„bez niej żyć się nie da” W dniu 3 lutego 2011 roku sejm RP uchwalił zgłoszoną jeszcze przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego ustawę o ustanowieniu Narodowego Dnia Pamięci „Żołnierzy Wyklętych” w dniu 1 marca, w rocznicę mordu kierownictwa WIN.
"Odbiorą mi tylko życie. A to nie najważniejsze. Cieszę się, że będę zamordowany, jako katolik za wiarę świętą, jako Polak za Polskę niepodległą i szczęśliwą. Jako człowiek za prawdę i sprawiedliwość? Wierzę dziś bardziej niż kiedykolwiek, że Idea Chrystusowa zwycięży i Polska niepodległość odzyska, a pohańbiona godność ludzka zostanie przywrócona. To moja wiara i moje wielkie szczęście. Gdybyś odnalazł moją mogiłę, to na niej możesz te słowa napisać".
(z grypsu ppłk Łukasz Ciepliński do syna Andrzeja)
W dniu 1 marca 1951 roku zbrodniarze z UB strzałami w tył głowy zamordowali członków Kierownictwa WiN: podpułkownika Łukasza Cieplińskiego, majora Adama Lazarowicza, majora Mieczysława Kawalca, kapitana Józefa Batorego, kapitana Franciszka Błażeja, kapitana Józefa Rzepkę, porucznika Karola Chmiela. Zanim doszło do mordu byli oni poddani trwającemu trzy lata „śledztwu” w czasie, którego stosowano wymyślne tortury. Ciała zamordowanych oprawcy ukryli w niewiadomym miejscu.
Podpułkownik Łukasz Ciepliński ps. "Pług", "Ostrowski", ur. 26 XI 1913 r. w Kwilczu. Rodzice, Franciszek i Maria, właściciele piekarni i sklepu kolonialnego, mieli ośmioro dzieci. W 1929 r. Ciepliński wstąpił do Korpusu Kadetów w Rawiczu. W mundurze Korpusu Kadetów w Rawiczu. (w zbiorach IPN Oddział w Rzeszowie)
Po ukończeniu szkoły i zdaniu matury w 1934 r. kontynuował kształcenie wojskowe w Szkole Podchorążych Piechoty w Ostrowi Mazowieckiej – Komorowie. Podporucznik Ciepliński. (w zbiorach IPN Oddział w Rzeszowie) W listopadzie 1936 r. rozpoczął służbę w 62. pp w Bydgoszczy. Został dowódcą kompanii działek ppanc.Na czele swojej kompanii.
W kampanii polskiej 39 uczestniczył w bitwy nad Bzurą. W trakcie przeprawy przez Bzurę por. Ciepliński na oczach dowodzącego generała Tadeusza Kutrzeby z działka przeciwpancernego zniszczył sześć niemieckich czołgów. Ten bohaterski czyn ocalił pułk oraz przerwał niemiecką linię frontu. Jak podają naoczni świadkowie, gen. Kutrzeba na polu bitwy zdjął swój krzyż Virtuti Militari i zawiesił go na piersi Cieplińskiego. Następnie Ciepliński walczył w obronie Warszawy. Nie poszedł do niewoli. Podjął walkę konspiracyjną w szeregach ZWZ-AK, jako komendant Obwodu Rzeszów, w latach 1941-45 był inspektorem Inspektoratu AK Rzeszów. Brał udział w wielu akcjach bojowych na obszarze powiatów Rzeszów, Dębica, Kolbuszowa. Doprowadził do znakomitego zorganizowania struktur wywiadu i kontrwywiadu, które zlikwidowały łącznie ok. 300 konfidentów Gestapo. Wielkim sukcesem jego podwładnych było przechwycenie wiosną 1944 r. niemieckich pocisków V-1 i V-2 oraz wykrycie tajnej kwatery Adolfa Hitlera w tunelu kolejowym pod wsią Wiśniowa, Stępina niedaleko Strzyżowa. W ramach akcji „Burza” oddziały ppłk. Cieplińskiego brały udział w wyzwalaniu Rzeszowa. W połowie sierpnia wobec nakazu sowieckiego złożeniu broni przez AK zdecydował o zejściu w konspirację. Był przeciwny ujawnianiu się żołnierzy AK i wstępowaniu do LWP - wydał rozkaz o bojkocie mobilizacji.
Po przekazaniu 1 marca 1945 r. inspektoratu (w likwidacji) swojemu zastępcy Adamowi Lazarowiczowi, Ciepliński pełnił istotne funkcje w Delegaturze Sił Zbrojnych, a następnie w Zrzeszeniu „Wolność i Niezawisłość”. Przez jakiś czas przebywał w Krakowie, po czym przeniósł się do Zabrza, gdzie zamieszkał wraz żoną Jadwigą. W 1947 r. Cieplińskim urodził się syn Andrzej. Po aresztowaniach kolejnych trzech Zarządów Głównych WiN-u, Ciepliński stanął w styczniu 1947 r. na czele czwartego, ostatniego ZG WiN (piąty zarząd był prowokacją aparatu bezpieczeństwa). Jego najbliższymi współpracownikami byli zaufani podkomendni z konspiracji akowskiej z Rzeszowszczyzny. Efektywność pracy Cieplińskiego na różnych szczeblach kolejnych konspiracyjnych organizacji niepodległościowych była możliwa dzięki takim zaletom jego charakteru, jak stanowczość, punktualność i systematyczność. Był bardzo wymagający w stosunku do siebie i podwładnych. W obliczu beznadziejnej sytuacji kraju, gdy inni upadali na duchu, Ciepliński powtarzał często maksymę: Contra spem spero– „Wbrew nadziei – zachowuję nadzieję”. Łukasz Ciepliński został aresztowany 27 listopada 1947 r. Z Katowic przewieziono go do śledczego więzienia na Mokotowie w Warszawie. Przykutego za ręce i nogi do ściany trzymano w ciemnej celi z lejącą się na więźnia z otworu w suficie zimną wodą. Następnie umieszczono go w specjalnej ciasnej celi, tzw. psiej budzie. Trzymano go też w jednej celi z oficerem gestapo. Zastosowano stójki całodobowe, bez możliwości snu, a także straszliwie Cieplińskiego katowano. Oprawcy z UB stosowali bicie głową o ścianę, wyrywanie włosów ze skroni, miażdżenie palców i genitalni. Połamali mu kości nóg więc po przesłuchaniach przenoszono go do celi na kocu. Wybito mu wszystkie zęby. Stracił słuch w jednym uchu. Tortury trwały wiele miesięcy, aż do pokazowego procesu, który miał miejsce między 4 a 15 października 1950 r. przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie. Wówczas skatowany bohater usłyszał, że jest zdrajcą narodu, bandytą, mordercą, szpiegiem, wrogiem Polski Ludowej. Wyrok był jednogłośny – śmierć przez rozstrzelanie. Sąd skazał pułkownika Cieplińskiego „na pięciokrotną karę śmierci, utratę praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na zawsze oraz przepadek całego mienia”. Cieplińskiemu dołożono jeszcze jedno cierpienie - odebrano mu prawo pożegnania się z rodziną przed śmiercią. Początkowo wszyscy skazani na śmierć przebywali w dużej 80-osobowej celi. Ponad połowa osadzonych miała zasądzony wyrok śmierci. Byli wśród nich bohaterscy żołnierze AK, m.in. grupa oficerów Wileńskiego Okręgu AK z ppłk. Antonim Olechnowiczem "Pohoreckim", mjr. Zygmuntem Szendzielarzem "Łupaszką" oraz kpt. Gracjanem Frogiem "Szczerbcem" na czele. Ciepliński ciężko doświadczony torturami – jak wspominają więźniowie - emanował „skromnością, opanowaniem oraz wielkością ducha”. W dniu 1 III 1951 r. strzałem w tył głowy (katyńskim) o godzinie 20:00 zamordowano kawalera orderu Virtuti Militari pułkownika Łukaszu Cieplińskiego. Pozostała po nim niewielka ilość pamiątek. Do najbardziej wzruszających należą grypsy – listy do rodziny pisane w tajemnicy przed ubeckimi oprawcami. W pięć minut po Cieplińskim, o 20:05, został zamordowany kapitan Józef Batory, ps. "Argus", "Wojtek". Ur. w 1914 r. Uczestniczył w kampanii wrześniowej 1939 r. W czasie okupacji niemieckiej działał w ZWZ-AK, jako oficer łączności Obwodu AK Kolbuszowa, następnie został adiutantem Komendy Obwodu. Po wkroczeniu Sowietów działał w Zrzeszeniu WiN, jako szef łączności zewnętrznej Zarządu Głównego. O 20:15 oprawcy zamordowali porucznika Karola Chmiela ps. "Grom", "Zygmunt". Ur. w 1911 r., prawnik, działacz ludowy. Od 1940 r. działał w ZWZ. W 1943 r., po oddelegowaniu go do przeorganizowania Batalionów Chłopskich pod względem wojskowym, został komendantem Obwodu BCh w Dębicy. W marcu 1944 r., po scaleniu BCh z AK, był zastępcą komendanta Obwodu AK Dębica. Walcząc w Akcji "Burza" w II Rejonie 5 PSK AK, został ciężko ranny. W 1945 r. działał w WiN i PSL. Był łącznikiem między obu organizacjami. W 1947 r. wszedł w skład kierownictwa IV Zarządu Głównego WiN. Był doradcą politycznym prezesa ZG. Jedynym jego zmartwieniem w celi śmierci był los jego dwóch synków, opiekę, nad którymi, jako wdowiec, powierzył obcej kobiecie.
Kolejną ofiarą ubeków (20:20) był major Mieczysław Kawalec ps. "Żbik", "Psarski" Ur. w 1916 r. Był prawnikiem, asystentem na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. W kampanii wrześniowej walczył w obronie Lwowa. Od 1940 r. w ZWZ-AK. Był oficerem wywiadu w Obwodzie Rzeszów, następnie zastępcą komendanta i komendantem tegoż Obwodu. Działał w DSZ-WiN. Od jesieni 1945 r. był kierownikiem wywiadu Okręgu Rzeszowskiego WiN, a następnie zastępcą kierownika Okręgu Krakowskiego. Od października 1945 r. pełnił funkcję kierownika Wydziału Informacji i Propagandy Zarządu Głównego WiN. Po aresztowaniu Cieplińskiego i Lazarowicza pełnił krótko obowiązki prezesa Zarządu Głównego WiN.
Major Adam Lazarowicz ps. "Klamra", "Pomorski" został zamordowany o 20.25. Ur. w 1902 r. Jako uczeń gimnazjum zgłosił się ochotniczo do Armii Polskiej i walczył na Wołyniu. Został ranny w bitwie pod Ostrołęką. Po studiach na Uniwersytecie Jagiellońskim pracował, jako nauczyciel. Ze względu na chorobę płuc został zwolniony z obowiązku wojskowego. W stopniu porucznika, jako ochotnik wziął jednak udział w kampanii wrześniowej. W listopadzie 1939 r. wstąpił do Służby Zwycięstwu Polski. W latach 1940-44 był komendantem Obwodu ZWZ-AK Dębica. Od wiosny 1944 r. był zastępcą inspektora AK Rzeszów. Uczestniczył w rozszyfrowywaniu tajnej broni V-2 w Bliźnie k. Dębicy. W Akcji "Burza" dowodził 5. Pułkiem Strzelców Konnych AK (1200 żołnierzy) w walkach na terenie Obwodu Dębica. Za przeprowadzenie udanych operacji sowieckie dowództwo nadało mu Order Czerwonej Gwiazdy, którego nie przyjął. Poszukiwany przez NKWD, kontynuował działalność konspiracyjną w DSZ-WiN, jako prezes okręgu w Rzeszowie, a od 1946 r. - we Wrocławiu. Od stycznia 1947 r. był prezesem Obszaru Zachodniego WiN, a równocześnie zastępcą prezesa Zarządu Głównego WiN.
Kapitan Franciszek Błażej ps. "Roman", "Bogusław" zginął o20:35. Ur. w 1907 r. Był oficerem zawodowym. Brał udział w kampanii wrześniowej 1939 r. Włączył się w działalność konspiracyjną, jako oficer szkoleniowy, następnie jako oficer operacyjny Inspektoratu AK Rzeszów. W latach 1945-46 pełnił funkcję kierownika Wydziału w Zarządzie Obszaru Południowego WiN. Był również współredaktorem podziemnego pisma "Orzeł Biały". Od grudnia 1946 r. do aresztowania w 1947 r. był prezesem Obszaru Południowego WiN. W śledztwie torturowany tak, że - według relacji współwięźniów - "ciało odpadało mu od kości".
Jako ostatni ze skazanych został zamordowany kapitan Józef Rzepka ps. "Znicz" (o 20:45). Ur. w 1913 r., prawnik. Był organizatorem i pierwszym dowódcą Placówki ZWZ Głogów-Bratkowice w Obwodzie Rzeszów. Od maja 1943 r. był adiutantem Inspektoratu AK Rzeszów. W czasie Akcji "Burza" dowodził dużym zgrupowaniem partyzanckim w lasach bratkowickich. Po wkroczeniu Sowietów działał w DSZ, a od września 1945 r. - w WiN. Był szefem oddziału specjalnego w Wydziale Informacyjnym WiN. Przeszedł okrutne śledztwo, które doprowadziło go do pomieszania zmysłów. Kawaler krzyża wojennego Virtuti Militari. Protokoły wykonania wszystkich wyroków śmierci zostały potwierdzone przez naczelnika więzienia mokotowskiego mjr. Alojzego Grabickiego, prokuratora - mjr. Arnolda Raka, lekarza - kpt. Kazimierza Jezierskiego, orazkata - st. sierż. Aleksandra Dreja. W procesie kierownictwa WiN skazano jeszcze trójkę współpracowników Cieplińskiego. Na dożywocie kapitana Ludwika Kubika,ps. "Lucjan", "Julian". Zdjęcie z akt UB.
Ur. w 1915 r., prawnik. W czasie okupacji był dowódcą Placówki w Obwodzie AK Dębica. W czasie Akcji "Burza" dowodził kompanią. Po rozwiązaniu AK działał w organizacji "Nie", DSZ i WiN. Początkowo w kierownictwie Okręgu Kraków, a następnie, w 1946 r. był kierownikiem Wydziału Organizacyjnego Obszaru Południowego WiN. W IV Zarządzie Głównym przez cały rok 1947 był kierownikiem Oddziału Organizacyjnego i Łączności.. Skazano też dwie kobiety.Zofię Michałowską,ps. "Krystyna", łączniczkę Komendy Okręgu AK Kraków. Utrzymywała łączność pomiędzy Zarządem Głównym WiN a konsulatem USA w Krakowie. Została skazana na 12 lat więzienia. Janinę Czarnecką– także byłą łączniczka Okręgu AK Kraków. Utrzymywała łączność pomiędzy ZG WiN a ambasadą Belgii w Warszawie. Skazana została na 15 lat więzienia. Komunistyczny aparat represji mordował tysiącami bohaterów niedawnej walki z Niemcami. Dowództwo 5 Wileńskiej Brygady AK (Zdjęcie z: Tablica żołnierzy 5 Wileńskiej Brygady AK w Koszalinie) Stoją od od lewej:
Ppor. Henryka Wieliczko "Lufa".Odznaczony 15 sierpnia 1945 Krzyżem Walecznych, w uzasadnieniu napisano: „W każdej akcji świeci przykładem odwagi i bohaterstwa żołnierzom”. Aresztowany na stacji kolejowej Siedlce 23 czerwca 1948, w wyniku denuncjacji agenta UB. Został postrzelony w trakcie próby ucieczki. Skazany przez sąd wojskowy w Lublinie w trybie doraźnym 24 lutego 1949 roku na karę śmierci, rozstrzelany 14 marca 1949 na zamku w Lublinie.
Por. Marian Pluciński"Mścisław",W uzasadnieniu wniosku o Krzyż Walecznych mjr "Łupaszko" napisał: "W każdej akcji bojowej jest dla żołnierzy przykładem odwagi". Aresztowany przez UB na skutek donosu, został skazany na śmierć i zamordowany 28 VI 1946 roku. UB wystawiło mu taką opinię: "energiczny, odważny, bandycki upór". Miejsce pochówku "Mścisława" nieznane.
Mjr Zygmunt Szendzielarz "Łupaszko”, dowódca brygady.30 czerwca 1948 r. został aresztowany przez UB. Osadzony w więzieniu przy ul. Rakowieckiej. W dniu 2 listopada 1950 r. w procesie byłych członków Okręgu Wileńskiego AK został skazany przez sędziego Mieczysława Widaja na wielokrotną karę śmierci. Nie prosił o łaskę. Został zamordowany 8 lutego 1951 r. w więzieniu na Mokotowie.
Wachm. Jerzy Lejkowski "Szpagat",Jako jedyny z żołnierzy na tym zdjęciu przeżył. Ciężko ranny w walce, aresztowany przez UB 6 VII 1948 r., skazany na karę śmierci, zamienioną na 15 lat więzienia. Przez wiele lat był inwigilowany przez SB, zmarł w roku 1992.
Ppor. Zdzisław Badocha "Żelazny".Major Szendzielarz wystąpił z wnioskiem o odznaczenie tego oficera Krzyżem Virtuti Militari, pisząc: "bardzo odważny, dzielny, pełen inicjatywy, wykazał wielką odwagę osobistą". Zginął 28 VI 1946 r., otoczony przez UB, gdy leczył rany. Propaganda komunistyczna przedstawiała "Żelaznego”, jako bandytę, mordercę.
Oddajmy głos żołnierzowi NSZ, samoobrony AK-WiN i NZW Andrzejowi Kiszce, ps. „Leszczyna”. Po rozbiciu oddziału "Leszczyna" ukrywał się i dopiero w 1961 r. udało się SB i MO osaczyć go w bunkrze. Na zdjęciu milicjant zasłania twarz - i kto tu jest przestępcą? "Leszczyna" skazany na dożywocie, jako zwykły bandyta, wyszedł na wolność w 1971. Władze III RP odmówiły mu prawa do rehabilitacji... na którą czeka do dziś. W rozmowie z dziennikarzem „Tygodnika Nadwiślańskiego”, nr 31 (1316) zapytany, co chciałby przekazać młodemu pokoleniu Polaków powiedział: ”Jestem już starym człowiekiem, mam 85 lat, ukończyłem tylko szkołę powszechną, reszta to szkoła życia, która wiele mi dała. Kochajcie Pana Boga, u niego zawsze można znaleźć siłę do przetrwania, a nawet wiarę w ludzi, on jest sprawiedliwością. Kochajcie Kościół, który był i jest ostoją polskości. W partyzantce, w więzieniu UB, wszędzie byli z nami księża. Kochajcie Polskę, bez niej żyć się nie da. Dlatego wychowani przez rodziców, którzy żyli w niewoli, mieliśmy Polskę w naszym sercu. Dla niej oddawaliśmy życie, przechodziliśmy tortury i więzienia, upodlenia. Choć serce zalewa gorycz, to nie żałuję tych 29 lat, które jej w ofierze składam. Postąpiłem tak, jak honor Polaka - żołnierza mi nakazywał. Jestem z tego dumny.” PS. W dniu 1 marca będę na odsłonięciu pomnika Żołnierzy Wyklętych w Kałuszynie.
Szeremietiew
"Sponsoring" - pean na cześć prostytucji „Czego pragną kobiety, o czym marzą mężczyźni, a wstydzą się powiedzieć...”. Takim napisem na plakatach reklamowany jest najnowszy film Małgośki (jak sama siebie przedstawia reżyserka) Szumowskiej „Sponsoring”. Gdyby uwierzyć temu zapewnieniu i rzeczywiście szukać w filmie wiedzy na temat tajników kobiecej i męskiej duszy, to z kina wychodzi się z pustką w głowie. A nawet nie – z obrzydliwą, ciężkostrawną papką, którą Szumowska wylewa z ekranów do głów rozmiłowanych w jej twórczości widzów... .
„Sponsoring” Szumowskiej to po prostu film o niczym. A właściwie nie – film o poważnym problemie, za to bez żadnego przesłania i pozbawiony jakiejkolwiek wartości. Widać, reżyserkę znacznie przerósł temat studentek sprzedających swoje ciało za pieniądze, albo zwyczajnie, jeszcze nie dojrzała do pokazania tego tematu w mądry i przemyślany sposób. I z nieskrywaną radością muszę przyznać, że – choć to nieco inna kategoria ciężkości problemu – to „Galerianki” Kaśki Rosłaniec biją na głowę „Sponsoring”.
Film Szumowskiej po prostu dusi. Po ponad półtoragodzinnej projekcji, na sali kinowej duszna chmura, jaka wisi nad głową widza przez cały seans, po prostu wbija w fotel. Pomijam już momenty, które wywołują jedynie odruchy wymiotne. W komentarzach do „Sponsoringu” pojawiają się komentarze oburzonych, że Szumowska zrobiła soft porno. Soft porno? Dla mnie niektóre sceny z najnowszego obrazu autorki pamiętnych (aczkolwiek także kontrowersyjnych) „33 scen z życia” to po prosto najczystsze porno, i to momentami w wersji hard, z oddawaniem moczu na partnerkę, wspólną masturbacją i gwałtem butelką po szampanie. Ktoś mógłby powiedzieć, że to artystyczna wizja Szumowskiej, a ja zaś jestem pruderyjna i pąsowym rumieńcem oblewam się na widok kawałka nagiego ciała. Zgodziłabym się, gdyby nie fakt, że te sceny po prostu niczego do filmu nie wnoszą. Absolutnie niczego, poza poczuciem niesmaku, kiedy się już wychodzi z kina. I gwoli jasności, nie kontestuję całkowicie filmów z tzw. „momentami”, ale jeśli – po pierwsze – one rzeczywiście mają uzasadnioną rację bytu w danym obrazie, i – po drugie – jeśli nie są bezwstydnym pokazywaniem golizny dla samego szokowania. A niestety, tak chyba jest w „Sponsoringu”. Oczywiście, rozumiem, że trudno byłoby zrobić film o sprzedawaniu się za pieniądze bez scen seksu, ale wspomnianej wyżej Rosłaniec (i wielu innym) udało się to zrobić bez zbędnego epatowania pornografią. (Mówiąc już zupełnie najprościej, jeśli ktoś ma ochotę na porno, to siada przed komputerem w zaciszu swojego domu, a nie wydaje 20 zł na bilet do kina, i to jeszcze w towarzystwie wypełnionej po brzegi widzami sali. Taka rada dla pani Szumowskiej, która ponoć już pracuje nad kolejnym dziełem, zatytułowanym „Nowhere”, który ma opowiadać o polskim księdzu).
Szumowska opiera cały film na prostej (a nawet banalnej) historii dziennikarki magazynu „Elle”, która pisze artykuł o studentkach robiących „to” za pieniądze. Poszukując inspiracji do tekstu, kobieta poznaje dwie młode dziewczyny, Polkę i Francuzkę, które zdradzają jej tajniki swojej „pracy”. Historia o tyle banalna, co całkowicie nieprzemyślana – jak słusznie zauważyła Małgorzata Piwowar w recenzji dla „Rz” - autorka scenariusza i zarazem reżyserka ma marne pojęcie o pracy w redakcji. - Napisanie reportażu na osiem tysięcy znaków (takie jest zamówienie redakcji) nie zajmuje doświadczonej dziennikarce tak wiele czasu jak w filmie – to brak kompetencji zawodowych – ocenia Piwowar.
Juliette Binoche w roli głównej jest tak irytująca, że po prostu trudno znieść ją na ekranie. Rozmemłana, snująca się po domu w wyciągniętym szlafroku i rozczochranych, tłustych włosach, zaglądająca często do butelki nerwowo wypalająca papierosa na balkonie, w dodatku kompletnie nie potrafiąca poradzić sobie ze swoim dorastającym synem zwyczajnie denerwuje. Kiedy, przygotowując potrawy na kolację dla szefa męża po raz kolejny się kaleczy, oparza albo po raz nie wiem, który nie może domknąć drzwi od lodówki, po prostu chce się ją zdzielić po głowie.
Ale kreacja Binoche budzi też współczucie. Kobieta, w trakcie pisania swojego artykułu, być może po raz pierwszy w życiu dopuszcza do swojej świadomości, tłamszoną przez lata prawdę, że najzwyczajniej w świecie jest nieszczęśliwa, niespełniona. Mąż, którego wciąż nie ma w domu, problemy wychowawcze z dorastającym synem przerzuca właściwie całkowicie na nią, chyba w ogóle mało troszczy się o potrzeby swojej żony, która sama zaczyna zaspokajać swoje pragnienia. Po wstrząsającej scenie, kiedy bohaterka masturbuje się na podłodze łazienki, a potem szlocha, zwyczajnie ma się ochotę ją przytulić.
Namiastkę ciepła, którego dziennikarka nie zaznaje od męża, znajduje w ramionach... bohaterek swojego artykułu. Kiedy przyjrzeć się bliżej życiu kobiety, jakoś mocno nie zaskakuje jej spontaniczne przytulanie się do uniwersytutek, których wcześniej wysłuchiwała.
A co o samych dziewczynach? Cóż, niewiele ponadto, że zdają się być naprawdę szczęśliwe w tym, co robią. Jedynym problemem, jaki widzi jedna z nich – Charlotte – jest kłamstwo. Bo przecież jakoś musi wytłumaczyć rodzicom, skąd ma pieniądze, a umawianie się z kilkunastoma mężczyznami wymaga też niezłej kombinatoryki. Alicja, studentka z Polski (swoją drogą, świetny obraz polskich studentek za granicą serwuje Szumowska) doskonale sobie z tym radzi – bez żenady wyznaje, że potrzeba jedynie dobrej organizacji. Przez myśl jej nie przejdzie, że robi coś niemoralnego. „Szkoda , że nie można tego wpisać w CV” - to jej jedyna troska.
Dziewczyny ze „Sponsoringu” Szumowskiej, to nie są dziewczyny z problematyczną przeszłością, z domów dziecka, córki alkoholików, przestępców etc. - Nie ma w „Sponsoringu” pojawiających się zazwyczaj w tego rodzaju historiach łzawych opowieści o trudnym dzieciństwie, toksycznej rodzinie, grzesznym ojcu alkoholiku itp. - pisze Zdzisław Pietrasik w „Polityce”, jakby ciesząc się, że Szumowska przedstawia uniwersytutki jako najnormalniejsze na świecie dziewczyny. Rzeczywiście, przesłanie filmu „Szumowskiej” jest nader proste – studentki świadczące erotyczne usługi za pieniądze to dziewczyny zaradne, doskonale wiedzące, co chcą w życiu osiągnąć i zdecydowane to zrobić bez względu na środki. To one same anonsują się w internecie, to one same wybierają mężczyzn, z którymi będą się kochać, to wreszcie one same dominują, choć paradoksalnie muszą robić to, czego wymagają od nich klienci. Czy się nie brzydzą? Nie czują się z tym nieszczęśliwe? Alicja z wstrząsającą szczerością przyznaję, że to lubi... A Charlotte, nawet zgwałcona butelką od szampana, nie zamierza zerwać ze swoją profesją, która w końcu jest intratnym interesem... .
- Szumowska zrobiła mocny, poruszający film, odsłaniający odważnie tajemnice męskiej i kobiecej seksualności – zachwala obraz Szumowskiej recenzent „Polityki”. Owszem, mocny, ale w sensie – mocno męczący. Nawet fizycznie. Poruszający? Raczej wstrząsający. Odsłaniający tajemnice? Nie czuję się wtajemniczona przez panią Szumowską w nic, o czego istnieniu wcześniej nie miałabym pojęcia. Napisałam na początku, że „Sponsoring” to film o niczym. Właściwie, muszę się poprawić. Obraz Szumowskiej to po prostu nachalny pean na cześć zarabiania tyłkiem na życie. W dodatku, to kolejne „dziełko”, które uderza w rodzinę – wniosek z filmu jest taki, że to uniwersytutki są spełnionymi, usatysfakcjonowanymi (także w łóżku), pięknymi, dowartościowanymi kobietami, a Anne (Binoche) – matka dwóch chłopców, żona jednego męża, łącząca prowadzenie domu z pracą, to stara, zmęczona życiem, sfrustrowana kobieta, która musi masturbować się w łazience... .
Marta Brzezińska
Czy chrześcijanie, żydzi i muzułmanie wierzą w tego samego Boga?
«My, chrześcijanie i muzułmanie, mamy wiele rzeczy wspólnych, tak jako ludzie wierzący, jak i jako istoty ludzkie (…) Wierzymy w tego samego Boga, w Boga żywego, w Boga, który stworzył świat i doprowadza swe stworzenia do ich doskonałości»1.
Słowa te wypowiedział do młodych Marokańczyków Jan Paweł II w sierpniu 1985 r. Powtórzył w ten sposób jedynie to, co powiedział do wspólnoty żydowskiej w Mainz o dialogu chrześcijańsko-żydowskim:
Przede wszystkim jest kwestia dialogu pomiędzy dwiema religiami, które – razem z islamem – były w stanie dać światu wiarę w jednego niewysłowionego Boga, który przemawia do nas i któremu pragniemy służyć w imieniu całego świata.
Słuchając słów papieża, można by sądzić, że chrześcijaństwo, judaizm i islam czczą tego samego Boga. Czy możemy wyprowadzić z tego wniosek, że wszystkie religie oddają cześć temu samemu Bogu? Praktyka międzywyznaniowych spotkań modlitewnych w intencji pokoju (takich jak spotkanie w Asyżu w 1986 r.) zdawałaby się sprzyjać takiej interpretacji. Bez wątpienia ta doktryna, wspierana przez wspomniane wyżej praktyki, wydaje się pociągająca dla wielu współczesnych ludzi. Czy jednak jest zgodna ze zdrowym rozsądkiem oraz zasadami wiary katolickiej? (…)
Zdrowy rozsądek
Pragnienie osiągnięcia jedności oraz zakończenia niekończącej się walki pomiędzy prawdą a błędami popycha wielu współczesnych do stworzenia własnej, odpowiadającej im koncepcji prawdy. Wedle tej koncepcji nikt nie posiada całej prawdy, wszyscy posiadamy jedynie różne jej elementy. W sferze religii wyraża się to w sposób następujący: wszystkie religie mówią nam o Bogu, jednak z różnych i wzajemnie się uzupełniających punktów widzenia.
Twierdzenie takie byłoby jednak pogwałceniem podstawowych praw logiki, gdyż albo prawdy te są częściowe, niesprzeczne i uzupełniające się wzajemnie, a w rezultacie dają nam bardziej dogłębne poznanie rzeczywistości – albo też są ze sobą sprzeczne, a wówczas jedna z nich jest fałszywa.
Dwa twierdzenia dotyczące tego samego przedmiotu, ujmujące go z dwóch różnych punktów widzenia, mogą być równocześnie prawdziwe. I przeciwnie, dwa diametralnie sprzeczne twierdzenia dotyczące tego samego przedmiotu i ujmujące rzecz z tego samego punktu widzenia nie mogą być równocześnie prawdziwe: jedno z nich jest z pewnością fałszem.
Weźmy konkretny przykład. Jeśli powiem, że mój samochód jest niebieski, a osoba, z którą rozmawiam, doda, że to cadillac, obaj możemy mieć rację. Jeśli jednak będę twierdzić, że mój samochód jest niebieski, a kto inny będzie temu zaprzeczał, jeden z nas z pewnością będzie się mylił.
Religie w ogólności
Co jednak widzimy w przypadku religii? Są one wzajemnie sprzeczne w najbardziej zasadniczych punktach swych doktryn. O. Garrigou-Lagrange poczynił następującą, bardzo prostą obserwację:
Pomiędzy różnymi religiami istnieją liczne sprzeczności i przeciwieństwa.
Odnośnie do prawd, w które należy wierzyć: pomiędzy politeizmem, panteizmem i monoteizmem; widzimy też, że chrześcijaństwo wyznaje Bóstwo Jezusa Chrystusa, które jest negowane przez judaizm i islam; również nieomylność Kościoła jest uznawana przez katolików, a odrzucana przez protestantów.
Odnośnie do zasad moralnych: w jednych religiach dopuszcza się poligamię i rozwody, w innych są zakazane – a przecież nie mogą być one (…) równocześnie dozwolone i niedozwolone.
Odnośnie do kultu: niektóre są czyste i uczciwe, inne same w sobie nieludzkie i bezwstydne. Absurdem byłoby twierdzić, że Bóg może traktować na równi wszystkie religie. Podczas gdy jedna naucza prawdy, inne nauczają kłamstwa; jedna prowadzi do dobra, inne wiodą do zła. Byłoby to równoznaczne z twierdzeniem, że Bóg jest obojętny wobec dobra i zła, wobec tego, co jest uczciwe i bezwstydne2.
Zwykła refleksja i zdrowy rozsądek dowodzą, że religie mają fundamentalne dogmaty, które są ze sobą sprzeczne. Skoncentrujmy się w tym miejscu na islamie i judaizmie.
Islam
Czego naucza islam w kwestii fundamentalnych prawd wiary katolickiej?3
Trójca Święta:
Zaprawdę, ci są niewiernymi, którzy powiadają: „Allach, On jest Mesjaszem, synem Marii”4.
Nie powiadajcie: „Jest ich troje”. Odstąpcie od tego, tak bowiem będzie dla was lepiej. Zaprawdę, Allach jest Jedynym Bogiem. On jest Święty, daleki od posiadania syna5.
Wcielenie:
Zaprawdę, sprawa Jezusa w związku z Allachem podobna jest do sprawy Adama. Pan stworzył go z pyłu, a potem powiedział do niego: „Bądź”, a ten stał się6.
I powiadają: „Miłosierny Bóg wziął sobie syna”. (…) Niechybnie wypowiedzieliście rzecz najbardziej ohydną. (…) Albowiem przypisują syna Bogu Miłosiernemu7.
Ukrzyżowanie i odkupienie:
Powiadali: „Zabiliśmy Mesjasza, Jezusa, syna Marii, Posłańca od Allacha”, podczas gdy nie zabili go ani nie spowodowali jego śmierci na krzyżu, on bowiem tak tylko wyglądał jak ktoś ukrzyżowany; ci, którzy mają w tym względzie różne zdania, są z pewnością w stanie zwątpienia co do tego; nie posiadają o tym pewnej wiedzy, lecz tylko słuchają domysłów, a nie zdobyli w tej sprawie pewności8.
