoły. W 1941 roku otworzono polską szkołę, do której zaczęły uczęszczać wszystkie te "niedobitki". Straszono tam nas, że gdy nie przestaniemy się buntować, to ta szkoła zostanie zamknięta. Kiedyś, na 1 maja, strasząc nas tym, zmuszono do udziału w tak zwanym pochodzie. Wychowawca, nie wiem co mu strzeliło do głowy, wymyślił, abym niosła portret Stalina. Kilkakrotnie prosił mnie, bym go wzięła, a ja z uporem odmawiałam. Wtedy polecił mi, abym poszła i zameldowała o tym dyrektorowi. W tym momencie kolega z klasy powiedział: ja to poniosę. Miał on bowiem świadomość, że konsekwencje mojej odmowy poniosą moi rodzice - nauczyciele w tej szkole. Wiedziałam, że z jego strony to straszne poświęcenie. Po pochodzie chciałam mu podziękować, ale on huknął na mnie: Odejdź! Myślałem, że się spalę ze wstydu!
Jak się wówczas żyło? - Cały czas trwały wywózki na Syberię, więc każdy miał spakowane najbardziej potrzebne rzeczy, aby być w każdej chwili gotowym. Sowieci najczęściej przychodzili nocą i kazali natychmiast wychodzić, dlatego lepiej było być przygotowanym. Ojciec w 1941 roku wyjechał do swoich rodziców do Podgrodzia, a my z matką później do niego dojechałyśmy. Tam nas zastał wybuch wojny sowiecko-niemieckiej.
Po pierwszej krótkiej okupacji sowieckiej, przyszła okupacja litewska...? - Tam, w Święcianach, Ruscy byli trochę dłużej. Dopiero później przyszli Litwini i włączyli te tereny do swojego państwa. Poprawiło się wówczas zaopatrzenie żywnościowe. Zniknęły kolejki przed sklepami.
A jaki był Wasz, młodych ludzi, stosunek do Litwinów, do kolejnego okupanta? - Tam mieszkało bardzo mało Litwinów, ja w ogóle się z nimi nie spotykałam. Wiedzieliśmy, że współpracowali oni z Niemcami, ale ja z nimi nie miałam nic do czynienia. Dopiero po wyjeździe do Podbrodzia mój ojciec, jako znany działacz oświatowy i społeczny, wraz z paroma innymi osobami, został przez Litwinów aresztowany. Kilka dni później dowiedziałyśmy się, że tatuś dostał wyrok śmierci. W tym czasie połowę domu dziadków zajął niemiecki pułkownik, starszy człowiek. Przez przypadek dowiedział się o naszym nieszczęściu i w wyniku jego interwencji udało się uratować życie memu ojcu. Kiedy tato wrócił, tego pułkownika już nie było, poszedł dalej na front, więc nawet nie mógł podziękować mu za ocalenie. Zdarzały się takie paradoksy. Później, pod koniec 1941 roku, uciekliśmy na tereny administrowane przez Białorusinów, gdyż Litwini koniecznie chcieli z moim tatą się rozprawić. W końcu trafiliśmy do wspominanego już miasteczka Miadzioł nad jeziorem Narocz, gdzie ojciec dostał pracę jako sekretarz w inspektoracie szkolnym. Tam było wielu takich uciekinierów i dużo młodzieży. Szybko się tam zawiązała konspiracja.
Czy tam wstąpiła Pani do konspiracji? - Wtedy każdy musiał pracować, aby nie zostać wywiezionym na roboty przymusowe do Niemiec.
Przecież miała Pani wtedy, w 1942 roku, szesnaście lat? - To w niczym nie przeszkadzało, aby zostać wywiezionym. Ja dostałam pracę w takim odpowiedniku starostwa. Moim obowiązkiem było wpisywanie danych z dokumentów w blankiety Kenkarty, a następnie musiałam udać się do gabinetu kierownika, który był oczywiście Niemcem. On dawał mi pieczątkę, ja wbijałam ją na dokumencie, a on go podpisywał. Wymyśliłam sposób, aby uzyskiwać podstemplowane i podpisane druki in blanco. Oczywiście trafiały one do organizacji. Chociaż uroczystą przysięgę złożyłam wiele miesięcy później, to właśnie od wtedy datuje się moja współpraca z konspiracją. Wtedy moim dowódcą był Antoni Zwieruho pseudonim "Koliber".

Jak trafiła Pani do partyzantki? - Właśnie ten "Koliber", mając kontakty z por. Antonim Burzyńskim "Kmicicem", który od marca 1943 roku tworzył pierwszy partyzancki oddział na tym terenie, w czerwcu tegoż roku zaprowadził całą tę "konspirację Miadziolską", a było nas tam ponad dwadzieścia osób, do lasu. W grupie tej byli też moi rodzice. Pamiętam jak zobaczyłam pierwszego partyzanta. "Kmicic" przysłał po nas konny patrol i po tych kilku latach zobaczyłam polskie mundury. Obraz ten do tej pory pozostał mi w pamięci. W tym patrolu był m.in. Henryk Mackiewicz pseudonim "Dzięcioł" - stryj dzisiejszej Pani Prezydentowej (Śp. Marii Kaczyńskiej). Po kilkudniowej aklimatyzacji w lesie zaczęliśmy budować bazę - na wzgórku otoczonym bagnami, do którego dostęp był jedynie niezbyt szeroką groblą. Tam postawiliśmy szałasy. I tam też miała miejsce uroczysta przysięga odebrana przez "Kmicica". W bardzo niedługim czasie było nas już około trzystu partyzantów.
Ile kobiet, dziewcząt było w oddziale i czym one się zajmowały? - Kobiet było niewiele, chyba siedem. Zajmowały się przygotowywaniem posiłków oraz różnymi pracami gospodarczymi. Wtedy nie byłyśmy zabierane na żadne akcje. Byłyśmy jednak wysyłane na wartę, np. polecano nam iść do lasu z koszykiem, niby na zbiór grzybów. Był też "na bazie" szpitalik dla chorych i rannych.
Jak Pani wówczas to odbierała - jako przygodę, obowiązek...? - Uważałam, iż spotkał mnie zaszczyt, że znalazłam się w oddziale. W tym wieku każdy chciał jak najszybciej oddać życie za ojczyznę. Kiedyś, jeszcze gdy chodziłam do szkoły, mieliśmy odpowiedzieć na pytanie: Kim chciałbyś zostać w przyszłości? Jedna z dziewczyn napisała: Chciałabym w przyszłości wyjść za mąż, mieć dwunastu synów i żeby wszyscy polegli za ojczyznę.
Niedaleko Was stacjonował oddział sowiecki? - To było jakieś trzy kilometry dalej. Jego dowódcą był płk Fiodor Markow. On kształcił się w Polsce - skończył seminarium nauczycielskie, był w podchorążówce, pracował jako nauczyciel. Mieszkał przed wojną w Święcianach. Przez pewien czas stosunki były całkiem poprawne. Jednak 26 sierpnia 1943 roku Markow zaprosił nasz sztab do siebie pod pretekstem uzgodnienia wspólnej akcji. Tam, jak się później okazało, zostali oni aresztowani. Do bazy powrócił szef sztabu pseudonim "Boryna" w otoczeniu kilku sowieckich wojskowych. Zarządził zbiórkę na placu bez broni. Zobaczyłam za drzewami szczelny kordon sowieckich partyzantów. Zabrali z szałasów broń i cały nasz oddział został również aresztowany. Następnie przyjechali ich "politrucy" i robili przesłuchania według gotowych, wcześniej przygotowanych list. Wtedy też jednych naszych partyzantów ustawiano po jednej stronie, a drugich po drugiej. Grupa liczyła około 60 osób, prawie przy każdym stał strażnik. Zaprowadzono ich na sowiecką bazę i tam zostali zamordowani. Po jakimś czasie Markow przyprowadza nam nowego komendanta. Był nim Wincenty Mroczkowski pseudonim "Zapora", który był przedwojennym podoficerem w Wojsku Polskim. Wygłosił on do nas mowę, która w przybliżeniu miała taką treść: Chłopcy! O co nam chodzi? Chodzi nam o to, żeby być! A żeby "być", to trzeba mieć broń! A jak będziemy mieć broń, to wtedy okaże się, co dalej! Zapamiętałam tę przemowę, gdyż była ona taka jednoznaczna. Chłopaki dostali wtedy broń - rozkalibrowaną, zepsutą. Oddziałowi temu nadano imię Bartosza Głowackiego. Gdy zaczęto wypuszczać w teren patrole zaopatrzeniowe, to wysłany po żywność nie wracał. Dołączały one w terenie do "Łupaszki", który szedł objąć dowództwo Brygady i przez zupełny przypadek uniknął sowieckiej zdrady, i on "zbierał" ich wszystkich. Tak powstawała 5. Brygada.
Ale większość z tych, którzy przeżyli, pozostawała jednak na miejscu, w obozie? - Przez pewien okres, gdyż po pewnym czasie "Zapora" wyprawił się z dużym patrolem na poszukiwanie tych, którzy nie powrócili i oczywiście patrol też nie wrócił. Przydzielono nam wówczas nowego politruka, polskiego Żyda, Mareckiego. Wtedy też rozbroili nas po raz drugi. Już nie tworzyli z nas nowego oddziału tylko porozdzielali nas po różnych oddziałach sowieckich. Ostatniej nocy, przed odesłaniem na sowiecką bazę, pomogła nam w ucieczce żona naszego politruka, Pani Lusia. Dała nam przepustkę ze stemplem swego męża i my dzięki niej uciekaliśmy w siedem osób. Dostałam też od niej pistolet.
Jak wyglądała Wasza dalsza ucieczka? - Wraz z rodzicami szliśmy do folwarku Buraki, którego właścicielami byli przyjaciele moich rodziców - państwo Poniatowscy. Jak się okazało weszliśmy prosto na niemiecką pacyfikację terenu. Byliśmy na odkrytym terenie i nie mogliśmy się już wycofać. Idziemy więc dalej. Gdy podeszliśmy bliżej zobaczyliśmy, że przy wykopie, który początkowo pomyślałam, że miał być na ziemniaki, stali Niemcy i litewscy policjanci. Zatrzymali nas tam Litwini i zaprowadzili do wsi gdzie przeprowadzono rewizję. Przy mnie znaleziono polski legionowy orzełek i litewski policjant powiedział, że jestem "polską szowinistką". Pistolet zdołałam ukryć w już przeszukanych rzeczach. Ojca gdzieś zabrano samochodem, a mnie z matką poprowadzono piechotą do pobliskiego miasteczka Komaje, na posterunek policji. Jak się okazało ojciec już tam był. Po przesłuchaniu, jakie odbyło się w dniu następnym, w dużej mierze dzięki litewskiemu tłumaczowi, który nagle stał się przyjazny (jak podejrzewaliśmy dzięki perswazji wspólnych znajomych z tej miejscowości), zostaliśmy "przeznaczeni" do wywiezienia na roboty do Niemiec, a nie do rozstrzelania. Następnie przewieziono nas do miejscowości Łyntupy, gdzie utworzono punkt zborny dla wszystkich zatrzymanych w tej, jednej z wielu, pacyfikacji terenu. Dość szybko o miejscu naszego pobytu dowiedzieli się ludzie z AK-owskiej siatki. Odpowiednia kwota została "wpłacona" odpowiednim osobom i zostaliśmy, ja wraz z rodzicami, z tego punktu zbornego zwolnieni.
Wróciła Pani do oddziału, ale dowodzonego już przez majora (wówczas rotmistrza) Zygmunta Szendzielarza "Łupaszkę"? - Byliśmy bez pieniędzy i dachu nad głową. Schronienie dała nam rodzina mojego kolegi. Rodzice zostali u nich, a ja nawiązałam kontakt i w jakiejś wiosce nad Wilją dołączyłam do "Łupaszki", który odtwarzał już oddział. Najpierw byłam podkomendną "Maksa" (wachmistrz Antoni Rymsza), a następnie "Zagończyka" (ppor. Feliks Selmanowicz). Później, w kwietniu 1944 roku, kiedy utworzono 4. Brygadę "Narocz", przeszłam do niej wraz z "Zagończykiem". Tam m.in. spotkałam Henryka Sobolewskiego pseudonim "Sobol".
4. Brygada została rozbrojona przez Sowietów? - Brałam udział w walkach koło Wilna mających na celu jego oswobodzenie (w ramach operacji "Ostra Brama" - przyp. G.P.). Następnie zostaliśmy rozbrojeni przez NKWD i najpierw umieszczeni w obozie w Miednikach, a stamtąd zostałam przewieziona do więzienia na Łukiszkach w Wilnie. Zwolniono mnie w październiku 1944 roku.
Do Polski "lubelskiej" dotarła Pani...? - W transporcie z innymi repatriantami, jako taka "sanitariuszka transportowa". W końcu 1945 roku wraz z rodzicami zamieszkaliśmy w Sopocie. Tam też spotkałam się ze swoim dowódcą "Zagończykiem". Weszłam w skład jego grupy dywersyjnej, która była częścią „zimującej” 5. Brygady mjr. "Łupaszki". Do naszych zadań należało m.in. wykonywanie i kolportaż ulotek, zdobywanie broni.
Kiedy i gdzie wróciła Pani "do lasu"? - W maju 1946 roku "Zagończyk" "oddalił" mnie do szwadronu. Byłam bardzo zdziwiona - w tej "robocie" było mi dobrze, a tu dostałam rozkaz, aby dołączyć do oddziału i znowu być "w lesie". Studiowałam wtedy medycynę na Akademii Medycznej w Gdańsku i musiałam przerwać studia i pojechać na miejsce koncentracji, która odbyła się gdzieś w okolicach Sztumu lub Malborka w jakiejś stodole stojącej na polu. Od razu zostałam przez majora przydzielona do szwadronu "Zeusa" (ppor. Leon Smoleński). I tak znowu znalazłam się "w lesie". Dzisiaj myślę, że "Zagończyk" zawiózł mnie do oddziału też dlatego, że chyba zaczął podejrzewać, iż niedługo mogą nastąpić aresztowania i chciał mnie przed nimi uchronić. Jak się okazało miał rację.
Chciałbym pominąć cały letni okres działalności zarówno 5. Brygady, jak i Waszego szwadronu, gdyż jest on dość dobrze opisany przez różnych autorów w licznych publikacjach. Proponowałbym raczej porozmawiać o schyłkowym, czyli jesiennym okresie walk, gdzie jest kilka niejasności i kontrowersji. Zacznijmy od akcji na Brusy. Jak ona przebiegała? - Tak jak wiele innych. Część oddziału opanowała posterunek milicji, a pozostali poszli do Urzędu Gminy i do "grzybiarni" (suszarni grzybów), gdzie zarekwirowano dwa worki z pieniędzmi. Ja poszłam z chłopakami na posterunek milicji, który znajdował się gdzieś na końcu miejscowości.
I tam dała Pani słynny koncert fortepianowy? - No, niezupełnie był to koncert. Gdy weszliśmy do środka zobaczyłam pod ścianą fortepian. Usiadłam przy nim i zagrałam kilka melodii. To zdarzenie, gdy opisałam je podczas śledztwa, posłużyło prokuratorowi do wkomponowania w mój akt oskarżenia opisu w stylu: "...w czasie napadu przygrywała bandytom na fortepianie...".
Jaki był efekt tej akcji? - Zdobyliśmy dwa worki z małymi nominałami, które załadowaliśmy na ciężarówkę i musieliśmy wykonać jak najszybszy odskok, tak aby jak najdalej od tych Brus odjechać. Jechaliśmy polną drogą i zaryliśmy się w piasku, a dodatkowo coś się w samochodzie zepsuło. Musieliśmy dalej już iść piechotą i te pieniądze dźwigać. Później "Zeus" (ppor. Leon Smoleński) wraz z "Atlantykiem" (Jan Majkowski) zabrali oba worki i zamelinowali je gdzieś w Zwierzyńcu. Później, gdy oddział był rozwiązywany, pieniądze te przydały się do wypłacenia odpraw żołnierzom szwadronu.
Przecież tych pieniędzy "trochę" było - po waszej ostatniej bitwie dokonaliście jeszcze kilka akcji ekspropriacyjnych?
- Tak, ale wszystkimi pieniędzmi podzieliliśmy się też ze szwadronem "Leszka" (por. Olgierd Christa), a razem to już było trochę "luda". Poza tym każdy z nas otrzymał pewną kwotę, już nie pamiętam jaką, którą miał przy sobie na wypadek zagubienia się lub innych niespodziewanych zdarzeń.

Jesteśmy niedaleko Lubichowa, czy pamięta Pani drugie w historii 5. Brygady opanowanie w tej miejscowości m.in. posterunku MO, Nadleśnictwa, "Samopomocy Chłopskiej"  przez połączone szwadrony "Zeusa" i "Leszka" pod koniec października 1946 roku? - Nie, nie pamiętam. Tych akcji i miejsc było tyle, że niektóre zatarły się w pamięci. Było wiele "zrobionych" posterunków. Inna rzecz, że jak ktoś pochodził z tych terenów, to pamięta nazwy miejscowości, a my jednak byliśmy na tym terenie obcy.
Chciałbym abyśmy teraz porozmawiali o ostatniej walce 5. Wileńskiej Brygady AK, a właściwie dwóch jej szwadronów, dowodzonych przez "Zeusa" i "Leszka", z tak dużymi siłami Urzędu Bezpieczeństwa na Pomorzu. Ta ostatnia większa potyczka (bo innych, ale zdecydowanie mniejszych później było jeszcze kilkanaście) miała miejsce w miejscowości Budy niedaleko Brus 24 września 1946 roku, gdzie pomimo ponad dwukrotnej przewagi sił reżimowych - funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej i Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Chojnicach - zdołaliście odskoczyć od wroga. Czy pamięta Pani jak do niej doszło? - Noc spędziliśmy w jakiejś leśniczówce. Rano przyszliśmy na kwaterę do kolonii Budy. Razem z nami jechała na wozach żywność zarekwirowana chyba przez "Morskiego" (sierż. Wacława Cejko). Szwadron "Leszka" stanął na kwaterze w zabudowaniach położonych pod lasem na stoku, a nasz, "Zeusa", zakwaterował około dwustu metrów dalej, w innym gospodarstwie, w samej dolince. Wokoło były pola i łąki - do lasu było od kilkudziesięciu z jednej strony, do dwustu-trzystu metrów z drugiej. Niedługo po naszym przybyciu został zatrzymany podejrzany człowiek, który zbyt natarczywie przyglądał się okolicy. Gdy go chłopcy przyprowadzili i przeszukali, okazało się, że ma przy sobie spis okolicznych konfidentów Urzędu Bezpieczeństwa. „Zeus” zaczął go przesłuchiwać i jednocześnie wysłał gońca po "Leszka". Gdy "Leszek" przyszedł, oni ("Zeus" i "Leszek" - przyp. G.P.) z tym UB-owcem rozmawiali.
W jaki sposób UB Was zlokalizowało? - Po śladach naszych wozów wiozących zaopatrzenie.
Co było dalej? - Gdy po przesłuchaniu "Leszek" wyszedł, zobaczył jakiegoś żołnierza, który stał tyłem do nas i dawał znaki rękami innym, którzy byli na górze. Wtedy spokojnie wrócił i powiedział: Zeus! Wojsko! Powiedział to takim bardzo spokojnym głosem. Dopiero wtedy wyskoczył z naszej chałupy i biegł do swojej kwatery. Jak później mówił, to całą drogę biegł z papierosem w ustach, którego akurat zaczął palić. Wtedy rozpoczął się ogień z otaczających nas zalesionych wzgórz. Nasz wartownik, który nie zauważył UB-eckiej obławy, został od razu zastrzelony.
Co stało się z konfidentem, który był przesłuchiwany? - Jak UB zaczęło "grzać" po drzwiach, po oknach, my musieliśmy natychmiast wyskakiwać, a on schował się pod stół i spod tego stołu wołał: Chłopcy! Niech Was Bóg prowadzi! Nie wiem czy zrobił to z serca czy dlatego, żeby go nie rozstrzelać. Gdy my wyskoczyliśmy, on tam został.
Jaki był dalszy przebieg tej potyczki? - Gdy "Leszek" biegł do swojego szwadronu, "Okoń" (sierż. Robert Nakwas-Pugaczewski), celowniczy rkm-u, który akurat miał wartę na wysokiej skarpie nad ich kwaterą, zaczął osłaniać nas swoim ogniem. My, nasz szwadron, biegliśmy przez pole pod górkę. Byliśmy jak na "patelni". Jak się biegnie w takich okolicznościach, to wydaje się, że biegnie się bardzo długo. Do lasu i stoku było bardzo daleko. Biegliśmy i padaliśmy. Znowu biegliśmy i znowu padaliśmy. Do dziś pamiętam, że jak się padnie, to te kule wpadają w piasek koło głowy z tym charakterystycznym fiuuu, fiuuu,... Wtedy też zostali ranni w nogi "Morski" i "Lot" (NN). Przy naszej pomocy dostali się do lasu. Następnie musieliśmy wspiąć się na zalesiony wysoki stok góry, który nie był obsadzony przez Urząd Bezpieczeństwa. Na górze była mała droga i pamiętam, jak chłopcy krzyczeli do mnie: Siostro! Hoop!, aby przez nią przeskoczyć jak najszybciej.
Więc zostawili Wam drogę odwrotu, a przecież mogli, w tej kotlince, całkowicie Was otoczyć. Czyżby popełnili ewidentny błąd? - Wytłukliby nas jak kaczki. My na dole, oni na górze. Ale to chyba dlatego, że "Leszek" zauważył tego dającego znaki żołnierza i nie zdążyli całkowicie nas okrążyć. Gdy się od obławy oderwaliśmy na dwa-trzy kilometry, to schowaliśmy się wraz z naszymi rannymi w środku zagajnika, w takim kwadracie młodego lasu. Siedzieliśmy tam zachowując całkowitą ciszę, a oni chodzili wszystkimi duktami wkoło obok nas i nic nie zauważyli. Tam przeczekaliśmy do zmroku i dopiero gdy było ciemno, odmaszerowaliśmy z tego miejsca. Poszliśmy pod Kartuzy.
Ostatecznie bilans potyczki nie był zbyt optymistyczny - jeden zabity (NN "Szczygieł"), dwóch rannych (sierż. Władysław Cejko ps. "Morski" i NN ps. "Lod") oraz jeden wzięty do niewoli (Stanisław Szybut "Wir"). Chociaż biorąc pod uwagę dysproporcję sił i fakt, że zostaliście zaskoczeni, można uznać, iż nie była to klęska? - Jak już powiedziałam, mogło być o wiele gorzej. Mogli nas wszystkich powystrzelać.
Później, po tej walce, działalność Brygady sprowadzała się w zasadzie do zdobywania pożywienia oraz funduszy na odprawy dla kolejno demobilizowanych żołnierzy. Czy to Budy wpłynęły na decyzję o przyspieszeniu demobilizacji?
- Ostatecznie rozwiązaliśmy się dwa miesiące później, w końcu listopada. Ja wyszłam z lasu 21 listopada 1946 roku. Zdecydowanie muszę zaznaczyć, że to nie potyczka w Budach wpłynęła na tę decyzję. Przecież było wiele akcji takich jak Budy, gdzie został ktoś zabity czy ranny. To nie Budy nas "wykończyły". Gdyby tak było, to byśmy się zaraz po tej potyczce rozwiązywali, a my przecież jeszcze dwa miesiące chodziliśmy w terenie. Jeżeli ktoś chciał odejść, to go nie trzymano. Teza o tym, że walka w Budach miała wpływ na rozwiązanie naszych szwadronów, wzięła się z niektórych publikacji, które oparte były na czyichś, nie wiem czyich, relacjach. Ja ówczesne wydarzenia, ich przebieg, chronologię i następstwa zapamiętałam właśnie tak. Podobnie zapisał je bezpośredni uczestnik tej potyczki ppor. Olgierd Christa "Leszek" w swojej książce pt. U "Szczerbca" i "Łupaszki", wydanej w 1999 roku, a inaczej jest ona i jej następstwa przedstawiana w niektórych książkach i opracowaniach historycznych mówiących o tym okresie działań Brygady na Pomorzu. Nie mogliśmy utrzymać się w terenie przy nieustających obławach w czasie zimy. Wytropiono by nas chociażby po śladach na śniegu.
W takim razie jak wyglądało rozformowanie oddziału? - Byliśmy pozostawieni niejako sobie samym. Byliśmy w naprawdę strasznej sytuacji. Nie mieliśmy żadnych wskazówek, nie wiedzieliśmy co dalej robić. Nie mieliśmy żadnych wiadomości ani kontaktu z dowództwem. "Lufa" (ppor. Henryk Wieliczko) szedł do nas, ale nie doszedł. Kolejny łącznik "Odyniec" (ppor. Antoni Wodyński) zjawił się na początku listopada i niedługo potem został aresztowany. Gdy zapadła decyzja o rozpuszczeniu szwadronów, wyraźnie zaznaczono, że to tylko na okres zimy, a potem dostaniemy nowe instrukcje. Dlatego też zostało na styczeń 1947 roku wyznaczone spotkanie w Inowrocławiu. Tam mieliśmy się spotkać, aby ustalić co dalej robić. Mieliśmy nadzieję, że zostanie nawiązany kontakt z mjr. "Łupaszką".
Czyli nie było to ostateczne rozwiązanie oddziału? - Skąd! Przecież np. u "Leszka" znaleziono notes ze wszystkimi adresami jego ludzi. Miał je po to, aby nawiązać na nowo kontakty. Działalność miała być wznowiona na wiosnę. To przecież byli chłopcy ("Zeus" i "Leszek" - przyp. G.P.) mający po dwadzieścia trzy-cztery lata, odpowiedzialni za podległych sobie ludzi, a sami jeszcze "dzieciacy". Co innego jak byliśmy przy "Łupaszce". Jest dowódca, jest rozkaz, a tutaj musieli sami podejmować decyzje.

