04 grudnia 2009 Ignorancja w słuzbie kłamstwa.. Jedna pani z płaczem wezwała do siebie hydraulika, bo urwał się kran, woda wdarła się do pokoju, zalałaparkiet i poczyniła szkody… I co powiedział hydraulik? - Pani tak nie płacze, bo to tylko pogarsza sytuację.. (???) Ja nie zamierzam płakać, chociaż to co wyprawiają codziennie z nami- już dawno przekroczyło granice jakiegokolwiek sensu i sprawdza się powiedzenie, że „odnoszę wrażenie jakby Polską rządzili jej najwięksi wrogowie”. No bo rządzą! Zanim Sejm zajmie się wprowadzeniem pozwoleń na posiadanie ciupagi, uchwaleniem kolejnej ustawy dotyczącej kształtów i wielkości obrusów kuchennych, czy ustawy o walce z ciążami powakacyjnymi- będziemy mieli po wakacjach, pardon po Starym Roku, bo używanie zbitki po Nowym Roku, jakoś nie bardzo jest logiczne- zmiany na terenie Tatrzańskiego Parku Narodowego. Nie, nie w drzewostanie, nie w zakresie zachowania się w górach i nie w zakresie przepisów przeciwpożarowych w bacówkach… które swoim rozporządzeniem , będąc ministrem całego rolnictwa, pan minister Jarosław Kalinowski z Polskiego Stronnictwa Ludowego kazał wyburzyć i wybudować nowe(???). Nie pilotowałem wykonawstwa i przestrzegania tego rozporządzenia, bo rozporządzenie jest właściwe, a z władzą nie powinno się właściwie dyskutować, tylko wykonywać, zgodnie z właściwymi zasadami demokratycznego państwa prawnego. Od Nowego Roku, fiakrzy pracujący na terenie Tatrzańskiego Parku Narodowego będą musieli przechodzić obowiązkowe badania weterynaryjne, pardon- szkolenia weterynaryjne(???) podczas których lekarze – weterynarze będą uczyć fiakrów „szybkiego rozpoznawania końskich schorzeń i dolegliwości” (????). Na razie weterynarze nie będą przechodzić obowiązkowych badań weterynaryjnych, pardon – szkoleń weterana ryjnych z uwagi na wyuczoną zdolność weterynaryjną, ale w miarę postępu postępów, na pewno do takiej decyzji dojdzie. Tak jak do wielu decyzji, które się nikomu jeszcze nie śniły, a szczególnie filozofom, którą to naukę niedawno pan profesor Bogusław Wolniewicz - zresztą filozof - nawet uznał za nienaukę. I może słuszna jego racja?. Bo jak to było w tym dowcipie, w którym rozmawiają dwie blondynki, wcale z weterynarią nie mające nic wspólnego.. - Gdzie leży Krym?- pyta jedna drugą. - No jak to gdzie? Na ciastku! Planowane jest też przed każdym sezonem wprowadzenie tzw. wizyt dorożkarskich(???) gdzie w wyniku takiej wizyty, gdzie dwóch lekarzy weterynarii- jeden lokalny i jeden z zewnątrz- wraz z członkiem sekcji fiakrów oraz urzędnikiem gminy, starostwa czy urzędnikiem Tatrzańskiego Parku Narodowego, sprawdzą stan konia i wygląd powozu(????) Naprawdę niezłe, a jakie zabawne? Trójki gen. Jaruzelskiego, jako inspekcje robotniczo- chłopskie – to przy tych czwórkach- to jeszcze nic! Jak będzie trzeba to do sprawdzania wyglądu konia i stanu powozu, czy odwrotnie- dokooptuje się przedstawiciela tamtejszej większości politycznej i będą piątki robotniczo- chłopskie-, wywiązujące się w swych działaniach na piątkę- w moich czasach nauczania i na szóstkę- w obecnych. Nowy regulamin narzuci też odpoczynek dla koni, które wróciły z trasy. A wszystko dlatego, że jeden koń nie wrócił i padł w licu ubiegłego roku, padł na stanowisku pracy. Sam znałem człowieka, który zmarł w wannie; tak mu było pisane, tak go Pan Bóg zabrał, tak zabrał- jak stworzył. Takie decyzje- to jest oczywiście pełny liberalizm, bo wolność decydowania zagwarantowana; kłamstwo to prawda, niewola to wolność, a ignorancja to siła. Bo prawdziwy liberalizm, jak pisał najwybitniejszy prawicowy publicysta, pan Stanisław Michalkiewicz, z którym znamy się od wielu lat:” Liberalizm zdaniem wielu polega na zagwarantowaniu każdemu zdejmowania majtek w każdych okolicznościach” (!!!) No i majtki zdejmują, przy każdej okazji, żeby dotrzymać kroku „liberalizmowi”, bo ten nie dotrzymuje kroku tym, którzy zdejmują majtki i nie mają ich w kroku. Bo nie potrzebują. Bo takiej na przykład prostytutce, majtki są do czegokolwiek potrzebne? Majtki coraz bardziej są przeżytkiem cywilizacji i może udać się lewicy zapędzić nas znowu na drzewa. Ma się rozumieć bez majtek! Taka na przykład „ modelka” pani Joanna Krupa, podobno najbardziej wymodelowana modelka w USA wyraża swój protest przeciwko uciśnianiu zwierząt przez człowieka, noszeniu futer czy peleryn ,rozbierając się przy tym do rosołu i zasłaniając swoje piersi i łono jedynie….. krzyżem chrześcijańskim.( !!!) Rozumiem, że dekorator wnętrz i pani Joanny Krupy nie miał na tzw. podorędziu, ani Gwiazdy Dawida ani Półksiężyca, żeby te intymne miejsca pani „ modelce” Joannie Krupie zasłonić, nie dysponował również słoniem. I żeby wykonać zamówienie polityczne zasłoniła, może bardziej zakryła się - krzyżem chrześcijańskim. Bo nawet nie sierpem i młotem! Nie wiem czy tymi narzędziami uda się cokolwiek zasłonić.. Można pożyczyć ewentualnie od Austriaków, bo w ich herbie te narzędzia bolszewickiej rozpusty się znajdują.. Nagi obrazek pani Krupy zamieścił „Super Ekspres” na pierwszej stronie, a wewnątrz zamieścił zwiastun, w postaci odrębnej książeczki - podręczny podręcznik pornografii(!!!). I dalej i dalej, aż do zupełnego zatracenia.. I to zdejmowanie majtek w każdych okolicznościach.. I mamy to co mamy, wobec takiej propagandy nagości i pornografii, dzięki wytworzonej atmosferze rodzą się tego typu dowcipy: W pracy kolega pokazuje fotografię z Zakopanego swojemu koledze. - To zdjęcie zrobiłem podczas pobytu służbowego. Widzisz te babki? Z każdą z nich spałem. Kolega z zaciekawieniem ogląda fotografię i nagle zauważa na niej zdjęcie swojej zony. Bardzo zdenerwowany, chce się upewnić. - A z tą też spałeś? - Nie, z tą nie. Ona jedyna była wierna! - Ufff!- odetchnął z ulgą. - Wyobraź sobie, że jako jedyna przyjechała z mężem i z nim wyjechała… No i jeszcze chwilkę o świńskiej grypie.. W Olsztynie musi maczać palce i mieszać , choć od mieszania wcale herbata nie staje się słodsza tylko od cukru,, pani europosłanka Joanna Senyszyn z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, wróg Kościoła., tradycji, normalności.. Tamtejszy Senyszyn, pardon – Sanepid apeluje do tamtejszego biskupa, żeby przestać dawać w kościołach komunię do ust, a dawać na rękę, bo - w związku z tym-bardzo rozprzestrzenia się wirus świńskiej grypy(????). Co prawda to prawda, i ona nas wyzwoli… z zasad Kościoła Powszechnego, w którym komunia była doustna, a nie naręczna. Naręczne mogą być co najwyżej naręcza kwiatów i to nie wszystkie, tylko te dobrze docięte.. Co prawda, za pontyfikatu Jana Pawła II, Kościół dopuścił komunię na rękę, ale mam nadzieję, ze przywróci normalność papież Benedykt XVI. Symboliczne Ciało Chrystusa nie powinno być dawane na rękę, często brudną i skorumpowaną... Przecież politycy robiący na co dzień demokratyczne widowisko dają sobie czasami robić na rękę. Tylko patrzeć jak Sanepid będzie decydował o czystości naczyń liturgicznych, zawartości alkoholu w winie mszalnym i czystości szat liturgicznych, na których Hitler chciał powiesić papieża na Placu Świętego Piotra.. A przed nim Diderot, od „Kubusia Fatalisty”, chciał powiesić ostatniego króla na wnętrznościach ostatniego księdza... Wtedy dopiero będzie raj! Jak nie będzie zupełnie zasad, etyki, moralności.. Będzie relatywizm i permisywizm, bo odpowiedzialność to przeżytek! Czy bez przysłowiowej latarni morskiej w nocy , jakikolwiek statek dobije bezpiecznie do portu, czy roztrzaska się o skały? Myślę, że wątpię.. WJR
Puszczanie bąków? 3 listopada br. Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu wydał wyrok nakazujący Republice Włoskiej wypłacenie pani Soile Lautsi Albertin 5 tysięcy euro tytułem odszkodowania za „straty moralne”, jakich miała doświadczyć z powodu tego, że w sali szkoły, do której uczęszczało jej dziecko, wisiał na ścianie krzyż. Trybunał w Strasburgu uznał bowiem że wieszanie krzyży w klasach szkolnych „narusza prawa rodziców do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami”, a także – „wolność religijną uczniów”. Wyrok ten wywołał wzburzenie w całej Europie, zwłaszcza w środowiskach katolickich, które poczuły się zaniepokojone takim potwierdzeniem narastającej w Unii Europejskiej tendencji do eliminowania wszelkich śladów chrześcijaństwa z przestrzeni publicznej. Wprawdzie Trybunał w Strasburgu nie jest organem Unii Europejskiej, tylko Rady Europy, w skład której wchodzi 47 państw, ale to nie ma nic do rzeczy, gdyż tendencja do wypierania z przestrzeni publicznej wszelkich śladów chrześcijaństwa jest widoczna aż nadto również w najważniejszych instytucjach unijnych. Jest to następstwem przeforsowania poprzez unijne instytucje, opanowane przez socjalistów, komunistów, masonów, sodomitów oraz Żydów, politycznej poprawności, czyli marksizmu kulturowego, jako ideologii obowiązującej i stanowiącej fundament unijnego systemu prawnego. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że marksizm kulturowy jest nie do pogodzenia z chrześcijaństwem, a nawet – do kohabitacji z nim, ponieważ traktuje chrześcijaństwo jako jeden z najistotniejszych, a może nawet najważniejszy fragment „kultury burżuazyjnej”, którą zamierza całkowicie wykorzenić w imię rewolucji socjalistycznej, której pierwszym etapem jest właśnie przebudowa mentalności ludzkiej. Pozostawienie chrześcijaństwa w przestrzeni publicznej oznaczałoby zgodę na oddziaływanie tej religii i tej etyki na ludzką mentalność, co postawiłoby upragnioną rewolucje pod znakiem zapytania. W ten sposób myślą komuniści, socjaliści i masoni, zwłaszcza z Wielkiego Wschodu. Sodomitów chrześcijaństwo kole w oczy, gdyż sodomię uznaje nie tylko za dewiację w sensie medycznym, ale również – za grzech. Co się tyczy Żydów, to są oni wrogami chrześcijaństwa niejako z natury rzeczy, gdyż chrześcijański uniwersalizm podważa żydowskie uroszczenia do wyjątkowości w całym Wszechświecie i dlatego można spotkać Żydów, a nawet zauważyć ich wyjątkową nadreprezentację we wszelkich inicjatywach wywrotowych, skierowanych jeśli nie na zniszczenie cywilizacji łacińskiej, to w każdym razie – na wykorzenienie chrześcijaństwa. Ostentacja, jaką zademonstrował Trybunał w Strasburgu w intencji rugowania chrześcijaństwa z przestrzeni publicznej Europy skłoniła wielu ludzi do obaw, że może to być dopiero wstępem do usuwania chrześcijańskich znaków i symboli nie tylko, dajmy na to, ze szkół, ale również z przestrzeni rozumianej dosłownie, to znaczy – z europejskich krajobrazów. Przecież krzyż może razić sodomitę czy Żyda również przy publicznej drodze, a nawet – na dominującej nad miasteczkiem wieży kościoła. Te obawy spotkały się z lekceważeniem, a nawet pukaniem w czoło, że to niby taki objaw oszołomstwa, ale ludzie pomni doświadczeń z komunistycznym totalitaryzmem wiedzą, że nie można lekceważyć niczego, jak w anegdocie o zającu i wielbłądzie. Zając uciekający przed myśliwymi spotyka uciekającego wielbłąda i tłumaczy mu, że niepotrzebnie ucieka, bo myśliwi polują akurat na zające. Ale wielbłąd odpowiada, że na wszelki wypadek woli nie wdawać się w wyjaśnianie myśliwym tej różnicy, bo zanim mu się to uda, to może tego eksperymentu nie przeżyć. Na wieść o strasburskim wyroku komuniści aż podskoczyli z radości, bo wiadomo, że kto jak kto, ale ci niedawni rzecznicy niewoli i wszelkiego ludobójstwa, jednym susem skoczyli do pierwszego szeregu płomiennych obrońców wolności. U nas znajdująca się obecnie w niebezpiecznym dla kobiet wieku, weteranka PZPR, czyli europosłanka Joanna Senyszyn, chyba na skutek zdarzającego się w okresie menopauzy uderzenia krwi do głowy zapowiedziała mobilizowanie polskich sierot po Stalinie, żeby składali takie same skargi i w ten sposób, przy pomocy strasburskich pożytecznych idiotów, spróbowali „tymi ręcami” zmieść znienawidzony „przeszłości ślad” – zgodnie z bojową śpiewka bolszewików, że „przeszłości ślad dłoń nasza zmiata”. Widzieliśmy to i w Rosji i w Chinach i na „polach śmierci” w Kambodży. Rzeczywiście – zmiata, aż do gołej ziemi. Więc kiedy po 3 listopada chrześcijańskie społeczności Europy z zaniepokojeniem komentowały strasburski wyrok, 22 listopada Komisja Episkopatów Wspólnoty Europejskiej COMECE wystosowała komunikat wyrażający zadowolenie z rychłego wejścia w życie traktatu lizbońskiego i zapowiedziała wydanie dokumentu na temat promowania wolności religijnej w Unii. Przewodniczący COMECE, JE biskup Rotterdamu Adrianus van Luyn pogratulował Hermanowi van Rompuy wyboru na stanowisko prezydenta Unii Europejskiej, a Katarzynie Ashton – na stanowisko „wysokiego przedstawiciela do spraw zagranicznych”, czyli ministra spraw zagranicznych UE. COMECE wyraziło nadzieję, że będą oni promowali Unię Europejska, jako „strażnika pokoju i sprawiedliwości, zdeterminowanego do propagowania różnorodności w jedności”. JE van Luyn uznał też (22 listopada, a więc już po strasburskim wyroku, a także – po eliminowaniu z dokumentów UE wszelkich wzmianek o chrześcijaństwie), że dotychczasowy dialog z instytucjami europejskimi był „owocny”. Tego wykluczyć nie można, zwłaszcza, gdy w dalszej części komunikatu COMECE czytamy, że „biskupi dyskutowali także o innych bieżących zagadnieniach, takich jak kwestie zmian klimatycznych, czy nowe inicjatywy dotyczące nierozprzestrzeniania broni nuklearnej”. O strasburskim wyroku wśród „bieżących zagadnień” ani słowa. COMECE zostało utworzone 3 marca 1980 roku jako profsojuz biskupów, traktowany przez władze UE w charakterze transmisji polityki partii do katolickich mas. Episkopat polski w COMECE reprezentuje JE bp Piotr Jarecki. Zatem kiedy COMECE wyraża „zadowolenie” z wejścia w życie traktatu lizbońskiego i podsumowuje „dialog” z unijnymi instytucjami jako „owocny”, kiedy nie ma większych „bieżących” zmartwień, jak walkę z klimatem i nuklearnymi zbrojeniami, 26 listopada, na 350 konferencji plenarnej Episkopatu Polski biskupi wyrazili swój „protest” w sprawie strasburskiego wyroku w odniesieniu do znaku krzyża oraz „sprzeciwili się” przejawom wrogości względem niego, jakie przy tej okazji miały miejsce w Polsce. „Obrona krzyża jest zadaniem nas wszystkich. Prawa niewierzącej mniejszości powinny być łączone z obowiązkiem respektowania praw większości ludzi wierzących” – napisali księża biskupi w komunikacie. „Nas wszystkich”... No dobrze – a COMECE? Broni krzyża, czy raczej walczy z globalnym ociepleniem? Czyżby biskupi co innego mówili w trakcie „owocnego dialogu” z unijnymi instytucjami, a co innego – nam tubylcom? Ano zobaczymy - bo przecież witany przez COMECE z takim zadowoleniem traktat lizboński wszedł w życie dopiero 1 grudnia, więc nie od razu przekonamy się, jaka na jego podstawie ukształtuje się praktyka, doktryna i orzecznictwo. Na razie będziemy przeżywali miesiąc miodowy, kiedy to wszyscy raczej piją sobie z dzióbków, zaś JE abp Kazimierz Nycz, w ramach nowej świeckiej tradycji zapali świeczki chanukowe, podobnie, jak pan prezydent Kaczyński, który wzorem lat ubiegłych, pewnie znowu będzie puszczał bąki w Pałacu Namiestnikowskim, w towarzystwie pana Piotra Kadlcika. SM
„Refleksje” ściętej głowy 3 grudnia Sejm podjął uchwałę w sprawie wolności wyznania i promocji wartości będących wspólnym dziedzictwem narodów Europy. Uchwała krytycznie ocenia wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu z 3 listopada w sprawie krzyża w publicznej szkole oraz alepuje do parlamentów państwa Rady Europy o podjęcie „krytycznej refleksji”. Przeciwko uchwale głosowało 40 posłów (4 z PO, 31 z Lewicy, 3 – z SDPl i 2 niezrzeszonych), zaś 5 się wstrzymało. Uchwałę podjął ten sam Sejm, który 1 kwietnia 2008 roku upoważnił prezydenta do ratyfikowania traktatu lizbońskiego. Przypominam o tym, bo posłowie głosujący za ustawą upoważniającą prezydenta do ratyfikacji tego traktatu nie mogli nie wiedzieć, iż w Unii Europejskiej obowiązującą ideologią jest polityczna poprawność, czyli marksizm kulturowy. Widoczne to jest nie tylko w postaci eliminowania z unijnych dokumentów wszelkich wzmianek o chrześcijaństwie, jako składniku europejskiej tożsamości cywilizacyjnej, ale przede wszystkim – w starannym i metodycznym rugowaniu etyki chrześcijańskiej, jako podstawy systemu prawnego Unii. Stało się tak na skutek zdominowania Unii Europejskiej przez trzy wrogie chrześcijaństwu środowiska: socjalistów dążących do przeprowadzenia rewolucji w duchu Antoniego Gramsciego, masonerii, stanowiącej poza tym znakomitą przykrywkę do skrytego sterowania wielkimi masami ludzi przez tajne służby oraz Żydów, najdelikatniej mówiąc, tradycyjnie chrześcijaństwu niechętnych. Sama Unia Europejska jest projektem masońskim, przedstawionym jeszcze w latach 20-tych XX wieku przez Ryszarda de Coudenhove-Kalergi w książce „Europe – puissance mondiale” (Europa - mocarstwo światowe), wzbogaconym przez marksistów „kulturowych” o postulat „neutralności światopoglądowej państwa”, służący do rugowania z przestrzeni publicznej wszelkich śladów chrześcijaństwa. A ponieważ władza państwowa w Unii Europejskiej charakteryzuje się skłonnością do anektowania coraz to nowych obszarów życia społecznego, postulat neutralności światopoglądowej obejmuje każdą dziedzinę. Zatem wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu z 3 listopada, dla nikogo nie może być żadnym zaskoczeniem. Jak to mówią – „widziały gały, co brały”. W tej sytuacji pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia prawnego uchwała Sejmu z 3 grudnia, jest rodzajem groźnego kiwania palcem w bucie i ma na celu wyłącznie utrzymanie opinii publicznej w przekonaniu, jakoby parlamentarzyści podjęli walkę o powrót Europy do cywilizacji łacińskiej. Tymczasem w dziedzinie ustawodawstwa, które liczy się naprawdę, Sejm, podporządkowując się władzom Unii Europejskiej, zmierza w kierunku odwrotnym w podskokach i bez zastrzeżeń. SM
O różnicy łajdactwa "W tropieniu przestępstw gospodarczych tak poniósł go szlachetny zapał, że się dopiero opamiętał, gdy się za własną rękę złapał" - pisał Janusz Szpotański w "Towarzyszu Szmaciaku" o generale Bagno przeprowadzającym właśnie w PRL operację walki z korupcją i złodziejstwem. Jak bowiem wiadomo, towarzysz Wiesław największą awersję miał do złodziejstwa i korupcji, jeśli oczywiście nie brać pod uwagę kontrrewolucji, która jest gorsza od wszystkiego. Jak ta historia się powtarza! Oto właśnie do hazardowej komisji śledczej dotarła analiza CBA dotycząca prac nad ustawą hazardową za rządów PiS. Wynika z niej, że urzędnikom, którzy z ramienia Ministerstwa Finansów mieli ustalić założenia nowelizacji, "kazano siedzieć cicho". Kto kazał? Tropy wskazują na pana posła Gosiewskiego pełniącego - jak pamiętamy - rolę szarej eminencji i uchodzącego za najtęższą głowę prawniczą w PiS. Oczywiście jeśli nawet to prawda, to przecież każde dziecko wie, że poseł Gosiewski kazałby urzędnikom siedzieć cicho dla dobra naszej ukochanej Ojczyzny, podczas gdy tacy dajmy na to "Miro" czy "Zbycho" robią takie rzeczy z wrodzonej nikczemności. Ciekawe, że urzędnicy najwyraźniej musieli się do tego polecenia zastosować, bo nie słychać, by kogokolwiek zawiadamiali o swoich spostrzeżeniach, jeśli oczywiście nie liczyć CBA - bo przecież musiało się ono o tym dowiedzieć od jakichści swoich informatorów. Czyżby byli nimi właśnie ci "siedzący cicho" urzędnicy? Wykluczyć tego nie można, tym bardziej że wyjaśniałoby to wiele niejasności w polityce kadrowej wszystkich partii i rządów. No i wreszcie sama analiza, która została sporządzona przez CBA pod kierownictwem Mariusza Kamińskiego. Dowodzi ona, że i były szef CBA mógł mieć ambicje znacznie większe niż tylko zwalczanie obrzydłej korupcji, bo czyż w przeciwnym razie kazałby dokumentować wstydliwe zakątki swoich dobroczyńców? Z jednej strony może to i nieładnie, ale z drugiej - trudno mu się dziwić. Widząc rozmaitych mężyków stanu, jako człowiek inteligentny i spostrzegawczy, nie mógł nie dojść do wniosku, że i on nosi w swoim tornistrze marszałkowską buławę. Nie każdy ma tyle wytrwałości co Jerzy Clemenceau, by do czasu zawsze głosować na najgłupszego ("je vote pour le plus býte") w nadziei, że wreszcie przyjdzie i jego wielka chwila. Zapoznanie komisji hazardowej z analizą CBA sprawia, że - niezależnie od aspektów rozrywkowych takiego widowiska - będzie ona odtąd skazana jedynie na ustalenie różnicy łajdactwa między poszczególnymi grupami naszych Umiłowanych Przywódców - zgodnie zresztą ze spostrzeżeniem pozbawionych złudzeń Rosjan, że "nikt nie jest bez grzechu wobec Boga i bez winy wobec cara". A czy warto toczyć aż tak zajadłe spory tylko o tę różnicę? Czy warto, żeby człowiek o zszarpanych nerwach, czyli wicemarszałek Niesiołowski, aż tak się irytował z wściekłości, niechby nawet udawanej? Oczywiście różnice między partiami muszą być, to zrozumiałe samo przez się, ale objawienie się analizy CBA w sejmowej komisji śledczej przekonuje, że nadeszła pora, by zacząć różnić się "pięknie". Nie tylko dlatego, że od 1 grudnia i tak wszystkie nasze ważne sprawy są już przesądzone przez starszych i mądrzejszych, a Nasza Złota Pani Aniela w stosownym czasie objawi nam swoje względem nas postanowienia bez pytania o zdanie tubylczych mężyków stanu, chociaż to już byłby powód wystarczający. Przede wszystkim dlatego, że razwiedka w związku z 1 grudnia najwyraźniej obrała kurs na stabilizację. Świadczy o tym nie tylko umorzenie przez niezawisłą prokuraturę śledztwa wobec podejrzanych w aferze gruntowej, ale również umorzenie postępowania wobec agentów ABW, którzy swoim pojawieniem się tak nastraszyli Barbarę Blidę, że aż się zastrzeliła - jako męczennica złowrogiego "kaczyzmu". W Unii Europejskiej ma być Francja-elegancja, haj lajf, bą tą, sawuar wiwr, pardą i dlatego reżyser naszej politycznej sceny w ramach programu pięknego różnienia się zaleca partiom doskonalenie obranego emploi. Żaden dobry gracz nie stawia bowiem wszystkiego na jedną kartę i dlatego starsi i mądrzejsi chcą mieć do dyspozycji nie tylko siły zdrady i zaprzaństwa, ale także szczerych, płomiennych patriotów, co to naszą ukochaną Ojczyznę sprzedadzą w imię obrony interesu narodowego. Bo z tym Totalizatorem, dla którego urzędnicy mieli "siedzieć cicho", przecież o to właśnie chodziło, no nie? SM