Wszystkie te tezy są sprzeczne z wiarą katolicką. W jaki sposób mogłyby nas prowadzić do oddawania czci jednemu i temu samemu Bogu? Podkreśla to prof. Roger Arnaldez, kiedy pisząc o monoteizmie, stwierdza:
Terminem monoteizmu objęliśmy wszystko. Wielu ludzi wierzy w to, że jest tylko jeden Bóg. Zasadnicze pytanie (…) brzmi jednak: kto jest tym Bogiem. W tym momencie monoteizm pęka i znaczy jedynie tyle, co etykietka, która w istocie nic nie wyraża.
Przyjmijmy, że człowiek jest przekonany, iż blok skalny jest jedynym Bogiem i kieruje do niego swe modlitwy. Dlaczego mielibyśmy odmawiać mu prawa do miana monoteisty? A co z deistami? Chrześcijańscy teologowie zawsze uważali ich za wrogów, a jednak wierzą oni w jednego Boga: Voltaire był monoteistą.
Powiecie mi jednak, że atakował on doktrynę chrześcijańską: podobnie czyni Koran, odrzucający trzy najbardziej podstawowe tajemnice chrześcijaństwa: Trójcę Świętą, wcielenie oraz odkupienie9.
Odnosząc się w sposób bardziej konkretny do islamu, ten sam autor pisze dalej:
Jest oczywiste, że jeśli Bóg jest jeden, ale nie trójjedyny, błędem jest wyznawać wiarę w Trójcę: jeśli jednak przeciwnie, jest On równocześnie jeden i trójjedyny, błędem jest twierdzić, że jest jeden, a nie trójjedyny. Logika nie dopuszcza, by Bóg jeden i trójjedyny był identyczny z Bogiem nietrójjedynym. Jednak Koran, „Słowo Boże”, neguje Trójcę. Bóg, który neguje Trójcę, nie może być tożsamy z Bogiem, który sam jest Trójcą10.
Musimy więc wyciągnąć z tego wniosek, że to, w co każe wierzyć islam, nie jest identyczne z wiarą katolicką. Obiektywnie mówiąc, katolicy nie wierzą w tego samego Boga, co muzułmanie.
Judaizm
A co z judaizmem? Prawdą jest, że starotestamentowy judaizm przygotował świat na przyjście Chrystusa. W tym właśnie celu Bóg chronił lud Izraela przed politeizmem i zachował go w monoteizmie. Jednak Ewangelia objawia nam, że w Bogu istnieją nieoczekiwane bogactwa: troistość Osób. Tajemnica Trójcy Świętej stanowi zamierzone przez Boga rozwinięcie i realizację tajemnicy Jego jedności. Konsekwentnie musimy powiedzieć, że Bóg Starego Przymierza i Bóg w Trójcy Nowego Przymierza to jedna i ta sama rzeczywistość.
Można by podnosić obiekcję, że Bóg, który objawił się synom Izraela, nie dał się poznać jako Trójca. To prawda, jednak przez ten fakt nie przestaje On być Bogiem chrześcijan, po pierwsze dlatego, że Biblia, w odróżnieniu od Koranu,
nie naucza, że Bóg nie jest Trójcą; a po wtóre dlatego, że objawienie zawarte w Biblii, poprzez łatwo zauważalną pedagogikę biblijną, zyskuje ostateczne wypełnienie w objawieniu chrześcijańskim11.
Bóg, do którego modlą się dziś żydzi, to Bóg, który jest jeden, ale też przede wszystkim Bóg antytrynitarny. Zaprawdę, jeśli dogmat katolicki definiuje tajemnicę Trójcy Świętej jako „tajemnicę jednego Boga w trzech równych i różnych osobach”, żydzi mogliby sformułować swą naukę o Bogu następująco: „tajemnica jednego Boga w jednej osobie”. Tak więc: jedna czy trzy osoby? W rzeczywistości te dwie nauki są ze sobą nie do pogodzenia.
Sprzeczność między chrześcijaństwem a judaizmem dotyczy zwłaszcza osoby naszego Pana Jezusa Chrystusa. Czy jest On Synem Bożym i Bogiem? „Tak” – odpowiadają katolicy. „Nie” – twierdzą żydzi. Tak więc: czy jest On Bogiem, czy nie? Musimy wybrać: te dwa twierdzenia nie mogą być równocześnie prawdziwe12.
Sprzeciw wobec osoby Chrystusa Pana jest odczuwalny wyraźnie przez samych Żydów. Albert Mammi, Żyd z Tunezji, pisał w 1962 r.:
Czy chrześcijanie zawsze zdają sobie sprawę, co może oznaczać dla Żydów imię ich Boga, Jezusa? Dla Żyda, który nigdy nie przestał wierzyć i praktykować swej własnej religii, chrześcijaństwo jest największą teologiczną i metafizyczną uzurpacją w historii; jest bluźnierstwem, duchowym zgorszeniem, przewrotem.
Dla każdego Żyda, nawet ateisty, imię Jezusa jest symbolem niebezpieczeństwa, tego największego niebezpieczeństwa, jakie wisiało nad ich głowami przez wieki i które mogło doprowadzić do katastrof, których (…) nie potrafili powstrzymać. Imię to jest częścią i elementem absurdalnych i szalonych oskarżeń o potworne okrucieństwo, które uczyniło ich życie społeczne trudnym do zniesienia. Imię to stało się w końcu dla nich jednym ze znaków, jednym z symboli wielkiej machiny, która otacza ich, potępia i wyklucza.
Niech nasi chrześcijańscy przyjaciele wybaczą mi, aby jednak lepiej zrozumieli o co mi chodzi i by posłużyć się ich własnym językiem, powiedziałbym, że dla Żydów ich [chrześcijan] Bóg jest diabłem, jeśli, jak twierdzą, diabeł jest symbolem i streszczeniem wszystkiego, co na tym świecie złe, jest zarazem wszechmocny i niesprawiedliwy, niepojęty i niezmordowanie starający się zmiażdżyć zdziczałe istoty ludzkie13.
Również reakcja matki Edyty Stein na nawrócenie córki na katolicyzm była symptomatyczna dla stosunku dzisiejszych żydów do Jezusa Chrystusa: „Nie mam nic przeciwko niemu. (…) Mógł być dobrym człowiekiem. (…) Dlaczego jednak czynił się podobnym Bogu?”14.
Odrzucenie Bóstwa Chrystusa jest spoiwem, wiążącym dzisiejszych Żydów z tymi, którzy skazali Mesjasza na śmierć:
Dla każdego, kto czyta Ewangelię, jest jasne, że Jezus został potępiony przez Sanhedryn z pobudek religijnych: został oskarżony o bluźnierstwo. Człowiek, który głosi sam siebie Mesjaszem i Synem Bożym, nie będąc nim w rzeczywistości, jest bluźniercą zasługującym na śmierć. Obecnie dalsze pokolenia Żydów zaprzeczają, że Jezus jest Mesjaszem i Synem Bożym. W ten sposób logicznie podpisują się pod wyrokiem wydanym przez Sanhedryn, nawet jeśli w rzeczywistości nie wygłaszają wyroku śmierci i najczęściej nie myślą o tym15.
Musimy zatem wyciągnąć wniosek, że Bóg czczony przez katolików oraz ten, któremu oddają dziś cześć wyznawcy judaizmu, nie jest jednym i tym samym Bogiem.
Poznanie Boga: kompletne czy częściowe?
Powróćmy w tym miejscu do dominującego obecnie przeświadczenia, wedle którego wszystkie religie mówią nam o Bogu, jednak z różnych i wzajemnie się uzupełniających punktów widzenia. Pytanie brzmi: czy możemy posiadać częściowe poznanie Boga?
Św. Tomasz odpowiada negatywnie, argumentując, że częściowy błąd w poznaniu rzeczywistości tak prostej jak Bóg nie jest w ogóle poznaniem:
Jeśli posiadają oni [poganie] pewne spekulatywne poznanie Boga, jest ono zmieszane z wieloma błędami: niektórzy odmawiają Mu Opatrzności nad wszystkimi rzeczami, inni czynią Go duszą świata, jeszcze inni nadal oddają cześć równocześnie wielu bóstwom. Z tego powodu mówimy, że nie znają oni Boga.
O ile złożone rzeczywistości mogą być częściowo poznane, a częściowo nieznane, również przeciwnie: byty proste nie są znane tak długo, jak nie są one poznane całkowicie. Stąd też, jeśli ktoś błądzi, choćby w niewielkim zakresie, w swym poznaniu Boga, mówi się o nim, że nie zna Go wcale16.
Nie wiedząc kim jest Bóg, ci, którzy Go nie znają, nie mogą oddawać Mu czci. Twierdzenie, wedle którego wszystkie religie czczą tego samego Boga, sprzeczne jest nawet ze zdrowym rozsądkiem, wspólnym wszystkim ludziom. Co więcej, dla katolików twierdzenie to jest bluźnierstwem, ponieważ jest równoznaczne z uznaniem Chrystusa za uzurpatora, a Jego nauk za kłamstwa.
Wiara katolicka
Zwracając się do katolików, musimy zmienić metodę argumentacji. Aby nasza argumentacja była skuteczna, musi opierać się na wspólnych zasadach: na samym rozumie, kiedy dyskutujemy z poganami, na Starym Testamencie w dyskursach z żydami, na całej Biblii, jeśli rozmawiamy w heretykami, schizmatykami lub katolikami17.
Co więc czytają katolicy w Nowym Testamencie? Całe nauczanie Chrystusa kładzie nacisk na konieczność naśladowania Go w drodze do Ojca. Znajomość Jezusa Chrystusa i posłuszeństwo Jego nakazom nie są opcjonalne: mają znaczenie zasadnicze. Poniższe cytaty nie wymagają komentarza:
„Ja jestem drogą, prawdą i życiem” (J 14, 6).
„Ja jestem bramą” (J 10, 7).
„Ja jestem dobrym pasterzem” (J 10, 14).
„Ja jestem światłością świata” (J 8, 12).
„Ten, kto wierzy w Syna, nie umrze, ale ma życie wieczne” (J 3, 16).
„Jeśli nie uwierzycie, że Ja jestem, pomrzecie w grzechach waszych” (J 8, 24).
„Kto nie oddaje czci Synowi, nie oddaje czci Ojcu, który Go posłał” (J 5, 23).
„Kto nie jest ze mną, przeciwko mnie jest” (Mt 12, 30).
„Ponieważ nie dano pod niebem ludziom żadnego innego imienia, w którym mogliby być zbawieni” (Dz 4, 12).
„Kto nie ma Syna, nie ma i Ojca. Kto wyznaje Syna, ma i Ojca” (1 J 2, 23).
Jak katolicy czytający te słowa mogą wierzyć, że wszystkie religie czczą tego samego Boga, skoro inne religie negują jedynego Pośrednika pomiędzy ludźmi a Bogiem, Jezusa Chrystusa? Jak bardzo stracili wiarę ci „katolicy”, którzy nie wierzą już w słowa Chrystusa!
Obiekcje
Czy jednak nie moglibyśmy traktować fałszywych religii jako kolejnych stadiów, pozwalających przejść stopniowo od prawd częściowych do prawdy całkowitej?
Z pewnością każdy błąd zawiera w sobie element prawdy. Strzeżmy się jednak tej iluzji, o której pisał o. Garriou-Lagrange OP: „W doktrynie całościowo fałszywej prawda nie jest duszą doktryny, ale niewolnicą błędu”18. A Ludwik Jugnet, wykładowca filozofii, dodaje:
Katoliccy teologowie wcale nie negują, że pewne prawdy można odnaleźć w protestantyzmie, judaizmie czy braminizmie. Nie o to jednak chodzi; rzecz w tym, czy są one w obrębie tych sprzecznych ze sobą doktryn wolne i – że tak powiem „u siebie”. Zauważamy, że prawdy te grają w nich rolę jedynie fragmentaryczną i niepełną. Otoczone są oczywistymi błędami, które wypaczają je i zniekształcają ich prawdziwe znaczenie – tym więc, co dominuje w fałszywej doktrynie i co powoduje, że może mieć ona naprawdę katastrofalne konsekwencje, jest duch błędu i negacji.
Na przykład judaizm i islam zawsze podkreślają jedność Boga (co jest prawdą), czynią to jednak celowo i jednostronnie, aby zakwestionować dogmat o Trójcy Św. Luter podkreślał fakt, że sama tylko łaska usprawiedliwia – i formuła ta jest zasadniczo prawdziwa; dla niego jednak wykluczała ona katolicką ekonomię sakramentów etc. Podobnie Kant rozumiał, że poznanie jest aktem, postrzegał jednak to działanie jako ślepe, twórcze i niezdolne do osiągnięcia istoty rzeczy. Marks dostrzegał rolę faktów ekonomicznych, zbyt często ignorowanych, nadał im jednak wymiar nadmierny i wyłączny, etc.
W tych systemach nie wszystko jest fałszywe, jednak duch błędu zatruwa całość. Prawdy częściowe mogą być akceptowane i przyswajane jedynie pod warunkiem, że zostaną odseparowane od błędnych doktryn (musi więc najpierw nastąpić krytyka błędu) oraz „ochrzczone” i przedstawione we właściwej perspektywie19.
Czy nie byłoby jednak lepiej pozostawić niekatolików w stanie nieprzezwyciężalnej ignorancji? To wystarczyłoby do ich zbawienia, ponieważ taką ignorancję traktuje się jako niezawinioną. Dopiero gdyby poznali prawdziwą religię i odrzucili ją, akt ten stanowiłby o ich winie i doprowadziłby do ich potępienia.
Postawa taka nie miałaby jednak charakteru nadprzyrodzonego i nie wyrażałaby szacunku dla umysłu ludzkiego, stworzonego, by poznać i ukochać Boga. Musimy też pamiętać, że granica między ignorancją zawinioną a niezawinioną w przypadku każdego człowieka jest tajemnicą Boga. Jak moglibyśmy grać w ruletkę o wieczne zbawienie naszych bliźnich? Ignorowalibyśmy wówczas usilną radę Piusa XII skierowaną do tych, którzy nie są jeszcze widzialnymi członkami Kościoła. Przynaglał ich on, by
dążyli do wydobycia się ze stanu, w którym pewności o swym własnym zbawieniu wiecznym mieć nie mogą. Albowiem, chociaż pewne nieświadome pragnienia i tęsknoty pociągają ich ku Mistycznemu Ciału Odkupiciela, to jednak pozbawieni są przebogatych darów i pomocy niebieskich, których zażywać można wyłącznie tylko w Kościele katolickim20.
Wnioski
Pozostawianie katolików i niekatolików w przekonaniu, że czczą tego samego Boga, jest błędem przeciwko rozumowi oraz grzechem przeciw wierze katolickiej. Stanowi brak miłości wobec tych, którzy zeszli z drogi prawdy – utwierdza ich w błędach. Jest też brakiem miłości wobec katolików, ponieważ naraża ich na niebezpieczeństwo utraty wiary.
Co więc powinniśmy czynić? – Doktryna katolicka uczy nas, że podstawowy obowiązek miłości bliźniego nie polega na tolerowaniu fałszywych idei, niezależnie od tego, jak szczere by były, ani na teoretycznej czy praktycznej obojętności na błędy i wady, w jakich widzimy uwikłanych naszych braci… Co więcej, sam Chrystus Pan, tak pełen dobroci wobec grzeszników, którzy zbłądzili, nie wyrażał szacunku wobec ich fałszywych przekonań, niezależnie od tego, jak bardzo szczere mogły się one wydawać. Kochał ich wszystkich, pouczał ich jednak, aby ich nawrócić i zbawić21. Ω
ks. Franciszek Knittel FSSPX
Tłumaczył Tomasz Maszczyk.
Przypisy:
Jan Paweł II podczas spotkania z młodymi muzułmanami na stadionie w Casablance, 19 sierpnia 1985.
R. Garrigou-Lagrange OP, De revelatione, Paris 1921, t. II, s. 437.
Por. „SiSiNoNo” nr 326, czerwiec 1992, s. 1–7.
Koran 5, 73.
Koran 4, 171.
Koran 3, 59.
Koran 19, 90–91.
Koran 4, 157.
R. Arnaldez, Réflexion sur le Dieu du Coran du point de vue de la logique formelle, Versailles 1997, s. 130–131.
Ibid., s. 132.
Ibid.
Por. „SiSiNoNo” nr 319, listopad 1991, s. 1–5.
A. Memmi, Portrait d’un Juif, 1962.
J. Bouflet, Edith Stein, philosophe crucifiée, Paris 1998, s. 208.
A. Santogrossi, L’Evangile prêché à Israël, Clovis 2002, s. 48.
Św. Tomasz z Akwinu, Super Joannem nr 2265.
„Niektórzy z nich, jak muzułmanie i poganie, nie zgadzają się z nami w kwestii uznawania autorytetu ksiąg Pisma św., za pomocą których moglibyśmy ich przekonywać, gdyż możemy dyskutować z żydami w oparciu o Stary Testament, a z heretykami o Nowy. Ci jednak [muzułmanie i poganie] nie przyjmują żadnych z tych argumentów” (św. Tomasz z Akwinu, Summa contra gentiles, I, 2).
R. Garrigou-Lagrange OP, De revelatione, t. II, s. 436.
Za „SiSiNoNo” nr 283, czerwiec 1988, s. 8.
Pius XII, enc. Mystici Corporis, 29 czerwca 1943, § 103.
Św. Pius X, Notre charge apostolique, 25 sierpnia 1910.
Za: Zawsze Wierni, nr 8/2008 (111)
Niewygodny wieszcz Dwieście lat temu, 19 lutego 1812 roku, urodził się w Paryżu Zygmunt Krasiński, poeta polski i wieszcz narodowy, syn starosty opinogórskiego Wincentego Krasińskiego, dowódcy słynnego Pułku Szwoleżerów Gwardii i osobistego współpracownika cesarza Francuzów, Napoleona I. Urodzin syna pogratulowała matce, Marii Urszuli Krasińskiej z książąt Radziwiłłów, Józefina de Beauharnais, małżonka cesarza i jej przyjaciółka. Sam Napoleon obiecał być ojcem chrzestnym dziecka. Opinogóra, rodzinne gniazdo przyszłego poety, leży na Mazowszu, w powiecie ciechanowskim. Dziś najbardziej znaną reprezentantką kultury wywodzącą się z powiatu ciechanowskiego jest artystka estradowa Dorota Rabczewska - Doda - dla widzów MTV symbol nowoczesności i europejskiego stylu. Mimo ogromnych przemian obyczajowych i umysłowych, jakie różnią Polskę, której ikoną jest Doda, od tej, której wieszczem był Zygmunt Krasiński, Sejm RP przyjął wczoraj uchwałę o uczczeniu rocznicy urodzin Krasińskiego. Poety, który - jak napisali posłowie - "był (...) nie tylko wielkim Polakiem, ale również wielkim Europejczykiem", i którego "memoriały polityczne kierowane do przywódców ówczesnego świata były donośnym głosem w obronie polskiej racji stanu i ostrzegawczym znakiem dla całej Europy". Co prawda przy redagowaniu tekstu tej uchwały, zgłoszonej przez PiS w sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu, nie obyło się bez polemiki z posłem Rafałem Grupińskim (PO), ale ostatecznie zarówno wnioskująca opozycja, jak i zakłopotana wnioskiem koalicja rządowa i lewica uchwałę przyjęły. Ci, bowiem, dla których uczczenie "wielkiego Polaka" nie byłoby wystarczającym powodem sejmowej uchwały, znaleźli w jej tekście dla siebie ideologiczne alibi: określenie Krasińskiego mianem "wielkiego Europejczyka". Sejmowa uchwała w sprawie rocznicy Krasińskiego jest, więc swoistym kompromisem pomiędzy opozycją, rzeczywiście szukającą oparcia w polskim dziedzictwie, a politycznym teatrem PO i jej koalicjantów, niepotrafiących się zdobyć na formalne zerwanie z tą tradycją i dlatego szukających dla niej aktualnego alibi. Rzeczywiste europejskie zakorzenienie Krasińskiego jest dziś właśnie takim alibi dla "Europejczyków".
Niecenzuralny poeta Na marginesie sporu o treść uchwały sejmowej warto też zapytać bardziej merytorycznie, dlaczego uczczenie Krasińskiego okazuje się kłopotliwe dla establishmentu? Przecież Krasiński nie jest groźny i już wielokrotnie odsyłano go do lamusa. Jako pierwsi uczynili to w XX wieku poeci awangardy, tacy jak Julian Przyboś, którego zdaniem Krasińskiego, jako pisarza cechowała obok "śmiałych pomysłów - prowincjonalna ciasnota" i "rozumowania na poziomie umysłowym zakrystiana". Przyboś sądził tak, ponieważ jako awangardysta uważał poetów za "inżynierów wyobraźni", a skoro to, co współcześni Krasińskiemu inżynierowie skonstruowali było w XX wieku zabytkiem i starociem, to i poezja tamtej epoki starociem być musiała - przynajmniej według Przybosia. Sąd ten okazał się błędny o tyle, że poeci nie są i nigdy nie byli "inżynierami", a to, co tworzą, nie podlega prawom postępu rządzącym światem techniki i jej wytworów. Można się było o tym przekonać już w czasach PRL, kiedy Przyboś wygłaszał swoje sądy o Krasińskim. Okazało się, bowiem, że niektóre z owych rozumowań Krasińskiego były z jakiegoś powodu nie do przyjęcia dla komunistycznej cenzury. Dotyczy to "Pism politycznych" poety, które nawet po 1956 roku, kiedy o autorze "Nie-Boskiej komedii" pozwolono z powrotem mówić, pozostawały w PRL niecenzuralne. Toteż ukazywały się wyłącznie w drugim obiegu i były prezentowane na podziemnych wykładach w okresie stanu wojennego. Trudno o bardziej wymowny dowód, że w PRL Krasiński był autorem całkowicie współczesnym i aktualnym, a to ze względu na jego przekonanie o możliwej syntezie zachodnioeuropejskiego komunizmu z rosyjską ideą imperialną. Przewidywanie, które chyba sprawdziło się po roku 1917, bo gdyby chodziło o coś innego, to, po co komuniści mieliby go cenzurować?
Z kolei o tym, że Krasiński jest aktualny w III RP, przekonuje wykreślenie z projektu sejmowej uchwały fragmentu mówiącego o tym, że: "Trwałe znaczenie narodowe dorobku Krasińskiego polega na konsekwentnej obronie chrześcijańskiego dziedzictwa Europy oraz ukazywaniu etycznego wymiaru polityki". W rzeczywistości Krasiński m.in., jako autor "Irydiona", "Psalmu miłości", "Resurrecturis" żarliwie polemizował z politycznym makiawelizmem, głosząc tezę, że do usprawiedliwionych moralnie celów politycznych należy dążyć, stosując wyłącznie środki zgodne z etyką chrześcijańską. Cóż, zatem stało na przeszkodzie, by takie sformułowania trafiające w sedno przekonań Krasińskiego znalazły się w sejmowej uchwale, jeśli nie to, że kłują one polityków głoszących dziś pogląd, że w polityce liczy się przede wszystkim sukces, a dążyć do niego należy np. przy pomocy przewrotnego PR? Wiadomo, jak oceniłby to Krasiński, który znał politykę od podszewki.
Wizjoner sprawy polskiej To, że mimo wszystko czci się dziś oficjalnie pisarza tak politycznie niepoprawnego, paradoksalnie wynika poniekąd z realnej nieznajomości jego utworów połączonej z żywotnością mitu romantycznego. Krasiński był poetą trudnym i niezrozumiałym już dla swoich współczesnych. Popularna pisarka Klementyna z Tańskich Hoffmanowa po przeczytaniu świeżo wydanej "Nie-Boskiej" szczerze wyznała, że niczego z niej nie zrozumiała. Podobne świadectwo początkowych trudności w zrozumieniu Krasińskiego dawał Stanisław Tarnowski, któremu Krasińskiego "wytłumaczył" dopiero Julian Klaczko w roku 1862. Dla współczesnych Zygmunt Krasiński był, więc początkowo pisarzem awangardowym i niezrozumiałym. Natomiast dziś na salonach uważa się go raczej za literackiego tradycjonalistę, w którym nie ma nic, co byłoby nowatorskie (afektowany, manieryczny, przesłodzony) albo trudne do zrozumienia. Ot, zależność od ojca, obrona arystokracji, "Polska Chrystusem narodów" - takie romantyczne głupstwa - głoszą współczesne niezbędniki inteligenta. Przez formę poezji Krasińskiego zawsze przebijano się z trudem, nie jest to, bowiem pisarz, którego można czytać dla rozrywki. Zarówno przez jego głębię, jak i rzeczywiste czy pozorne mielizny można przedostać się tylko dzięki intelektualnej pasji i literackiemu wyrobieniu. Ale - jak zauważył przed laty Paweł Hertz - nawet po nieudanych fragmentach jego wierszy widać, że wyszły one spod pióra wielkiego pisarza. Znawcy i miłośnicy romantyzmu mogą, więc cenić Zygmunta Krasińskiego, jako reprezentanta epoki i jako autora, który w swoich listach dał najlepszą, najbardziej wyczerpującą i zniuansowaną panoramę pierwszej połowy XIX wieku. Istotne jego znaczenie polega jednak na tym, że od "Nie-Boskiej komedii" świadomie starał się - z powodzeniem i wbrew ograniczeniom swego czasu - artykułować uniwersalną problematykę świata nowoczesnego, która nie straciła swojej aktualności do dziś. Tak na przykład jak nie straciły aktualności ukazane w "Nie-Boskiej" mechanizmy rewolucji społecznej prowadzące przez anarchię do "despotyzmu wolności", obejmujące programową walkę z chrześcijaństwem, rewolucję obyczajową, rolę intelektualistów i artystów w burzeniu starego i organizowaniu nowego, postchrześcijańskiego świata. W "Irydionie" Krasiński jeszcze wzbogacił tę historiozoficzną wizję o temat kryzysu cywilizacji, kwestię stosunku Kościoła do polityki oraz o pytanie o przyszłość Polski, na które starał się odpowiadać wielokrotnie i na różne sposoby, zawsze jednak widząc w sprawie polskiej kwestię o pierwszorzędnym znaczeniu dla cywilizacji zachodniej. Oprócz emocji, których jako romantyk się nie wstydził, była w jego szerokiej wizji spraw polskich historiozofia, geopolityka, a także łączenie długofalowego optymizmu z realizmem ocen bieżących i krytyką wad narodowych - i to taką, która byłaby aktualna także w stosunku do Polaków współczesnych.
Wielki nieobecny Można by tu wymienić jeszcze wiele powodów, dla których jubileusz Zygmunta Krasińskiego powinniśmy obchodzić uroczyście, a także potraktować go, jako okazję do pogłębionej refleksji nad naszą przeszłością i teraźniejszością. Jakże tu jednak wyjść poza oficjalne jubileuszowe rytuały i okolicznościowe laudacje, choćby przyprawione wzmiankami o drobnych politycznych utarczkach, skoro przytłaczająca masa Polaków nie ma dziś żadnej możliwości zapoznania się z dorobkiem Krasińskiego, który poza wznawianą do celów szkolnych "Nie-Boską komedią" jest dziś trudno dostępny i krąży w obiegu coraz to bardziej specjalistycznym. Przecież zbiorowego wydania dzieł Krasińskiego nie było od lat międzywojennych, a trzytomowe "Dzieła literackie" ukazały się w 1973 roku i odtąd nie były wznawiane! Polityczne obchody rocznicy Krasińskiego zakrawają w tej sytuacji na wydarzenie czysto fasadowe: okazjonalne wywoływanie ducha poety na tle jego stałej nieobecności w księgarniach. Nie dotyczy to zresztą wyłącznie Zygmunta Krasińskiego. W III RP nie wydaje się, bowiem, poza wyjątkami, dzieł zebranych i obszerniejszych wyborów klasyków naszej literatury, które mogłyby trafić do domowych bibliotek nowej klasy średniej, choćby w charakterze prestiżowej dekoracji. Zdaje się, że Polacy utożsamiają dziś klasykę literacką z lekturami szkolnymi. Toteż poza półką z lekturami, zresztą z kolejnymi reformami edukacji coraz krótszą, w polskich księgarniach klienci nie uświadczą dziś klasyki, nie tylko zresztą polskiej, ale i powszechnej. Ta cecha naszego rynku księgarskiego ostro kontrastuje z praktyką rynkową narodów posiadających wielkie tradycje literackie: Francuzów, Niemców czy Anglików. W wielkich sieciach księgarskich szeroki kanon klasyki narodowej i powszechnej jest tam w stałej ofercie. W USA i Wielkiej Brytanii najwybitniejsi pisarze języka angielskiego są zresztą nie tylko na półkach, ale i na ekranach kin i telewizji, ponieważ co kilka lat kręci się nowe ekranizacje najpopularniejszych dramatów i powieści. Toteż nikt nie walczy o uchwały polityczne w sprawie Szekspira, Jane Austen czy Dickensa - i nikomu nie przychodzi do głowy, żeby mówić o nich, że byli nie tylko "wielkimi Anglikami", ale i "wielkimi Europejczykami". Ponieważ jednak Anglicy i Amerykanie ciągle na nowo odczytują swoich klasyków, ich tworzona współcześnie kultura jest żywa, autentyczna i - jak to wszyscy widzimy - rozprzestrzenia się po całym świecie. Polacy natomiast zdają się wierzyć, że im mniej będą powracać do własnych wieszczów, tym bardziej będą europejscy. Ale im bardziej chcą być europejscy, tym bardziej stają się prowincjonalni - jak to widać jaskrawo na przywołanym tu przykładzie Dody. A przecież nie zawsze tak było! Kiedyś istniał u nas prawdziwy, nieudawany, kult poetów i pisarzy: romantyków, pozytywistów, Wyspiańskiego, Żeromskiego i innych. Gombrowicz wykpił to w "Ferdydurke", ale czy bez tego pietyzmu dla wieszczów i wielkiej literatury XIX wieku mogłaby powstać wielka literatura polska XX wieku? Może, więc, wziąwszy to pod uwagę, powinniśmy potraktować obecny jubileusz Zygmunta Krasińskiego, jako okazję, by w naszym obecnym stosunku do dziedzictwa narodowego zmienić coś na lepsze - nie tylko symbolicznie, ale i realnie? Prof. Andrzej Waśko
Pomysły na tanią energię są ukrywane? Komu zależy na ukrywaniu nowych pomysłów na tanią energię? Czy istnieje tajna organizacja likwidująca wynalazców i ich pomysły na alternatywny rodzaj energii? Czy międzynarodowy spisek istnieje? Jan Kowalski z Suwałk był wynalazcą. Od dłuższego czasu pracował nad nowym pomysłem pozyskiwania energii. Jego wynalazek owiany był tajemnicą. Wiadomo jednak, że miał być rewolucyjny. Opierał się na pozyskiwaniu energii praktycznie bez żadnych kosztów wprost z powietrza. Niestety nigdy nie poznamy szczegółów projektu. W zeszłym miesiącu [artykuł napisano 25.07.2009 roku - admin] nieznani sprawcy zamordowali Kowalskiego. Został uduszony struną fortepianową. Jego pracownia została spalona wraz ze wszystkimi komputerami i prototypami urządzenia. Śledztwo rozpoczęła miejscowa policja. Szybko okazało się, że nie są w stanie sami wykryć sprawców. Sprawę przekazano Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Nasz informator w ABW przekazał:
– Sprawa jest nietypowa, sposób morderstwa świadczy o udziale agentów służb specjalnych. Całe morderstwo, zacieranie śladów, jest tak perfekcyjne, że nie mamy nawet punktu zaczepienia. Jedynym śladem jest pobyt obywatela Wenezueli w hotelu w Suwałkach w noc morderstwa. Sądzimy, że to mogło mieć jakiś związek – mówi nasz informator. ABW przeanalizowało inne tego typu sprawy i okazało się, że w ciągu ostatnich lat w Polsce zginął jeszcze inny wynalazca pracujący nad podobnymi wynalazkami. Ale najciekawsze jest to, że na świecie podobnych morderstw w ciągu pięciu lat było już kilkadziesiąt. Za każdym razem były morderstwa niemal doskonałe. Nigdy nie wykryto sprawców. Celem zabójców były też efekty pracy wynalazców: prototypy, projekty, ich komputery itp. Wszyscy oni zajmowali się tanim pozyskiwaniem energii!Politolog Leszek Zagaj wyjaśni to w ten sposób:
– Trzeba postawić sobie pytanie, komu zależy na tym, żeby nowe i tanie pomysły pozyskiwania energii nie ujrzały światła dziennego? Są państwa żyjące z wydobycia ropy naftowej i gazu. Jest to podstawa ich egzystencji. Gdy ktoś wymyśli sposób pozyskiwania taniej energii, państwa te praktycznie zbankrutują. Dlatego wcale nie jest dziwne powstanie jakiejś tajnej, wspólnej organizacji niszczącej w zarodku wszelkie takie próby. W tej grupie ( komando śmierci) „pracują” najlepsi z najlepszych, dlatego wykrycie sprawców będzie bardzo trudno, a nawet wręcz niemożliwe. Wykrycie sprawców i ich ukaranie będzie blokowane przez państwa, które uczestniczą w tym procederze. Być może Polska też uczestniczy w tym spisku państw. Proszę sobie wyobrazić łatwy sposób zastąpienia węgla w Polsce. Przecież tacy górnicy wyszliby na ulicę. Kto się na to odważy? – pyta retorycznie Zagaj.
Tak, a nawet nie Polska może czy nie może uczestniczyć w szczytach krajów eurostrefy? Premier zapewnia, że tak. Potwierdza to polskie tłumaczenie traktatu zaprezentowane posłom. Ale anglojęzyczny oryginał stawia sprawę zdecydowanie: nie Czy rząd oszukał, prezentując posłom fałszywe tłumaczenie dokumentu, lub czy jego treść zmieniała się w ciągu ostatnich dwóch tygodni na niekorzyść Polski? - Nie mogliśmy w to uwierzyć. Materiały z treścią paktu fiskalnego po polsku i angielsku, jakie przedstawiono nam, jako posłom, noszą tę samą datę i są zapisane, jako dokumenty będące rezultatem szczytu, podczas którego premier podjął decyzję o przyłączeniu się do paktu - podkreśla Adam Hofman, rzecznik PiS. Jak się okazuje, dokumenty przedstawione posłom z Komisji ds. Unii Europejskiej znacznie różnią się od wersji angielskiej? Anglojęzyczny oryginał dostępny na stronach Rady Europejskiej jest w jednym, ale istotnym detalu inny od polskiego tłumaczenia. Różnica jest taka jak słynne "lub czasopisma" z czasów afery Rywina i machinacji wokół ustawy medialnej, której treść zmieniała się w tajemniczych okolicznościach między ministerstwem kultury a KRRiT. Teraz chodzi o "i 5".