Jeżeli dobrze interpretuję Pani słowa, to tak Pani, jak i nieżyjący już Olgierd Christa ("Leszek") macie zastrzeżenia do publikacji książkowych, które opisują działania 5. Brygady na terenie Pomorza, Warmii i Mazur? - Oczywiście. Niektóre książki mają szereg błędów, przeinaczeń czy nadinterpretacji faktów.
A dokładniej? - Na przykład opisy niektórych zdarzeń niewiele mają wspólnego z tym jak zapamiętali je bezpośredni ich uczestnicy. Są mylnie podawane imiona i nazwiska, pseudonimy, składy poszczególnych patroli, szarże niektórych dowódców i żołnierzy, adresy, miejsca poszczególnych wydarzeń. Całkiem inną sprawą jest fakt, że niektórzy autorzy tendencyjnie i subiektywnie, nie biorąc pod uwagę ówczesnych możliwości, jak też faktów i okoliczności, oceniają nasze działania.
To prawda. Kilka miesięcy temu, oglądając z Józefem Bandzo (pseudonim "Jastrząb"), zresztą bardzo interesującą pozycję pt. Żołnierze wyklęci, znaleźliśmy zdjęcie, na którym jest właśnie Pan Bandzo, ale podpis wskazywał, że jest to ktoś inny. Takie rzeczy się zdarzają. A ma Pani na myśli jakąś konkretną publikację? - Błędy trafiają się wszędzie, jak to w opracowaniach historycznych. Tym bardziej, że dzieje 5. Brygady były przez wiele lat zafałszowywane i manipulowane. Ale uważam, że przy braku rzetelnych źródeł ich autorzy w większym stopniu powinni opierać się na wspomnieniach uczestników tych wydarzeń. Najbardziej cenną publikacją jest znana praca panów doktorów Kazimierza Krajewskiego i Tomasza Łabuszewskiego pt. "Łupaszka", "Młot", "Huzar". Działalność 5. i 6. Brygady Wileńskiej AK (1944 - 1952), w której jednak też nie ustrzegli się oni od kilkunastu błędów faktograficznych, jak też krzywdzących nas ocen. Za przykład może służyć choćby opis potyczki stoczonej w miejscowości Budy, gdzie kilka faktów, jak i konkluzje są niezupełnie zgodne z rzeczywistością. Przynajmniej inaczej, jak zapamiętał je "Leszek" i ja. Jestem w posiadaniu pisemnych uwag "Leszka" do tej publikacji, sama też spisałam swoje wątpliwości i myślę, że przy przygotowywaniu do kolejnego, drugiego wydania "Łupaszki"... autorzy mogliby wziąć pod uwagę nasze zastrzeżenia. Tym bardziej, że jest to najsolidniejsze opracowanie tego tematu. Inne pozycje, obejmujące tylko niektóre okresy działalności 5. Brygady, czy też będące pracami magisterskimi lub doktoranckimi, chyba raczej nie będą wznawiane, a w związku z tym szansa na poprawienie zawartych w nich błędów jest znikoma. Poza tym wiele kwestii jest wyjaśnionych w napisanej przez "Leszka" książce pt. U "Szczerbca" i "Łupaszki", wydanej w 1999 roku.

Które sprawy wymagają, Pani zdaniem, szybkiego wyjaśnienia? - Poza tymi błędami, o których ogólnie wspominałam, chciałabym, aby ludzie piszący o naszej walce z komunistycznym reżimem i szerzej o naszej działalności, doceniali na równi to co 5. Brygada dokonała na obszarze Pomorza, Warmii i Mazur, z tym co robiły inne jej pododdziały, jaki i 6. Brygada na terenie Podlasia. Tym bardziej, że teren Pomorza był dla nas, "Wilniuków", całkowicie obcy. Nie mieliśmy, przynajmniej na początku, takiego oparcia w miejscowej ludności, jakie miały tamte oddziały. Trzeba było czasu, chociaż stosunkowo krótkiego, aby się do nas przekonano.
Jak widzę, uwagi i sprostowania Pani autorstwa oraz autorstwa Pana Christy zajmują kilka stron maszynopisu, można by z nich napisać osobną kilkustronicową pracę...? - Zgadza się.
A wracając do Waszej działalności - czy ważne było poparcie ludności dla Waszych działań? - Gdyby nie poparcie ludności, byśmy się tutaj tyle czasu nie utrzymali. Nie ma mowy.
Jest bardzo niewiele zdjęć z okresu wojny, na których byłaby uwieczniona Pani postać. Czy jest jakaś konkretna przyczyna? - Chyba taka, że przez dłuższy czas moim dowódcą był "Zagończyk", który był przed wojną związany z tzw. "dwójką" (Oddział II Sztabu Generalnego - wywiad) i był zdecydowanie uprzedzony do robienia fotografii. W zasadzie jedyna znana jego fotografia to ta, którą zrobiono mu podczas przesłuchań w UB.
Czy podczas śledztwa była Pani bita? - Ja podczas śledztwa byłam cała sina. Człowiek odruchowo zasłania się ręką, jeszcze gdy po wielu latach wychodziłam z więzienia, to miałam na ręku takie zrosty, właśnie od tego zasłaniania się. Oni bili fachowo. Był na przykład taki doradca sowiecki, który w ogóle się nie odzywał tylko lał. Do dziś pamiętam, jak kiedyś leżałam na podłodze i on stał przede mną, a ja miałam taką dziką chęć złapania za nogę i ugryzienia go. Opanowałam się, bo wiedziałam, że zrobi ze mnie miazgę.
A czy trafiali się bardziej życzliwi UB-owcy? - Przez całe śledztwo siedziałam w pojedynczej celi. Pilnowało mnie na zmianę dwóch strażników. Jeden z nich, młody chłopak, gdy wracałam z przesłuchania, pytał się czy mocno bili, przynosił mi wodę i dawał papierosa. Nie wiedziałam kto jest z naszych chłopaków aresztowany, a on mi powiedział, że za ścianą siedzi "Brzoza" (Zdzisław Kręciejewski). Od "Brzozy" dowiedziałam się, że siedzi jeszcze "Atlantyk" (Jan Majkowski). Gdy "Brzoza" został zabrany pod Czersk do rodziny Bruskich, którzy przechowywali naszą broń, to też mi o tym powiedział. Kilkakrotnie gdy byłam na przesłuchaniu zostawiał mi obiad czyli zupę i stawiał ją na kaloryferze. Pocieszał mnie, mówił abym się nie martwiła, bo będzie amnestia. Za to był zresztą wzywany do swoich przełożonych. Ale ten strażnik był chyba z KBW (Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego - przyp. G.P.). Nie wiem jak się nazywał, ale dla mnie to było wtedy dość ważne, takie wsparcie, gdy wokół panowała atmosfera aż gęsta od nienawiści.
Gdy była Pani już po wyroku i siedziała w więzieniu, były jeszcze jakieś próby „wyciągnięcia” informacji? - Od czasu do czasu przyjeżdżali i próbowali jeszcze czegoś się dowiedzieć. Najczęściej gdy złapali kogoś następnego z naszych chłopców. Kiedyś przyjechali i chcieli się czegoś dowiedzieć na temat kartki z pseudonimami napisanej przeze mnie. Gdy zasłaniałam się brakiem pamięci, stwierdzili, że... wasza koleżanka „Regina” powiedziała.... Odpowiedziałam im: To nie jest moja koleżanka, a co najwyżej znajoma!
Pani rodzina też była represjonowana? - Oczywiście, że tak. Kiedy ja byłam w lesie, to u moich rodziców urządzano "kotły" lub siedziała tam "Regina" (Regina Żelińska-Mordas, łączniczka mjr. "Łupaszki", po aresztowaniu współpracowała z Urzędem Bezpieczeństwa powodując aresztowanie kilkudziesięciu osób - przyp. G.P.). Rodzice przenieśli się do Szczecina mając nadzieję na zakończenie tych szykan. Ostatecznie w 1948 roku zostali oboje aresztowani i siedzieli w więzieniu przez dziewięć miesięcy. Nie mieliśmy w tym czasie z sobą żadnego kontaktu.
Przecież "Regina" była uważana za osobę bardzo odważną? - Kiedyś m.in. "Żelazny" (ppor. Zdzisław Badocha), "Lufa", "Zeus" i "Mercedes" (kpr. Henryk Wojczyński) "robili" jakiś bank. Gdy z niego już "wyskoczyli" i wsiedli do samochodu gotowego do odjazdu, a tutaj nie ma "Reginy". Jak się okazało pobiegła do jakiejś cukierni kupić ciastka! Nikt nie mógł uwierzyć w jej zdradę.
Chciałbym zadać pytanie natury osobistej - kiedy Pani i Leon Smoleński, czyli "Zeus", zapałaliście wzajemną sympatią? - To wszystko było przez patriotyzm. "Zeus" uznał, mam zresztą list, który on pisał do mnie do więzienia, że on nie może żyć, gdy jest taka niesprawiedliwość. Napisał, że czuje się odpowiedzialny za to, iż nie zaopiekował się mną i ja siedzę w więzieniu, a on jest na wolności. I wobec tego uważał, tak przynajmniej deklarował w rozmowach z naszymi znajomymi, że jeżeli mam tak wysoki wyrok (Pani Janina otrzymała wyrok śmierci zamieniony na 15 lat więzienia), to po tylu latach mogę wyjść schorowana, będę potrzebowała opieki, to ze względów patriotycznych jego obowiązkiem jest na mnie czekać. Pisał też, że jak mnie nie ma, to on dopiero mnie docenił. Listownie odpowiedziałam mu, że jak to dobrze, że on piętnaście lat będzie czekał, bo z tego wynika, iż im dłużej mnie nie ma, to jego uczucia się wzmagają! To co to będzie po piętnastu latach za płomienna miłość!

Rozumiem, że „Zeus” czekał do skutku? - Patriota czekał! A pobraliśmy się w dwa lata po moim wyjściu na wolność.
Mówiła Pani, że współwięźniarki w szczególny sposób uczciły Pani dwudzieste czwarte urodziny? - Budzę się rano i patrzę, że dziewczyny stoją przy łóżku. Gdy zobaczyły, że się obudziłam, zaśpiewały: Płyną latka, płyną Jako w Wiśle woda, Żal wody dziewczynie, I lat twoich szkoda. Zatrzymana rzeka, Ścisnął ją mróz lodem, Przymknęła bezpieka Twoje serce młode! Minęło lat "Jachnie" dwa tuziny Powinna wyprawić huczne chrzciny, Z chłopakiem wyprawić nam wesele, Zaprosić i ugościć dziką celę. Tu Wronki, tam Rawicz, Szczecin Wały, Tu Bronek, tam Tadek, tam pułk cały, Z Niemcami, z bezpieką znasz igraszki, Lecz strzeż się tych chłopców i "Łupaszki"!
Gdy jesteśmy już przy twórczości śpiewanej, proszę opowiedzieć o słynnych żurawiejkach 5. Brygady? - Ich autorem był nasz kolega z Brygady Zbigniew Trzebski "Nieczuja". Były śpiewane zawsze gdy tylko nadarzyła się okazja do śpiewu w ogóle. Wszystkich nie pamiętam... Nie masz jak 5. Brygada Dużo robi, mało gada Na Niemców, Rusów i Litwinów Nie szczędzimy karabinów. Refren: Oj, bieda, bieda wszędzie, Kiedy jej koniec będzie? Oj, bieda, bieda wszędzie, Dopóki ta wojna będzie! Komendanta zucha mamy, Wszyscy więc go też kochamy, Każdy by zań skoczył w ogień, I bił wroga choćby co dzień. "Ronin" został adiutantem, Potem stał się komendantem, Nagle pan inspektor wpada, Już brygadą całą włada! "Podbipięta" chłop morowy, Do kieliszka wciąż gotowy, Gdy ktoś w lesie w pień uderzy, "Podbipięta" plackiem leży! "Rakoczy" wokoło się uwija, Pięknych dziewcząt nie omija. Strzeż się dziewczę jego wzroku, Swoje dobro miej na oku. Mały ciałem, wielki duchem, "Mścisław" jest nie lada zuchem. Gdy woda drogę mu przecina, W mig się "Szaszce" na kark wspina. Nie mów przy niej o miłości, Bo to tylko ją rozzłości. Jednak cuda się zdarzają, "Max" z "Aldoną" wrzody mają! Teraz powiem coś o "Lali", Cały sztab ją sobie chwali. Coś ostatnio spoważniała, Widać, że się zakochała! "Kicia" jest to dziewczę płoche, Zawsze ma kłopotów trochę. To ślepa kiszka nawaliła, To pamiętnik mój zgubiła!

Po tym weselszym „przerywniku” wróćmy do spraw mniej krotochwilnych, aczkolwiek też już nie całkiem przygnębiających. Kiedy ostatecznie wyszła Pani z więzienia? - Wyszłam najpierw na przerwę w odbywaniu kary. 21 maja 1956 roku wypuszczono mnie na półroczną przerwę. W 1957 roku Sąd Rejonowy w Bydgoszczy darował mi pozostałe kilka miesięcy z zawieszeniem na dwa lata. W wyroku skazującym odebrano mi prawa obywatelskie i honorowe na zawsze, a później zmieniono to na 10 lat. Gdy wyszłam, nie mówiłam, że mam te prawa odebrane. Po jakimś czasie pocztą otrzymałam zawiadomienie o tym, że zostałam z pracy wytypowana na ławnika w sądzie. I tak, paradoksalnie, przez kilka lat byłam ławnikiem, mając odebrane prawa obywatelskie!
Zamieszkaliście Państwo w Szczecinie? - "Zeus" po ujawnieniu w 1947 roku nie miał gdzie się podziać i razem z moimi rodzicami przyjechał do Szczecina. W 1948 roku został aresztowany i siedział "w śledztwie" przez trzy lata. Komuniści chcieli mu udowodnić, że podczas ujawnienia coś zataił i na tej podstawie mieli zamiar wsadzić go do więzienia. Podczas tej jego "odsiadki", przesłuchania wielokrotnie przeprowadzał jakiś UB-ek wraz z "Reginą". Jak twierdził "Zeus", podczas tych przesłuchań nawzajem ("Zeus" z "Reginą") obrzucali się wyzwiskami i kłócili się w taki sposób, że nawet UB-owcy się śmiali. Chciano mu np., zgodnie z zeznaniami "Reginy", udowodnić, że ujawnił się pod przybranym nazwiskiem. Gdy ten zarzut został obalony, próbowała ona udowodnić, że ma gdzieś schowaną broń, której też nie wskazał. Podczas rozprawy zadeklarowała: Ja go nienawidzę!, przez co nawet ówczesny sąd musiał ją uznać za świadka nieobiektywnego i zwrócić akta do prokuratury. A co mogła zrobić prokuratura, kiedy ona była jedynym świadkiem oskarżenia? "Zeus" posiedział jeszcze trochę i go wypuścili.
Czym zajmowała się Pani poza "ławnikowaniem"? - Poszłam do pracy i uczyłam się. Przecież byłam "dziedzicznie obciążona", a pomogli mi w znalezieniu pracy w szkole znajomi ojca. Nie miałam wykształcenia pedagogicznego i dlatego zostałam przyjęta do pracy na roczny kontrakt. Jednocześnie zaczęłam studia. Skończyłam filologię polską na WSP w Opolu. Całe życie, mając to "dziedziczne obciążenie", pracowałam jako nauczyciel - od podstawówki przeszłam wszystkie szczeble nauczania. Ostatnio, ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu, bo jestem już od dwudziestu lat na emeryturze, na specjalnej akademii dostałam Medal Uniwersytetu Szczecińskiego. Nie przypuszczałam, że w ogóle o mnie ktoś pamięta, a tu się okazało, że moi dawni studenci, będący dziś profesorami, bardzo mnie zaskoczyli.
Po wyjściu z więzienia była Pani jeszcze w jakiś sposób szykanowana? - Nie, nigdy. Inni byli wzywani i wypytywani, a mnie nikt nie niepokoił. Widocznie mnie jakoś tak zakwalifikowali.
Czy unieważnienie wyroku odbyło się samoczynnie? - Absolutnie nie. Gdy złożyłam o unieważnienie wyroku, bardzo przykre wrażenie wywarła na mnie cała procedura. Zatęskniłam za tym swoim rewolwerem z czterema nabojami! Na sali, gdzie rozpatrywano mój wniosek, poczułam się jakbym ponownie była sądzona! Odczytano znowu cały ten "akt oskarżenia", gdzie były same bzdury. Prokurator, po kilku moich wypowiedziach stwierdził, że ...tak się ukształtowała Pani świadomość polityczna... Stwierdził też, że ...nie pochwala metod... Pomyślałam, iż znalazł się "gołąbek pokoju" i poczułam straszny niesmak. Zaczęłam wtedy opowiadać o metodach, jakie stosowali oni - Sowieci - gdy nas rozbrajali i łapali, a później kontynuowali ich "robotę" polskojęzyczni pachołkowie z UB.
Miała Pani świadomość, że oprócz "Reginy" niektórzy z żołnierzy 5. Brygady czasami po aresztowaniu, a czasami po wyjściu z więzienia, pisali raporty do UB, a potem do SB, na swoich kolegów? Niektórzy robili to do lat 70., a nawet końca 80.? - Nie, nie wiedziałam. Nawet gdy jeden z dowódców szwadronu kilkakrotnie powtarzał mi, gdy się widzieliśmy, że czeka nas przykra rozmowa, to myślałam, iż chodzi o jakieś pretensje do mnie. Dopiero po jego śmierci dowiedziałam się prawdy... Ale prawdę mówiąc - "Reginie" nikt nie dorównał. Każdy przypadek był inny. Szkoda, że nie ukazuje się metod stosowanych w czasach stalinizmu i tych, którzy się nimi posługiwali by niszczyć ludzi i fizycznie, i moralnie.
Myślę, że tym niezbyt optymistycznym akcentem możemy zakończyć naszą rozmowę. Niech czytelnicy sami ocenią tamte, jak i te bliższe czasy. Bardzo dziękuję za czas poświęcony na nasze rozmowy. Rozmawiał: Grzegorz Polikowski

Zmarła Janina Wasiłojć-Smoleńska ps. "Jachna" Sanitariuszka oddziału mjr. "Łupaszki" Janina Wasiłojć-Smoleńska ps. "Jachna" nie żyje! Z przykrością informuję, że wczorajszej nocy, 5 VIII 2010 r. zmarła Janina Wasiłojć-Smoleńska ps. "Jachna". Przeżyła 84 lata. Była żołnierzem Oddziału Partyzanckiego Antoniego Burzyńskiego "Kmicica", 4 Wileńskiej Brygady "Narocz", a następnie V Wileńskiej Brygady zwanej "Brygadą Śmierci", którą dowodził major Zygmunt Szendzielarz "Łupaszka". Była jednym z najstarszych stażem partyzantów Okręgu Wileńskiego AK. Sanitariuszka i łączniczka. Szczecinianka. W komunistycznej Polsce skazana na dwukrotną karę śmierci, przesiedziała w więzieniu 10 lat. Od 1957 roku uczyła języka polskiego w szczecińskich szkołach i uczelniach wyższych, odznaczana wysokimi odznaczeniami państwowymi. Pogrzeb odbędzie się w poniedziałek 9 sierpnia na Cmentarzu Centralnym w Szczecinie o godzinie 11:00. Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie! Janina Wasiłojć-Smoleńska ps. "Jachna" urodziła się 7 lutego 1926 r. w Tarkowszczyźnie, powiat Święciany. Do szkoły powszechnej uczęszczała w Duksztach. Od 1937 r. uczyła się w Gimnazjum Ogólnokształcącym im. Józefa Piłsudskiego w Święcianach. Po wybuchu II wojny światowej kontynuowała naukę w Niepełnej Szkole Średniej i na tajnych kompletach w Podbrodziu. Od września 1944 r. uczyła się w V Gimnazjum Żeńskim w Wilnie. Maturę zrobiła eksternistycznie w 1945 r. w kuratorium oświaty w Sopocie. Wraz z rodzicami w 1941 r., tuż przed atakiem Niemiec na ZSRR, wyjechała ze Święcian do Podbrodzia. Ojca Janiny Wasiłojć aresztowała policja litewska. Skazano go na śmierć. Cudem uniknął wyroku. Zwolniony przez Niemców, wraz z rodziną szukał schronienia w Miadziole, na terenie administrowanym przez Białorusinów. Tutaj cała rodzina zaangażowała się w działalność konspiracyjną. Janina jako pracownica magistratu dostarczała ukrywającym się konspiratorom potrzebne dokumenty. W czerwcu 1943 r. wraz z rodzicami przyłączyła się do oddziału "Kmicica" – pierwszego partyzanckiego oddziału na Wileńszczyźnie. Wstępując w szeregi Armii Krajowej, złożyła przysięgę oraz przyjęła pseudonim "Jachna". W sierpniu 1943 r. [...] oddział został rozbrojony przez partyzantkę sowiecką. Dowódcę, Antoniego Burzyńskiego ps. "Kmicic" i część jego podwładnych rozstrzelano. Rodzina Wasiłojciów ocalała i została włączona do oddziału partyzanckiego im. Bartosza Głowackiego. Janina wraz z rodzicami zbiegła, ale w trakcie ucieczki wszyscy zostali aresztowani przez Niemców i skazani na roboty w Rzeszy. Dzięki przekupstwu uniknęli wywózki. Rodzice ukrywali się w folwarku Felino, a "Jachna" wróciła do partyzantki jako sanitariuszka w 5. Wileńskiej Brygadzie Armii Krajowej dowodzonej przez Zygmunta Szendzielarza "Łupaszkę". Po utworzeniu 4. Brygady “Narocz” pod dowództwem Longina Wojciechowskiego ps. “Ronin’ została przeniesiona w jej szeregi. 13 lipca 1945 r. 4. Brygada walczyła pod Krawczunami z wojskami niemieckimi. 17–18 lipca 1945 r. nastąpiły aresztowania dowódców wileńskiej AK i rozbrojenie jej oddziałów na granicy Puszczy Rudnickiej. Janina Wasiłojć trafiła do miejsca internowania polskich partyzantów w Miednikach Królewskich, a stamtąd do więzienia na Łukiszkach w Wilnie. Po kolejnej odmowie wstąpienia do Armii Berlinga została zwolniona. Podjęła pracę w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym, gdzie ponownie pomagała załatwiać spalonym konspiratorom konieczne do wyjazdu dokumenty. W kwietniu 1945 r. została zatrzymana przez NKGB, ale po kilku dniach zwolniona. Cała rodzina, obawiając się aresztowania, zdecydowała się na wyjazd do Polski. Osiedli w Sopocie, gdzie ojciec Wiktor Wasiłojć podjął pracę w tamtejszym kuratorium oświaty. "Jachna" rozpoczęła studia medyczne, początkowo w Poznaniu, a następnie na Akademii Medycznej w Gdańsku. Nawiązała również współpracę z “Zagończykiem”, Feliksem Selmanowiczem, należącym do oddziału partyzanckiego "Łupaszki". Zajęła się drukowaniem i kolportażem ulotek antykomunistycznych. W czerwcu 1946 r. na koncentracji w Jodłówce pod Sztumem ponownie przyłączyła się do partyzantki, przydzielona jako sanitariuszka do szwadronu Leona Smoleńskiego "Zeusa". Oddział operował na Warmii, a następnie w Borach Tucholskich. Na okres zimowy 1946/1947 zawiesił działalność, a “Jachna” ukrywała się pod fałszywym nazwiskiem w Zielonej Górze, gdzie w styczniu 1947 r. została aresztowana. 8 marca 1947 r. wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Bydgoszczy skazano ją na dwukrotną karę śmierci, zamienioną na mocy amnestii na 15 lat więzienia, oraz pozbawienie praw obywatelskich i honorowych na zawsze. Karę więzienia odbywała w Zakładzie Karnym w Fordonie oraz w więzieniu o zaostrzonym rygorze w Inowrocławiu i ponownie w Fordonie. W kwietniu 1956 r. została zwolniona na półroczną przerwę w odbywaniu kary. Wyrok 15 lat więzienia złagodzono do 10, a po wielu zabiegach adwokata Witolda Lisa-Olszewskiego resztę kary (8 miesięcy) darowano. W 1959 r. Janina Smoleńska rozpoczęła studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu i w 1963 r. uzyskała tytuł magistra filologii polskiej. Od 1957 r. pracowała jako nauczycielka języka polskiego w szczecińskich szkołach i uczelniach wyższych [...]. Wielokrotnie odznaczana m.in.: Krzyżem Armii Krajowej, Medalem Wojska Polskiego przyznanym przez władze polskie w Londynie, Krzyżem Zrzeszenia WiN, Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. W 1996 r. została matką chrzestną 12. Dywizji Zmechanizowanej im. J. Hallera w Szczecinie. "Jachna" jest jakże typowym, szlachetnym reprezentantem swojego pokolenia. Przeszła cały szlak charakterystyczny dla "żołnierzy wyklętych": od walki z okupantem niemieckim, przez konspirację antykomunistyczną, po więzienie epoki stalinowskiej. Żołnierze Wyklęci