Nowy etap - nowy bimber No i stało się. Kiedy tylko wybiła północ, w nocy z 30 listopada na 1 grudnia, wszedł w życie Traktat lizboński, w następstwie czego Polska stała się częścią składową proklamowanego właśnie europejskiego cesarstwa pod nazwą Unia Europejska, którego też wszyscy zostaliśmy obywatelami. Tym razem nikt już nie urządzał uroczystych akademii, jak to miało miejsce w nocy z 30 kwietnia na 1 maja 2004 roku, kiedy to Polska została do "Wspólnot Europejskich" przyłączona - ale bo też obecnie jest rozkaz, by udawać, że Unia Europejska nie jest żadnym państwem. Wprawdzie ma prezydenta i ministerkę spraw zagranicznych, której największą, jak się wydaje, zaletą jest wyjątkowe podobieństwo do konia, wprawdzie ma własną walutę w postaci euro, własną policję w postaci europolu, prokuraturę w postaci eurojustu, parlament, rząd w postaci Komisji Europejskiej, własne sądy w postaci Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, własną flagę w postaci błękitnej materii z wieńcem 12 złotych, pięcioramiennych gwiazd symbolizujących 12 pokoleń Izraela, własny hymn w postaci "Ody do radości", według której "wszyscy ludzie będą braćmi" - ale państwem nie jest, uchowaj Boże, a w każdym razie - nie na tym etapie. Taki jest rozkaz, więc wszyscy udają, że nic się nie stało. Tisze jediesz, dalsze budiesz - powiadają Rosjanie, więc i nasi mężykowie stanu karnie się do niego stosują. Trudno im się z drugiej strony dziwić, bo dopóki trwa ta mistyfikacja, dopóty mogą się nadymać mniemanym prestiżem. Inna rzecz, że mało kto chyba w to wierzy, bo policjanci, którzy akurat 1 grudnia przeprowadzili w Warszawie demonstrację mającą na celu podwyżki zarobków, pod gmachem Kancelarii Premiera przy Alejach Ujazdowskich krzyczeli "zło-dzie-je, zło-dzie-je!" - ale wbrew policyjnym obyczajom złodziei tych nie próbowali nawet zatrzymywać, chociaż w demokratycznym państwie prawnym właśnie tak powinni postąpić. Najwidoczniej ten rodzaj złodziejstwa musieli uznać za zalegalizowany, co pokazuje, ile racji miał Antoni de Saint-Exupery, pisząc w "Małym Księciu", że "najważniejsze jest niewidoczne dla oczu". W Polsce, podobnie jak w wielu innych krajach, publikuje się mnóstwo ustaw i rozporządzeń, ale mało kto je czyta, bo każde dziecko wie, że najważniejsze są niepisane zasady, a wśród nich ostoja mocy i trwałości III Rzeczypospolitej - że mianowicie "my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych". Któż może znać tę zasadę lepiej od policjantów? Toteż i oni, wprawdzie krzyczeli o "złodziejach", ale nie kiwnęli palcem, by przekazać ich w ręce sprawiedliwości. Pewnie doskonale zdają sobie sprawę, że "złodzieje" tak naprawdę piastują tylko zewnętrzne znamiona władzy, to znaczy - siedzą w gabinetach, jeżdżą limuzynami, a nawet - latają samolotami, mają sekretarki i różnych fagasów na zawołanie, ale tak naprawdę to nie mają nic do gadania, bo prawdziwą władzę sprawują dyskretnie starsi i mądrzejsi - przede wszystkim w osobach politycznych kierowników cesarstwa europejskiego, których wolę na teren tubylczy transmituje razwiedka za pomocą sieci swoich tajnych współpracowników. To właśnie ona reżyseruje spektakle na tubylczej politycznej scenie i to jej życzenia spełniają aktorzy grający rolę tubylczych mężyków stanu. I oto, po uchwaleniu w stachanowskim tempie ustawy przekazującej w gestię razwiedki faktyczny monopol na rynku hazardowym, po przeprowadzeniu rozdziału funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego, który w ręce razwiedki przekazuje cały pion prokuratury, rząd wystąpił z propozycją zmiany ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, która również zmierza w kierunku przekazania go pod kuratelę razwiedki, sprawowaną za pośrednictwem jej tajnych współpracowników. Trudno bowiem inaczej zrozumieć pomysł, by 9-osobową Radę Instytutu tworzyli "historycy neutralni politycznie", zwłaszcza gdy pamiętamy, że to właśnie tacy, za przewodem "drogiego Bronisława", stanęli na czele obywatelskiego ruchu naukowców "w obronie godności", kiedy trzeba było złożyć oświadczenia lustracyjne. Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że przywódcy owego ruchu okazali się dawnymi konfidentami SB, więc któż lepiej od nich nada się do pilnowania IPN-u? Ta Rada bowiem ma zatwierdzać i kontrolować podejmowane tematy badawcze i określać kierunki działalności IPN, więc można mieć całkowitą pewność, że żadne niespodzianki już się nie pojawią, tym bardziej że projekt nowelizacji ustawy o IPN przewiduje, iż Sejm będzie mógł odwołać prezesa zwykłą większością głosów, a więc w każdym momencie, bo teraz, zebranie 3/5 głosów potrzebnych do odwołania jest jednak trudniejsze. Wreszcie projekt przewiduje udostępnienie archiwów również ubekom i ich konfidentom, ale za to - na co zwrócił uwagę członek Kolegium IPN Andrzej Gwiazda - nie będzie mógł zajmować się obcymi wywiadami, a więc - korzystać z archiwów STASI, NKWD, KGB czy FSB, w których - jak pamiętamy z informacji ministra Macierewicza o stanie zasobów archiwalnych MSW z 4 czerwca 1992 roku - powinien znajdować się co najmniej jeden z 3 kompletów mikrofilmów, jakie zostały sporządzone przed przystąpieniem do niszczenia dokumentów SB. Jak widzimy, razwiedka wyszła tu naprzeciw oczekiwaniom konfidentów, których najwyraźniej musiała zaniepokoić deklaracja, jaką 1 września na Westerplatte złożył rosyjski premier Putin, że "na zasadzie wzajemności" może udostępnić polskim badaczom rosyjskie archiwa. Wyszła naprzeciw - ale również na zasadzie wzajemności - przywracając w ten sposób znaną z PRL zasadę jednolitej władzy państwowej. Bo w Warszawie, jak to w Warszawie - ma panować porządek. Kiedy zatem nowelizacja ustawy o IPN wejdzie w życie, konfidenci, aczkolwiek znów poddani służbowej dyscyplinie, będą mogli budować kolejne legendy - na przykład legendę drugiego byłego prezydenta naszego państwa Aleksandra Kwaśniewskiego. Właśnie ukazała się książka doktora Piotra Gontarczyka, z której wynika, że były prezydent był jednak konfidentem SB o pseudonimie Alek. Aleksander Kwaśniewski oczywiście, zgodnie z instrukcją na wypadek dekonspiracji, rutynowo zaprzecza, że nie tylko nie palił ani się nie zaciągał, ale daje do zrozumienia, że w ogóle, tak naprawdę, to z komunistycznym reżymem walczył. Tak w każdym razie wyznał przodującej w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym pani redaktor Monice Olejnik z TVN, a ona przyjęła tę deklarację z pełnym zrozumieniem, więc tylko patrzeć, jak "neutralni politycznie historycy" zostaną zagonieni do roboty. Bo przecież nie można nowego wina, a cóż dopiero - nowego bimbru wlewać w stare bukłaki, a skoro 1 grudnia mamy nowe państwo, to czy wypada wchodzić do niego ze starą wersją historii? SM
Pułapka na Tuska 11 września. Tusk dostaje od Kamińskiego "informację dotyczącą prób wpływania na postępowanie związane z obsadą członka zarządu w jednej z jednoosobowych spółek Skarbu Państwa oraz działań osób pełniących funkcje publiczne, które najprawdopodobniej mają związek z informacją przesłaną Panu Premierowi w dniu 12 sierpnia 2009 r. na temat kulis prac nad rządowym projektem zmian w ustawie o grach i zakładach wzajemnych". Notatka, bogata w szczegóły i fragmenty podsłuchanych rozmów hazardowych lobbystów zawiera następujące informacje: Sobiesiak, którego udział w nielegalnym lobbingu w sprawie ustawy hazardowej jest Tuskowi znany od miesiąca, planował ulokować swoją córkę w zarządzie państwowego monopolisty, będącego bezpośrednią konkurencją jej własnych firm i firm hazardowych lobbystów. W tym celu spotykał się z Drzewieckim, Rosołem i Chlebowskim, a bezpośrednią pieczę nad załatwianiem Sobiesiakównie stołka w Totalizatorze sprawował osobiście Drzewiecki, minister Tuska i skarbnik jego partii, miał nawet zapewniać Sobiesiaka, że "pamięta i pilotuje sprawę jego córki i jest przekonany, że wszystko pójdzie po och myśli",
Niewykluczone, że "dziewczyna od Drzewka" mająca pomóc przepchać Sobiesiakównę została powołana do Rady Nadzorczej z naruszeniem prawa, tak w każdym razie twierdzi Sykucki "Wybrali nową radę nadzorczą. Wybrali jedną dziewczynę od Drzewka, tak nie do końca zgodnie z prawem ale wybrali". Nie wiadomo na czym polegały rzekome nieprawidłowości, ale wiadomo, że decyzję o wyborze "dziewczyny od Drzewka" musiał podjąć Grad, Sobiesiakówna spotyka się z Rosołem późnym wieczorem, a potem bardzo wczesnym rankiem (o 7-mej) jedzie do ojca powiedzieć mu, że się wycofuje (Sobiesiak do znajomego "Magda wycofała się z projektu po wczorajszym spotkaniu"), po rozmowie z córką Sobiesiak wie też, że od teraz musi rozmawiać przez telefony na kartę. Taka chronologia zdarzeń wskazuje, że źródłem przecieku z dużym prawdopodobieństwem mógł być Rosół, który też musiał dowiedzieć się od kogoś, a naturalnym podejrzanym jest Drzewiecki, Po przecieku Chlebowski kontynuuje kontakty z Sobiesiakiem, tyle że teraz są one bardziej konspiracyjne, Kamiński daje też premierowi rekomendacje odnośnie dalszych kroków, po tym jak akcja CBA jest już i tak spalona, i premier nie ma potrzeby dłużej kryć się z wiedzą o zakulisowych działaniach Drzewieckiego, Chlebowskiego i Rosoła. Kamiński sugeruje więc, aby premier: wyjaśnił okoliczności zmiany zdania przez Drzewieckiego w sprawie ustawy, ustalił zakres odpowiedzialności podległych mu osób, i wyciągnął wobec nich konsekwencje, Kamiński zapewnia premiera, że żadne jego działania w tym zakresie nie mogą już zaszkodzić akcji CBA, prosi też premiera o osobiste spotkanie "przedmiotem którego będzie omówienie ustaleń zawartych z załączonym materiale".
15 września. Kamiński dostaje wezwanie do prokuratury w Rzeszowie.
2 października. Tusk spotyka się z Drzewieckim. Według Schetyny Drzewiecki premierowi "opisywał całą procedurę dochodzenia do tego krytycznego zapisu w korespondencji między ministerstwem sportu a finansami".
3 października. Odbywa się konferencja Drzewieckiego. Politycy Platformy mówią wprost - jeśli Drzewiecki przekona do siebie opinię publiczną, zostanie na stanowisku.
5 października. Drzewiecki podaje się do dymisji.
7 października. Tusk nie czekając na wymaganą prawem opinię prezydenta, w trybie błyskawicznym i pod nieprzewidzianym w ustawie pretekstem odwołuje Kamińskiego. Opublikowana przez Gazetę notatka Kamińskiego jest dla Tuska miażdżąca. Jednoznacznie dowodzi, że Tusk świetnie wiedział także o "projekcie Sobiesiakówna", i wszystkich związanych z nim zabiegach swoich ministrów, oraz prominentnych członków partii, nie zrobił jednak w tej sprawie nic, nawet po tym jak już mógł zrobić wszystko. Nie zdymisjonował Drzewieckiego i Chlebowskiego, nie wyrzucił z partii Rosoła, nie poprosił o wyjaśnienia Grada. Absolutnie nic. Jedynym, który został ukarany za "aferę hazardową" był Kamiński. Reszta została ukarana wyłącznie za to, że nie umiała się z niej wyłgać. Ale nie za to co zrobiła. Notatka z 12 września pogrąża Tuska, notatka z 12 sierpnia pewnie pogrąży go jeszcze bardziej, a przecież będą jeszcze przesłuchania, konfrontacje. Naprawdę kogoś dziwi, że dzisiaj Platforma po prostu musiała się pozbyć opozycji z komisji? Kataryna
Szczyty antypolskiej propagandy Dnia 4 listopada br. (dla Polaków w 215 rocznicę krwawej rzezi Pragi przez bohatera rosyjskiego feldmarszałka Aleksandra Suworowa) w porze najlepszej oglądalności drugi kanał TV moskiewskiej RTR uczcił obchodzone przez Rosjan święto jedności narodowej nadaniem głośnego filmu reżysera Władimira Bortki "Taras Bulba". Jest to ekranizacja znanej noweli Mikołaja Gogola o tym samym tytule.
Apoteoza siczowego kozactwa na pognębienie Lachów Pochodzący z Ukrainy wielki pisarz rosyjski zawarł w swej noweli apoteozę siczowego kozactwa jednoznacznie skierowaną na pognębienie Lachów oraz sprzyjających im Żydów. Treść noweli opowiedziana w kilku zdaniach jest następująca: do znanego kozaka Tarasa Bulby z Kijowa wracają na wieś po zakończeniu edukacji dwaj synowie: Ostap oraz Andrij. Wbrew protestom matki Taras zarządza wyjazd wraz z synami na Sicz Zaporoską już następnego ranka. Najwyraźniej rola hreczkosieja mu nie służy. Pragnie nade wszystko wawrzynów dla swych nieopierzonych jeszcze chłopców. Gdy na Sicz dociera z zachodu Ukrainy grupa kozaków i jeden z nich wygłasza płomienną mowę o prześladowaniu tam wiary prawosławnej przez księży katolickich i wysługujących się im Żydów, stale pijani kozacy mordują mieszkających na Siczy starozakonnych (katolików na Siczy nie było) i wyruszają na zachód z wyprawą odwetową. Ponieważ atak na najbliżej położone miasto Dubny zostaje odparty przez mieszkańców, kozacy oblegają miasto, usiłując zmusić je do kapitulacji głodem. W nocy do młodszego syna Tarasa Bulby - Andrija dociera Tatarka - służąca pięknej wojewodzianki, którą ów poznał jeszcze w Kijowie i w której wciąż się podkochuje. Przynosi straszną wieść, że miasto cierpi okropny głód, zaś wojewodzianka nie jadła od kilku dni. Andrij z workiem chleba przedostaje się prowadzony przez Tatarkę potajemnym przejściem do miasta i przechodzi na stronę Polaków. Taras zostaje o zdradzie syna powiadomiony przez Żyda Jankiela, któremu uratował życie podczas pogromu na Siczy. Podczas wypadu obrońców Taras zatrzymuje syna i za karę za zdradę własnoręcznie go morduje jednym strzałem. Starszy syn Ostap zostaje pochwycony przez Polaków i po odparciu kozaków od miasta wywieziony do Warszawy, gdzie po torturach zostaje ścięty. Taras przy pomocy Jankiela przedostaje się do Warszawy, by wesprzeć syna na duchu w godzinie śmierci. Następnie staje na czele zagonu kozackiego, który zapędza się aż pod Kraków, siejąc krew i pożogę. Dopiero hetman Potocki ściga go aż na Ukrainę i tam pochwyciwszy pali na stosie. Czytelnik kończy lekturę pełen nienawiści do okrutnych Lachów. Mikołaj Gogol w pełni zademonstrował tu swe wiernopoddańcze uczucia wobec cara w Petersburgu, zwłaszcza że było to po stłumieniu przemocą Powstania Listopadowego. Choć Ukrainiec z pochodzenia, pisał on swe utwory po rosyjsku i na każdym kroku demonstrował swój rosyjski patriotyzm. Oczywiście opisując walkę kozaków z Rzecząpospolitą, Gogol pominął ze względów propagandowych istotną okoliczność, że ukraińscy kozacy walczyli nie tylko przeciwko Polakom, ale i u boku wojska koronnego, stanowiąc istotną część sił zbrojnych Rzeczypospolitej. Przecież podczas odsieczy wiedeńskiej, czyli po opisywanych przez Gogola wydarzeniach, pułki kozackie odznaczyły się jako ważna część prowadzonego przez króla Jana III Sobieskiego na Turków wojska. Również carowie rosyjscy mieli krwawe starcia z kozakami ukraińskimi, zaś cesarzowa Katarzyna II przesiedliła ich w trybie przymusowym z Zaporoża aż na Kubań, gdzie po wytępieniu miejscowych Abazynów mieszkają po dzień dzisiejszy, coraz bardziej się rusyfikując z dala od ukraińskiej oświaty.
Film pełen jest manipulacji propagandowych Nakręcony przez Władimira Bortkę film jeszcze bardziej odbiega od prawdy historycznej w imię manipulacji propagandowej. Ten film nakręcony jest po rosyjsku i grają w nim aktorzy rosyjscy. Mimo to odgrywających rolę Polaków aktorów sprowadzono z Polski i mówią oni w filmie po polsku. Również Żyd Jankiel rozmawia ze swymi rodakami w Warszawie w jidysz. W ten sposób siczowi, zaporoscy kozacy wbrew prawdzie historycznej wygłaszają swe patriotyczne tyrady po rosyjsku, a nie po ukraińsku. U Gogola tej manipulacji nie było, gdyż wszystkie bez wyjątku dialogi pisane były po ukraińsku. Wbrew prawdzie historycznej w filmie Bortki Polacy rozmawiają z Ukraińcami po rosyjsku, gdy w rzeczywistości zwyczajowo każdy mówił w swoim języku i wszyscy znakomicie się rozumieli. Bortce zależało ze względów propagandowych na pokazaniu Lachów jako obcych najeźdźców, choć Bogiem a prawdą - nawet katolicka szlachta oraz magnateria na Ukrainie były w przeważającej większości miejscowego pochodzenia. Nowela Gogola, zgodnie z duchem czasu oraz płynącym od tronu nastawieniem, zawierała treści nie tylko antypolskie, ale i głęboko antysemickie. W odróżnieniu atoli od Rzeczypospolitej, której kremlowscy propagandyści najwyraźniej nie darzą dziś sympatią, państwo Izrael jest przedmiotem zabiegów dyplomatycznych ze strony Kremla. Więc ze scenariusza filmu skrzętnie usunięto wszystkie antysemickie akcenty. Nie ma nawet śladu topienia miejscowych Żydów w Dnieprze. Przetrwała jedynie scena ocalenia przez Tarasa znajomego Żyda Jankiela. Tym silniejszy jest wydźwięk antypolski. By podkręcić sytuację, Bortko wprowadza wymyśloną (u Gogola tego nie było) męczeńską śmierć Bulbowej - żony Tarasa oraz matki Ostapa i Andrija. Zamiast wyprawy po łupy mamy zatem nowy motyw marszu na zachód: zemstę za okrutnie zamordowaną przez Lachów niewiastę. Dla względów komercjalnych wbrew prawdzie historycznej wprowadza Bortko sceny erotyczne pomiędzy wojewodzianką a zwyczajnym kozakiem (nawet nie szlachcicem) Andrijem. Oczywiście czegoś takiego nie było u Gogola, tam zauroczenie piękną wojewodzianką było wyłącznie platoniczne. U Bortki bez żadnego ślubu córka magnata idzie do łóżka z prostym kozakiem, ani wojewoda, ani jego dwór nie czynią im w tym żadnych przeszkód, a skutkiem romansu jest dziecko. Bortce najwyraźniej chodziło o to, by można było sfilmować urodziwą Mielcarzównę nago w epatującej pozycji "na jeźdźca". Skutkiem tego romansu jest dziecko, wojewodzianka umiera w połogu, zaś wojewoda w gniewie dobywa szabli i w pierwszym porywie chce zarąbać niemowlę.
Czy państwu nie wstyd? Tu się nasuwa refleksja odnośnie roli polskich aktorów w tej antypolskiej agitce. To się dzieje nie po raz pierwszy. Przed "Tarasem Bulbą" mieliśmy przed kilku laty równie antypolską agitkę o roku 1612 również z udziałem znanych polskich aktorów filmowych. Chciałoby się ich zapytać, czy angażując się za ruble, nie zajrzeli wcześniej do scenariusza? Przecież ruble się rozejdą, zaś wstyd pozostaje. Podobne pytanie chciałoby się zadać znakomitemu ukraińskiemu aktorowi Bohdanowi Stupce, grającemu rolę Tarasa Bulby. Czy nie zdaje sobie sprawy z tego, że grając w antypolskiej i promoskiewskiej agitce, szkodzi sprawie niepodległości Ukrainy? Że urodzony w Kijowie Władimir Bortko gra z pełnym zaangażowaniem w drużynie moskiewskich imperialistów, którzy nigdy się nie pogodzili z niepodległością Ukrainy. Jest on gotów na każde świństwo wobec nieprzyjaciół moskiewskiego imperium. Dziś szkaluje Polaków, jutro - na taki sam rozkaz poparty workiem pieniędzy - napluje na Ukrainę. Antoni Zambrowski
Ja ciągleo tej Unii... Rozmaici konstytucjonaliści próbowali przed Anschlußem do UE zagmatwać sprawę pierwszeństwa Konstytucji RP nad ustawami UE. Tymczasem sprawa jest jasna, jak słońce. Pierwszeństwo mają ustawy UE. Tak uważa Europejski Trybunał Sprawiedliwości – a jego decyzje są wiążące. To uznała Rzeczpospolita, oddając Polskę w pacht Unii – przez ratyfikację Traktatu Lizbońskiego. To jest zresztą słuszne i logiczne. Czy można wyobrazić sobie sytuacje, w której sejmik województwa małopolskiego może większością 2/3 głosów (tylko tyle potrzeba do zmiany Konstytucji...) spowodować, że ustawy uchwalone w Warszawie nie obowiązują na terenie Małopolski? Tzw. „Rzeczpospolita Polska” już nie jest państwem – chyba, że w takim sensie, w jaki istnieje „The State of California”. Z tym, że parlament stanu Kalifornia ma o wiele większą samodzielność, niż od paru dni ma ją Parlament mieszczący się w Warszawie przy ulicy Wiejskiej. Np. może znieść lub przywrócić karę śmierci... Pytam (różnych Saryusz-Wolskich): TAK - czy NIE? JKM
Konstytuta-prostytuta Przepraszam Państwa, ale znowu nie wytrzymałem i napisałem w dzisiejszym felietonie w "Dzienniku Polskim" o Konstytucji, Traktacie Lizbońskim itp tak" W 1935 roku tow.Józef Wissarionowicz Djugashvili (ps.”Stalin”) wprowadził w związku Sowieckim nową, lepszą oczywiście, Konstytucję. Składała się ona z trzech rodzajów zapisów: 1) Nic nie znaczących ogólników 2) „Praw”, które w najoczywistszy sposób były przez Związek Sowiecki łamane 3) „Praw”, które w rzeczywistości były znacznymi ograniczeniami praw. We wtorek dyskutowałem w TVP INFO o utworzonej w tym dniu już w pełni legalnie Unii Europejskiej (co ONI, doskonale wiedzący, co chcą - i teraz będą mogli - z nami zrobić, tryumfalnie świętowali w Lizbonie, podczas gdy „obywatele” w ogóle nie mają pojęcia, że coś ważnego się stało...) z p.Jackiem Saryusz-Wolskim, CEP (PO, Łódź). W trakcie dyskusji wyszło na jaw, że p. dr Saryusz-Wolski, „negocjator z ramienia Polski podczas szczytu w Nicei” nie czytał Traktatu Lizbońskiego – bo też nie przeczytał go w całości chyba nikt; nie został on zresztą wydrukowany na czas w „Dzienniku Ustaw” - „z powodu trudności w tłumaczeniu” - co dowodzi, że do tej pory nie został on w ogóle na język polski przełożony! Zresztą JE Donald Tusk przyznał się, że tekstu tego „Traktatu” w ogóle nie przeczytał. Nie wiem, czy przeczytało go więcej niż 2-3 Senatorów i Posłów. - bo też, jak przyznał z rozbrajającą szczerością p.Walery Giscard d'Estaing, był on napisany specjalnie tak, by nie można było nic z niego zrozumieć. W dodatku „Traktat Reformujący” odrzucony uprzedni „Traktat Konstytucyjny” napisany jest w formie poprawek do „Traktatu Konstytucyjnego” - i ludzie prywatnie musieli robić z tego jednolity tekst!! Jest absolutnie pewne, że poprawiany w ostatniej chwili tekst „Traktatu Lizbońskiego” zawiera horrendalne ilości błędów – jednak nikt tego nie wykryje, bo nikt tego nie będzie czytał. Ja przeczytałem. Jest takuteńka, jak „stalinowska”. W Traktacie Lizbońskim ważne jest jedno: że od 1-XII Unia Europejska posiada osobowość prawną, staje się podmiotem prawa międzynarodowego. To z Unią – a nie z Polską, Niemcami czy Irlandia będą teraz rozmawiać inne państwa. Najprawdopodobniej stopniowo – dla oszczędności – będzie się likwidować ambasady poszczególnych ziem Unii, wybierając najokazalszy z ich budynków na siedzibę Ambasady Unii. I słusznie. Czy obywatel polski będąc w Meksyku czy Egipcie mógł liczyć na pomoc swojego konsula? Nie mógł. Natomiast z konsulem Unii Europejskiej z pewnością będą się bardziej liczyć. Tyle, że taki konsul będzie miał 27 razy tyle spraw na głowie, więc będzie je odwalał po łebkach. Co w sumie da taki sam efekt, jak interwencja konsula RP... Pomalutku, pomalutku – ONI są cierpliwi – będą znikały inne objawy polskiej państwowości. Powstanie wreszcie futbolowa Liga Europejska – i za kilka lat w Mistrzostwach Świata oraz na Olimpiadzie grać będzie potężna reprezentacja UE... składająca się z samych Murzynów, oczywiście! JKM
Jak się powodzi tamtym zbrodniarzom. W niemieckich mediach relacjonujących proces Johna Demjaniuka na próżno szukać przymiotnika "niemiecki". Są naziści, esesmani, Ukrainiec, no i "polski" obóz śmierci. Zbrodnie Niemców są systematycznie odgermanizowywane. Znakomita większość niemieckich zbrodniarzy wojennych nigdy nawet nie zobaczyła sądowej ławy. Wielu z nich dożyło starości w spokoju i dobrobycie albo żyje nadal. Od 1951 roku, kiedy państwo RFN zaczęło ich ścigać samodzielnie, niemieckie sądy skazały zaledwie - tu szacunki są różne - od 1 do 4 procent wszystkich zarejestrowanych poszukiwanych. Jak wynika z badań Instytutu Historii Najnowszej w Monachium, po wojnie spośród około 173 tys. podejrzanych o zbrodnie wojenne skazano niecałe 6,6 tysięcy. Z tego 12 osób otrzymało wyrok śmierci, 163 dożywocie, około 6,2 tys. wyroki więzienia. 114 osób obciążono jedynie karą grzywny. W sumie tylko 1,1 tys. zostało osądzonych za morderstwo. Przykłady? Carel Klaas Faber, który służył w wywiadzie SS na terenie Holandii, a w 1940 r. zgłosił się dobrowolnie do Waffen-SS. W 1944 r. skazano go na śmierć za morderstwa na setkach więźniów. Później karę zamieniono na dożywocie. W 1952 roku Faber uciekł z więzienia do Niemiec, gdzie do dziś żyje spokojnie w Ingolstadt w Bawarii. Mimo dowodów zebranych przez sąd holenderski w 1957 roku sąd w Duesseldorfie odmówił wszczęcia postępowania, twierdząc, że nie posiada wystarczających dowodów jego winy. Kolejny przykład: Heinrich Boere, członek Waffen-SS. Ma 88 lat i przebywa w Niemczech. Holenderski sąd skazał go na śmierć w 1949 roku za zbrodnie, jednak później wyrok zmieniono na dożywotnie więzienie. Niemieckie władze odmówiły wydania go, uznając orzeczenie za nieprawidłowe. Dopiero w 2009 roku rozpoczął się jego proces w Akwizgranie. Boere może jednak spać spokojnie, bo świadkowie, którzy mogliby go obciążyć, już nie żyją. Niemiecki wymiar sprawiedliwości traktuje zbrodnie hitlerowskie jak zwykłe czyny kryminalne. Aby uzyskać wyrok skazujący, trzeba udowodnić konkretny mord - i to bardzo skrupulatnie, trzeba określić, gdzie, kiedy, o której godzinie miał on miejsce. A to niezmiernie trudne, chociażby ze względu na brak świadków. Dlatego z reguły oskarżeni załoganci obozów koncentracyjnych wychodzą z niemieckich sądów bez szwanku. Co się stało z niemiecką załogą Sobiboru? Zaledwie kilku z żyjących po wojnie jej członków doczekało wyroku w Niemczech. Ericha Bauera, odpowiedzialnego za przebieg gazowania w tzw. obozie nr III, skazano w Berlinie w 1950 r. na karę śmierci, zamienioną na dożywocie. SS-Scharfuehrer Josef Hirtreiter, morderca z Treblinki i Sobiboru, otrzymał dożywocie i zmarł w więzieniu we Frankfurcie nad Menem w 1978 roku. Hubert Gomerski (dowódca leśnego komanda - Waldkommando) także został skazany na dożywotnie więzienie. W 1965 r. odbył się drugi proces zwany "sobiborskim" - wyrok dożywocia usłyszał wówczas SS-Oberscharfuehrer Karl Frenzel, który zajmował się m.in. rozładowywaniem transportów Żydów na dworcu kolejowym. Wyszedł już po 16 latach z więzienia. Inni członkowie załogi obozu zagłady w Sobiborze, tacy jak: Franz Wolf (dowodził komandem rozbierającym ofiary), Erich Fuchs (zaopatrzeniowiec), Alfred Ittner (buchalter, zajmował się konfiskatą wartościowych rzeczy znalezionych przy Żydach), Erwin Lambert (budował komory gazowe), Werner Dubois (Waldkommando) - zostali wtedy uznani współwinnymi morderstw. Dwóch z nich skazano na 3 lata, dwóch na 4, a jednego na 8 lat pozbawienia wolności. Wszyscy wyszli z więzienia dużo wcześniej. Aż pięciu z oskarżonych, pomimo zeznań naocznych świadków i innych dowodów winy, zostało w 1965 roku w Hagen uniewinnionych, bo sąd orzekł, że dowodów jest zbyt mało. Byli to esesmani: Erich Lachmann, Hans-Heinz Schuett, Heinrich Unverhau, Robert Juehrs i Ernst Zierke. Główny inspektor niemieckiego obozu zagłady Sobibór SS-Sturmbannfuehrer Christian Wirth zmarł w 1944 r. w dzisiejszej Słowenii. Następca Franza Stangla na stanowisku komendanta obozu Franz Reichleitner zakończył żywot w 1944 roku w Rijece (Istria). Późniejszego komendanta obozu w Sobiborze SS-Obersturmbannfuehrera Franza Stangla złapano dopiero w 1970 roku. Sąd w Duesseldorfie skazał go na dożywocie. Natychmiast złożył apelację, ale wyroku nie doczekał, zmarł w 1971 roku. W 1976 r. przed sądem w Hamburgu stanęło kolejnych sześciu członków załogi z Sobiboru. Wszystkich uniewinniono. Po klęsce III Rzeszy sądy specjalne oraz nazistowskie prawa wyjątkowe zostały zniesione przez Sojuszniczą Radę Kontroli Niemiec, KRG - Kontrollratsgesetz. Był to organ wojskowy z siedzibą w Berlinie, działający w okresie od sierpnia 1945 roku do marca 1948, sprawujący władzę zwierzchnią na terytorium pokonanych i okupowanych Niemiec w imieniu rządów czterech mocarstw koalicji antyhitlerowskiej - Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Francji i Związku Sowieckiego.