- Artykuł 14 Traktatu o Pakcie Fiskalnym po angielsku mówi wyłącznie o grupie państw posiadających walutę euro, które biorą udział w szczytach eurogrupy - podkreśla poseł prof. Krzysztof Szczerski (PiS). Zwracał na to uwagę nazajutrz po tym, gdy Donald Tusk wrócił ze styczniowego szczytu z rzekomymi gwarancjami udziału Polski w decyzjach podejmowanych przez kraje strefy euro. Na mocy tych ustaleń kraje pozostające poza eurolandem, ale które ratyfikują nowy traktat, np. Polska, będą uczestniczyć w szczytach dotyczących konkurencyjności oraz zmian w architekturze strefy euro czy wdrażania traktatu przynajmniej raz w roku. Skąd w związku z tym wzięło się "i 5" dopisane w polskim tłumaczeniu treści traktatu przedstawionym posłom przez MSZ w art. 14 traktatu? Wczoraj podczas posiedzenia połączonych sejmowych komisji: Spraw Zagranicznych i Finansów Publicznych, posłowie pytali o to reprezentującego MSZ ministra Mikołaja Dowgielewicza.
- W tekście, który otrzymaliśmy z MSZ, Polska ma prawo uczestniczyć w euroszczytach, ale w anglojęzycznym już nie ma prawa w nich uczestniczyć - wytyka Szczerski. Według MSZ, Rada Europejska podczas szczytu 30 stycznia nie zatwierdzała ostatecznego tekstu traktatu. Natomiast korzystne dla Polski i innych państw spoza strefy euro postanowienia zostały zawarte w art. 12 ust. 3 oraz w preambule. W takim razie, czy po 31 stycznia nastąpiła zmiana treści traktatu na niekorzyść Polski i nikt o tym nie wie? Albo odwrotnie, czy w ciągu dwóch tygodni jakimś dziwnym trafem błąd skorygowano do formy takiej, o jakiej mówił premier? - Co się stało w czasie tych dwóch tygodni? - zastanawia się prof. Szczerski.
- Może, dlatego tekst został zmieniony, że polska opozycja na konferencji prasowej zwróciła uwagę na to, że art. 14 nie gwarantuje Polsce uczestnictwa w euroszczytach? Byłoby to jednak osiągnięcie nadzwyczajne - podkreślają posłowie. Tak czy owak świadczy to o kompletnym braku kompetencji w negocjowaniu ze strony obozu rządzącego. - Oni nie panują nad tym, co negocjują - mówi były wiceszef polskiej dyplomacji. Resort spraw zagranicznych relacjonuje, że między 30 stycznia a 10 lutego trwały intensywne prace redakcyjne nad tekstem traktatu oraz jego tłumaczenie. - W celu uniknięcia jakichkolwiek wątpliwości art. 14 ust. 4 został dostosowany do uzgodnionego przez Radę Europejską art. 12 ust. 3. Uczestniczący w pracach redakcyjnych przedstawiciele MSZ i MF wyrazili zgodę na tę zmianę - wyjaśnia MSZ. Tłumaczenie resortu spraw zagranicznych bynajmniej nie satysfakcjonuje posła Krzysztofa Szczerskiego. Jak zaznacza, wersja polska przedłożona przez ministerstwo różni się od unijnej - anglojęzycznej, nie tylko w art. 14, ale również w innych częściach traktatu. Według prof. Szczerskiego, który jest specjalistą od spraw europejskich, angielska fraza "Euro summit" została w traktacie użyta, jako nazwa własna euroszczytów.
- W polskim tekście, rzekomo poprawionym 14 lutego, używa się w tym miejscu pojęcia "szczyt państw strefy euro". To jest jednak kompletnie inne pojęcie - twierdzi Szczerski. Jak wyjaśnia, "szczyt państw strefy euro" jest pojęciem technicznym, określającym dosłownie szczyt wyłącznie dla krajów strefy, które wprowadziły wspólną walutę i podczas którego państwa takie jak Polska nie mają prawa głosu ani prawa do podejmowania decyzji. "Euro summit" oznacza natomiast, że w takim szczycie uczestniczą aktywnie również kraje spoza strefy euro i jest to nazwa własna konkretnego pojęcia w prawie europejskim.
- Dokument, który wychodzi [z Brukseli], jest innym dokumentem, który jest nam pokazywany. A różnice dotyczą kilku zasadniczych kwestii, które były rdzeniem negocjacji. Skąd mam mieć pewność, że nie nastąpi kolejna zmiana treści tego dokumentu przed jego ratyfikacją? To nie są tylko zmiany techniczne - replikował podczas wczorajszego posiedzenia komisji prof. Szczerski. Podobne wątpliwości odnoszą się do pożyczki polskich rezerw finansowych Narodowego Banku Polskiego do Międzynarodowego Funduszu Walutowego i sposobu, w jaki zostanie ona przekazana. Jej celem jest zgromadzenie środków na ratowanie stabilności strefy euro. To także przykład instrumentalnego i politycznego sterowania decyzjami NBP przez rząd. Chodzi o 6,27 mld euro. Stawia to pod znakiem zapytania konstytucyjną niezależność banku centralnego. Uszczknięcie środków z rezerwy nie dotyczy finansowych potrzeb państwa, co można byłoby zrozumieć, ale polityki zagranicznej prowadzonej przez Donalda Tuska i jego osobistych zobowiązań zaciągniętych w imieniu państwa. Skąd rząd miał uprawomocnienie dla deklaracji pożyczki MFW na posiedzeniu Rady Europejskiej, efektem, której był list do prezesa NBP i decyzja zarządu banku centralnego o udzieleniu pożyczki?
- To ciąg decyzyjny, którego nie opisuje ani Konstytucja, ani żadna ustawa. Kto więc - w sensie odpowiedzialności konstytucyjnej - podjął decyzję i za nią odpowie? - pyta Krzysztof Szczerski. Dlaczego rząd polski zadeklarował ratowanie strefy euro pieniędzmi z rezerw, gwarantowanymi pieniędzmi obywateli, a więc środkami na emerytury, pensje nauczycieli czy na obronę narodową? I to w wysokości 25 mld złotych? - Rząd po prostu chce być prymusem wśród krajów UE i wychodzi przed szereg - komentuje wiceszefowa Komisji Finansów Publicznych Beata Szydło. Sprawę próbowano wyjaśnić w środę podczas posiedzenia komisji z udziałem prezesa Marka Belki. Posiedzenie zwołano na wniosek Prawa i Sprawiedliwości. Jak wiadomo, w grudniu premier Tusk po prostu obiecał w imieniu Polski udział w zrzutce na ratowanie euro? W związku z tym prezes NBP Marek Belka, występując przed parlamentarzystami, opisał im polityczny mechanizm podejmowania decyzji w tej sprawie. Jak się okazuje, jest on zaskakujący i nie ma precedensu.
- Dla mnie, jako państwowca jest na tyle szokujący, że w mojej opinii to on właśnie powinien stać się informacją dnia - uważa Szczerski, który choć nie jest członkiem Komisji Finansów Publicznych, wziął udział w jej posiedzeniu, jako gość. Belka oświadczył posłom, że pożyczka narodowych rezerw finansowych do MFW ma głównie charakter polityczny i została podjęta na prośbę ministra finansów zawartą w liście do prezesa NBP.
- Na moje pytanie, co było treścią listu i czy jest to stała praktyka, że minister finansów poprzez listy do prezesa NBP decyduje o lokowaniu polskich rezerw walutowych, prezes Belka odpowiedział, że argumentacja zawarta w liście resortu finansów opierała się na fakcie, iż... rząd zadeklarował na Radzie Europejskiej, że dołoży się do funduszu ratunkowego euro, i teraz minister prosi, żeby bank zrealizował tę deklarację rządu! - relacjonuje Szczerski. Jak podkreśla, prezes dodał, że pytanie o to, czy jest to stała praktyka, rozumie, jako retoryczne, bo jest to sytuacja wyjątkowa. A zwyczajowo minister finansów nie zarządza polskimi rezerwami, tylko robi to zarząd NBP. - Na koniec dobił nas jeszcze informacją, że z punktu widzenia NBP sprawa jest "neutralna", bo ewentualne straty na pożyczce pokryje... budżet państwa, więc NBP odzyska swoje pieniądze - alarmuje były wiceszef MSZ. W jego ocenie, obóz rządzący testuje granice wytrzymałości systemu politycznego i rozciąga legalne granice stosowanych procedur do ekstremum.
- Jak system od tego naciągania któregoś dnia pęknie, to sprzątania będzie na kilka lat. A wiele decyzji trzeba będzie po prostu uznać za niebyłe od dnia wydania, jako non est - komentuje prof. Szczerski. Maciej Walaszczyk
Jeszcze o liceach. Warzecha: apele pozostały bez odzewu. Arogancja cechą charakterystyczną tej władzy Przyznaję, temat niszczenia polskiej edukacji przez rząd Platformy wcale nie jest nowy. Jednak – po pierwsze – jest bardzo ważny i dlatego trzeba o nim przypominać. Po drugie – co jakiś czas powraca w mediach. Ostatnio stało się tak za sprawą tekstu w „Dzienniku Gazecie Prawnej”, pod znamiennym i bardzo trafnym tytułem „Koniec liceów”. Bo i faktycznie – reforma edukacji, jaką funduje nam Platforma, oznacza de facto koniec liceów ogólnokształcących. Sam o sprawie pisałem kilkakrotnie, koncentrując się na wątku rugowania historii z programu liceów. Na swoim blogu odpowiadała mi ówczesna minister edukacji, główna niszczycielka polskiej szkoły, Katarzyna Hall. Pisała, że ograniczenie nauczania historii (często do absurdalnych, szczątkowych wątków) to dobry pomysł, bo pobudzi zainteresowanie przedmiotem. To ciekawy sposób myślenia. Gdyby być konsekwentnym, należałoby uznać, że najlepiej skupić się na historii życia seksualnego. Wtedy zainteresowanie wśród nastolatków byłoby gigantyczne, a tak podana historia odniosłaby spektakularny sukces. Przypomnijmy: zgodnie z nową podstawą programową (jej wprowadzanie dla gimnazjów właśnie się kończy, a dla liceów nastąpi to w 2015 r.) systematyczny wykład historii powszechnej i historii Polski zakończy się na pierwszej klasie LO. Uczniowie będą mieli wtedy po 17 lat i w tym właśnie wieku przestaną tak naprawdę uczyć się historii, bo to, co ją w kolejnych klasach zastąpi, trudno nauką historii nazwać. Szkołę będą opuszczali historyczni analfabeci, pozbawieni świadomości kulturowej, a więc łatwi do manipulowania. Już dzisiaj takich ludzi jest mnóstwo i nie jest to wina programu zbyt restrykcyjnego, ale odchodzenia od systematycznej nauki w stronę testologii. Rodzice, którym będzie zależało na tym, aby ich dzieci rozumiały świat wokół siebie, będą musieli zapewniać im korepetycje, uczyć w domu albo posyłać do drogich szkół prywatnych. Większość jednak takiej potrzeby nie będzie widzieć lub nie będzie ich na to stać. Ze szkoły wyjdą ludzie, którzy nie będą rozumieli procesów historycznych, a więc i politycznych. Nie będą rozumieć, jak kształtowała się tożsamość państw i narodów, za to będą zorientowani w ciekawostkach na temat historii stroju albo wojska. W sprawie programu nauki historii do rządu apelowali uznani polscy historycy, a także publicyści (w tym m.in. Piotr Zaremba). Ich apele pozostały bez odzewu. Arogancja jest cechą charakterystyczną tej władzy. Fatalny w skutkach pomysł minister Hall na zmianę systemu nauczania polega na tym, że ma zmusić bardzo młodych, piętnastoletnich uczniów liceów, z nazwy jeszcze ogólnokształcących, do wyboru dalszej drogi życiowej. To oczywiście absurd, który przekształci te szkoły w fabryki „młodych, wykształconych, z dużych miast”, czyli – jak to określił za Sołżenicynem Ludwik Dorn – wykształciuchów. Ludzi, legitymujących się formalnym wykształceniem, a w rzeczywistości prezentujących żenujący poziom wiedzy. W wieku piętnastu lat człowiek jest o wiele za młody, aby decydować, czy chce być astronomem, polonistą, dziennikarzem czy mikrobiologiem. A nawet, jeśli zdecyduje się wcześnie na karierę w dziedzinach ścisłych, to nie powód, aby został pozbawiony ogólnej wiedzy o historii i kulturze. Nazwa „liceum ogólnokształcące” oznaczała dotąd tyle, że szkoła na tym poziomie miała uczyć wiedzy ogólnej. Jej absolwent miał wynosić z niej wiadomości z każdej dziedziny. Owszem, klasy miały swój profil, ale niezależnie od niego obowiązywał systematyczny wykład języka polskiego i historii. I to miało sens. Można świadomie funkcjonować w życiu publicznym bez wiedzy o mitochondriach albo całkowaniu, ale nie bez wiedzy o historii świata i w niej własnego narodu czy bez znajomości podstawowego kanonu literatury – absolutnie nie. Tutaj nie ma symetrii, jak chcieliby niektórzy. Przedmioty ścisłe są uniwersalne, niezależne od miejsca, gdzie się je wykłada. Nauka o ojczystej literaturze i historii jest – a przynajmniej powinna być – zakorzeniona w konkretnym miejscu na mapie. Katarzyna Hall, nauczycielka matematyki, najwyraźniej nie była w stanie tego pojąć. Widocznie rządu Tuska chce przejść do historii jako ten, który zmusił bardziej świadomych rodziców do odtworzenia instytucji domowych kompletów, znanej z dość ponurych czasów w polskiej historii. Może już dziś obawia się, jak zostanie zapamiętany i na wszelki wypadek woli w związku z tym skasować naukę historii? Dziennik Łukasza Warzechy
Prawda emeryta Nagły i powszechny protest przeciwko umowie ACTA, którą rząd Donalda Tuska podpisał bez żadnych konsultacji społecznych, ostrzegł propagandystów premiera przed ponownym błędem. I choć decyzja w sprawie podniesienia wieku emerytalnego dawno już zapadła, słyszymy, że szef rządu przystępuje w tej sprawie do "szerokich konsultacji społecznych". Podniesienie wieku emerytalnego dla kobiet i mężczyzn do 67 lat, choć rozłożone w czasie, jest pomysłem UE, a właściwie Niemiec. Podjęcie reformy emerytalnej przez premiera należy, więc tłumaczyć nadgorliwością unijną, a nie demograficzną koniecznością. Przy okazji poznajemy socjalistyczne poglądy "liberała" Donalda Tuska na ekonomię i zarządzanie państwem.
- Ponieważ niedługo zabraknie rąk do pracy, to albo podwyższamy VAT na wszystkie produkty, albo podniesiemy składkę emerytalną do 30 proc., albo zmniejszamy emerytury o połowę - nadawał Tusk "wielce roztropnie" (jak mówił Zagłoba) na jednej z konferencji prasowych. Ten polityczny szantaż powinien być uzupełniony jeszcze jednym "albo": bez względu na wiek i staż pracy harujemy do końca życia. Jak wiadomo, system emerytalny funkcjonuje w oparciu o trzy filary? O ile OFE, czyli filar II, daje jakąś minimalną dziś szansę powiększenia kapitału przekazywanego z wpłat od ZUS, a efektywność filaru III zależy wyłącznie od umiejętności własnego inwestowania kapitału (po wszelkich podatkach), to prawdziwym nieszczęściem jest filar I, czyli ZUS, rdzeń systemu emerytalnego. Opiera się na repartycji, jak mówią ekonomiści, czyli przeznaczeniu wpływów uzyskiwanych z obowiązkowych składek osób pracujących na świadczenia emerytalne osób już niepracujących. Czyli ci, którzy pracują, składają się na emerytury dla tych, co już nie pracują. Tak powszechnie objaśnia się mechanizm funkcjonowania systemu emerytalnego w Polsce, dodając jeszcze bzdury o jakiejś więzi pokoleniowej. Ale Donald Tusk potrafi nawet zaostrzyć źródło konfliktu, podkreślając, że to młode musi utrzymywać stare, a ponieważ nie ma widoków na młode pokolenie, a ci, co już pracują, nie są w stanie utrzymać tych, co nie pracują, to starzy muszą pracować dłużej. Jest to tłumaczenie głęboko niesprawiedliwe, ekonomicznie nieuzasadnione i społecznie szkodliwe. I jeżeli w najbliższych latach nic się nie zmieni, to zawita do nas, już, jako całkiem legalny, inny mechanizm - pod nazwą eutanazja - będący najskuteczniejszym sposobem na to, aby młodzi nie płacili na starych. Dlatego warto przypominać ekonomiczne prawdy podstawowe, że emerytura to świadczenie pieniężne wypłacane przez państwo byłemu pracownikowi z pieniędzy, jakie zgromadził przez lata przymusowego oddawania państwu części swoich zarobków; dziś jest to 19,5 procent. Świadczenie to, płacone po przekroczeniu wieku emerytalnego aż do końca życia, ma służyć potrzebom byłego pracownika i oczywiście powinno być dziedziczone. Te pieniądze mu się należą, bo on je sam wypracował, bo był zmuszony oddawać państwu miesięczną składkę pomniejszającą miesięcznie jego zarobki netto. To, że przez lata pieniądze te tracą na wartości, nie jest winą pracownika, tylko państwa i jego źle zarządzanych instytucji. To, że nie ma pieniędzy na emerytury, że są one głodowe, to wina ludzi odpowiedzialnych za państwo, tych, którzy zdecydowali się na okradanie obywateli. Szczególnie winni są ministrowie finansów zatykający funduszami ZUS tzw. dziury budżetowe. Jest tylko jeden jedyny skuteczny sposób naprawy systemu emerytalnego i zatrzymania niekorzystnych tendencji demograficznych. Rozwój. Gospodarka. Wolność gospodarowania. Wolność słowa. Patriotyczne elity. I nowe miejsca pracy dla każdego Polaka. Tylko państwo, które stawia na rozwój i pracę: przemysł (własny), banki (polskie), budownictwo mieszkaniowe (rodziny), rolnictwo, handel, rzemiosło, daje szansę swoim obywatelom na godziwe życie. Tak jak to robią od wielu lat Niemcy. Ale czy ten rząd, poza propagandą, jest w stanie cokolwiek tworzyć i budować? Wojciech Reszczyński
Vincent Rostowski, karykatura Polaka i ministra Współczesny Cyrankiewicz wrzeszczy z trybuny sejmowej: "Pomysły rodem z Budapesztu nie przejdą!" Polacy odpowiedzą: Pomysły rodem z Budy Ruskiej nie przejdą! Widać, pięcioletni wówczas Jacuś, wraz ze swoimi rodzicami, klęcząc przed "kołchoźnikiem", z ogromną uwagą słuchał 29 czerwca 1956 przemówienia Józefa Cyrankiewicza na antenie Polskiego Radia w Poznaniu, który wtedy stwierdził, iż:
"Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie w interesie klasy robotniczej, w interesie chłopstwa pracującego i inteligencji, w interesie walki o podwyższenie stopy życiowej ludności, w interesie dalszej demokratyzacji naszego życia, w interesie naszej Ojczyzny." pl.wikipedia.org/wiki/J%C3%B3zef_Cyrankiewicz
Wryło mu się to głęboko w pamięć i pozostało już na całe życie. Kiedyś to musiało wyjść i w końcu wyszło. Dzisiaj pokazał - kolejny już raz - swoją prawdziwą bolszewicką mordę, wrzeszcząc (w związku z uwagami opozycji nt. kolejnego podatku od kopalin) z trybuny sejmowej do posłów:
"Jestem głęboko zaszokowany, że PiS działa na rzecz lobbystów inwestorów zagranicznych i nie broni interesu Narodu Polskiego. Wstyd mi za was! Wstyd!. Pomysły rodem z Budapesztu, tutaj nie przejdą! No cóż. Objawy niezrównoważenia psychicznego Jacka Vincenta Rostowskiego, który nie rozumie nawet relacji: urzędnik państwowy - Sejm, dały się zauważyć juz dawno temu:
normalny.nowyekran.pl/post/24549,minister-od-opluwania-jacek-rostowski-stanie-przed-sadem
normalny.nowyekran.pl/post/44245,co-robi-na-trybunie-sejmowej-ta-karykatura-polaka-i-ministra
Widać, w obecnym stanie kompletnej kompromitacji rządu i to we wszystkich dziedzinach życia gospodarczego, społecznego i politycznego, następuje apogeum tego typu zachowań... A potem nie będzie już nic!!! 1normalnyczlowiek
Dzienna zmiana? "Kiedy między psem i kotem pojawia się przyjaźń, to tylko, jako sojusz przeciw kucharzowi." "Dzienną zmianę" czas, zatem zacząć! Z cyklu zagadki polityczne: co łączy panów Olechowskiego, P. i Schetynę? Próba odpowiedzi za wpisem na blogu: Według mnie "kucharz", którym może być tylko p. Tusk!
za: marucha.wordpress
Panie Premierze, jęśli Pan to czyta to niech się Pan teraz tylko nie śmieje z Njusacza bo już przypominam Panu te słowa z końcówki 2010 roku:
"Największym kosztem będzie to, co przewiduję i mogę przyjmować zakłady, że Janusz P zbuduje partię na dwa, może trzy procent, nie więcej, i nie wejdzie do parlamentu, ale że to my stracimy te dwa - trzy procent" - powiedział Tusk we Włodawie (lubelskie) podczas spotkania z kandydatami PO, startującymi w wyborach samorządowych.
Zanim przejdę do faktów, które będą jeszcze mniej zabawne to cofnę się do: 26.10.2009 eFakt.pl z wypiekami na twarzy relacjonował, że:
"Nie z żoną i nie z kolegami z PO będzie świętował swoje 45 urodziny polityk PO Janusz P.To z Andrzejem Olechowskim spotka się jubilat.” oraz "To właśnie Olechowskiego dosięgnie zaszczytskosztowania najstarszego wina z piwniczki P. Takie spotkanie może jednak zaskakiwać. Jeszcze niedawno P. spotkał się na tajnej kolacji z Grzegorzem Schetyną (46 l.) i próbował go przekonać, że to Bronisław Komorowski (56 l.), a nie Donald Tusk (52 l.) powinien być kandydatem PO w wyborach prezydenckich. A teraz spotyka się z Andrzejem Olechowski, który w wyścigu o fotel głowy państwa będzie najprawdopodobniej reprezentował Stronnictwo Demokratyczne. W co tym razem gra Janusz P?"(tutaj) Zastanówmy się jak to się, bowiem mogło stać, że w 2 lata od niewinnego opijania przypomnianych urodzin, ówczesny jubilat oraz skazywana na pożarcie "partia jednego człowieka" zostaje 3 frakcją w Parlamencie? Chyba „ ktoś k.....a przestawił wajchę”. ( tutaj klik)
Jeśli tak to z jakiego powodu? W grze muszą być, zatem pieniądze - DUŻE PIENIĄDZE. Gdzie w Polsce takie znaleźć? Na kontach Otwartych Funduszy Inwestycyjnych. Sprawdźmy, zatem ten trop:
- 25.08.2010 Pan Premier poinformowany o powiększającej się nierównowadze centralnego budżetu "Zielonej Wyspy" postanowił wzorując się na Putinie ( o którym wpis już był tutaj) spotkać się z szefami OFE i krótko zapowiedzieć im: "Albo zmienicie sposób swojego działania i zaczniecie stawiać dobro klienta na pierwszym miejscu, albo rząd zastanowi się nad zmianą systemu emerytalnego w Polsce."
- 25.09.2010 Celebryta z Biłgoraju obwieścił - "odchodzę z Platformy".
- przełom 2010/2011 debatowanie nad zmniejszeniem wielkości składek, ( czyli strumienia, co miesięcznych pieniędzy) przekazywanych do OFE celem zyskownego ich "pomnażania".
- Styczeń/Luty 2011r. niespotykana wówczas fala krytyki działań i potknięć Rządu PO-PSL skwitowana przez Premiera Tuska: „ ktoś k.....a przestawił wajchę”. Jeszcze do lata ubiegłego roku udawało się utrzymać poparcie dla "Secesjonisty z PO" wokół błędu statystycznego, a CBA poddało Wychodźcę "rutynowej" kontroli skarbowej ( tu), mimo to tej "niewidzialnej ręki" nie dało już się zatrzymać, bo takiego dostała speeda, że nie było w konfrontacji z nią "mocnych".
Zyskowne straty OFE Obecnie w budżecie nadal jest źle, a niektórzy mówią, że będzie tylko gorzej (zapraszam na kolejne wpisy), zatem zacząć się musiało kolejne safari na mieszkancach "tej ziemi". Pierwsze trofea już zdobyte: uszczelniony podatek Belki, podwyższona składka w ramach "walki z bezrobociem" zdaje się rentowa, rozpoczęcie dyskusji o...emeryturach. "W 2011 r. oszczędzający w otwartych funduszach emerytalnych stracili 11 mld zł. Zarządzający II filarem zarobili ponad 600 mln zł. System potrzebuje zmian." (tu)
Jeśli jesteś beneficjentem tego systemu to gratuluję, ale widząc tego typu texty w opiniotwórczej gazecie musisz zacząć się zastanawiać czy węgierska metoda nie zostanie wprowadzona nad Wisłą. Tam także rząd początkowo ograniczył, po czym zawiesił, a w ostateczności w części przejął zgromadzone na tamtejszych kontach aktywa. Co jest bardziej prawdopodobne: niepopularne zwiększenie wieku umożliwiającego uzyskanie świadczeń społecznych czy też przejęcie w majestacie prawa oczywiście tego, co w pocie czoła "pomnażacie" gdyż tylko państwo będzie mogło zapewnić godne emerytury? Tego typu syndrom węgierski zaczęli najprawdopodobniej wkalkulowywać w swoje modele "władcy marionetek" gdyż "wajcha" znowu została przestawiona. Takiej ilości krytyki władz nie widziałem od...czasów obalenia "Kaczora". Ktoś może powiedzieć - JEST ZA, CO - i ja się zgadzam: sypie się narracja po-smolenska, rozpętało się pandemonium w służbie zdrowia przez wprowadzoną właśnie "reformę", "nie doczytało" tych nieszczęsnych ACTA i na stanowiska wstawiło się osoby, które nie radzą sobie z wyzwaniami infrastruktury na Euro2012. Ja jednak przyczyn tego, co widzę w mediach będę dopatrywał się w zakulisowej walce o OFE. Oto dziś ( 15 lutego 2012 r.) spotkać się mieli p. P ( na zdjęciu poniżej) oraz p. Andrzej Olechowski Wiceprzewodniczący Rady Nadzorczej pewnego banku. O czym rozmawiali dowiemy się za dwa lata! Na pewno ja nie będę snuł domysłów czy bardziej tematyką była du**pa Maryny, polityka czy kasa, bo nie chcę mieć wizyty "smutnych panów" o 6 rano. Warto jednak na wszelki wypadek zapamiętać tę datę 15 lutego 2012 r. także z tego powodu, że oto ten Pan pokazujący swe rączki na stoliku - czyli Nasz Ulubieniec - Grzegorz Schetyna. AKURAT DZIŚ w dzień wspomnianego już nawiedzenia przez Spirytystyka z Biłgoraju biura byłego ministra o ksywce "czyste ręce 1994"- co za koincydencja przyznajcie sami! - wygłosił quasi orędzie do narodu na falach eteru użyczonego przez radio Zet( warto też odnotować) skupiając się nad przekazaniem swoich rozważań nad kondycją PRemiera Tuska:
"Nie wiem, może jest zmęczony, bo jest trudny czas, ten styczeń w ogóle jest trudny i rok temu było podobne, bo pamięta pani i problem z rozkładem jazdy i problem z raportem MAK... (...) Tak i ten styczeń też jest trudny dla nas, mówię tutaj o całej Platformie, a przede wszystkim o rządzie, bo tych spraw problemowych jest dużo, więc to jest taki kryzys. Trzeba sobie z tym poradzić. Uważam, że potrzebne jest nam więcej energii, nam wszystkim, także jemu.
Także ministrowie powinni go bardziej odciążać, to znaczy prowadzić te sprawy, bo mam takie wrażenie, że za dużo ma na głowie i na barkach swoich, że przejmuje się całą tą sytuacją, że prowadzi, czy koordynuje wiele tych trudnych spraw." Njusacz
Historyczne nieporozumienie Wkrótce nauczyciele historii w szkołach średnich na realizację tematu “Okoliczności wprowadzenia i następstwa stanu wojennego w Polsce” będą mogli przeznaczyć nie – jak do tej pory – średnio trzy godziny lekcyjne, ale – uwaga! – 20 minut. Wszystko za sprawą tzw. reformy Ministerstwa Edukacji Narodowej przygotowanej przez byłą minister Katarzynę Hall, która drastycznie ogranicza liczbę godzin historii w liceach i technikach. Dziś na naukę tego przedmiotu w zakresie podstawowym przypada 150 godzin. Od 1 września 2012 r. będzie to już tylko 60 jednostek lekcyjnych. Nauczyciele historii są załamani i o pospiesznie wprowadzanej reformie mówią krótko: zgroza, wielkie nieporozumienie. Według nich, oznacza to w praktyce likwidację nauczania tego przedmiotu na poziomie podstawowym. I trudno się dziwić tym reakcjom, jeśli porówna się obecną, i tak wcale nie najbardziej komfortową sytuację, z tym, co ma nastąpić za kilka miesięcy.
O rozbiorach i powstaniach w liceum cisza W ślad za redukcją godzin idą poważne zmiany w podstawie programowej. Teraz w liceach na poziomie podstawowym, w pięciogodzinnym cyklu nauczania (tzn. w dwóch pierwszych klasach – po dwie godziny historii tygodniowo i w trzeciej – jedna), tak jak w szkole podstawowej i w gimnazjum, obowiązuje wykład całej historii – od starożytności do współczesności. Ale kiedy reforma wejdzie w życie, materiał omawiany w gimnazjum skończy się na roku 1918, a w szkole średniej będzie przerabiana wyłącznie historia najnowsza. A to oznacza, że wiedza o wojnach, rozbiorach i powstaniach narodowych nauczana będzie wyłącznie w szkole podstawowej i gimnazjum. W tej sytuacji raczej wątpliwym pocieszeniem jest argument, że w drugiej i trzeciej klasie liceum zostanie wprowadzony przedmiot uzupełniający o nazwie “historia i społeczeństwo” składający się z dziewięciu bloków tematycznych z kilku dziedzin: historii, wiedzy o kulturze i wiedzy o społeczeństwie, z którego nauczyciel mógłby sobie wybrać cztery, czyli na przykład: “Kobieta i mężczyzna, rodzina”, “Język, komunikacja i media”, “Wojna i wojskowość” czy “Gospodarka”. Profesor Andrzej Nowak, historyk, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego, wskazuje, że głównym mankamentem nowego przedmiotu jest to, że nie daje on uczniom klas drugich i trzecich liceum żadnego wspólnego kanonu historii Polski i Europy. – W tych klasach można byłoby poważniej, niż jest to możliwe w szkole podstawowej i gimnazjum, przerobić najważniejsze zagadnienia naszej wspólnej przeszłości, dyskutując na konkretnych przykładach znaczenie takich pojęć, jak demokracja, polityka, partie polityczne czy postawa obywatelska – wyjaśnia prof. Nowak.
Zła wola ministerstwa Myli się jednak ten, kto uważa, że te 60 lekcji historii (w zależności od decyzji dyrektora będą to albo dwie godziny tygodniowo w pierwszej klasie, albo po jednej godzinie lekcyjnej w klasie pierwszej i drugiej) to wystarczający czas na realizację przewidzianych podstawą programową zagadnień z historii najnowszej. Pokazuje to chociażby przytoczony na początku temat stanu wojennego. Stanowi on część szerszego zagadnienia: “Rozkład systemu komunistycznego w Polsce – polska droga do suwerenności”, który zawiera jeszcze pięć innych podtematów, a mianowicie: znaczenie pontyfikatu Jana Pawła II dla przemian politycznych w Polsce; przyczyny i skutki wydarzeń sierpniowych 1980 r. oraz rola “Solidarności” w przemianach polityczno-ustrojowych; najważniejsze postanowienia Okrągłego Stołu; przemiany polityczne, społeczno-gospodarcze i kulturowe po 1989 r.; okoliczności i znaczenie przystąpienia Polski do NATO i Unii Europejskiej. Od 1 września 2012 r. nauczyciel na omówienie tych sześciu podtematów będzie miał tylko dwie godziny lekcyjne. Biorąc to pod uwagę, dość groteskowo brzmi argument, że reforma spowoduje, iż poprzez zmniejszenie zakresu materiału uczniowie w szkołach średnich będą mogli dokładniej niż do tej pory poznać historię najnowszą, tym bardziej, że o historii XX wieku będzie się rozmawiało nie z 19-, ale 16- i 17-latkami. A to, zdaniem nauczycieli, jest zasadnicza różnica. Profesor Andrzej Nowak ubolewa, że wysiłki jego i grupy ponad stu innych profesorów historii, trwające już od ponad trzech lat, czyli od momentu wejścia w życie rozporządzenia minister Katarzyny Hall dotyczącego reformy, zostały całkowicie zlekceważone. – Najgorsze jest to, że nie udało nam się przekonać nawet do korekty tego systemu. Zabiegaliśmy o to, żeby uczynić obowiązkowym przynajmniej zestaw tematów określany mianem Panteonu Narodowego. Wówczas wszyscy uczniowie w ostatnich dwóch klasach szkoły średniej mogliby przerobić chociażby rdzeń wspólnej przeszłości Polski w Europie – opowiada prof. Nowak. A to, że nie udało się nawet to, komentuje następująco: – Widać ewidentnie złą wolę ministerstwa w tej sprawie i dążenie do obniżenia poziomu wiedzy historycznej w społeczeństwie. Uważam, że jest to świadome działanie na rzecz destrukcji wspólnoty obywatelskiej Polaków – podkreśla.