Czas zacząć działać Szanowni Państwo, Chciałbym podzielić się przemyśleniami na temat Polski. Od ok. czterech lat czytam na różnych blogach i w ogóle w internecie wiele ciekawych i pouczających informacji głównie dotyczących polityki, gospodarki mojego kraju i jestem przerażony. To, co obecnie wyprawia PO nie ma nic wspólnego z rządzeniem dla dobra naszego kraju i obywateli, a owe dobra są najważniejsze by Polska mogła być Polską. Niestety poprzednie rządy, sejm, senat też miały ten nadrzędny obowiązek w nosie. Obywatel (mam tu na myśli uczciwie pracujących i płacących podatki- ok. 50% przychodu) w tym kraju jest traktowany jak niewolnik, który ma zarobić dla swego pana (politycy, urzędnicy- ci niepotrzebni i kręcący lody) na dostatnie rzycie. Arogancja, buta i chamstwo „ polityków” PO przekroczyła wszelkie granice. Czy my obywatele mamy jakieś narzędzia by bronić Polskę przed szkodnikami z PO ?. Jak pokazują ostatnie wydarzenia i styl działania PO, nie wiele możemy, jesteśmy bezsilni. Możemy sobie pokrzyczeć w sieci i na tym koniec. Nawet sceny z przed pałacu prezydenckiego nie robią na tych pseudo politykach żadnego wrażenia. Takie kreatury jak Niesiołowski czy Palikot nie zasługują na bycie posłem. Przypuszczam, że wielu z Was gdyby miało takie prawo czy możliwość dawno by wysłało ich tam gdzie pieprz rośnie lecz czy możecie to zrobić ? nie !!!, dlatego, że żyjemy w państwie władzy a nie obywatela, które nie toleruje sprzeciwów (my wiemy lepiej jak rozkraść i uzależnić Polskę). Co zatem robić?. Moim zdaniem, umiesz liczyć licz na siebie, co się przekłada na zorganizowanie legalnej, zarejestrowanej organizacji obywatelskiej niezależnej od nikogo. Taka organizacja miałaby następujące cele: patrzenie władzy na ręce, informowanie odpowiednich instytucji państwowych o nadużywaniu władzy przez polityków, o rządzeniu w sprzeczności z konstytucją, o łamaniu praw obywatelskich jak również informowanie i uświadamianie obywateli, co w kraju się dzieje i dlaczego. Dalekosiężnym planem powinno być sensowne poprawienie konstytucji by, dla przykładu takie kreatury jak Palikot czy Niesiołowski nie mogły być posłami. Może jakieś prawdziwe radio informacyjne?. Nie jest ważne w tej chwili jak to by miało wyglądać ważna jest idea, jeśli się nie zorganizujemy i nie będziemy bronić Państwa polskiego to czarno widzę przyszłość. Niezbędna była by współpraca z prawdziwymi autorytetami oraz specjalistami różnych dziedzin życia. Jak miałem okazję się zorientować jest jeszcze w Polsce sporo ludzi myślących, niezależnie od poziomu wykształcenia, którym nie są obce takie wartości jak patriotyzm, uczciwość, odpowiedzialność czy prawdomówność. Na pewno jest w śród nas wiele osób, które z racji swego wykształcenia, wiedzy czy doświadczenia mogłyby wziąć ciężar tworzenia proponowanego ruchu na tzw. barki. Ja ze swej strony gwarantuję zaangażowanie oraz 100,00 PLN składki miesięcznie, jeśli zajdzie potrzeba to i więcej. W moim odczuciu tylko my obywatele jesteśmy w stanie naprawić to państwo i jest to moim zdaniem jeden z ostatnich momentów w, którym trzeba to uczynić bo jeśli nie, to możemy pakować walizki i nie przyznawać się, że jesteśmy Polakami. Zauważyliście pewnie, że nie czynię tu podziału na” PISiorów „czy „POlszewików” zależy mi na udziale wszystkich racjonalnie myślących bez względu na preferencje polityczne. Każdy/a posiadający obywatelstwo tego kraju ma prawo do wolności wypowiedzi i prezentowania opinii (oczywiście w sposób kulturalny, bez inwektyw i obrażania). Jestem pewien, że tylko wzajemne poszanowanie oraz tolerancja mogą dać jakiś pozytywny efekt w postaci świadomych i zaangażowanych w sprawy kraju obywateli, a w przyszłości może silne, bogate i bezpieczne państwo polskie. Czy ktoś jest zainteresowany realizacją? Podobno kropla drąży skałę, i w ogóle od czegoś trzeba zacząć, więc wyślę na razie we własnym imieniu, (jeśli ktoś chciałby się przyłączyć będzie miło) list do Prezydenta RP, o takiej mniej więcej treści (wersja robocza). Panie Prezydencie, Po zaprzysiężeniu na prezydenta RP oświadczył pan, że drzwi pałacu prezydenckiego są otwarte dla wszystkich, może nie jest to dosłowny cytat, ale coś w tym duchu usłyszałem. Ponieważ nie mogę osobiście odwiedzić pana, pozwoliłem sobie na napisanie listu. Jestem pewien, że pan jako osoba godząca obywateli RP (zgoda buduje) nie odmówi mi odpowiedzi na kilka pytań i wątpliwości istotnych dla przyszłości RP nawet gdybyśmy mieli się poróżnić (zgoda buduje). Panie Prezydencie domniemam, że zna pan program wyborczy Platformy Obywatelskiej z 2007 r (nie wiem dlaczego obywatelskiej, czy mam rozumieć ,że ci którzy ten program popierają są obywatelami a reszta nie?). Chcę panu przypomnieć kilka haseł oraz deklaracji z tego programu:
1. Polska zasługuje na cud gospodarczy
2. By żyło się lepiej wszystkim
3. Państwo silne tanie i przyjazne
4. Polska zdrowych finansów i niskich podatków
5. Po wyborach, jeśli Platforma Obywatelska wygra i tym samym otrzyma od Polaków mandat do rządzenia, zaproponujemy ogólnonarodowy pakt na rzecz Narodowego Programu Wielkiej Budowy, porozumienie wszystkich sił politycznych. Proponuję, żeby 22 października zawrzeć pakt, którego celem będzie realizacja polskiego cudu gospodarczego, nic więcej, nic mniej. Zgódźmy się na podstawowe założenia, które go warunkują. Rozmawiajmy o nich już teraz, w kampanii. Nie ma lepszego i uczciwszego tematu. Platforma i ja osobiście jesteśmy gwarantem, że będą one obowiązywać również po wyborach. Efektem będą autostrady, drogi szybkiego ruchu, mosty, wiadukty, mieszkania, stadiony, ale także rozwój mniejszych miast i miejscowości. Wyrównywanie warunków życia na wsi i przywrócenie opłacalności produkcji rolnej. Dostosowanie edukacji do wyzwań współczesności. Zmiana systemu opieki zdrowotnej z niewydolnego ustroju pracy niewolniczej lekarzy i pielęgniarek na sprawdzony na Zachodzie mechanizm, dający pacjentowi prawo wyboru ubezpieczyciela i łatwy dostęp do specjalistów, a służbie zdrowia normalne warunki i płace. Zlikwidujmy wreszcie gmatwaninę niepotrzebnych przepisów, Donald TUSK pozwoleń, zakazów, koncesji, ustaw. Proponujemy wszystkim siłom politycznym, z prawa i z lewa – dajmy Polakom zachodnioeuropejski dostatek i stabilność. Państwo to ludzie, a ojczyzna to ich marzenia. Władza, politycy i urzędy są tylko po to, żeby pomagać ludziom w realizacji ich zamierzeń. Ja znam marzenia swoich dzieci, są dla mnie tak samo święte jak dla wszystkich innych rodziców w Polsce, wiem, że nie możemy ich zawieść, że musimy im zbudować normalny europejski kraj. Ja i cała Platforma Obywatelska jesteśmy gotowi na rozmowę i umowę z każdym, kto przyłączy się do planu wielkiej budowy, kto rozumie, że dziś przyszedł czas na polski cud gospodarczy. Wstępem do tej rozmowy o Polsce jest niniejszy program: propozycja Platformy Obywatelskiej dotycząca tego, co należy zrobić, żeby w Polsce nastąpił cud gospodarczy. Donald TUSK Tak w skrócie brzmi program wyborczy oraz deklaracje Platformy Obywatelskiej. Panie Prezydencie czy pana zdaniem przedstawiony wyrywkowo w tym liście program wyborczy jest realizowany przez partię rządzącą ?, a może uważa pan, że wszystkie hasła i deklaracje zostały zrealizowane, jeśli tak to proszę o podanie faktów potwierdzających. W mojej ocenie Platforma Obywatelska nie zrealizowała żadnego punktu programu wyborczego pomimo większości sejmowej, a czas biegnie. Uważam, że Platforma Obywatelska zmarnowała prawie trzy lata swoich rządów a hasła i deklaracje przedwyborcze to nie kiełbasa to kłamstwo. Czy zgadza się pan z moją oceną?. Jeżeli nie to zgódźmy się, zgoda buduje. Panie Prezydencie, dlaczego rząd polski nie prowadzi śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej polskiego samolotu rządowego. Czy uważa pan, że planowana wizyta w Katyniu prezydenta Lecha Kaczyńskiego oraz osób towarzyszących była właściwie przygotowana. Panie Prezydencie w imię budowania zgody proszę pana o poważne potraktowanie mojego listu jak i poważne odpowiedzi na zadane pytania. Jest pan na pewno bardzo inteligentny i nie sądzę by za niepowodzenia obecnego rządu (a te są faktem) obarczał pan winą tylko PIS oraz kryzys światowy- to nie w pana stylu prawda ?.. Kończąc chciałbym prosić pana o poradę, czy w sprawie braku realizacji deklaracji przedwyborczych przez Platformę Obywatelską, powinienem złożyć zawiadomienie do prokuratury o popełnieniu przestępstwa świadomego oszustwa przez PO. Francik

W krainie żyrandoli Prezydent Komorowski jest skazany na wchodzenie w prestiżowe spory z rządem, bo inaczej z roku na rok będzie dzierżył mniej władzy w swoich rękach. Ale ile wykaże determinacji i sprytu w walce o swoją pozycję, dopiero się przekonamy – pisze publicysta "Rzeczpospolitej". Rozpoczynająca się właśnie kadencja Bronisława Komorowskiego pokaże, czy model silnej prezydentury w Polsce oprze się wewnątrzpartyjnej strategii Donalda Tuska. Co zwycięży? Respekt wobec przywództwa Tuska czy też chęć korzystania z wciąż silnych konstytucyjnych prerogatyw? Pierwszy sołtys III RP Można podejrzewać, że Komorowski będzie chciał budować prestiż swojego urzędu podobnie, jak czynił to Aleksander Kwaśniewski. Tak jak były lider lewicy spróbuje wykreować się na jednoczyciela narodu, przy okazji po cichu kopiąc prawicę po kostkach. Niewykluczone, że w tym celu nowy prezydent będzie usiłował zbudować szeroki polityczny obóz partii od Platformy przez PSL do SLD, sojusz przeciwko wyizolowanemu i przedstawianemu jako niebezpieczne Prawu i Sprawiedliwości. A wszystkie te działania zapewne okraszone zostaną sarmackim stylem "pierwszego sołtysa III RP". Przypomnijmy, że wciąż obowiązuje konstytucja z 1997 roku, która kreuje prezydenta na silnego gracza, mogącego podejmować polityczną walkę z premierem. Większości polityków w Polsce wydawało się to oczywiste, aż do momentu, gdy zimna wojna polityczna Donalda Tuska z Lechem Kaczyńskim po 2005 roku zachęciła Platformę do skutecznego zdeprecjonowania głowy państwa i pokazania jej bezsilności wobec zdeterminowanego rządu. Po dwóch latach osłabiania pozycji prezydenta Donald Tusk tym urzędem wzgardził. Jednak do zmian w konstytucji, formalnie osłabiających prezydenckie prerogatywy, nie doszło. Dlatego Bronisław Komorowski, który właśnie obejmuje urząd wciąż obdarzony bardzo sporymi uprawnieniami, stoi wobec wyboru: albo zaakceptować rolę młodszego brata Tuska, albo odbudować pozycję prezydenta. W pewien sposób zabawne jest, że przy tej okazji zażarty krytyk Lecha Kaczyńskiego będzie musiał rozstrzygnąć kwestię, czy kontynuować zabiegi swojego poprzednika o wpływ na politykę zagraniczną i obronną.

Palikot warczący na Tuska Jak będzie to wyglądało? Gdy Lech Kaczyński za rządów Platformy ogłaszał bez konsultacji z MSZ daleko idące deklaracje w polityce zagranicznej, wiele mediów się oburzało, że przekracza swoje kompetencje. Ale gdy Bronisław Komorowski – jeszcze jako kandydat na prezydenta – zaczął bez konsultacji z Sikorskim bardzo swobodnie wypowiadać się w kampanii wyborczej na temat rychłego wycofania się z Afganistanu, nikt nie rozdzierał szat, że wchodzi na cudze poletko. Czy Komorowski będzie mógł pozwolić sobie na to jako prezydent? To pytania o polityczną praktykę – o to, kto będzie jeździł na unijne szczyty, na konferencje na najwyższym szczeblu. Nowy prezydent jest skazany na wchodzenie w takie prestiżowe spory, bo inaczej z roku na rok będzie dzierżył mniej władzy w swoich rękach. Doskonale jednak wie, że takie gry trzeba prowadzić dyskretnie, bo jeśli spór zostanie ujawniony, opozycja takiej okazji nie przepuści. Jakie atuty ma Komorowski w ewentualnej rozgrywce z Tuskiem? Pozycję prezydenta osłabia to, że w odróżnieniu od Aleksandra Kwaśniewskiego i Lecha Kaczyńskiego nie jest liderem ugrupowania, które wyniosło go do władzy. Ale ma szansę oddziaływania na PO, bo może zajmować inne niż premier stanowisko w sporach wewnątrzpartyjnych czy w dyskusjach nad linią partii. Może nawet przejść do ofensywy i powalczyć o uczynienie PO partią, w której wszechmogącego Tuska zastąpi triumwirat Komorowski – Schetyna – Tusk. Tym bardziej że marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna w naturalny sposób będzie zbliżał się do nowego prezydenta, aby razem z nim ograniczać wszechwładzę premiera. Jakimi jeszcze narzędziami może posłużyć się Komorowski w walce o polityczne wpływy? Warto przeczytać wpis w blogu Janusza Palikota, polityka bliskiego nowemu prezydentowi. Palikot zagroził, że jeśli premier nie zadba o to, aby w budżecie znalazły się pieniądze na obiecane w kampanii zniżki kolejowe dla studentów, to prezydent może nie podpisać ustawy o podwyżce VAT. Przy okazji poznaliśmy Palikota w nowej roli: bulteriera warczącego także na wszechpotężnego do niedawna Donalda Tuska.

Autentyczny kombatant Jaki może być image nowego prezydenta? Komorowski będzie starał się dopasować do stereotypu, który nasz naród lubi najbardziej: głowa państwa jako ojciec wszystkich Polaków, depozytariusz narodowej jedności. Nieźle pasuje do tej roli, bo na stanowisku marszałka Sejmu nabył pewnego doświadczenia w godnym reprezentowaniu państwa. Choć rysą na tym wizerunku jest zaskakująca ilość jego gaf i wpadek w ostatniej kampanii prezydenckiej. Jednak Komorowski potrafi być naprawdę naturalny i autentyczny, gdy przypomina swoją rolę solidarnościowego niepodległościowca, człowieka podziemia, który ma na swoim koncie parę aresztowań i odsiadek. Dlatego jako prezydent będzie szczerze składać urodzinowe życzenia wdowom po historycznych postaciach, odsłaniać pomniki i odwiedzać harcerskie wieczornice. Ostatnie obchody wybuchu Powstania Warszawskiego pokazały też, że Platforma z łatwością przejmie polityczny patronat nad rocznicą 1 sierpnia. Łatwo też sobie wyobrazić prezydenta Bronisława Komorowskiego jako częstego i mile widzianego gościa w pałacach kardynała Stanisława Dziwisza lub prymasa Józefa Kowalczyka. Jako umiarkowany konserwatysta zapewne nie będzie palił się ani do – obiecanej w kampanii wyborczej – refundacji zabiegów in vitro, ani eksperymentów z parytetami. Otwarte jest pytanie, czy nowy prezydent kontynuować będzie rozpoczętą przez Lecha Kaczyńskiego akcję przyznawania orderów weteranom opozycji. I na ile gotów będzie przy tej okazji wyciągać rękę do politycznych adwersarzy. Wiąże się z tym bowiem ryzyko, że odznaczony przeciwnik polityczny przyjęcia orderu odmówi lub przyjmie, ale później demonstracyjnie go odeśle. Taką cenę za otwartą politykę orderową płacił prezydent Kaczyński.

Przeciw rokoszanom Jak bardzo Bronisław Komorowski zaangażuje się w obronę Polski rozumnej przeciwko rokoszanom z PiS? Wbrew pozorom udział w antypisowskiej kampanii wcale nie musi wykluczać utrzymania wizerunku polityka, który łączy, a nie dzieli. Taki styl prezentował Aleksander Kwaśniewski, który łączył środowiska Unii Wolności, postkomunistów i PSL. I mimo że pomijał prawicę, wielu Polaków uważało go za otwartego na wszystkie strony polskiej polityki. Komorowski łatwo wejdzie w buty Kwaśniewskiego, bo ma wsparcie liberalnych elit i może liczyć na wierność sporej części mediów. A na jego korzyść będą pracowały emocje Jarosława Kaczyńskiego, już dającego do zrozumienia, że nowa głowa państwa to uzurpator. Jeśli konflikt Platformy z PiS się zaostrzy, to prezydent zapewne przybierze pozę obrońcy Polski przewidywalnej. Nie będzie to poza nienaturalna. Bo Komorowski zawsze nie cierpiał PiS i to on najgłośniej protestował przeciwko ewentualnej koalicji z partią Kaczyńskiego po wyborach w 2005 roku. Takie nastawienie to zła wiadomość – wobec następującej od jakiegoś czasu eskalacji wojny polsko-polskiej skłonność Komorowskiego do prowokowania PiS bardzo oddala w czasie jakąkolwiek polityczną normalizację. Już same deklaracje prezydenta elekta w sprawie usunięcia krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego, bez gwarancji, że zastąpi go inny znak pamięci, bardzo zaogniły sytuację – choć trzeba przyznać, że Jarosław Kaczyński i jego podwładni bez przykrości włączyli się w ten spór.