Wygodna amnestia W sierpniu 1951 r. KRG przekazał sprawy nazistów sądom niemieckim. Od tego momentu procesy były prowadzone w przypadkach, jeżeli sprawcami byli obywatele niemieccy lub jeżeli przestępstwa dokonano na niemieckim obywatelu. Paragrafy: 211 niemieckiego KK - morderstwo, 212 KK - zabójstwo, 225 i 226 - uszkodzenie ciała, 239 - pozbawienie wolności. Odpowiedzialni za oskarżanie w takich sprawach stawali się niemieccy prokuratorzy w zależności od miejsca popełnienia czynu albo ta prokuratura, gdzie sprawca był ostatnio zameldowany. We wszystkich tego typu procesach sprawy były traktowane jak procesy kryminalne. Ponadto zgodnie z niemieckim prawem przestępstwo zabójstwa w rozumieniu § 212 (Todschlag) niemieckiego kodeksu karnego ulega po 15 latach (w niektórych przypadkach po 20) przedawnieniu. Postępowania w sprawach nieulegających przedawnieniu morderstw w rozumieniu § 211 (Mord) niemieckiego kodeksu karnego najczęściej umarzano z powodu niemożności wykrycia sprawców. Rząd federalny już kilka lat po wojnie postanowił jeszcze bardziej zadbać o swoich obywateli, w tym także o zbrodniarzy, i przy powściągliwej reakcji państw zachodnich uchwalił dwie amnestie (31 grudnia 1949 r. i 17 lipca 1954 r.). Ustawy te były korzystne dla byłych członków SS, SA i NSDAP, na których ciążył wyrok lub którym groziły procesy sądowe. Ustawy dotyczyły także byłych członków Wehrmachtu, którzy dokonali zbrodni wojennych. Ogólnie amnestia objęła wszystkich zbrodniarzy wojennych, którym według niemieckiego prawa groziło do trzech lat więzienia. A to (biorąc pod uwagę zasadę postępowania w sądach - zbrodnie nazistowskie sądzono jak zbrodnie kryminalne) mogło dotyczyć wszystkich byłych członków SS, SA lub nawet Waffen SS, bo z reguły przecież nic nie można im było udowodnić poza wszelką wątpliwość. Amnestia teoretycznie miała dotyczyć tylko niezbyt groźnych przestępców (kary do trzech lat), ale w konsekwencji była prezentem dla wielu prawdziwych zbrodniarzy. Jakby tego było mało, w maju 1955 r. dopisano do traktatu z 23 października 1954 roku z Paryża, dotyczącego nowych zasad "okupacji" Niemiec przez USA, Wielką Brytanię, Francję i Holandię, protokół, w którym (art. 3, rozdz. 3), że już raz skazani lub uniewinnieni przez sądy alianckie niemieccy zbrodniarze nie mogą być ponownie sądzeni. Oznaczało to w praktyce, że nawet gdyby odnalazły się dodatkowe dowody ich winy, to i tak już raz uniewinnionych lub skazanych na niewielkie wyroki zbrodniarzy nie będzie nigdy można ponownie skazać przed niemieckimi sądami.
Sprawa Demjaniuka Po wielu latach Niemiecki Sąd Najwyższy (Bundesgerichtshof) uznał, że jest możliwe sądzenie potencjalnego zbrodniarza wojennego w Niemczech i przekazał sądowi w Monachium sprawę 89-letniego dziś Johna Demjaniuka, podejrzanego o współudział w zamordowaniu ponad 29 000 Żydów, w tym także obywateli niemieckich i polskich. Amerykanin ukraińskiego pochodzenia John Demjaniuk jest podejrzany o to, że był członkiem komanda SS, które zajmowało się na terenie Generalnej Guberni eksterminacją Żydów. Pełnił służbę jako strażnik w obozach koncentracyjnych na Majdanku, w Treblince, Sobiborze i Flossenburgu. Prokuratura zarzuca mu współudział w zamordowaniu łącznie ponad 100 tys. Żydów. Demjaniuk został deportowany do Izraela, gdzie w 1988 r. skazano go na karę śmierci za mordowanie Żydów w obozie zagłady w Treblince. Lecz po pięciu latach izraelski Sąd Najwyższy uchylił ten wyrok, uzasadniając, że nie można z całą pewnością udowodnić, że skazany jest strażnikiem z Treblinki zwanym Iwanem Groźnym. Demjaniuk w latach 90. wrócił do USA. Obrońca Demjaniuka Ulrich Busch żąda umorzenia procesu, który toczy się od poniedziałku przed sądem w Monachium. - Powstaje pytanie, jak to możliwe, że przełożeni i wydający rozkazy są niewinni, a podwładny jest winien - powiedział Busch i wyliczył, że w 1976 roku w Hamburgu sąd uniewinnił niemieckiego esesmana, który był instruktorem w byłym obozie szkoleniowym dla SS w Trawnikach, a także w 1966 roku sąd w Hagen postąpił podobnie w stosunku do innego Niemca. - Jak to jest możliwe, że stosuje się w sądownictwie dwa różne standardy postępowania? - zapytał w sądzie obrońca oskarżonego o zbrodnie Ukraińca i przy okazji oskarżył niemiecki sąd i prokuraturę o samowolę i stosowanie podwójnych standardów. Prawnicy nie mają wątpliwości, że będzie to bardzo trudny proces. Upływ czasu, brak świadków, pytanie, czy niemiecki wymiar sprawiedliwości może orzekać w sprawie czynów popełnionych przez człowieka, który nigdy nie był obywatelem RFN, sądzić za czyny popełnione za granicą oraz wyrokować wobec obywateli obcych państw.
Typowa pokazówka Jak zaznaczył dziennik "Frankfurter Rundschau", prawdziwi sprawcy zbrodni, czyli instruktorzy SS, przez te wszystkie lata pozostali bezkarni. Gazeta przy okazji obraziła Polaków, podając, jakoby wśród pomocników SS-manów szkolących się w obozie w Trawnikach byli oprócz Rosjan i Ukraińców także Polacy. - Nigdy żaden Polak nie szkolił się w Trawnikach, jest to zwykłe kłamstwo, za które można wręcz wytoczyć niemieckiej gazecie proces - twierdzi historyk IPN dr Bogdan Musiał. Jego zdaniem, proces Demjaniuka jest typową pokazówką, mającą ukazać pozytywną rolę Niemiec jako ostatniego sprawiedliwego, ścigającego zbrodniarzy. Niemiecki wymiar sprawiedliwości postanowił sądzić właśnie Demjaniuka, który był naprawdę tylko strażnikiem w niemieckim obozie zagłady Sobibór, a przez lata puszczał wolno prawdziwych sprawców. - Żaden z Niemców, który w tych latach brał udział w zbrodniach, nigdy nie był przez niemiecki wymiar sprawiedliwości skazany. Przy takich dowodach jak w przypadku Demjaniuka nie były nawet wszczynane procesy sądowe, a on jest naprawdę w pewnym sensie ofiarą - powiedział nam Musiał. - Nie zamierzam go bronić, być może dokonał okropnych rzeczy, ale on i wielu innych wziętych przez Niemców do niewoli Rosjan i Ukraińców naprawdę musieli wykonywać rozkazy niemieckich instruktorów, ponieważ w przeciwnym wypadku bez wyroku natychmiast byli zabijani - dodał historyk, jeszcze raz powtarzając, iż nie zamierza ich tłumaczyć. Musiał nie ma wątpliwości, że obecny proces to wynik poprawności politycznej i prowadzonej obecnie przez Niemcy polityki historycznej. - Nie twierdzę, że media, publicyści i historycy robią to z pełną świadomością. Ale faktem jest, że w mediach opisujących proces Demjaniuka darmo by szukać nazwy "niemiecki", tam słowo "Niemcy" prawie nie pada, czytamy jedynie o nazistach, esesmanach, jest też Ukrainiec i ewentualnie polski obóz - powiedział nam Musiał, dodając, że jest to klasyczna metoda spowodowana niemiecką polityką historyczną. - Zbrodnie Niemców tamtego okresu są systematycznie odgermanizowywane, już nie są niemieckie, tylko nazistowskie, no, chyba że ktoś ewentualnie uzna, iż polskie. Sami naziści to nie bardzo wiadomo, kto to jest. A teraz jeszcze dochodzi ukraiński esesman i to jest bardzo niepokojące, ponieważ jest to coś w rodzaju przypieczętowania, iż naziści mają kojarzyć się od teraz z Ukrainą - uznał Bogdan Musiał. Marek Bem, dyrektor Muzeum Pojezierza ŁęczyńskoWłodawskiego, któremu podlega Muzeum Byłego Hitlerowskiego Obozu Zagłady w Sobiborze, w rozmowie z nami potwierdził, że John Demjaniuk nie jest jedynym skazanym członkiem załogi obozu zagłady w Sobiborze i obozu szkoleniowego w Trawnikach, ale faktem jest, że wielu z nich niemieckie sądy uniewinniły. - Jedenastu strażników (wachmanów) z załogi obozu otrzymało wyroki śmierci w Związku Sowieckim, a osiem osób zostało skazanych na ciężkie roboty - powiedział nam Bem. Dodał jednocześnie, że nie rozumie, dlaczego zarówno w 1950 roku przed sądem berlińskim, jak i w 1965 roku przed sądem w Hagen w tej samej sprawie doszło do aż pięciu uniewinnień. - Ja nie akceptuję metody prowadzenia tego typu procesów przez niemieckie sądy, gdyż tamtejsi sędziowie nie oskarżali ich już za sam fakt bycia wśród członków załogi obozu, lecz za określone czyny kryminalne, a wtedy jest bardzo trudno udowodnić, że dany oskarżony określonego dnia zrobił innej osobie coś złego - powiedział nam Bem. Waldemar Maszewski
05 grudnia 2009 "To co dla bogacza jest nadmiarem, stanowi dziedzictwo biedaka...." (Antonine Louis Leonde Richebourg de Saint Just – rewolucjonista francuski) Gdyby ode mnie zależało i miałbym wpływ na umysły ludzi , wpłynąłbym na ich edukację dotyczącą Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Antyfrancuskiej. To jest jedyna prawda, którą powinni znać, żeby zrozumieć, co dzieje się w świecie współczesnym. Źródłem współczesnego zła są nie tylko „ ideały” tzw. Rewolucji Francuskiej, ale cały system ówczesnego myślenia narzucony nam przez ostatnich dwieście lat… Bez zrozumienia tamtych czasów, nie może być myślenia o współczesności.
Żaden umysł, nawet najbardziej spostrzegawczy i twórczy, nie jest w stanie samodzielnie wydobyć się spod zwałów propagandy jaka nas otacza i jaka otacza to nowożytne wydarzenie, które odbyło się nie na zasadzie przypadku ale zostało przygotowane metodycznie. Żyjemy w spuściźnie Rewolucji Antyfrancuskiej, która zmieniła w sposób zasadniczy myślenie ludzi. To nie tylko równość, wolność , braterstwo, albo śmierć. I to nie tylko zabójstwo króla Ludwika XVI. To nie tylko ścięcie Marii Antoniny. I nie tylko utopienie Wandei we krwi 400 000 ludzi, w imię ideałów równości, braterstwa i wolności albo śmierci. To nie tylko mordowanie księży i zakonnic, palenie kościołów i mordowanie arystokratów i burżujów. To zniszczenie- okazało się znacznie gorsze! Wprowadzono nowy sposób wyłaniania władzy. Do tej pory pochodziła ona od Boga- a po morzu krwi przelanej w imię równości, braterstwa, wolności albo śmierci- od ludu!
Wprowadzono demokrację ograniczoną do grupy- paradoksalnie –posiadaczy- i od tej pory, z przerwą na restaurację monarchii do roku 1914 - w całej Europie zapanowała demokracja, którą propaganda sprzedaje codziennie jako synonim wolności człowieka. A przecież dla każdego inteligentnego człowieka jasnym jest, że demokracja- czyli wola większości- jest dokładnie wolności człowieka zaprzeczeniem. Bo przy przegłosowywaniu tego co uniwersalne dla większości, gwałci się naturalne prawo do wolności jednostki. „Jednostka zerem, jednostka niczym”- jak pisał samobójca Majakowski. A jak mówił Antonine Louis Leonde Richebourg de Saint-Just, najmłodszy deputowany Konwentu Narodowego zwany „Aniołem Śmierci”, a przez innych” Aniołem Terroru”, ze względu na swój anielski wygląd:” Prawda jest wyrazem naszych upodobań”(!!!) To znaczy każdy ma swoją prawdę, a prawda obiektywna nie istnieje. Subiektywizm spojrzenia decyduje co prawdą jest, a co prawdą nie jest. Dla złodzieja prawdą jest, że to co ukradł – jest jego, bo był głodny , albo daną rzecz potrzebował. Prawda obiektywna jest fakt, że ten co ukradnie cudzą własność jest złodziejem. Ale według standardów relatywizmu- złodziejem jest niekoniecznie. Bo jeśli na przykład ukradnie rzecz wartą, według demokratycznego ustawodawcy nie uznającego prawdy obiektywnej dotyczącej potencjalnego złodzieja, który przywłaszczył sobie cudzą rzecz o wartości dajmy na to 100 złotych, to w świetle demokratycznego prawa większości, taki człowiek złodziejem nie jest, bo ukradł przedmiot o wartości mniejszej od tej, jaką ustawodawca uznał za graniczną, żeby złodzieja można było nazwać złodziejem. Do dwustu pięćdziesięciu złotych wartości przedmiotu skradzionego- złodziej nie jest złodziejem i jeszcze stanowi swoim postępowaniem wyraz” małej szkodliwości społecznej czynu”, którego to zapisu nie zlikwidował nawet „ walczący z przestępczością” minister Zbigniew Ziobro z Prawa i że tak powiem – Sprawiedliwości. Bo jaka to sprawiedliwość jak wolno kraść? I demokratyczne państwo prawa urzeczywistniające zasady sprawiedliwość społecznej na to przyzwala. Jeszcze w tamtej komunie, państwo broniło tego, co ktoś państwu chciał ukraść, bo to było państwa, czyli urzędników państwowych korzystających z tych wartości które wcześniej ukradli innym, ale nie sobie, bo sami niczego pożytecznego nie wytwarzają, oprócz stert papierów urzędowej makulatury i trwonienia zasobów pieniężnych będących w niedoborze u „ obywateli” ,ale jakoś niezdarnie broniło tzw. prywaciarzy, którym ktoś chciał coś ukraść. …ktoś prywatny. Bo państwo okradać nadal mogło- łącznie z konfiskatami, za pomocą Dekretu Bieruta, który – nota bene- obowiązuje do dzisiaj. Widać wyraźnie, że państwo nie zamierza skończyć z kradzieżą. Wprost przeciwnie! Już ponad 60 % wytworzonego przez „ obywateli” czyli niewolników państwa dobrobytu , przechodzi przez ręce lepkie urzędników, którzy bardzo wygodnie i majętnie, żyją z pracy innych. Bo na tym polega demokracja parlamentarna, żeby zgwałcić większościowo i „ zagrabić zagrabione” – jak twierdził tow Lenin, wielki naśladowca Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Antyfrancuskiej.. Zło przestaje się nazywać złem, za pomocą narzędzia relatywizacji i niszczenia prawdy obiektywnej przy pomocy demokracji większości, jakim jest na przykład przykazanie siódme, które brzmi-” Nie kradnij”, bo demokracja ze swej demokratycznej natury czyni zamach na własność, którą można przegłosować, w czyich rękach ona pozostanie, W rekach tych, którzy ją wytworzyli, czy w rękach tych, którzy jej pożądają, bo wytwarzać jej nie potrafią.? To samo jest z życiem. Chrześcijanie wierzą, że , życie daje i odbiera sam Pan Bóg. Ale demokraci wiedzą lepiej i uważają, że to oni będą decydować, kto ma się narodzić i ile żyć. Ustalają do jakiego tygodnia może człowiek żyć w łonie matki, a po którym tygodniu życia można go zabić, odbierając naturalne prawo do decydowania o tym samemu Panu Bogu . Bo demokraci Boga nienawidzą, choć niektórzy o nim od czasu do czasu wspominają. Tak dla dobrego samopoczucia i zdezorientowania mas. Przegłosują w Sejmie, każdą możliwość zabijania.” Pokłócą” się tylko o ilość tygodni, po których to człowiek może zrobić to z innym człowiekiem. A przecież piąte przykazanie Boskie brzmi: „ Nie zabijaj”. No i pracują usilnie nad eutanazją, żeby decydować, kto z tego świata ma zejść wcześniej, a kto później. Na razie forsują „ śmierć na własne życzenie”, ale jak ten schodek zostanie pokonany, wstąpią na następny. Ku przepaści! Ale morderców, którzy odebrali innym życie -chronią! Przegłosowali demokratycznie, że morderców popełniających morderstwa z premedytacją , nie wolno zabić poprzez na przykład powieszenie, za to niewinne dziecko w łonie ,matki zabijać można. I nawet trzeba, Bo kobieta demokratyczna ma prawo do swojego brzucha! I ma prawo zabijać własne dziecko, tak jak próbowała to zrobić niejaka Alicja Tysiąc, zwana złośliwie przez niektórych Alicją Trzydzieści Tysięcy. Albo życie człowieka jest własnością Pana Boga, i wtedy wara człowiekowi od dziecka; albo jest własnością człowieka- i można z dzieckiem robić co się człowiekowi podoba. Demokracja przegłosuje i pomoże! O wolności nawet wspominać nie warto. Każda demokratyczna ustawa praktycznie odbiera nam naszą przyrodzona wolność, daną nam przez Pana Boga, jako wolną wolę i rozum. Rozum i zdrowy rozsądek też demokracja potrafi przegłosować… Wystarczy rzut oka na wydruk z demokratycznych głosowań.. Jedni zwariowani demokratycznie – są za jednym głupstwem, a inni demokratycznie za – innym głupstwem. A zdrowy rozsądek i prawda gdzieś tuła się po korytarzach sejmowych.. Bo dla huraganu demokracji- prawda nie istnieje! Prawda jest zrelatywizowana demokracją większościową. Demokracja jest zaprzeczeniem wolności człowieka, zdrowego rozsądku i prawdy. Demokracja jest tyranią! I co pozostało z niedemokratycznych przykazań, które dał Bóg Mojżeszowi na Górze Synaj, na których nasi ojcowie zbudowali cywilizację, która zmierzcha na naszych oczach? Gdyby dziesięć przykazań ustanawiać demokratycznie w Sejmie, to nie byłoby ich zwięźle dziesięć, a dziesięć tysięcy, plus kilka tysięcy poprawek, w kilkudziesięciu tysiącach czytaniach… Nie licząc Alicji Tysiąc! Burdel i serdel! I to właśnie mamy! I będziemy mieli jeszcze większy! Bo demokracja jeszcze bardziej się demokratyzuje i przyspiesza w demokratyzacji. Im jej więcej- tym więcej bałaganu , burdelu i serdela! A co pozostało po przykazaniu pierwszym, gdzie dla wielu bogiem jest wyłącznie pieniądz. A po czwartym, żeby czcić ojca swego i matkę swoją. Czy po ósmym, żeby nie mówić fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu. Kłamstwo, propaganda, kłamstwo, propaganda.. Nawet w sądach demokratycznych wolno kłamać i zmieniać zeznania, na jak najbardziej przeciwstawne.. A Trybunał Konstytucyjny wydaje orzeczenia większością trybunalnych głosów! Wszystko jest przegłosowywane, nawet sprawiedliwość… A Papież Pius XII, którego Hitler chciał powiesić na szatach liturgicznych na Placu Św, Piotra mawiał, że” nie chwiejne wahania tłumów, lecz prawda i sprawiedliwość”(!!!) Zasady odchodzą w demokracji do lamusa… Wszystkie zasady przegłosują demokratycznie, a potem- jak im się znudzi- znowu przegłosują na inne, a potem znowu na inne, a te inne na jeszcze lepsze od tamtych poprzednich,- gorszych.. Wiwat demokracja! Wiwat głosowania! Wiwat burdel i serdel! Kataklizm demokracji doprowadzi świat demokracji do upadku. To tylko kwestia czasu.. Bo jak długo można żyć w bezprawnym burdelu, bez zasad, na słowo honoru ludzi ,bez jakiegokolwiek honoru! Oprócz pana generała Kiszczaka, „ człowieka honoru”- ma się rozumieć. Tak jak pana Jana Krzysztofa Bieleckiego- „ ikony konserwatywnej bankowości”(???). Do końca życia będzie mi się kojarzył z przymusem zapinania pasów niebezpieczeństwa w miastach. A przykazanie o niepożądaniu żadnej jego rzeczy, która jego jest? Państwo pożąda wszystkiego co mamy, i jeszcze więcej i więcej. I nie ma końca tej pożądliwości. Pożądanie narasta. Z Nowym Rokiem - - z nowym krokiem podatkowym! O większej rozpiętości- kroku podatkowego! Jak powiedział w mowie oskarżycielskiej w procesie króla Ludwika XVI jakobiński znajduch demokratycznej utopii, Antonine Louis Leonde Richebourg de Saint Just:” Niewłaściwie zastosowanie ostrożności i zbytnia powolność są właśnie najwyższą nieostrożnością”(!!!!) I ten „Anioł Śmierci’, poszedł na śmierć, na jakobiński szafot, z innym demokratą Robespierrem, w imię demokratycznej utopii- 10 Termidora, 1794 roku, już nie Pańskiego, a rewolucyjnego napisawszy przedtem książkę o modelu edukacji w państwie republikańskim… A nas gilotyna demokratycznej równości kosi na co dzień w demokratycznym Sejmie.. Zawodowi socjaliści dbają o to, , żeby nam było po równo. I dawaj chłostać demokratycznym prawem gwałcącym prawo chrześcijańskie, dziesięć przykazań i wymyślając sterty makulatury prawa stanowionego, w którego gąszczu już sami się nie mogą połapać. A socjalizm demokratyczny wszystkim równo nosa utrze- bogatym dzisiaj, a biednym pojutrze! Tak jak to napisał Aleksander Fredro.. I ponieważ „ to co u bogacza jest nadmiarem, stanowi dziedzictwo biedaka” – będą nas okradać do końca świata i o jeden dzień dłużej- co zapowiada prorok Orkiestry. - Co byś zrobił gdybyś znalazł na ulicy portfel, a nim 200 000 złotych?- pyta nauczyciel ucznia. - Gdyby te pieniądze zgubił jakiś biedny człowiek, to bym mu je oddał..(!!!) WJR
Teoria Ewolucji w praktyce Wedle Teorii Ewolucji gady sobie rosły, rosły, rosły – i panowały nad całą Ziemią. Ale gdy zmienił się klimat – najprawdopodobniej Globalne Ochłodzenie, ponoć spowodowane upadkiem wielkiego meteorytu, który spowodował, że atmosfera ziemska się zabrudziła i promienie słoneczne nie docierały do powierzchni Ziemi (co, tak nawiasem, jest sprzeczne z wywodami maniaków od GLOBCIa...) - gady (z wyjątkiem tych mniejszych: jaszczurki, żółwie, węże, krokodyle) wyginęły, i Ziemię opanowały stałocieplne ssaki. Najpierw malutkie – a teraz rośniemy, rośniemy... Rosną również firmy. 20 lat temu powszechne było zawołanie „Małe jest piękne!”. Pamiętam, jak hasło to głosił p.Jan Krzysztof Bielecki – ale będąc premierem nie zezwolił na powstawanie malutkich banczków, sam też takiego nie założył (bo nie mógł) tylko został postawiony na czele Wielkiego Banku. I tak kończą się sny "gdańskich" liberałów. Zamiast walczyć o Wolność, zostali wchłonięci przez System - i np. kierują bankiem, który w symbiozie z państwem pasożytuje na obywatelach. Lub w ramach Lewiathana p/n UE... Czekamy na Globalne Ochłodzenie w gospodarce – które położy kres Wielkim Firmom i stworzy klimat dla małych! JKM
Przepraszam; jak to zwykle w weekendy A komentarz jest wielowarstwowy. Przede wszystkim: anarchiści, nieproszeni, wleźli na imprezę syjonistyczną i rozwinęli transparent potępiający politykę Państwa Izrael w Ghazie. My, konserwatyści, patrzymy na to z pewnym niesmakiem – ale warto zauważyć, że gdyby był to transparent popierający np. oddanie żydowskim organizacjom w USA mienia pomordowanych w Polsce Żydów - na zebraniu Polonii amerykańskiej – to prasa całego świata wychwalałaby anarchistów za odwagę.
Po drugie: wbrew opinii, że za każdym Żydem w Polsce idzie dwóch ochroniarzy przywiezionych wprost z Izraela, żadna ochrona nie wyrzuciła tych anarchistów za drzwi. Po trzecie: zainterweniował jeden, siedzący bardzo daleko, Żyd – ani chybi przywieziony z Izraela. To jest już zupełnie inny naród. Żyd w Polsce (i w całej Europie) był z reguły drobny, zastraszony i jak ognia obawiał się agresji – czym zresztą ci Żydzi zarazili całą, ongiś naszą, cywilizację. Mówił w yiddisch albo w ladino. Izraelczycy zniszczyli ten naród, jego kulturę – na miejsce yiddisch wprowadzając hebrajski, a młodzież wychowując na wzorach agresywnych. Powinniśmy brać z nich przykład!
Po czwarte: ci anarchiści dali się temu jednemu Żydowi pobić. Co prawda: facet miał dobre wyszkolenie bokserskie. Natomiast nikt z sali się nie ruszył. Po piąte: szefowa poznańskich Żydów dała popis w najgorszym, żydowskim, zakłamanym stylu: gdy w Ghazie zupełnie niewinni Palestyńczycy ginęli całymi setkami pod pociskami izraelskiej soldateski, ta niemal ze łzami w oczach rozwodziła się nad żydowskimi osadnikami (do których doleciało kilka, amatorskiej roboty, rakiet Hamasu – o ile wiem w sumie dwie osoby zostały ranne) i łkała nad biednymi dziećmi z Izraela, których oczęta zostały zranione widokiem tego transparentu, wspominającego o rzezi w Ghazie.