Historycy historykom Suchej nitki na “reformie” MEN nie pozostawia również prof. Wiesław Jan Wysocki, historyk Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. – To działalność antynarodowa i antypaństwowa, zagrożenie dla świadomości zbiorowej społeczeństwa – komentuje. Nie wierzy, że jest to działanie przypadkowe, ponieważ przeprowadza się je w czasie, gdy rządzi “ekipa historyków” (Donald Tusk, Bronisław Komorowski, Bogdan Borusewicz). – Jeśli słyszy się, że Polska to nienormalność, to nie może dziwić fakt, że dąży się do oderwania młodego pokolenia od korzeni – od tego, co jest dziedzictwem narodowym i państwowym – ubolewa prof. Wysocki. Tym samym pokoleniem nieznającym swojej historii będzie łatwiej manipulować, co już trwa od dłuższego czasu. – To media decydują o tym, co jest właściwe, a co nie – zwraca uwagę prof. Wysocki. I podaje przykład: – Dziś wielu dziennikarzy z pytaniem o relacje polsko-ukraińskie zwraca się do Związku Ukraińców w Polsce, jako organizacji – ich zdaniem – najbardziej kompetentnej w tych sprawach. Takich przypadków będziemy mieli coraz więcej, tzn. wiedzę o sobie będziemy czerpać z “krzywego zwierciadła”, a obraz, który otrzymamy, będzie coraz bardziej karykaturalny – ostrzega historyk.
Profesor Barbara Otwinowska, historyk literatury i kultury staropolskiej, uczestnik Powstania Warszawskiego i więzień polityczny okresu stalinowskiego, czuje się głęboko poruszona działaniami Ministerstwa Edukacji Narodowej.
– Wszystko zmierza do tego, aby historię Narodu Polskiego traktować, jako nieważną. Odcinanie się od niej jest wyrazem głębokiej niewdzięczności wobec tych, którzy walczyli o nasze dziś. Dla mnie, jako osoby należącej do tzw. pokolenia Kolumbów jest to oburzające – podkreśla. Opowiada, że po wyborach w czerwcu 1989 roku wydawało jej się, iż do historii zacznie się przywiązywać dużo większą wagę, ale bardzo się zawiodła. Jej zdaniem, teraz będzie jeszcze gorzej. – W ten sposób może się spełnić ponura prognoza, że naród, który traci pamięć, traci swoją tożsamość i przestaje być narodem – mówi prof. Otwinowska. Nie może pogodzić się z modnym dziś na szczytach władzy poglądem, że przeszłość jest nieważna, liczy się teraźniejszość i przyszłość. – Jak można budować przyszłość, kiedy się nie wie, kim się jest? – zapytuje. Panujące dziś trendy, w które wpisuje się działanie MEN, według prof. Wysockiego można porównać do ojkofobii (med. zaburzenie osobowości przejawiające się niechęcią, a nawet nienawiścią do rodzinnej, narodowej i cywilizacyjnej wspólnoty osób). W tym przypadku polega ona na pokazywaniu wszystkiego, co polskie, w najgorszym świetle. – O Polsce mówi się najczęściej źle, to my jesteśmy krzywdzicielami i powinniśmy wszystkich za wszystko przepraszać – zauważa.
Ogólnokształcące tylko z nazwy Już dzisiaj w wielu mediach można zaobserwować tendencję, żeby zamiast “naród” używać słowa “społeczeństwo”, próbować wmówić ludziom, że patriotyzm jest prawie tak samo niebezpieczny jak faszyzm, a nawet obarczać Polaków winą za holokaust. Modne jest też mówienie o sobie, że jest się Europejczykiem, a nie Polakiem. Nietrudno przewidzieć, w jakim kierunku rozwiną się te trendy, kiedy historia w szkołach średnich dla większości uczniów, a więc dla tych, którzy nie wybiorą jej na poziomie rozszerzonym, będzie dostępna tylko w pierwszej klasie, i to w “śladowych ilościach”. Co ciekawe, tzw. reforma MEN zakłada zredukowanie liczby godzin nie tylko historii, ale także języka polskiego, biologii, chemii i geografii. Od drugiej klasy następować będzie pełna specjalizacja. Szkoła średnia, której drastycznie okrojony program nauczania tych przedmiotów skończy się w pierwszej klasie, będzie ogólnokształcąca tylko z nazwy. Nie zabraknie za to lekcji języków obcych i wychowania fizycznego. A za parę lat w dorosłe życie wejdzie pokolenie pozbawione tożsamości narodowej, któremu wszystko jedno, w jakim kraju żyje i pracuje, bo liczy się tylko “tu i teraz”. Bogusław Rąpała
Znieczulająca polewa sukcesopodobna Wojna o pokój wchodzi w decydującą fazę. Wskazuje na to choćby informacja z 9 lutego, że bezcenny Izrael, oczywiście korzystając z pośrednictwa szabesgojów, w postaci Wielkiej Brytanii i Turcji, wkroczył do Syrii, gwoli szybszego obalenia tamtejszego tyrana i zastąpienia go naturszczykiem w rodzaju naszego Lecha Wałęsy, który zrobi wszystko, co tylko mu każą, a w szczególności - odwróci sojusze wojskowe. Syryjski tyran, bowiem ma dwustronny sojusz wojskowy ze złowrogim Iranem, który dostarcza mu rakiet krótkiego zasięgu. Tymi rakietami syryjski tyran mógłby zasypać bezcenny Izrael, gdyby tylko bezcenny Izrael spróbował zrobić kuku złowrogiemu Iranowi. W takiej sytuacji jest chyba oczywiste, że demokracja w Syrii cierpi niewypowiedziane katiusze, a tamtejszy tyran, zatwardziały w tyraństwie swoim, ściga się w łotrostwach ze szczęśliwie obalonym tyranem egipskim, szczęśliwie obalonym tyranem tunezyjskim, nie mówiąc już o szczęśliwie zlinczowanym tyranie libijskim - serdecznym przyjacielu naszego generała Wojciecha Jaruzelskiego. Oczywiście Wojciech Jaruzelski między tyrany zaliczony być nie może, bo raz, że choreńki, a po drugie, a właściwie - po pierwsze - jakże tu go zaliczać, kiedy „oddał władzę” lewicy laickiej? Raz na zawsze wyjaśnił to red. Michnik, nakazując „odpieprzyć się od generała”. Do tego rozkazu zastosowali się najposłuszniej przedstawiciele skrajnej prawicy narodowej, co pokazuje, że chociaż centrale mogą być różne, to - chociaż oczywiście na wyższym szczeblu - koordynacja między nimi - wzorowa. Syryjski tyran to co innego. Gdyby z zupełnie innych względów było to możliwe, to już dawno okazałby się gorszy od wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera. Jednakże takiego porównania zastosować nie można, bo podważałoby ono wyjątkowy charakter holokaustu, a na tym dogmacie o wyjątkowości ufundowana została religia holokaustu, mająca być pozorem moralnego uzasadnienia eksploatowania przez starszych i mądrzejszych wszystkich narodów mniej wartościowych. Od czegóż jednak katiusze, jakie cierpi w Syrii demokracja? To też dobry pozór moralnego uzasadnienia, więc komandosi angielscy i tureccy podobno nie walczą bezpośrednio z tamtejszym tyranem, tylko - cokolwiek by to miało znaczyć - „ochraniają” broniących tamtejszej demokracji bezbronnych cywilów, zorganizowanych w Armię Wolnej Syrii, której trzon stanowią „dezerterzy”. Trochę to skomplikowane, ale wojna o pokój, to nie żarty zwłaszcza, gdy trzeba zachowywać mnóstwo innych pozorów. Udział tureckich komandosów w pokojowej wojnie o demokrację w Syrii zwraca naszą uwagę na kwestie finansowe. Turcja, bowiem tradycyjnie spełnia wszystkie prośby o przysługi, jakie kierują do niej Stany Zjednoczone - ale - w odróżnieniu od prezydenta Lecha Kaczyńskiego - zawsze żąda stosownego wynagrodzenia i to w dodatku - z góry. Trudno sobie wyobrazić, żeby teraz było inaczej, a w takim razie lepiej rozumiemy komunikat, jaki niedawno przez otwór gębowy swojej twarzy wydał minister Sikorski informując o swoich rozhoworach z panem Dawidem Harrisem - od lat piastującym godność „dyrektora wykonawczego” Komitetu Amerykańsko-Żydowskiego. Pan Harris „obiecał” ministru Sikorskiemu, że „pomoże” w pomyślnym „załatwieniu” sprawy zniesienia amerykańskich wiz dla Polaków. Skąd pan Dawid Harris ma takie możliwości - o tym sza! - ale fakt, że minister Sikorski zwrócił się o protekcję w tej sprawie akurat do niego pokazuje, iż fałszywe pogłoski, jakoby w Ameryce ogon wywijał psem, jakoby ci wszyscy prezydenci, to tylko rodzaj figurantów, każdego ranka nakręcanych przez przydzielonego kuratora, nie są tak do końca pozbawione podstaw. Według autorów książki „Lobby izraelskie w USA”, Komitet Amerykańsko-Żydowski jest jedną z „kluczowych” organizacji lobby żydowskiego, skupiającego organizacje „szczególnie oddane syjonizmowi i działalności proizraelskiej”. Więc rozumiemy, że pan Harris „sze kręczy” - jak to się mawiało w sferach kupieckich. No dobrze - ale z komunikatu ministra Sikorskiego niepodobna się dowiedzieć, co takiego on obiecał w zamian Dawidowi Harrisowi - bo że coś obiecać musiał, to chyba rzecz pewna? W tej sytuacji jesteśmy skazani na domysły, ale skoro już jesteśmy skazani, to nie krępujmy się, nie żałujmy sobie i śmiało się domyślajmy! Pewne światło na tę sprawę rzuca okoliczność, że pan Dawid Harris, który te obiecanki poczynił ministru Sikorskiemu, to ten sam pan Dawid Harris, który w marcu 2006 roku molestował premiera Marcinkiewicza w sprawie realizacji majątkowych roszczeń żydowskich, szacowanych na 60-65 mld dolarów i nawet uzyskał od niego obietnicę spełnienia tych żądań już „jesienią”. Ujawnienie przeze mnie tego faktu na antenie Radia Maryja wywołało skandal; premier Marcinkiewicz w żywe oczy się wypierał, ale jedna z organizacji przemysłu holokaustu na swojej stronie internetowej całą rzecz potwierdziła. Skoro z pana Harrisa taki wielki przyjaciel Polski, to wypada przypomnieć, że na początku ubiegłego roku Izrael, do spółki z Agencją Żydowską utworzył specjalny zespół do przeprowadzenia „operacji odzyskiwania mienia żydowskiego w Europie Środkowej”. Po drugie - że w lutym ubiegłego roku bawiła w Izraelu delegacja rządu premiera Tuska w pełnym, 55-osobowym składzie - ale nie wiadomo, co tam uradziła z rządem premiera Netanjahu, bo nie ukazał się żaden konkretny komunikat. Odbieram tę powściągliwość, jako informację, że uradzono coś, o czym polska opinia publiczna nie ma prawa się dowiedzieć - no i nie wie. Podobnie w przeddzień wizyty prezydenta Obamy w Warszawie w maju ub. roku, kiedy zaszczycił on swoją obecnością zjazd klubu trzeciego miejsca - otrzymał on dwa jednobrzmiące listy; jeden od Światowego Kongresu Żydów - tego samego, który ustami malwersanta, a swojego sekretarza Izraela Singera groził Polsce „upokarzaniem na arenie międzynarodowej” - a drugi od Komitetu Helsińskiego przy Krongresie USA - żeby „nacisnął” na polskie władze w kierunku realizacji wspomnianych żydowskich roszczeń. Ponieważ uprzejmie nie dopuszczam myśli, by prezydent Obama ośmielił się tego rodzaju polecenia zlekceważyć, to oczywiście sprawa ta musiała być w rozmowach z prezydentem Komorowskim i premierem Tuskiem poruszona - ale znowu nie wiemy, co właściwie uradzono. A skoro nie wiemy, to znaczy, że uradzono coś, o czym za żadne skarby nie można nam powiedzieć. Kiedyś jednak trzeba będzie puścić farbę i obawiam się, że właśnie nadchodzi ta chwila dziwnie osobliwa, kiedy trzeba będzie zapłacić i odsiedzieć - oczywiście w Judeopolonii, jaka zostanie utworzona w ramach postulowanej przez min. Sikorskiego „federacji” na „polski terytorium etnograficznym” na wschód od dawnej granicy niemieckiej z roku 1937. Zatem - nadszedł czas, by przystąpić do szlamowania naszego nieszczęśliwego kraju - a ponieważ w tym momencie niczego ukrywać już się nie da - trzeba tę pełną niewypowiedzianej goryczy pigułę oblać znieczulającą polewą w postaci zniesienia wiz - które poprzebierani za dziennikarzy konfidenci z mediów głównego nurtu przedstawią, jako wielki sukces dyplomacji premiera Tuska. SM
Zentropa Podczas gdy w naszym nieszczęśliwym kraju ekscytujemy się stanem przygotowań do Euro-2012 oraz premiami dla naszych Umiłowanych Przywódców, w państwach poważnych mają inne zmartwienia, a właściwie nie tyle zmartwienia, co projekty. Oto jeszcze w roku 2002 Alexander von Waldow, zastępca przewodniczącego Federalnego Stowarzyszenia ds. Problemów Gospodarczych Wschód, przedstawił projekt ostatecznego rozwiązania kwestii „ziem utraconych” jak nazywają je Niemcy lub „odzyskanych” - jak nazywają je w Polsce. Proponował odłączyć owe ziemie zarówno od Polski jak i Rosji (chodzi o część dawnych Prus Wschodnich, tzw. enklawę królewiecką) i utworzyć z nich rozbrojony i dwujęzyczny, związany z Unią Europejską region Zentropa, pod protektoratem międzynarodowym. Akurat 17 lutego odbywa się w Berlinie konferencja prasowa Stowarzyszenia Właścicieli -Wschód, którego celem jest pokojowe odzyskanie własności przez niemieckich wypędzonych, to nie jest wykluczone, że projekt Zentropa nabierze rumieńców - bo każda myśl raz rzucona w przestrzeń, prędzej czy później znajdzie swego amatora. SM
Samobójcy seryjni Mnożą się oznaki, że nasz nieszczęśliwy kraj może wzbogacić światową jurysprudencję o nową kategorię - seryjnych samobójców. Takim seryjnym samobójcą był np. Ireneusz S., który - zanim taktownie przez telefon zawiadomił rodzinę o swojej śmierci, strzelił do siebie aż trzy, a może nawet cztery razy. Później do grona seryjnych samobójców dołączył "Baranina", a podczas energicznego śledztwa w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika wysyp seryjnych samobójców był wyjątkowo obfity. I kiedy, wydawało się, że wydano rozkaz zmiany modus operandi - by seryjni samobójcy, nawet, jeśli umierają na zawał serca, zostali zastąpieni przez ojcobójców, którzy wcześniej przezornie leczyli się psychiatrycznie - jak grom z jasnego nieba gruchnęła wieść o nagłej i niespodziewanej śmierci pułkownika Leszka Tobiasza, za komuny w WSW, a za demokracji - w Wojskowych Służbach Informacyjnych. Pułkownik Tobiasz 1 marca br. miał zeznawać przed niezawisłym sądem w sprawie ujawnienia "Aneksu" do "Raportu w sprawie działalności Wojskowych Służb Informacyjnych" - ale w związku z tym, że umarł, to już chyba zeznawać nie będzie. Jak wiadomo, Wojskowych Służb Informacyjnych już "nie ma", ale czyż na tym świecie pełnym złości można być czegokolwiek pewnym? Na przykład ateiści twierdzą, że nieba też "nie ma" - ale podczas pogrzebu pani Szymborskiej zachodzili w głowę, co też nieboszczka może teraz wyprawiać w niebie z Ellą Fitzgerald. Znaczy - niby utwierdzają się nawzajem w przekonaniu, że nieba "nie ma", ale co z tego, kiedy widać, że jest - a skoro taki dysonans poznawczy występuje nawet w sprawie nieba, to cóż dopiero w sprawie istnienia lub nieistnienia WSI? Warto odnotować opinię prof. Tadeusza Kotarbińskiego, bądź, co bądź filozofa, według którego "nieistnienie jest atrybutem zaszczytnym". Czy ktoś może żywić jakieś wątpliwości, że komu, jak komu, ale wojskowej razwiedce, która pieczołowicie przygotowała - włącznie ze staranną selekcją kadrową - naszą sławną transformację ustrojową, potem ją pomyślnie dla siebie przeprowadziła, a następnie - nadzorowała i nadzoruje, taki zaszczytny atrybut nie może przysługiwać? Więc, jak wiadomo, WSI "nie ma", ale ta oficjalna nieobecność jest tylko wyższą formą obecności. Gdyby było inaczej, nie potrafilibyśmy odpowiedzieć na pytanie, kto każdego ranka nakręca naszych Umiłowanych Przywódców, by śpiewali z właściwego klucza, kto podaje ton niezależnym mediom głównego nurtu, w których brylują gwiazdy dziennikarstwa w rodzaju "Stokrotki" itp., czy wreszcie - kto prowadzi nasz nieszczęśliwy kraj ku jego przeznaczeniu, wyznaczonemu przez porozumienie Naszej Złotej Pani Anieli, zimnego rosyjskiego czekisty Putina oraz starszych i mądrzejszych. Więc skoro już pułkownik Tobiasz umarł i niezawisłemu sądu niczego już nie powie, jesteśmy skazani na domysły. Skoro jesteśmy skazani, to nie żałujmy sobie, domyślajmy się. Ja na przykład się domyślam, że mógłby opowiedzieć o swojej wizycie u marszałka Bronisława Komorowskiego, dla którego "nie było zaskoczeniem", że jego nazwisko może pojawić się w "Aneksie". W ten brak zaskoczenia chętnie wierzę. Ale czy nazwisko, aby na pewno musiało się tam pojawić w kontekście chwalebnym? Tego oczywiście nie można być pewnym, tym bardziej, że płk Tobiasz miał marszałku Komorowskiemu przedstawić dowody na korupcję w komisji weryfikującej WSI i w ten sposób ją zdyffamować. Gdyby dyffamacja się udała, można by wszystkie informacje z "Aneksu", nawet tę błahą o "Stokrotce", pozbawić wszelkiej wagi jako motywowane politycznie. Ale ktoś starszy i mądrzejszy znalazł rozwiązanie lepsze od tamtej gry operacyjnej. W rezultacie tak się szczęśliwie złożyło, że na skutek katastrofy w Smoleńsku marszałek Komorowski przejął obowiązki prezydenta, a mianowany przezeń prawie natychmiast na szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego generał Stanisław Koziej przejął nad złowrogim "Aneksem" kontrolę. To, po co tu jeszcze potrzebny pułkownik Tobiasz? Pułkownik Tobiasz nie jest potrzebny do niczego, więc cóż innego w tej sytuacji mu pozostało, jak taktownie umrzeć?
SM
A.Vol'ski i James Burnham Ciekawe, że rozmaici alter-globaliści nadal myślą, że walczą z kapitalistami!!! Tymczasem walczą z zawziętymi wrogami kapitalistów, którzy wysiudali kapitalistów z pozycji i z wolna przejmują ich majątki. Poprzez "walkę z GLOBCIem" - na przykład. Ten tekst obiecałem dać już chyba kilkanaście dni temu – z okazji batalii o ACTA – i jakoś mi to wyleciało z głowo. Nadrabiam straty. Otóż żył-był w swoim czasie człowiek o nazwisku Jan Wacław Machajski. Urodził się był w Busku w 1866 – a zmarło Mu się 19 lutego 1926 w Moskwie – własną śmiercią, co w tamtych czasach nie było łatwe dla polityka. JWM był umysłem potężnym i przenikliwym. Uważał się za rewolucjonistę – ale Lenina i Jego bandę bolszewików – a także wszystkich socjalistów – uważał za oszustów. Twierdził (miał, niestety, na oczach marxistowskie czerwmo), że socjalizm nie jest dla robotników, (bo to robotników uważał za sól ziemi...). Twierdził, że ustrój socjalistyczny będzie dyktaturą inteligentów, którzy robotników zgnoją i wyzyskają do imentu. W związku z tym proponował rozwiązanie anarchiczne: strajkować, strajkować i strajkować – tak długo, aż wszystko zbankrutuje. Dlaczego akurat wtedy robotnikom miałoby być dobrze – tego już nie wyjaśniał? Otóż przyznać trzeba, że śp.JWM przenikliwie widział przyszłość. Właśnie ACTA – i poprzednie ustawy – to dyktatura intelektualistów, półinteligentów i ćwierćinteligentów – którzy żyją sobie na posadkach na koszt „Człowieków Pracy”. I kiedy dziś krytykujemy obecny ustrój – to nie zapominajmy o tych dwóch wielkich myślicielach: Janie Wacławie Machajskim (pisał pod ksywką „A.Wolski” albo „A.Vol'ski”) - oraz Jakóbie Burnhamie, który przekonująco wyjaśnił był w książce „Rewolucja Managerów” („Kultura”, Paryż, 1952), że rewolucja nie będzie polegała na tym, że robotnicy obalą kapitalistów – lecz na tym, że z wolna, z wolna, rolę kapitalistów przejmą managerowie – tym się różniący od kapitalistów, że nie odpowiadający swoim majątkiem za prowadzone przez siebie przedsiębiorstwa. I, oczywiście, jak w Ewangelii – zainteresowanych bardziej tym, by zabezpieczyć swój los po spadnięciu ze stołka, niż dobrem przedsiębiorstwa. I to będzie upadkiem ustroju kapitalistycznego. Co właśnie widzimy na własne oczy. Ciekawe, że rozmaici alter-globaliści nadal myślą, że walczą z kapitalistami!!! Tymczasem walczą z zawziętymi wrogami kapitalistów, którzy wysiudali kapitalistów z ich z pozycji i z wolna przejmują ich majątki. Poprzez "walkę z GLOBCIem" - na przykład. Jakób Burnham był trockistą (napisał tę książkę, kiedy już zmądrzał). Ciekawe – że te dwie myśli, te dwa najważniejsze proroctwa, dziś przemilczane, wyszły z mózgów lewicowych myślicieli. Chyba łatwo przekonałbym obydwu do konserwatywnego liberalizmu...A może nie? JKM
Sadzić? Palić? Zalegalizować?!? "Rzeczpospolita". pisze tak:
P. Janusz Korwin-Mikke i p. Janusz Palikot wraz z przedstawicielami Stowarzyszenia Wolnych Konopii domagali się pod Sejmem legalizacji marihuany. "Jak ktoś chce sobie wziąć lekarstwo, tytoń, albo marychę czy wódkę - to jest jego sprawa - chcącemu nie dzieje się krzywda i o tym trzeba pamiętać" - powiedział p. Korwin-Mikke? Nie zgodził się jednak na zaciągnięcie skrętem, co wcześniej uczynił p.Palikot. Istotnie: byłem pod Sejmem na demonstracji marijuanofilów. Sadzić krzaczków nie będę, bom nie sadownik. Palić nie będę – bo nie lubię. Owszem: zaciągnąłbym się demonstracyjnie - ale naprawde mnie to odrzuca. Tym bardziej, że szlug był jakiś brudny i uzywany... A poza tym nie popieram palenia marijuany. Ale - suum bonum cuique. Natomiast hasło „zalegalizować” budzi we mnie głębokie zawstydzenie. Wstydzę się, że po 50 latach walki o Wolność dopuściłem do tego, że Polska okupowana jest przez państwo, które może mi „zalegalizować” cokolwiek. Jak to: „zalegalizować”? Jak w ogóle wolny człowiek może dopuścić do siebie myśl, że jacyś faszyści, komuniści czy inni socjaliści będą mieli prawo „zalegalizować” mi np. oddychanie? Albo picie wody. Albo palenie marijuany. Albo picie wódki. Albo jedzenie soli. W normalnym państwie obowiązuje zasada „chcącemu nie dzieje się krzywda” - i mam prawo pójść do apteki i kupić sobie cokolwiek dusza zamarzy. Jak kupię truciznę i zażyję – no, to moja strata, a społeczeństwo stało się lepsze, bo pozbyło się jednego idioty; albo desperata, który jutro mógłby skoczyć z dziesiątego piętra zabijając przy okazji trzech przechodniów? Kiedyś p.Donald Tusk był liberałem i głośno wrzeszczał: „Wszystko, co nie szkodzi innym, powinno być dozwolone!”. JE Donald Tusk zdradził liberalizm – tak samo jak śp.Lech Kaczyński zdradził III RP podpisując Traktat Lizboński. Tego drugiego już dosięgła ręka Boska... JKM
Kojarzenie wizerunków, czyli socjotechniczne zabawy w “Szkle kontaktowym” Skoro „Walterownia” po wizerunku Hitlera umieszcza ni z gruszki, ni z pietruszki obraz z Jarosławem Kaczyńskim i nie przeprasza, czego to dowodzi? Czy wiedzą Państwo, co znaczy oddziaływanie na podświadomość (tzw. przekaz podprogowy)? Percepcja podprogowa, jak podaje Wikipedia, to „oddziaływanie na mózg informacji bez jego świadomości ich spostrzegania”. Są to bodźce wzrokowe lub słuchowe, „które trwają zbyt krótko, by mogły zostać świadomie zarejestrowane (w przypadku percepcji wzrokowej oznacza to bodźce trwające krócej niż 0,04 sekundy) albo są zamaskowane innymi bodźcami”.
4 lutego „Szkło kontaktowe” trenowało chyba techniki działań podprogowych, gdyż to, co pokazano w materiale filmowym, było doprawdy zastanawiające. Oto dwaj panowie rozmawiają o Rosji i demonstracjach przeciwko Putinowi. Gość programu prezentuje film dokumentalny z takiej manifestacji. Jeden z protestujących trzyma osobliwą planszę. Kamera pokazuje ją nam z bliska. Widzimy twarz Hitlera, troszeczkę zmodyfikowaną na podobieństwo twarzy Putina (w czasie 1:16 trwania filmu z zapisem tego programu). To podobieństwo widać jednak dopiero po dłuższym przyjrzeniu się. Na pierwszy rzut oka jest to po prostu Hitler. W kolejnej sekundzie (czas 1:17) pojawia się … Jarosław Kaczyński! Czyżby był na tej demonstracji? Ależ skąd! Kaczyński przemawia z jakiejś mównicy. Kolejna sekunda – to już panowie w studiu. Ani słowa o bohaterze sprzed chwili. Po co ta zbitka: Hitler-Kaczyński? Czy TVN próbowała działania podprogowego, tylko montażyście omsknęła się ręka i dlatego kadr z Jarosławem Kaczyńskim trwał aż sekundę? Obraz podprogowy powinien wszak trwać najwyżej 47 milisekund – aby trafił do podświadomości, ale żeby oczy go nie wypatrzyły. Może jednak TVN uznał, że jego widzowie mają mózgi do tego stopnia przeżarte przez tłuszcz z chipsów, jedzonych w trakcie „Tańca z gwiazdami”, że przekaz podprogowy jest zbyt subtelny. Być może, w obliczu spadku notowań ulubionej partii, przyjęto strategię: „Łopatą do głowy”. Oczywiście, można zastosować prostsze wytłumaczenie: tuż po materiale na pasku pojawia się tekst „Gdzie jest Prezes? Może na nartach?” Tak więc realizator mógłby powiedzieć: „Ojej, wielkie rzeczy. Pomyłka w czasie realizacji. Nie zsynchronizowaliśmy obrazu z tekstem”. Niestety, w głowie oglądającego zostaje zbitka Hitler-Kaczyński. W dodatku postać prezesa PiS-u pojawia się akurat w chwili, kiedy w studiu padają słowa: „Wizerunek Hitlera wszędzie jest jasny, kojarzony”. Skoro „Walterownia” po wizerunku Hitlera umieszcza ni z gruszki, ni z pietruszki obraz z Jarosławem Kaczyńskim i nie przeprasza, czego to dowodzi? Na pewno wielkiej bezczelności oraz pogardy dla wszystkich, którzy głosowali na partię Kaczyńskiego i na niego samego. „Patrzcie – zdają się mówić tefauenowscy „dziennikarze”. – Zrobimy, co chcemy, i ujdzie to nam na sucho”. Niestety, zdaje się, mają rację. Choć fragment programu jest zamieszczony na stronie internetowej, nie wywołał wielkiego oburzenia. Być może, dlatego, że zaglądają tam przede wszystkim „swoi”. Mam nadzieję, że to się zmieni i TVN przeprosi za to, czego się dopuścił. AlicjaS
Jerzy Polaczek ujawnia tajny aneks umowy pomiędzy Narodowym Centrum Sportu a Rafałem Kaplerem
- Kontrakt dla Prezesa Narodowego Centrum Sportu ustalony przez Ministerstwo Sportu przejdzie do historii “kontraktów” w Polsce (…). Pani Minister Sportu powinna wyłącznie skierować sprawę do Prokuratury – trudno dyskutować nad jego kryminalna treścią… – komentuje Jerzy Polaczek. Aneks do kontraktu zawarty 16 września 2009 r., w którym wyłącza się JAKĄKOLWIEK (pkt 4 aneksu) odpowiedzialność Prezesa NCS z tytułu sprawowania funkcji inwestora zastępczego budowy Stadionu Narodowego i jednocześnie gwarantowanie mu wypłaty ponad półmilionowej “PREMII”, jest przesłanką do wszczęcia postępowania karnego z tytułu niegospodarności i wydatkowania środków publicznych.
Ten “ANEKS” dotyczy również Wszystkich (!) członków Zarządu NCS i spółki PL.2012. Przypomnę, iż oprócz wynagrodzeń Zarządu NCS – podmiot ten pobiera prowizję w wysokości 3% wartości kontraktu – od sumy kontraktu na budowę stadionu Narodowego tj.ok.1.760 mld zł, (co najmniej 45 mln zł). Warto pamiętać, iż np.prowizja inwestora zastępczego (wynagrodzenie za zarządzanie budową) lotniska w Modlinie (wartość kontraktu ok. 400mln zł) wynosi…0.15%!, a wynagrodzenie z tego samego tytułu firm nadzorujących budowę A-2(Stryków -Konoptopa – ok. 100km) to 1,1% (wartość kontaktu 2,99mld zł! - prowizja za zarządzanie budową to ok. 32mln zł). Pani Minister Sportu powinna wyłącznie skierować sprawę do Prokuratury – trudno dyskutować nad jego kryminalna treścią….
Ujawniam tajny aneks umowy Kaplera! Poniżej zamieszczam skany tajnego aneksu umowy zawartej pomiędzy Narodowym Centrum Sportu, a Rafałem Kaplerem!!! Umowa została tak skonstruowana, że nawet gdyby np. z jakiegoś powodu aresztowano pana Kaplera nie wykluczałoby to przyznania ponad półmilionowej premii. Jerzy Polaczek
Rząd złamał konkordat Rząd prowadzi do destabilizacji stosunków z Kościołem. Jeśli jednostronnie zdecyduje się zlikwidować Fundusz Kościelny lub wprowadzi w tej sprawie poprawki – złamie prawo. Konkordat i Konstytucję RP. Rząd złamał już konkordat, likwidując Komisję Majątkową. “Nasz Dziennik” dysponuje opinią najwybitniejszego znawcy prawa konkordatowego w Polsce ks. prof. Józefa Krukowskiego z KUL, z której wynika, że wszelkie zmiany związane z tym tematem muszą być rozwiązywane na drodze dwustronnej umowy między Stolicą Apostolską a Polską. Konkordat z 1993 roku zachował w mocy regulacje ustawowe dotyczące sytuacji majątkowej i finansowej Kościoła katolickiego obowiązujące w momencie jego podpisania. Stąd też wszelkie w nich zmiany powinny być uzgodnione w formie nowej umowy międzypaństwowej. Mówi o tym art. 22 konkordatu. Ten tryb nie został zastosowany przy likwidacji Komisji Majątkowej. W ten sam jednostronny sposób strona rządowa chce obecnie postąpić z Funduszem Kościelnym. – Teraz władze RP idą niejako za ciosem i chcą popełnić kolejny błąd, a tym samym ponownie złamać konkordat – mówi ks. prof. Krukowski. – Wszyscy wówczas zobaczymy, że państwo polskie lekceważy prawo międzynarodowe i jest niewiarygodnym partnerem – dodaje. Zgodnie z prawem sprawą powinna zająć się specjalnie powołana w tym celu komisja konkordatowa, w której składzie znaleźliby się zarówno eksperci ze strony Kościoła, jak i rządu. Ten zespół powinien wypracować wspólny projekt, który stanowiłby załącznik do umowy, jaka zostałaby podpisana przez ministra, i to nie ministra administracji i cyfryzacji, tylko ministra spraw zagranicznych oraz przedstawicieli Episkopatu Polski, specjalnie upoważnionych przez Stolicę Apostolską. To nie mogą być konsultacje, ale porozumienie dwustronne. Sprawa likwidacji Funduszu Kościelnego nabrała rozgłosu po interpelacji posłanki PiS Marii Nowak dotyczącej Komisji Majątkowej i ewentualnej likwidacji Funduszu Kościelnego. W odpowiedzi wiceminister administracji i cyfryzacji Piotr Kołodziejczyk stwierdził, że przygotowywany w resorcie projekt ustawy przewidywać będzie zmianę dotychczasowego Funduszu Kościelnego i że zostanie on poddany jedynie konsultacjom, w trakcie, których m.in. “władze zwierzchnie związków wyznaniowych” będą mogły przedstawić swoje stanowisko. Wiceminister Kołodziejczyk nie widzi potrzeby zmiany konkordatu. Powołuje się na ustawę z 13 października 1998 roku, która została uchwalona bez zastosowania trybu przewidzianego przez Konstytucję RP. Posłanka PiS Maria Nowak uważa, że odpowiedź wiceministra jest niewystarczająca. Chce, aby ustosunkował się do niej sam premier Donald Tusk, dlatego wystosowała już kolejną interpelację. – W exposé sam mówił, że w przypadku zmian w Funduszu Kościelnym potrzebna jest zmiana konkordatu, a dziś pracownicy rządu mówią, że zmiany mogą pochodzić jedynie od strony rządu – zauważa posłanka. W interpelacji pyta też, dlaczego w swoim wystąpieniu premier połączył likwidację Komisji Majątkowej z likwidacją Funduszu Kościelnego, którego działalność opiera się na zupełnie innych przepisach. Na czym mają polegać zmiany w projekcie ustawy i kiedy prace nad nimi zostaną upublicznione? – Chcę to usłyszeć z ust premiera. Kiedy już otrzymam odpowiedź, poinformuję wszystkich Polaków – zapewnia “Nasz Dziennik” posłanka PiS. Strona kościelna przypomina rządzącym jeszcze jeden fakt – Fundusz Kościelny to nie tylko kwestia ubezpieczeń osób duchownych. Dotyczy również działalności charytatywnej i troski o zabytki. Zdaniem ks. prof. Wiesława Wenza, kierownika Katedry Prawa Kanonicznego i Wyznaniowego Papieskiego Wydziału Teologicznego we Wrocławiu, zapowiedzi wiceministra rządu Tuska oznaczają “nierówność traktowania duchownych i Kościoła wobec prawa i wobec ustaw”. – Państwo chciało pozbawić tego, co Kościół posiadał ze sprawiedliwości i z prawa naturalnego, czym zarządzał i co miał do dyspozycji. Pozbawiono Kościół źródła finansowania swoich dzieł – przypomina prof. Wenz. Jak wyjaśnia, ubezpieczenia duchownych to tylko część kosztów pokrywanych z Funduszu Kościelnego.