Z wyboru milionów Na koniec wymieńmy najmniej rzucające się w oczy oblicze nowego prezydenta. To człowiek, który doskonale potrafi dogadywać się ze środowiskami postkomunistów. O tym, że jest to wciąż aktualne, świadczą udane targi w sprawie objęcia przez Marka Belkę Narodowego Banku Polskiego. A wokół Kancelarii Prezydenta już kręcą się tacy politycy jak Ryszard Kalisz czy Tomasz Nałęcz. Nie wolno przy tym zapominać, że Bronisław Komorowski bronił Wojskowych Służb Informacyjnych, a ich były szef Marek Dukaczewski jeszcze przed wyborami publicznie oświadczył, że życzy politykowi PO zwycięstwa. Reasumując: głównym celem rozpoczynającej się kadencji Bronisława Komorowskiego będzie troska o utrzymanie Platformy u władzy i umocnienie jej pozycji jako hegemona polskiej polityki. Prezydent będzie jednak miał tendencję, aby godzić to z zabiegami o utrzymanie jak największych prerogatyw. Jeśli Donald Tusk będzie mądrym, ale i taktownym graczem, może tak rozdzielić obowiązki, aby dać Komorowskiemu poczucie współrządzenia. Na przykład więcej pompy i celebry w zamian za unikanie konfliktów z kanclerskim ośrodkiem władzy. Ciekawym sygnałem jest pomysł Radosława Sikorskiego, aby portrety Bronisława Komorowskiego ozdobiły wszystkie polskie placówki dyplomatyczne na świecie. Pomysł, który nowemu prezydentowi chyba się spodobał, skoro Komorowski go nie odrzucił ani nawet nie zbył dowcipem. Czy może oznaczać gotowość zamieszkania w złotej klatce, przyjęcie roli "władcy żyrandoli"? Trudno w to uwierzyć. Nawet lubiący widoczne oznaki prestiżu Bronisław Komorowski musi mieć świadomość, że dzierży mandat pochodzący z bezpośredniego wyboru milionów Polaków. Semka

Mozambik a Katastrofa Smoleńska Prezydencki Tupolew TU-134 lecący z prezydentem Mozambiku na pokładzie rozbił się na terytorium RPA dnia 19 października 1986 roku. Zginął prezydent, ministrowie  oraz wiele innych osobistości politycznych Mozambiku. O przyczynienie się do katastrofy oskarżano rząd RPA, lecz nigdy tego nie udowodniono. Myślicie, że to koniec historii? Nie, to dopiero początek. Tupolew, którym leciał prezydent Samora Machel był darem od Rosjan. Załoga była zrelaksowana, warunki dobre. Było po zmroku. Nagle samolot wykonał niespodziewany skręt i nieco zmienił kurs, prawdopodobnie na skutek otrzymania fałszywego sygnału radiolokacyjnego, jak później stwierdziła komisja rosyjska (sic!) Jako źrodło sygnału zdefiniowano niedaleki od miejsca katastrofy obóz wojsk RPA. Kiedy pilot Yuri Novodran zauważył, że coś jest nie tak, mimo że zszedł juz dość nisko, nadał komunikat “Nie widzę świateł”. Odpowiedź lotniska brzmiała “Na ścieżce i na kursie” (sic!) Samolot nadal podchodził do lądowania z szybkością około 8m/s, bez kontaktu wzrokowego z lotniskiem. Ostrzeżenia TAWS zostały zignorowane przez załogę. Sądząc, że znajdują się nad równiną i są naprowadzani przez lotnisko, piloci kontunuowali lądowanie. Rosyjscy eksperci stwierdzili później, że zignorowanie TAWS w takich okolicznościach, to rzecz normalna (sic!). Samolot roztrzaskał się o wzniesienie terenu tam, gdzie załoga zupełnie się tego nie spodziewała o godzinie 19:21:39. Policja RPA wymontowała z wraku czarne skrzynki, których nigdy potem nikomu nie wydała. RPA zobowiązała się do współpracy przy śledztwie z Mozambikiem i Rosją (jako producentem samolotu). Pierwsze oświadczenie jakie wydano mówiło, że to wina pilotów i przestarzałej aparatury na pokładzie. Rosjanie cały czas twierdzili, że samolot został celowo zmylony meteodą radiową i szukali na to dowodów. 7 lat po katastrofie odbywający w RPA karę 28 lat więzienia agent Hans Louw, wyznał iż był jedną z osób które przygotowały zamach na prezydenta Mozambiku, przy pomocy urządzeń elektronicznych. Koniec? Synteza

Rosjanie zerwali z mundurów ofiar katastrofy smoleńskiej dystynkcje? Niektóre mundury wojskowych, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej, wróciły do Polski z oderwanymi dystynkcjami na pagonach Stan, w jakim zachowała się odzież niektórych ofiar smoleńskiej katastrofy, diametralnie odbiega od zakresu obrażeń, jakich doznali jej właściciele. Okazuje się, że m.in. niektóre mundury przetrwały wypadek, podczas gdy ciała osób, które powinny mieć je na sobie, zostały mocno uszkodzone. Do tego stopnia, że ich identyfikacja była bardzo utrudniona. Wciąż też nie wiadomo, co stało się z kamizelkami kuloodpornymi oficerów BOR, które miały być przedmiotem badań polskich prokuratorów.

Jak wynika z relacji rodzin ofiar smoleńskiej katastrofy, mundury niektórych tragicznie zmarłych pasażerów Tu-154M przetrwały wypadek w dobrym stanie, podczas gdy ciała osób, które powinny je mieć na sobie, zostały bardzo poważnie uszkodzone. Sprawę będzie szczegółowo badał Parlamentarny Zespół do spraw Wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej, który wstępnie przyjął, iż o stanie ciał ofiar decydowało miejsce, jakie zajmowały w samolocie w chwili katastrofy. Z pierwszych spostrzeżeń zespołu wynika, że najlepiej zachowały się ciała osób, które zajmowały miejsca w saloniku prezydenckim oraz dwóch kolejnych. Największe obrażenia zaś odnieśli pasażerowie siedzący w części ogonowej samolotu. – Wydaje się, ale to wstępna hipoteza, że było to związane z miejscem siedzenia, że najlepiej zachowały się ciała z salonki prezydenta RP oraz dwóch następnych – ocenił poseł Antoni Macierewicz, szef zespołu. Pozyskane dotąd relacje rodzin ofiar katastrofy budzą pewne wątpliwości. - Zaskakujące jest to, że jest szereg przypadków, w których ciała się nie zachowały albo zachowały się w bardzo złym stanie, tak że nie można było zidentyfikować żadnej części ciała, a ubrania zachowały się w dobrym stanie – ocenił poseł. Jak podkreślił, ta sprawa znajduje się w obszarze zainteresowania zespołu, który chce zebrać komplet informacji na ten temat. Wówczas niewykluczone jest wystąpienie zespołu do odpowiednich organów. – Nie chcę, byśmy na podstawie dwóch czy trzech wypadków formułowali dalej idącą tezę. Kiedy zdobędziemy więcej informacji na ten temat, wystąpimy do odpowiednich służb, przede wszystkim do Żandarmerii Wojskowej, do prokuratury z prośbą o potwierdzenie naszych obserwacji lub ich zakwestionowanie – dodał poseł. Tymczasem w środowisku rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej słychać głosy, że niektóre mundury powróciły z oderwanymi pagonami. Czy wynikało to ze zniszczeń związanych z katastrofą czy też dystynkcje zostały celowo pozrywane? Oficjalnie nikt nie chciał komentować tej informacji. Do tej pory nie odzyskaliśmy też kamizelek kuloodpornych funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu. O udzielenie informacji – także w tej sprawie – zwróciliśmy się zarówno do Żandarmerii Wojskowej, jak i Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Czekamy na odpowiedź. Marcin Austyn

Rosja: przekazujemy dokumenty katastrofy “z dobrej woli”. Przepisy międzynarodowe mówią: to jest obowiązek

W poniedziałek prokurator generalny Andrzej Seremet ustali z wiceprokuratorem Aleksandrem Zwiagincewem szczegóły przekazania przez Rosję stronie polskiej kolejnej partii materiałów dotyczących śledztwa smoleńskiego Obowiązek realizacji wniosków o pomoc prawną związanych z katastrofą smoleńską wynika z przepisów prawa międzynarodowego przyjętych przez Rosję i nie może zależeć od czyjejś dobrej woli – wskazują prawnicy w reakcji na słowa Konstantina Kosaczowa. Szef komisji spraw zagranicznych rosyjskiej Dumy Państwowej stwierdził, że Rosja nie jest “zobowiązana” do przekazywania dokumentów i jest to przejaw jej “dobrej woli”. Z kolei sprawę wypowiedzi wicepremiera Federacji Rosyjskiej Siergieja Iwanowa o przekazaniu Polce jakoby już wszystkich materiałów ze śledztwa smoleńskiego zbada Departament Współpracy Międzynarodowej Prokuratury Generalnej. Prokuratura Generalna wskazuje, że wymiana dokumentacji śledczej w sprawie katastrofy smoleńskiej między Polską i Rosją jest realizowana w oparciu o konwencję o pomocy prawnej z 1959 r., ratyfikowanej przez oba kraje. – Na jej podstawie strony są zobowiązane do wykonywania wniosków o pomoc prawną – podkreśla prokurator Maciej Kujawski z Prokuratury Generalnej. Tymczasem Kosaczow w wywiadzie dla “Gazety Wyborczej” powiedział: “Gdy słyszę o dodatkowych żądaniach, że jeszcze czegoś nie przekazaliśmy, warto pamiętać, że nie są to rzeczy, do których jesteśmy zobowiązani, ale wynikające z naszej dobrej woli”.- Zasadą jest przekazywanie wszelkich dokumentów, o które zwróci się druga strona, jeżeli nie mamy do czynienia z wyłączeniami – wskazuje dr Ireneusz Kamiński, specjalista prawa międzynarodowego. Pomocy prawnej można odmówić tylko wtedy, gdy kraj wezwany do jej udzielenia uzna, że wykonanie wniosku mogłoby naruszyć suwerenność, bezpieczeństwo, porządek publiczny lub inne podstawowe interesy państwa lub też wniosek dotyczy przestępstw uważanych przez drugi kraj za przestępstwa polityczne. Dany kraj może także “odroczyć przekazanie przedmiotów, akt lub dokumentów, o których przekazanie się wnosi, jeżeli są one jej niezbędne dla celów toczącego się postępowania karnego”. - Taki wniosek określa zakres materiałów, które strona chce uzyskać, i są to dokumenty, które powinny do nas trafić – mówi prawnik. – Formuła dobrej woli tutaj nie funkcjonuje – dodaje. Słowami Kosaczowa zaskoczona jest poseł Marzena Wróbel (PiS), członek prezydium parlamentarnego zespołu smoleńskiego. – Z tej umowy wynika przymus prawny – wskazuje polityk PiS. – Widzimy, jak wyglądają deklaracje Donalda Tuska o wspaniałej współpracy ze stroną rosyjską – dodaje. Niewykluczone, że ten wywiad będzie także przedmiotem posiedzenia zespołu, którego prezydium z udziałem prezesa Jarosława Kaczyńskiego ma się zastanowić nad programem dalszej pracy. Maciej Kujawski ocenia, że te słowa mają charakter bardziej polityczny i podkreśla, iż tego typu wypowiedzi polityków rosyjskich nie przekładały się na współpracę z prokuratorami. – Nie rozdzieramy szat, była wypowiedź Iwanowa, która w kontaktach między prokuratorami nie miała żadnego znaczenia – podkreślił. – Na poziomie prokuratury nie ma żadnych przeszkód prawnych – zaznaczył Kujawski. Jednak dla wyjaśnienia sprawy ma zwrócić się o ocenę tej wypowiedzi przez Departament Współpracy Międzynarodowej Prokuratury Generalnej. Prokurator Kujawski zwraca uwagę, że przygotowywane jest memorandum między oboma prokuraturami, które ma usprawnić wzajemne kontakty i wymianę dokumentów. Odnosząc się do stwierdzenia Kosaczowa, że Rosja nie otrzymała odpowiedzi o swój wniosek prawny o przekazanie odczytanych przez polskich ekspertów dodatkowych zapisów z czarnych skrzynek, Kujawski stwierdził, że prokuratura nie dysponuje jeszcze protokołem tej ekspertyzy. Zwraca on uwagę, że prokurator generalny Andrzej Seremet jest w stałym kontakcie z kierownictwem Głównej Prokuratury Federacji Rosyjskiej. – Prokurator generalny w poniedziałek po raz kolejny skontaktuje się z wiceprokuratorem Aleksandrem Zwiagincewem – zostaną ustalone szczegóły przekazania przez Rosję stronie polskiej kolejnej partii materiałów, o jakie zwróciliśmy się w ramach śledztwa – powiedział. Wówczas będzie wiadomo, co będzie zawierała partia materiałów, którą mamy otrzymać. Polska prokuratura wystosowała do Rosji już pięć wniosków o pomoc prawną. W przygotowaniu jest szósty, zawierający m.in. wniosek o zabezpieczenie wraku przed skutkami atmosferycznymi. W realizacji części jednego z wniosków Polska otrzymała już kilka tysięcy kart rosyjskiego śledztwa, m.in. zeznania niektórych świadków i protokoły identyfikacji ciał. ZB

Sprawa Krzyża “belwederskiego” Za http://grypa666.wordpress.com/temat-tygodnia/ Roman Kafel, Dallas 4 sierpnia 2010

Trudno przejść nad wydarzeniami w Polsce bez przyglądnięcia sie im z bliska i komentarza. Oczywiście chodzi o “ sprawę Krzyża”… mniejsza o nazwy krzyża, gdyż wymyślono już wiele, “ smoleński”, “ katyński” (???), “prezydencki” “belwederski” etc. i puszczono w obieg, jakby sprawdzając, która się przyjmie. Cała ta afera wciąga coraz wiecej ludzi i zaczyna brzydko pachnieć z daleka. Jako polityczny spektakl ściąga coraz więcej widzów, biernych i aktywnych uczestników; wystarczy paru prowokatorów i mamy niezłe rozruchy. Dlaczego zdecydowano sie na taka rozróbę – by proxy? [mniej więcej: poprzez pośredników - admin] Jedyne rozsądne wyjaśnienie: nie mogą sobie pozwolić na luksus nazwania rzeczy po imieniu! Ani o co poszlo, ani o co chodzi, ani co chcą przez to osiągnąć.

Dla ludzi z dobrą pamiecia nie powinno być specjalnie trudne prześledzenie historii koalicji POPiSu na przestrzeni paru ostatnich lat. Beneficjanci pookrągłostołowego rozdania dość rzetelnie pilnowali, żeby nikt im z korytka nie wyżerał i, jak na warunki, byli dość dla siebie lojalni. Namaszczeni na najwyższe stanowiska w Polsce przez Fundacje Sorosa zwana dla niepoznaki „Batorego” – bracia Kaczyńscy, w kolejnych “wykładach” przed mistrzem Smolarem, czyli B’nai B’rith Polin, zobowiązali się do trzymania układu w całości i rozwalenia każdego, kto takowemu zagrozi. Dali temu wyraz w doprowadzeniu… i wyprowadzeniu w pole koalicji polskich partii Samoobrony i LPR. Wydawało się, że zmarginalizowanie i zatomizowanie polskiej sceny politycznej da im długi oddech. I tak byłoby na pewno, gdyby nie katastrofa smoleńska. Nie wiem, czy byla to jakaś zamierzona, czy zupełnie przypadkowa katastrofa lotnicza — tego zreszta się chyba nigdy nie dowiemy — ale to spowodowało, bądź usiłuje wywołać wrażenie, że spowodowało panikę w Układzie Władzy! Nie jestem człowiekiem Układu, zatem nie wiem, czy panika ta jest słuszna i uzasadniona, czy udawana, ale zdaję się na ocenę insiderów Układu i wierzę im na słowo. Jeśli wpadli w panikę, na pewno maja racjonalne powody. To, że nie chcą nam powiedzieć jakie, jest ich słodka tajemnicą sprawowania władzy. Wyglada na to, że złamano consensus i do jego przywrócenia, czy wypracowania zupełnie nowego, potrzebne jest wyprowadzenie Polaków znowu na ulice, czyli w pole! Ponieważ powiedzieć Polakom wprost, o co chodzi, nie mogą, albo po prostu nie chcą… używają zarówno zastępczej semantyki, jak i symboli, no i Bogu ducha winnych oglupionych Polakow… Nie pierwszy i nie ostatni raz… a powtarzanie swoich starych tricków świadczy, że ten cały niby nowy Układ Nowej Polski, wcale nie jest taki… ani nowy, ani polski, ani spanikowany. Andrzej Szubert

W moim odczuciu taktyka uzgodniona pomiędzy POPiS i SLD w fundacji „filantropa” Sorosa funkcjonuje nadal i ma się u nas doskonale. „Wykluczeni” nadal są wykluczeni. W I turze plebiscytu na nadzorcę baraku Lepper dostał 1, 2 % – czyli nadal jest „wykluczony”.

Smoleńsk niczego w tej sprawie nie zmienił. Nie ma żadnej paniki w obozie t.zw. „władzy” czyli u Pełniących Obowiązki Polaków agentów obcych interesów. Sprawa jest dla nich obecnie nawet prostsza. Poprzednio, aby uwiarygodnić „walkę” pomiędzy PiS-em a PO Kaczyński to czy tamto musiał wetować. Teraz może PO spokojnie demontować gospodarkę i niszczyć, czego jeszcze nie zniszczyli. Robią więc to „na żywca” i bez ogródek wiedząc, że co najwyżej przysporzy to jedynie wzrostu popularności rzekomo „konkurencyjnemu” PiS-owi. No i PiS w najbliższych wyborach parlamentarnych przejmie pałeczkę od PO. A wtedy znów będzie inscenizowana „walka” i „blokowanie” się nawzajem PiS-u i PO – kumpli od Sorosa. I tak w kółko Macieju. Obecna „walka” o krzyż jest cyniczną manipulacją układu. Chyba nie jest przypadkiem, że rozgorzała ona akurat w momencie, gdy PO podnosi podatki. Jest to odwracanie uwagi ludzi od katastrofalnej sytuacji gospodarczej. Warty zauważenia jest fakt, że usuwanie krzyży przydrożnych nie spowodowało masowych protestów „obrońców” krzyża. Obrzydliwe jest to, że do tej manipulacji wykorzystuje PiS tak ważny i święty dla milionów Polaków symbol religijny. Ale to pokazuje, że dla tych „katolików” nie ma żadnych świętości, których instrumentalnie nie wykorzystają oni do politycznych manipulacji. Przy okazji wywalczą jeszcze pomnik dla żydowskiego sayana pod pałacem prezydenckim. Nawet Wawelu już im za mało. Zresztą, w tej zadymie idzie raczej o pomnik pod pałacem dla ofiar Smoleńska, z wyszczególnieniem i wyróżnieniem „Patrioty Tysiąclecia” Kaczyńskiego, a nie o krzyż. „Obrońcy” krzyża już zapowiedzieli, że go oddadzą, za „godny” pomniczek, obelisk czy coś w tym rodzaju. Krzyż to tylko zasłona dymna i pretekst do zapomnikowania kaczyzmem placu przed pałacem. A „wyprowadzonym na ulicę” tłumem potrafią oni manipulować. Na przedzie tłumu będą szli przecież wmieszani w tłum ich agenci. Zresztą, zadowolili już tłum tym, że krzyż został „obroniony”. Tłum więc w poczuciu dobrze spełnionego, patriotycznego obowiązku rozejdzie się wkrótce do domów. A ile pary z polskiego kotła w czasie tej „walki” o krzyż zostało wypuszczonej w sposób bezpieczny dla układu. No i przy okazji nadal była inscenizowana walka pomiędzy PO a PiS. A także doskonalone były metody manipulowania i sterowania „spontanicznym” tłumem. Same korzyści… Zygmunt Wrzodak

Panie Romanie, dobrze Pan to czuje, tu jest walka wiernych z niewiernymi zydami, za jednymi stoją syjoniści — konserwatyści za Kaczyńskimi, a za drugimi lewactwo żydowskie. Jedni i drudzy w konsekwencji pracują dla światowej mafii finansowej swoich braci. Zależało im na dalszym dzieleniu Polaków “za krzyżem” i ci co “przeciw krzyżowi”, czyli dalszy podział między PiS i PO. Nad dwoma partiami mafiozi mają lepszą kontrolę w Sejmie, niz za czasów LPR i Samoobrony. Będą robić wszystko, aby odwracać uwagę od spraw zasadniczych naszego kraju tzn. wrzucą zastępcze tematy i dalej dzielą, każdy temat z ostatnich tygodni to silne dzielenie: tragedia smoleńska, komisja hazardowa, krzyz, podwyżki podatków itd. Od rana wczoraj wszystkie media w Polsce pompowały temat ,,przenosin krzyża” i wyrażnie w tych co chwila podawanych wiadomości mówiło się, czy przyjdą następni ludzie bronić krzyża, czy nie, podawali, że przed pałacem stoi las krzyży, a tak nie było, czyli pomagali w wyprowadzeniu ludzi na ulice (ok. 5 tys. osób). Komuś zależało i media to wykonały. Efekt jest taki, pokazanie całemu światu, że w Polsce jest kłotnia i podział w kosciele i to głęboki, oraz odwrócenie uwagi od rzeczywistego dramatu Polski, tak by nie wyszło na wierzch prawdziwe zadłużenie Polski, które wynosi 230% PKB i świadczy dobitne, ze Polska jest bankrutem. Za bankructwo odpowiadają wszyscy w tym szczególnie POPIS, jedni i drudzy bedą odwracać zatem uwagę, ile się tylko da. Co do samego krzyża to on mi nie przeszkadza – wręcz przeciwnie – ale przeszkadza mi to, że na tym krzyżu zamiast ukrzyżowanego Chrystusa jest zawieszony portret Kaczyńskiego, masona-bezbożnika, który nawet nie umiał się przeżegnać oraz jego żony Marii – lewaczki. Oni prawdopodobnie nie mieli nawet ślubu kościelnego, nikt nie może odnależć daty i miejsca ich ślubu, a ci nawiedzeni ludzie patrzą w nich, jak w obraz, ponieważ tak nakręcili tych ludzi w RM i ci z tej sekty profanują krzyż. Awantura o tragedię smolenską jest po, aby wmówić nawiedzonym, że cokolwiek ustali prokuratura w Rosji i w Polsce to będzie spisek przeciw L. Kaczyńskiemu. Oni są urabiani po to, aby na przyszłość wiedzieli, że za śmierć L. Kaczyńskiego odpowiadają Rosjanie i PO, a juz uaktywnili się pro-syjoniści jak: Antek Macierewicz, Szaniawski, Kaczyński, RM i cały ten żydowski PiS. Od rana do wieczora odwracają uwagę od prawdziwej przyczyny katastrofy t.j ze samolot nie powinien w żadnym wypadku wystartować z lotniska Okęcie do Smoleńska, a jak już wystartował, to absolutnie nie powinien tam lądować i co robił szef lotnictwa polskiego w kabinie samolotu, kto go wysłał tam i po co. Reszta różnych podejrzeń to konfabulacje, nawet przyjąć, że w tej wyprawie kolosalne błędy popełniła kancelaria Kaczyńskiego, oraz kancelaria Tuska czy pracownicy lotniska w Smoleńsku, to nic nie zmienia, że samolot z prezydentem nie powinien lecieć w tym dniu do Smoleńska. Koniec kropka. Piotr Bein

„Wojna o Krzyż” to już Temat Roku, jeśli nie Dekady! Wiemy przynajmniej, co będą manipulować w wybiórach do samorządów. Krzyż = Prawda, ale kampania sterowana przez POPiS-dzielców narodu ku „beatyfikacji” na Św. Prezydenta Wawelskiego, celowo przyćmiewa prawdy krajowe: śledztwo 10 IV, następstwa lizbońskiego podpisu kaczora i ustaw komora, zawsioczenie Ojczyzny w czasie jej Polin-izacji, rocznica Powstania Warszawskiego (nieznanego na Zachodzie i mylonego z Powstaniem w Getcie, jak zaplanował kahał), bilionowy dług Polski banksterom… W zagranicznym dziale mamy tych samych kucharzy (pardon mój „antysemityzm”): namiętne przygotowania judeocentryków do III wojny światowej, zaczynając nie od Polski tym razem, tylko od Iranu — podbój Słowian odfajkowali, Polin zaklepali. Te jot-czubki są zdecydowane unicztożyć Iran bronią A (by zrobić szkód na maksa, co wg ich chorej religii ma przyspieszyć ich zbawienie, tj. zawładnięcie światem z garstką gojów-niewolników). Z tej samej kuchni mamy zmyłkę w Zatoce Meksykańskiej na wzór „pandemii” , jeszcze niebezpieczniejsze odmóżdżanie nano-scypionkami, mózgożrącymi wirusami w bananach i uzdatnioną wodą. Glino-odporne GMO z Monsanto, podczas gdy kuchnia faszeruje chemoślady glinem i barem, wyglą…da przy tym ludziowcom jak zbawienie ludzkości. Co jest grane? — nie pyta popisana krzyżami „polska” prasa. Nie pyta o ochrone Polaków przed posłaniem na US-raelskie mięso armatnie (tzn. rożen promieniotwórczy) w Iranie, ani jak się chronić od opadów radioaktywnych na Polskę… Bilionów i długu Polski nie pojmuję (na Zachodzie, Słowacji i w Czechach chociaż widać, że lichwa zostawiła nieco na infrastrukturę). Więc dla mnie rekord bije „zniknięcie” Rafała Gawrońskiego, który w swych licznych walkach, utrwalonych na „11 Minut”, dał się wciagnąć w bijatykę na krzyże, ujawniając „Nową Polskę”, najeźdźców koczujących od dawna w Belwederze i jak robactwo pod każdym kamieniem, który odwrócisz. Taka Polska „nowa”, jak ja chińska małpka Zenobiusza. Zmieniają się marionetki i nazwy trup (a także trupów oponentów), a centrala ta sama — talmudyczno-banksterska. Więc dopóki nie przykryjemy ich krzyżami, nihil novi. A do tego droga daleka, przez 1-szy etap edukację, który nawet energiczna Zagrypiona widzi daleeeko. Nie za trzymanie krzyża zniknął nam Rafał w Black Hole Bez-Prawia. Ma na pieńku z mafią w rządzie, która kradnie subsydia unijne należne rolnikom. Sumy są niebagatelne, np. Gawrońskiemu na 70 ha ekologicznych upraw należy się 0,3 mln zł (za rok czy co?). Takich 100 frajerów i mafia może żyć, nawet jeśli ma się podzielić z pułkownikową za oświadczenie, że przewieziony kibitką od niej do wariatkowa, nie życzy sobie wizyt. Starczy doli i dla żółto-czarno-szarych od łapania delikwenta na ulicy, z krzyżem czy bez, za to, ze poskarżył się w Strasburgu i jeszcze do Wysokiego Sądu RP się odszczekał. Sp. Prezydent Bohaterski podpisał na to paragraf 212… Chciałem to poopowiadać kanadyjcom, ale popukali się kiedyś w czoło na wyczyny Bohdana Szewczyka, co to Info nurt ukradł. Tzn. popukali się w moim kierunku, a nie Szewczyka. Dziś mogliby do wariatkowa zadzwonić — przecie w Polsce coraz lepi, a Bein takie bzdety! Pomyślą, że Polacy to świry: gęsiego się ustawiają do Tu154 kompletem rządowym i nie chcą subsydiów UE. Podzielam opinię Romka, że się nigdy nie dowiemy prawdy o 10 IV — skoro dla niektórych dziesiątki pytań bez odpowiedzi są wnioskiem o sprawcy, podczas gdy mafia gęsiego rolników cycka z należnosci unijnych! Może to są ci sami miłośnicy gęsich frajerów? A to sprytny kagiebowiec Putin! Rabuje subsydia UE i jeszcze jej preziów sprząta! Bez względu na to, co sanhedryn wymyślił z aferą krzyżowo-wawelską, zwycięstwo ludu nad krzyżowym prikazem komora pokazuje, jak zauważył Gajowy Marucha, że nie potrzeba wychodzić na ulice (juz nasze!) milionami z koktejlami, granatami i kałachami. Powoli, uparcie, krzyż po krzyżu Prawda zapełni nasze ulice na zgubę gronkowcom, a może i dotrze przy okazji do serc naszych. A przyjezdni belwederczycy z każdym krzyżem, z każdym ocknieniem polskiej duszy, będą karleć w drodze na śmietnik historii, potykając się o krzyże, niekoniecznie na ulicy, lepiej nawet gdyby w naszych sercach. Tak nam dopomóż Bóg… Krzysztof Zagozda