Jak gdyby izraelskie TV nie pokazywały bardzo drastycznych obrazów z tej operacji... JKM
HISTORIA - ŚWIADEK OSKARŻENIA Stara zasada rzymskiego prawa mówi, że „czego nie ma w aktach, nie istnieje na świecie” (quod non est in actis, non est in mundo). Ta zasada – obowiązująca również w polskim prawie - nie zwalnia jakoby sądu z obowiązku wyjaśnienia sprawy, czyli dotarcia do prawdy. Lecz ponieważ sąd to prawo – nie sprawiedliwość, zatem sąd III RP potrafi rozstrzygnąć sprawę, bez konieczności ustalenia prawdy materialnej (obiektywnej). Orzeczenie Sądu Apelacyjnego w Warszawie, jakie zapadło w sprawie Waldemar Chrostowski versus Wojciech Sumliński i WPROST powinno zwrócić uwagę głównie z tej przyczyny, że w kwestii ustalenia prawdy odsyła nas do niezwykłego świadka. Prowadząca rozprawy sędzia szczerze wyznała, iż „sąd nie ma możliwości przeprowadzenia dowodu: prawda czy fałsz”.A skoro nie ma takich możliwości – sąd odesłał nazbyt ciekawskich obywateli do jedynego arbitra - „historii” i uznał, że tylko ona ma prawo ocenić postępowanie Chrostowskiego. Tylko historia – zdaniem sądu III RP - jest władna rozstrzygnąć, czy Waldemar Chrostowski „był związany z SB”. Bez najmniejszej obawy narażenia się na poważny konflikt logiczny sąd przyznał, że nie wie, jaka jest prawda na temat Chrostowskiego, ale jednocześnie stwierdził, że „za wcześnie na sugerowanie, że miał on związki z SB”. Kiedy zatem można takiej „sugestii” użyć? Tylko wówczas, gdy wypowie się na ten temat historia. Czemu – chciałoby się dociekać – sąd nie zadał owej „historii” fundamentalnego pytania, czemu nie wezwał jej na świadka, nie powołał jako eksperta? Dlaczego wydał wyrok, choć przyznał, że nie wie jak wygląda prawda? Znamy odpowiedź na to pytanie. Sąd III RP orzekł bowiem, że w procesie o ochronę dóbr osobistych należy oddzielić ocenę zdarzeń historycznych od stwierdzeń odnoszących się do postaw i zachowań ich uczestników. Te drugie – zdaniem sądu - muszą być poparte "wskazaniem rzetelnych i wiarygodnych źródeł". W praktyce oznacza to, że jeśli z oceny zdarzeń historycznych wynika, iż ktoś zachował się jak zdrajca – w żaden sposób nie mogę nazwać go po imieniu, dopóki nie będę dysponował „rzetelnymi i wiarygodnymi źródłami”. Takim źródłem nie będą dokumenty archiwalne, bo zdaniem sądu – „to dokumenty szczątkowe, z których takich sugestii wywieść nie można”. Nie będą nim również zeznania biegłego i świadków – bo ten pierwszy okazał się „stronniczy” zamieszczając w prasie artykuły historyczne, a z listy kilkunastu świadków sąd wybrał jednego – byłego milicjanta, który mógł powiedzieć tylko tyle, że „nie został zwolniony z tajemnicy służbowej”. Nie warto pytać sądu III RP – jaki werdykt wydała polska historia - bo jego odpowiedzialność za dotarcie do prawdy jest żadna, choć prawa o jej orzekaniu – ogromne. Nie warto również, dlatego, że sądom III RP nader często niezawisłość myli się z nieomylnością, co zamiast boskich przymiotów, przydaje tym ludziom pożałowania godny wymiar. Dość zauważyć, że stosując zasady sądu III RP nie mógłbym nazwać Stalina mordercą, bo nie dysponuję żadnymi „rzetelnymi i wiarygodnymi źródłami”, by móc to wykazać. Nie mam dokumentu, w którym ów Stalin przyznał się, że jest mordercą, a w myśl logiki tego sądu - wszystkie relacje historyków i zeznania świadków będą „stronnicze”. W tej jednak, konkretnej sprawie mamy do czynienia z szeregiem działań, których efekty pozwoliły sądowi wydać taki, a nie inny wyrok. Można nawet powiedzieć, że proces Chrostowski kontra Sumliński miał wielu współuczestników, którzy zadbali o końcowy werdykt. Oto fakty:
- 2 lutego 1984 r. Waldemar Chrostowski został zarejestrowany przez sekcję I Wydziału IV SUSW w Warszawie pod numerem 39785 - jako "zabezpieczenie operacyjne do sprawy operacyjnego rozpracowania o kryptonimie "Popiel" (to sprawa dotycząca ks.Jerzego). Na karcie ewidencyjnej dotyczącej Chrostowskiego zachowała się informacja o jego pseudonimie operacyjnym - "Desperat". „Zabezpieczenie operacyjne” - było taką konspiracją w ramach SB. Chodziło o to, by jeden funkcjonariusz nie wchodził w drogę drugiemu przy rozpracowywaniu kogoś” – wyjaśnia politolog i historyk z UJ Antoni Dudek.
-31 sierpnia 1987 r. mecenas Edward Wende w imieniu Waldemara Chrostowskiego, zawarł z MSW ugodę. Opatrzono ją klauzulą tajności. W najważniejszym fragmencie ugody zapisano: "Poszkodowany przyznaje, że wyłączną odpowiedzialność za wyrządzoną mu krzywdę ponoszą osoby skazane wyrokiem sądu Wojewódzkiego w Toruniu w dniu 7 lutego 1985 roku". W ugodzie czytamy ponadto: "Skarb Państwa - Ministerstwo Spraw Wewnętrznych (...) postanawia, kierując się pobudkami humanitarnymi, wynagrodzić powstałą szkodę ze środków budżetowych". Na podstawie tej ugody MSW wypłaciło Chrostowskiemu ogromną jak na ówczesne warunki kwotę 1 mln 800 tys. zł, co stanowiło odpowiednik kilkuletniej pensji. Nigdy wcześniej, ani później peerelowskie MSW nie zawarło podobnej ugody.
- W grudniu 1989 r. teczka z materiałami dotyczącymi Waldemara Chrostowskiego została zniszczona - rzekomo "z powodu braku jakiejkolwiek wartości operacyjnej".
- W 2006 roku prezes IPN Janusz Kurtyka w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim w TVN stwierdził: „W świetle materiałów, jakie znajdują się w IPN można powiedzieć, że Waldemar Chrostowski był TW SB”
- W 2008 r. Wojciech Sumliński został pozwany przez Waldemara Chrostowskiego. Przedmiotem pozwu był artykuł w tygodniku „Wprost”,który zapowiadał książkę Sumlińskiego „Kto naprawdę go zabił?”. „Za samą książkę nigdy nie zostałem przez Chrostowskiego pozwany, chociaż zawierała więcej materiałów, także tych bezpośrednio dotyczących Chrostowskiego” – twierdzi Sumliński.
- W maju 2008 roku Wojciech Sumliński powołał na świadka dr. Leszka Pietrzaka, którego opinię cytował w artykule, będącym przedmiotem rozprawy sądowej. Historyk zeznał, że Chrostowski był tajnym współpracownikiem (TW) SB o ps. „Desperat”. To samo zeznał inny świadek Sumlińskiego, prokurator Andrzej Witkowski, który dwukrotnie prowadził śledztwo w sprawie funkcjonowania związku przestępczego wewnątrz MSW. Wszystko, co dziennikarz napisał o kierowcy ks. Jerzego jest prawdą - stwierdził Witkowski. Zeznał też, że jako prokurator, w sprawie zamachu na ks. Popiełuszkę miał postawić zarzuty Chrostowskiemu oraz gen. Czesławowi Kiszczakowi.
- 13 maja 2008 roku ABW dokonało przeszukania w domu Sumlińskiego. W trakcie rewizji skonfiskowano mu dokumenty z jego dziennikarskiej pracy. Również te ze śledztwa w sprawie zamachu na księdza Jerzego. Przeszukania dokonano również w mieszkaniu dr.Leszka Pietrzaka
- W październiku 2008 roku sąd odrzucił zeznania Leszka Pietrzaka, zarzucając im stronniczość. Jako powód podano fakt publikacji w dzienniku „Polska” trzech artykułów Pietrzaka, w których autor wspomniał m.in.o Chrostowskim.
- 28 października 2008 roku dr. Leszek Pietrzak napisał w komentarzu pod moim tekstem „GRA ZBRODNIĄ - FAŁSZERZE Z WSI”. : W swoim artykule w "Polsce" starałem się zrekonstruować w skondensowanej formie mniej więcej wszystko to, co działo sie w sprawie pomiędzy 19 października 1984r. a marcem 1990r.(do tego momentu formalnie prowadzone były sprawy TERESA, TRAWA i ROBOT). Zabrałem głos jako historyk. Z uwagi na fakt, ze w latach 2003-2004 byłem biegłym w śledztwie nie mogę wskazywać dowodów, jakie przemawiają za tezami zawartymi w artykule. Nie taka jest tez rola historyka. Mój tekst leżał w redakcji wiele miesięcy i to redakcja podjęła decyzję o jego opublikowaniu. Zabrałem głos również dlatego, ze wiele wyników mojej ciężkiej pracy było prezentowanych przez media, niejako poza mną. Zostałem już opluty przez wiele środowisk i redakcji oraz wiele znanych "autorytetów".” - W październiku 2008 roku sąd zażądał od Wojciecha Sumlińskiego dokumentów, na podstawie których opublikował swój artykuł we WPROST i opisał związki Chrostowskiego z SB. „Ale jak mogłem je pokazać skoro zabrało je w maju ABW. Miałem tylko pokwitowanie z prokuratury z wykazem tego, co mi zabrano. Miałem dowody na istnienie dokumentów potwierdzających te związki. Np. pokwitowanie z wyszczególnionymi dokumentami zabranymi mi przez ABW, czy skany tych dokumentów, które umieściłem w książce „Kto naprawdę go zabił?”. Sąd jednak stwierdził, że rozpatruje artykuł, który zapowiadał książkę, a nie samą książkę” – wyjaśnia Sumliński. 5 listopada 2008 roku, po orzeczeniu sądu I instancji, nakazującym przeproszenie Chrostowskiego, Wojciech Sumliński w komentarzu opublikowanym pod moim tekstem „ZABIĆ RAZ JESZCZE...” napisał m.in. : „Mimo wzburzenia i niezrozumienia werdyktu sądu pierwszej instancji, który - moim zdaniem - ma niewiele wspólnego z zasadami sprawiedliwości, milczałbym, czekając na werdykt sądu drugiej instancji. Jeżeli zabieram głos już teraz, to dlatego, że zostałem sprowokowany: po pierwsze szokującą informacją "Wprost" i po drugie - dzisiejszą publikacją Gazety Wyborczej atakującą Bogdana Rymanowskiego, który w swoim programie dociekał, kim naprawdę jest Waldemar Chrostowski. Znana dziennikarka Gazety Wyborczej uważa, że zna odpowiedź na to pytanie. W pierwszym zdaniu dzisiejszego tekstu autorka pisze, że Chrostowski był przyjacielem Księdza Jerzego. I niestety już to pierwsze zdanie tekstu jest kłamstwem. Waldemar Chrostowski nie był przyjacielem księdza Jerzego i wie to każdy, kto rozmawiał z rodziną bądź prawdziwymi przyjaciółmi Kapelana Solidarności. To nie przypadek, że zarówno rodzice jak i bracia księdza Jerzego nie chcą znać Chrostowskiego i nie utrzymywali z nim kontaktu od jesieni 1984 roku. (Chrostowski doskonale wie o stosunku do niego bliskich Księdza Jerzego, co przyznał w procesie, nie wie tylko - jak zeznał - dlaczego bliscy zamordowanego Księdza nie chcą go znać). Wpływ na to miało wiele faktów. Najprzód Chrostowski wielokrotnie nadużył ich zaufania - przywłaszczył sobie samochód Księdza za który nigdy się z bliskimi Księdza Jerzego nie rozliczył (był tak małostkowy, że nawet podczas mojego procesu twierdził, że tak do końca nie wiadomo, czyj to był samochód, a następnie, przygwożdżony pytaniami, twierdził, że rozliczył się z rodziną Kapelana, bo ... przekazał samochód Muzeum Księdza Popiełuszki. A przecież to muzeum powstało trzy lata temu!) Chrostowski nadużył zaufanie krewnych zamordowanego Kapłana sprzedając unikatowe zdjęcia Księdza Jerzego spoczywającego w trumnie francuskiej prasie, popełnił też względem rodziny - do której po śmierci księdza odnosił się z wyższością i pogardą - szereg innych niegodziwości.
To także nie przypadek, że prawie wszyscy - przynajmniej wszyscy do których dotarłem w liczbie killkudziesięciu - przyjaciele księdza Jerzego po jesieni 1984 roku odsunęli się od Chrostowskiego i nie chcą go znać po dziś dzień. Przyjaciele bardzo różni - od Seweryna Jaworskiego, poprzez Romę Szczepkowską, zaprzyjaźnione z księdzem Jerzym siostry Loretanki i hutników z ochrony Księdza, aż po księży Przekazińskiego czy Małkowskiego. Ci ludzie nie zrazili się do Chrostowskiego ot tak sobie, bez przyczyny. Zszokowało ich szereg jego różnych zachowań, już po tragedii. A to, że zamiast w skupieniu odnieść się do tragedii, pił na plebanii, szarogęsił się tam i wszczynał awantury. A to, że wychodził nocami na tajemnicze spotkania. To znów, że dokonywał przeszukań rzeczy księdza Jerzego (właśnie na takim występku złapał go księdz Przekaziński, który od tamtej pory nie chce go znać). Sytuacji dziwnych, czy wręcz szokujących, o których mówili mi bliscy księdza było tak wiele, że pisząc tylko o nich możnaby napisać pokaźną książkę. Drugą kwestią jest "ucieczka" Chrostowskiego z samochodu, na której skupia się dzisiejsza Gazeta Wyborcza. Niemożliwość wykonania skoku, o którym opowiadał Chrostowski, to tylko jedna z kilkudziesięciu przesłanek wskazujących, że nie mówił prawdy o okoliczność "ucieczki". Nadpiłowane ząbki kajdanek, opinia dwóch biegłych, w tym profesora Włochowicza, zawierająca jednoznaczną informację, że NAJPIERW marynarka została przecięta ostrym narzędziem, a dopiero później zetknęła się z podłożem (nawiasem mówiąc sąd w sentencji uznał, że Chrostowski mógł najpierw wyskoczyć a dopiero później uciekając gdzieś marynarkę podrzeć - TYM SAMYM SĄD POLEMIZOWAŁ Z BIEGŁYMI), policyjny pies, który podważył wersję Chrostowskiego i dziesiątki innych tylko pozornie drobnych sprzeczności. Do tego dochodzi ocena zachowanych dokumentów. Biegły Leszek Pietrzak dociskany w sądzie powiedział nawet więcej, niż zawarł to w dokumentach. Powiedział wprost, że CHROSTOWSKI WSPÓŁPRACOWAŁ Z SB (i to znajduje się w dokumentach z procesu, a mimo to sąd orzekł jak orzekł), co wywołało furię strony przeciwnej, ugoda z MSW ( nikt, a rozmawiałem z kilkudziesięcioma osobami na ten temat, nie słyszał, by ktokolwiek inny zawarł ugodę z kiszczakowskim MSW nie wspominając już o horrendalnej kwocie - 1650000 zł - kilkuletnia ówczesna pensja) której istnienia nie negował nawet mecenas strony przeciwnej. Sugerował jedynie, że Chrostowski mógł nic o niej nie wiedzieć, że mogła ona zostać zawarta poza jego plecami (Innymi słowy, z tego toku rozumowania wynikałoby, że ... mecenas Wende zawarł tę ugodę sam i przywłaszczył sobie pieniądze bez wiedzy Chrostowskiego). Ugoda ta raz na zawsze miała "przyklepać" ustalenia Procesu Toruńskiego, ponieważ wynikało z niej, że wszyscy odpowiedzialni za tę zbrodnię zostali skazani. Wątpliwości - a nawet dużo więcej, niż wątpliwości - odnośnie postawy Waldemara Chrostowskiego jest multum. Mimo to w swoich tekstach posługiwałem się więcej, niż wyważonym językiem, mając świadomość, że w takiej sprawie niechybnie będzie proces. Dlatego prace nad tekstami trwały ponad rok, dlatego też "język tekstu" analizowało trzech prawników - "Wprost", Wydawnictwa Rosner i Wspólnicy oraz jeszcze jeden, zaprzyjaźniony -i wszyscy orzekli, że w odniesieniu do posiadanych dokumentów jest on bardzo wstrzemięźliwy, bo "mając to co mamy" - jak mówili- można było ująć rzecz całą dużo ostrzej. A jednak mimo tej ostrożnośći, mimo wydawałoby się posiadania wszystkich kart w ręku - w pierwszej instancji proces przegrałem. Sąd uznał, że nie wiadomo, czy ja rzeczywiście miałem dokumenty ze śledztwa, bo IPN nie zgłaszał ich zaginięcia (A PRZECIEŻ PROKURATURA PRAGA PÓŁNOC PROWADZIŁa ROCZNE ŚLEDZTWO W SPRAWIE WYCIEKU I ZAMIESZCZENIA W MOJEJ KSIĄŻCE DOKUMENTÓW ZE ŚLEDZTWA, CZYLI PROWADZIŁA POSTĘPOWANIE W SPRAWIE WYCIEKU, KTÓREGO - ZDANIEM SĄDU - NIE BYŁO), a ponadto zeznania jednego z moich dwóch głównych świadków, dr Leszka Pietrzaka, uznał za stosunkowo mało istotne, ponieważ publikował w tej sprawie teksty, a więc jest "publicystą" - nie biegłym. Żeby to dobrze wytłumaczyć: sąd oceniał rzetelność zbierania materiałów do tekstów i zawartych w tekstach informacji. Teksty - dla Wprost i do książki pt. "Kto naprawdę Go zabił?" powstały jesienią roku 2005 i wtedy też korzystałem z opinii i wiedzy biegłego. "Publicystą" według sądu biegły stał się w roku 2008, ponieważ wtedy zawarł swoje publikacje w dzienniku "Polska". A zatem ja byłem nierzetelny w zbieraniu informacji, bo w roku 2005 nie zauważyłem, że w roku 2008 biegły Leszek Pietrzak stanie się - jak to ocenił sąd - publicystą. Jeżeli ktoś jest w stanie mi to wytłumaczyć, to bardzo proszę, bo ja tego pojąć nie umiem. Po prostu nie umiem. W tekście Gazety Wyborczej autorka skupia się na "skoku" Chrostowskiego z samochodu, jakby chciała pokazać, że to jedyny powód wątpliwości. Nic bardziej mylnego. To tylko jeden z bardzo licznych powodów wątpliwości - i wcale nie najważniejszy. Można by na ten temat - tylko tych wątpliwości - napisać tomy, ale to być może temat na inny czas. Po poniedziałkowym wyroku sądu w "sprawie Chrostowski - Sumliński", w sprawie dotyczącej Księdza Jerzego nie zdziwi mnie już nic.[...] Ja już zrozumiałem- wyjęcie z tego muru fałszu tak dużej "cegły", jaką stanowi Waldemar Chrostowski, to wyłom na tyle duży, że mógłby stanowić początek końca i "ustaleń" Procesu Toruńskiego i wielu innych kłamstw, które w sposób bezpośredni bądź pośredni wiążą się z zamordowaniem Kapelana Solidarności. Jak pokazał poniedziałkowy werdykt sądu, bardzo trudno będzie ten mur zburzyć. Okazuje się, że nie wystarczy dotrzeć do ponad stu świadków - prokuratorów, policjantów, biegłych, życzliwych i nieżyczliwych - nie wystarczy dotrzeć do akt śledztwa, nie wystarczy złapać Chrostowskiego na licznych kłamstwach i niejasnościach. Otwarte pozostaje pytanie, co jeszcze trzeba zrobić, by obronić prawdę? Mimo wszystko - nie tracę nadziei.” Ja także nie tracę nadziei, że przyjdzie czas, gdy ten najważniejszy – przywoływany przez sąd III RP świadek – jakim jest polska historia, okaże się bezlitosnym sędzią dla wszystkich, którzy chcą z niej uczynić narzędzie skrywające prawdę. Na tyle bezlitosnym, że skaże ich na zapomnienie. Aleksander Ścios
Kamiński i dokumenty v. Cichocki Spotkanie Tusk-Kamiński według Cichockiego: Na spotkaniu premier pyta Kamińskiego, czy opisane w materiale sytuacje wskazują, że któraś z osób popełniła przestępstwo. Kamiński odpowiada, że na razie nie ma podstaw do stwierdzenia popełnienia przestępstwa przez którąś z opisanych osób, ale niewątpliwie są to działania naganne z punktu widzenia polityczno-etycznego. Premier pyta wówczas Kamińskiego, jakie dalsze działania zamierza podjąć w tej sprawie CBA. Kamiński informuje, że Biuro nie ma już więcej nic do zrobienia, natomiast najważniejsze jest podjęcie przez premiera działań, które zabezpieczą prace legislacyjne nad zmianami ustawy, tak aby nie ucierpiał interes ekonomiczny państwa.