– To jest zaledwie cząstka. Fundusz dotyczy również spraw związanych z innymi formami działalności charytatywnej i troski o zabytki – to nie jest tylko troska o ubezpieczenie, jakiego ludzie Kościoła przez ponad 50 lat byli pozbawieni – argumentuje profesor. Małgorzata Pabis
Kompromitacja Kongresu Polonii Amerykańskiej Władze Kongresu Polonii Amerykańskiej (Polish American Congress), organizacji skupiającej część Polonii w USA, wydały oświadczenie, w którym podkreślają swoje “neutralne” stanowisko w sprawach wyjaśniania katastrofy smoleńskiej i nieprzyznania miejsca na cyfrowym multipleksie dla Telewizji Trwam. Niepodległościowe środowiska polonijne, w tym klub “Gazety Polskiej” w Chicago, zapowiadają już protest. Oświadczenie – co charakterystyczne: tylko w języku angielskim – zostało zamieszczone wczoraj na stronie internetowej Kongresu. W komunikacie czytamy m.in.:
W ostatnich tygodniach niektóre osoby poprosiły Kongres Polonii Amerykańskiej o zajęcie stanowiska w sprawach bliskich ich sercu. [...] Sprawa strasznej katastrofy lotniczej w Smoleńsku, która pochłonęła życie tak wielu ludzi, nadal jest bliska wielu osobom, a wiele teorii dotyczących przyczyn tragedii pozostaje tematem żywych dyskusji ciągnących się od czasu katastrofy. Stanowisko Kongresu Polonii Amerykańskiej (PAC) na temat kwestii związanych z katastrofą w Smoleńsku prezydent zostało omówione na posiedzeniu Rady Dyrektorów PAC w październiku 2011 r., kiedy liczne dyskusje doprowadziły do wydania zalecenia, że PAC nie powinien bezpośrednio lub pośrednio angażować się w tę sprawę. Kongres Polonii Amerykańskiej zachowuje bezstronność w tej sprawie. Podobnie neutralne stanowisko Kongres Polonii Amerykańskiej zajmuje w sprawach dotyczących wniosku fundacji Lux Veritatis o prawo do nadawania cyfrowego w Polsce. Trudno nie zauważyć, że oświadczenie Kongresu nastąpiło tuż po wizycie w USA i Kanadzie Antoniego Macierewicza – przewodniczącego sejmowego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej. Polityk PiS został entuzjastycznie przyjęty przez Polonię, co z pewnością musiało zaniepokoić przedstawicieli rządu RP w Stanach Zjednoczonych i inne osoby, żywo zainteresowane w utrwalaniu rosyjskiej wersji wydarzeń. Niestety – okazało się, że wśród tych ostatnich znalazły się osoby zasiadające we władzach najważniejszej amerykańskiej organizacji polonijnej.
KOMENTARZ BIBUŁY: Niestety, bez przeprowadzenia lustracji – obejmującej również wszystkie organizacje polonijne w USA – dalej będziemy świadkami: albo bierności wobec wydarzeń w Kraju, albo antypolskich działań. Większość zdrowo myślących Polaków na emigracji już przy pierwszym zetknięciu się z tworem o nazwie “Kongres Polonii Amerykańskiej” otrzymuje lekcję, że chodzi o fasadową organizację skupiającą garstkę klakierów niemających pojęcia o Polsce i Jej problemach oraz nieinteresującą się Polonią. Ten przestarzały i w praktyce nieistniejący twór, zarządzany jest najczęściej przez dziwne a tajemnicze postaci, ludzi spragnionych – nawet tej lokalnej – władzy, chorych społeczników, których działalność nie wychodzi poza obręb swojego klubu oraz wszelkiej maści pożytecznych idiotów. Górę organizacji łączą jeszcze topniejące pieniążki Związku Narodowego Polskiego i ubezpieczalni oraz wartość nieruchomości poszczególnych oddziałów organizacji – w praktyce, upadające i rozwalające się szopy, których świetność oglądali emigranci przed 60 laty. Wszystkich łączy jednak jedno: uwielbienie do wystawnych kolacji, bali związkowych, zabaw tanecznych oraz spotkań, obrad i kongresów – z których nigdy nic nie wynika. Niezalezna
Operacja Smoleńsk Zadbano o to, by cała uwaga skupiona została na Siewiernym. Tymczasem odpowiedzi na pytania o 10 kwietnia należy szukać na warszawskim Okęciu. Do dziś nie wiemy, co się tam działo, nie wiemy ile samolotów wystartowało z lotniska wojskowego (…). Więcej, w prasowych agencjach fotograficznych, co mamy potwierdzone, nie ma śladu, by prezydent z Okęcia wylatywał. Nie ma ani jednego zdjęcia z wylotu Lecha Kaczyńskiego do Smoleńska, mimo że była to podróż szczególna. Z Julią M. Jaskólską i Piotrem Jakuckim, dziennikarzami zajmującymi się sprawą tragedii smoleńskiej, rozmawia Marek Bober
- Na Państwa stronie internetowej można znaleźć informację, że przygotowujecie książkę na temat katastrofy smoleńskiej z 10 kwietnia 2010 r. Pytanie: po co, skoro jak się wydaje, prawie wszystko w tej sprawie jest jasne, a książek wyszło kilkanaście?
Julia M. Jaskólska: – Otóż, nic nie jest jasne, a im dalej od tragedii tym więcej znaków zapytania. Problem tkwi także w tym, że prawie wszystkie książki uwiarygodniają rosyjską wersję zdarzeń i to niezależnie od tego, czy lansują one tezę o „pancernej brzozie” i o zwykłym „wypadku z winy pilotów”, czy mówią o „zamachu”. Odgrywana jest upiorna komedia przed społeczeństwem, a w rzeczywistości sprawa największej tragedii w powojennej Polsce jest zamiatana pod dywan przez Platformę Obywatelską, obóz prezydencki i partie „porozumienia z Rosją za wszelką cenę”, symbolizowanego przez uścisk Putina z Tuskiem w Smoleńsku nad zwłokami prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Tak jak przy katastrofie gibraltarskiej, tak i tu nie wiemy jak było, ale wiemy, że było zupełnie inaczej niż tam się to przedstawia. Więcej, podobnie jak przy śmierci gen. Władysława Sikorskiego, tak i tu nie wiadomo nawet czy katastrofa w ogóle miała miejsce. I nie jest to żadne nasze widzimisię, ale chłodna analiza faktów. Niech Pan zwróci uwagę, że nie ma żadnych dowodów jednoznacznie potwierdzających fakt, że na lotnisku Siewiernyj 10 kwietnia 2010 r. rozbił się rządowy Tupolew 154M o numerze 101 z prezydentem RP Lechem Kaczyńskim na pokładzie. Mamy do czynienia z jakimś koszmarnym pseudośledztwem, w którym przesłuchuje się kolejnych świadków, a tak naprawdę nie bada się nic – ani wraku, ani oryginałów tzw. czarnych skrzynek, ani nie przeprowadza się niezbędnych ekshumacji, mimo wniosków rodzin. To postępowanie jest fikcją, niebywałym skandalem! Zginął prezydent kraju, a nie robi się nic by tajemnicę jego śmierci rzetelnie wyjaśnić. Wiemy, że brzmi to jak bajka o żelaznym wilku, ale tak jest.
Piotr Jakucki: Podobnie jak m.in. znany niemiecki ekspert od terroryzmu Gerhard Wisniewski, dostrzegamy duże analogie do prowadzonej pod tzw. fałszywą flagą operacji Northwoods z lat 60., która prawdopodobnie została także wykorzystana w 2001 r. w Shanksville. Mówiąc w największym skrócie chodzi o to, że uwagę opinii publicznej skupiono na polance smoleńskiego lotniska, jako na „miejscu katastrofy”, a być może polską delegację zlikwidowano w innym miejscu. Wiele poszlak na to wskazuje. Bardzo duże wątpliwości ma też tutaj np. profesor Jacek Trznadel, znany sowietolog, inicjator powołania Polskiej Fundacji Katyńskiej oraz autor apelu do premiera Donalda Tuska o powołanie międzynarodowej komisji mającej wyjaśnić przebieg wydarzeń z 10 kwietnia 2010 r. Według niego zarówno w raporcie MAK, w raporcie Millera jak i „Białej księdze” Antoniego Macierewicza nie ma „niezbywalnego stwierdzenia, dowodu, że rozbite fragmenty wraku tupolewa na Siewiernym są na pewno częściami samolotu, który tego dnia rano wyleciał z delegacją prezydencką z Okęcia”. Jednak to, co chcę podkreślić, to fakt, że nie ma suwerennego polskiego śledztwa smoleńskiego. Postępowania prokuratorskie określane tym mianem są parodią. Nie opierają się na badaniu dowodów rzeczowych, a jedynie na danych otrzymanych od Rosjan. Przecież nawet tak ostatnio nagłaśniana ekspertyza krakowskiego instytutu im. Jana Sehna dokonywana była na kopiach. A jaką wartość dowodową mają badania kopii nie musimy chyba przekonywać.
- Czy Państwo nie przesadzają? Na lotnisku w Smoleńsku leży jednak wrak samolotu, są zapisy czarnych skrzynek, czy komputera pokładowego, zapisy TAWS i FMS były badane przez Amerykanów, nie wykazano żadnych fałszerstw…
PJ: Porównaliśmy dobrze ponad sto katastrof różnego typu samolotów w różnych warunkach geograficznych i i pogodowych. W żadnej nie zdarzyło się, by jednocześnie na miejscu wypadku nie można było znaleźć kokpitu, przedziału pasażerskiego, foteli, nie paliło się paliwo, nie było huku rozbijającego się samolotu, choć w Smoleńsku powinny były wylecieć szyby, czy rowu w podmokłym gruncie. Z kolei, jak to się stało, iż pęd powietrza lądującego tupolewa nie porwał całej sterty różnych rupieci, które leżały pod brzozą, drewnianych szop znajdujących po prawej stronie od drzewa i jakim to cudem ocalało niezniszczone ptasie gniazdo na wysokości domniemanego uderzenia? No i ta „pancerna brzoza”, która spowodowała pęknięcie skrzydła… od tyłu jak wykazał ukraiński bloger vlad-igorew. Takich „cudów” smoleńskich jest więcej, w zasadzie są same cuda. A co do zapisów, to wbrew obiegowej opinii można je poddać obróbce, tak jak to zrobili w latach 90. Chińczycy i Rosjanie odczytując polską czarną skrzynkę zamontowaną w chińskim tupolewie. Amerykanie, wbrew obiegowej opinii, nie sporządzali jakichkolwiek własnych ekspertyz na przykład przesądzających o autentyczności zapisów FMS i TAWS, a jedynie odczytali to, co podesłał im MAK.
JMJ: Nie wspomniałeś o jednym. Na miejscu nie było ciał ofiar, o czym mówił na przesłuchaniu przed Zespołem Macierewicza m.in. Sławomir Wiśniewski. Owszem, ponoć któryś z pracowników Kancelarii Prezydenta widział na miejscu korpus bez głowy, ubrany w sweter. Na jednym ze zdjęć, wykonanych przez fotoreporterów rosyjskich – a warto podkreślić, że zdjęcia z miejsca katastrofy są wyłącznie rosyjskie i to w dobie telefonów komórkowych z aparatami foto i możliwością nagrywania filmów wideo – widać trupa w walonkach na nogach. Czy Pan założyłby sweter i walonki jadąc oddać hołd rodakom pomordowanym przez Sowietów w Katyniu?
- Pamiętam, poruszaliście Państwo obszernie te sprawy w „Rozmowach niedokończonych” w Telewizji Trwam i Radiu Maryja w sierpniu ubiegłego roku. Ale przecież kokpit tam był, widać go na wizualizacji komputerowej, przedstawionej właśnie przez zespół ministra Antoniego Macierewicza, było również zaprezentowane jego zdjęcie.
JMJ: Tak, nawet bloger Free Your Mind, który od początku zajmuje się wnikliwym analizowaniem przyczyn i okoliczności tragedii smoleńskiej, i chyba jako pierwszy w Internecie postawił teorię dwóch miejsc, lub – by użyć sformułowania Wiktora Suworowa – „maskirowki”, a teraz opublikował w sieci książkę „Czerwona strona księżyca”, szczegółowo analizującą wydarzenia sprzed prawie dwóch lat, uznał nas niemalże za pionierów przedstawienia tej koncepcji w mediach. No, ale bez przesady (śmiech). Wracając do Pana pytania. Z naszych ustaleń wynika, że kokpitu – który zgodnie z raportem MAK miał ulec całkowitemu zniszczeniu (a jednocześnie rosyjscy badacze ustalili nawet takie szczegóły jak ułożenie dłoni pilotów na wolancie!) - na miejscu zdarzenia nie było w ogóle. Jako zbyt charakterystyczny i różniący się elektroniką od standardowej kabiny pilotów Tupolewa 154M, a także od drugiej rządowej „tutki” był nie do podrobienia, jeśli przyjmiemy za słuszną koncepcję Gerharda Wisniewskiego o inscenizacji katastrofy? Na marginesie, czy znany jest Panu fakt, że w polskim raporcie Millera na zdjęciu, jako kokpit „101” funkcjonował ten ze „102”? Gdzie się podziały zdjęcia tego pierwszego? Identyczna, co z kokpitem, sytuacja jest z ponad czterdziestometrowej długości przedziałem pasażerskim, który prawie całkowicie zniknął, łącznie z fotelami, które były charakterystyczne dla tej maszyny i inne niż w samolotach rejsowych. To, co przedstawiane jest, jako kokpit, jest tak naprawdę dolną przednią golenią podwozia tupolewa, wraz z fragmentem poszycia kadłuba i schowanymi dwoma reflektorami do lądowania. Tymczasem zgodnie z transkryptem zapisu dźwiękowego z kabiny pilotów z 8:39,17 reflektory te zostały… wysunięte i zapalone co najmniej 9 kilometrów od pasa. Zaś, co do zdjęcia kabiny pilotów, to jak Pan pamięta, było ono przedstawiane w lipcu ubiegłego roku przez Antoniego Macierewicza i „Gazetę Polską” w Warszawie, jako sensacja, jako niepublikowana dotąd nigdzie fotografia. Tyle tylko, że jest ono żywcem wzięte z upublicznionego pół roku wcześniej rosyjskiego raportu MAK, ze strony 91. Ręce opadają. My 10 kwietnia, podobnie jak większość Polaków, zapamiętamy na całe życie. Byliśmy wówczas w Toruniu. Prowadziłam akurat zajęcia w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej, gdy Piotr przesłał mi smsa z informacją o wypadku. Wiadomość otrzymałam dokładnie w chwili, w której właśnie chciałam porozmawiać ze studentami, by pomogli znaleźć jakiś spokojny pub, w którym będzie wieczorem transmitowany mecz Barcelona-Real, jako że jesteśmy fanami futbolu hiszpańskiego i takich piłkarskich uczt nie opuszczamy. Potem wiadomo… Cały ten dzień, tak my jak i nasi znajomi, moglibyśmy przytoczyć niemal minuta po minucie. Tymczasem urzędnicy Kancelarii Lecha Kaczyńskiego, będący w Katyniu i na Siewiernym, nie pamiętają prawie nic. W ich wspomnieniach nie padają godziny, jest tylko niesprecyzowane „później”, „w tym czasie”, „zaraz po”. Zupełnie jakby znaleźli się w dziurze czasowej lub zgubili zegarki. Wystarczy przeczytać dostępne stenogramy z wysłuchań przed zespołem Macierewicza.
PJ: Zadbano o to, by cała uwaga skupiona została na Siewiernym. Tymczasem odpowiedzi na pytania o 10 kwietnia należy szukać na warszawskim Okęciu. Do dziś nie wiemy, co się tam działo, nie wiemy ile samolotów wystartowało z lotniska wojskowego. Dziwnym trafem, tak jak w Smoleńsku, tak i tu zepsuł się monitoring. Więcej, w prasowych agencjach fotograficznych, co mamy potwierdzone, nie ma śladu, by prezydent z Okęcia wylatywał. Nie ma ani jednego, podkreślam, ani jednego zdjęcia z wylotu Lecha Kaczyńskiego do Smoleńska, mimo że była to podróż szczególna, nie mówiąc już, że prezydenta fotografuje się ze względów bezpieczeństwa. Żadnych fotografii, także w archiwum Polskiej Agencji Prasowej, z konferencji prasowej z sali odlotów, z płyty lotniska, z trapu, w końcu z wnętrza maszyny. A to przecież standard. Z innych podróży prezydenta Kaczyńskiego, a potem Komorowskiego, ale i np. premiera Tuska możnaby uzbierać całkiem niezłą kolekcję. Tu nic, jakby na Okęciu wojskowym nic się nie działo. My jednak wiemy, że o 7.27 „jakiś” tupolew wystartował. Jednak, kto był na jego pokładzie i dokąd leciał… Przypomnę, że z fragmentu rozmowy w Centrum Operacji Powietrznych, wynika, że oprócz tupolewa i jaka dziennikarskiego, był jeszcze jeden Jak-40 pilotowany przez gen. Błasika. Jeśli zestawimy to z pierwszymi komunikatami rzecznika Ministerstwa Spraw Zagranicznych Piotra Paszkowskiego, o tym, że w Smoleńsku rozbił się Jak-40 z prezydentem RP, to znaków zapytania pojawia się coraz więcej. Na dziś „wiemy, że nic nie wiemy”, mimo że propaganda wmawia nam, że jesteśmy bliscy ustalenia przyczyn. Jedyne, o czym mamy pojęcie, dzięki pracy zespołu Antoniego Macierewicza, to rosyjska gra dyplomatyczna, która doprowadziła do rozdzielenia wizyt i polityka ekipy Tuska w stosunku do Lecha Kaczyńskiego. Tu znamy winnych: Tuska, Komorowskiego, Sikorskiego, czy Bogdana Klicha. Jednak błędne byłoby przypuszczenie, że nasza książka będzie koncentrować się na samym zdarzeniu. Śmierć Lecha Kaczyńskiego i towarzyszących mu osób należy widzieć, bowiem w kontekście geopolitycznym. Śp. prezydent RP, jako niekwestionowany przywódca regionu i zwolennik Europy suwerennych narodów był niewątpliwie niewygodny między innymi dla Rosji. Wspomnę tu tylko o osi Warszawa-Praga, Lech Kaczyński stał na drodze do odbudowy pozycji imperialnej Kremla i ułożenia na nowo stosunków z Zachodem. Myślę tu np. o koncepcji rosyjsko-unijnego Związku Europy, przedstawionej przez jednego najbardziej wpływowych doradców Putina, Siergieja Karaganowa. Po 10 kwietnia, gdy władzę przejęli „ich ludzie w Warszawie”, przeszkody zniknęły. Tym łatwiej, że jeszcze trzy lata temu w okresie najgłębszego rozpoczętego przez prezydenta Baracka Obamę „resetu” w stosunkach z Rosją, Europa Wschodnia i Środkowa została przez Waszyngton ponownie oddana na wyłączność Rosji. Pozbawiona silnych liderów stałaby się łatwiejsza do podporządkowania. Przykład Polski, analiza polityki wewnętrznej i zagranicznej prezydenta Komorowskiego i ekipy Tuska, jednoznacznie tego dowodzą.
- Chodzi o słynny już pakt fiskalny?
JMJ: Nie tylko. Można jeszcze wymienić berlińskie wystąpienie Radosława Sikorskiego, będące de facto hołdem złożonym Angeli Merkel, zmianę kursu wschodniego wraz z rezygnacją z suwerennej polityki w Unii Europejskiej, uzależnienie energetyczne od Rosji…
PJ: … a także nominacje i awanse po 10 kwietnia, które objęły osoby odpowiedzialne za tragedię smoleńską. Przypomnę, że na stopień generała dywizji awansował Marian Janicki, szef BOR, który z rąk ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego otrzymał także Odznakę Honorową Bene Merito, przyznawaną za… „za działalność wzmacniającą pozycję Polski na arenie międzynarodowej”. Gwiazdkami generała brygady nagrodzono także zastępcę Janickiego, płk. Pawła Bielawnego, zdymisjonowanego w tych dniach po tym jak prokuratura postawiła mu zarzuty za Smoleńsk, oraz Krzysztofa Parulskiego, do niedawna Naczelnego Prokuratora Wojskowego i zastępcę Prokuratora Generalnego. Do łask wracają wojskowi powiązani z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi, które – jak wiadomo – faktyczną centralę miały w Sowietach, a ich faktyczną rolę w państwie przedstawił „Raport z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych”. Szefem prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego jest gen. Stanisław Koziej, który w sierpniu 1987 r. był na zabezpieczanym przez GRU kursie Sztabu Generalnego ZSRR. Był wówczas członkiem egzekutywy PZPR, a jako żołnierz I Zarządu Sztabu Generalnego w latach 1978-81 brał udział w opracowaniach planu ataku wojsk UW na państwa Europy Zachodniej. Jako ciekawostkę dodam tylko, że już, jako szef BBN zaprosił na uroczystości XX-lecie Biura generała KGB Nikołaja Patruszewa, sekretarza Rady Bezpieczeństwa prezydenta Rosji i przyjaciela Władimira Putina, wcześniej dyrektora KGB, a w latach 1999-2008 dyrektora FSB, a więc w okresie tajemniczych wybuchów i zamachów na rosyjskie osiedla, otrucia radioaktywnym polonem Aleksandra Litwinienki, czy zamordowania dziennikarki Anny Politkowskiej? Tuż przed publikacją tzw. raportu Millera Patruszew spotkał się w Sopocie z premierem Donaldem Tuskiem, a kilka miesięcy wcześniej rozmawiał o Smoleńsku z Koziejem. Jeśli dodamy do tego chociażby intensywne odprawy służb polskich i rosyjskich, to widzimy skalę odwrócenia azymutów w naszej polityce.
JMJ: Dlatego też słowa prezydenta Bronisława Komorowskiego z kampanii prezydenckiej, że w porozumieniu z premierem została uzgodniona data wyjścia z NATO należy uznać wyłącznie za pomyłkę freudowską. Jesteśmy członkiem NATO jedynie na papierze, w istocie o sprawach naszej armii decydują dziś oficerowie z akademii radzieckich, którzy w przeszłości zostali być może przewerbowani. Przykład dwóch rówieśników o jakże innych drogach kariery zawodowej. Gen. Franciszka Gągora poległego 10 kwietnia 2010 r., absolwenta studiów strategicznych w Akademii Obrony NATO w Rzymie i typowanego na wysokie stanowiska w Sojuszu, zastąpił na stanowisku szefa Sztabu Generalnego gen. Mieczysław Cieniuch, absolwent Akademii Wojsk Pancernych ZSRR w Moskwie w 1982 r. oraz Akademii Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej w Moskwie w 1992 r. Można, więc powiedzieć, że nowy – stary układ docenił swoich.
- Prowadzicie Państwo stronę internetową. Nie ma na niej wyłącznie bieżącej publicystyki, ale także postanowiliście utworzyć archiwum własnych tekstów, publikowanych przez Panią m.in. w „Naszym Dzienniku”, a przez Pana w „Naszej Polsce”. Nie żałujecie, że ten okres życia zawodowego się skończył?
JMJ: W obu przypadkach, jak to się dyplomatycznie mówi, wyczerpała się formuła współpracy. I na tym poprzestańmy. Jeśli zaś chodzi o stronę, to po prostu w dzisiejszym świecie, zdominowanym, jak przewidział to McLuhan, przez media gorące, szybkość obiegu informacji jest decydująca, a nic szybszego od Internetu jeszcze nie powstało. W świecie mediów, choć nie tylko – a tego niestety często się jeszcze nad Wisłą nie rozumie – coraz ważniejszą pozycję ma ten, kto ma własny portal internetowy, własną stację radiową, czy telewizyjną. Ten przekaz nie daje się zamknąć w ramy urzędowej cenzury, decydującej, o czym można informować, a o czym nie, tu nie ma kagańca poprawności politycznej. Stąd tak wielki na całym świecie protest przeciwko regulacji ACTA, która sprowadza się do nałożenia, pod pozorem zabezpieczania praw autorskich, kagańca neocenzury. Nie inaczej jest w przypadku Telewizji Trwam i Radia Maryja. Decyzje Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji eliminujące telewizję toruńską z szerokiej przestrzeni publicznej, poprzez nieobjęcie jej procesem cyfryzacji są właśnie atakiem na wolność słowa. Mediom o. Tadeusza Rydzyka, które kształtują postawy chrześcijańskie i patriotyczne, które są interaktywne, i nie tylko prowadzą działalność informacyjną, ale także formacyjną udało się skutecznie przełamać monopol medialny spod znaku, użyję skrótu myślowego, Adama Michnika i spółki. Stąd od początku ich istnienia są obiektem ataków propagandowych i politycznych ze strony ugrupowań szeroko rozumianego salonu i jego mediów z „Gazetą Wyborczą” na czele. Nie dało się unicestwić radia i telewizji szykanami prawnymi i personalnymi, no to teraz znalazła się kolejna okazja: zmiana na rynku mediów. Mamy nadzieję, że Telewizja Trwam wyjdzie z tego obronną ręką, tym bardziej, że w jej obronie stanął nie tylko Episkopat Polski, czy dziennikarze o naprawdę różnych preferencjach politycznych, ale także Polonia, w tym amerykańska, która właśnie w tych dniach zorganizowała manifestacje żądając od KRRiT zmiany decyzji. A to Polonia bywała zwykle najlepszym narzędziem nacisku. Tak chociażby jak przy wejściu Polski do NATO. Mamy całkiem pokaźny dorobek dziennikarski, też niepoprawny politycznie, a więc poszerzający zakres wolności słowa w Polsce. Postanowiliśmy dzielić się nim za darmo, by umożliwić zapoznanie się z naszymi tekstami jak najszerszej grupie ludzi. Dlatego zrezygnowaliśmy np. z płatnego archiwum. Nie będziemy jednak ukrywać, że prowadzenie strony, jak i zajmowanie się publicystyką, wymaga nakładów finansowych, tym bardziej, że z czasem chcemy rozszerzyć formułę naszej działalności. Z tego też względu chcielibyśmy zwrócić się do czytelników „Kuriera” z prośbą o wsparcie finansowe. Szczegóły podajemy na stronie, można dokonać przelewu elektronicznego, czy dokonać wpłaty poprzez PayPal. Mamy nadzieję, że nasza prośba spotka się ze zrozumieniem. I z góry dziękujemy.
Wywiad opublikowany w „Kurierze Chicago” z 17-23.02.2010 Za: Jakuccy.pl
Zakłady Chemiczne Rudniki kupią Niemcy Niemiecki Dr Wöllner Holding GmbH & Co.KG z siedzibą w Ludwigshafen kupi Zakłady Chemiczne Rudnik. Właśnie nastąpiło parafowanie projektu umowy sprzedaży akcji spółki. Resort skarbu próbował sprzedać Rudniki już od kilku miesięcy. Spółka znajduje się w dobrej sytuacji finansowej. W 2010 roku zarobiła „na czysto” 16,2 mln zł, przy przychodach na poziomie 90 mln zł. Jest jednym z liderów na rynku krzemianów, rozwija produkcję, znaczną jej część eksportuje. Pomimo tego już dwie firmy wycofały się z procesu prywatyzacyjnego, a postępów rozmów z dwoma kolejnymi nie widać. Jako pierwsza zakup spółki Rudniki rozważała niemiecka spółka Dr.Wöllner Holding GmbH & Co.KG z Ludwigshafen. Niemcy chemicznej firmie przyglądali się cztery tygodnie i zrezygnowali. Następnie prawo udziału w negocjacjach na zasadach wyłączności od 10 października do 8 listopada 2011 r. otrzymał PCC SE. Jednak już 28 października 2011 r. PCC SE pisemnie odwołał dalsze spotkania negocjacyjne.Od kilku tygodni ponownie w grze byli Niemcy. Dlaczego tak trudno było sprzedać tę dobra wydawałoby się spółkę? Nasz rozmówca z MSP wskazuje na trzy problemy w przypadku Rudnik. Po pierwsze kwestia opcji. Również i ta spółka popadła w tarapaty w wyniku operacji na rynku walutowym. Zadłużenie z tego powodu ma wymiar kilkudziesięciu milionów złotych. Drugi problem to hałda. Na terenie Rudnik przez ponad ćwierć wieku funkcjonowała kopalnia. Pozostałością jej pracy jest hałda. Choć zabezpieczona, to istnieje ryzyko, że nowe przepisy prawa w przyszłości mogą ją kazać zutylizować, co może być bardzo kosztownym działaniem. Trzeci problem to nieuregulowane kwestie prawne. Podczas przejmowania po wojnie zakładu przez państwo doszło do naruszenia przepisów. Efekt – sprawa sądowna i wpis w księdze wieczystej. Dariusz Malinowski
Unia Europejska – banda rozbójników? Ile razy słyszeliśmy, że demokracja jest wartością nadrzędną i że nie istnieją żadne zasady ważniejsze niż konstytucja i prawo państwowe? We Włoszech słyszeliśmy to wielokrotnie 29 stycznia 2012 roku, w związku ze śmiercią byłego prezydenta republiki Oscara Luigiego Scalfaro, o którym mówiono, że był zawsze wierny prymatowi konstytucji. W wywiadzie udzielonym Vittorio Messoriemu Scalfaro bronił podpisów złożonych w 1978 roku pod ustawą dopuszczającą aborcję. Podpisał się pod nią przewodniczący Izby Deputowanych Giovanni Leone, premier Giulio Andreotti i odpowiedni ministrowie – wszyscy należący do Chrześcijańskiej Demokracji. Utrzymywali oni, że “nie mogli zrobić nic innego, jak podpisać tę ustawę”, ponieważ w demokracji przestrzeganie prawa jest “powinnością” (“Śledztwo na temat chrześcijaństwa”, SEI, Turyn, 1987, s. 218). Takie pojmowanie prawa, którego najwybitniejszym teoretykiem był w XX wieku austriacki prawnik Hans Kelsen (1881-1973), legitymizuje porządek legislacyjny jedynie “wydajnością prawną” danej normy bądź praktyką jego stosowania. Koncepcja ta neguje istnienie metafizycznego porządku wartości, który przekracza prawo pozytywne stanowione przez ludzi. Benedykt XVI jednak w swoim orędziu wygłoszonym w niemieckim parlamencie 22 września 2011 roku skrytykował wprost pozytywizm prawny Kelsena, wskazując, że z tej właśnie koncepcji wyrósł narodowy socjalizm. Nadrzędne wobec systemu prawnego stworzonego przez człowieka jest prawdziwe prawo będące prawem naturalnym, zapisane – jak mówi święty Paweł (Rz 2, 14) – w ludzkim sercu i sumieniu.
“Tam, gdzie panuje wyłącznie rozum pozytywistyczny – a tak jest w znacznym stopniu w przypadku naszej świadomości publicznej – stwierdził Ojciec Święty – klasyczne źródła poznania etosu i prawa są wyłączone “z gry”. Jest to sytuacja dramatyczna, która interesuje wszystkich i która wymaga dyskusji publicznej”. Benedykt XVI przypomniał, zatem zdanie św. Augustyna: “Czymże są, więc wyzute ze sprawiedliwości państwa, jeśli nie wielkimi bandami rozbójników?”. Tak się zdarza i taka tragiczna sytuacja miała miejsce w XX wieku, kiedy oddzielono, a następnie przeciwstawiono siłę normy prawnej prawu Boskiemu i naturalnemu. W tym wypadku państwo stało się instrumentem destrukcji prawa. W Unii Europejskiej, podobnie jak w innych wielkich instytucjach międzynarodowych, nadrzędnym źródłem prawa jest norma produkowana przez prawodawcę. Na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci, w oparciu o tę zasadę, prawodawcy ustanawiają subiektywne “nowe prawa”, takie jak legalizacja aborcji czy układów homoseksualnych, zastępując nimi tradycyjne prawa człowieka zakorzenione w niezmiennym i obiektywnym prawie naturalnym. Co się jednak dzieje, kiedy suwerenny naród poprzez swoich prawodawców ustanawia normy stojące w sprzeczności nie z prawem naturalnym, ale z wolą innych osób wytwarzających normy? Taka sytuacja miała miejsce 1 stycznia 2012 roku, kiedy to weszła w życie nowa konstytucja węgierska, zatwierdzona większością 2/3 głosów przez Zgromadzenie Narodowe 18 kwietnia 2011 roku i podpisana 25. dnia tego samego miesiąca przez prezydenta republiki Pala Schmitta. Logika wskazywałaby na to, że Unia Europejska powinna podejść z szacunkiem do norm ustanowionych i chcianych przez przeważającą większość narodu węgierskiego. Tymczasem jednak Unia ogłosiła wszczęcie procedury karnej wobec władz w Budapeszcie z powodu “autorytarnych” kroków, jakie podjął rząd Viktora Orbána przy wprowadzaniu w życie nowej konstytucji. “Nie chcemy – zadeklarował przewodniczący Komisji Europejskiej José Manuel Barroso – żeby cień wątpliwości naruszył szacunek dla wartości i demokratycznych praw w jakimkolwiek kraju Unii Europejskiej”. Oficjalnie punktami zapalnymi nowej konstytucji węgierskiej stały się następujące sprawy: ograniczenie autonomii banku centralnego, obniżenie wieku emerytalnego sędziów oraz ograniczenie niezależności urzędu ds. ochrony danych osobowych. Inne zagadnienia były w rzeczywistości zwykłymi oskarżeniami. Ksiądz biskup János Székely, biskup pomocniczy diecezji Esztergom-Budapeszt, w wywiadzie dla Radia Watykańskiego 14 stycznia br. powiedział, że ataki Brukseli i sporej części europejskiej opinii publicznej były spowodowane tym, że rząd węgierski postanowił zagwarantować w nowej ustawie zasadniczej kraju zasadę obrony życia, małżeństwa i rodziny. Rzeczywiście, nowa konstytucja uznaje rodzinę za “bazę konieczną do przetrwania narodu”, deklarując, że “Węgry będą chronić instytucję małżeństwa rozumianego, jako związek małżeński mężczyzny i kobiety”, oraz obiecuje, że “życie ludzkie będzie chronione od momentu poczęcia”. Ten ostatni zapis, mimo iż nie odnosi się bezpośrednio do problemu legalizacji aborcji, otwiera możliwości do wymuszenia dyscypliny odnośnie do tego zagadnienia poprzez odwołanie się do prawa zapisanego w ustawie zasadniczej. Ponadto konstytucję otwiera wezwanie do Boga, a węgierski herb narodowy przywołuje Świętą Koronę i Świętego Stefana, historyczne symbole węgierskiego dziedzictwa chrześcijańskiego. W Węgry wymierzono środki wielorakiego rodzaju. Po pierwsze – są to sankcje ekonomiczne, egzekwowane poprzez dyktat Europejskiego Banku Centralnego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego oraz poprzez presję agencji ratingowych. Na Węgrzech dług publiczny pozostał na poziomie 75 proc. produktu krajowego brutto, a wskaźnik bezrobocia nie przekracza 11 procent. Europejski Bank Centralny i Międzynarodowy Fundusz Walutowy odmawiają udzielania Węgrom pożyczek, a agencje takie jak Fitch, Standard & Poor´s czy Moody´s Investors Service obniżyły Węgrom rating z kategorii “poziomu inwestycyjnego” do kategorii “junk”, czyli – inaczej mówiąc – “śmieciowej”. W konsekwencji w styczniu różnica w rentowności obligacji węgierskich i niemieckich wyniosła aż 8,5 proc., wartość forinta spadła, a próby rządu, aby wprowadzić na rynek europejski obligacje państwowe, nie powiodły się. Do szantażu ekonomicznego doszły także groźby prawne. Parlament Europejski, na czele, którego stoi obecnie socjalista Martin Schulz, słynny ze swojego nieumiarkowania, zdecydował wystąpić do Komisji Europejskiej o ukaranie przed sądem europejskim konstytucji i praw wprowadzonych przez rząd Orb,ána jako sprzecznych z traktatami europejskimi – aż do uruchomienia procedury przewidzianej w artykule 7 traktatu lizbońskiego, odbierającej prawo głosu rządom nierespektującym fundamentalnych zasad UE. Wszystkim tym działaniom towarzyszy także agresywna kampania medialna oczerniająca Węgry na arenie międzynarodowej i manifestacje organizowane przez partie lewicowe i wspierane przez międzynarodowe organizacje pozarządowe, przez Instytut Eötvös oraz przez spekulanta finansowego węgierskiego pochodzenia – George´a Sorosa. Parafrazując świętego Augustyna i Benedykta XVI, można zapytać:
Jeśli naruszy się prawo naturalne, co będzie odróżniać Unię Europejską od wielkiej bandy rozbójników?