“Walczacych” należy podzielić na dwie grupy. Po jednej stronie stali ci, którzy protestowali przeciw przeniesieniu krzyża ze szczerej woli manifestowania swoich przekonań. Po drugiej zaś – i to niestety w przeważającej liczbie – były osoby, które z Kościołem katolickim mają tak naprawdę niewiele wspólnego. Górę wzięły tu bowiem preferencje polityczne. Przykro mi było patrzeć na te wydarzenia, ale gdy my protestowaliśmy przeciw ubiegłorocznemu koncertowi Madonny, to osoby walczące przedwczoraj zajadle o krzyż nie zrobiły nic, by nam pomóc, choć je o to wtedy prosiliśmy. Zacznijmy od tego, że niedopuszczalne było umieszczenie wizerunku Lecha Kaczyńskiego na krzyżu. Zwłaszcza dlatego, że był on liberałem religijnym. Rzeczywiście miejsce krzyża jest tam, gdzie życzą sobie tego wierni. Porównajmy to do przydrożnych krzyży. Nie stawia się ich z szacunku dla Kościoła, ale dla prywatnego upamiętnienia tragedii. Akurat ten stojący przed Pałacem Prezydenckim jest wpisany w kontekst katastrofy smoleńskiej i nie funkcjonuje jako symbol religijny, lecz jako narzędzie do budowania mitu Lecha Kaczyńskiego, na który zresztą nie zasłużył. Jeśli miałbym proponować godne miejsce dla tego krzyża, to niech to będzie kościół. W kwestii ustawienia pomnika lub tablicy trudno mi powiedzieć, czy plac przed Pałacem Prezydenckim jest dobrym miejscem. Możliwe, że istnieje bardziej odpowiednie. Jego wybór pozostawiam jednak osobom, które lepiej znają warszawskie realia. Podejście do krzyża należy rozpatrywać indywidualnie. Warto spojrzeć na intencje, sprawdzić, czy określona osoba ma na celu dobro kościoła, czy też posługuje się krzyżem w celu manipulacji. Obecnie obserwuję tendencję do odbierania symbolom religijnym znamion świętości. Wobec tych, którzy wykorzystują krzyż tylko jako narzędzie do spraw niecnych, Kościół może zastosować karę. Duchowni powinni zabierać głos. Hierarchowie kościelni dysponują sądami i karami. Pamiętajmy, że zachowania, które obserwowaliśmy przedwczoraj, rzutują na postrzeganie katolików w przestrzeni publicznej. Nie ma kompromisu w przestrzeni publicznej. Opcje polityczne polaryzują się w zależności od aksjologii, która wygra w wyborach. Wówczas ta właśnie opcja ma największy wpływ na przestrzeń publiczną. Spory są nieuniknione. Wracając do krzyża, osobiście uważam, że walka nie ma nic wspólnego z wpływem Kościoła, lecz z realizacją interesów politycznych. To przykre, ale chodzi o zrobienie szumu wokół zbliżających się wyborów samorządowych Marucha

Hyde Park „Gazety Polskiej” pod krzyżem Wiele mówiło się ostatnio o walce o krzyż przed Pałacem Prezydenckim, wiele o motywach ludzi, którzy tam przychodzą i przesiadują całe noce. Prawie nikt natomiast nie wspomniał, że na chodniku przed krzyżem ulokowała się jaczejka „Gazety Polskiej” – znanej choćby z haniebnych ataków na abp. Stanisława Wielgusa, wykończonego m.in. za sprawą tzw. przecieków z IPN dla tejże gazety. Epilogiem tej hupcy było oklaskiwanie przez b. prezydenta Lecha Kaczyńskiego dymisji arcybiskupa w katedrze warszawskiej. Tym razem pismo to ma na koncie kolejną akcję przeciwko Kościołowi, tym razem biorąc udział w instrumentalnym wykorzystywaniu symbolu wiary chrześcijańskiej do walki politycznej. Na chodniku przed krzyżem zwolennicy (a raczej wyznawcy) tej gazety rozkładali artykuły zionące jadem lub pisali teksty inspirowane tymi artykułami. Takie wytresowanie czytelników to zaiste „wielki sukces” dziennikarski, niektórych z nich doprowadziło to nawet na skraj obłędu.

„Sukces” polega też na tym, że wtedy, w katedrze, tłum krzyczał w obronie abpa Wielgusa, teraz zaś ten sam tłum chodzi na smyczy „Gazety Polskiej” mniemając, że broni krzyża i wiary. To się nazywa majstersztyk rodem z XIX-wiecznej szkoły mierosławszczyzny, która zaprzęgła polski lud do walki z hierarchią Kościoła. Jan Engelgard, Nowa Myśl Polska

Niestety, wielu uczciwych Polaków uważa „Gazetę Polską” za pismo reprezentujące polskie interesy i patriotyzm – gdy jest to po prostu organ neokońskiej agentury. – admin

Artykuł na podwyższenie ciśnienia … czyli chrabia Komorowski na temat patriotyzmu. Komorowski: ważny jest patriotyzm dnia codziennego - Żyjemy w wolnym świecie, nikt na Polskę nie czyha - mówił w swoim inauguracyjnym przemówieniu Bronisław Komorowski. W dwudziestokilkuminutowym przemówieniu poruszył kwestie służby zdrowia, wojska, smoleńskiej katastrofy i współpracy z Unią Europejską, zwłaszcza w Trójkącie Weimarskim. Chwilę przed przemówieniem Komorowski złożył przysięgę prezydencką. Zgromadzenie Narodowe uczciło minutą ciszy pamięć Lecha Kaczyńskiego, który zginął w katastrofie smoleńskiej. - Trudno ukryć wzruszenie, gdy staje się w takim miejscu, gdzie bije serce polskiej demokracji - tak zaczął swoje przemówienie Komorowski. Podziękował wszystkim parlamentarzystom za "wcześniejsze 19 lat wspólnej pracy" oraz "wszystkim, którzy przeżywają tę doniosłą chwilę ze mną i moją rodziną". - Chcę zapewnić, że uczynię wszystko, aby nie zawieść państwa oczekiwań i nadziei - mówił dalej prezydent. - Pamiętam, że na mojego kontrkandydata głosy oddało prawie 8 mln obywateli. Zwracam się również do rodaków, którzy nie wzięli udziału w wyborach. Chcę pobudzić was do zainteresowania sprawami publicznymi - kontynuował swoje inauguracyjne przemówienie. Następnie Komorowski przypomniał smoleńską tragedię. - Smoleńsk, to była nasza wspólna tragedia i wspólna żałoba. Pokazała nam wszystkim, że nasze społeczeństwo, konstytucja i demokracja, mogą sprostać takiej sytuacji - ocenił. - Ład, jaki zbudowaliśmy w ciągu ostatnich 20 lat w Polsce, sprawił, że potrafiliśmy zachować ciągłość władzy i godnie uczcić pamięć ofiar. Pamięć o tych, którzy zginęli pod Smoleńskiem, jest moim obowiązkiem - zapewnił prezydent. - Rozpoczynam dziś służbę pełną zadań i wyzwań. Naturalną rzeczą jest pytanie o czas, w którym przyszło mi pełnić urząd - mówił Komorowski. - Żyjemy w wolnym świecie i kraju, nikt na naszą wolność i na nas nie czyha. Mamy szansę gospodarczego rozwoju, mimo kryzysu. Polacy coraz lepiej i wydajniej pracują, zmieniając swój kraj na lepsze. Od ponad 200 lat nie było tak długiego i dobrze spożytkowanego czasu wolności - oceniał prezydent. Zapowiedział następnie zapewnienie "powszechnego dostępu do systemu pomocy prawnej, nieodpłatnego dla ubogich". To jedna z kluczowych rzeczy - uznał. - Państwo powinno wszystkim stwarzać warunki do materialnego i duchowego rozwoju - uzasadnił Komorowski.
Zapewnił też, że "jako prezydent, nie tylko na forum RBN, proponuje formę współpracy ponad partiami". - Trzeba nam więcej spokoju i zrozumienia, a nie pogardy i nienawiści. Jestem przekonany, że tego pragnie większość z nas. Nie mogą łączyć nas tylko dramatyczne chwile, a dzielić czas codzienny - uważa prezydent. - Tylko od nas zależy, czy wykopujemy między sobą przepaść, czy prezentujemy szacunek i troskę o sprawy nadrzędne - tak jak oczekiwał, przemawiający tu, w tym gmachu, wielki Polak, Jan Paweł II - mówił. - Zapraszam reprezentantów różnych stronnictw. Siedziba prezydenta będzie miejscem otwartym dla wszystkich Polaków - zapewniał Komorowski. Prezydent podkreślił, że jako osoba współodpowiedzialna za politykę zagraniczną Polski będzie służył rządowi wsparciem w trakcie zbliżającej się prezydencji Unii Europejskiej. Dodał również, że urząd prezydenta będzie ośrodkiem refleksji nad przyszłością wspólnej Europy, ponieważ, jak powiedział Komorowski", "w tej sprawie głosu Polski nie może zabraknąć" Bronisław Komorowski zaznaczył, że jednym z najważniejszych kierunków działań polskiej polityki zagranicznej powinno być zacieśnienie współpracy z Unią Europejską oraz Trójkątem Weimarskim - Aby dać wyraz naszemu zakorzenieniu w Europie z pierwszą wizytą udam się do Brukseli, Paryża i Berlina - mówił. Dodał jednocześnie, że jednym z filarów tej polityki pozostają również dobre relacje z USA. - Rozumiemy, że w trosce nasze wspólne bezpieczeństwo powinniśmy angażować nasze siły w sojusznicze działania NATO. Ważne jest by we wspólnym namyśle definiowane były cele, środki i zakres odpowiedzialności. Jako zwierzchnik sił zbrojnych będę dbał, by polski żołnierz jasno wiedział jaki jest cel i czasowy horyzont dla jego działań. To jest dobre prawo żołnierza - powiedział prezydent. Prezydent Komorowski powiedział również, że będzie wspierał modernizację kraju i dodał, że zależy mu na tym, by rozwój Polski był jak najszybszy i jak najbardziej równomierny. - Musimy umocnić podstawy naszego rozwoju, utrzymać w ryzach finanse, poprawić edukację. Polska potrzebuje ludzi twórczych, organizacji pozarządowych. Edukacja i internet określą nasze miejsce w przyszłości - mówił. - Dobra praca jest wyznacznikiem patriotyzmu XXI wieku. To my wszyscy polscy obywatele, społeczeństwo powinniśmy być solidarni i odpowiedzialni. Wierzę w patriotyzm codziennego trudu, codziennej pracy - zakończył swoje orędzie. Uroczystości zaprzysiężenia Bronisława Komorowskiego rozpoczęły się od odśpiewania Hymnu Rzeczypospolitej. Po zaprzysiężeniu Komorowski, wraz z marszałkami Sejmu i Senatu, złoży kwiaty przed tablicą upamiętniającą parlamentarzystów poległych w II wojnie światowej. Spotka się także - w gabinecie marszałka Sejmu - z Konwentami Seniorów obu izb.

14:00 - uroczyste przekazanie insygniów Orderu Odrodzenia Polski i Orderu Orła Białego. Z kolei o godz. 14 na Zamku Królewskim odbędzie się uroczystość przekazania prezydentowi insygniów Orderu Odrodzenia Polski i Orderu Orła Białego. Zgodnie z ustawą o orderach i odznaczeniach, prezydent z tytułu wyboru na ten urząd staje się Kawalerem Orderu Orła Białego, Wielkim Mistrzem Orderu i przewodniczy Kapitule Orderu. Staje się też Kawalerem Orderu Odrodzenia Polski klasy I i przewodniczy Kapitule jako Wielki Mistrz Orderu.

16:00 - powitanie pary prezydenckiej w Belwederze O godz. 16 zaplanowane jest powitanie pary prezydenckiej w Belwederze. Szef Kancelarii Prezydenta Jacek Michałowski przed tygodniem mówił dziennikarzom, że przez kilka miesięcy po zaprzysiężeniu siedzibą prezydenta będzie właśnie Belweder, bo w Pałacu Prezydenckim trwa remont. Formalnie przejęcie przez Komorowskiego zwierzchnictwa nad armią nastąpi natomiast 15 sierpnia w dniu Święta Wojska Polskiego. (kkz) PS. Admin rozróżnia między hrabiami, a chrabiami. Marucha

Agresywny laicyzm podnosi głowę Wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu stały się obiektem manipulacji środków masowego przekazu po to, aby napuszczać jednych na drugich, a całość pokazać jako walkę o krzyż Z ks. prof. Andrzejem Maryniarczykiem SDB, kierownikiem Katedry Metafizyki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim Jana Pawła II i prezesem Polskiego Towarzystwa Tomasza z Akwinu, rozmawia Bogusław Rąpała Po 10 kwietnia miała zapanować większa zgoda społeczna, miały się zmienić język debaty publicznej, podejście do ludzi o innych poglądach. Tymczasem, patrząc na to, co się dzieje przed Pałacem Prezydenckim, raczej trudno powiedzieć, że cokolwiek się zmieniło na lepsze. – Myślę, że trzeba tutaj uwzględnić dwie sprawy. Pierwsza to okoliczność powstania tego miejsca przed Pałacem Prezydenckim, które jest centralnym punktem spotkań Polaków. Jest ono w pewnym sensie historyczne, związane z tragicznymi wydarzeniami, do jakich doszło w Smoleńsku. Z jednej strony stało się ono symbolem współczucia, z drugiej – symbolem wspólnego przeżywania tej tragedii i uświadomienia sobie pewnych wartości prezentowanych przez ludzi, którzy tam zginęli. Krzyż, który się tam pojawił, jest znakiem łączącym te dwa symbole. Stykają się tam bowiem ból i modlitwa z patriotyzmem i troską o Naród. Problem polega na tym, że jako przyczynę tego, co zaczęło się dziać po wypowiedzi prezydenta elekta, iż krzyż powinien zostać usunięty, wykazuje się sam krzyż. Tymczasem u podstaw tego konfliktu nie leży problematyka krzyża. Głównym powodem jest pragnienie znacznej części Narodu, aby to szczególne miejsce w jakiś sposób zaznaczyć oraz pozostawić ku pamięci i przestrodze Polaków. W tej chwili manipulacja polega właśnie na tym, że z tematyki upamiętnienia tych wydarzeń w formie pomnika chce się zrobić problem krzyża. A kwestia, czy należy go stamtąd usunąć, czy pozostawić, jest wtórna. Tam musi zostać wybudowany pomnik upamiętniający to miejsce, te wydarzenia, i tym pomnikiem jest teraz ten krzyż. Dlatego jeśli nie przedstawi się społeczeństwu żadnej konkretnej deklaracji lub zapewnienia, że stanie tam pomnik, to wszelkie próby przenoszenia czy zabierania stamtąd krzyża są zupełnym nieporozumieniem. I Naród naturalnie to wyczuwa. Nikogo zatem nie powinny dziwić protesty, poprzez które broni się tego miejsca i krzyża jako symbolu upamiętniającego te wszystkie wydarzenia.

Podczas próby przeniesienia krzyża do kościoła św. Anny widzieliśmy dwie grupy, które tak naprawdę wiele – jeśli nie wszystko – łączyło, a które postawiono przeciwko sobie. Z jednej strony byli harcerze i księża, z drugiej – obrońcy krzyża. – To było tragiczne. Stało się tak dlatego, że księża i harcerze zostali wmanipulowani w tę sprawę.

Komu na tym zależało? – Myślę, że tym, którzy nie chcą upamiętnić katastrofy pod Smoleńskiem i tego, co działo się tuż po niej i trwa do dziś. Z tego, co widzimy, wynika, że obecny rząd wraz z nowym prezydentem za wszelką cenę dążą, aby tych wydarzeń nie upamiętniać. A trzeba nieustannie podkreślać, że tragedia, jaka wydarzyła się 10 kwietnia, nigdy nie miała sobie podobnych ani w dziejach Polski, ani całego świata. Dlatego tym bardziej trzeba ją upamiętnić, bo dla Polaków była ona szczególnie bolesnym doświadczeniem historycznym. Podejście do tego problemu pokazuje brak dobrej woli ze strony rządzących. Powinni oni podjąć próbę godnego rozwiązania sporu w sposób, który byłby do zaakceptowania przez społeczeństwo i służył jego jednoczeniu. A tymczasem sprawa stała się obiektem manipulacji ze strony środków masowego przekazu po to, aby napuszczać jednych na drugich, a całość pokazać jako walkę o krzyż. To jest walka o godne upamiętnienie tej tragedii, ku pamięci i przestrodze Polaków. W tej chwili krzyż jest tylko symboliczną pamiątką, natomiast jeśli zostanie przedstawiony konkretny projekt pomnika wraz z terminem rozpoczęcia jego budowy, to myślę, że sytuacja szybko się uspokoi.

Tymczasem podział społeczeństwa jest pogłębiany. Można odnieść wrażenie, że jedną grupę chce się skompromitować i odebrać jej prawo głosu w debacie publicznej jako osobom niepoczytalnym i fanatykom. – Na tym to właśnie polega, że stosuje się starą łacińską zasadę “divide et impera”, czyli dzielić, aby rządzić. Dlatego trzeba głośno stawiać pytanie: komu na tym zależy? Jeśli prezydent ogłaszał, że będzie prezydentem jednoczącym, to właśnie ma okazję, żeby to udowodnić. Ale jeśli sprawowanie urzędu rozpoczyna od podejmowania decyzji dzielących społeczeństwo, to jest to konkretna odpowiedź na pytanie o całą jego prezydenturę.

Tego typu wydarzenia wykorzystywane są przez wiele środowisk, głównie lewicowych, do ataków na Kościół. W odniesieniu do krzyża w miejscach publicznych, ostatnio nawet do lekcji religii w szkołach znowu pojawiają się głosy: z tym trzeba zrobić porządek. – Niewątpliwie jest to dobra okazja dla wszelkiego rodzaju lewicujących liberałów, grup ateizujących, które są aktywne w całej Europie i którym chodzi o to, żeby ateistyczny laicyzm na wszelkie sposoby wprowadzać w życie społeczne. Nie tylko chce się pokazać, że kultura i polityka są laickie, ale że laicka jest cała rzeczywistość. Zgodnie z takim sposobem myślenia krzyż nie może być postawiony ani na ziemi, ani na budynku, które są państwowe. Ten pełzający, ateistyczny laicyzm chce w takich sytuacjach wygrywać i na nich korzystać. Tylko czekać, kiedy nasi lewicowcy zaczną organizować swoje happeningi i wysuwać coraz to nowe postulaty i żądania. W tym kierunku właśnie to zmierza.

Są jakieś szanse na rychłe zakończenie tego konfliktu? – Rozwiązanie jest bardzo proste. Przede wszystkim musi tam stanąć pomnik. Należy jednak działać szybko, aby nie dopuścić do zaostrzenia sytuacji.

Z czyjej strony teraz powinien zostać wykonany jakiś ruch? – Oczywiście ze strony nowego prezydenta i rządu. Powtarzam, tam musi powstać pomnik, a wcześniej musi być przedstawiony jego projekt i podany konkretny termin realizacji. To uspokoiłoby społeczeństwo. Bo tutaj nie chodzi tylko o grupę ludzi przed Pałacem Prezydenckim. Oni reprezentują Naród, który po tragedii smoleńskiej masowo wyszedł na ulice polskich miast i podobnie jak w Warszawie zamanifestował swoje uczucia. I tego nie wolno zlekceważyć. Nie wolno mówić, że ludzie, którzy protestują pod krzyżem, są nawiedzeni. To są przedstawiciele potężnego społeczeństwa, o czym przekonaliśmy się przed pogrzebem pary prezydenckiej i po nim. Natomiast krzyż musi pozostać tam dotąd, dopóki nie powstanie pomnik.

Czy zauważa Ksiądz Profesor próby spychania odpowiedzialności za to, co się dzieje, na Kościół? – Tak. Z kwestii upamiętnienia tej tragedii chce się zrobić problem krzyża, a to, co jest istotą tego sporu, próbuje się zamieść pod dywan. To nie jest problem krzyża, to nie jest problem Kościoła, to walka o godne upamiętnienie wielkiej tragedii. Dziękuję za rozmowę.