Kalendarium Jacka Cichockiego Spotkanie Tusk-Kamiński według Kamińskiego: W jego tracie Szef CBA stwierdza, że Szef Komisji Finansów Publicznych – Zbigniew Chlebowski oraz Minister Sportu i Turystyki – Mirosław Drzewiecki, biorą udział w nielegalnych działaniach, których celem jest zmiana rządowego projektu ustawy hazardowej i zablokowania wejścia w życie przepisów umożliwiających pobieranie dodatkowych opłat od hazardu. W wyniku tych działań doszło do wycofania przez Ministra Drzewieckiego z projektu ustawy przepisu o dopłatach (...) W tej sytuacji Szef CBA zaapelował do Prezesa Rady Ministrów o podjęcie bezzwłocznych działań mających na celu przywrócenie pierwotnych założeń projektu ustawy, tak aby interes ekonomiczny państwa został należycie zabezpieczony. Szef CBA poprosił, aby Premier, podejmując działania w tej sprawie, odwoływał się do jawnej korespondencji między Ministrem Sportu i Turystyki a Ministrem Finansów – nie ujawniając roli i zainteresowania CBA w tej sprawie. Szef CBA podkreśla, że niezwykle istotne jest, aby osoby pozostające w zainteresowaniu operacyjnym CBA nie dowiedziały się o tym. Szef CBA stwierdza ponadto, że w świetle zebranego materiału nielegalny charakter działań Z. Chlebowskiego i M. Drzewieckiego jest oczywisty. Szef CBA informuje Premiera, że zlecił dokonanie prawno – karnej analizy tych działań funkcjonariuszom CBA. Ponadto Szef CBA stwierdza, że należy wyjaśnić rolę w tej sprawie następujących osób: (...) Wicepremiera Grzegorza Schetyny – w związku ze spotkaniami jakie odbywał z R. Sobiesiakiem i nie poinformowaniu Premiera o intensywnych zabiegach lobby hazardowego;
Kalendarium CBA W przedstawionych do tej pory wersjach przebiegu spotkania Kamińskiego z Tuskiem i Cichockim pojawiały się dwie zasadnicze rozbieżności. Czy Kamiński informował premiera o przestępczym charakterze działań Chlebowskiego i Drzewieckiego? Kamiński twierdzi, że tak ("nielegalny charakter działań Z. Chlebowskiego i M. Drzewieckiego jest oczywisty"), Cichocki zaś utrzymuje, że jedyne co Kamiński komukolwiek zarzucał to "działania naganne z punktu widzenia polityczno-etycznego", zaznaczając jednak, że "nie ma podstaw do stwierdzenia popełnienia przestępstwa przez którąś z opisanych osób". Podobnie uważa nieobecny na spotkaniu Nowak, według którego Kamiński zapewniał Tuska, że "tutaj nie ma materii kryminalnej w odniesieniu do ministrów". Czy Kamiński informował premiera o wątpliwościach wobec Schetyny? Kamiński twierdzi, że tak ("należy wyjaśnić rolę w tej sprawie następujących osób: Ministra Adama Szejnfelda – w związku z pismami wysyłanymi w toku prac legislacyjnych sprzyjającym lobby hazardowemu; Wicepremiera Grzegorza Schetyny – w związku ze spotkaniami jakie odbywał z R. Sobiesiakiem i nie poinformowaniu Premiera o intensywnych zabiegach lobby hazardowego"). Cichocki twierdzi natomiast, że Kamiński "jednoznacznie stwierdził, że zachowaniu Schetyny nie można nic zarzucić, że nie ma tam żadnego kłopotu i żadnego problemu". Opublikowany dzisiaj na stronach Gazety Wyborczej dokument z 12 sierpnia, ten który był bezpośrednim powodem (i tematem) spotkania Tusk-Kamiński rzuca pewne światło na rozmowę z 14 sierpnia. Nie jest to może twardy dowód, ale na pewno poważna poszlaka na to czyja wersja jest bardziej prawdopodobna. Notatka CBA z 12 sierpnia: Z uwagi na fakt, że w niniejszej sprawie prowadzone są ofensywne i zaawansowane czynności operacyjne, zwracam się z uprzejmą prośbą o zachowanie najwyższej ostrożności przy udostępnianiu załączonych materiałów osobom trzecim. Dekonspiracja działań Centralnego Biura Antykorupcyjnego może bowiem prowadzić do zniweczenia realizowanej operacji, a tym samym uniemożliwić zebranie dowodów popełnienia przestępstw (...) Celem [operacji CBA o kryptonimie Black Jack] jest ustalenie wszystkich osób uczestniczących w działaniach "lobbingowych", jednoznaczne określenie charakteru tych działań w kontekście właściwej kwalifikacji karnoprawnej" Czy dwa dni później, na spotkaniu poświęconym tej właśnie notatce, Kamiński mógł powiedzieć, że "na razie nie ma podstaw do stwierdzenia popełnienia przestępstwa przez którąś z opisanych osób", a CBA "nie ma już więcej nic do zrobienia"? Taka sprzeczność z napisaną dwa dni wcześniej notatką musiałaby wzbudzić ogromne zdziwienie rozmówców. Między 12 a 14 sierpnia nie zdarzyło się przecież nic co mogło spowodować taką zmianę zdania na temat charakteru działań opisywanych osób, i planów CBA wobec nich. Notatka CBA z 12 sierpnia: W dniu 28 września 2008 r R. Sobiesiak kontaktuje się telefonicznie z wicepremierem, ministrem spraw wewnętrznych i administracji Grzegorzem Schetyną. Przeprasza, bo spóźnił się pięć minut a chciałby porozmawiać. Grzegorz Schetyna proponuje spotkanie następnego dnia w jego biurze poselskim we Wrocławiu. Następnego dnia, tj. 29 września, R. Sobiesiak rozmawia przez telefon z J. Koskiem "Słuchaj, bo idę do tego ważniejszego u nas, wiesz...Kurwa, jak mam z nim rozmawiać, co mam zakomunikować mu, że to są pisiory, czy co? Ten, ten, ten się nazywa Kawalec, tak?" Czy dwa dni później, na spotkaniu poświęconym tej właśnie notatce, Kamiński mógł zapewniać, że Schetyna jest absolutnie poza podejrzeniem, a jego zachowanie w tej sprawie nie budzi żadnych wątpliwości? Jacek Cichocki utrzymuje, że Kamiński "jednoznacznie stwierdził, że zachowaniu Schetyny nie można nic zarzucić, że nie ma tam żadnego kłopotu i żadnego problemu", tyle, że w świetle notatki, którą Kamiński podpisał dwa dni wcześniej byłaby to deklaracja cokolwiek zaskakująca, bo opisane przez CBA spotkanie Schetyny z Sobiesiakiem w gorącym okresie z pewnością wymagało wyjaśnienia. Tylko te dwa fragmenty notatki CBA wystarczają, żeby powątpiewać w rzetelność relacji Cichockiego ze spotkania Tusk-Kamiński, bo nie gra ona z zawartością notatki będącej powodem dla którego spotkanie w ogóle się odbyło i głównym jego tematem. Przebieg spotkania przedstawiony w kalendarium CBA dużo bardziej pasuje do ujawnionej dzisiaj notatki napisanej dwa dni wcześniej i omawianej na tym spotkaniu, niż przebieg spotkania przedstawiony w kalendarium Cichockiego. Nic dziwnego, że Sekuła jeszcze zanim komisja zaczęła pracę oznajmił, że nie dopuści do konfrontacji Tuska z Kamińskim. W tej sprawie Kamiński wydaje się dużo bardziej wiarygodny, nie tylko dlatego, że jego wersja pasuje do dokumentu, ale także dlatego, że musiałby być samobójcą, żeby kłamać w sprawie spotkania, w której jego kłamstwo mogłoby obalić aż dwóch świadków.Trudno mi sobie wyobrazić, że Tusk mógłby wyjść obronną ręką z konfrontacji z Kamińskim, czy nawet z przesłuchania przed komisją. Analiza zachowania Tuska i lektura obu dokumentów (a z pewnością będą kolejne) nie pozostawia wątpliwości, że Tusk ani trochę nie przejął sie tym, co w dokumentach CBA wyczytał na temat prac nad ustawą, wciskania Sobiesiakówny do Totalizatora, oraz zachowania swoich ludzi w kontaktach z Sobiesiakiem i Koskiem, nie ma żadnego, najmniejszego śladu jego działań w tej sprawie, jeśli nie liczyć spotkań z trzema opisanymi w notatce CBA osobami, spotkań, z których nie powstały żadne notatki i nie wiemy jaki był ich cel oraz przebieg. Lektura obu ujawnionych dokumentów CBA rodzi całe mnóstwo dodatkowych pytań, na które Tuskowi będzie bardzo trudno odpowiedzieć: Jak oceniał materiał przedstawiony przez Kamińskiego w notatce z 12 sierpnia? Moim zdaniem jest on tak jednoznaczny, że żadne dodatkowe analizy nie były potrzebne, żeby sobie wyrobić zdanie na temat zachowania Chlebowskiego, Drzewieckiego i Rosoła, a także nabrać wątpliwości wobec Szejnfelda i Schetyny. Tymczasem Tusk ze zdymisjonowaniem ich czekał dopiero do artykułu w Rzepie, nie wykonał żadnego ruchu nawet po tym jak 10 września Kamiński dał mu zielone światło na ujawnienie swojej wiedzy na ich temat. Przypomnijmy, gdyby Drzewiecki lepiej wypadł przed dziennikarzami, nadal byłby Ministrem Sportu, a Rosół jego prawą ręką, bo Tusk nie miał zamiaru go dymisjonować nawet po ujawnieniu afery przez media! A od dwóch miesięcy wiedział o nim, a także o innych, to wszystko co teraz możemy przeczytać w notatce CBA i dużo więcej, bo Kamiński na pewno obszerniej opisywał aferę na sierpniowym spotkaniu, Dlaczego zlekceważył prośbę Kamińskiego o szczególną dyskrecję w wykorzystywaniu informacji zawartych w notatce? Kamiński apelował "zwracam się z uprzejmą prośbą o zachowanie najwyższej ostrożności przy udostępnianiu załączonych materiałów osobom trzecim. Dekonspiracja działań Centralnego Biura Antykorupcyjnego może bowiem prowadzić do zniweczenia realizowanej operacji", tymczasem wszystko wskazuje na to, że o przebiegu sierpniowego spotkania Tusk poinformował występującego w notatce CBA w niewyjaśnionej roli Grzegorza Schetynę, spotykał się także w jego obecności z Chlebowskim i Drzewieckim, choć Cichocki starał się udział Schetyny w swoim kalendarium pominąć, Dlaczego ze spotkań z Chlebowskim, Drzewieckim i Schetyną nie powstały żadne notatki służbowe i nie ma śladu tego, że informacja o nich dotarła do CBA? W swoim piśmie Kamiński wyraźnie wskazuje, że celem działań CBA jest ustalenie roli poszczególnych osób w sprawie, a także udokumentowanie ich działań. Lojalny wobec swojej służby antykorupcyjnej szef rządu nie tylko ustalałby z nim strategię wszystkich swoich spotkań z wymienionymi w notatce osobami, ale także zadbał o bardzo szczegółowe udokumentowanie ich i bieżące informowanie Szefa CBA o wszystkim czego się od nich dowiedział. Tymczasem nigdzie nie ma śladu żadnej informacji zwrotnej od Tuska do Kamińskiego, to co robił, robił najwyraźniej bez wiedzy CBA, za plecami Kamińskiego, nie informując go o tym nawet po fakcie. Cały czas był lojalny wobec zamieszanych w "aferę hazardową", i nie wygląda na to, żeby w którymkolwiek momencie współpracował z CBA, Dlaczego zlekceważył prośbę Kamińskiego o spotkanie w celu omówienia informacji na temat "sprawy Sobiesiakówny" przedstawionej w notatce z 10 września? Kamiński 11 września prosi o osobiste spotkanie na ten temat, a jedyną reakcją premiera na tę prośbę jest zwrócenie się do Kamińskiego o analizę prawnokarną faktów ujawnionych miesiąc wcześniej (!), oraz spotkanie, na którym zamiast rozmowy o zarzutach CBA wobec wysokich urzędników zamieszanych w "sprawę Sobiesiakówny" jest rozmowa o zarzutach rzeszowskiej prokuratury wobec Kamińskiego. Trudno się będzie Tuskowi wytłumaczyć z takiego zachowania wobec urzędnika przynoszącego mu niepokojące informacje o ministrach, trudno się będzie także obronić przed powiązaniem zarzutów wobec Kamińskiego z obiema notatkami i bezczynnością Tuska wobec nich i opisanych w nich osób, Czy zachowanie Chlebowskiego, Drzewieckiego i Rosoła mieści się w standardach Platformy? Bo do tej pory są jej członkami i nic nie wskazuje, żeby byli w swoim członkostwie zagrożeni. Jedynym, który zapłacił głową za "aferę hazardową" pozostaje Mariusz Kamiński. I szczerze mówiąc, w świetle ujawnionych wczoraj i dzisiaj notatek, nawet się dziwię, że go nie próbowali pod byle pretekstem wsadzić, ograniczając się tylko do podważania "na zapas" jego wiarygodności w sprawie tego spotkania (Rafał Grupiński "Moim zdaniem Kamiński jest kłamcą. A to [rzekome kłamstwo Kamińskiego ws. tarczy antykorupcyjnej] pokazuje, że kłamał także w sprawie sierpniowego spotkania z premierem".) Nie wiem czy dobrze pamiętam, ale coś mi się majaczy, że 14 sierpnia Tusk dostał od Kamińskiego jakieś dodatkowe materiały. Pewnie okaże się też, że Kamiński zaraz po spotkaniu z Tuskiem sporządził szczegółową notatkę, na pewno zaś szczegółowo omówił je ze swoimi ludźmi. Wszystko się więc dopiero zaczyna. Już teraz nie ma jednak wątpliwości co do roli samego premiera, który nie wykonał żadnego ruchu, żeby ukarać osoby zamieszane w aferę. Pierwsze działania podjął dopiero po ujawnieniu sprawy przez media, wybierając najłagodniejsze możliwe w tej sytuacji kary. Nikt nie został wyrzucony z partii, nikt nie został zmuszony do odejścia z polityki, nikt nawet nie został upokorzony dymisją bo wszyscy odeszli na własną prośbę a premier na odchodnym zapewniał o nieustającym zaufaniu do ich uczciwości. Za to kolejne osoby są zmuszane do osłaniania, kłamania i ośmieszania się w obronie umoczonych. Partia stanęła za Drzewieckim i Chlebowskim, a Rosoła nikt do tej pory nawet nie tknął. Rachunek za aferę partia rządząca wystawiła tylko Kamińskiemu. Kataryna
06 grudnia 2009 Zasadą jest brak zasad... Pamiętam jeszcze czasy, kiedy pani Julia Pitera, członkini i twarz podstawowa Platformy Obywatelskiej ,obecnie pełnomocnik rządu do spraw korupcji, a tak naprawdę pełnomocnik do spraw robienia hałasu medialnego wokół korupcji- była członkiem Unii Polityki Realnej, a nawet członkiem Rady Głównej UPR. Pamiętam jeszcze dokładnie fakt, jak na jednej z rad głównych, wzięła swoje wszystkie rzeczy i po prostu wyszła, niczym pani Jakubowska na wizji dziennika telewizyjnego. Pomyślałem wtedy, że nigdy do Unii Polityki Realnej nie wróci. I miałem rację! Ale dlaczego ten fakt przypominam? Bo swojego czasu zajmowałem się zapraszaniem do Radomia znanych osób sympatyzujących z prawicą, zaprosiłem między innymi : Radka Sikorskiego, Piotra Wierzbickiego( dzisiaj w Gazecie Wyborczej), Stanisława Żółtka- prezydenta Krakowa, Andrzeja Szczęśniaka- eksperta paliw płynnych, Andrzeja Rosiewicza podczas eurokampanii 2004 roku czy pana Zelnika- aktora. Właściwie pan Zelnik był zwolennikiem kary śmierci dla morderców. Zapytałem wtedy panią Julię Piterę, kto jeszcze – z niewielkiej grupy osób publicznych – sympatyzuje z prawicą? Odpowiedziała, że Zbigniew Hołdys z dawnej grupy Perfekt.. Nie próbowałem go zapraszać do tej pory i do zaproszenia nie doszło
Właśnie pan Zbigniew Hołdys bierze udział w kampanii wspierającej parytety kobiece w parlamencie. Pan Zbyszek chce, żeby ich było na listach wyborczych pięćdziesiąt procent- wtedy będzie równo i sprawiedliwie, choć równo- o czym pan Zbyszek powinien wiedzieć- wcale nie musi być sprawiedliwie. Wprost przeciwnie- jest niesprawiedliwie.! Bo albo równo- albo sprawiedliwie. Przecież jakby kobiety – wszystkie kobiety- chciały zajmować się polityką, i pragnęły wszystkie być na listach wyborczych, to przecież nikt nikomu nie broni.. Nawet mają Partię Kobiet, z panią Gretkowską Manuelą - feministką na czele i mogą się do niej zapisywać gremialnie. Widocznie nie chcą, choć na przykład pan Jarosław Wałęsa jest członkiem( w każdym razie był!) Parlamentarnej Grupy Kobiet(???-Kopernik też była kobietą!) w polskim Sejmie, w którym był wcześniej – zanim nie znalazł się na salonach Parlamentu Europejskiego. W 2007 roku, jak jeszcze szlifował butami posadzkę w parlamencie polskim,( bo co innego ONI tam robią?) był wiceprzewodniczącym Parlamentarnego Zespołu na Rzecz Tybetu(???). Co oni z tym Tybetem? A dlaczego nie ma Parlamentarnego Zespołu na Rzecz Nowego Meksyku i graniczącego z nim stanów: Arizona, Kolorado, Oklahoma czy Teksasu? Tylko akurat Tybetu, żeby rozwścieczyć dodatkowo Chińczyków.. I promować marksistę Dalajlamę.? W V Kadencji był w Komisji ds. Unii Europejskiej, której jeszcze wtedy nie było, bo powstała dopiero 1 grudnia 2009 roku oraz Komisji Spraw Zagranicznych. Tak jakby USA nie było- a Komisja ds. USA- była! W 2008 roku kandydował , bez powodzenia, na szefa Pomorskiego Okręgowego Związku Lekkiej Atletyki(????) W styczniu 2009 roku został członkiem zarządu Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, a więc wyżej niż nawet szef okręgowego związku.(!!!) Ciekawe- jak odbywają się takie wybory i według jakich kryteriów? I ile pobiera członek zarządu takiego lekkiego związku, nie wspominając o związkach ciężkich?
Te wszystkie biurokratyczne związki to oczywiście na Powązki! Teraz jest europarlamentarzystą i „ pracuje” w Komisji Rybołówstwa(????). Nie wiem co tam robi, ale mniemam że, ustala wielkości dorszy jakie rybacy mogą łowić i parytety połowów. Niech rybacy też się głowią, żeby złowić taką samą ilość samic jak i samców, bo w przeciwnym razie – kara! I żeby sieci nie były seksistowskie.! Komisja Rybołówstwa skieruje wniosek do Komisji Europejskiej o ukaranie wszystkich nie szanujących parytetów połowów i polski rząd będzie musiał coś z tym fantem rybnym zrobić! Najprędzej ukarze, bo jak pan każe, sługa musi… Skapał się biedak po szyję.. Roma locuta- causa finta.. A do tego pan Jarosław Wałęsa jest absolwentem politologii ze stanu Massachusetts(???) To mu się oczywiście przyda do pracy w Komisji Rybołówstwa, tak jak przyda mu się do pracy jako członek Zarządu Polskiego Związku lekkiej Atletyki, czy pracy w Parlamentarnym Zespole na Rzecz Tybetu czy w Parlamentarnej Grupie Kobiet.. To jest jakieś szaleństwo i wielka mistyfikacja! Każdy może być każdym, bo kucharka też może rządzić państwem- jak twierdził nieśmiertelny Ulianow. Jak to w demokracji!
Tylko trzeba być w układzie.. W nomenklaturze, z którą trzeba jak najbardziej walczyć. Oczywiście werbalnie! I być członkiem Nowej Klasy, Nowej Kasty! Bo kasty są nie tylko w Indiach, gdzie także jest demokracja? Są w każdej demokracji. .Trzeba tyko w odpowiednim czasie dokooptować nowego członka, może być członek Zarządu Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, żeby nomenklatura się rozwijała i trwała, bo przecież jest naturalny odlot starych nomenklaturowych wiarusów. Pan Bóg też się przecież o nich upomina.. Pan Zbigniew Hołdys, w swojej ideologicznej reklamie za określone ideologiczne pieniądze, na razie nic nie wspomina o parytetach w wojsku. A według ostatnich publikowanych informacji, naliczono 1153 kobiety w służbie czynnej i 511 w kandydackiej(????). Skoro armia nasza niezwyciężona liczy 83 tysiące żołnierzy i oficerów z podoficerami włącznie, jedna czwarta to żołnierze, reszta- to znaczy trzy czwarte- to oficerowie i podoficerowie, nie licząc rzeczników poszczególnych formacji, to aż prosi się przystąpić do akcji pokrywania jednego żołnierza męskiego, żołnierzem żeńskim. Na razie mamy siedem pułkowniczek i 13 podpułkowniczek(!!!). Panie Zbyszku do roboty! Wbrew pozorom tej roboty wcale nie będzie tak wiele, niechby tylko panu dobrze, za dobrą ideologiczną reklamę zapłacili.. Bo chcę panu napisać na pocieszenie, że w naszej armii, jeśli jeszcze tę zbieraninę biurokracji, pracowników cywilnych i socjalnych i prawie samych oficerów i podoficerów można nazwać armią-w gronie pracowników cywilnych jest już 22 000 kobiet(????!!!!). Ładną Partię Kobiet można byłoby założyć, zakładając, że wszystkie są ładne i ponętne… Jakoś pani Gretkowska nie prowadzi naboru wśród z naboru przyjętych żołnierek pracowników cywilnych. To ilu jest pracowników cywilnych w wojsku, skoro samych kobiet jest 22 000 ?????? Po zwycięstwie muzułmanów afgańskich, pokonaniu armii amerykańskiej i nas oraz zajęciu terytorium Polski, te 22 000 kobiet jako pracowników cywilnych, będzie łakomym i zorganizowanym w służbie cywilnej kąskiem ,dla muzułmańskich haremów. Co prawda nie ma wielkiego zmartwienia, bo we współczesnych haremach obowiązują prawa człowieka w tym prawa kobiet.. I nic im się złego nie stanie… Nie mniej jednak ja pierwszy sygnalizuję jeden z możliwych wariantów. A przy okazji: czy nie lepsza byłaby armia cywilna niż wojskowa? Jak pan Zbigniew Hołdys skończy z priorytetami, pardon- parytetami, to może jeszcze zarobić na reklamowaniu …. prezerwatyw(??). Skąd mi ten pomysł przyszedł do głowy? Bo wyczytałem w” Angorze”, że dewastator naszego życia, pan Kuba Wojewódzki powiedział o sprawie reklamowania prezerwatyw przez Radosława Majdana, piłkarza na ławie rezerwowych - tak:” Radzio został twarzą prezerwatyw Taboo. Honorarium było adekwatne do jego rynkowej pozycji i klasy. Około dwunastu złotych”(???). Widać, że i w tej branży można zarobić.... Tak jak w każdej ocierającej się o kłamstwo, amoralność i propagowanie lewicowych treści.. Bo za propagowanie normalności jakoś nikt nie chce zapłacić.. Piszę ten blog od trzech lat za darmo.. Nic z tego nie mam i miał nie będą. Najwyżej kłopoty w przyszłości.. Ale taka moja natura, że lubię tarzać się w prawdzie. Bo jedynie ona jest ciekawa- jak pisał największy pisarz XX wieku, obok Sienkiewicza- Józef Mackiewicz. Mój pisarz ulubiony.. Ale przyznacie państwo, że naprawdę prawda jest bardzo, ale to bardzo…ciekawa.. Jak to powiedział prezydent Łodzi do strażnika miejskiego? „Gdzie masz ch…. , czapkę”? A gdzie mają czapki ci wszyscy oszuści i ludzie bez jakichkolwiek zasad..? Bo dla nich zasadą jest nie mieć zasad! WJR
ALEKSANDER KWAŚNIEWSKI - 72204, TW „ALEK”Aleksander Kwaśniewski został zarejestrowany jako TW „Alek” pod numerem ewidencyjnym 72204. Nawet sąd lustracyjny w 2000 roku nie miał wątpliwości, że „Alek” to Kwaśniewski, choć uznał oświadczenie lustracyjne byłego prezydenta za prawdziwe. W publikacji Instytutu Pamięci Narodowej, półroczniku „Aparat Represji w Polsce Ludowej 1944-1989”, w numerze 1/7/2009 znalazł się świetny artykuł Piotra Gontarczyka „Aleksander Kwaśniewski w dokumentach SB. Fakty i interpretacje”. Publikacja spotkała się z natychmiastowym atakiem polityków, niektórych historyków czy lewicowych blogerów. Otwarte pozostaje pytanie, ile z tych osób tekst Gontarczyka w ogóle czytało. Przypominam przypadek prof. Andrzeja Friszke, który wziął udział w programie „Warto rozmawiać” poświęconym książce Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie – i w którym to programie został zmuszony do przyznania się publicznie, że krytykuje książkę, której nie przeczytał. Nie będę streszczać całego artykułu Piotra Gontarczyka – odsyłam do publikacji, ale chciałbym przedstawić kilka ciekawych wątków. Teczka Aleksandra Kwaśniewskiego została zniszczona bądź wyniesiona z MSW, jedyne dokumenty, jakie można odszukać, dotyczą innych spraw, przy okazji których pojawia się przyszły prezydent. Bardzo ważne są zachowane niemal w całości dzienniki rejestracyjne i koordynacyjne, dzięki którym można ustalić personalia niektórych rejestracji SB. W tym również TW „Alka”. Ciekawa jest biografia Aleksandra Kwaśniewskiego. Był działaczem młodzieżowych organizacji komunistycznych, potem również PZPR, został mianowany redaktorem naczelnym „ITD”, a następnie „Sztandaru Młodych” – pism Młodzieżowej Agencji Wydawniczej, ministrował w rządach końca lat osiemdziesiątych, zajmował się sportem, szefował PKOlowi, uczestniczył w obradach Okrągłego Stołu. Gontarczyk przytacza opinie, jakie SB wystawiła Kwaśniewskiemu. Ma być on członkiem młodego aktywu politycznego, o marksistowskim światopoglądzie, przeciwnym kompromisom z Kościołem i odstępstwom od „pryncypiów”. SB zaliczyła Kwaśniewskiego do rezerwowej kadry centralnego aparatu politycznego i przewidywała objęcie kolejnych stanowisk w krótkim czasie. Dzięki takiej postawie został „uplasowany” na stanowisku naczelnego „ITD”. SB sprawdzała Kwaśniewskiego, a adresatem stosownych notatek był bliski współpracownik Kiszczaka – gen. Dankowski. Nie dziwi to, skoro wróżono mu wielką karierę. Sprawdzano np. krążące pogłoski, że ojciec Aleksandra – Zdzisław był współpracownikiem aparatu bezpieczeństwa PRL w latach czterdziestych. SB ustaliła, że w latach 45-47 ojciec przyszłego prezydenta był działaczem PSL w Sulęcinie. Bezpieka sprawdzała również krążące pogłoski o żydowskim pochodzeniu ojca i jego zagranicznych kontaktach. SB ustaliło, że kontakty utrzymywał, choć na mniejszą skalę niż mówiono w Białogardzie, a co do żydowskiego pochodzenia raportowano, że w prywatnych rozmowach miał je potwierdzać. Jak widać, zainteresowanie PRLowskiej bezpieki pochodzeniem swych partyjnych towarzyszy nie wygasło wraz końcem lat sześćdziesiątych, co zresztą o tyle nie dziwi, że SB i jej mocodawcy chcieli wiedzieć wszystko. Sprawdzano też plotki o nielegalnych wysokich dochodach Jolanty Kwaśniewskiej, która pracowała wówczas w firmie polonijnej. Tego jednak SB nie była w stanie zweryfikować. SB zaprzeczyła z kolei plotkom o nielegalnych dochodach samego Kwaśniewskiego związanych z MKOlem, natomiast krytykowała za tworzenie koterii w związkach sportowych i niewłaściwe gospodarowanie pieniędzmi przeznaczanymi na sport. Innym ciekawym wątkiem jest zachowana notatka, z której wynika, że Kwaśniewski utrzymywał regularne kontakty z Jackiem Kuroniem (w okolicach przesilenia politycznego w 89 roku), co niepokoiło SB. Obaj panowie zabezpieczali się przed podsłuchami, odbywając swoje rozmowy podczas spacerów. Wiele miejsca Gontarczyk poświęca sytuacji w MAW-ie i jej wydawnictwach prasowych. Dziennikarze znaleźli się pod szczególnym nadzorem SB, która nie była zadowolona z politycznej postawy środowiska. Postanowiono zabezpieczać, a następnie werbować dziennikarzy, nakazano prowadzić takie działania również wobec członków PZPR. Ciekawe są notatki, jakie zachowały się na temat Kwaśniewskiego. Krytykowano w niej przyszłego prezydenta za politykę kadrową (zatrudnianie swoich znajomych z poprzedniej redakcji czy udostępnianie łamów ludziom spoza redakcji, tolerowanie publikowania informacji PAP-owskich jako własne – kwestia wierszówek). Nie podobało się SB to, że pismo Kwaśniewskiego nie trzyma się ortodoksyjnej linii partii, oraz to, że Kwaśniewski utrzymywał kontakty z „Polityką” i zatrudnił żonę Jerzego Baczyńskiego, Aldonę wbrew opinii SB, o którą redakcja „Sztandaru Młodych”, której szefował Kwaśniewski, sama wystąpiła. Ponieważ zniszczono (lub wyniesiono) znaczną część teczek, zwłaszcza tych z lat osiemdziesiątych, dużą rolę odgrywają wszelkie ewidencje pomocnicze. Są to m. in. dzienniki rejestracyjne, które zawierają informacje o rejestracji poszczególnych OZI (osobowych źródeł informacji) przez SB, oraz dzienniki koordynacyjne w których odnotowywano sprawdzenia np. czy dana osoba nie jest już w zainteresowaniu jakiegoś innego wydziału SB. Zawsze wówczas podawano oficera prowadzącego, z którym w ramach koordynacji miał się kontaktować zainteresowany. W przypadku 72204 był to zawsze Zygmunt Wytrwał. Zestawiając takie dzienniki krzyżowo, można uzyskać wiedzę, kto, kiedy i w jakim charakterze został zarejestrowany przez SB. W takim dzienniku rejestracyjnym pod numerem 72204 23.06.1982 zarejestrowano Aleksandra Kwaśniewskiego jako „zabezpieczenie”. 29.06.1983 zaktualizowano wpis dotyczący Kwaśniewskiego – zmieniono „zabezpieczenie” na „współpracownika” i nadano pseudonim „Alek”. Dokonał tego kapitan Zygmunt Wytrwał. Od tego dnia Aleksander Kwaśniewski został TW „Alkiem”. Kwaśniewski nie znalazł się na tzw. liście Macierewicza, choć w myśl uchwały Sejmu powinien na niej zostać wymieniony. Ponieważ jednak nie zachowała się teczka pracy, ani inne łatwo dostępne dokumenty – jedynym sposobem byłoby ręczne porównywanie tysięcy wpisów w dziennikach rejestracyjnych i koordynacyjnych. Wówczas nie było to możliwe. Kilka lat później Urząd Ochrony Państwa „skomputeryzował” dane z dzienników i znalezienie informacji w tychże, że Aleksander Kwaśniewski to TW „Alek” było już dziecinnie proste. Dlatego nawet sąd, który uznał oświadczenie lustracyjne Kwaśniewskiego za prawdziwe, potwierdził rejestrację w dziennikach SB jako TW „Alek”. Od czasu do czasu archiwiści znajdują ciekawe informacje związane z Kwaśniewskim przy okazji całkiem innych spraw. I tak już po procesie lustracyjnym, badając sprawę o kryptonimie „Teleecho”, natrafiono na ślad Kwaśniewskiego. Na Ursynowie zagłuszano sygnał telewizyjny, nadając planszę „Solidarność”. Osoba rozpracowująca „zagłuszaczy” zażyczyła sobie danych wszystkich zarejestrowanych w ewidencji SB w obrębie kilku ursynowskich ulic. Wśród danych znalazł się adres z ulicy Polinezyjskiej (gdzie wówczas mieszkał Kwaśniewski) i jego numer ewidencyjny 72204. Podczas rejestracji Kwaśniewskiego i kilku koordynacji w dziennikach figuruje zawsze nazwisko kapitana Wytrwała, co oznacza, że to on zajmował się cały czas TW „Alek”. Kwaśniewski został zdjęty z ewidencji 7 września 1989 roku. Teczki zostały zniszczone, a komputerowa baza danych wyczyszczona. TW „Alek” przestał istnieć. Jednak pozostały ślady, choć nie można ustalić, jak przebiegała sama współpraca. Ciekawy przebieg miał proces lustracyjny, dość dokładnie opisany w artykule Gontarczyka. Byli SB-ecy zaprzeczali, by Kwaśniewski był TW „Alek”, łącznie z prowadzącym „Alka” Zygmuntem Wytrwałem - zaprzeczali też, by Kwaśniewski został przerejestrowany z „zabezpieczenia” na „współpracownika”. Sąd mimo werbalnej ostrożności, jeśli chodzi o zeznania SBeków, dał im wiarę. Sam Kwaśniewski próbował zaprzeczać, by to on był osobą zarejestrowaną pod numerem 72204. Zaprzeczał, by zapisy z dziennika koordynacyjnego (sprawdzanie przy okazji wyjazdu do Moskwy i nadania odznaczenia) dotyczyły akurat jego. Pokazane zachowane dane paszportowe odświeżyły nieco pamięć Kwaśniewskiemu i przypomniały mu, że jednak do Moskwy wówczas wyjeżdżał. To, że rejestracja 72204 dotyczy Kwaśniewskiego, sąd jednak potwierdził. Innym korzystnym dla Kwaśniewskiego dokumentem był spis agentury w „Życiu Warszawy”. Na tej liście znalazł się numer Kwaśniewskiego z informacją o kpt. Wytrwale. Obrońcy Kwaśniewskiego i sam Kwaśniewski często powoływali się na ten fakt (i powołują się do dziś), że ponieważ Kwaśniewski nigdy nie pracował w „Życiu”, to agentem 72204 nie może być on. Dziś trudno ustalić, dlaczego Kwaśniewski znalazł się na tej liście. Ponieważ nie ulega wątpliwości, że 72204 to Kwaśniewski, a Wytrwał wcześniej zajmował się również „Życiem Warszawy”, prawdopodobnie nastąpiła pomyłka osób sporządzających tę listę. Podczas procesu lustracyjnego miał miejsce ciekawy incydent. Przesłuchiwany na tę okoliczność Zygmunt Wytrwał zaprzeczył, jakoby miał jakiegokolwiek agenta piszącego w "Życiu Warszawy". Wówczas jeden z sędziów prowadzących rozprawę „przypomniał” Wytrwałowi wcześniejsze zeznania Krzysztofa Majchrowskiego, który zeznał, że Wytrwał miał takiego agenta w „Życiu”. Na takie dictum Wytrwał „doprecyzował” swoje zeznanie, i stwierdził, że jednak faktycznie takiego agenta w „Życiu Warszawy” miał. Nazwisko Zygmunta Wytrwała pojawiło się ponownie w mediach przy okazji tzw. taśm Gudzowatego, na których współpracownik Kwaśniewskiego, niegdyś doradca Kiszczaka, Andrzej Gdula miał zachęcać Gudzowatego do zatrudnienia Wytrwała. Zachęta była skuteczna. Wytrwał pracę w banku Gudzowatego otrzymał... Całkiem inny los spotkał Antoniego Zielińskiegom - dyrektora w UOP, rzeczoznawcę w procesie lustracyjnym Kwaśniewskiego, który przygotował rzetelną analizę dla sądu lustracyjnego. Kwaśniewski zapowiedział odwet już w dniu ogłoszenia korzystnego dla siebie orzeczenia sądu. Groźby zostały spełnione, przeciw Zielińskiemu toczyło się śledztwo, które ostatecznie „już” po trzech latach zostało umorzone. Sąd lustracyjny nie otrzymał wszystkich dokumentów, jakimi na temat Kwaśniewskiego dysponował ówczesny UOP, część dokumentów odnaleziono już po roku 2000. Biorąc jednak pod uwagę praktykę orzekania sądów lustracyjnych, nawet w przypadkach, gdy zachowały się teczki agentów i pokwitowania odbioru pieniędzy, gdyby nawet proces taki toczyć miał się ponownie, wątpię, by zapadł inny wyrok. Bernard
Kim naprawdę był Waldemar Chrostowski, kierowca ks. Popiełuszki Bohater, czy człowiek, który wystawił ks. Jerzego katom z SB? Sąd orzekł, że nie da się tego rozstrzygnąć, a kierowcę kapelana "Solidarności" osądzi historia. Czy na pewno? Zanim jednak kierowcę ks. Popiełuszki osądzi historia, sąd chce, aby za sugestie na jego temat przeprosił go dziennikarz Wojciech Sumliński. W październiku 2005 roku na łamach tygodnika "Wprost" napisał, że Waldemar Chrostowski "był związany z SB". - Wyrok jest nielogiczny. Na pewno będę się odwoływał - powiedział portalowi Fronda.pl Sumliński. Sąd Apelacyjny w Warszawie stwierdził, że nie jest w stanie ocenić, jaka jest prawda na temat Chrostowskiego, ale za wcześnie na sugerowanie, że miał związku z SB. Ocenić go może, zdaniem sądu, historia. Jednocześnie nakazał Sumlińskiemu oraz tygodnikowi "Wprost" przeproszenie Chrostowskiego. Z drugiej strony, sąd nie nałożył na Sumlińskiego kary pieniężnej, czego domagali się pełnomocnicy głównego świadka w procesie toruńskim.