Prof. Roberto de Mattei historyk, Uniwersytet Cassino Tłum. Agnieszka Żurek
Zmiany bez umiaru Co zrobić, gdy nie ma co robić? Ten dylemat musiał trapić twórców założeń do planowanej nowej ustawy Prawo o miarach, które mają trafić wkrótce pod obrady rządu. Solidarność nie zostawia na „założeniach” suchej nitki. Mowa przede wszystkim o tej części, która dotyczy terenowej administracji miar. Co prawda twórcy „założeń” wspominają, że „najogólniejszym celem nowej ustawy” ma być stworzenie „systemu metrologicznego odpowiadającego światowym standardom i odzwierciedlającego potencjał gospodarczy” Polski, a także lepsze wykorzystanie tego potencjału „dla zwiększenia konkurencyjności polskiej gospodarki oraz poprawy, jakości życia polskich obywateli”, ale po ich lekturze widać, że prawdziwy cel jest najpewniej inny. Nowe, proponowane rozwiązania miałyby przynieść prawie 7 mln zł rocznie oszczędności. Pomijając sposób wyliczenia tych milionów Mirosław Wnorowski, przewodniczący MKK Solidarności Administracji Miar i Administracji Probierczej, zastanawia się, czy nowe prawo przyniosłoby jakiekolwiek oszczędności, ewentualnie, komu by je przyniosło. Wszak użytkownicy przyrządów pomiarowych, serwisy, firmy, ale i zwykli ludzie poniosą większe koszty.
– Te propozycje zmarnują wieloletni dorobek polskiej metrologii – podkreśla Wnorowski. Urząd miar stoi na straży rzetelnego metra, litra i kilograma od 1919 r. Poseł na Sejm II RP Andrzej Wierzbicki, w latach 20 ub. wieku, u zarania tego rodzaju administracji mówił: „Urząd Miar stwarza wokoło obrotu gospodarczego to czyste powietrze, którego nie czujemy, bo nim ciągle oddychamy, ale gdybyśmy je stracili – odczulibyśmy, jakim jest błogosławieństwem”. Jak uważa przewodniczący, za sprawą autorów „założeń”, mielibyśmy szansę tę stratę odczuć. Dlatego nie wolno do ich przyjęcia dopuścić.
Miary dla każdego Administracja miar w Polsce jest trzystopniowa: jest Główny Urząd Miar, dziewięć urzędów okręgowych i prawie 60 obwodowych z siedzibami w większych miastach. Urzędy okręgowe i obwodowe, czyli terenowa administracja miar, zajmuje się m.in. legalizacją przyrządów pomiarowych (wag, odmierzaczy paliw, zbiorników pomiarowych, wodomierzy, liczników energii, taksometrów, analizatorów spalin, manometrów do kół pojazdów itd.), wzorcowaniem i ekspertyzami przyrządów pomiarowych. Z tych usług korzysta każdy, choć nie musi tego wiedzieć, czy zwracać na to uwagę. Według „założeń”, terenowa służba miar uległaby wyraźnemu okrojeniu. Z 58 obwodowych urzędów zakłada się pozostawienie tylko 14 oddziałów zamiejscowych.
– Przewidywane 7 mln zł oszczędności jest nierealne, bo zwiększą się koszty delegacji, transportu wzorców, czas na dojazdy. A redukcja zatrudnienia – ma pracować prawie 150 osób mniej – to słabszy nadzór nad użytkowaniem przyrządów pomiarowych – mówi Mirosław Wnorowski. – To nie tylko kwestia utrudnienia legalizacji przyrządów, ale także nadzoru i kontroli. A kontrolujemy m.in. stacje paliw, sklepy, zakłady produkujące towary i firmy paczkujące.
Skórka nie jest, jego zdaniem, warta wyprawki.
– Administracja miar to służba społeczeństwu, a nie fabryka pieniędzy. Użytkownicy przyrządów i serwisy poniosą większe koszty, urząd oddali się od nich o kilkadziesiąt kilometrów. Tyle będą musieli jechać, by zalegalizować np. wagę. Tyle będą musieli jechać urzędnicy miar, by zalegalizować urządzenia, które nie dają się przewozić – mówi przewodniczący. Klient urzędu poważnie się zastanowi, czy jechać z wagą sto kilometrów do legalizacji, tracąc pół dnia i paliwo, czy zlekceważyć legalizację, poczekać, aż przyjadą kontrolerzy i ukarają go 100 czy 200 zł mandatu.
To, po co likwidować?! „Założenia” proponują wykorzystanie instytucji partnerstwa publiczno-prywatnego dla tworzenia prywatnych laboratoriów akredytowanych na bazie likwidowanych urzędów terenowych. W tych samych „założeniach” stwierdza się, że owe urzędy posiadają odpowiednią bazę, sprzęt i wykwalifikowany personel…
– Jeśli urzędy to posiadają, to po co je likwidować?! – pyta Mirosław Wnorowski.
W terenowej administracji miar pracuje około 1000 osób. Rocznie dają budżetowi 55 mln zł, przy wydatkach rzędu 80 mln zł, ale przy niezmienionym od 2004 r. cenniku za usługi. Są – jak podkreślają związkowcy z Solidarności – jedną z najtańszych w utrzymaniu gałęzi administracji publicznej w Polsce. Rozumiemy potrzebę zmian, uporządkowania zakresu kompetencji, racjonalizacji wykorzystania urządzeń i pracowników, stworzenia warunków rozwoju metrologii naukowej itp. – mówi Wnorowski. – Tego wymaga nowoczesne państwo. Jednak propozycje z „założeń” to klasyczne wylanie dziecka z kąpielą, likwidacja służby miar na rzecz prywatnych podmiotów. Może być zagrożona rzetelność pomiarów i uczciwość w obrocie.
Szukaj wiatru w polu Gdy w 2010 r. Solidarność zapoznała się z „założeniami”, przygotowanymi przez specjalny zespół utworzony w Ministerstwie Gospodarki, nie pozostawiła na nich suchej nitki.
– Doprowadziliśmy najpierw do spotkania w Głównym Urzędzie Miar, potem interweniowaliśmy, m.in. za pośrednictwem posła Krzysztofa Jurgiela, żeby założenia zostały zmienione – mówi Wnorowski. Przed rokiem Komitet Rady Ministrów przekazał „założenia” do dalszych prac w resortach gospodarki i finansów. Jesienią ub.r. związkowcy z Solidarności Administracji Miar i Administracji Probierczej zapoznali się z poprawionymi „założeniami” – i bardzo się zdziwili, bo zmiany były niewielkie.
– Nie sądziliśmy, że po tamtych interwencjach, resort gospodarki nadal będzie forsował „założenia”, które w skutkach mogą doprowadzić do likwidacji terenowej administracji miar – mówi Zdzisław Wąsowicz, przewodniczący komisji zakładowej Solidarność przy Okręgowym Urzędzie Miar w Warszawie, z siedzibą w Białymstoku. – Sądziliśmy, że założenia będą głęboko konsultowane ze środowiskami użytkowników, producentów czy właścicielami serwisów. Niestety... Związkowcy próbują interweniować i nagłaśniać problem. Na odpowiedź czeka interpelacja pos. Krzysztofa Jurgiela w tej sprawie. Próbują interweniować też inni parlamentarzyści, w tym senator Włodzimierz Cimoszewicz, ZR Podlaskiego „S” wydał specjalne stanowisko. W ubiegłym tygodniu w obwodowym urzędzie w Białymstoku odbyło się spotkanie związkowców, pracowników administracji miar, przedstawicieli producentów przyrządów pomiarowych i parlamentarzystów. Jego uczestnicy byli zgodni: likwidacja terenowej administracji miar doprowadzi do istotnego zwiększenia kosztów ich działalności.
Lepsza nowela Zlikwidowany ma być m.in. urząd, w którym odbywało się to spotkanie.
– Żaden urząd w Polsce nie ma takiego zakresu sprawdzeń, jak my. Sprawdzamy ponad 80 rodzajów przyrządów, ok. 13 tys. sztuk przyrządów jest legalizowanych rocznie, wzorcujemy 2 tys. przyrządów. Mamy nowoczesną pracownię fotometrii, pracownię ciśnienia, przepływów, istnieje nowoczesna pracownia akustyki – mówi Zdzisław Wąsowicz. – Z powodzeniem moglibyśmy stać się okręgowym urzędem. Tymczasem administracja miar ma w ogóle zniknąć z Białegostoku. Jeśli nie propozycje z „założeń”, to co w zamian? Wnorowski ma konkretną propozycję: dla zachowania spójności systemu metrologicznego i administracji miar w Polsce lepsza byłaby np. tzw. mała nowelizacja Prawa o miarach.
– Likwidowałaby stanowiska naczelników, jako organów terenowej administracji miar i obwodowe urzędy, które stałyby się oddziałami zamiejscowymi okręgów. A tworzenie lub ewentualna likwidacja oddziałów zamiejscowych byłaby w gestii prezesa Głównego Urzędu Miar. Byłoby to rozwiązanie racjonalne i ekonomiczne, pozwalające na szybkie dostosowanie liczby oddziałów do lokalnych potrzeb – mówi przewodniczący. Jak zaznacza, w GUM też powinny być poczynione zmiany. Dziś jest to jednostka budżetowa, ma problem z pozyskiwaniem funduszy. To warto zmienić. Związkowcy próbowali interweniować za pośrednictwem parlamentarzystów w Ministerstwie Gospodarki. Odpowiedziano im, że założenia jeszcze niczego nie przesadzają, że szczegółowe rozwiązania byłyby do załatwienia już na etapie pisania ustawy, a potem w parlamencie.
– To nas, oczywiście, nie przekonuje, bo wiemy, że opracowany jest plan pracy przewidujący, że do czerwca „założenia” mają być przyjęte przez rząd, a do końca roku ma zostać napisana ustawa. Nie będzie raczej czasu na konsultacje i zmiany – mówi przewodniczący Wnorowski. Działać trzeba już teraz, najwyższy na to czas.
Wojciech Dudkiewicz
Państwo RABUJE rodziny, na które nie łoży Rząd nie wycofa się z wyższych podatków dla rodzin Sejm odrzucił w piątek zgłoszony przez PiS projekt ustawy dotyczący zwrotu VAT na ubranka dla niemowląt i obuwie dziecięce. Anna Sobecka (PiS) mówiła, że państwo nie powinno zarabiać na rodzinach, na które nie łoży. Resort finansów zapewniał, że polityka rodzinna jest ważna dla rządu. Za odrzuceniem projektu ustawy dotyczącego zwrotu niektórych wydatków związanych z zakupem odzieży i dodatków odzieżowych dla niemowląt oraz obuwia dziecięcego głosowało 222 posłów, 213 posłów było przeciw, a czterech wstrzymało się od głosu. Poseł Anna Sobecka (PiS) powiedziała przed głosowaniem, że stanowisko koalicji rządzącej, aby projekt odrzucić, jest głęboko niesprawiedliwe i nieracjonalne.
"Unia Europejska, aczkolwiek krępuje polskie rodziny dyrektywą podwyżki VAT-u do 23 proc., daje jednocześnie możliwość zwrotu tych pieniędzy dla polskich rodzin" - mówiła. Powołując się na informacje Komisji Europejskiej, wskazała, że w Polsce mamy najniższe zasiłki, a dzieci polskie przeżywają największą biedę. "Uważam, że rząd polski, jeśli nie łoży na polskie rodziny, to nie ma prawa zarabiać na polskich rodzinach" - tłumaczyła. Pytała, czy prawdą jest, że budżet państwa na podwyżce VAT z 7 proc. do 23 proc. (na ubranka dla niemowląt, która nastąpiła 1 stycznia 2012 r. - PAP) wzbogaci się o 160 mln zł. Wiceminister finansów Maciej Grabowski zapewnił, że polityka rodzinna jest ważna dla rządu, a najlepszym dowodem na to jest podwyżka o ponad 40 proc. zasiłków rodzinnych, które nie wzrastały przez wiele lat, także za poprzednich rządów. "Zamierzamy wkrótce złożyć projekt podwyżki ulg rodzinnych dla rodzin wielodzietnych o 50 proc." - mówił. Jego zdaniem narzędzia pewne i zrozumiałe w polityce społecznej są znacznie lepsze niż niezrozumiałe, pracochłonne i kosztochłonne, jak propozycja PiS związana ze zwrotem VAT od ubranek dla niemowląt. Dodał, że przepisy unijne nie pozwalają Polsce ubiegać się w tym przypadku o tzw. środek specjalny, czyli odstępstwo od stosowania dyrektywy.Wniosek o odrzucenie projektu zgłosili w czwartek podczas pierwszego czytania w Sejmie posłowie PO i PSL. Zdaniem autorów projektu, zmiany wyszłyby naprzeciw oczekiwaniom społecznym oraz potrzebom rodzin wychowujących dzieci. Projekt regulował zasady zwrotu osobom fizycznym części wydatków poniesionych na zakup odzieży i dodatków odzieżowych dla niemowląt oraz obuwia dziecięcego, związanych z podwyżką stawki VAT na te artykuły z 7 proc. do 23 proc. od 1 stycznia 2012 r. Założono, że zwrot wydatków, finansowany z budżetu państwa, przysługiwałby rodzicom lub opiekunom prawnym dzieci w wieku do 13 lat, którzy w sumie na ten cel wydali nie mniej niż 200 zł brutto i nie więcej niż 3000 zł brutto. Jeżeli dana osoba miałaby pod opieką więcej niż jedno dziecko w wieku 0-13 lat, to łączna suma wydatków nie mogłaby być większa niż iloczyn kwoty 3000 zł i liczby dzieci. Zwrot dokonywany byłby na podstawie faktury VAT wystawionej na daną osobę. Kwota zwrotu byłaby równa 69,57 proc. kwoty podatku VAT wynikającej z faktur i miałaby podlegać zaokrągleniu do pełnych złotych. Wnioskodawcy przewidywali, że koszty wynikające z wprowadzenia ustawy wyniosłyby ok. 20 mln zł, ale ostateczna kwota byłaby uzależniona od liczby osób, które skorzystałyby z możliwości zwrotu. Według resortu finansów propozycje PiS nie były skierowane do najbiedniejszych rodzin, ale do średnio i lepiej zarabiających, poza tym rozwiązanie to byłoby drogie z punktu widzenia państwa. Aleksander Piński
CH-W1, CH-W2, CH-W3 Nie wiedziałem do końca jak do sprawy podejść, więc uznałem, że podejdę humorystycznie. Z jakichś, bliżej nieznanych mi powodów pod moimi wpisami pojawiają się emocję tam, gdzie ich być nie powinno. Dochodzenie do prawdy jest procesem racjonalnym, w którym stosuje się zupełnie inne instrumenty niż te stosowane w dramatach i tragediach. Ta odmienność narzędzi nie zanika nawet wtedy, kiedy przedmiotem badania są dramaty i tragedie. Wyobraźmy sobie, że dwie grupy badaczy zajmują się pewnym zagadnieniem. Niech to będzie na przykład zbrodnicza działalność jakiegoś łagru gdzieś na Kamczatce. Jedna grupa badaczy studiuje dokumenty, które wpadły w ręce drugiego imperium w drodze przewerbowania czekisty, inna zajmuje się sposobami, jakimi czekiści maskowali łagier sugerując światu, że łagier to jest ogród botaniczny. Prawda jest jedna, więc badacze w końcu odsłonią jej większy lub mniejszy kawałek, a wyniki ich badań nie mogą być niespójne. Ale co mogą zrobić czekiści, którzy nie chcą by świat dowiedział się, że ze słynnym ogrodem botanicznym na Kamczatce jest coś „nie halo”? Jedyne, co mogą zrobić zakładając, że badacze są „poza zasięgiem”, to próbować opóźniać publikowanie ich prac i siać zamęt, a jedną z jego form jest skłócanie. Mało, kto pamięta, ale jakiś czas temu różni mniej lub bardziej znani blogerzy otrzymali maila od jednego wybitnego polityka, w którym to mailu ten polityk stanowczo i dość obcesowo zażądał zaprzestania prowadzenia dociekań. Mail był ładny miał wszystkie nagłówki, adres się zgadzał, a okazało się, że wyszedł z serwera z Czech, a pod ładnym nagłówkiem krył się anonim. Zrobiłem kwerendę większości dyskusji, w czasie, których dochodziło do konfrontacji i mogę stwierdzić, że te konfrontacje w większości przypadków bywały wywoływane sztucznie; czasami ich powodem było wielkie serce przyćmiewające rozum. Swego czasu z apelem o zaprzestanie głupich i szkodliwych fikołków wystąpiła 1maud (znana zresztą wszystkim z imienia – Małgosia), ale nie do końca dotarło, choć powinno, bo choćby ze względu na wkład pracy i na wagę Jej pisania, powinna być dla nas wszystkich autorytetem. Rzadko zabieram głos w sprawach dotyczących salonu24 i relacji między blogerami. Salon jest, działa, jest dla mnie, dla innych Blogerów, dla Czytelników. Mój blog to jest jak moja własna gazeta, zgoda? Spróbujcie pójść do szacownej instytucji na Czerskiej i zażądać, by na każdym egzemplarzu gazety było dopisane: „Wujek Adam jest gupi”. Wyśmieją was. Spróbujcie pójść do jakiejkolwiek gazety, którą ktoś wydaje nakładem czasu i pieniędzy i zażądać, żeby zamieściły (choćby odpłatnie) deklaracje o treści dokładnie przeciwnej ich linii, temu, o co walczą i w co wierzą. Jak się chce wyrażać swoje opinie publicznie, to trzeba założyć medium i się komunikować. Jak się chce na słupie ogłoszeniowym nakleić ogłoszenie, to się wykupuje miejsce na słupie i się wiesza, a nie dopisuje mazakiem na czyimś ogłoszeniu: „Nie uczta Baltazara, Baltazar już umi, przyjdźta do mnie do szynku lepi”. Wbrew temu, co się wielu tutaj wydawało, nie na tym polega wolność słowa, i ja swojego prawa do niebycia słupem ogłoszeniowym różnych grup zamierzam bronić do upadłego. Więc proszę bardzo o wpisy dotyczące mnie i tego, co ja napisałem. A teraz koncyliacyjnie. Jak wczoraj opowiedziałem jestem po lekturze części książki FYM-a, czekam na resztę, postaram się zrecenzować. Sposób jej napisania, umieszczeni przypisów, jest przykładem tego jak się powinno prowadzić rozumowanie w oparciu o zebrany materiał poszlakowy i analizować zeznania świadków. Są też tam hipotezy, i te hipotezy trzeba falsyfikować, (ponieważ już raz się spotkałem, że jakieś matoły mylą falsyfikację z fałszowaniem wyjaśniam – falsyfikowanie to sprawdzanie, czy hipoteza jest prawdziwa czy nie, voila jak się komuś nie chce guglać:
„Falsyfikacja (łac. falsum – fałsz) – jest to odmiana jednego zrozumowań zwanegosprawdzaniem. Termin ten rozpowszechniony został za sprawąkrytycznego racjonalizmu Karla Poppera.Wnioskowanie falsyfikujące przebiega według schematumodus tollendo tollens:
Przesłanki: 1) Teoria T implikuje jednostkowe zdarzenie obserwacyjne o. 2) Zdarzenie obserwacyjne o nie zachodzi.
Wniosek: Teoria T jest fałszywa (nieadekwatna).” za wikipedią)
A teraz przedstawię przykład tego, w jaki sposób obie metody badawcze mogą prowadzić do takich samych wniosków. Pan profesor Binienda przeprowadził badania numeryczne, z których mu wyszło, że brzoza nie tnie skrzydła. Ponieważ nikt nie podważył tych badań przeprowadzając własne (żałosne zawodzenia „naukowców”, że nie dostali od profesora programu, który on kupił, albo danych, które założył, świadczą o tym, że mamy do czynienia ze specjalistami, ale ale z innej branży), więc dopóki nikt innymi badaniami numerycznymi nie wykaże, że jednak tnie, to na dzisiejszy stan rozwoju nauk (u mnie 17 luty 2012, godz 12:40 GMT) nie tnie. FYM z kolei gromadził wszystkie dostępne materiały, które na polance smoleńskiej zostały zarchiwizowane. Poniżej wklejam jeden z przykładów tej archiwizacji (Mam nadzieję, że za zgodą). Zdjęcie na górze pokazuje wcześniejszą fazę procesu, a zdjęcie na dole jego późniejszą fazę. Zgadza się? Zgadza. Profesor Binienda policzył, że nawet, jeśli skrzydło uderzyłoby w brzozę, to by się nie urwało, a FYM zebrał materiał faktograficzny, który wskazuje, że jeśli nawet skrzydło uderzyłoby, to nie był to ostatni raz, bo coś się w brzozę wbiło długo po dziesiątym kwietnia, zostało obfotografowane i umieszczone w różnych reportach błędnie, i nie powinno stanowić dowodu na nic, a już szczególnie nie powinno być używane w sporze z profesorem Biniendą. A teraz wkraczamy na pole rozważań, po którym „hasać” może każdy, nie tylko prokurator. Powstaje, bowiem pytanie:
„po co ktoś wbił w biedną brzozę kawałki czegoś, co przypomina fragmenty poszarpanej blachy duraluminiowej”? Czy nie czasem po to, żeby ocierający się o nią już później nasz drogi przywódca mógł skonstatować, że „sprawa jest boleśnie prosta”? I pytanie dalsze:
„kto wykonał to zdjęcie, na czyje polecenie, i kto je dostarczył jako materiał dowodowy komisji Millera”? A można zadawać dalsze:
„Dlaczego nikt z komisji Millera nie porównał zdjęcia dostarczonego z wcześniejszymi, dostępnymi w mediach”?
I kolejne... bardzo proszę je sobie zadawać... A na sam koniec podam podpowiedź dla Zakonu Pancernej Brzozy, ze szczególnym uwzględnieniem panów trzech. Otóż jak widać na zdjęciach wykonanych 13 kwietnia przez słynnego fotografika Specnazu Amielina nie ma żadnych śladów po skrzydle, które rzekomo uderzyło w brzozę dokonując jej dekonstrukcji. Jakiegoś pięknego dnia pod brzozę przyszli rosyjscy specjaliści i przynieśli w worku elementy, które zostały wcześniej zebrane z należytą starannością w czasie, gdy minister Kopacz widziała wbijanie łopat na głębokość metra, a być może sama pomagała kopać. Wyjęli różne kawałki, a te jak ulał pasowały do wyżłobień na drzewie, więc je w te wyżłobienia włożyli i poszli na papierosa do szopy obok. W tym samym czasie pod bieriozkę przyszedł polski specjalista i wykonał zdjęcie na potrzeby komisji Millera. I poszedł do hotelu, bo zimno. Z szopy wyszli rosyjscy specjaliści, którzy nie widzieli, (bo nie mogli – szopa nie ma okien) polskiego specjalisty, wyrzucili pety pod brzozę, wyjęli elementy, włożyli do woreczka, i wrócili do miejsca gdzie z pieczołowitością przechowuje się wrak i odłożyli na dokładnie oznaczone miejsca CH-W1, CH-W2, CH-W3.
ROLEX
Do uczestników Konwentu Narodowego Polski Oświadczenie Pan Przewodniczący III Konwentu Narodowego Polski Jan Krzanowski W związku z tym, że rozsyłane przez Przewodniczącego III Konwentu Narodowego Polski (KNP) zaproszenie na zebranie Rady Przedstawicieli III KNP wyznaczone na 18.02.2012r. w Krakowie, nie zostało rozesłane do wszystkich członków Rady Przedstawicieli KNP (np. nie zaproszono przedstawiciela KNP na miasto Łódź, prezesa Stowarzyszenia WPS, pana Pawła Ziemińskiego), uważam to za celowe łamanie demokratycznych procedur wyborczych w KNP. W takim spotkaniu nie będę uczestniczył. Ponadto uważam, iż czas i miejsce spotkania zostało dobrane celowo, żeby manipulujący KNP i jego uczestnikami samozwańczy sekretarz KNP, p..Marek Delimat i jego zaufana grupa mogli w dalszym ciągu prowadzić destrukcyjne działania niszczące rodzący się polski ruch narodowy. Jako przedstawiciel Stowarzyszenia Wiernych Polsce Suwerennej, stowarzyszenia narodowego z dostępnym publicznie programem politycznym
http://dariuszkosiur.streemo.pl/Community/Default.aspx
i o nieskrywanych publicznie narodowych poglądach, stowarzyszenia będącego współinicjatorem powołania KNP wnoszę, żeby wszelkich zmian i ustaleń dotyczących władz KNP oraz programowych dokonał IV KNP, który winien się odbyć w środkowej Polsce (do wyboru: Poznań, Łódź, Warszawa). Dyskusje przygotowawczą do IV KNP należy prowadzić w sposób otwarty, jawny, bez pośrednictwa samozwańczego sekretarza KNP, p..M.Delimata. Postuluję także: bezwzględną konieczność usunięcia p. M.Delimata z wszelkich funkcji w KNP. Osobie o nieznanych poglądach politycznych, o nieznanym dorobku politycznym, o niejasnych celach działania, których nigdy i nigdzie nie prezentowała publicznie, jedynie deklarującej swój katolicyzm, nie można powierzać żadnych funkcji w jakiejkolwiek organizacji, a tym bardziej w organizacji narodowej, w sposób oczywisty narażonej na niszczenie przez antypolskie siły związane z szeroko rozumianym obozem rządzących naszym krajem od 1989r.Uczmy się na własnych błędach. Wyciągajmy z nich właściwe wnioski. Jeden przerzucony w 1980r. przez płot do Stoczni Gdańskiej „Bolek”, winien być wystarczająco bolesną nauczką. Nie zapominajmy także historii o Judaszu, który był apostołem Jezusa Chrystusa.
Reprezentant KNP na Okręg Mazowiecki Dariusz Kosiur
Polacy nie gęsi, swój obyczaj mają? Dymisja prezydenta Niemiec Christiana Wulffa jest zdarzeniem symptomatycznym i pokazuje jaki dystans dzieli polską politykę od tej części świata, gdzie demokracja (naginana, naruszana, ale jednak stanowiąca) traktowana jest poważnie i gdzie działa czynnik z pozoru niewiele znaczący – opinia publiczna. Geograficznie, mentalnie i historycznie znajdujemy się na styku dwóch państwowych kultur – tej nieporadnej i często wyśmiewanej demokracji oraz sprawnego, dziarskiego i niebaczącego na opinie samodzierżawia. Jak bardzo przychylnie i ciepło nie spoglądalibyśmy na Władimira Putina, to jednak, nawet w obozie notorycznego ocieplenia naszych stosunków z putinistami, nikt nie zaryzykuje twierdzenia, że pan premier i prezydent in spe Putin przejmuje się głosami opinii publicznej. Nie na Putina jednak chciałem nakierować nasze wspólne myślenie. Niemcy, jakkolwiek często flirtują z Kremlem kosztem Polski, to jednak potrafili stworzyć państwo, w którym uczynki polityków nie spływają po społeczeństwie jak woda po gęsi. Tam, jak się okazuje, reputacja jest jednak istotna kwalifikacją do pełnienia publicznych stanowisk. Oczami złośliwej wyobraźni już widzę miny akolitów pana premiera Tuska i prezydenta Komorowskiego – muszą wyrażać zdumienie. No, bo cóż wielkiego się stało? Prezydent Wulff, będąc jeszcze landowym politykiem, pojechał sobie na wczasy, za które ponoć zapłacił znajomy biznesmen. Wulff oddał pieniądze, nic dla kolegi biznesmena w rezultacie nie załatwił, a tu takie halo! Pan Sobiesiak musi chichotać w kułak, a doradcy naszego prezydenta zapewne w ogóle sprawy nie zauważyli. Tymczasem pan Donald Tusk, choćby w tym roku, najpierw wywołał społeczne rozruchy, po to by w rezultacie lekko potrząsnąć głową i z niezmąconym uśmiechem, tanecznie przyłączyć się do demonstracji przeciwko polityce... własnego rządu. Pan Kapler - niechcący - ujawnia coraz bardziej bulwersujące szczegóły grabieży mienia publicznego, jaką w istocie jest podpisana przez niego umowa i ze spokojem powtarza 'pacta sunt servanda”. Pani Mucha nic nie robi sobie z kilkunastotygodniowej porażki, w jaką przemieniły się jej rządy w ministerstwie sportu. Stadion jest pięć razy droższy niż podobne obiekty na świecie, schody dwa razy budowane – i nic się nie stało, Polacy nic sie nie stało!. Za panem Komorowskim ciagna się niewyjaśnione kontakty z nieboszczykiem Tobiaszem, pułkownikiem – aresztantem Lichodzkim i z przebywającym właśnie w krakowskim areszcie Krzystofem W. (oficjalnie przemytnikiem papierosów – jaki zatem charakter miały spotkania pana Komorowskiego z Krzysztofem W.?), prokuratura, miast bić na alarm, usilnie (przy pomocy wszelkich służb) poszukuje nagrania, które ponoć dyskretnie sporządził pan W. z rozmowy z prezydentem Komorowskim. Zapis, jeśli zostanie odnaleziony, zapewne podzieli los 165 kaset sporządzonych przez austriacki EDOK z podsłuchami telefonów braci Kunów z Wiednia, które gdzieś tam zaginęły w prokuraturze lubelskiej i nikt nie potrafi wyjaśnić gdzie są i kto odpowiada za zaginięcie tak ważnych dowodów na kontakty braci Kunów z wierchuszką polskich polityków. Pan rzecznik Graś (człek prywatnie dowcipny i sympatyczny), tez jakoś nie wyplatał się z powiązań z pewnym niemieckim przedsiębiorcą. Niby nic...a jednak Wulff podał się do dymisji. Niby nic, a czuję jak po klapsie „Pomarańczowej Rewolucji”, teraz my zaczynamy niebezpiecznie wirować coraz bliżej „kremlowskiego jądra czerwoności” - kremlowskiego pojmowania zarządzania państwem i narodem. Obyczaj to ważna rzecz – obyczaj ratuje wolność. Chyba już pora, aby władze – jakiekolwiek władze – i te rządzące i opozycyjne, nabrały nieco szacunku dla obyczaju właśnie. Kłaniam się wytwornie.