O krzyżu na wesoło i o podatkach też O Krzyżu wszyscy piszą jakoś tak poważnie, więc ktoś musi niepoważnie - no i znów padło na mnie. Czy wiecie, że mnie Krzyż kojarzy się pogodnie, mianowicie z... Maklakiem z "Rejsu"? Otóż na początku Krakowskiego, tuż przy uniwerku, jest kościół Świętego Krzyża. I tam, na schodkach stoi ogromny Chrystus i dźwiga swój Krzyż. A właściwie to trzyma go jedną ręką, drugą zaś ma wyciągniętą. No i cudnego odkrycia dokonał niegdyś Himilsbach (którego, jak i Chrystusa, bliżej przedstawiać chyba nie trzeba). Otóż odkrył on, że Chrystus wskazującym palcem pokazuje... przeciwległą stronę ulicy. A właściwie to jedno z mieszkań na górnym piętrze. A dokładniej - mieszkanie Maklaka! Tak, żeby zamroczony Janek nigdy nie zgubił drogi, wędrując do Zdziśka z Harendy, ze Ścieku, Kamery albo i SPATiFu! Krzyż zawsze drogowskazem! A do Maklaka zawsze warto było zajrzeć, choćby posłuchać jego rozmów z ciocią... - Powiedz, Zdzisiu, co wy tam właściwie robicie w tym teatrze?
- No, ciociu, na jedenastą jest próba, to wcześniej parę piwek w bufecie, po próbie obiadek na mieście, jedna flaszka, druga, no a potem obracamy te aktoreczki... A wieczorem to już spektakl, po nim brawa, no i knajpa za knajpą, butelka za butelką i znowu do wyrka z tymi aktoreczkami, i tak do rana, na zmianę, aż do kolejnej próby... - Zdzisiu! - woła przerażona ciocia. - I tak musicie codziennie?
- Ależ nie, ciociu! Poniedziałki są wolne! A czy wiecie, co stoi na tyłach Świętego Krzyża? Hm, przepraszam za wyrażenie, ale Ministerstwo Finansów, którym dowodzi pan "Wzrostowski" - bynajmniej nie od wzrostu dobrobytu. Wiecie, czym się zajmuje? Głupotami, o czym przekonałem się po wezwaniu w okropnym charakterze "sprawcy" przez urząd skarbowy. Przy wejściu wielki ścienny kalendarz. Miesiąc: sierpień 2010. Hasło: "Konkurs plastyczny resortu finansów". Oraz temat przewodni: "Dzieci wiedzą, skąd się bierze deficyt". I jakiś koszmarny rysunek. Oto na mapie Polski, w środku, narysowane jest biurko, przy którym stoi jakiś siwy pan (z twarzy podobny do ministra, dziwnie podobna maluje się bowiem na twarzy jego bezradność). A na biurku stos banknotów. No i z każdego zakątka Polski wyciągają się dłonie błagalne: "Daj mi!", "Ja też chcę!" etc. Namalowała to jakaś Monika, lat 12, i właściwie tylko wiek ją tłumaczy. Bo oto, dzieci kochane, nie wiecie jednak, skąd się bierze deficyt. Otóż deficyt bierze się stąd, że w Polsce miliony zachrzaniają jak mrówki (niektórzy dosłownie nawet), natomiast w centrum wyrosła kasta urzędnicza, i to ona, bezproduktywna, wyciąga te ręce po haracz, i to ona skubie kasę, z kogo tylko się da. A że jest pazerna coraz bardziej - nie potrafimy już nastarczyć. No i stąd bierze się deficyt.
Jak resort wyciąga łapska, przekonałem się w tym tygodniu. I to nie przy podniesieniu VAT - stać mnie, zapłacę. Otóż wezwano mnie, bym wyjaśnił, dlaczego opóźniłem deklarację VAT i wpłaty. Odparłem z uśmiechem, że jestem trzpiotowaty, przepisów nie znam i znać nie chcę, bo mam od tego dwie księgowe, a ostatnio nie tylko znów wpłaciłem kilkadziesiąt tysięcy podatku (pomyślcie, ile trzeba się naharować,żeby to odrobić!), ale też odsetki, co do grosza. Była niewzruszona. - Daję panu mandat 2500 zł - rzekła z miną kata. Oczywiście zaprotestowałem, choć nie ze skąpstwa, bo ta strata to tak jakby hrabiemu Potockiemu zdechła kura... - Odwołam się - grzecznie rzekłem, no i się zaczęło. Pani postraszyła mnie sądem i wyciągnęła kilka pouczeń i powiadomień (ile musiano w tym celu skazać na zagładę drzew na papier?). No i zaczęła mnie - nie, to jaja kompletne - przesłuchiwać! Co mam? Żonaty czy rozwiedziony?

Czy się leczę (gdy powiedziałem, że to tajemnica moja i lekarza, bardzo się zdumiała, że jest jakieś takie prawo!). I dalej dociekała - czy byłem leczony psychiatrycznie? No i doszło do tego ileś gróźb na piśmie (ile dowalić mi może ponad orzeczony już mandat, sąd) i słownie (że w sądzie i tak nikt mnie o nic nie spyta). Klimaty zrobiły się kafkowskie - więc negocjować ruszyłem. - No dobra, zapłacę już ten cały mandat, ale niech pani lekko spuści z ceny - zaproponowałem. I ona, też zmęczona moimi dowcipami (dwa razy udałem zasłabnięcie z gorąca i wrażeń poranka) odparła łaskawie: - Dobrze, w takim razie 1800 zł, może być?.

Ha, zaraz poprawił mi się humor, dobrze w kwadrans utargować siedem stówek (28 proc.!), nieprawdaż? I pogratulowałem jej, że też zarobiła, a ona - że nic z tego nie ma. Ha, ha! Umysłowość na poziomie tej 12-letniej Moniczki z kalendarza. To ona myśli, że jej pensja, biurko i nawet stojący na nim wiatraczek to z powietrza? Myśli, jak moje koleżanki przeróżne, że pieniądze rosną na drzewach? No, ale byłem wolny! Jeszcze tylko musiałem zapłacić 21 zł za jakiś NIP. W tym celu przewędrowałem pod cztery różne adresy, a gdy w trzecim ośmieliłem się zauważyć, że wszystko dla firm miało być w jednym okienku - dostałem propozycję, że w takim razie poczekam tydzień, bom krnąbrny, a urząd ma czas. Tak, tak, przyjazne państwo się mi pokłoniło.

Zadumałem się więc nad tymi podatkami i przypomniała mi się pewna książka. Najpierw cytat (wydanie: rok 2006): "Niestety partia, która proponowała podatek liniowy, czyli Platforma Obywatelska, wybory przegrała, a co więcej, można się domyślać, że i tak by go nie wprowadziła". Prorok jaki czy co? Nie, to kolega z "Najwyższego CZASU!" Tomek Sommer, tak sprawny umysłowo i biznesowo,

Jak resort wyciąga łapska, przekonałem się w tym tygodniu. I to nie przy podniesieniu VAT - stać mnie, zapłacę. Otóż wezwano mnie, bym wyjaśnił, dlaczego opóźniłem deklarację VAT i wpłaty. Odparłem z uśmiechem, że jestem trzpiotowaty, przepisów nie znam i znać nie chcę, bo mam od tego dwie księgowe, a ostatnio nie tylko znów wpłaciłem kilkadziesiąt tysięcy podatku (pomyślcie, ile trzeba się naharować, żeby to odrobić!), ale też odsetki, co do grosza. Była niewzruszona. - Daję panu mandat 2500 zł - rzekła z miną kata. Oczywiście zaprotestowałem, choć nie ze skąpstwa, bo ta strata to tak jakby hrabiemu Potockiemu zdechła kura... - Odwołam się - grzecznie rzekłem, no i się zaczęło. Pani postraszyła mnie sądem i wyciągnęła kilka pouczeń i powiadomień (ile musiano w tym celu skazać na zagładę drzew na papier?). No i zaczęła mnie - nie, to jaja kompletne - przesłuchiwać! Co mam? Żonaty czy rozwiedziony? Czy się leczę (gdy powiedziałem, że to tajemnica moja i lekarza, bardzo się zdumiała, że jest jakieś takie prawo!). I dalej dociekała - czy byłem leczony psychiatrycznie? No i doszło do tego ileś gróźb na piśmie (ile dowalić mi może ponad orzeczony już mandat, sąd) i słownie (że w sądzie i tak nikt mnie o nic nie spyta). Klimaty zrobiły się kafkowskie - więc negocjować ruszyłem. - No dobra, zapłacę już ten cały mandat, ale niech pani lekko spuści z ceny - zaproponowałem. I ona, też zmęczona moimi dowcipami (dwa razy udałem zasłabnięcie z gorąca i wrażeń poranka) odparła łaskawie: - Dobrze, w takim razie 1800 zł, może być?. Ha, zaraz poprawił mi się humor, dobrze w kwadrans utargować siedem stówek (28 proc.!), nieprawdaż? I pogratulowałem jej, że też zarobiła, a ona - że nic z tego nie ma. Ha, ha! Umysłowość na poziomie tej 12-letniej Moniczki z kalendarza. To ona myśli, że jej pensja, biurko i nawet stojący na nim wiatraczek to z powietrza? Myśli, jak moje koleżanki przeróżne, że pieniądze rosną na drzewach? No, ale byłem wolny! Jeszcze tylko musiałem zapłacić 21 zł za jakiś NIP. W tym celu przewędrowałem pod cztery różne adresy, a gdy w trzecim ośmieliłem się zauważyć, że wszystko dla firm miało być w jednym okienku - dostałem propozycję, że w takim razie poczekam tydzień, bom krnąbrny, a urząd ma czas. Tak, tak, przyjazne państwo się mi pokłoniło. Zadumałem się więc nad tymi podatkami i przypomniała mi się pewna książka. Najpierw cytat (wydanie: rok 2006): "Niestety partia, która proponowała podatek liniowy, czyli Platforma Obywatelska, wybory przegrała, a co więcej, można się domyślać, że i tak by go nie wprowadziła". Prorok jaki czy co? Nie, to kolega z "Najwyższego CZASU!" Tomek Sommer, tak sprawny umysłowo i biznesowo, że wykupił ten tygodnik od Korwina, wspaniałomyślnie oferując mu jednak dożywotnią rentę. I oto Tomasz zrobił kiedyś doktorat z podatków (u prof. Staniszkis), a efekt przedstawił w książce: "Czy można usprawiedliwić podatki". Otóż nie można. Są bowiem sprzeczne nie tylko z religią (choćby przykazanie: Nie kradnij, cudzej własności przecież!), ale też sprzeczne z prawami człowieka (dyskryminowanie najbogatszych choćby, ha, wydawanie ich podatków na nieakceptowane wojny - stąd zrodziło się "obywatelskie nieposłuszeństwo"). Tomek nie owija w bawełnę i - posiłkując się setkami źródeł (Jahwe, Jezus, Adam Smith, Marks, Hitler) - widzi bezsens ekonomiczny i moralny systemu. Stąd takie określenia, jak zinstytucjonalizowana grabież, kontrybucja, przymus, konfiskata i rabunek. Przyznać muszę - podzielam te odczucia w zupełności, zwłaszcza po ostatniej podwyżce podatków. Ja wnioski wyciągam zawsze sam, może proste, ale sprawdzone. Jeżeli ktoś mnie ograbia, jak najszybciej staram się forsę odzyskać. Więc odzyskam 1800 zł, nie wyjeżdżając z jakąś kolejną przyjaciółką na weekend - i już się zwróci. Tyle że jest to szkodliwe nie dla mnie (dla mnie nawet korzystne, mniej się zmęczę, łapiecie chyba), ale szkodliwe dla kraju. Nie zarobi hotelarz. I ze cztery knajpy, z kucharzem, kelnerkami i dostawcą jadła, na przykład rybakiem. I dwa sklepy z butami. I kino. Oczywiście jest tu jak w dowcipach o Szkotach - że jeden oszczędza funta, biegając do pracy za autobusem, a drugi dziesięć - biegając za taksówką, ale: psychologicznie to działa. Gorzej, że rujnuje jednak każdą działalność gospodarczą. I tak właśnie nie Krzyż, ale te podatki zrujnują i Polskę, i Polaków. Paweł Zarzeczny

GDYBY NIE LODZIARZE z PO - TEJ KATASTROFY BY NIE BYŁO Podejrzanie uparci  ministrowie. Jeszcze żaden rząd nie próbował dokonać tak bezczelnego szwindlu. Minister ON B. Klich i szef Kancelarii Prezesa RM T. Arabski, niczym namolni domokrążcy, usiłują sprzedać rządowi dwa brazylijskie samoloty. Robią to wbrew ustawie Prawo o zamówieniach publicznych, z naruszeniem unijnego zakazu pomocy publicznej dla spółek skarbu państwa i na przekór zdrowemu rozsądkowi. Lobbing uprawiany na rzecz irlandzkiej spółki, która na tym zarobi, swoją skalą i bezczelnością znacznie przebija aferę hazardową.  
Fakty:  Gdy w końcu 2007 r. władzę przejmowała koalicja PO-PSL, w Ministerstwie Obrony Narodowej kończono prace nad przetargiem na samoloty rządowe. Specjalna komisja złożona z najlepszych ekspertów w dziedzinie lotnictwa określiła precyzyjnie, jaki samolot powinien zastąpić JAK-40. Wskazano zasięg, pułap, ładowność, konieczne elementy bezpieczeństwa oraz specjalny pakiet przeróbek niezbędnych w samolocie rządowym obejmujący łączność szczególnego typu oraz różne systemy obrony biernej i czynnej. Z ustaleń komisji jasno wynikało, że do przetargu przystąpi trzech producentów: amerykański, kanadyjski i francuski. Reszta w żaden sposób nie spełniała kryteriów określonych w przetargu.  
Przetarg został całkowicie dopięty już za nowego ministra obrony narodowej Bogdana Klicha. Pozostało go tylko przeprowadzić i odebrać samoloty. Gdyby zrobiono to w pierwszej połowie 2008 r., rząd i prezydent już by latali nowymi samolotami. Z niewyjaśnionych przyczyn MON nie ogłosiło przetargu.  
Szwindel  Zamiast tego pełną parą ruszyły prace zmierzające do ominięcia prawa o zamówieniach publicznych w taki sposób, by bez przetargu kupić, wyleasingować albo wydzierżawić samoloty produkcji brazylijskiej. Wszystko jedno jakie, byleby z Brazylii z koncernu Embraer. Takie zaangażowanie kilku państwowych urzędników po stronie jednego producenta jest wprost niebywałe. Nerwowe ruchy trwają już 2 lata. W różnorakie, mniej lub bardziej pokraczne prawnie i finansowo, układanki próbowano wmanipulować wiele instytucji i firm państwowych oraz banki. Wymieńmy: MON, Ministerstwo Gospodarki, Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, Kancelaria Prezydenta, Ministerstwo Finansów, Ministerstwo Skarbu Państwa, ARP, AMW, UZP, PZU, PZU Asset Management, PKO BP, BGK, PLL LOT, EuroLOT i BRE Leasing. To wstępna lista, którą prokuratura będzie zapewne rozszerzać o podmioty niezwiązane ze skarbem państwa, a zainteresowane tym szwindlem. Wszystko po to, żeby kupić, wydzierżawić lub wyleasingować samolot, który dla rządu i prezydenta się nie nadaje.  
Projekt Mucha  Oto jedna z takich prób. W połowie marca 2009 r. w Agencji Rozwoju Przemysłu (ARP) rozpoczęto prace nad projektem o kryptonimie Mucha. 15 kwietnia ministrowie Bogdan Klich (MON) i Tomasz Arabski (KPRM) podjęli decyzję o realizacji projektu. W tym celu 26 kwietnia ARP na życzenie ministrów powołała spółkę córkę ARP FLY SA. Poufna notatka służbowa podpisana przez Klicha i Arabskiego zdradza mechanizm takiej układanki (najważniejszy fragment):  Agencja Rozwoju Przemysłu SA (ARP) utworzy spółkę specjalnego przeznaczenia, która pozyska z rynku finansowego kredyt w kwocie pozwalającej na sfinansowanie przejęcia od producenta w imieniu PLL LOT SA 2 samolotów typu Embraer 175 LR, które z kolei zostaną udostępnione MON w formie długotrwałego korzystania na okres 4 lat (z opcją przedłużenia) lub ewentualnego zakupu i będą użytkowane przez 36 SPLT. Działanie takie będzie także rodzajem pomocy dla PLL LOT SA.  
Tłumaczenie: Wsadzimy komuś do kieszeni ponad 200 mln zł, które pożyczy jakiś bank, zrobimy to bez przetargu i pod pretekstem pomocy dla LOT. Dodać należy, że Unia Europejska nie toleruje tego typu działań, określając je jako niedozwoloną pomoc publiczną, o czym boleśnie przekonały się już polskie stocznie. Od początku października tego roku w barwach LOT można zobaczyć dwa embraery 175 o numerach SP-LIG i SP-LIH. To właśnie te maszyny chcą za wszelką cenę upchnąć rządowi ministrowie Klich i Arabski. Są to zwykłe samoloty pasażerskie, które, jak ustaliliśmy w fabryce, kosztują ok. 40 mln dolarów. Żeby dostosować je do przewozu rządu i prezydenta, należy dokonać jeszcze skomplikowanych i kosztownych przeróbek, które powinny być przeprowadzone u producenta. Koszt projektu Mucha (leasing na 4 lata) wyliczony przez specjalistów z ARP wynosiłby ok. 215 mln zł. Czyli mniej więcej tyle, ile zakup dwóch całkiem nowych samolotów już dostosowanych do przewozu VIP-ów, zgodnych z założeniami przetargu. O co tu chodzi? Dlaczego ministrowie chcą coś leasingować, skoro za te same pieniądze mogą kupić znacznie lepsze samoloty? Wiarygodność żadna Embraery nie są własnością PLL LOT. Narodowy przewoźnik jedynie je leasinguje od spółki Avian Leasing Limited o adresie: 85 Merrion Square, South Dublin, Irland. Leasing kończy się 16 grudnia 2009 r. Kto na projekcie Mucha by zarobił? Avian Leasing Limited oczywiście! To założona 29 września 2009 r. nikomu nieznana spółeczka, przy której, zdaniem naszych wiewiórek, kręci się pewien obywatel z paszportem Izraela, który jest świetnie poukładany z polskimi elitami rządzącymi. Rozpoczęło się poszukiwanie jeleni, którzy by sfinansowali i firmowali projekt. Poufna notatka wewnętrzna Agencji Rozwoju Przemysłu: W dn. 04 czerwca w gabinecie Min. A. Leszkiewicza (podsekretarza stanu w Ministerstwie Skarbu Państwa; przyp. AR) spotkali się Pan Min. Adam Leszkiewicz, Pan Jacek Goszczyński (wiceprezes ARP ; przyp. AR) i Pan A. Klesyk, prezes Zarządu PZU S.A. (...) z powodów wewnętrznych regulacji, PZU AM (spółka córka PZU przyp. AR) nie ma żadnych możliwości udzielenia pożyczki czy udostępnienia innego źródła finansowania.  
Nie udało się z PZU, to może PKO BP? Cytat z tej samej notatki: 24 czerwca 2009 w trakcie kolejnego spotkania z przedstawicielem PKO BP prezes ARP FLY zaproponował, że firmą z którą można podpisać umowę na odkupienie samolotu, gdyby nie chciało kupić go wojsko, może być PLL LOT (wcześniej uzgodniono to z LOT). Przedstawiciel PKO BP stanowczo zaprotestował, gdyż zdaniem banku PKO BP, wiarygodność finansowa LOT jest żadna i wprowadzenie LOT do projektu może tylko utrudnić akceptację projektu przez bank.  PKO BP również nie dało się wciągnąć w szwindel. Mający ponad miliard złotych długów LOT jest faktycznie mało wiarygodnym partnerem.  
Projekt Mucha, jeden z kilku zmierzających do zapłacenia za embraery z pominięciem ustawy o zamówieniach publicznych, upadł.  
Mucha bis To wcale nie koniec, lobbyści Embraera nie poddają się tak łatwo. 23 listopada 2009 r. do Departamentu Uzbrojenia i Modernizacji MON wpłynęło pismo (EULO/001021/ZA/2009) od EuroLOT SA, spółki córki LOT: Szanowny Panie Ministrze, EuroLOT SA przekazuje w załączeniu parafowany projekt umowy (dalej „Umowa”) w sprawie dzierżawy i obsługi samolotów Embraer 170-200 przeznaczonych do przewozu ważnych osób w państwie. Podpisano : prezes i wiceprezes EuroLOT.  Nowa układanka: EuroLOT ma kupić dwa embraery leasingowane dotąd przez LOT od irlandzkiej spółeczki. Następnie ma je wydzierżawić na rzecz jednostki wojskowej 36. SPLT. EuroLOT jest w podobnie trudnej sytuacji, jak macierzysta spółka. Nie ma kasy na żadne zakupy. Nie ma pieniędzy nawet na remonty samolotów (ATR), którymi lata. Najprawdopodobniej wymyślono sposób na przekazanie stosownej kwoty z budżetu państwa. Znów po chamsku łamane jest prawo o zamówieniach publicznych oraz unijny zakaz pomocy publicznej dla spółek będących własnością skarbu państwa. Z naszych informacji wynika, że zaproponowana przez EuroLOT umowa spotkała się z krytyką ze strony generała Anatola Czabana, szefa szkolenia Sił Powietrznych. Słusznie, bowiem przy rozwiązaniu zaproponowanym przez EuroLOT rozmywa się odpowiedzialność za samoloty. Kto inny jest właścicielem, kto inny użytkownikiem, a jeszcze ktoś inny dokonuje przeglądów i napraw. A jak mówi stare lotnicze porzekadło, gdzie nie ma odpowiedzialności, tam jest krew i są łzy. Co ciekawe, EuroLOT proponuje dzierżawę za ok. 110 mln zł. Prawie dwa razy taniej niż ARP. Jednak w umowie jest haczyk, a raczej cały komplet haków. Otóż MON ma wziąć na siebie koszty ubezpieczenia, koszty dostosowania samolotów na potrzeby VIP-ów oraz koszty późniejszego demontażu pakietu VIP (po zakończeniu dzierżawy, czyli po 4 latach, samoloty trzeba zwrócić w takim samym stanie, w jakim się je wzięło). Dodatkowo EuroLOT będzie określał, ile roboczogodzin potrzeba na bieżącą obsługę samolotów, a za każdą roboczogodzinę zapłaci MON. Gdy podliczy się haki i haczyki oraz doda koszty obsługi (robionej zresztą poza EuroLOT-em), wychodzi znów kwota bliska 200 mln zł.  
Licząc barany Jakkolwiek by chachmęcono, zawsze leasing czy dzierżawa będą droższe niż zakup nowych samolotów. Biorąc pod uwagę to, że nowe samoloty mają 10-letnią gwarancję, a latać mogą spokojnie 30 lat, wersja z leasingiem czy dzierżawą jest 7-krotnie droższa. Nie uwzględniamy na razie w ogóle offsetu, bo w przypadku dzierżawy czy leasingu o niczym takim nie może być mowy. Tymczasem francuscy i kanadyjscy producenci samolotów spełniających wymagania polskich Sił Powietrznych i gotowego przetargu, zaproponowali stuprocentowy offset. Oznacza on ratunek dla zakładów zbrojeniowych w Pionkach lub w Bydgoszczy. Setki ocalonych miejsc pracy, dziesiątki milionów złotych wpływających do budżetu. Zapytaliśmy MON, o co w tym wszystkim chodzi. Rzecznik ministerstwa unikał nawet potwierdzenia, że wpłynęła do nich oferta z EuroLOT-u, wymigując się od odpowiedzi na proste pytanie. Gdy zapytaliśmy, czy nie jest to złamanie ustawy o zamówieniach publicznych, otrzymaliśmy odpowiedź: MON przywiązuje szczególnie dużą wagę do aspektu zgodności z prawem. W tym celu MON wystąpiło do Prezesa Urzędu Zamówień Publicznych celem zajęcia stanowiska czy zawarcie przedmiotowej umowy będzie zgodne z obowiązującym stanem prawnym. Ciekawostka. W kwietniu tego roku ministrowie Klich i Arabski podjęli decyzję o przejęciu embraerów od LOT-u, a MON do dziś nie otrzymało z UZP stanowiska, czy aby jest to zgodne z prawem. Co jeszcze ciekawsze : nie wiedząc, czy postępowanie jest zgodne z prawem, urzędnicy ministerstwa obrony wysłali na szkolenia w Szwajcarii 6 załóg lotniczych z 36. SPLT na naukę latania właśnie embraerami. I szkolą mechaników tego pułku w obsłudze brazylijskich maszyn. My też zapytaliśmy Urząd Zamówień Publicznych, czy w przypadku leasingu, czy dzierżawy embraerów, z pominięciem przetargu da się zastosować art. 4 pkt 5 Prawa Zamówień Publicznych mówiący, że prawa tego nie stosuje się do zamówień, jeżeli wymaga tego istotny interes bezpieczeństwa państwa. Naszym zdaniem wyjątek ten, zresztą zgodnie z unijnymi interpretacjami, ma zastosowanie w sytuacjach katastrofalnych, gdy np. jakieś państwo pozbawione w wyniku ataku terrorystycznego elektrowni musi kupić od ręki generatory prądu. Prawo dotyczące zamówień publicznych i przetargi zostały wprowadzone do porządku prawnego w interesie obywateli, aby państwo racjonalnie wydawało środki budżetowe, a urzędnicy nie ulegali korupcji. Każde odstępstwo od zasady przetargu jest psuciem państwa i wywołuje uzasadnione podejrzenia kryjącej się za tym łapówki. Minął miesiąc, a my nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi z Urzędu Zamówień Publicznych. Ostatnim argumentem, jakim posługują się orędownicy brazylijskiej myśli technicznej, jest kryzys. To słowo ma potężną moc. Jest kryzys, więc nie mamy pieniędzy; tłumaczą dzierżawę, której roczny koszt wyniesie około 33 mln zł. Policzmy: 112 milionów zł w 4 lata rząd wyda na dzierżawę dwóch samolotów, nie licząc kosztów dodatkowych (wspomniane wyżej haczyki). I po 4 latach będzie musiał wydać ponad 200 milionów na zakup nowych samolotów. No trudno, skoro teraz nie ma kasy... Tylko że zarówno francuski Dassault, jak i kanadyjski Bombardier zaproponowały polskiemu rządowi rozłożenie płatności na raty. Raty niższe niż koszt dzierżawy! I co najważniejsze, początek ich spłacania przypada na rok 2012, gdy kryzys może już być tylko niemiłym wspomnieniem." piersi-blondynki