ZO „Desperat” i tajna ugoda To właśnie na zeznaniach Chrostowskiego, kierowcy i przyjaciela ks. Popiełuszki, oparł się w znacznej mierze proces toruński. Według historyków został przez komunistów zafałszowany. Jego ustalenia zostały podane opinii publicznej jako oficjalna wersja porwania i zabicia ks. Jerzego Popiełuszki. Jednak w III RP, choć z wielkim trudem, na jaw zaczęły wychodzić nowe fakty i poszlaki. Także te, podważające wersję wydarzeń z 19 października 1984 r, którą przedstawił Chrostowski. Materiały IPN, które po raz pierwszy przedstawił w mediach Sumliński w 2005 roku wskazują, że Chrostowski został zarejestrowany jako zabezpieczenie operacyjne do akcji „Popiel”. Jej celem było osaczenie przez SB kapelana „Solidarności” i ostateczne rozwiązanie problemu niepokornego kapłana. Później ZO Waldemar Chrostowski otrzymał pseudonim „Desperat”. - Zabezpieczenie operacyjne było taką konspiracją w ramach SB. Chodziło o to, by jeden funkcjonariusz nie wchodził w drogę drugiemu przy rozpracowywaniu kogoś – wyjaśnia w rozmowie z portalem Fronda.pl politolog i historyk z UJ Antoni Dudek. Zabezpieczeniem operacyjnym mogła być osoba inwigilowana, jak i tajny współpracownik. - Tajni współpracownicy również byli inwigilowani. Samo zarejestrowanie jako zabezpieczenie operacyjne nie oznaczało jeszcze świadomej współpracy, ale nie można też tego wykluczyć – tłumaczy Dudek. I tak np. zabezpieczeniem operacyjnym był najpierw Aleksander Kwaśniewski. Dopiero później, co ujawnił we wtorkowej publikacji IPN, został on zarejestrowany jako TW „Alek” Sama teczka pracy „Desperata” została zniszczona. Jednak prezes IPN Janusz Kurtyka dość jednoznacznie określił kontakty kierowcy kapłana-męczennika. - W świetle materiałów, jakie znajdują się w IPN można powiedzieć, że Waldemar Chrostowski był TW SB – powiedział w 2006 r. w TVN rozmawiając z Bogdanem Rymanowskim. Sumliński w książce „Kto naprawdę go zabił?” ujawnił też, że mecenas Edward Wende w imieniu Chrostowskiego zawarł tajną ugodę z MSW. W jej wyniku kierowca księdza otrzymał 1,8 mln zł odszkodowania za straty poniesione w wyniku działań funkcjonariuszy SB. W zamian za milczenie i nienagłaśnianie sprawy.
Kaskader Chrostowski? Ale rola Chrostowskiego w uprowadzeniu księdza od początku wzbudzała podejrzenia. Opowiadając o swojej ucieczce z rąk SB zeznał, że wyskoczył z samochodu pędzącego 80-100 km/h. W locie miały mu się jeszcze rozpiąć kajdanki. W czasie wizji lokalnej w opisanych przez Chrostowskiego warunkach z samochodu wyskoczył kaskader. Złamał rękę i doznał ciężkich obrażeń. W najnowszej książce „Ks. Jerzy Popiełuszko. Dni, które wstrząsnęły Polską” Piotr Litka przytacza relację prokuratora Andrzeja Misiaka, który 25 lat temu wszczął dochodzenie w sprawie porwania księdza. Opowiada on, jak Chrostowskiego po skoku badał jak na komendzie chirurg płk Skalski. - Stwierdził, że obrażenia są nieadekwatne do relacji kierowcy. Przy tak dużej prędkości byłyby o wiele większe, a właściwie to Chrostowski po takim skoku powinien nie żyć – powiedział Misiak. Podobną opinię eksperci powtórzyli jeszcze kilkakrotnie, np. w ramach dochodzenia prowadzonego przez IPN. Jednak Chrostowski milczał i unikał rozmów z dziennikarzami, którzy chcieli, by wyjaśnił wątpliwości. Zamiast tego, w kwietniu 2006 r. pozwał Sumlińskiego do sądu. Pozew wyglądał jednak jak wybieg. - Przedmiotem pozwu był artykuł w tygodniku „Wprost”, który zapowiadał moją książkę „Kto naprawdę go zabił?”. Za samą książkę nigdy nie zostałem przez Chrostowskiego pozwany, chociaż zawierała więcej materiałów, także tych bezpośrednio dotyczących Chrostowskiego – mówi Sumliński w rozmowie z portalem Fronda.pl. - W artykule cytowałem opinię biegłego IPN dra Leszka Pietrzaka na temat Chrostowskiego. Później, obok innych dokumentów umieściłem ją w książce – relacjonuje dziennikarz. Sąd pierwszej instancji zażądał od Sumlińskiego dokumentów pokazujących „związki Chrostowskiego z SB”. Pytał też, dlaczego nie umieścił ich w artykule. - Ciekaw jestem, który tygodnik umieści w tekście opinię liczącą sześć stron – zastanawia się głośno Sumliński.
Jak z powieści Kafki - W maju 2008 r. powołałem na świadka Leszka Pietrzaka, którego opinię cytowałem w artykule. Historyk zeznał, że Chrostowski był tajnym współpracownikiem (TW) SB o ps. „Desperat”.To samo zeznał inny świadek Sumlińskiego, prokurator Andrzej Witkowski, który dwukrotnie prowadził śledztwo w sprawie funkcjonowania związku przestępczego wewnątrz MSW. Kluczem w tej sprawie jest zamach na kapelana „Solidarności”. - Wszystko, co dziennikarz napisał o kierowcy ks. Jerzego jest prawdą - stwierdził Witkowski. Zeznał też, że jako prokurator, w sprawie zamachu na ks. Popiełuszkę miał postawić zarzuty Chrostowskiemu oraz gen. Czesławowi Kiszczakowi. Sąd miał wziąć pod uwagę te zeznania. - Nie mogłem przewidzieć tego co się później wydarzy – wspomina Sumliński. Dwa tygodnie wcześniej do mieszkania dziennikarza na warszawskich Bielanach weszła ABW. Powodem było oskarżenie go o to, że za pieniądze miał oferować aneks do raportu WSI spółce Agora, wydawcy „Gazety Wyborczej”, a także miał proponować funkcjonariuszom WSI pozytywną weryfikację przed komisją ds. likwidacji WSI w zamian za łapówkę. W trakcie rewizji ABW skonfiskowała Sumlińskiemu dokumenty z jego dziennikarskiej pracy. Również te ze śledztwa w sprawie zamachu na ks. Popiełuszkę. W październiku 2008 r. sąd odrzucił zeznania Pietrzaka. Jako powód podano jego trzy artykuły w dzienniku „Polska”. Ich bohaterem był Chrostowski. Zarzucono mu więc stronniczość. - Ode mnie natomiast żądano dokumentów. Ale jak mogłem je pokazać skoro zabrało je w maju ABW – mówi Sumliński. - Miałem tylko pokwitowanie z prokuratury z wykazem tego co mi zabrano - dodaje. Ostatecznie sąd pierwszej instancji orzekł, że dziennikarz Wojciech Sumliński musi przeprosić Waldemara Chrostowskiego, bo nie udowodnił jego związków z SB, chociaż swoje śledztwo przeprowadził rzetelnie. - Miałem też dowody na istnienie dokumentów potwierdzających te związki. Np. pokwitowanie z wyszczególnionymi dokumentami zabranymi mi przez ABW, czy skany tych dokumentów, które umieściłem w książce „Kto naprawdę go zabił?”. Sąd jednak stwierdził, że rozpatruje artykuł, który zapowiadał książkę, a nie samą książkę.
Czy Sumliński może powoływać świadków? Sumliński odwołał się od tej decyzji. Powołał na świadków kilkanaście kolejnych osób, złożył też wniosek, o to, by sąd zapoznał się z materiałami IPN na temat Chrostowskiego. IPN nie chciał jednak wydać teraz dokumentów, bo prowadzi w tej sprawie śledztwo. Sąd zdecydował, że z kilkunastu świadków przesłucha tylko jednego, oficera Komendy Wojewódzkiej Policji w Lublinie Jana Samborskiego, który wchodził w skład grupy śledczej zajmującej się zamachem na ks. Jerzego. - Ale i tak nie został on zwolniony z tajemnicy służbowej. A co można zeznać, kiedy jest się zobowiązanym tajemnicą – pyta dziennikarz.
O opinię w tej sprawie poprosiliśmy kilku prawników. Wszyscy oni zgodnie stwierdzili, że jeśli sąd chce być w jakiś sposób stronniczy to najlepszym sposobem na to jest dopuszczanie bądź odrzucanie świadków. Niektórzy z dziennikarzy sprawę Sumlińskiego nazywają terroryzowaniem środowiska przez służby. - Polskie prawo zbyt łatwo ciąga dziennikarzy, zwłaszcza śledczych do sądu. Jest ono korzystne dla tych, którzy chcą pognębić dziennikarzy - mówi w rozmowie z portalem Fronda.pl dziennikarz śledczy Jerzy Jachowicz.
Ochroniarz i strażak Chrostowski przez większość z ostatnich 25 lat żył otoczony nimbem jedynego wiarygodnego świadka śmierci ks. Jerzego. Choć rodzina i niektórzy przyjaciele ks. Popiełuszki od dawna mieli co do niego wątpliwości, to generalnie w oczach opinii publicznej funkcjonował jako jeden z bohaterów "Solidarności". Ale o jego życiu zawodowym i prywatnym niewiele wiadomo do dziś.
Przy okazji 20. rocznicy zabójstwa księdza Jerzego tygodnik "Przekrój" napisał, że w latach 80. Chrostowski pracował w Wyższej Szkole Oficerów Pożarnictwa. Na przełomie lat 80. i 90. był ochroniarzem Barbary Piaseckiej-Johnson, dziś już nieco zapomnianej milionerki amerykańskiej polskiego pochodzenia, która chciała ratować Stocznię Gdańską i w tym celu przyjechała do Polski. W 2001 roku miesięcznik "Powściągliwość i praca" przyznał Chrostowskiemu nagrodę Bóg Zapłać za "niezłomną postawę i odwagę, dzięki której prawda o zabójstwie księdza Jerzego ujrzała światło dzienne". Wiadomo również, że w 2003 r. gdy prezydentem Warszawy był Lech Kaczyński, Waldemar Chrostowski został wicedyrektorem Biura Ochrony w Pałacu Kultury i Nauki. Później awansował na stanowisko dyrektora. Obecnie przebywa na emeryturze. Mariusz Majewski
Ks. Małkowski: Kierowca ks. Jerzego jest zdrajcą Sąd orzekł, że Waldemara Chrostowskiego osądzi historia. - To nie jest człowiek sumienia. Był jak Judasz - mówi ks.Stanisław Małkowski, przyjaciel ks. Popiełuszki, również kapelan "Solidarności". Sąd orzekł, że Waldemara Chrostowskiego osądzi historia. - To nie jest człowiek sumienia. Był jak Judasz - mówi ks.Stanisław Małkowski, przyjaciel ks. Popiełuszki, również kapelan "Solidarności"
Kiedy Ksiądz poznał Waldemara Chrostowskiego? Trudno mi sobie przypomnieć dokładny czas i okoliczności. Na pewno było to u ks. Jerzego. Kiedy go odwiedzałem, często spotykałem Chrostowskiego. Po pożarze w swoim mieszaniu zamieszkał nawet u ks. Jerzego. Uważałem go za człowieka zaufanego. Skoro ks. Jerzy obdarzał go zaufaniem...
Nie było wtedy wątpliwości co do wiarygodności Chrostowskiego? Pewne głosy krytyki i przestrogi do mnie dochodziły. Mówiono o tym, że widziano go w nieodpowiednim towarzystwie. Słyszałem też wtedy, że inaczej zachowywał się przy ks. Jerzym, a inaczej podczas jego nieobecności. Nie było to jednak dla mnie przekonywujące. Ks. Jerzy w dalszym ciągu ufał swojemu kierowcy. Później dowiedziałem się, że sceptyczni co do osoby Chrostowskiego byli koledzy ks. Jerzego z jego rocznika w seminarium. Mówili mu: „uważaj na tego kierowcę, bo to jakiś szemrany typ”. Ks. Jerzy odrzucał jednak od siebie te głosy. Wobec czego i ja nie przestawałem ufać Chrostowskiemu.
Ale Księdza stosunek do kierowcy ks. Jerzego z czasem uległ zmianie. Dlaczego? Właściwie to dopiero książka Wojciecha Sumlińskiego upewniła mnie, że Chrostowski miał coś wspólnego z SB. Ale poważnych wątpliwości nabrałem dużo wcześniej. Pierwszy raz po pożarze jego mieszkania. Chrostowski tłumaczy, że był nękany przez SB. Stąd podpalenie jego mieszkania. Powtarzają to również niektórzy historycy. Dla mnie ważnym było to, że po pożarze silne wątpliwości co do uczciwości Chrostowskiego miał ks. Jerzy. Ale odsunął je od siebie. Gdy Chrostowski zamieszkał u ks. Jerzego, to zachowywał się dziwnie. Przeglądał nie swoje rzeczy, oglądał nieodpowiednie filmy. Nie wiem czy można je nazwać pornograficznymi. Na pewno były nieodpowiednie. Myślałem sobie: Jak to? W mieszkaniu ks. Jerzego? Ale i to mnie tak całkowicie nie przekonało. Tłumaczyłem sobie, że Chrostowski ma takie prostackie zachowanie i to wszystko. Po śmierci ks. Jerzego wątpliwości powróciły. Najbardziej zastanawiały te podpiłowane kajdanki, które Chrostowskiemu rozpięły się w czasie skoku z samochodu. Moją czujność obudził też dystans, jaki wobec Chrostowskiego zauważyłem ze strony rodziny Popiełuszków. Później dystans zamienił się w całkowite zerwanie kontaktów. Ja sam z Chrostowskim nie miałem w zasadzie kontaktu. Przychodził co roku w rocznicę śmierci ks. Jerzego do kościoła św. Stanisława Kostki. Był witany osobiście przez księży. Podawałem mu rękę. Z reguły zamienialiśmy kilka słów.
Powiedział Ksiądz, że całkowicie o związkach Chrostowskiego z SB przekonała Księdza lektura „Kto naprawdę go zabił?”. Tak. Od tego momentu nie mam wątpliwości. Ta książka pozwoliła mi zweryfikować te wątpliwości, o których mówiłem wcześniej. Po przeczytaniu książki zastanawiałem się, jak się musiał czuć ks. Jerzy już tam po drugiej stronie, kiedy usłyszał, że Chrostowski jest zdrajcą. Może nawet czuł się jak Pan Jezus po zdradzie Judasza. Tylko, że Jezus wcześniej wiedział, że Judasz zdradzi. Ks. Jerzy nie wiedział. Mało tego, traktował Chrostowskiego jak przyjaciela. Z książki dowiedziałem się też o tajnej ugodzie, jaką zawarł mecenas Wende w imieniu Chrostowskiego z MSW. Jedyny przypadek w historii, że MSW wypłaciło odszkodowanie. Tak naprawdę była to zapłata za milczenie. To pokazuje, że kierowca ks. Jerzego nie jest człowiekiem sumienia.
A kiedy po raz ostatni widział Ksiądz Chrostowskiego? Stosunkowo niedawno, jakieś kilka miesięcy temu. Poszedłem na przystanek, żeby jak zwykle pojechać na cmentarz (ks. Małkowski pełni posługę na cmentarzu w Wólce Węglowej w Warszawie - red.). Na przystanku stał Chrostowski. Zatrzymałem się, bo nie chciałem ani z nim rozmawiać, ani podawać mu ręki. Gdy się odwróciłem, Chrostowski schował się za wiatę na przystanku. Widocznie i on chciał uniknąć tego spotkania. Pewnie wiedział, że ja wiem. Mariusz Majewski
Skąd się wzięli "chłopcy Drzewieckiego"? "Chłopcy Drzewieckiego". Tak opozycja (podobno za samym ministrem) nazywa trzech członków zarządu Pl.2012, spółki celowej Skarbu Państwa powołanej do koordynowania przygotowań do Euro 2012. Marcin Herra (prezes), Andrzej Bogucki i Rafał Kapler (członkowie zarządu). Nie mogę znaleźć informacji na temat postępowania kwalifikacyjnego, w wyniku którego cała trójka znalazła się w tak prestiżowym miejscu, mam wrażenie, że proces rekrutacyjny był dość odformalizowany, a duży - jeśli nie decydujący - wpływ na obsadę zarządu spółki miał sam Mirosław Drzewiecki. Polityka: To projekt czysto biznesowy, dlatego szukałem menedżerów. Najlepiej z doświadczeniem w dużych firmach, ale młodych, myślących nowocześnie, nieobciążonych mentalnie poprzednią epoką - mówi minister sportu. Drzewiecki złości się, gdy słyszy pytania, dlaczego faceci, którzy organizują Euro, wcześniej pracowali w branży paliwowej albo przy informatyzacji totolotka. - Biznes jest biznes. Wszystko jedno, jaka branża - nowoczesne metody zarządzania pozostają te same. (...) Poszukiwania prowadzono własnymi kanałami oraz z pomocą firmy headhunterskiej. Drzewiecki przeprowadził osobiście rozmowy z kilkudziesięcioma kandydatami. (...) Herra sam dobierał sobie współpracowników, ale obaj wiceprezesi byli wcześniej na short-liście, którą minister Drzewiecki przygotował po rozmowach kwalifikacyjnych. Laurkę na cześć "chłopców Drzewieckiego" można przeczytać w Polityce. Mnie z tej trójki najbardziej interesuje Andrzej Bogucki, przyszły świadek hazardowej komisji śledczej (jeśli Platforma nie wymyśli czegoś, żeby ją całkiem rozwalić). Bogucki bowiem to wieloletni szef GTech-u i Gryteku, którymi kierował w latach 1995-2005, a więc wtedy kiedy GTech podpisał, podobno w atmosferze skandalu, dziesięcioletnią umowę z Totalizatorem Sportowym na obsługę lottomatów. 20-milionowa (w dolarach!) prowizja Józefa Blassa, konsultanta pracującego przy tym kontrakcie, wzbudziła wątpliwości amerykańskich śledczych i była (jest?) przedmiotem dochodzenia w Stanach. Puls Biznesu: We wczorajszym "Pulsie Biznesu" ujawniliśmy, że amerykański GTech za zdobyty w 2001 r. kontrakt z Totalizatorem Sportowym (TS), wart 250-300 mln dolarów, zapłacił tajemniczemu konsultantowi aż 20 mln dolarów. I że śledczy z Teksasu badają, na co poszły pieniądze. Czeka ich trudne zadanie, bo - jak przyznają władze GTechu - nie ma żadnej dokumentacji potwierdzającej pracę wykonaną przez konsultanta. (...) Zeznając przed urzędnikami Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego (DBP) stanu Teksas, Blass przyznał, że kontrakt z GTechem otrzymał ze względu na przyjaźń z Wiktorem Markowiczem. Właściwie nie kontrakt, lecz kontrakty, bo Blassa z GTechem łączyły aż cztery umowy. Pierwsze pieniądze: 6 mln dolarów, konsultant zainkasował w 2000 r., a więc przed rozstrzygnięciem przetargu w Totalizatorze. A ostatni, najwyższy, kontrakt zawarty był na 10 lat (na tyle, co umowa GTechu z TS) i miał wartość 18 mln dolarów. (...) Szefowie GTechu (przyznają, że do dziś Józef Blass zainkasował 20 mln dol.) zapewniają, że wielokrotnie mówili konsultantowi, żeby z tych pieniędzy „nic nie trafiło do kogokolwiek z polskich władz, w żaden sposób, w jakiejkolwiek postaci”. Jeszcze ciekawsze są zeznania Blassa, który nie pracował, ani według stawek godzinowych ani na zasadzie prowizji od przychodów czy zysków. Stwierdził on, że nigdy osobiście nie angażował się w działalność konsultacyjną w Polsce, a ostatnio był w naszym kraju tylko raz, i to z innego powodu. Kluczowe dla wyników śledztwa może okazać się dotarcie do dwóch kolejnych osób, które Blass zatrudnił, jak powiedział, do "monitorowania polskiego rządu". Przy czym, co zastanawiające, nie pozwolił im na używanie swojego nazwiska w połączeniu z ich obowiązkami. Skąd ta dyskrecja? Dlaczego Józef Blass nie chciał być łączony z pracą, za którą dostał 20 mln dolarów? Za cienka jestem, żeby rozgryzać sprawę tamtego kontraktu i udziału w nim Blassa, co innego mnie natomiast interesuje. Kontrowersje wokół kontraktu z 2001 roku są powszechnie znane od lat, trudno było o tym nie słyszeć, zwłaszcza jeśli się "robi" w polityce. Drzewiecki musiał o tym wiedzieć. Trudno też uwierzyć, że człowiek, który szefował GTechowi i Grytekowi przez dziesięć lat, mógł nie mieć pojęcia o tym co się w jego firmie dzieje w sprawie strategicznego dla niej kontraktu, i jakimi metodami jest załatwiany. Bogucki nie wygląda na dziecko we mgle, za którego plecami uwijał się Blass, "monitorując polski rząd" kosztem - bagatela - 20 milionów dolarów, po to, żeby sobie nieświadomy niczego prezes mógł wpisać wielki sukces do CV. Gdy Bogucki ubiegał się u Drzewieckiego o stołek w Pl.2012 obaj musieli wiedzieć nie tylko o kontrowersjach wokół kontraktu z 2001 roku, ale także o postępowaniu prokuratorskim w tej sprawie. Dlatego bardzo jestem ciekawa kto Drzewieckiemu podsunął Boguckiego, i jakich argumentów użył, żeby go przekonać, że najlepszą osobą do zarządzania strategicznym dla Polski projektem będzie były prezes firmy, wokół której od zawsze śmierdziało, i która się nigdy z tego smrodu przekonująco nie wytłumaczyła. Bo nawet gdyby Drzewiecki był osobiście święcie przekonany o kryształowej uczciwości Boguckiego, nie powinien ryzykować i tak bardzo zagrożonego projektu, oddając go w ręce osoby, która może mieć poważne kłopoty z wiarygodnością. Mając trzy miejsca w zarządzie firmy koordynującej najważniejsze dla Polski przedsięwzięcie, nie obsadza się jednego z nich kimś, komu z szafy może wypaść mocno zaśmierdły trup. Jakie walory ma Bogucki, że przebiły wszystkie minusy jego kandydatury? I kto był jego promotorem? Kataryna
Bajka o cioci Ciocia jest chora. Ciocia jest bardzo chora. Pewno jeszcze nie umrze, bo ma dużo pieniędzy na lekarzy – ale to kwestia paru miesięcy lub lat. A ciocia ma ogromny majątek… Więc do pałacu, w którym mieszka ciocia, zlatują całe chmary ludzi, którzy chcą coś uszczknąć z majątku cioci. Jedni czerpią łyżeczką, wynajmując się do rozmaitych prac w pałacu – prac, których nie chce się wykonywać rodzinie cioci, rozleniwionej bogactwem. Natomiast co cwańsi siostrzeńcy czerpią wiadrem. A to wmówią w cioci, że musi przejść kosztowną kurację (umówiwszy się z lekarzem, że 3/4 tych pieniędzy lekarz im przekaże…), a to zamawiając Maszynę do Odpędzania Duchów, która kosztowała ogromne pieniądze (3/4 dla siostrzeńców…) i działa znakomicie, bo żadnego ducha ciocia już nie zobaczyła, odkąd siostrzeńcy przestali biegać w prześcieradłach po korytarzach… Nikt już nad niczym nie panuje, a pieniądze otrzymują nie ci, co przedstawiają jakieś rozsądne projekty wydatków – tylko ci, których projekty pasują do rozpadającego się umysłu chorej cioci. A to jakaś dobroczynność, a to jakiś mega–system ochrony pałacu przed złodziejami, a to wynajęcie ludzi, by pilnowali cnoty siostrzenicy, a to ułatwienia dla siostrzeńców, którzy okazali się być homosiami… Sodoma i Gomorra – połączone w klasztorem. Kompletny bałagan. Wszyscy czekają na przyjście barbarzyńców, którzy przyjdą, złupią pałac i zaprowadzą jakiś porządek. Tak właśnie wygląda śmierć potężnej ongiś Cywilizacji Białego Człowieka. Cywilizacji opartej na szczególnie udatnym połączeniu etycznego dorobku Egipcjan, Babilończyków, Greków, Rzymian, Żydów, Germanów…. Na filozofii wolnej konkurencji w dziedzinie gospodarczej – bo przecież ekspansja i podbój całego niemal świata przez Cywilizację Białego człowieka nastąpił niemal dokładnie po ukazaniu się fundamentalnego działa śp. Adama Smitha „O bogactwie narodów”. I na nigdy nie wypowiedzianej wolnej konkurencji między państwami, które tłukąc się między sobą, zazdrośnie budowały swoją potęgę. Teraz zgromadzone przez nich bogactwa przejęła Ciocia – i nic nie robi, tylko je marnuje. By uniknąć konfliktów wycofuje się z podbitych terytoriów przepraszając za to, że jej wujowie i stryjowie zaprowadzali tam cywilizację! Wszystko – byle był spokój, byle mogła ostatnie miesiące i lata jakoś przeżyć, byle barbarzyńcy poczekali jeszcze trochę z marszem na pałac. Co, oczywiście, barbarzyńców tylko rozzuchwala. Zostawmy na boku analogię do cioci – i popatrzmy, jak przerażająco rozkradany jest majątek, zdobywany (zgoda: często grabieżą) i gromadzony przez przodków cioci: najpierw siostrzeńcy postanowili przetestować, czy ciocia zgłupiała już zupełnie, i można wmówić w nią wszystko. Wyjaśnili więc cioci, że freon w lodówkach zatruwa powietrze w pałacu, jest bardzo szkodliwy dla zdrowia cioci i innych; trzeba go zastąpić innym gazem – a to, niestety, kosztuje. Ciocia na wzmiankę, że coś mogłoby zaszkodzić jej zdrowiu, aż podskoczyła i natychmiast wyasygnowała parę miliardów na wymianę. Wymieniono. Przy okazji cały freon wypuszczono (nic cioci nie mówiąc) w powietrze i nikomu to, oczywiście, nie zaszkodziło. Udało się! Zachęceni siostrzeńcy wmówili więc cioci, że w pałacu zaczyna podnosić się temperatura, więc trzeba wydać ogromne, znacznie ogromniejsze niż poprzednio, pieniądze na obniżanie temperatury. Akurat robiła się wiosna, więc temperatura rzeczywiście szła w górę – ale ciocia, nie będąca już w pełni władz umysłowych, przestraszyła się nie na żarty. Wysupłała więc tym razem już nie miliardy, a tysiące miliardów na ratowanie pałacu przed przegrzaniem. Ponieważ wiosna wczesna jeszcze była, ciocia bohatersko znosiła to, że w pałacu jest ziąb – wierząc, że to dla dobra jej i wszystkich. Następnie siostrzeńcy wpadli na pomysł, że można wszystkich mieszkańców pałacu zaszczepić na katar. Istotnie: z powodu niskiej temperatury kilkoro ze służby zaczęło kichać. Przerażona ciocia znów sięgnęła do sakiewki i lekką ręką dała paręnaście miliardów na szczepienia… i tu powstał problem: część rodziny i służby nie chciała się szczepić tylko po to, by siostrzeńcy skasowali trochę kasy! Co będzie dalej? Zobaczymy… Siostrzeńcy są pomysłowi! JKM