Gadowski
18 lutego 2012 "To już kolejny raz bez naszej zgody ktoś nakleił plakat o antysemickiej treści”- powiedziała pani Grażyna Gołębiowska, rzeczniczka firmy AMS, firmy należącej do Agory wydającej między innymi Gazetę Wyborczą.. Firma ma przestrzeń reklamową w metrze warszawskim i ktoś, co jakiś czas, nakleja kartki związane z wydarzeniami w Jedwabnem o następującej treści: „Odkopano łuski po niemieckich pociskach”, „ śledztwo nie zostało dokończone”, czy” nie mamy, za co przepraszać”. Takie zdania pojawiają się na przyklejanych kartkach..Pytam siebie i Państwa: gdzie tu jest” antysemityzm”???? Wygląda na to, że wkrótce wszystko, co jest związane z Żydami, co nie zgadza się z oficjalnie przyjętą formułą- będzie antysemityzmem. Nasuwają się słowa profesora księdza Waldemara Chrostowskiego, który swojego czasu powiedział, że kiedyś antysemityzm to było zjawisko polegające na tym, że niektórzy ludzie nie lubią Żydów, dzisiaj antysemitą jest ten, kogo nie lubią Żydzi.. Według tej formuły każdy chrześcijanin jest” antysemitą z natury. A ilu „ antysemickich” Polaków zginęło w czasie II wojny światowej za pomoc Żydom, za co groziła kara śmierci?A jednak po chrześcijańsku pomagali.. Bo tego wymagała od nich religia miłości bliźniego.. Ile drzewek, sprawiedliwych wśród narodów świata- jest posadzonych w Izraelu? Przyznam się Państwu, iż nie wiedziałem, że prawda może być” antysemicka”.. Co innego oczywiście naklejanie kartek na cudzej własności bez zgody właściciela? To jest inna para kaloszy..Dobrze, że domaganie się podatku bankowego przez Prawo i Sprawiedliwość- nie jest nazywane” antysemityzmem”. Bo mogło być tak nazywane - dlaczego nie? Oczywiście domaganie się w obecnej sytuacji Polaków jakiegokolwiek podatku- jest ekonomicznym barbarzyństwem, jest drenowaniem i okradaniem „obywateli”, bo przecież każdy podatek jest przerzucalny na konsumenta. I w konsekwencji zapłaci go korzystający z usług bankowych.. Ale pytanie jest następujące: dlaczego pan premier z kolegami i z panem Jackiem Vincentem Rostowskim nakładają podatki, na przykład na kopaliny, a nie chcą nałożyć na banki? I jeszcze pan Vincent wykrzykuje z trybuny sejmowej różne rzeczy, zarzucając Prawu i Sprawiedliwości niedostrzeganie interesu narodowego? Wczoraj był rzeczywiście łysy i jednocześnie rozczochrany. Jak twierdzi mój lubelski kolega - Marian Kowalski? To nakładanie podatku na KGHM, polską firmę jest ok, a nakładanie podatku na zachodnie banki - jest naruszeniem interesu narodowego.(???) Ciekawe rozumowanie ministra polskich finansów, którzy przybył do nas wprost z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego wielkiego Budapeszcie finansowanego przez wielkiego finansistę, niektórzy mówią, że międzynarodowego spekulanta- miliardera, pana George’a Sorosa, honorowego patrona Fundacji Batorego, której przewodzi pan Aleksandr Smolar. I dziwię się, że propaganda nie posłużyła się instrumentem politycznym, jakim jest ”antysemityzm”. To- być może- zdyscyplinowałoby posłów Prawa i Sprawiedliwości..W każdym razie idzie nowe, to znaczy stare w nowym opakowaniu, bo pan premier Donald Tusk, który na razie nie jest ani łysy, ani rozczochrany, ani tym bardziej łysiejący roczochranie, zapowiada przegląd swoich kadr, które- jak już zauważył towarzysz Uljanow „decydują o wszystkim”. No i te kadry będzie pan Donald Tusk przeglądał, tym bardziej, że z kadr obecnych mało, kto się, na czym zna.. To są wszystko politycy demokratyczni, ludzie z ulicy, demokraci zajmujący się głównie swoimi wizerunkami i piarem, a nie – państwem. Państwo- tak naprawdę mają w demokratycznym nosie, tym bardziej, że przyłączyli nas do innego państwa o nazwie Unia Europejska, które ma swoje władze, rząd, parlament, flagę hymn- i twierdzą, żeby było śmieszniej, że takiego państwa nie ma(???)„ Mój mąż właśnie został po raz drugi ojcem. Szkoda tylko, że to nie ja jestem mamą”- powiedziała jedna pani innej pani. Jak to nieraz zdarza się w życiu?Bo powiedzmy sobie szczerze: kto potrafi zarządzić czymś tak kuriozalnym jak Ministerstwo Sportu??? Tego nie potrafi nikt!!!! I dlatego każdy, kto dorwie się do rządzenia daje na to „ stanowisko” każdego, kogo ma pod ręką i kogo można rzucić na pożarcie tłumowi jak chłopca murzyńskiego. No, bo co może zrobić w tym wielkim bałaganie taka kobieta jak pani posłanka Joanna Mucha.? Może jedynie biegać wokół Stadionu Narodowego, ale tak , żeby przypadkiem ten stadion nie zawalił jej się na głowę…Pan Stanisław Michalkiewicz nazwał go Narodową Sławojką, a ja nazwałem go Najdroższym Orlikiem spośród wszystkich orlików wybudowanych za 2,5 miliarda złotych, dla dzieci, którym władza zamyka szkoły. Na razie tylko 400 a potem resztę, bo dzietność się pogarsza, ale orliki zostaną.. Pozamykane szkoły - ale utopione pieniądze w orlikach.. Trzeba w końcu zapłacić te 46 miliardów złotych odsetek bankom, od których kolejne rządy pożyczają pieniądze w naszym imieniu.. Mało pożyczają.. Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu polskie władze podarowały 30 miliardów złotych z rezerwy Narodowego Banku Polskiego..(????) Czy to przypadkiem nie najwięksi wrogowie Polski rządzą Polską?Tak właśnie jest! Oddać obcym organizacjom bez wojny nasze pieniądze?A czym zajmują się wrogowie Polski i wrogowie – nas. Oto cytat z Faktu: ”Środa, tuż przed godziną 14.Kolumna limuzyn premiera zajeżdża pod budynek budynek pobliżu centum stolicy. Funkcjonaiusze Biura Ochrony Rządu obstawiają teren. Z jednego samochodu wysiada rzecznik rządu Pawet Graś (48l), z innego doradca premiera ds.wizerunku Igor Ostachowicz (44l), szef gabinetu premiera Łukasz Broniewski (32l). Jest i sam premier. Z pozoru wygląda, jakby odwiedzali ważną instytucję, która się mieści w tajemniczych budynkach. Jest jedno, „ale”. Premier i ministrowie są w dresach.. I cała czwórka, obstawiona przez BOR, kieruje się na pobliski……kort tenisowy. Jak dowiedział się” Fakt”, Donald Tusk grywa tutaj niemal, co środę? Nie wieczorami, jak w piłkę na Bemowie, ale zazwyczaj tuż po południu, między 13 a 15. Tenis przepada tylko, gdy musi wyjechać za granicę, zaszczycić swoja obecnością ważną konferencję, albo opozycja, nie wiedzieć, czemu, życzy sobie obecności premiera w Sejmie”(!!!!????)Tak bawią się chłoptasie zarządzający państwem 38,5 milionowym.. Luz- blues, gra w piłkę, hulanki, swawole.. Ledwie Polski nie rozwalą.. Ha, ha, ha.. Hi, hi hi- hejże hola.. Dorosłe dzieci wzięły się za rządzenie państwem, które rozwalą i utopią swoim decyzjami, bo papierów, które pan premier podpisuje- nie czyta.. Tak jak pani Joanna Mucha powiedziała publicznie, że na sporcie się nie zna(????) Ale jest szefową sportu… Teraz będą zmiany kadrowe.. Pan Schetryna nieznający się na transporcie ma zostać szefem transportu, pan Nowak nieznający się na niczym oprócz piaru, będący szefem transportu, ma być szefem sportu, pani Mucha nieznająca się na niczym oprócz… - będzie chyba szefem zdrowia,.. A kim będzie nieznający się na niczym, oprócz leczenia- Bartosz Arłukowicz?Może szefem Ministerstwa Nierozsądnych Kroków..?„ Niedawno zatrzasnąłem kluczyki od samochodu w środku. Żeby uniknąć dużych kłopotów, wybiłem tę najmniejszą szybkę. Jak się dowiedziałem potem- to właśnie ona jest najdroższa”.Tak się skończyło, jak ktoś czegoś nie wie..Rządzący Polskę wybijają codziennie kilka dużych szyb.. Brakuje już szklarzy do ich naprawiania. Bo co może być z niczego? Nawet dużego niczego? Najwyżej duże nic!Ex nihilo nihil fit.. Z niczego może być tylko nic.No i NIC jest! A będzie jeszcze większe NIC!I nic nam nie pomoże.. Chyba, że w tym roku sprawdzi się kalendarz Majów. WJR
Histeria Rostowskiego
1. Wczoraj podczas porannych glosowań w Sejmie, miała zapaść decyzja czy projekt ustawy o podatku bankowym przygotowany przez klub Prawa i Sprawiedliwości zostanie skierowany do dalszych prac w Komisji Finansów Publicznych czy też odrzucony. Taki wniosek złożyła w czasie debaty podczas pierwszego czytania posłanka Platformy. Ponieważ podczas debaty budżetowej minister Rostowski mówił o tym, że rząd pracuje także nad jakąś formą podatku bankowego, prowadzący ten projekt ustawy w imieniu klubu Prawa i Sprawiedliwości poseł Paweł Szałamacha, poprosił o głos i zadał pytanie ministrowi finansów. Zapytał, dlaczego rząd chce odrzucenia projektu ustawy o podatku bankowym, (czyli chce lekko traktować sektor finansowy), a jednocześnie forsuje bardzo wysoki dodatkowy podatek od wydobycia miedzi, który wykańcza KGHM (a więc wysokie opodatkowanie gospodarki realnej) radykalne podniesienie wieku emerytalnego i sankcjonuje wypłaty wysokich premii dla swoich ludzi. I dodał czy państwo to robicie świadomie czy tak to po prostu wychodzi?
2. O głos poprosił minister Rostowski, wszedł na trybunę i wpadł w histerię. Krzyczał, że jest głęboko zeszokowany ( niezszokowany), że Prawo i Sprawiedliwość działa na rzecz lobistów (nie lobbystów) inwestorów zagranicznych i nie broni narodu polskiego. Wstyd mi za was, wstyd, wstyd wykrzykiwał. Mieliśmy już różnych ministrów finansów spokojnych i impulsywnych (jak na przykład prof. Kołodko), ale żaden z nich nie krzyczał z mównicy sejmowej na kogokolwiek. Co więcej z reguły na pytania udzielali merytorycznych odpowiedzi, nie podnosili głosu, a tym bardziej nie krzyczeli? Tym bardziej może dziwić to zachowanie Rostowskiego. Zwłaszcza, że istota pytania posła Szałamachy potwierdza się w działaniach rządu Tuska. Podwyższenie podatku VAT, składki rentowej o 2 pkt. procentowe, teraz drastycznie wysoki podatek od KGHM, to wyraźny wzrost opodatkowania gospodarki realnej i jednoczesna osłona dla niezwykle zyskownego sektora finansowego. Trzeba przypomnieć, że tylko sektor bankowy uzyskał w roku 2011 wyjątkowo wysokie zyski mimo przecież nie najwyższego wzrostu gospodarczego. Zysk netto tego sektora sięgnął 16 mld zł netto i działo się to mimo tego, że banki zagraniczne zawyżając koszty zasilania swoich spółek córek w Polsce do perfekcji opanowały zgodne z polskim prawem zaniżanie ich wyniku finansowego.
3. Histeria ministra Rostowskiego jak się wydaje wynika przede wszystkim z faktu, że coraz trudniej uprawiać kreatywną księgowość. Wykorzystał już chyba wszystkie sposoby księgowego zmniejszania deficytu sektora finansów publicznych i długu publicznego. Nakazanie ZUS-owi pożyczania w bankach komercyjnych, żeby sztucznie zmniejszyć dotacje do ubezpieczeń społecznych, wykorzystanie już 13 mld zł z Funduszu Rezerwy Demograficznej, z którego mieliśmy korzystać dopiero od roku 2020, zabranie ponad 10 mld zł z Funduszu Pracy i Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych, to tylko niektóre przypadki pokazujące kreatywną księgowość na wielką skalę. Wszystko wskazuje na to, że ta kreatywna księgowość osiągnęła już wielkość szacowaną na 3-4% PKB, czyli 45-60 mld zł i dalej już nie da się już jej uprawiać, bo finansom publicznym coraz wnikliwiej przygląda się także Unia Europejska. Ba zaproponowane podniesienie wieku emerytalnego o 7 lat dla kobiet i o 2 lata dla mężczyzn i to w ciągu 3 miesięcy, niejako potwierdza, że coraz trudniej jest zapewnić wypłacanie emerytur i rent, przy coraz poważniejszych brakach we wpłacanych składkach ubezpieczeniowych. Ponad 2 mln Polaków, którzy wyjechali do Anglii i Irlandii, odprowadza składki ubezpieczeniowe do systemów emerytalnych tamtych krajów, od 3 mln umów śmieciowych odprowadzane są albo symboliczne składki ubezpieczeniowe albo w ogóle ich nie ma, ale w tych dwóch sprawach mimo zapowiedzi, rząd Tuska nie zrobił nic.
4.Jeżeli tego rodzaju zachowania Rostowskiego będą się powtarzać (a to jest już drugie po straszeniu w Parlamencie Europejskim wojną i koniecznością wyjazdu z Europejczyków do USA na zielona kartę), to rzeczywiście powinniśmy się zacząć poważnie martwić o stan publicznej kasy. Impulsywny minister finansów, skłonny do zachowań histerycznych to naprawdę nie najlepszy gwarant naszych pieniędzy szczególnie w sytuacji, w której żeby obsługiwać długi zaciągnięte przez ekipę Tuska, musimy pożyczać przynajmniej 180 mld zł rocznie. Zbigniew Kuźmiuk
Nadstawianie policzka Subotnik Ziemkiewicza Pan premier − ha! − wyprowadził nowy pijarowski sztych. Na nieoczekiwanej konferencji prasowej oznajmił, że zmienił zdanie w sprawie ACTA i teraz jest przeciw. Czy z tego sprzeciwu zamierza wyciągnąć jakieś konkretne wnioski? Nie, bo jednocześnie oznajmił − ale półgębkiem i to już nie wszyscy dosłyszeli − że nie widzi możliwości wycofania polskiego podpisu spod tego dokumentu, ale na szczęście układ „nie narzuca obowiązku szybkiej ratyfikacji”. Czyli bez względu, czy premier deklaruje „za”, czy „przeciw”, jesteśmy w tym samym punkcie: dokument podpisany i w dużej części obowiązuje, a pan premier będzie „wstrzymywał ratyfikację”. Ale lizusy władzy z „opiniotwórczych” mediów ile sił w płucach trąbia już przeciwnikom ACTA, że odnieśli sukces i mogą w poczuciu zwycięstwa wreszcie się uspokoić. Kto głupi, może uwierzy − jak uwierzył Ruch Palikota w happeningowy wiec „poparcia dla Tuska” w sprawie ACTA, zorganizowany przez „Gazetę Polską”, w śmiertelnie poważnym oświadczeniu potępiające wiecujących za sugestię, jakoby protesty przeciwko ACTA były spiskiem zagrożonych kastracją pedofilów i kiboli? Usilnie, trzeba przyznać, stara się niegdysiejszy dyżurny happener Tuska wkręcić w protesty przeciwko swojemu byłemu szefowi, a jak marzenia się spełnią, to może i przyszłemu koalicjantowi; ale, jak to mówił Marlowe, ciężka praca nie zastąpi talentu. W każdym razie, protestujący muszą zrozumieć, że żądają niemożliwego. Premier się z nimi zgadza, ale przedstawić układu do ratyfikacji i kazać swoim posłom zagłosować przeciw − co jest jedynym w tej chwili możliwym załatwieniem sprawy − przecież nie może, bo jeszcze z następnego szczytu wróciłby nie poklepany. A to by była dla niego za duża trauma. Podobnie jest z tymi „konsultacjami” w sprawie podniesienia wieku emerytalnego. Bynajmniej nie chodzi w „konsultacjach” o to, żeby władza mogła się dowiedzieć, co o tym myśli społeczeństwo. Konsultacje polegać mają na wytłumaczeniu społeczeństwu przez władzę − ze strony, której zniżenie się do takiego tłumaczenia samo w sobie stanowi wielką łaskę − dlaczego decyzja de facto już podjęta, bo obiecana naszym zachodnim protektorom, jest jedynie słuszna i wszyscy mają się na nią entuzjastycznie zgodzić. Przypomina to „konsultowanie” reform społecznych, jakie uprawiał Jaruzelski. I klasyczną komunistyczną definicję wolności w najlepszym z ustrojów, mówiącą, iż wolność to uświadomiona konieczność. Oto właśnie chodzi, żebyśmy sobie uświadomili, że podniesienie wieku emerytalnego jest konieczne. Inaczej mogłoby zabraknąć kasy na odprawy dla budowniczych stadionów, na pół miliona utrzymywanych przez państwo urzędników i setki tysięcy pasożytów z „biurowej klasy średniej”, których bezproduktywny dobrobyt jest sprawą kluczową dla utrzymania na wysokości sondażowych słupków władzy. Tak, jak pan premier skłonny jest przyznać, że ACTA jest do bani, tak pan wicepremier Pawlak przyznaje szczerze, że państwowe emerytury to wielka lipa i on nie jest taki głupi, żeby na nie liczyć. Swego czasu zresztą to samo nieco innymi słowy przyznał w TVP Info drugi wicepremier, pan Rostowski. Czy ze swej wiedzy, mówiącej, że prędzej czy później ZUS i tak musi zbankrutować, wyciągną oni jakieś konkretne wnioski? Ludzie uczciwi na ich miejscu powiedzieliby: skoro to się nie może udać, to trzeba ratować, co się da dla przyszłych emerytów jak najszybciej. Wiadomo, jak − zlikwidować skazany na bankructwo ZUS, sprzedać te wszystkie marmurowe pałace i rozpuścić legion urzędników, a wypłatę świadczeń przenieść do budżetu państwa, bo i tak to budżet państwa je wypłaca, dopłacając tylko za niepotrzebne pośrednictwo. System kapitałowy zapowiadał się świetnie, ale zdechł, trzeba przejść na system kanadyjski, co obaj urzędujący wicepremierzy publicznie przyznali. (Nawiasem mówiąc − kiedy Kaczyński sadzi babole, jak o skuteczności SB, to jest najbardziej cytowanym politykiem w tej części świata, ale jak mówi mądrze, a w sprawie emerytur tak akurat mówi, to „opiniotwórcze” media nagle go przestają zauważać. Ewentualnie napomkną coś zblazowanym tonem, że PiS nie zajmuje się ważnymi sprawami, tylko w kółko o tym Smoleńsku). No, ale żaden z wicepremierów nie musi postępować według własnych słów. Liczą na swoje oszczędności oraz, jak sam to żartobliwie nazwał Rostowski, na „czwarty filar”, czyli dzieci. Jak ktoś ma oszczędności albo dzieci wyposażone w obywatelstwo kraju, który nie podpisał paktu fiskalnego, względnie w „zielone karty”, może na cały cyrk z polskimi emeryturami patrzyć ze zdrowym dystansem. A nawet dla jaja urządzić mały teatrzyk na sejmowej trybunie, żeby trafić na wszystkie możliwe pudelki. A dla pana premiera sprawa podniesienia wieku emerytalnego w roku 2040 stała się sprawą prestiżową. Musi w końcu pokazać Unii, by dowieść, jak bardzo się nadaje na jakieś wysokie stanowisko w Brukseli, że nie rejteruje przed byle pomrukiem niezadowolenia, nie dostaje palpitacji, gdy tylko zachwieje mu się słupek. O nie, pan premier w tym tygodniu wystąpił we wcieleniu stanowczym. Powiedział − sam słyszałem, choć musiałem się mocno szczypać w udo, czy nie śnię − że on nie ma szacunku dla takich polityków, którzy się kierują popularnością, uciekają przed ważnymi reformami, nie podejmują poważnych wyzwań. O nie, on nie jest taki! On − śmiało, byka za rogi! Reformy są konieczne i potrzebne, i on nie ugnie się przed populistami, jak nie ugiął się w sprawie ACTA i żadnej innej. Mimo sińców od tego szczypania, wciąż nie mam pewności, czy córki nie przełączyły mi telewizora i czy to przypadkiem nie był król Julian z „Pingwinów z Madagaskaru”… Ale chyba jednak Tusk, niestety, chociaż bardzo podobny. Zadzwonił do mnie znajomy inżynier, czy słyszałem zapowiedź ministra Nowaka, że jeśli się na euro nie uda skończyć nawierzchni na autostradach, to puści się ruch po tym, co będzie. No słyszałem, i co? No to, rwie z głowy włosy on, że to absurd, kretynizm, nonsens, wielomilionowe straty, po paru tygodniach całą budowę trzeba będzie zaczynać od zera! No i co? Chcieli Polacy, żeby znowu było jak za Gierka − i proszę. Stadion się zrobi jak zapowiedziano na sławną rocznicę, a potem szlag z nim, niech się rozsypie. Koszty się zmniejszy, nie płacąc na razie wykonawcom − zapłaci im się później z odsetkami, jak sprawa przycichnie i powszechna uwaga zwróci się gdzie indziej. No, chyba, że nie będzie, z czego. Ale jak nie z ma, z czego, to naprawdę, czystym populizmem jest wyskakiwanie do władzy z jakimiś pretensjami, że nie ma, z czego wypłacać emerytur. „Cham się uprze i mu daj! No skąd wezmę, jak nie mam?” Cóż, to już nie te czasy, kiedy ludzie skompromitowani strzelali sobie w głowę. Obecne polskie „elity” (w tym sensie, powtarzam, w jakim elitą PRL była nomenklatura i bezpieka − zresztą to nadal to samo towarzystwo, tylko w kolejnym pokoleniu) tworzą ludzie, którzy w ostateczności, jeśli już, strzelić sobie mogą tylko w policzek. I to nadstawiwszy go i upozowawszy bardzo starannie, aby broń Boże nie porysować sobie szkliwa, i już za parę godzin móc dumnie prezentować świeżego sznyta na nieoczekiwanej konferencji prasowej. RAZ
Lista wstydu. Na 100 dni rządu 10 skandali 10 ministrów (plus premier) Minister finansów nie kontroluje własnych słów na tyle, że wymyka mu się zdanie o potrzebie jak najkrótszego życia na emeryturze, co stanowić ma cel planowanego podwyższenia wieku emerytalnego. Wicepremier i minister gospodarki przyznaje, że państwowa emerytura to pic na wodę. Sam w nią nie wierzy, więc dba o relacje z dziećmi i odkłada grosiki na starość. Minister zdrowia daje twarz ustawie przygotowanej przez swoją poprzedniczkę – a dziś osobę numer dwa w państwie – wprowadzającą największy od lat chaos w polityce lekowej i doprowadzając do rekordowych kolejek przed aptekami. Minister kultury z ministrem cyfryzacji prowadzą Polskę na czele groteskowego pochodu do Tokio, gdzie podpisujemy dokument, przed którym wszyscy ostrzegają i z którego za chwilę, jako państwo będziemy się absurdalnie wycofywać. Minister sportu zatrudnia znajomego właściciela salonów fryzjerskich na intratną posadę, kompromituje się w każdym publicznym wystąpieniu, a w dniu wolnym zamiast nadrabiać zaległości w kompetencjach albo, chociaż pomodlić się o szczęście, wygina się przed kamerami u stóp wstydliwego stadionu. Minister edukacji dba o to, by wyprodukować jak najwięcej ograniczonych umysłowo, dziarsko trzymając się reformatorskich urojeń swojej poprzedniczki i redukując w licealnych programach wszystko, co się da. Minister spraw zagranicznych w Berlinie udając polskiego męża stanu wygłasza przemówienie napisane przez brytyjskiego dyplomatę i kładzie się u stóp niemieckiej kanclerz wyrażając obawę przed niemiecką bezczynnością w Europie. Minister transportu po tym, gdy już zakupił do nowego gabinetu nowy luksusowy sprzęt RTV, ogłasza, że nowych dróg na Euro nie będzie. Kilka tygodni wcześniej ogłasza, że kolei dużych prędkości, w które od lat inwestowaliśmy, też nie będzie. Sam premier nie jest w stanie nad tym wszystkim zapanować i miota się między powietrznymi podróżami na trasie Warszawa-Gdańsk, grą w godzinach pracy w tenisa, prowadzeniem konsultacji do ustawy, której nie ma (emerytalna) albo międzynarodowej umowy, z której za chwilę się wycofa (ACTA), a uczestniczeniem w europejskim szczycie, na którym po porannych groźbach, na wieczornej konferencji ogłasza sukces z miną zbitego psa. Asystuje mu zawsze wierny minister-rzecznik, który zapomniał powiedzieć prokuraturze o własnoręcznie złożonych podpisach, w wyniku, czego podatnicy łożyli na wielomiesięczne śledztwo mające ustalić, kto podrobił parafki ministra. A nad tym wszystkim unosi się coraz bardziej dokuczliwy smród kłamstwa smoleńskiego, ciągnący się za najwybitniejszymi przedstawicielami tego i poprzedniego rządu, oraz zależnych od niego służb i wojskowych. I tylko minister skarbu, zadowolony, że koleżanki i koledzy skutecznie pracują na zainteresowanie społeczne, może spokojnie rozdzielać posady w spółkach Skarbu Państwa. Jestem „zeszokowany” – jak mawia wspomniany na samym początku minister od „piniędzy” - że poparcie dla tej ekipy wciąż jest dwucyfrowe. Marek Pyza
Czego jeszcze nie wolno pisać o Michniku? Że 1/3 życia poświęcił na obronę ubeków. Były redaktor "Dziennika" musi przeprosić i zapłacić Publicysta i b. szef "Dziennika" Robert Krasowski ma wpłacić 10 tysięcy zł na cel społeczny oraz przeprosić redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej" Adama Michnika. Sąd stwierdził, że nie wolno o naczelnym „Wyborczej” napisać, że "jedną trzecią życia poświęcił obronie byłych ubeków". Krasowski ma opublikować przeprosiny w "Gazecie Prawnej", w których m.in. przyzna, że jego stwierdzenia "nie polegały na prawdzie i tym samym podważyły dobre imię A. Michnika". Sąd w całości uwzględnił żądania pozwu przeciw Krasowskiemu. Pozwany de facto nie przedstawił żadnego dowodu na wykazanie prawdziwości swoich twierdzeń, sąd ponadto kierował się stanowiskiem większości biegłych wypowiadających się w tej sprawie - uzasadniał orzeczenie sędzia Zbigniew Szczuka. Proces dotyczył artykułu opublikowanego w 2007 r. przez Krasowskiego - ówczesnego naczelnego gazety "Dziennik. Polska, Europa, Świat" - pod tytułem "O rycerzach lustracyjnej wojny". Krasowski pisał o krytyce Michnika wobec lustracji, a zarazem stwierdził, że "jedną trzecią życia poświęcił na obronę byłych ubeków". Wielka, chyba największa legenda opozycji trywializowała się w kolejnych dowodach na to, że kolaboracja i sprzeciw były w istocie tym samym - napisał wtedy Krasowski. Proces toczył się przed Sądem Okręgowym Warszawa-Praga. Krasowski wnosił o oddalenie powództwa twierdząc, że nie podał faktów, a jedynie opinie - do których miał prawo. Chodzi jednak o to, jak postrzegane będą określone twierdzenia w odbiorze czytelników; w tekście nie było zwrotów: "wydaje się", "należy przyjąć, że", tylko były konkretnie postawione zarzuty - mówił sędzia. Dodał, że "nawet, jeśli intencje pozwanego były inne, odbiór tekstu u czytelników był jednoznaczny", a sporne słowa mogły być postrzegane, jako informacja. Krasowski na początku lutego, podczas ostatniej rozprawy mówił m.in., że "z wielu pożytecznych inicjatyw", jakie były udziałem Michnika w ostatnich latach, "najbardziej wyrazista stała się akcja sprzeciwu wobec lustracji".