Pocztowe światełko w tunelu Obraz Poczty Polskiej jaki wyłania się z najnowszego raportu NIK nie jest zachęcający. Przedsiębiorstwo, które jest jednym z największych pracodawców i ma istotny wpływ na jakość życia, ciągle przeżywa trudny okres. Ale oprócz krytyki dotyczącej w szczególności organizacji i zarządzania, popartej kilkoma wnioskami do prokuratury, można w materiale NIK-u znaleźć też parę pozytywów. Jest to na razie tylko małe światełko w tunelu, ale pozwala zachować nadzieję, że kiedyś w przyszłości Polska dorobi się własnej, sprawnej i nowoczesnej poczty. [Jaka Polska? Gdzie ta Polska? Czy chodzi o prowincję IV Rzeszy? - admin]

Zła reforma z 2005 r. Najwyższa Izba Kontroli (NIK) już wcześniej negatywnie oceniła rzetelność, a nawet legalność przygotowania i przeprowadzenia reformy organizacyjnej Poczty Polskiej na początku 2005 r. Proces przekształceń, a także powstała w ich efekcie struktura organizacyjna, znacznie różniły się od przyjętych wcześniej założeń Strategii Rozwoju Poczty Polskiej i były niezgodne z przepisami Statutu Poczty Polskiej. Reforma ta polegała na przekształceniu Poczty Polskiej z wielozakładowego przedsiębiorstwa w jednego pracodawcę oraz przekształceniu struktury organizacyjnej z terytorialnej w strukturę tzw. „pionów biznesowych”. W efekcie wewnątrz przedsiębiorstwa utworzono Dyrekcję Generalną PP oraz 13 centrów biznesowych. A łączne zatrudnienie wyniosło prawie 100 tys. osób. NIK stwierdziła, że te reformy, chociaż słuszne w swych założeniach, zostały przeprowadzone bez należytego przygotowania i w nieuzasadnionym pośpiechu. Zmiany te wprowadzano przed ostatecznym określeniem celów, którym miały służyć. Dowolny sposób ich wdrażania świadczył o niegospodarnym i nierzetelnym postępowaniu ówczesnego Dyrektora Generalnego PP. Przypomnijmy, że działo się to w końcówce rządów SLD, gdy premierem był Marek Belka, obecny, nowo wybrany prezes NBP. Dyrektorem Generalnym PP był wtedy Tadeusz Bartkowiak, który zapewne wobec zbliżających się jesienią 2005 r. wyborów parlamentarnych i perspektywy utraty władzy, śpieszył się z wprowadzeniem nowej struktury organizacyjnej. Może o tym świadczyć to, że jej głęboki charakter umożliwił masową wymianę na stanowiskach kierowniczych. Polegało to na odwołaniu 451 osób kadry menadżerskiej i zatrudnieniu na nowych stanowiskach kierowniczych aż 790 osób. Efektem tak przeprowadzonej reformy było pogorszenie jakości usług pocztowych, wyraźnie odczuwalne już w końcu 2005 r., oraz utrudnienia w zarządzaniu przedsiębiorstwem.

Naprawianie błędów Następne rządy były zmuszone do naprawiania błędów i rozwiązywania nabrzmiewających problemów, w tym protestów społecznych załogi. Dążąc do odwrócenia negatywnych skutków przeprowadzonej w 2005 r. reorganizacji nowe kierownictwo Poczty dążyło do zmniejszenia zatrudnienia w rozbudowanej administracji z jednoczesnym przekazaniem uwolnionych etatów do eksploatacji. Ale pojawiły się kolejne kłopoty. W związku ze strajkami listonoszy pod koniec 2006 r. przekazano doręczanie druków bezadresowych firmom zewnętrznym. Dopiero na początku 2010 r. po ustabilizowaniu sytuacji podjęto rozmowy na temat przywrócenia doręczania ich przez listonoszy. Poważnym wyzwaniem jest sieć urzędów pocztowych. Ponad połowa wszystkich funkcjonujących obecnie placówek jest nierentowna, głównie te położone na terenach wiejskich. Prowadzone jest przekształcanie małych urzędów na filie lub agencje. To obniża koszty utrzymania sieci pocztowej, ale powoduje też zmniejszenie zatrudnienia. Ten bolesny proces wynikający nie tylko ze zmniejszania sieci, ale też np. informatyzacji, wywołał w latach 2007-2008 serię protestów społecznych ze strajkami włącznie. W efekcie Poczta Polska po raz pierwszy zaczęła odnotowywać straty. W 2008 r. było to 215,3 mln zł, a w 2009 r. 190,7 mln zł na minusie. Do poważnych nieprawidłowości dochodziło w przeszłości w gospodarowaniu nieruchomościami. W tym zakresie skierowano najwięcej wniosków prokuratorskich. NIK dopatrzył się wielu nieprawidłowości w planowaniu i realizacji inwestycji. Wezwał też władze Poczty, aby wycofały przedsiębiorstwo z powiązań kapitałowych ze spółkami nie przynoszącymi żadnych korzyści.

Ostrożne perspektywy Mimo to po lekturze całego raportu NIK widać w dłuższej perspektywie pewną poprawę sytuacji. Przede wszystkim nastąpiło uspokojenie niepokojów społecznych oraz uporządkowanie wewnętrznej organizacji. Zaczęło to przynosić efekty w postaci powolnej, ale jednak poprawy świadczonych usług. Prawdą jest, że ich jakość, zwłaszcza w zakresie terminowości dostarczania listów, upadła tak nisko, że trudno cieszyć się z obecnego stanu. Ale trzeba zauważyć, że upadek został powstrzymany. Kluczowe pozostaje pytanie o przyszłość. Według planów rządu poprawę, a dalej rozwój, ma przynieść komercjalizacja. Z datą 1 września 2009 r. Poczta Polska zmieniła swój status prawny z przedsiębiorstwa państwowego na spółkę akcyjną Skarbu Państwa. Chociaż od samego mieszania herbata nie staje się słodsza, a od samej zmiany statusu prawnego usługi pocztowe nie stały się lepsze, to jednak daje to wiele nowych możliwości. Główną korzyścią ma być poprawa finansowania. Poczta uzyskała dostęp do kredytów bankowych i emisji obligacji, którymi może opłacać inwestycje. Charakter spółki ma też usprawnić organizację i proces decyzyjny przystający do realiów gospodarki wolnorynkowej. Przychodzi jej bowiem działać w warunkach pełnej konkurencji. Podjęto też wiele inicjatyw, które mają zwiększyć efektywność i poprawić jakość świadczonych usług. Początki są zachęcające. W okresie czterech miesięcy ubiegłego roku funkcjonowania Poczty jako spółki akcyjnej przedsiębiorstwo odnotowało zysk w wysokości 145,9 mln zł. To oczywiście o niczym nie przesądza. Bo w okresie przekształceń można było wiele kosztów zaksięgować jeszcze na koncie zamykanego przedsiębiorstwa państwowego, by nowy byt w postaci spółki mógł się wykazać sukcesem na starcie. Ale mimo wszystko budzi to pewną nadzieję. Może wreszcie z Pocztą Polską przestaniemy mieć tylko złe skojarzenia. Bogusław Kowalski

Sierpniowe rocznice Czyli chwila zadumy nad naszą historią. Sierpień jest miesiącem szczególnie skłaniającym mnie do zadumy nad naszą historią. Dla milionów Polaków wydarzenia sierpnia 1980 to nie historia z podręcznika, a część ich własnego życia. Od tzw. „transformacji” i przekształcenia PRL w tzw. III RP sierpień 80, a więc wybuch strajku w stoczni gdańskiej i powstanie Solidarności jest uroczyście obchodzoną rocznicą legitymizujacą III RP. Przemilcza się przy tej okazji fakt, że III RP ani przez ułamek sekundy nie była państwem naprawdę suwerennym. Transformacja była podstępnym manewrem polegającym na tym, że udający Polaków Żydzi we władzach PRL dogadali się z Żydami – doradcami Bolka w Magdalence. Postanowiono Polskę wyrwać spod wpływów sowieckich, o czym polskie żydostwo („rządowe” i „opozycyjne”) już od dawna marzyło i wydano Polskę w ręce światowego żydostwa rządzącego w USA, Unii i NATO. USA rządzona jest przez żydowską lichwę i judeocentryków (kompleks jot). Jest narzędziem żydowskim do narzucenia światu dyktatorskiego rządu znanego pod nazwą NWO.
http://piotrbein.wordpress.com/2010/04/22/judeocentrycy-i-masowe-zbrodnie/
http://dariuszratajczak.blogspot.com/2009/01/amerykaska-pita-kolumna.html
http://judeopolonia.wordpress.com/2010/05/20/usa-pod-okupacja-zydowska-henryk-pajak/

Kierowane przez USA NATO jest zbrodniczą instytucją realizującą plany osiągnięcia militarnej absolutnej dominacji nad światem przez USA, czyli przez rządzących w USA Żydów i ich agentów. Otwarcie o tym mówią plany wpływowych neokonserwatystów z PNAC, wśród których kluczowe role odgrywają syjoniści. http://pl.wikipedia.org/wiki/PNAC

Faszystoidalna Unia Europejska jest jedynie etapem na drodze do NWO. Kiedyś przekształcona zostanie w jedną z prowincji światowego, rządzonego przez Żydów po dyktatorsku państwa. W Polsce od czasu transformacji bez przerwy u władzy są agenci Unii, USA, Izraela i NATO. Społeczeństwo ani przez moment nie było rzeczywistym suwerenem w państwie. Polacy są bez przerwy okłamywani i ogłupiani przez kontrolowane przez Żydów media. Prawdziwa wolność słowa jest fikcją. Tak samo fikcją są tzw. „wolne wybory” i „wolna gospodarka”. Inscenizowano wprawdzie i inscenizuje się w III RP ku uciesze gawiedzi „wolne wybory”, w których mamy do wyboru pomiędzy przeróżnymi agentami obcych, niepolskich interesów. Tylko na krótko w koalicji z agenturalnym PiS-em współudział we władzy miały nieagenturalne Samoobrona i LPR. Intrygi głównego koalicjanta (PiS) wspomaganego przez PO i będące w obcych rękach media skutecznie wypchnęły te partie na margines „wykluczonych”. Kandydaci nieagenturalni, nie mający partyjnego zaplecza ani dojścia do mediów, z góry skazani są na porażkę. „Wolną gospodarkę” i finanse, już u zarania III RP, napadem rabunkowym na portfele Polaków zwanym planem (Żyda) Balcerowicza oddano w łapska obcego, głównie żydowskiego kapitału i banków. Wyprzedaż za bezcen, a raczej szabrowanie przez obcych (głównie żydostwo) polskiego majątku trwa nadal. Także majątku znajdującego się w rękach udających Polaków i mieszkających w Polsce Żydów nie można nazywać majątkiem polskim. W tym roku obchody okrągłej rocznicy 30-lecia powstania Solidarności nie będą się propagandowo różniły od obchodów w latach poprzednich. Media będą nas przekonywać, że Polska jest wolna i suwerenna i że jest ona ziszczeniem marzeń Polaków i zrealizowaniem ideałów Solidarności.

Prawdy o Solidarności z gazet i z telewizorni niestety się nie dowiemy. Strajki roku 1980 były inspirowane przez chcącą usunąć Gierka partyjną konkurencyjną frakcję. Do przewrotów gabinetowych w PRL zawsze wykorzystywano wyprowadzanych na ulicę lub pchanych do strajku ludzi. Tym razem partyjna (żydowska) frakcja przedobrzyła. Strajki wymknęły się spod kontroli. Próba kontroli Związku przez agenturę SB z jednej, a żydowską KOR z drugiej strony także się nie powiodła. Solidarność została zdominowana przez patriotyczny i propolski nurt. Niestety tym samym podpisała Solidarność wyrok na samą siebie. Ważne jest w tym miejscu podkreślenie faktu, że Solidarność nie została zniszczona 13 grudnia 1981. Wprawdzie zepchnięto ją wtedy poza margines legalności, ale była ona nadal wyrazicielką woli szerokich warstw społeczeństwa bycia podmiotem i suwerenem we własnym kraju. Solidarność zwasalizowano i pokonano w Magdalence i przy Okrągłym Stole. Od tego czasu brała ona i bierze nadal udział w historycznym oszustwie. Sama przez to stała się (choć dużo mniej ważnym i wpływowym niż w latach 80/81) elementem okupacji kraju przez obcą agenturę. Bierze też dzisiejsza Solidarność udział w ogłupianiu społeczeństwa. Może ona wprawdzie strajkować, a nawet protestuje przeciwko wielu decyzjom rządowym. Uczestniczy jednak ona w fałszowaniu naszej codzienności udając, że wierzy w to, iż Polska jest krajem wolnym, suwerennym i demokratycznym – i że wolność i suwerenność jej właśnie zawdzięczamy. A prawda jest taka, że wykrystalizowane w czasie pamiętnych 16-tu miesięcy istnienia „pierwszej” Solidarności ideały i cele nadal czekają na ich realizację. Polska nadal bowiem jest państwem zniewolonym, niesuwerennym, rządzonym przez agentów obcych, niepolskich interesów. A społeczeństwo nadal jest przedmiotem manipulacji a nie suwerenem we własnym kraju. Jak to się stało, że Polacy w swej masie są tak zaślepieni, że nie widzą tego, co z naszym państwem i narodem się dzieje? Odpowiedź nie jest łatwa, a szukać jej należy w naszej historii i sumujących się na przestrzeni wielu wieków i prowadzących do katastrofalnego stanu obecnego różnych czynników. Poza dynastią piastowską i kilku polskimi monarchami elekcyjnymi na przestrzeni wieków Rzeczpospolitą rządzili obcy monarchowie. Nie zawsze dbali oni o polskie interesy. Nie chodzi tutaj nawet o wybitnie szkodliwe dla Polski rządy szwedzkich Wazów czy saksońskich Wettynów, którzy wykorzystywali Polskę do prywatnych wojen dynastycznych czy wojen wewnątrz-niemieckich. Nawet Władysław Jagiełło, Litwin, zwycięzca spod Grunwaldu, celowo po zwycięskiej bitwie nie zdobył Malborka i nie zniszczył zakonu krzyżackiego. Litwa była dla Polski wówczas koniecznym „partnerem strategicznym” wobec potężnego zakonu. Likwidacja zakonu czyniłaby sojusz z Litwą dla Polski zbędny, a Litwę mogłaby przeobrazić z sojusznika, w następny „kąsek” do połknięcia. Ale i królowie etnicznie polscy też nie zawsze stawali na wysokości zadania. Wiktorii wiedeńskiej nie wykorzystał Sobieski do wzmocnienia Polski na arenie międzynarodowej. Korybut Wiśniowiecki był władcą szkodliwym i nieudolnym, a mason Poniatowski zakończył karierę ostatniego króla Polski jako utrzymanek carycy ze stałą pensją otrzymywaną z Petersburga. Znacznie więcej szkód niż obcy monarchowie i nieudolni polscy królowie wyrządziła Polsce szlachta i magnateria. Wyłoniona ze stanu rycerskiego, przeistoczyła się duża część szlachty w stan warcholski. Prywata, obrona własnych przywilejów i supremacji w polityce państwa, walka do końca o liberum veto, o prawo do sejmikowania, to główne cechy szerokich rzesz szlachty. Wprawdzie w chwilach zagrożenia potrafiła szlachta łapać za broń i iść do bitwy, ale natychmiast po tym powracała do warcholenia, rokoszy i obrony „złotej wolności szlacheckiej”. Jeszcze gorsza okazała się sprzedajna magnateria. Głównym jej celem było niedopuszczenie do wzmocnienia władzy królewskiej i blokada przeprowadzenia koniecznych reform Rzeczypospolitej. Zazdrośnie pilnowała magnateria (i szlachta), aby nikt z polskich „konkurentów” politycznych nie zdobył przewagi nad pozostałymi. Wykorzystywali to w sposób bezwzględny obcy. Do osłabienia i ostatecznie do upadku Rzeczypospolitej przyczynił się też wróg wewnętrzny – Żydzi. Katastrofalny dla Polski, odczuwany do dzisiaj, był układ szlachta – Żydzi – chłopi. Szlachta obawiała się powstania polskiej warstwy narodowego, zamożnego mieszczaństwa, jako ewentualnego konkurenta mogącego zagrozić politycznej supremacji szlachty. Dlatego sprawy finansów, bankowości, handlu a także i rzemiosła oddała szlachta w ręce Żydów. Powodowana chciwością lub brakiem gotówki wprowadziła też szlachta tzw. arendę, czyli wydzierżawianie Żydom młynów, karczm a nawet całych wiosek. Żyd płacił gotówką za dzierżawę – a potem ile z niej wycisnął – to było jego. Efektem tego było bogacenie się Żydów a ubożenie polskich chłopów. O rozpijaniu Polaków przez Żydów pisał już ks. Stanisław Staszic. Ostrzegał rodaków przed żydowskim zagrożeniem pisząc: „Żydzi po całej Polsce rozsypani, wszędzie z swym duchem wyłączności z naszym ludem pomieszani, nie tylko zaplugawią cały naród, zaplugawią cały kraj, a zmieniając go w kraj żydowski, wystawią w Europie na pośmiewisko i wzgardę.” Zdaniem księdza Staszica celem Żydów było zniszczenie Polski.
http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=27&pid=1378

Żydzi wprowadzali nawet przy okazji arendy szlacheckich majątków przymus picia miesięcznie określonej ilości wódki przez chłopów pańszczyźnianych w obrębie ich arendy. Spotyka się opinie, że zabory i mocne ukrócenie tego procederu przez władze zaborcze uratowały polską wieś od całkowitej degeneracji i rozpicia. Choć i w czasie zaborów żydowscy arendarze rozpijali chłopów. „Rzeź galicyjska” z 1846 roku była ich dziełem. Zubożała szlachta zaczęła się imać obcych wcześniej dla ich stanu zajęć jak prowadzenie tartaków czy młynów. Żydzi poczuli się zagrożeni szlachecką konkurencją i napuścili na szlachtę pijanych chłopów. Okres zaborów mógł być wykorzystany do „otrzeźwienia” szlachty, jak i do rzetelnej analizy przyczyn upadku Rzeczypospolitej. Tak się jednak nie stało. Szlachta pragnęła w dużej mierze powrotu do status quo ante. Dodatkową tragedią dla Polski były wtedy dwa powstania – listopadowe i styczniowe. Do powstań tych Polaków popchnięto. Zwłaszcza w przypadku wybuchu powstania styczniowego widać wyraźnie rękę masonów i Żydów. Ale i powstanie listopadowe też nie było czysto polską inicjatywą. Szansy na zwycięstwo nie było przez ani jeden moment. Przyniosło natomiast to powstanie dotkliwe straty. 40 tys. zabitych i rannych, negatywne skutki polityczne, gospodarcze, demograficzne i kulturalne. http://pl.wikipedia.org/wiki/Powstanie_listopadowe#Skutki

Dziwić może zaślepienie szlachty rozżalonej bierną postawą chłopstwa wobec powstania. Jeden z powstańczych wierszyków mówi: „chłop nas zdradził…”. Władze powstania były przeciwne uwłaszczeniu chłopów, zniesieniu pańszczyzny a zwłaszcza uznaniu chłopów za równoprawnych współobywateli. A jednak oczekiwali oni, że chłopstwo pójdzie walczyć o wolność uciskającej go szlachty. Powstanie Styczniowe było wyraźnie inspirowane przez masonerię i Żydów. W roku poprzedzającym wybuch powstania Żydzi otrzymali prawo nabywania majątków ziemskich. Rok po powstaniu w ich rękach było już blisko 3 tys. z ok. 4250 skonfiskowanych przez Rosję za udział w powstaniu majątków. http://www.naszawitryna.pl/ksiazki_47.html

Straty demograficzne spowodowane powstaniem styczniowym, a więc zabici, ranni, zesłani na Sybir i uciekinierzy na emigrację przekroczyły straty powstania listopadowego. Był to kolejny upust krwi warstwy wykształconej, tej – co miała przewodzić narodowi, gdy tylko nadarzy się szansa na odzyskanie suwerenności. Podobnie jak w poprzednim powstaniu, wbrew opiniom niektórych nawiedzonych historyków, szansy na zwycięstwo, czy choćby na poprawę losu Polaków w zaborze rosyjskim nie było. Powstanie miało skutki wręcz odwrotne. Obok zniszczeń wojennych miały miejsce surowe represje, nasilenie rusyfikacji i pogorszenie warunków życia Polaków. Pomijam tutaj wcześniejszy bezsens poparcia przez Polaków Napoleona, który wyssał z Polski pieniądze i wygubił tysiące polskich żołnierzy. Tylko ślepiec mógł wierzyć, że Francja w pojedynkę pokona Rosję, Prusy i Austrię, mając za plecami wrogą Anglię i Hiszpanię. Powstania, do których popychano Polaków, przyniosły nam tylko i wyłącznie szkody. Iluż młodych, wykształconych i kochających Polskę szlachciców wysłano pod nóż, na rzeź? A mogli przecież żyć, założyć rodziny, wychować wykształcone pokolenie następców, którzy w sprzyjających warunkach mogliby odbudować Polskę. Aż wreszcie przyszła ta chwila i Polska powróciła na mapy Europy. Od samego początku odczuwało się brak szerokich warstw ludzi wykształconych i mądrych. W sumie do władzy doszli ludzie nieodpowiedzialni. Funkcję naczelnika państwa przejął nazywany tu i tam litewskim przybłędą lewicowy terrorysta Piłsudski. Informacje, że był wcześniej agentem Austrii (a może i Niemiec) są uzasadnione.
http://marucha.wordpress.com/2010/06/17/szlachtowanie-generala-zagorskiego/