ŚWIĘTY MIKOŁAJ – BISKUP W Polsce kult św. Mikołaja był kiedyś bardzo popularny. Jeszcze dzisiaj pod jego wezwaniem jest aż 327 kościołów w naszej Ojczyźnie. Po św. Janie Chrzcicielu, a przed św. Piotrem i Pawłem najpopularniejszy jest św. Mikołaj. Mikołaj urodził się w Patras w Grecji ok. 270 r. Był jedynym dzieckiem zamożnych rodziców, uproszonym ich gorącymi modłami. Od młodości wyróżniał się nie tylko pobożnością, ale także uczuleniem na niedolę bliźnich. Po śmierci rodziców, swoim znacznym majątkiem, chętnie dzielił się z potrzebującymi. Tak np. ułatwił zamążpójście trzem córkom zubożałego szlachcica, podrzucając im skrycie pieniądze. O tym wydarzeniu wspomina Dante w swoim eposie. Wybrany na biskupa miasta Miry (obecnie Demre) podbił sobie serca wiernych nie tylko gorliwością pasterską, ale także troskliwością o ich potrzeby materialne. Cuda, które czynił, przysparzały mu większej jeszcze chwały. Kiedy cesarz Konstantyn I Wielki skazał trzech młodzieńców Miry na karę śmierci za jakieś wykroczenie, nieproporcjonalne do aż tak surowego wyroku, św. Mikołaj udał się osobiście do Konstantynopola, by uprosić dla swoich wiernych ułaskawienie. Kiedy indziej miał swoją modlitwą uratować rybaków w czasie gwałtownej burzy od niechybnego utonięcia. Dlatego odbiera cześć również jako patron marynarzy i rybaków. W czasie zarazy, jaka nawiedziła także jego strony, usługiwał zarażonym z narażeniem własnego życia. Podanie głosi, że św. Mikołaj wskrzesił trzech ludzi, zamordowanych w złości przez hotelarza za to, że mu nie mogli wypłacić należności. Św. Grzegorz I Wielki w żywocie św. Mikołaja podaje, że w czasie prześladowania, jakie wybuchło za cesarza Dioklecjana i Maksymiana (pocz. wieku IV), święty został uwięziony. Uwolnił go dopiero edykt mediolański w roku 313. Święty Mikołaj uczestniczył także w pierwszym soborze powszechnym w Nicei (325), na którym potępione zostały przez biskupów błędy Ariusza. Po długich latach błogosławionych rządów Święty odszedł po nagrodę do Pana 6 grudnia (stało się to między rokiem 345 a 352). Ciało Świętego zostało pochowane ze czcią w Mirze, gdzie przetrwało do roku 1087. Dnia 9 maja tegoż roku zostało przewiezione do miasta włoskiego Bari. Dnia 29 września 1089 roku uroczyście poświęcił jego grobowiec w bazylice wystawionej ku jego czci papież bł. Urban II. Najstarsze ślady kultu św. Mikołaja napotykamy w wieku VI, kiedy to cesarz Justynian wystawił Świętemu w Konstantynopolu jedną z najwspanialszych bazylik. Cesarz Bazyli Macedończyk (w. VII) w samym pałacu cesarskim wystawił kaplicę ku czci Świętego. Do Miry udawały się liczne pielgrzymki. W Rzymie św. Mikołaj miał dwie świątynie, wystawione już w wieku IX. Papież św. Mikołaj I Wielki (858-867) ufundował ku czci swojego patrona na Lateranie osobną kaplicę. Z czasem liczba kościołów Św. Mikołaja w Rzymie doszła do kilkunastu! W całym chrześcijańskim świecie św. Mikołaj miał tak wiele świątyń, że pewien pisarz średniowieczny pisze: “Gdybym miał tysiąc ust i tysiąc języków, nie byłbym zdolny zliczyć wszystkich kościołów, wzniesionych ku jego czci”. W XIII wieku pojawił się zwyczaj rozdawania w szkołach pod patronatem św. Mikołaja stypendiów i zapomóg. O popularności św. Mikołaja jeszcze dzisiaj świadczy piękny zwyczaj przebierania ludzi za św. Mikołaja i rozdawanie dzieciom prezentów. Odbywa się to w różnych formach: “Św. Mikołaj” przychodzi w przebraniu biskupa do domów, przyjeżdża na saniach. W sklepach przez cały już Adwent “Mikołaje” wręczają podarki dzieciom, kupione przez rodziców. Podobiznę Świętego opublikowano na znaczkach pocztowych w wielu krajach. Postać św. Mikołaja uwieczniło wielu malarzy i rzeźbiarzy. Wśród nich wypada wymienić Agnolo Gaddiego, Arnolda Dreyrsa, Jana da Crema, G. B. Tiepolo, Tycjana itd. Najstarszy wizerunek św. Mikołaja (z VI w.) można oglądać w jednym z kościołów Beyrutu. W Polsce kult św. Mikołaja był kiedyś bardzo popularny. Jeszcze dzisiaj pod jego wezwaniem jest aż 327 kościołów w naszej Ojczyźnie. Po św. Janie Chrzcicielu, a przed św. Piotrem i Pawłem najpopularniejszy jest św. Mikołaj. Do najokazalszych należą kościoły w Gdańsku i w Elblągu. Ołtarzy posiada Święty znacznie więcej, a figur i obrazów ponad tysiąc. Święty odbierał kult jako patron panien, marynarzy, rybaków, dzieci, więźniów i piekarzy. Zaliczany był do 14 Orędowników. Zanim jego miejsce zajął św. Antoni Padewski, św. Mikołaj był wzywany we wszystkich naglących potrzebach. Postać Świętego, mimo braku wiadomości o jego życiu, jest jedną z najbardziej barwnych w hagiografii. Jest patronem Grecji, Rusi, Antwerpii, Berlina, Miry, Moskwy, Nowogrodu; bednarzy, cukierników, dzieci, flisaków, jeńców, kupców, marynarzy, młynarzy, notariuszy, panien, piekarzy, pielgrzymów, piwowarów, podróżnych, rybaków, sędziów, studentów, więźniów, żeglarzy. (wg, Sanctus.pl)
A, tak - weekend: tradycyjne już opóźnienie. I jeszcze o TL... {lemarais} napisał w tej sprawie: Nie chcę w nieskończoność wałkować sprawy Konstytucji RP. Jednak, rozważając kwestię prymatu Traktatu Lizbońskiego na Konstytucją RP czy odwrotnie, należy mieć na uwadze, że JEDYNYM sądem w RP i całej UE władnym orzekać o zgodności przepisów prawa z Konstytucją RP jest TK RP. Tylko orzeczenia tego sądu konstytucyjnego posiadają moc prawnie wiążącą na terytorium RP. Każde orzeczenie innego sądu europejskiego takiej mocy na terytorium RP mieć nie będzie. Jeśli TK RP orzeknie o niezgodności ustawy unijnej z Konstytucją RP to nie ma takiego mechanizmu prawnego aby to niezgodne z Konstytucją RP prawo unijne mogło nadal obowiązywać w RP. Oczywiście doprowadzić to może do starcia politycznego pomiędzy RP a UE, ale to żaden problem. Wiele zależy od postawy polskiego TK. Art. 8. 1. Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczypospolitej Polskiej. Cała ta dyskusja nad TL, proszę wybaczyć, toczy się w oderwaniu od faktów. A sprawa wcale nie jest tak skomplikowana. Problem z TL sprowadza się do pytania: czy w umowie międzynarodowej (tutaj TL) można zapisać, że art. 8 ust.1 Konstytucji RP traci moc o obowiązywania? Odpowiedź brzmi: nie. Oczywiście w sensie faktycznym można zapisać co się chce, ale nie spowoduje to zniesienia mocy prawnej art. 8 ust.1 Konstytucji RP. Proszę mieć to na uwadze, jeśli dalsza dyskusja nad TL ma mieć jakikolwiek sens. Należy zwrócić uwagę na jakość pracy TK RP, to jest teraz najważniejsze. {lemarais} się, niestety, myli. Jest dokładnie odwrotnie! Odpowiedź brzmi: TAK. - i można sobie w Polsce zapisać, co się chce, ale nie spowoduje to zniesienia mocy prawnej Traktatu Lizbońskiego. Z chwilą wejścia w życie TL Rzeczpospolita zgodziła się, że będzie w niej obowiązywało unijne prawo - a więc nadrzędnym jest ETS, a nie TK. Jest obojętne, czy byśmy teraz chcieli wpisać do Konstytucji takie zastrzeżenie - czy zostało ono zapisane uprzednio: lex posterior derogat priori. Jesteśmy w obszarze obowiązywania euro-prawa, ustawy stanowione w Warszawie są ważne tylko o tyle, o ile nie są sprzeczne z prawem unijnym - dokładnie tak samo, jak w przypadku Kalifornii i USA.
Oczywiście: w każdej chwili możemy się, poza prawem, odwołać do wojska... Dlatego zapewne ONI będą działali bardzo delikatnie. Ryby wprawdzie już są na haczyku - ale jeszcze mogą się zerwać. Więc teraz będą umacniać ten chwyt. Ale haczyk już został połknięty. Przekroczyliśmy Rubikon - teraz to ONI są w prawie! Na zakończenie: już w 1993 roku powołano w Sejmie Komisję, która sprawdzała, by wszystkie ustawy RP były zgodne z prawem wspólnotowym. Innych nie przepuszczała - w ogóle nie wchodziły pod obrady Sejmu! Tylko wtedy była to suwerenna decyzja RP. Teraz już nie. Przypominam też, że mimo, iż obowiązywał Art.55 Konstytucji mówiący: "Extradycja polskiego obywatela jest zakazana" - to siedmiu obywateli RP wydano za granicę - po czym zmieniono Konstytucję w tym punkcie. Teraz nie trzeba będzie jej nawet zmieniać. Uchwały sejmików wojewódzkich sprzeczne z ustawodawstwem Rzeczypospolitej są z mocy samego prawa nieważne. I tak niestety jest. Point de rêveries, Messieurs - point de rêveries! JKM
Rozpacz kierowców w mieście rządzonym przez p.Hannę Gronkiewicz-Waltzową opisałem w tekście p/t: „Rower – Power” – Reaktywacja Pisałem już kiedyś, jak to Nowa Arystokracja rowerzystów każe sobie budować pasy, a ciężko pracujący plebs tłoczy się na zwężonych przez to jezdniach. Teraz nadeszła jesień, samochody nadal się tłoczą, a pasy dla rowerzystów kompletnie puste. Tymczasem, jak widać w TV, w Londynie, Kopenhadze, Berlinie i Paryżu rowerzystów nadal dużo. Młodzież, oczywiście: licealiści, studenci.
Dlaczego? Bo tam studenci nie mają zniżek na autobusy. A bilety mają ceny realne - miasto do komunikacji nie dopłaca. W Berlinie bilet kosztuje €2 - to dla studenta bardzo dużo. Zdumiewające, że w Polsce CI SAMI ludzie, którzy nawołują do tego, by "ratować środowisko przed zatruciem spalinami" i jeździć rowerami, domagają się, by podatnicy dopłacali do biletów autobusowych, a uczniowie i studenci mieli zniżki!! Obecnie Nowa Arystokracja mknie wygodnie rozparta w dotowanych autobusach po buspasach - a ciężko pracujący na nich niewolnicy gniotą się w korkach. Tak, tak - autobusami jeżdżą urzędnicy państwowi, bezrobotni i inni ludzie utrzymywani z budżetu - a z każdego litra benzyny spalanej w podwójnej ilości przez stłoczone w korkach pojazdy 3.20 idzie do budżetu!!! Jeżdżą nimi słudzy Nowej Arystokracji: sprzedający im żywność, anteny satelitarne itp. ... A - i od tego rośnie liczba gazów cieplarnianych JKM
07 grudnia 2009 Globalne ogłupianie... Od dzisiaj zaczynają… w Kopenhadze, na tzw. Szczycie w Kopenhadze. Przedstawiciele 192 krajów będą walczyć z globalnym ociepleniem i gazami. Będzie to największy przekręt stulecia. W grę wchodzą miliardy dolarów wyciągnięte od podatników wszystkich krajów, w których biurokracja łącząca się ze sobą- ma interes. Będą debatować jak nas obskubać z pieniędzy, jak ustanowić limity na cieplarniane gazy, jak podzielić zrabowane nam pieniądze. Pan były wiceprezydent USA, Al. Gore, zagorzały ekowojownik, który na tej światowej obłudzie zarobił miliony dolarów, w swojej książce” Ziemia na krawędzi”( Earth in the Balance”) wydanej w 1992 roku na stronie 81 napisał:” „Dowiedzieliśmy się, że w niektórych rejonach Polski regularnie sprowadza się dzieci pod ziemię do głębokich kopalń, żeby je chronić od różnych gazów i zanieczyszczeń powietrza. Można sobie wyobrazić, jak nauczyciele ostrożnie wychylają się z tych kopalń i sprawdzają czy już można bezpiecznie wyjść na powierzchnię”(????!!!)( prof. Przemysław Mastalerz - „Ekologiczne kłamstwa ekowojowników” str.7) Takie brednie ekologiczno- ideologiczno- ogłupiające wypisywał pan były wiceprezydent Al. Gore w swojej książce wydanej w wielkim nakładzie. I ten film, na którym topią się lodowce, i zalewają mieszkańców stałego lądu. Straszyć, straszyć i jeszcze raz straszyć. I przekonać, że człowiek jest winien globalnemu ociepleniu, wydzielając dwutlenek węgla- swoją działalnością. A to, ze 80- 90 procent wydzielanego dwutlenku węgla wydzielają morza i oceany, na które to wydzielanie człowiek nie ma najmniejszego wpływu….(????). Resztę wydzielają wulkany.. A człowiek i zwierzęta- może 1 %(???). Jeśli dwutlenek węgla jest sprawcą „globalnego ocieplenia” i jeśli rzeczywiście podniesienie temperatury o pół, albo jeden stopień- może zachwiać planetą…To niech szaleńcy ekologiczni zajmą się likwidacją dwutlenku węgla wydzielanego przez morza i oceany i zbudują gigantyczne zbiorniki do jego gromadzenia … Z Polski na dyskusję w Kopenhadze o „ globalnym ociepleniu” wyjedzie 88 osób (???) Będą nas reprezentować w tej międzynarodowej obłudzie. Pojedzą , popiją, lulki popalą.. Chociaż nie! Palenie wzbronione- bo zanieczyszczanie klimatu.. A od przejedzenia- większe wydzielanie dwutlenku węgla.. Regulacja poczęć to –według ekoterrorystów również droga do zatrzymania globalnego ocieplenia. Im mniej ludzi – tym mniej dwutlenku węgla. Nawet protestanci założyli Ewangeliczną Inicjatywę Klimatyczną- i za pieniądze fundacji propagują aborcję.(???). Istnieje bezpośredni związek między filozofią globalnego ocieplenia, a postulatami regulacji urodzeń- twierdzi ks. Robert Sirico z Instytutu Actona, ze Stanów Zjednoczonych, którego miałem przyjemność poznać w Lublinie. „Mam wrażenie, że zamiast strzelać do ptaków, powinienem raczej strzelać do dzieci strzelających do ptaków”- powiedział pan Paul Watson, założyciel Greenpeace. Totalny, absolutny zanik populacji homo sapiens może spowodować, że wspólnota życia na Ziemi będzie mogła przetrwać. Z całym prawdopodobieństwem jej dobrobyt wzrośnie. Nasza obecność, w skrócie, jest niepożądana”- uważa Paul Taylor, autor ksiązki „ Szacunek dla natury. Teoria Etyki Środowiska Naturalnego”( Mitologia efektu cieplarnianego- Tomasz Teluk, str 65) Vaclav Klaus, w swojej książce:” Błękitna planeta w zielonych okowach”, na skrzydełku ksiązki pisze tak:” Najważniejszym zadaniem ludzkości jest oddzielenie rzeczywistości od fantazji i prawdy od propagandy. Kwestia globalnego ocieplenia stała się symbolem tego problemu. Ustalona bowiem została jedna, politycznie poprawna prawda i kwestionować ją nie jest łatwo. Przyszłe generacje zapewne za szczyptą rozbawienia dziwić się będą, że na początku XXI wieku rozwinięty świat wpadł w panikę z powodu wzrostu średniej temperatury o kilka dziesiątych stopnia i zastanawiał się, czy nie powrócić do czasów przedindustrialnych. Kwestia globalnego ocieplenia coraz bardziej staje się polem zasadniczego starcia ideowego i politycznego naszej współczesności. Rzecznik tego tematu – enviromentalizm - stał się dominującą alternatywą dla ideologii konsekwentnie i a priori ukierunkowanych na prawa i wolności ludzkie. Jest on poglądem światowym, który- w sposób radykalny i bez względu na towarzyszące mu efekty ”lecących wiórów”( a więc kosztem ograniczenia ludzkich swobód i kosztem ludzkiego życia)- chce zmienić człowieka, jego zachowania, organizację społeczeństwa, system wartości. Po prostu- wszystko. Podejście enviromentalistów do przyrody jest podobne do podejścia marksistów do praw ekonomicznych, dlatego, że podobnie jak oni starają się naturalny rozwój świata zastąpić pozornie optymalnym, centralnym czy- jak dziś modnie się mówi: globalnym planowaniem światowego rozwoju. A to nie jest możliwe. Spontaniczność ludzkiego rozwoju trzeba pozostawić samej sobie, nieskrępowaną przez żadnych apostołów prawd absolutnych. Inna droga prowadzi do katastrofy.. Każda dotąd próba „ rozkazywania wiatrom i deszczom” okazywała się bardzo kosztowna, w dłuższym okresie czasu nieefektywna, a co więcej- niszczyła ludzką wolność. (…) Dlatego obecna debata o globalnym ociepleniu jest więc w swojej istocie debata o wolności”. Tyle Vaclav Klaus. Człowiek poważny i nie ulegający politycznym modom.. I jeszcze fragmenty artykułu pani Małeckiej- Kotlarz, z ostatniego numeru ”Myśli Polskiej”(nr 49-50), z pierwszej strony, pt:” Blef z globalnym ociepleniem”:” „Nie możemy pozwolić, by te badania ukazały się w najbliższym raporcie IPCC( Międzynarodowego Panelu ds. Zmian Klimatycznych) Kelvin)prof. Kelvin Trenberth) i ja( prof. Phil Jones) zrobimy wszystko, by je jakoś ukryć- nawet gdybyśmy mieli na nowo zdefiniować pojęcie” recenzji naukowej” – takie i inne rewelacje odkryto dzięki hackerom, którzy włamali się na serwery pocztowe UEA- Jednostka Badania Klimatu Uniwersytetu Wschodniej Anglii. Tak brzmiała treść maila do znanego klimatologa z Uniwersytetu Stanowego w Pensylwanii Michaela Mann’a, zwolennika teorii o ludzkim czynniku wywołującym ocieplenie klimatu. Wykradziono około 4000 maili, wśród nich znalazły się te, dzięki którym zdemaskowano oszustwa o globalnym ociepleniu Ziemi. Maile odnaleźć można z łatwością i przeczytać w Internecie. Wystarczy tylko wejść na stronę internetową: WWW.eastangliaemails.com. „Właśnie skończyłem tę sztuczkę z danymi Mike’a dla Nature o prawdziwej temperaturze za ostatnie dwadzieścia lat z danymi od 1961 roku(…) żeby ukryć spadek( temperatury)- napisał w mailu Phil Jones do adresata nazwanego ”Mani’m”. Maile, a przed wszystkim wiedza o procederze fałszowania danych wywołała ogromne poruszenie. Były minister finansów Wielkiej Brytanii Lord Lawson ma nadzieję, ze uda się jak najszybciej wyjaśnić co najmniej dziwne metody czołowych badaczy ocieplenia klimatu. Sam zaś prof. Jones próbuje tłumaczyć, że „ publikacja danych jet zorganizowaną próbą postawienia pod znakiem zapytania badań nad ocieplaniem się klimatu, tuż przed zbliżającą się konferencja klimatyczną w Kopenhadze”. I dodaje, że ocieplanie się klimatu jest widoczne nie tylko na podstawie danych o temperaturach, ale także dzięki obserwacjom zmniejszania się lodowców, czy podnoszenia poziomu oceanów. Co – jak podkreśla- dowodzą także inni naukowcy z całego świata. Skandalu jednak ukryć się nie da. Przeciwni teoriom globalnego ocieplenia wzywają prof. Jones’a do rezygnacji. Ale czy będą potrafili, nawet przy tak dużej kompromitacji badaczy- „ prociepleniowców” obalić setki, a może i tysiące raportów i badań, które być może powstały w podobny sposób? Zobaczymy”(!!!!!) Tyle pani Kaja Małecka-Kotlarz. I czy potrzeba więcej? Nie ma nic lepszego nad rozsądne milczenie. I zjadą się do Kopenhagi tłumy biurokratycznych potakiwaczy. Będą przytakiwać nonsens. Będą przekonywać, że ludzkości zagraża ludzkość, będą ograniczać, nakładać, rabować w imię mitu cieplarnianego. Tak jak mitu jedenastego września, który to mit propagują, bo potrzebny im był do prowadzenia wojen. I nawet podczas zgadywania jutrzejszej pogody , pogodynek opowiadał bajki jak to trzeba zakręcać wodę przy goleniu, wyłączać żarówki, szykować energooszędne. Nawet pogodę upolitycznili i zmitologizowali. Dobrze, że nie powiedział , że mamy zmniejszać oddech. Bo CO2.(???) Idioci skończeni, naprawdę mają nas za stado baranów; kłamią, manipulują, oszukują, naciskają, straszą i upokarzają. Wszystkie „ niezależne” media tak samo.. Wszystkie w jedną cieplarnianą trąbę. Żeby zrobić nas w trąbę, utopić w kłamstwie, pozbawić resztek rozumu, ubezwłasnowolnić mediami.. Bo jak pisał G. Orwell- mój blogowy patron- „ co stanowiło prawdę, teraz stanowiło prawdę od zawsze”(!!!!) I jeszcze:” W czasach powszechnego kłamstwa, mówienie prawdy jest prawdziwie rewolucyjnym aktem”. Jak to mówią Anglicy: It was very much below the belt- to gra poniżej pasa! To prawdziwy blef naszych czasów…. A jak będzie wielki?
Poznamy po sumach jakie będą na ten blef wydawane…. Z naszych kieszeni!!!!!! WJR
Prolog do Epoki Obywatelskiego Donosicielstwa czyli: Kapuś Parchatek Radio (chyba RMF-FM) donosi - w charakterze sensacji - że nauczycielka, mająca zawieźć drużynę szkolnych siatkarek na zawody, wpakowała jedną z nich do bagażnika, bo w środku nie było już miejsca. Drużyna na miejsce dotarła, grała świetnie i awansowała - a nauczycielka... otrzymała naganę. Radio pyta [w tonie inkwizytorskim]: dlaczego na naganie się skończyło? Dyrektor szkoły wyjaśnia, że są okoliczności łagodzące: uczennica sama błagała, by ją tam wsadzić, rodzice nie mają pretensji, nikomu nic się nie stało... Pewnie! Nauczycielka za inwencję powinna otrzymać pochwałę, a nie naganę. [Nie każdy jest zdolny do podejmowania niekonwencjonalnych, ryzykownych decyzyj] I w ogóle: co to jest, by ktoś z zewnątrz dyktował mi, co i kogo mam wozić w bagażniku? Jeśli ten ktoś tego chce - oczywiście. Natomiast warto zauważyć, że nauczycielkę zakapował pracownik szkoły. Typowy produkt naszej cywilizacji: Kapuś Parchatek, przejęty Ideą Bezpieczeństwa. I donoszenia.
Wywalić drania z roboty? Chciał dobrze, przestrzegał przepisów... Zostawić kapusia bez żadnej kary? To się rozzuchwali... Miejmy nadzieję, że wśród pracowników szkoły zapanuje atmosfera delikatnego potępienia dla jego wyczynu. Chęć donoszenia jest wśród Prostego Ludu, chcącego przypodobać się Władzy - ogromna. Za okupacji szafy GeStaPo pęczniały od donosów. Za „komuny” również.