To wszystko powoduje, że Adam Michnik przez dużą cześć społeczeństwa zaczyna być kojarzony z bronieniem oskarżonych o agenturę, tak jak sprawy Lesława Maleszki, czy pisarza Andrzeja Szczypiorskiego - zaznaczał. Szczuka w uzasadnieniu wyroku zaznaczył jednak, że przytoczony przez pozwanego przypadek Maleszki "był argumentem chybionym". "Powodowie wykazali, że po ujawnieniu sprawy Maleszki działania redakcji były jednoznaczne" - wskazał sąd. Sąd przypomniał też, że przy okazji tego procesu podnoszono przekonanie, iż znani dziennikarze powinni podejmować polemiki na łamach prasy, a nie na sali sądowej. Powodowie nie chcieli występować do sądu, było tzw. przedsądowe wezwanie do rozmów ugodowych, ale do tego trzeba zgody drugiej strony. Pozwani nie podjęli tej propozycji, a nawet na łamach swego dziennika starali się zaostrzyć spór - zaznaczył sędzia. Dodał, że Krasowski podczas procesu nie wykazał również, aby działał w interesie społecznym. Wyrok nie jest prawomocny. Pełnomocnik Krasowskiego zapowiedział apelację. PAP, znp
Rysuje się koncepcja No nie, tego już za wiele! Żeby jeszcze powiedział to jakiś oszołom, przeżarty liberalnym dokrtynerstwem, wychłostanym już na wszystkie sposoby przez „mądrych i roztropnych”, to zrozumiałe – do licznych swoich nieprawości i sprośnych błędów Niebu obrzydłych dodał jeszcze jedna, czy jeszcze jeden. Ale żeby uważany za źródło roztropności wicepremier Waldemar Pawlak? Takiego noża i to w dodatku z tej strony nikt spodziewać się nie mógł – a jednak. „O nierządne królestwo i zginienia bliskie!” Niby wszyscy się śmieją z kalendarza Majów, w którym koniec świata został zarządzony właśnie na rok bieżący, ale tu nie ma się, z czego śmiać, skoro już sam Waldemar Pawlak, zapytany na korytarzu sejmowym przez dziennikarkę telewizyjną, co sądzi o emeryturach odparł, że on w ogóle „nie wierzy” w „chimeryczne” emerytury państwowe i dlatego stawia raczej na oszczędności i poprawne stosunki z dziećmi. Czyż nie jest to nieomylny znak, że świat się kończy i tylko ci się uratują, którzy dużo piją? Nawiasem mówiąc, pewien Czytelnik nadesłał mi kalkulację, z której wynika, że zamiast odkładać składkę do ZUS, korzystniej byłoby ją przepijać – bo ze sprzedaży zgromadzonych w ten sposób przez całe aktywne życie zawodowe butelek po piwie, można by przez resztę życia zapewnić sobie dochód nawet trochę większy od dzisiejszych emerytalnych obiecanek, które przecież i tak na pewno nie zostaną dotrzymane. Już wicepremier Pawlak coś tam przecież musi na ten temat wiedzieć, więc skoro publicznie wypowiada się w ten sposób, to nieomylny to znak, że pora porzucić wszelką nadzieję. Ładny interes! I kto mi teraz powróci łzy żalu i skruchy, które wylewałem strumieniami po pryncypialnych krytykach, jakie spotkały mnie ze strony ludzi „mądrych i roztropnych” po przedstawicniu pomysłu likwidacji przymusu ubezpieczeń emerytalnych? Na szczęście większość komentarzy demonstrowała zgorszenie i oburzenie z powodu tytułowego „fiuta” i przezornie omijała meritum – ale mimo to, ileż łez wylałem – i to nie tylko z żalu doskonałego i skruchy, ale również – na widok szczerego przywiązania do socjalizmu, które wzruszyłoby nawet samego Józefa Stalina. Nawet samego Józefa Stalina, powtarzam – a wzruszyłoby go do łez to przywiązanie do socjalizmu przede wszystkim, dlatego, że demonstrują je nie tylko przedstawiciele lewicy, ale i prawicy. Nawet - powiedzmy sobie szczerze – wicepremier Waldemar Pawlak, wprawdzie sam już w emerytury państwowe „nie wierzy”, ale od nas, zwykłych obywateli jeszcze tej wiary oczekuje tym bardziej, że o ile sam stara się oszczędzać – i chwała Bogu, ma, z czego – to nam już na to nie pozwala, głosując razem z Polskim Stronnictwem Ludowym za podwyżkami podatków. Ciekawe, czy zacytowana wypowiedź wicepremiera Pawlaka nie jest, aby sygnałem czekających nas przetasowań w rządzie premiera Tuska, to znaczy -–podmianki partnera koalicyjnego. Tak się, bowiem zawsze składa, że kiedy nasi Umiłowani Przywódcy piastują zewnętrzne znamiona władzy, to robią głupstwo za głupstwem – że aż obywatele dochodzą do przekonania, że lekkomyślnie powierzyli nie tylko losy państwa, ale i własne w ręce jakichś wariatów i marnotrawców. Wystarczy jednak, żeby taki jeden z drugim Umilowany przywodca został odsuniety od złóbka, od razu robi się nie tylko normalny aż do bólu, ale nawet - rozumny. Weźmy takiego Leszka Balcerowicza. Jego felietony na tematy gospodarcze w tygodniu „Wprost” były bez porównania lepsze od poczynań na stanowisku wicepremiera i ministra finansów – a zaczął je pisać zaraz po utracie tego stanowiska. Hmm; wygląda na to, że wbrew rozpowszechnionym opiniom, to właśnie my, biedni felietonisci, wzięliśmy lepszą cząstkę. Kiedy Umiłowani Przywódcy dochodzą do jakichś rozsądnych wniosków dopiero po niezwykle kosztownych i co tu ukrywać - niefortunnych ekperymentach na obywatelach, my, biedni felietoniści, idąc na skróty myślowe, osiągamy te same rezultaty znacznie szybciej oraz – co przecież nie jest bez znaczenia – znacznie taniej i bez takiego ryzyka. Ale dość już tych uwag, które zaczynają przybierać postać gołosłownego samochwalstwa. Niech, zatem przemówią – jak je określa były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa – „koncepcje”. W dyskusji nad kolejnym etapem „reformy emerytalnej” – bo jak wiadomo, system emerytalny za każdym razem wchodzi w kolejny etap reformy, kiedy zabraknie pieniędzy – rysuje się koncepcja podwyższenia wieku emerytalnego do lat 67, z jednoczesnym zrównaniem wieku kobiet i mężczyzn. Wychodzi to naprzeciw pragnieniom postępaków, którzy chcieliby wszystko wyrównać i dlatego małych naciagają, dużych obcinają, grubych uciskają a chudych nadymają. Ale argument ideologiczny jest zaledwie drugorzędny – bo jak zauważyła pani Irena Wóycicka, która w tubylczym judenracie zajmuje się właśnie przychylaniem nieba za pomocą ubezpieczeń społecznych – następne pokolenia będą żyły dłużej, niż pokolenia obecne. I TO JEST NAJGORSZE! Dopiero na tym tle lepiej rozumiemy kompleksowe działanie rządu, który na polecenie Sił Wyższych forsuje również Narodowy Program Eutanazji, którego celu nietrudno się przecież domyślić. W jego następstwie ludzie starzy i chorzy nie będą żyli bez opamiętania, jak obecnie, a tylko tak długo, by ich egzystencja nie zagroziła systemowi socjalistycznemu. Oczywiście konieczna jest w tym celu interwencja państwa – więc państwo interweniuje. Ale Narodowy Program Eutanazji, chociaż oczywiście zmierza we właściwym kierunku, może jednak okazać się niewystarczający. To nie jest czas na jakieś półśrodki i dla ratowania systemu socjalistycznego trzeba pójść na całość. Skoro największym zagrożeniem dla systemu jest graniczace z pewnością prawdopodobieństwo zwiększenia średniej długości życia obywateli, to nie ma co dlużej się namyślać, ani urządzać referendów, z których i Salomon nie naleje – tylko interweniować na całego. Po co wydłużać wiek emerytalny, po co urządzać referenda, po co wiecować nad tym, co i tak nieubłaganie się zbliża, kiedy można ustawowo, a jeszcze lepiej – normą konstytucyjną wyposażyć rząd w prawo ustalania obywatelom maksymalnej przeżywalności. Dopuszczalna byłaby tu pewna elastyczność, uzależniona od efektywności Narodowego Programu Eutanazji. Gdyby Narodowy Program Eutanazji okazał się bardziej wydajny, można by granice maksymalnej przeżywalności przesunąć, dajmy na to, o rok albo nawet półtora, zaś w przeciwnym razie – cofnąć nawet do ustawowego wieku emerytalnego. Oczywiście do takiego posunięcia państwo socjalistyczne też musiałoby podejść kompleksowo, to znaczy - w każdej gminie zorganizować Stację Końcową, gdzie obywatele, którzy osiągnęli przepisany wiek, mogliby godnie rozstać się z tym światem. Dla oszczędności takie Stacje Końcowe mogłyby być zorganizowane przy „Orlikach”, a Dworzec Centralny – na zapleczu Stadionu Narodowego. Zakłady utylizacji zwłok trzeba by jednak urządzić w miejscach bardziej odosobnionych, by nie urażać wrażliwości młodych, wykształconych”. Dzieki tym wszystkim przedsięwzięciom system nie tylko może przetrwać, ale nawet – dotarczać pewnej nadwyżki – a taka widoczna poprawa rentowności mniej wartościowego społeczeństwa tubylczego z pewnością ucieszy judenrat centralny, dzięki czemu nasz nieszczęśliwy kraj może stać się wzorem dla całego Eurokołchozu. Warrto podkreślić, że dla tej koncepcji właściwie nie ma alternatywy. To znaczy – teoretycznie jest – w postaci odstąpienia od przymusu ubezpieczeń społecznych – ale z uwagi na przywiązanie nie tylko Umiłowanych Przywódców, którzy ze zrozumiałych względów opowiadają się za interwencjonizmem państwowym – ale również na przywiązanie większości obywateli do socjalizmu, w ogóle nie wchodzi w rachubę, zwłaszcza przy zachowaniu procedur demokratycznych. SM
Smród kłamstwa Drobiazg, a jakże charakterystyczny. Czołowy przedstawiciel "dziennikarstwa III RP", wielokrotny "dziennikarz roku", właściciel całego worka Wiktorów etc., słowem, Tomasz Lis, odchodząc z poważnego kiedyś tygodnika, „Wprost”, który zmienił w obsesyjnie antypisowską bulwarówkę, pochwalił się w wydanym oświadczeniu, że zwiększył sprzedaż tygodnika o dwie trzecie. Jego samochwalstwo zostało szeroko rozpowszechnione, wisi od ponad tygodnia w internecie i nie słyszałem, żeby gdziekolwiek wzbudziło zastanowienie. Według danych Związku Kontroli Dystrybucji Prasy, średnia sprzedaż "Wprost" w roku 2011 wyniosła 97 tysięcy egzemplarzy. Nie bardzo jest, czego gratulować - to piąte miejsce w segmencie, za "Gościem Niedzielnym", "Polityką", "Uważam Rze" i "Newsweekiem". Czwarte, z nieznacznym wyprzedzeniem tego ostatniego, jeśli porównywać będziemy rubrykę "rozpowszechnianie płatne razem", czyli sprzedaż plus rozmaite bartery, na mocy, których pismo rozkładane jest w lokalach gastronomicznych i poczekalniach. Ponad to, co sprzedawał, rozdawał tymi metodami "Wprost" jeszcze nieco ponad 20 tysięcy egzemplarzy ("Newsweek" rozdaje o połowę mniej, a liderzy tabeli praktycznie "rozpowszechniania płatnego" nie stosują). Nawet to, nawet po zaokrągleniu do 120 tysięcy, oznacza, że aby przechwałki Lisa były prawdą, "rozpowszechnianie płatne razem" tygodnika w momencie przejęcia go przez nową ekipę musiało wynosić 40 tysięcy egzemplarzy. No, skoro mamy już te tabelki ZKDP przed nosem, to zobaczmy. W roku 2009 "Wprost" sprzedawał 98,5 tysięcy egzemplarzy, a "rozpowszechniał płatnie" 115 tysięcy. Owszem, pierwsze półrocze roku 2010 zamykają już liczby znacznie mniejsze, ale głównie wynika to ze "zwinięcia" przez sprzedającego tytuł starego wydawcę reklamowego rozdawnictwa - zresztą kryzys sprzedaży w chwili zamętu właścicielskiego to zjawisko normalne (rozciągnięta na dłuższy czas transakcja sprzedaży tygodnika miała miejsce w pierwszych miesiącach 2010, Lis naczelnym został bodaj w marcu). Zresztą, tak czy owak, w najgorszym momencie jest to wciąż ponad dwa razy więcej niż podane wyżej 40 tysięcy. Jak można kłamać tak głupio? Ano, z poczucia bezkarności. Dlatego o tym drobiazgu piszę, jak wspomniałem, że jest symboliczny, podobnie jak symboliczny dla III RP i jej ciurów jest ten pluszak w ręku premiera. Goebbelsowską metodą tyle razy przy tylu różnych okazjach w tylu mediach powtarzano, jak to Lis "uratował" "Wprost" (i jak zmienił tytuł rzekomo "będący organem jednej partii" w "niezależny"), że najwyraźniej on sam w to uwierzył. Podobnie funkcjonują dziesiątki starych kłamstw, tylko siłą inercji, dzięki temu, że ludzie nie mają czasu, a często nawet ochoty, weryfikować tego, co wielokrotnie słyszeli. W wypadkach skrajnych wręcz bronią się przed przyjęciem do wiadomości sprostowania, bo im to zaburza własną samoocenę (nikt nie lubi przyznawać przed samym sobą, że dał się okpić). W ten sposób może wciąż funkcjonować i bezustannie wracać historia o maybachu ojca Rydzyka, choć nigdy w życiu żadnego maybacha on nie miał. W taki sposób telewizyjne gadające głowy mogą bezustannie powtarzać, że aresztowanie doktora G. doprowadziło do zapaści w polskiej transplantologii, chociaż kto się pofatyguje sprawdzić liczby, zobaczy, że gwałtowne załamanie liczby przeszczepów zaczęło się kilka miesięcy przed tą sprawą, a bezpośrednio po niej, jak na złość, wykres właśnie rusza wyraźnie w górę. Nie inaczej jest z kłamstwami o "zaszczuciu" czy wręcz "zamordowaniu" Blidy. Jeden sąd orzekł prawomocnie, że akcja ABW była przeprowadzona prawidłowo (w procesie cywilnym wytoczonym przez jej rodzinę), drugi, że zeznania "śląskiej Alexis", dokładnie te same, na mocy, których prokuratura wydała decyzję o zatrzymaniu byłej minister, są spójne, przekonujące i można wyłącznie na ich podstawie skazać byłego funkcjonariusza państwowego za korupcję. Fakt, to drugie orzeczenie - w sprawie byłego posła BBWR - jest nieprawomocne, ale skoro te zeznania wystarczyły sądowi, zobowiązanemu interpretować niejasności na korzyć oskarżonego, to, co pytać o prokuraturę, która z zasady postępować powinna odwrotnie? To zresztą tylko fragmenty wielkiego kłamstwa o "strasznych rządach PiS". Ani jedno z tworzących je oskarżeń nie było prawdą. Wszystkie otrąbiane przez propagandową orkiestrę zarzuty prokuratury poumarzały, wszystkie "naciski" okazały się nieprawdziwe, i nie pozostało przytakiwaczom władzy nic, poza powtarzaniem bredni o "atmosferze". I to w zupełności wystarcza, bo przecież wszystkie te oskarżenia pod adresem rządów PiS były zwykłym racjonalizowaniem strachu "elit III RP" (po raz kolejny przypominam, że używam słowa "elity III RP" w takim sensie, w jakim "elitami PRL" była partyjna nomenklatura i bezpieka) o zupełnie, co innego niż demokracja - o własne tyłki. Straszliwy Kaczor, cokolwiek o nim mówić złego, chciał trochę namieszać w tym zastałym bagnie, przewietrzyć salony, pootwierać korporacje zawodowe, pogonić w diabły feudałów rządzących uniwersytetami, służbą zdrowia i w ogóle wszystkimi dziedzinami życia III RP. I to jest przyczyna nieprzemijającej nienawiści do niego wszystkich tutejszych nachapanych. Nowszą i o wiele bardziej bolesną realizacją tej samej prawidłowości jest kłamstwo smoleńskie, w którym wspomniane "elity" tkwią równie uporczywie. W raporcie MAK, w jego kopii sporządzonej przez Millera, w tym, co miesiącami ogłaszały TVN i "Wyborcza", nie ma słowa prawdy. Nie było generała w kokpicie, nie było próby lądowania, coraz bardziej oczywiste się staje, że nie było "pancernej brzozy", nie było kłótni generała z pilotem na lotnisku ani "debeściaków" - za to jak gwóźdź w trumnie tkwi w raporcie Anodinej fundamentalne kłamstwo o ścieżce naprowadzania i nie zgadzają się, najprawdopodobniej podmontowane, zapisy czarnych skrzynek. Co nie przeszkadza licznym durniom, na czele z tym najwyżej postawionym, powtarzać z przekonaniem, że mniejsza o szczegóły, bo przecież przyczyna tragedii jest "najboleśniej oczywista" i od dawna znana? Kłamstwo odpowiednio wiele razy powtórzone stało się dla jego konsumentów oczywistą prawdą - to nie jest jakaś polska specyfika. Zachodnia lewica, kontrolująca tamtejsze media, tą właśnie metodą utrzymuje do dziś tamtejszą opinię publiczną w nieświadomości, czym był komunizm, i jakie zbrodnie ma na sumieniu. Niby nie są to tajne dane, istnieją historyczne książki, ale kto je czyta, oprócz zainteresowanych? A dla przeciętnego Francuza czy Amerykania Stalin to wciąż dobry wujek, który pomógł zwyciężyć największego potwora wszech czasów. Pozostaje to dla nich tak oczywiste, że informowani o zbrodniach tego dobrego wujka, przy których wszak holocaust to pikuś, do dziś oburzają się i pukają się w głowę. Kłamstwo szeroko rozpowszechnione ciągnie się za sprawą w nieskończoność, jak przysłowiowy smród za wojskiem. I tak samo jak to jest ze smrodem - choćbyś nie wiem ile razy go przygważdżał, nie przygwoździsz. Masowa komunikacja miała sprawić, że każdy będzie miał dostęp do prawdy - a okazała się sposobem jeszcze skuteczniejszym od dawniej stosowanych, żeby uczynić kłamstwo wszechpotężnym. Każdą prawdę można dziś zasypać takim stosem fałszów, że wydobycie jej na wierzch będzie wymagało wysiłku. Choćby był to wysiłek minimalny - cóż za problem wydobyć z netu odpowiednie dane? - i tak większości nie będzie się go chciało podejmować. A przecież to głosowanie większości jest w tym świecie legitymizacją dla władzy i bogactwa. Dlatego pan Graś może w TVN z największą bezczelnością zbywać pytanie o swoje przygwożdżone ekspertyzami biegłych i prokuratorskimi dokumentami kłamstwa bezczelnym twierdzeniem, że został oczyszczony z zarzutów. Dlatego pan Drzewiecki może z podobną bezczelnością mówić wprost do kamery, że nie podpisywał żadnych aneksów do kontraktu pana Kaplera i innych. Dlatego pan Kapler może się chwalić, że wybudował stadion o 300 milionów taniej niż zakładały pierwotne kosztorysy. Dlatego pan Rostowski może pajacując na sejmowej trybunie wycierać sobie gębę dobrem narodu... I dlatego właśnie już piąty rok panuje nam, (bo przecież nie rządzi, rządzi to nie wiadomo już, kto właściwie) niejaki Donald Tusk. Rafał A. Ziemkiewicz
Lustracyjna bomba tyka w Sejmie: BOLEK Kopie materiałów zawierających pełną dokumentację teczki "Bolka" - w tym donosy - mogą leżeć w sejmowym archiwum. Szef Kancelarii Sejmu Lech Czapla odmawia udostępnienia akt posłom. Ich ujawnienie będzie oznaczać detonację sceny politycznej. Dlaczego od czasu, gdy powstał Instytut Pamięci Narodowej, materiałów nie przekazano do jego archiwów i nie udostępniono ani badaczom, ani na potrzeby procesów sądowych, jakie Lech Wałęsa wytacza wszystkim, którzy choćby wspomną o podejrzeniu jego współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa? Sprawując urząd prezydenta, Lech Wałęsa wypożyczał oryginalne dokumenty z Urzędu Ochrony Państwa. Robił to dwukrotnie. Po zwrocie stwierdzono w nich brak kilkudziesięciu kart i fachowe, choć nieudane próby fałszowania ich zawartości. Ale sprawa "Bolka" odżyła. Wszystko przez zainteresowanie sejmowym zasobem archiwalnym tzw. komisji Jerzego Ciemniewskiego, które poruszyło samego premiera Donalda Tuska. Dokumenty znajdują się w zbiorze objętym klauzulą "ściśle tajne". Do tych materiałów w ciągu ostatnich tygodni próbował dotrzeć poseł Marek Opioła (PiS). Posiada on zezwalające mu na wgląd do tych dokumentów dopuszczenie do informacji niejawnych, tym bardziej, że reprezentuje klub w sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych.
- 11 stycznia złożyłem odpowiedni wniosek o wgląd do tego zbioru, ale dostałem od szefa Kancelarii Sejmu Lecha Czapli odpowiedź odmowną - wyjaśnia poseł. Biblioteka Sejmowa, której integralną częścią jest Archiwum Sejmu, jest komórką organizacyjną Sejmu. Jej zadaniem jest m.in. "gromadzenie i trwałe przechowywanie wszystkich rodzajów dokumentów powstałych w toku działalności Sejmu". Nadzór nad nią sprawuje właśnie szef Kancelarii Sejmu. Czapla wyjaśnił, że skierowane do niego pismo w tej sprawie "nie stanowi wniosku w rozumieniu rozporządzenia" regulującego sposób i tryb udostępniania materiałów w archiwach wyodrębnionych. Dlatego nie wyraża zgody na wgląd w dokumentację.
- Zdziwiłem się, ponieważ posiadam certyfikat dostępu do informacji niejawnej. A poza tym prośbę motywowałem pełnioną przeze mnie funkcją członka sejmowej speckomisji - podkreśla parlamentarzysta. Po pierwszej odmowie udostępnienia zasobu sejmowego poseł Opioła ponowił wniosek, eliminując wskazane przez Czaplę błędy formalne. Od 26 stycznia czeka na odpowiedź. Dlaczego szef Kancelarii Sejmu broni posłowi dostępu do zasobu wytworzonego przez komisję Ciemniewskiego, powołując się na błędy formalne, jakie miał zawierać wniosek, a teraz kilka tygodni zwleka z odpowiedzią? To bardzo zastanawiające i - być może - potwierdzające informacje, że materiały zgromadzone w toku prac komisji zawierają po prostu kopie materiałów z esbeckich teczek, które w 1992 r. zdemontowały układ polityczny. I choć funkcjonuje Instytut Pamięci Narodowej i tryby procesów lustracyjnych, zasób dokumentów zalegających sejmowe archiwum jest szczelnie chroniony. Jak napisali w przedmowie do książki "SB a Lech Wałęsa? Przyczynek do biografii" jej autorzy Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk, odtajnienia i skopiowania dokumentacji wytworzonej w 1992 r. przez tzw. komisję Jerzego Ciemniewskiego odmówił w 2007 r. ówczesny marszałek Sejmu Ludwik Dorn. Nie znalezienie zobowiązania do współpracy, jakie miał podpisać Lech Wałęsa, czy donosów tajnego współpracownika o pseudonimie "Bolek" było skutecznym pretekstem do formułowania wobec pracy Cenckiewicza i Gontarczyka zarzutów o braku fundamentalnych dowodów. A nawet o nierzetelność. Jeśli jednak zasób archiwalny komisji Ciemniewskiego zawiera choćby kilka z bezczelnie wyrwanych w latach 90 kart z teczek, w których znajdowały się materiały mające potwierdzać współpracę byłego lidera "Solidarności" z SB, z pewnością będą one miały wielkie znaczenie. Zwłaszcza w wykazaniu, że przez 20 lat za wszelką cenę manipulowano opinią publiczną, a sam Lech Wałęsa mógł po prostu kłamać, i że sądowe wyroki nakazujące przeprosiny za rzekome pomówienie i nazywanie "Bolkiem" są nieuprawnione. W sprawie na pewno coś jednak drgnęło. W styczniu tego roku Lech Czapla poinformował posła Marka Opiołę, że na wniosek dyrektora Biblioteki Sejmowej podjął decyzję o powołaniu komisji, której zadaniem będzie ustalenie, czy dokumentacja zgromadzona w sejmowym archiwum spełnia jeszcze ustawowe przesłanki do jej ochrony. "O wyniku jej prac powiadomię pana posła niezwłocznie" - napisał w odpowiedzi szef Kancelarii Sejmu. Czy dokumenty ujrzą światło dzienne? A przede wszystkim, w jakim będą stanie? Wokół sprawy toczy się od wielu tygodni misterna gra. Wizytę w archiwum sejmowym złożyli nawet dwaj funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Pozostałość po "nocy teczek" Dlaczego to właśnie w Sejmie mają się znajdować dokumenty komisji Ciemniewskiego? I skąd się tam wzięły? Materiały na temat współpracy i kontaktów byłego prezydenta Lecha Wałęsy z organami bezpieczeństwa PRL trafiły na Wiejską w 1992 roku. Uchwałę lustracyjną zgłosił wówczas dość niespodziewanie Janusz Korwin-Mikke (UPR). Stało się to po tym, jak Krzysztof Wyszkowski zarzucił ówczesnemu szefowi MSZ Krzysztofowi Skubiszewskiemu współpracę z wywiadem PRL (okazało się potem, że w latach 60. Skubiszewski współpracował jak TW "Kosk"). Uchwałę Sejmu wykonał ówczesny minister spraw wewnętrznych Antoni Macierewicz. Tuż po obaleniu przez koalicję strachu rządu Jana Olszewskiego postanowiono rozliczyć odpowiedzialnego za realizację lustracji ministra. Już 6 czerwca Sejm powołał tzw. komisję Ciemniewskiego, a dokładnie nadzwyczajną Komisję ds. zbadania sposobu wykonania i uchwały lustracyjnej przez ministra spraw wewnętrznych. Jej przewodniczącym został ówczesny poseł Unii Demokratycznej Jerzy Ciemniewski. W jej skład wchodzili m.in. Zbigniew Siemiątkowski, Artur Balazs, Jan Lityński, Alojzy Pietrzyk, śp. Lech Kaczyński, Jerzy Szmajdziński i Lech Próchno-Wróblewski. Komisja napiętnowała byłego premiera Olszewskiego, jego ministrów i po półtora miesiąca swoją działalność zakończyła. Jednak jej członkowie, w tym między innymi poseł Pietrzyk, mówili otwarcie, że mimo oporów, jako członkowie komisji sukcesywnie zapoznawali się z dokumentami. W tym z teczką TW "Bolka". Na razie nie wiemy, czy były to oryginały, czy też poświadczone za zgodność z oryginałem kopie dokumentacji, które wraz z archiwaliami komisyjnymi spoczęły w sejmowym archiwum.
Co się stało z oryginałami? Jak wiadomo, oryginalne dokumenty z teczki "Bolka" zostały po prostu ukradzione? Stało się to w latach 90 Proces "czyszczenia" odbywał się zarówno w Warszawie, jak i w Gdańsku. W 1996 r. ówczesny szef MSW Zbigniew Siemiątkowski zarządził sprawdzenie pakietu dokumentów tej sprawy. Stwierdzono wówczas, że zginęły z niej w pierwszym rzędzie wszystkie znane wówczas archiwalia dotyczące "Bolka". Funkcjonariusze UOP nie mieli jednak żadnego problemu z odtworzeniem przebiegu, w jaki archiwa wyczyszczono. Ukradziono nie tylko kartę ewidencyjną Lecha Wałęsy, "wyczyszczono" także z tomów akt operacyjnych "Arka", "Jesień ´70", "Klan"/"Związek", przesłane z gdańskiej delegatury UOP do Warszawy donosy "Bolka". Wedle sprawozdania komisji: w "tomach archiwalnych brak spisów zawartości oraz kart - w ilości: - w tomie II - 14 kart; w tomie III - 20 kart; w tomie IV - 99 kart; - w tomie V - 17 kart; - w tomie VI - 27 kart". Jak pisał Sławomir Cenckiewicz: "usunięto wtedy także oryginalne dokumenty rejestracyjne TW "Bolek", a ze wspomnianych spraw operacyjnych rozszywając teczki i usuwając oryginalne okładki oraz spisy zawartości akt, jak również jego donosy". Prezydent Lech Wałęsa wypożyczał dokumenty dwukrotnie. Najpierw we wrześniu 1992 r., a potem po dojściu SLD do władzy we wrześniu 1993 roku. Wtedy pomógł mu w tym ówczesny szef UOP Gromosław Czempiński. Po raz pierwszy Wałęsa czytał je tuż po obaleniu rządu Jana Olszewskiego w gabinecie ówczesnego szefa kontrwywiadu Konstantego Miodowicza. Wówczas zapewne wpadł na pomysł lub ktoś mu go podsunął, by czytać je w Belwederze. W tym samym roku w Gdańsku przeprowadzono jeszcze inną operację. Pod pretekstem poszukiwania substancji radioaktywnych, które miały trafić do nielegalnego obrotu, agenci UOP weszli do mieszkania byłego pracownika gdańskiego wojewódzkiego urzędu spraw wewnętrznych mjr. Jerzego Frączkowskiego. Zamiast toksycznych materiałów zabrali z niego mikrofilmy, na których sfotografowano materiały dotyczące działaczy opozycji Wybrzeża. W tym samego Lecha Wałęsy. Nie sposób w tym miejscu nie zapytać, czy w ostatnich tygodniach w podobny sposób nie "zabezpieczono" przypadkiem kopii dokumentów wytworzonych przez Służbę Bezpieczeństwa, pozostających w zespole archiwalnym z prac komisji Ciemniewskiego.
Maciej Walaszczyk
WYSTAWIENI Jim Garrison, który prowadził śledztwo w sprawie zabójstwa prezydenta Kennedy’ego powiedział, że brak odpowiedniej ochrony i lekceważenie bezpieczeństwa prezydenta, są wystarczającymi dowodami pozwalającymi uznać, że miał miejsce spisek, obejmujący szerokie struktury państwowe. Wydaje się, że słowa prokuratora Garrisona można odnieść do zagadkowej śmierci Prezydenta Lecha Kaczyńskiego wraz z 95 osobami w dniu 10 kwietnia 2010 roku. W tym przeświadczeniu utwierdzają wczorajsze zeznania byłych oficerów BOR przed Parlamentarnym Zespołem do wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej: pułkownika rezerwy Tomasza Grudzińskiego oraz pirotechnika, majora rezerwy Roberta Tereli. Blisko trzygodzinne posiedzenie prowadzi do jeżących włosy na głowie konkluzji: nasza delegacja - Prezydent, wojskowi, urzędnicy, funkcjonariusze BOR, piloci - wszyscy oni zostali, mówiąc kolokwialnie, wystawieni na zer wszelkiej maści zamachowców, z pełną świadomością i premedytacją. Żadne zaklęcia, czy okrągłe słówka, nie zmienią tego faktu. Pułkownik Grudziński podkreślił kilkakrotnie:
„Nie wierzę w bałagan, nie wierzę w wypadek”. Można było czegoś nie dopilnować, coś zaniedbać, jakiś drobiazg, jak choćby kolor butów BORowca, niedopięty garnitur, ale nie można nazywać zaniedbaniem i bałaganem całkowitego zaniechania ochrony na każdym możliwym etapie przygotowywania wizyty. Jeżeli zaniedbano całkowicie jakąkolwiek ochronę, powtarzam, jakąkolwiek ochronę, to jest to sytuacja podobna do tej, kiedy wsadza się do samochodu ludzi, wiedząc, że śruby w kołach są odkręcone, a płyn hamulcowy wycieka. Mniej lub bardziej pośrednio taka osoba godzi się na ich śmierć, chyba, że stanie się cud i kierowcy uda się wyjść z opresji, albo na autostradzie ktoś ustawi gąbkowe słupy zamiast betonowych. Doświadczeni oficerowie w osobach Tomasza Grudzińskiego i Roberta Tereli (ten ostatni, jako pirotechnik miał nadzorować wizytę 10 kwietnia 2010 roku, ale 23 marca 2010 roku odszedł ze służby), którzy organizowali i nadzorowali wiele wizyt zarówno polskich głów państwa, jak i zagranicznych, wypunktowali zaniedbania ze strony BOR, które mogły skutkować umożliwieniem zamachu na życie polskiego Prezydenta, czy polskich generałów. Warto podkreślić, i tu uprzedzam ewentualnych oponentów i krzykaczy, że panowie oficerowie omawiali treść zarzutów, jakie prokuratura postawiła wiceszefowi BOR, ubogacając je swoimi doświadczeniami z lat służby, co dało efekt porażający. Przede wszystkim z niezrozumiałych powodów obniżono rangę wizyty 10 kwietnia 2010 roku. Kto i na jakiej podstawie mógł to uczynić? Zgodnie z kompetencjami mógł to uczynić jedynie szef MSW, a więc pan Jerzy Miller, który miał w zakresie ustawowych obowiązków nadzór nad BOR. Wydaje się, że ta decyzja skutkowała następnymi, absolutnie nieprawdopodobnymi z punktu widzenia cywilizowanego państwa. Nie wykonano rekonesansu lotniska, zarówno pod względem fizycznego obejrzenia pasa lądowania, sprawdzenia oświetlenia, sprawności urządzeń na wieży, a także sprawdzenie lądowiska pod względem pirotechnicznym.
Nie oddelegowano na Siewiernyj ani jednego oficera BOR, w tym pirotechnika, co jest abecadłem wszelkiej ochrony VIP! Mało tego, nie wykonano rekonesansu tras przejazdu delegacji prezydenckiej oraz czasowych miejsc pobytu, co było praktyką dotychczas zawsze stosowaną przez BOR, łącznie z oddelegowaniem oficera do kuchni w restauracji, w której miała jeść osoba ochraniana. Do organizacji wizyty 10 kwietnia oddelegowano oficera, który miał to robić po raz pierwszy, a więc oficera bez doświadczenia. Nie przeprowadzono także niezbędnych odpraw i konsultacji, jak również nie wyznaczono osób z BOR, które miały zabezpieczać miejsca wizytowane przez osoby ochraniane. Absolutnie skandaliczny jest fakt, że plan ochrony Prezydenta RP zatwierdził nieuprawniony do tego oficer. Niezwykle ciekawie brzmi zarzut ze strony prokuratury wobec BOR, w którym podniesiono brak ochrony i zabezpieczenia samolotów VIP na lotnisku Siewiernyj. Dotyczyło to zarówno wizyty 7 kwietnia, jak i miało dotyczyć 10 kwietnia 2010 roku. Jak miała wyglądać taka ochrona? Przede wszystkim samolot TU 154 M po wylądowaniu 7 kwietnia 2010 roku na Siewiernym powinien być ochraniany i monitorowany przez polskie służby, czego z jakichś względów zaniechano. Pirotechnicy powinni sprawdzić go przed odlotem do Warszawy, a tak się nie stało. Czy w czasie postoju w Smoleńsku ktoś mógł coś wnieść lub zamontować w TU 154 M, co mogło skutkować dramatem 10 kwietnia? Z braku odpowiedniej ochrony i właściwego zabezpieczenia pirotechnicznego można snuć taką hipotezę. A zatem wizyta 10 kwietnia odbywała się bez zabezpieczenia pirotechnicznego, biochemicznego, radiologicznego oraz osobowego, co tworzy dość ponury obraz tamtych wydarzeń oraz rodzi pytania, a w zasadzie daje pewność, co do motywacji. Aby dopełnić całości można dorzucić brak systemu łączności w czasie działań ochronnych, co pan pułkownik Grudziński zwięźle podsumował: „bez planu, bez konsultacji, bez sprzętu”. I dodał, mówiąc o kierownictwie BOR: „Mają na sumieniu 96 osób”.
Wiele osób, łącznie z czołowymi politykami, podnosiło dość infantylnie sformułowany zarzut, że obecność BOR nie zapobiegłaby katastrofie. Otóż spieszę z odpowiedzią, posiłkując się słowami i doświadczeniem pułkownika Grudzińskiego oraz majora Treli: BOR, gdyby zgodnie ze swoimi zadaniami i obowiązkami działał 10 kwietnia, miał wszelkie możliwości by zapobiec tragedii. Przede wszystkim dowodzący grupą BOR na Siewiernym poinformowałby kapitana statku, że nie ma kolumny dla Prezydenta, co musiałoby skutkować odejściem na zapasowe lotnisko bez zbliżania się do Smoleńska. Po prostu BOR poinformowałby dowódcę statku i samego Prezydenta, że nie jest w stanie zapewnić mu należytej ochrony. BOR, bowiem ma za zadanie ochronę VIP, co wiąże się z właściwym zabezpieczeniem miejsc, w których ochraniana osoba miała przebywać, a także analizą potencjalnych zagrożeń i reagowaniem na takowe. 10 kwietnia 2010 roku zaniechano wszelkich działań ochronnych, które są powszechnie stosowane na całym świecie wobec VIP-ów, również w Polsce. Nie zabezpieczono samolotu pod względem pirotechnicznym, nie wykonano rekonesansu lotniska i tras przejazdu, nie oddelegowano choćby jednego funkcjonariusza do Smoleńska. Jedynym racjonalnym wytłumaczeniem jest stwierdzenie, że ktoś tym ludziom lecącym tym samolotem, bardzo źle życzył i to zyczenie się spełniło. Życzenie śmierci.
P.S Materiał z posiedzenia ZP dzięki uprzejmości portalu: www.pomniksmolensk.pl
Martynka
Państwo RABUJE rodziny, na które nie łoży Rząd nie wycofa się z wyższych podatków dla rodzin Sejm odrzucił w piątek zgłoszony przez PiS projekt ustawy dotyczący zwrotu VAT na ubranka dla niemowląt i obuwie dziecięce. Anna Sobecka (PiS) mówiła, że państwo nie powinno zarabiać na rodzinach, na które nie łoży. Resort finansów zapewniał, że polityka rodzinna jest ważna dla rządu. Za odrzuceniem projektu ustawy dotyczącego zwrotu niektórych wydatków związanych z zakupem odzieży i dodatków odzieżowych dla niemowląt oraz obuwia dziecięcego głosowało 222 posłów, 213 posłów było przeciw, a czterech wstrzymało się od głosu. Poseł Anna Sobecka (PiS) powiedziała przed głosowaniem, że stanowisko koalicji rządzącej, aby projekt odrzucić, jest głęboko niesprawiedliwe i nieracjonalne. "Unia Europejska, aczkolwiek krępuje polskie rodziny dyrektywą podwyżki VAT-u do 23 proc., daje jednocześnie możliwość zwrotu tych pieniędzy dla polskich rodzin" - mówiła. Powołując się na informacje Komisji Europejskiej, wskazała, że w Polsce mamy najniższe zasiłki, a dzieci polskie przeżywają największą biedę. "Uważam, że rząd polski, jeśli nie łoży na polskie rodziny, to nie ma prawa zarabiać na polskich rodzinach" - tłumaczyła. Pytała, czy prawdą jest, że budżet państwa na podwyżce VAT z 7 proc. do 23 proc. (na ubranka dla niemowląt, która nastąpiła 1 stycznia 2012 r. - PAP) wzbogaci się o 160 mln zł. Wiceminister finansów Maciej Grabowski zapewnił, że polityka rodzinna jest ważna dla rządu, a najlepszym dowodem na to jest podwyżka o ponad 40 proc. zasiłków rodzinnych, które nie wzrastały przez wiele lat, także za poprzednich rządów. "Zamierzamy wkrótce złożyć projekt podwyżki ulg rodzinnych dla rodzin wielodzietnych o 50 proc." - mówił. Jego zdaniem narzędzia pewne i zrozumiałe w polityce społecznej są znacznie lepsze niż niezrozumiałe, pracochłonne i kosztochłonne, jak propozycja PiS związana ze zwrotem VAT od ubranek dla niemowląt. Dodał, że przepisy unijne nie pozwalają Polsce ubiegać się w tym przypadku o tzw. środek specjalny, czyli odstępstwo od stosowania dyrektywy. Wniosek o odrzucenie projektu zgłosili w czwartek podczas pierwszego czytania w Sejmie posłowie PO i PSL. Zdaniem autorów projektu, zmiany wyszłyby naprzeciw oczekiwaniom społecznym oraz potrzebom rodzin wychowujących dzieci. Projekt regulował zasady zwrotu osobom fizycznym części wydatków poniesionych na zakup odzieży i dodatków odzieżowych dla niemowląt oraz obuwia dziecięcego, związanych z podwyżką stawki VAT na te artykuły z 7 proc. do 23 proc. od 1 stycznia 2012 r. Założono, że zwrot wydatków, finansowany z budżetu państwa, przysługiwałby rodzicom lub opiekunom prawnym dzieci w wieku do 13 lat, którzy w sumie na ten cel wydali nie mniej niż 200 zł brutto i nie więcej niż 3000 zł brutto. Jeżeli dana osoba miałaby pod opieką więcej niż jedno dziecko w wieku 0-13 lat, to łączna suma wydatków nie mogłaby być większa niż iloczyn kwoty 3000 zł i liczby dzieci. Zwrot dokonywany byłby na podstawie faktury VAT wystawionej na daną osobę. Kwota zwrotu byłaby równa 69,57 proc. kwoty podatku VAT wynikającej z faktur i miałaby podlegać zaokrągleniu do pełnych złotych. Wnioskodawcy przewidywali, że koszty wynikające z wprowadzenia ustawy wyniosłyby ok. 20 mln zł, ale ostateczna kwota byłaby uzależniona od liczby osób, które skorzystałyby z możliwości zwrotu. Według resortu finansów propozycje PiS nie były skierowane do najbiedniejszych rodzin, ale do średnio i lepiej zarabiających, poza tym rozwiązanie to byłoby drogie z punktu widzenia państwa. Aleksander Piński