Jego racją stanu była antyrosyjskość. Za to był krytykowany w czasach PRL i za to jest gloryfikowany w tzw. III RP. Zachodnią granicą odrodzonej Rzeczypospolitej Piłsudski się nie interesował. Natomiast na wschodzie pragnął wyrwać jak najwięcej terenów od rządzonej przez żydobolszewię Rosji, przemianowanej w 1922 roku na ZSRR. Powstaniom śląskim Piłsudski nie pomógł. Zignorował też powstanie wielkopolskie. Choć akurat zachodnie tereny były kluczowe dla polskiej gospodarki ze względu na infrastrukturę i istniejący tam już przemysł. Litewski przybłęda wolał walczyć jednak o tereny zacofane i zaludnione miejscami w przeważającej większości przez etnicznych nie-Polaków. Czyż to nie dziwne, że tak mało znamy i czcimy pamięć powstania wielkopolskiego z roku 1918? A przecież było to jedno z dwóch powstań polskich zakończonych pełnym sukcesem. Pierwszym było wcześniejsze o ponad wiek… powstanie wielkopolskie z roku 1806. Co najważniejsze, powstanie wielkopolskie z 1918 r. wybuchło z inicjatywy Polaków. Nikt ich w tym wypadku nie podpuścił do walki z góry skazanej na klęskę. Mimo braku pomocy ze strony władz II RP powstańcy wygrali. Czyżby dlatego, że powstanie wielkopolskie było zwycięskie i wywołane wolą samych Polaków a nie inspirowane przez naszych wrogów posyłających nas na rzeź, powstaniem tym tak mało interesowały się i interesują kolejne władze w II RP, w PRL i w tzw. III RP? Abyśmy nie nauczyli się od poznaniaków, jak walczyć i wygrywać? I jak nie dać sobą manipulować obcym? 20-to lecie międzywojenne było przy wszystkich jego mankamentach ostatnim okresem Polski suwerennej. Od 1939 roku Polski albo nie było wcale, albo była wasalem obcych. II wojna światowa wyniszczyła powoli odradzającą się w czasach II RP inteligencję. Po zamachu majowym Piłsudskiego także i na tym polu było nie najlepiej. Jego dyktatura nie sprzyjała swobodnemu rozwojowi myśli i kultury narodowej. Natomiast doskonale miała się w czasach sanacji masoneria.
http://judeopolonia.wordpress.com/2010/08/02/stanislawa-wysockiego-gorzkie-prawdy-cz-i-henryk-pajak/

Na słabość wojska w 1939 r. w dużym stopniu przyczyniła się wcześniejsza polityka Piłsudskiego. Zakochany w koniach i szabelce hamował on modernizację wojska. Dopiero po jego śmierci położono nacisk na tworzenie wojsk pancernych obok konnicy. Jednak lat straconych pod rządami Piłsudskiego na tym polu nie dało się już nadgonić. Mimo trudności w okresie sanacji polska inteligencja powoli się wtedy odradzała. Jej kres przyszedł w 1939 roku. Zarówno narodowi socjaliści spod znaku hakenkreuza, jak i żydogruzińscy bolszewicy spod znaku sierpa i młota mordowali w pierwszej kolejności polską inteligencję. Ostateczny cios dla resztek umysłowej elity narodu dały rzeź AK w powstaniu warszawskim i terror żydowskiej UB pod nadzorem żydowskiej NKWD po wojnie. Nastąpiło wówczas to, co żydowski poeta Sandauer opisał słowami: wymordowano wybitnych Polaków i żydowską biedotę. A po wojnie na polskim tułowiu osadzono żydowską głowę. Powstanie warszawskie ma dwa wymiary. A więc bohaterstwo i poświęcenie powstańców i części ludności cywilnej walczących w beznadziejnej walce bez żadnych szans na zwycięstwo. Nawet, gdyby cudem pokonali Niemców, po wkroczeniu Sowietów i tak poszliby pod nóż! Innym wymiarem powstania jest postawa dowództwa AK. Powstańców celowo posłano na rzeź. Bo jakże wytłumaczyć fakt, że rozkaz wybuchu powstania został wydany mimo znacznego uszczuplenia uzbrojenia AK tuż przed wybuchem powstania. Nie chodzi tutaj nawet tyle o wykrycie przez Niemców niektórych magazynów broni czy też niemożność dotarcia do kilku innych magazynów. Wobec przygotowań do powstania liczył się każdy pojedynczy karabin czy pistolet. A jednak w lipcu 1944, tuż przed wybuchem powstania z Warszawy wysłano do okręgów wschodnich AK 900 pistoletów maszynowych z dużą ilością amunicji. http://www.powstanie-warszawskie-1944.pl/uzbrojenie_AK.htm

W momencie wybuchu powstania na 36 tys. zmobilizowanych powstańców uzbrojonych było zaledwie 3,5 tysiąca. Posiadali m.in. 657 pistoletów maszynowych, z których wykorzystano ok. 300. 90 % powstańców uzbrojona była w patriotyzm, wolę walki i gołe pięści.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Powstanie_warszawskie#Stan_uzbrojenia_oddzia.C5.82.C3.B3w_powsta.C5.84czych

Trudno jest inaczej określić wysyłanie przez KG AK dużej ilości uzbrojenia poza Warszawę przed samym powstaniem, niż celowe wysłanie prawie bezbronnych powstańców na śmierć. Na likwidacji warszawskiej AK zyskała narzucona tuż po wojnie przez Stalina i NKWD żydokomuna z PPR i UB. Warszawa stanowiła centrum Państwa Podziemnego z rozległą siecią konspiracyjnych lokali, drukarni, magazynów broni, z doskonale funkcjonującą wielotysięczną armią młodych, oddanych Polsce ludzi. Gdyby nie powstanie, to właśnie żydokomuna musiałaby się z tym problemem uporać. Popchnięcie Warszawy do walki problem warszawskiej AK rozwiązano na korzyść żydokomuny niemieckimi rękami. Zyskali i Brytyjczycy. Gdyby AK przetrwała i stawiała mocny opór żydokomunie po wojnie, Brytyjczycy zmuszeni byliby ze względu na rząd londyński udawać, że stoją po jej stronie. Likwidacja warszawskiej AK, w obronie której nie musieli po wojnie występować, także i Brytyjczykom była na rękę. A walki w lasach, mordowanie AK poza Warszawą, na prowincji, łatwiej było ukryć i przemilczeć. Na zajmowanych przez Armię Czerwoną terenach natychmiast instalowano zbrodniczy reżim żydokomuny. http://grypa666.wordpress.com/2010/01/23/stenogram-z-tajnego-referatu-bermana-w-1945-r/

W 1956 roku Żydzi zmuszeni byli dopuścić do władzy polskiego komunistę Gomułkę, którego uwięzili w roku 1948. Walka polskiego i żydowskiego elementu w bolszewickiej partii w roku 1968 zdawała się przechylać na stronę rodzimej bolszewii. Jednak czystki i wyrzucenie z Polski mniej zakamuflowanych i drugoplanowych Żydów tylko chwilowo nieco osłabiło ich wpływy. Kontratak przypuścili oni dwa lata później doprowadzając do upadku Gomułki. Natomiast latem 1980 zainicjowany przez żydostwo w PZPR przewrót pałacowy przeciwko Gierkowi przy pomocy wywoływanych lokalnych strajków wymknął się im spod kontroli. Gdyby w 1944 roku tysiące młodych żołnierzy z AK nie zginęło w bezsensownym powstaniu, a założyłoby rodziny i wychowało w duchu patriotyzmu dzieci, być może doradcami komitetu strajkowego latem 1980 byliby potomkowie wymordowanych AK-owców, a nie Michniki, Kuronie, Geremki i inni żydowscy „opozycyjni” lewacy. Tak samo potomkowie poległych powstańców mogliby znaleźć się na miejscu Frasyniuków, Bujaków czy Borusewiczów. Niestety, zabrakło ich, bo ich niedoszłych ojców i matki w młodzieńczym wieku wysłano na rzeź. Czy kiedykolwiek dotrze do szerszej opinii publicznej w Polsce stan zażydzenia naszego kraju i jego t.zw. „elity”? Czy przestaniemy dostrzegać w krwawo tłumionych powstaniach jedynie bohaterstwo walczących o Polskę? Czy przestaniemy popychanie nas do powstań bez szans na zwycięstwo cenić jako najwyższą miarę patriotyzmu? Czy dostrzeżemy ich bezsensowność, niepowetowane straty w substancji narodowej i obcą ich inspirację? Czy dostrzeżemy, że robiono to w celu zaszkodzenia nam i narzucenia Polakom duchowego zniewolenia narodu przez niepolską elitę osadzaną sukcesywnie w miejsce mordowanej polskiej elity? Obecna żałosna i skandaliczna walka o uhonorowanie krzyżem przed pałacem prezydenckim osoby, która w tym pałacu urządzała żydowskie harce w jarmułce, przy świecach menory i w towarzystwie rabinów, syjonistów i żydowskich masonów pokazuje degrengoladę i stan ogłupienia polskiego społeczeństwa. Grabarza suwerenności, który na siłę robił z Polski amerykańskiego i izraelskiego wasala, odpowiedzialnego za intensyfikację zażydzania Polski uznano za godnego Wawelu. http://www.propolonia.pl/blog-read.php?pid=2792&bid=142&uid=

Choć przynajmniej, niechcąco, umieszczono go w pobliżu innego wątpliwej jakości „patrioty”. Litewski przybłęda i żydowski sayan spoczęli obok siebie. W celu odwrócenia uwagi od stanu faktycznego państwa karmi się nas ogłupiającą propagandą o zagrożeniu ze strony Rosji. Celuje w tym PiS i jego naczelny dekomunizator Macierewicz, TV Trwam i jej „ekspert” prof. Szaniawski, oraz wielu tzw. prawicowych publicystów. Wszędzie widzą oni zagrożenie Putinem, postkomuną i rosyjską razwiedką. Udają, że nie wiedzą, iż Rockefeller odwiedził Polskę w czasie prezydentury Kwaśniewskiego-Stolzmana i udzielił mu instrukcji o wadze Polski w pociągnięciu za sobą do Unii i NATO innych państw byłego bloku sowieckiego. Tropiciele wpływów rosyjskich ślepi są na fakty oczywiste. Jak choćby takie, że w czasach prezydentury tego samego „komucha” Kwaśniewskiego i rządów „postkomuny” w latach 2002-2005 CIA bezkarnie robiła w Polsce co chciała. Symbolicznego znaczenia i dowodu w przejściu „komuchów” na służbę USA i CIA nabiera fakt urządzenia przez CIA w czasie władzy „postkomuny” tajnego i nielegalnego więzienia w Polsce. I to na dodatek w Kiejstutach, w byłym tajnym ośrodku szkolenia elitarnego wydziału wywiadu zagranicznego SB. CIA zluzowała SB i zajęła jej miejsce. A nam wmawia się, że w Polsce dominujące wpływy ma zimny czekista Putin i jego KGB.

Andrzej Szubert http://fronda.pl/andrzej_szubert/blog

Od admina: nawet jeśli do wszystkich Polaków dotrze, jak bardzo zniewolona jest Polska i jak bardzo jest zażydzona – ilu z nich to naprawdę obejdzie? Ile procent? Dziesięć? Czy jestem zbytnim optymistą? Marucha

Milion pomocników Mosadu na świecie

http://newworldorder.com.pl/artykul,2355,Milion-pomocnikow-Mosadu-na-swiecie

Wstrząsy wtórne po styczniowej egzekucji w Dubaju przywódcy palestyńskiego Hamasu Mahmouda Mabhouha przez Mosad w końcu potrząsnęły Pałacem Westminsteru w Londynie 23 marca. Zabójstwo popełnił duży szwadron śmierci obejmujący mężczyzn i kobiety, którzy przybyli i opuścili Dubai przy pomocy “sklonowanych” paszportów wydanych oryginalnie obywatelom Australii, Francji, Niemiec, Holandii, Irlandii i W. Brytanii. Rząd Izraela odmówił komentarza w tej sprawie poza stwierdzeniem: “Nie ma dowodów na to, że odpowiedzialny jest Izrael”. Dwanaście podrobionych paszportów to kopie brytyjskich oryginałów. Warto zauważyć, że wszyscy posiadacze autentycznych dokumentów brytyjskich są obywatelami brytyjskimi, którzy osiedlili się w Izraelu i w myśl Prawa Powrotu przyjęli obywatelstwo izraelskie. Żydowski minister spraw zagranicznych w rządzie Partii Pracy David Milliband stanął na wysokości zadania w wyciszonej Izbie Gmin i złożył oświadczenie zapowiadające, że w wyniku dochodzenia Agencji ds. Przestępczości Zorganizowanej Scotland Yardu, podjęto decyzję o niezwłocznym wydaleniu wysokiego urzędnika dyplomacji Ambasady Izraela w Londynie. Oświadczenie nie podało nazwiska dyplomaty, ale przypuszcza się, że osoba ta, bez względu na jej oficjalne stanowisko, jest szefem londyńskiej grupy Mosadu. Milliband powiedział, że dochodzenie udowodniło, że autentyczne dokumenty brytyjskie wydostały się z rąk ich właścicieli kiedy weszły w tymczasowe posiadanie izraelskich urzędników w Londynie lub w tranzycie na lotnisku Ben Guriona w Izraelu . Powiedział: Doszliśmy do wniosku, że istnieją ważne powody by sądzić, że Izrael jest odpowiedzialny za niewłaściwe użycie brytyjskich paszportów. To jest nie do przyjęcia. Stanowi ogromny brak poszanowania suwerenności Zjednoczonego Królestwa. Fakt, że dokonało to państwo, które jest przyjacielem, z ważnymi dyplomatycznymi, kulturalnymi, biznesowymi i osobistymi powiązaniami z W. Brytanią, tylko powiększa tę zniewagę. Żaden kraj ani żaden rząd nie mógł być obojętny w takiej sytuacji. Poprosiłem, by wydalono pracownika Ambasady Izraela i to właśnie ma miejsce. Będzie interesujące zobaczyć jak The Jewish Chronicle potraktuje oświadczenie Millibanda. Gazeta ta 26 lutego w artykule “Pomoc milionów Żydów dla Mosadu, mówi pisarz w Radio 4″ starała się pomniejszyć informację, że Mosad zwerbował milion Żydów na całym świecie do pomocy w działalności szpiegowskiej. To zaprzeczenie istnienia miliona pomocników Mosadu wśród diaspory żydowskiej ostrożnie nie wspomniało o istnieniu podjednostki Mosadu znanej jako Sajanim [pomocnicy]. Sajanim to Żydzi, którzy żyją i posiadają obywatelstwo państw poza Izraelem, i są potajemnie zatrudnieni przez Mosad do pomocy w jego działalności, tj. zapewniają bezpieczne lokale, transport, dostęp do sieci łączności i in. udogodnienia, dokumenty urzędowe itp. itd. Pełne (i niezakwestionowane) dane o istnieniu sieci Sajanim Mosadu ujawniła wydana w 1994 r. książka The Other Side of Deception (Druga strona oszustwa) Wiktora Ostrowskiego, renegata, agenta Mosadu. Nie wszystkich Sajanim werbują wykrywacze talentów Mosadu w krajach ich urodzenia, których mają obywatelstwo. Niektórzy są werbowani podczas wizyty w Izraelu. Odkąd ustanowiono Izrael w 1948 roku, celem międzynarodowej organizacji pierwszego ruchu syjonistycznego, Światowego Kongresu Żydów (WJC), było utrzymanie związku między Żydami w diasporze i Izraelu. Politykę tą podkreślał ze zdumiewającą szczerością najważniejszy strateg syjonizmu XX w. Nahum Goldmann,  współzałożyciel Światowego Kongresu Żydów z rabinem Stephenem S. Wise w 1934 r. i przewodniczący WJC w l. 1949-1977. W swej książce The Jewish Paradox (Żydowski paradoks, 1978) stwierdził, że ten proces powiązania powinien być realizowany wśród Żydów w wieku dwudziestu kilku lat, gdy wszyscy młodzi ludzie są najbardziej idealistyczni i wrażliwi. Goldmann zalecał, by możliwie jak najwięcej młodych Żydów powiązać z Izraelem w roku tuż przed studiami, poprzez poznanie izraelskiego stylu życia pracując w kibucu lub jednym z urzędów opieki społecznej, a nawet jako rekruci Sił Obronnych Izraela (IDF). Miał nawet czelność twierdzić, by rządy krajów diaspory ze zrozumieniem odnosiły się do sprawy żydowskiej ułatwiając ten proces, a nawet by je przekonać do oddania środków z ich krajowych budżetów na ich finansowanie! Nie wiem czy rząd brytyjski realizował lub realizuje to. Ale kilka syjonistycznych organizacji charytatywnych, które organizują i (nominalnie) finansują te wizyty w Izraelu dla młodych Żydów posiadających obywatelstwo brytyjskie, wszystkie publikują swoje numery rejestracyjne, co oznacza, że ich fundusze są zwolnione z opodatkowania, więc na pewno ich działalność pośrednio korzysta z uprzejmości dotacji brytyjskiego podatnika. Podczas ich pobytu w Izraelu najbardziej żarliwi młodzi syjoniści, którzy również posiadają wymagane poziom intelektualny i cechy osobowości, są werbowani i niewątpliwie odbywają szkolenia. W zasadzie proces ten b. mało różni się od siatki szpiegowskiej sowieckiego NKWD, która werbowała i szkoliła szereg sowieckich szpiegów w Cambridge University, tuż przed II wś.: Guy Burgess, Donald Duart MacLean, Kim Philby, Anthony Blunt i in. mogących przenikać najwyższe władze brytyjskiego wywiadu (MI6) w czasie wojny, kiedy W. Brytania była sojusznikiem ZSRR. Oni udaremniali i niweczyli brytyjskie antysowieckie operacje wywiadowcze w czasie zimnej wojny. Jedyną różnicą pomiędzy działaniami sowiecko-brytyjskimi i syjonistyczno-żydowskimi jest to, że syjoniści robią to w sposób ciągły, globalny, masowy i prowadzą obserwacje, werbunek i szkolenia każdej nowej fali młodych talentów wewnątrz Izraela, gdzie taka działalność jest poza zasięgiem prawa krajów diaspory.

Działalność Sajanim W 1986 r. Sajanim z W. Brytanii i Włoch pomogli w porwaniu i przeszmuglowaniu do Izraela (pod wpływem narkotyków, w skrzyni) Mordechaja Vanunu, izraelskiego naukowca, chrześcijańskiego neofity, który ujawnił, że Izrael posiada tajny ośrodek produkcji broni nuklearnej w Dimonie. Sajanim pomogli również agentom Mosadu w Nowej Zelandii 4 lata temu w wykradzeniu oficjalnych nowozelandzkich paszportów należących do określonej liczby obywateli będących osobami starszymi, niedołężnymi, i w inny sposób pozbawionymi ochrony. Paszporty te zamierzano użyć dla szpiegowskich i morderczych operacji Mosadu w innych częściach świata. Mosad miał nadzieję, że osoby, których dokumenty skradziono, nieszybko zauważą, że coś jest nie w porządku i nie zgłoszą tego do odpowiednich organów. Jest to rodzaj cynicznej nikczemności, którą wielbiciele Izraela traktują z pobłażliwym uśmiechem jako zwykłą hucpę. (Ci sami ludzie mówią o “wysokich standardach etycznych” izraelskich sił obronnych IDF). Dzielny ówczesny rząd Nowej Zelandii nie przyjął takiego poglądu. Dwóch agentów Mosadu uwięziono i zażądano by Izrael publicznie przeprosił i zapewnił, że nigdy nie zrobi tego ponownie. Wystosowano przeprosiny i gwarancje. Takie gwarancje Izraela nie są warte funta kłaków. W debacie, która nastąpiła po ministerialnym oświadczeniu Millibanda, William Haigh, konserwatywny minister spraw zagranicznych przypomniał Izbie Gmin, że Izrael przyłapano w podobnej operacji fałszowania brytyjskich paszportów w 1987 r. Haigh powiedział, że ówczesny minister spraw zagranicznych Izraela (teraz prezydent) Szimon Peres wydał uroczyste werbalne i pisemne zapewnienie rządowi brytyjskiemu, że “takie coś nigdy się nie powtórzy”. Uwaga Haigha zasługuje na uwagę ze względu na jej nieobecność w dniu następnym w większości wiadomości na temat debaty. Jak teraz wiemy, w zabójstwie Mahmuda Mabhouha w Dubaju użyto brytyjskich, jak również australijskich, francuskich, niemieckich i holenderskich paszportów. Jest to oczywiście skandaliczne (w języku dyplomatycznym “nieprzyjazny akt”), by tajne służby obcego mocarstwa werbowało obywateli innego kraju do pomocy we wszelkiego rodzaju działalności szpiegowskiej - nie mówiąc już przeciwko interesom - na terenie innego państwa. Mosad działała tak w każdym kraju, gdzie jest diaspora żydowska tylko dlatego, że rządy większości państw (zwłaszcza W. Brytanii, USA, Kanady, Niemiec, Włoch, Polski) zwykle niechętnie podejmują skuteczne działania, by wyeliminować takie dywersje. Dlaczego szefowie Mosadu wiedzą, że im się to uda:

- ostre oskarżenia o “antysemityzm”, lub

- obawy polityków, że lokalni Przyjaciele Izraela zaprzestaną darowizn pieniężnych dla ich partii politycznych, lub

- nacisk ze strony USA, zawsze chętnego do udzielania pomocy Izraelowi, gdyż jego cały system polityczny i media zdominowali syjonistyczni Żydzi lub przekupni nieżydowscy karierowicze.

Niedostrzeganie przez kolejne rządy brytyjskie subwersji dokonywanej przez Sajanim Mosadu w W. Brytanii zinstytucjonalizowano w połowie l. 1990-ych, kiedy Home Office, który nadzoruje policję i wewnętrzne służby bezpieczeństwa (MI5), wyraził zgodę, by London Metropolitan Police i Greater Manchester Police zapewniały stałe szkolenie i wymianę informacji wywiadowczych z Community Security Trust (CST). CST jest ramieniem bezpieczeństwa i wywiadu Izby Deputowanych Brytyjskich Żydów (JBD), której broszura oświadcza, że istnieje w celu “ochrony interesów, praw religijnych i bezpieczeństwa Żydów na całym świecie i zapewnienia Izraelowi bezpieczeństwa, dobrobytu i pozycji”. Całkiem jasno zainteresowania sprawami dotyczącymi kwestii lojalności nie są najważniejszymi dla zorganizowanej społeczności żydowskiej. W artykule w The Observer (2.2.1997) ówczesny “Dyrektor Obrony” JBD  Michael Whine (obecnie mieszka i pracuje w Izraelu) ujawnił, że CST tworzy siłę składającą się z 2.000 osób…. z rozbudowanym systemem wywiadu, który zapewnia strażników i szkoli ochroniarzy … Personel przechodzi przez energiczne szkolenia fizyczne. Formacje CST często widzi się jako ochroniarzy syjonistycznych demonstracji politycznych i in.  żydowskich manifestacji publicznych: ubranych w jednakowe kurtki odblaskowe podobne do policyjnych, z wielkimi literami “CST”. Pracownicy CST paradują w miejscach publicznych, mimo że wszystkie te działania odbywają się pod pełną eskortą policji, co daje odpowiednią ochronę wszelkiego rodzaju ludziom i organizacjom w naszym kraju. W świetle publicznych wystąpień CST i oświadczeń Michaela Whine’a należy zauważyć, że wg prawa brytyjskiego (Section 1, Public Order Act z 1936 r. uchwalonego by ukrócić wystąpienia Czarnych Koszul Brytyjskiego Związku Faszystów Sir Oswalda Mosleya) nielegalnym jest “organizować i/lub wyposażać i/lub szkolić siły paramilitarne dla osiągania politycznych celów siłą fizyczną” lub “zachowywać się w taki sposób, by stwarzać rozsądne podejrzenie”  o taką działalność. […] Ostrożne unikanie jakiejkolwiek wzmianki w The Jewish Chronicle o światowej siatce Sajanim Mosadu w celu pomniejszenia znaczenia miliona Żydów zorganizowanych na całym świecie dla wspierania operacji Mosadu może wywołać smutne uśmiechy u tych nie-Żydów, którzy znają wynik, oraz szczery śmiech wśród Żydów. Martin Webster 27.03.2010, tłumaczyła Ola Gordon


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tematy referatów - Zarządzanie jakością (231), ZARZĄDZANIE, Zarządzanie Jakością
Liber 231 Arcanorum
SHSBC 231 3GA CRISS CROSS?TA
3 (231)
231 Wykonawczy
MAKIJAŻ 231 ZIMOWY
komentarz do art 231 kodeksu karnego
230 231
231
MZiOS MP 96 19 231
231
AP 231 Lublin R XIII Variants
231 731606 pozlotnik
231 Przykłady notatek linearnych, V
Mazowieckie Studia Humanistyczne r2003 t9 n1 2 s227 231
231
1471 2164 10 231
231
231 241

więcej podobnych podstron