To dlaczego nie mieliby donosić teraz? JKM
Obietnice Platformy Obywatelskiej. Rozliczenie. Zarówno w momencie powstawania Platformy Obywatelskiej w 2001 roku, jak i podczas kolejnych kampanii wyborczych liderzy tej partii obiecywali wiele dobrego: uzdrowienie finansów publicznych, obniżenie podatków, prywatyzację, deregulację gospodarki, reformy systemu socjalnego czy ograniczenie biurokracji. Co z tego wyszło w ciągu ostatnich dwóch lat, podczas których PO ma niemal pełnię władzy – zarówno ustawodawczej, jak i wykonawczej?
Wolność gospodarcza W 2001 roku liderzy PO mówili o konieczności uwolnienia energii Polaków poprzez „politykę konkurencji, ochrony własności prywatnej i twardego rozprawienia się przez państwo z przyczynami paraliżu przedsiębiorczości”. Miały zostać zniesione przepisy utrudniające rozwój przedsiębiorstw: zmniejszona liczba regulacji, koncesji, zezwoleń i innych form ograniczania działalności gospodarczej. Podczas kampanii wyborczej do parlamentu w 2005 roku PO opowiadała się za zlikwidowaniem wielu biurokratycznych pozwoleń przy zakładaniu i prowadzeniu działalności gospodarczej. Donald Tusk obiecywał deregulację i wycofanie państwa z życia gospodarczego. Po przejęciu władzy przez PO w 2007 roku utworzono Nadzwyczajną Komisję Sejmową „Przyjazne Państwo” z posłem Januszem Palikotem na czele, która – jak pokazuje praktyka – nie tylko niczego nie uprościła, ale nawet próbowała narzucać nowe regulacje. To komisja „Przyjazne Państwo” zgłosiła projekt ustawy, w myśl której można by wsadzić do więzienia babcię handlującą na chodniku szczypiorkiem. Pomysł przepadł, bo sprzeciwiły mu się wszystkie partie, poza PO. To komisja „Przyjazne Państwo” zaproponowała, by każdy klient, kupując w sklepie czy na stacji benzynowej alkohol, był filmowany i nagrywany, co kosztowałoby przedsiębiorców 10 tys. zł od sprzętu na każdym stanowisku sprzedaży alkoholu. Także tzw. pakiet Szejnfelda, który miał zlikwidować bariery dla przedsiębiorczości, został zablokowany przez urzędników średniego szczebla w kilku ministerstwach, którzy zgłosili do niego ponad 300 poprawek. W końcu sam Szejnfeld podał się do dymisji. Pojawiły się też inne ministerialne pomysły utrudniające życie biznesowi. Przygotowywana przez Ministerstwo Zdrowia ustawa całkowicie zlikwiduje wolny rynek pomiędzy aptekami – zostanie nałożona ogólnopolska marża na leki i nie będą one mogły być sprzedawane w cenach promocyjnych. Resort wydał także rozporządzenie, które znacząco zawęża asortyment produktów leczniczych dopuszczonych do sprzedaży poza aptekami, a nowe prawo farmaceutyczne zawiera m.in. zakaz sprzedaży poza aptekami niektórych suplementów diety. Z kolei z inicjatywy premiera Tuska dojdzie nie tylko do likwidacji wolnego rynku w branży hazardowej, ale nawet do częściowej delegalizacji tego sektora. Premier opowiedział się za całkowitym zakazem prowadzenia biznesu związanego z automatami o niskich wygranych poza kasynami oraz za zakazem prowadzenia wideoloterii. Ponadto poseł Michał Szczerba z PO zaproponował, by wprowadzić koncesje na sprzedaż papierosów. Czy na tym polega wolność gospodarcza?
Podatki W 2001 roku liderzy PO, w tym Donald Tusk, zobowiązali się „dokończyć reformę podatków – spłaszczyć podatek dochodowy do jednego poziomu”. W ulotce wyborczej pisano słusznie, że „niskie podatki dla wszystkich to więcej pieniędzy w budżecie każdej polskiej rodziny”. „Radykalnie uprościmy system podatkowy” – zapewniano w ulotce wyborczej z 2001 roku. Podczas kampanii wyborczej do parlamentu w 2005 roku Platforma miała w programie wprowadzenie reformy podatkowej, w wyniku której płacilibyśmy podatki 3 x 15, czyli 15-procentowe PIT, CIT i VAT. Ponadto miały zostać zlikwidowane różnorodne dodatkowe opłaty i parapodatki nakładane na przedsiębiorców i obywateli. Zarówno przed wyborami w 2005 roku, jak i w 2007 roku Donald Tusk wielokrotnie zapewniał o konieczności obniżek podatkowych. Obiecywano likwidację 19-procentowego tzw. podatku Belki od oszczędności. Po przejęciu władzy przez PO w 2007 roku nic z tego nie wyszło. Potem nastał kryzys i premier Tusk przestał obiecywać, że podatki zostaną obniżone, a zaczął mówić, że z uwagi na kryzys nie mogą co prawda zostać obniżone, ale nie zostaną też podniesione. W czerwcu br. podczas spotkania w Katowicach, w którym miałem zaszczyt uczestniczyć, Donald Tusk zapewnił, że za jego rządów nie dojdzie do podwyżki żadnych podatków, choć to właśnie kryzys jest doskonałym czasem na wszelkie obniżki podatkowe. Tymczasem słyszymy o coraz to nowych podwyżkach: opłaty paliwowej na olej napędowy, benzynę i gaz oraz akcyzy na papierosy i tytoń czy alkohol. Oczywiście to wszystko w związku z dostosowywaniem się do unijnych przepisów, ale chyba premier Tusk, kiedy deklarował, że nie będzie podwyżek, to zdawał sobie sprawę, że Unia wymusza na nas podwyżki i będzie musiał je realizować? Tym bardziej że jest zwolennikiem eurokołchozu i głośno za nim agitował. Zresztą czekają nas także podwyżki podatków nie związane z członkostwem w UE – choćby dotyczące branży hazardowej („Podwyżka obejmie też automaty w salonach z 45 proc. do 50 proc., gry w kasynach z 45 proc. do 50 proc., zakłady wzajemne z 10 proc. do 25 proc. opodatkowania” – słowa premiera Tuska) czy nowe opłaty doliczane do cen nośników energii: dywersyfi kacyjna (na gaz ziemny), zapasowa (na paliwa silnikowe), węglowa (za emisję gazów cieplarnianych) oraz z tytułu obowiązkowego zakupu energii produkowanej z metanu (na energię elektryczną), co – jak podaje „Dziennik Gazeta Prawna” – łącznie będzie kosztowało przeciętnego Polaka dodatkowe 37 zł miesięcznie. W 2008 roku tylko samo Ministerstwo Środowiska zaproponowało wprowadzenie opłaty recyklingowej, podatku na torebki foliowe i płatnej ewidencji prowadzonej przez głównego inspektora ochrony środowiska dla przedsiębiorców wprowadzających na rynek towary w opakowaniach. Od 1 stycznia 2009 roku wzrosła akcyza na samochody o pojemności silnika powyżej 2 litrów – z 13,6 proc. do 18,6 proc. Pojawiły się też propozycje wprowadzenia tzw. składki pielęgnacyjnej. Z kolei Jacek Rostowski, minister finansów, co roku nie zapomina o podniesieniu maksymalnych stawek w podatku od nieruchomości. Ponadto, według projektu ustawy „Prawo lotnicze”, drastycznie mają wzrosnąć opłaty za zezwolenia, koncesje, certyfi katy, zaświadczenia i świadectwa wydawane przez Urząd Lotnictwa Cywilnego dla linii lotniczych i portów lotniczych, co bezpośrednio przełoży się na wyższe (nawet o 10 proc.) ceny biletów lotniczych. Nie mówiąc o dojeniu kierowców przez nowy, rozbudowany system antyradarów. Finanse publiczne W 2001 roku liderzy PO, w tym Donald Tusk, zobowiązali się „odzyskać kontrolę nad finansami publicznymi”. Tusk obiecywał niskie deficyty budżetowe, a tymczasem z roku na rok defi cyt się nie zmniejsza, a dług publiczny rośnie. Przyjęty przez rząd na 2010 rok projekt budżetu zakłada, że defi cyt budżetowy wzrośnie o 20 mld zł w porównaniu z rokiem obecnym i jak poinformował minister Rostowski, wyniesie 52 mld zł (najwięcej w historii). W 2009 roku wydatki publiczne stanowią 43,2 proc. PKB, podczas gdy w 2008 roku było to 42,5 proc. PKB, a w 2007 roku – 41,5 proc. PKB. Wg ofi cjalnych statystyk, w ciągu dwóch lat rząd PO-PSL zadłużył nas o dodatkowe 150 mld zł! Zadłużenie sektora finansów publicznych na koniec 2007 roku wynosiło ok. 502 mld zł, podczas gdy teraz przekracza 650 mld zł! Mało tego – z raportu „Wysokość długu publicznego Polski”, przygotowanego przez Pawła Dobrowolskiego z Instytutu Sobieskiego, wynika, że faktyczny dług publiczny Polski wynosi nie 650 mld zł, lecz aż 3 biliony zł, czyli około 250 proc. PKB! Tymczasem, zamiast reformować finanse publiczne, Ministerstwo Finansów zastanawia się nad zawieszeniem obowiązywania konstytucyjnych progów ostrożnościowych, by jeszcze bardziej móc nas zadłużać!
Prywatyzacja W biuletynie wyborczym PO z 2001 roku obiecywano prywatyzację niektórych usług świadczonych przez sektor publiczny, takich jak usługi BHP, usługi z zakresu stanu sanitarnego (Państwowa Inspekcja Pracy i Państwowa Inspekcja Sanitarna), obsługa administracyjna sądów, prowadzenie ksiąg wieczystych i niektórych rejestrów. Wskazywano też na konieczność likwidacji poprzez prywatyzację zakładów budżetowych i gospodarstw pomocniczych, a także tzw. środków specjalnych. Podczas kampanii wyborczej do parlamentu w 2005 roku PO zapewniała, że zamierza kontynuować i przyspieszyć prywatyzację, w tym odnośnie państwowych monopoli, takich jak PKO BP, PZU, PKN Orlen, Grupa Lotos, LOT czy PKP. Donald Tusk obiecywał prywatyzację spółek skarbu państwa, która – jak słusznie stwierdził – jest „jedyną metodą uwolnienia ich od upolityczniania”. Kiedy w 2007 roku Aleksander Grad został ministrem skarbu państwa, także opowiedział się za przyspieszeniem sprzedaży państwowego majątku. Niestety do tej pory rząd PO-PSL nie ma spektakularnych osiągnięć prywatyzacyjnych (w ciągu ostatnich dwóch lat sprzedano państwowy majątek za 8,6 mld zł), nie wspominając o skandalu związanym ze sprzedażą stoczni. Niestety bardzo szybko niemożliwy do realizacji w terminie okazał się zatwierdzony przez rząd zaktualizowany plan narodowej prywatyzacji na lata 2008-2011, który do końca 2010 roku zakładał przychody z prywatyzacji w wysokości 36,7 mld zł. We wrześniu br. przychody z prywatyzacji w tym okresie minister Rostowski oszacował już tylko na 28,5 mln zł. Od stycznia do września 2009 roku zaakceptowano tylko trzy wnioski o prywatyzację bezpośrednią. Od początku roku do 27 listopada br. Ministerstwu Skarbu Państwa udało się sprzedać państwowe przedsiębiorstwa za niecałe 6,3 mld zł, czyli niewiele ponad połowę z 12-miliardowego planu ministra Aleksandra Grada z czerwca br. Niewypałem okazał się także rządowy program „Ratujemy polskie szpitale”, który miał doprowadzić do komercjalizacji placówek służby zdrowia. Choć w ciągu dwóch najbliższych lat przekształconych w spółki prawa handlowego miało zostać 750 placówek, to Ministerstwo Zdrowia początkowo zapowiadało przekształcenie 100 placówek – jednak nawet ten okrojony plan został zredukowany do 15 szpitali, które mają zostać skomercjalizowane do końca tego roku.
Prawo pracy i socjal W 2001 roku liderzy PO, w tym Donald Tusk, zobowiązali się „zapewnić, by kodeks pracy (…) ułatwiał, a nie utrudniał zatrudnianie pracowników” oraz wyjaśnić rolę związków zawodowych, np. poprzez wzmocnienie pozycji pracodawców wobec działaczy związkowych. „W interesie pracowników i bezrobotnych leży taka zmiana kodeksu pracy, by w polskich firmach przybywało nowych miejsc pracy. Przeprowadzimy takie zmiany!” – zapewniano w ulotce wyborczej z 2001 roku. Ponadto obiecywano obniżenie pozapłacowych kosztów pracy, np. poprzez odejście od ustalania jednolitej płacy minimalnej w skali kraju, oraz więcej swobody w kształtowaniu umów o pracę. W 2005 roku liderzy PO zachęcali do publicznej debaty na dość rewolucyjny temat likwidacji obowiązkowych państwowych ubezpieczeń społecznych. Donald Tusk mówił o konieczności ograniczenia przywilejów emerytalnych służb mundurowych, co akurat chociaż częściowo udało się zrealizować. W 2005 roku przyszły premier opowiadał się za wprowadzeniem bonu oświatowego, aby w ten sposób państwo finansowało szkolnictwo podstawowe i średnie. To samo w 2007 roku zapowiadała Katarzyna Hall po objęciu stanowiska ministra edukacji. Nic z tego nie wyszło. Zamiast tego zdecydowano się na posłanie sześciolatków do szkół. A okrojona ustawa ograniczająca branżowe przywileje emerytalne (bez likwidacji przywilejów górniczych, kolejowych czy pracowników energetyki) to za mało.
Biurokracja W biuletynie wyborczym PO z 2001 roku wskazywano na konieczność likwidacji „zdecydowanej większości funduszy celowych i agencji rządowych”. W 2005 roku PO mówiła o konieczności zmniejszenia państwowej administracji o 20 proc., ograniczeniu Sejmu do 230 posłów, zlikwidowaniu Senatu oraz skasowaniu wielu agencji i funduszy rządowych, co miało dać oszczędności rzędu 10-15 mld zł. Partia planowała zlikwidować także Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, Urząd Regulacji Telekomunikacji i Poczty, Urząd Transportu Kolejowego, Urząd Regulacji Energetyki i Urząd Lotnictwa Cywilnego. Jeszcze w sierpniu br. rząd zapowiadał, że zwolni co najmniej 10 proc. urzędników. Tymczasem, mimo kryzysu gospodarczego, zatrudnienie w administracji państwowej wzrasta lawinowo. Liczba urzędników w Ministerstwie Gospodarki w ciągu dwóch lat zwiększyła się z 858 do 908 osób. Ministerstwo Sportu i Turystyki w ciągu 2,5 roku zwiększyło zatrudnienie o 50 proc. Z kolei w Ministerstwie Finansów tylko w ciągu tego roku zwiększono liczbę urzędników z 2175 do prawie 2400. Po buncie ministerstw, urzędów i agencji, które zasypały Kancelarię Premiera stertą uwag i negatywnych opinii dotyczących projektu zwolnień, w listopadzie ustawa, która miała zredukować biurokrację, trafi ła do kosza. Zamiast likwidować agencje, tworzy się nowe – jak Fundusz Rozwiązywania Problemów Hazardowych. W czerwcu tego roku w administracji państwowej pracowała gigantyczna liczba ok. 499 tys. osób. Platforma wielokrotnie obiecywała też, że zaprzestanie się finansowania partii politycznych z budżetu państwa i że zostaną wprowadzone jednomandatowe okręgi wyborcze oraz ordynacja większościowa. Nic z tego nie zostało do tej pory zrealizowane. Jeden z niewielu plusów rządów PO to likwidacja obowiązkowego poboru do wojska. Dwa lata rządów to wystarczająco dużo, by móc przynajmniej rozpocząć zmiany. Niestety, obecny rząd zmarnował ten czas, zmarnował wielką nadzieję na powrót do normalności, jaką w PO pokładali Polacy. Tezę o straconych nadziejach Polaków potwierdza sondaż przeprowadzony na portalu interia.pl – zdaniem 52 proc. z 17,5 tys. głosujących, dwa lata rządów Donalda Tuska to porażka, a jedynie 17 proc. biorących udział w ankiecie uważa, że to sukces. Dlaczego zaprzepaszczono sukces wyborczy z 2007 roku? Czyżby nas oszukano? – Premier od samego początku założył, iż jakikolwiek program skutecznych reform jest zbyt kosztowny politycznie i od razu zostanie wykorzystany przez opozycję i prezydenta do walki, a w rezultacie osłabienia PO. Dlatego Donald Tusk od razu się poddał – powiedział na portalu money.pl prof. Stanisław Gomułka, specjalista od finansów publicznych, były wiceminister finansów w rządzie Tuska.
Gross donosi na… naszego felietonistę! Nasz autor, Marek Jan Chodakiewicz, jest, jak Państwo pewnie wiedzą, członkiem rady programowej amerykańskiego Holocaust Memorial Museum – organizacji, która wbrew nazwie jest czymś w rodzaju amerykańskiego IPN. Został powołany na to honorowe stanowisko przez prezydenta George’a W. Busha przed pięcioma laty. Od początku ten fakt był solą w oku dla filosemicko-lewackich środowisk w Polsce, które nie mogą znieść faktu, że nikt z ich kręgów nie trafił (i pewnie nigdy nie trafi) do tej instytucji, natomiast znalazł się tam ktoś uznawany przez nie za wroga. Teraz kadencja profesora Chodakiewicza dobiega końca i choć wcale nie zabiega on o przedłużenie swej obecności w radzie, padł właśnie ofiarą donosu jednej z potężnych Ameryce organizacji „walczących z rasizmem i ksenofobią”, mającego prawdopodobnie zapobiec jego powtórnej nominacji. Głównym donosicielem jest oczywiście człowiek, który w delatorskim fachu od co najmniej 1968 roku przoduje, czyli osławiony Jan Tomasz Gross. – Ten człowiek to ideolog skrajnej prawicy. Nie mam żadnych wątpliwości, że to antysemita – donosi Gross organizacji SPLCenter. – Czy byłem zdziwiony, gdy dowiedziałem się o jego nominacji? Nie, ja byłem zaszokowany! – wtóruje mu niejaki Piotr Wróbel, określony w donosie jako „profesor historii Polski z Uniwersytetu Toronto”. Tenże Wróbel wskazuje również, iż Chodakiewicz podstępnie udaje, że antysemitą nie jest. – Po 30 latach spędzonych w Ameryce on nie użyłby zdania albo przymiotnika, który jasno kwalifikowałby go jako antysemitę. Ale nie ma jakichkolwiek wątpliwości, że on nie lubi Żydów – przekonuje. Delatorem trzecim jest oczywiście Rafał Pankowski – człowiek, który nie gorzej niż Hitler żyje z rasizmu. To zapewne jemu zawdzięczamy przytoczone obszerne fragmenty z tekstów profesora Chodakiewicza w „NCz!”, w których nasz autor śmiał określić samego prezydenta Obamę „radykałem” i „pieszczoszkiem komunistów”, co oczywiście w oczach filosemickiego lewactwa pogrąża go już zupełnie i ostatecznie. Jaki z historii tego donosu wypływa morał? Otóż taki, że dla zachowania dobrego imienia Polski oraz zapewnienia propolskiego lobbingu na świecie wcale nie trzeba walczyć z „mitem polskich obozów koncentracyjnych”. Trzeba natomiast walczyć z takimi kreaturami jak Wróbel (którego katedra w Toronto została ufundowana przez miejscową Polonię), Gross i Pankowski, którzy powodowani zawiścią czy po prostu chęcią zarobienia paru groszy zawsze będą starali się umniejszyć najskromniejszy nawet polski sukces – by nikt nie wystawał ponad poziom bagienka, w którym się tkwi. Niestety nie rozumie tego chyba prezydent Lech Kaczyński, który właśnie posłał na posadę Konsula Generalnego RP w Nowym Jorku swą byłą ministerkę, Ewę Junczyk-Ziomecką – członkinię stowarzyszeń: Żydowski Instytut Historyczny oraz Otwarta Rzeczpospolita. Równie dobrze mógłby to stanowisko dać mieszkającemu w pobliżu Janowi Tomaszowi Grossowi. Tomasz Sommer
„Nowy, Wspaniały Świat” – czy „1984”? Aldous Huxley i Eryk Blair (ps.”Jerzy Orwell”) stworzyli dwie political fictions, które konkurują ze sobą od pół wieku. Czy świat pójdzie jedna z tych dróg? W „1984” świat dzielił się na trzy państwa: Eurazja – czyli Unia Europejska bez Wlk.Brytanii (być może istotnie w maju 2010 wybierze suwerenność!), w której panuje neo-bolszewizm, Oceania (Czyli kraje anglosaskie (w tym kolonie brytyjskie w Afryce płd, Australia i Nowa Zelandia) oraz obie Ameryki z anglo-socjalizmem oraz Daleki Wschód (Chiny, Korea i Japonia ); kraje muzułmańskie (w tym cała Afryka Północna) stanowiły tereny, o które toczyła się wojna – konieczna, by utrzymać społeczeństwa w ryzach i usprawiedliwić terror i wyrzeczenia. Książkę można – (jeśli ktoś chce zajmować się polityką – musi!) przeczytać. Pochodzą z niej słynne slogany: „Kto rządzi teraźniejszością, rządzi przeszłością; kto rządzi przeszłością, rządzi przyszłością”. (slogan Ministerstwa Prawdy, fałszującego historię) „Jeśli chcesz wiedzieć jaka będzie przyszłość, wyobraź sobie but depczący ludzką twarz, wiecznie!” Blair zakładał pisząc to w roku 1948 („1984” to raczej przestawienie cyfr, nie konkretna prognoza), że wygra socjalizm w stylu stalinowskim lub hitlerowskim. Zupełnie inna jest wizja Huxleya. Istnieje jedno Państwo Światowe; pozostawiony jest, na wszelki wypadek, Rezerwat, w którym ludzie żyją w warunkach naturalnych, ale prymitywnych – oraz Wyspy, na które, w bardzo dobre warunki zresztą, zsyła się jednostki nie mogące pogodzić się z istniejącym systemem). Właściwie do niczego nie można się przyczepić: nikt nie jest bity, ani krzywdzony, wszyscy są od momentu zapłodnienia programowani do swoich przyszłych ról społecznych (i dzięki temu są szczęśliwi – a jeśli czasem mają wątpliwości, to narkotyk, „soma”, je rozprasza...) Choroby i nieszczęścia są wyeliminowane. Kierownicy Świata głoszą proste zasady: „Cywilizacji absolutnie nie potrzeba szlachetności ani heroizmu. Te rzeczy są symptomem politycznej nieskuteczności.” I „Fizyczne niezaspokojenie może spowodować rozrost aktywności umysłowej.” (dlatego dzieci od maleńkości zachęca sie do aktywności seksualnej, chocby masturbacji!) Jest to wizja euro-socjalizmu. Dla mnie jest ona znacznie bardziej przerażająca. W „1984” zniewolenie człowieka jest jawne, terror widoczny – ale dotyczy tylko inteligencji; 85% ludności, „proleci”, w ogóle nie są kontrolowani przez aparat terroru. W „NWŚ” wszyscy są wyhodowani i zaprogramowani, działają jak kółka w maszynie nie dlatego, że muszą – lecz dlatego, że chcą. Poza Systemem jest tylko Rezerwat (ale w sztucznie utrzymywany w stanie prymitywu) i Wyspy. W „1984” dysydenta niszczą, ale uznają, że jest KIMŚ, jest wrogiem; w „NWŚ” dobrotliwie wywożą na Wyspy, gdzie może mówić i pisać co chce – byle nie zakłócał ładu społecznego. Piszę to, bo po zwycięstwie w USA JE Benedykta Husseina Obamy, Brunatnego Czerwonego, zaczynamy coraz bardziej dryfować w kierunku „Nowego, Wspaniałego Świata”, gdzie istnieje jedno Państwo. Podejrzewam nawet, że ideolodzy budujący ZSRE przeczytali „NWŚ” i... potraktowali go nie jako dystopię, lecz jako utopię, jako receptę na Świat Idealny!! Symptomem tego jest zgoda KE na to, by CIA mogła kontrolować nasze rachunki bankowe. Jeszcze dwa lata temu USA to był kapitalistyczny wróg – teraz to bliski przyjaciel – bo komu innemu pozwala się przeglądać rachunki bankowe? Ludzie piszą: „Miał Pan racje; już po pięciu dniach istnienia Unii...”. Nie mają racji. Ta umowa była podpisana przez Komisję Europejską jeszcze przed utworzeniem Unii – i JE Lech Kaczyński ratyfikując TL musiał wiedzieć, że jest ona podpisana. Tym samym wyraził zgodę (m.in. ...) na to, by CIA kontrolowała nasze rachunki. Przypominam Art. 126. Konstytucji: 1. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej jest najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej i gwarantem ciągłości władzy państwowej. 2. Prezydent Rzeczypospolitej czuwa nad przestrzeganiem Konstytucji, stoi na straży suwerenności i bezpieczeństwa państwa oraz nienaruszalności i niepodzielności jego terytorium. I za to – jeśli powstanie ponownie suwerenne Państwo Polskie – stanie przed Trybunałem Stanu. Postawmy teraz kropkę nad i - {bohun} pisze: Oczywiscie, że tak !! [ratyfikacja TL jest niewazna]. Wystarczy zajrzeć do Konstytucji RP (swoją drogą idiotycznej i śmierdzącej na kilometr), którą ta banda łobuzów złamała w sposób ewidentny: Art. 5. Rzeczpospolita Polska strzeże niepodległości i nienaruszalności swojego terytorium (...) Art. 8. Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczypospolitej Polskiej, no i najważniejsze: Art. 90 (...) Wyrażenie zgody na ratyfikację takiej umowy (red. międzynarodowej)może być uchwalone w referendym ogólnokrajowym !!!!!!!!! Te trzy paragrafy mówią wszystko jasno i wyraźnie !! Otóż nie. Województwo Kujawskie może sobie uchwalic Konstytucję, a w niej napisać, że jest ona najwyższym prawem na Kujawach. Z czego nic nie wynika. A Art. 90 mówi jasno i wyraźnie, że taki traktat MOŻE byc przyjety w wyniku referendum. Ale nie musi. Jasne? JKM
Postępaki wiedzą lepiej Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze wyższe uczelnie nie były parkami jurajskimi, w jakie w ciągu ostatniego półwiecza przekształciły się za sprawą postępaków, na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie wykładał filozofię ksiądz profesor Stefan Pawlicki. Ze wspomnień ludzi, którzy go znali, wyłania się postać renesansowa. Wyrafinowany smakosz, do wielu spraw potrafił odnosić się z ironicznym dystansem. Kiedyś studenci zapytali go, dlaczego właściwie w epoce Renesansu nastąpiła taka eksplozja ludzkiego ducha twórczego. Ksiądz Pawlicki odparł, że składa się na to szereg zagadkowych przyczyn, ale na jedną warto zwrócić uwagę szczególną. W tej epoce bowiem było bardzo wielu mecenasów, którzy za udane dzieła bardzo dobrze płacili. To zaś niezwykle pobudzało w artystach twórczego ducha. Echo tamtej opinii słyszymy i teraz, kiedy tak zwani „twórcy” jęczą, że „kultura zginie”, jeśli od rządu nie dostaną grantów na swoje knoty, których nie kupiłby żaden normalny człowiek. Innym znowu razem uczestniczył w posiedzeniu senatu akademickiego w sprawie, która najwyraźniej go nudziła. Pod jakimś pretekstem wyszedł więc wcześniej, a wychodząc zauważył, że bez względu na to, jakie stanowisko prześwietny senat zajmie, to „uzasadnienie znajdą już panowie koledzy z Wydziału Prawnego”. Dzisiaj, zarówno pod wpływem totalizmów dwudziestowiecznych, jak i forsowanego obecnie przez postępaków nowego totalniactwa w postaci politycznej poprawności, nauka szalenie się sprostytuowała i na palcach można policzyć naukowców, którzy się przed tym jawnogrzesznictwem uchowali. Z reguły zresztą wegetują oni gdzieś na marginesie, bo główny nurt zdominowały naukowe ladacznice płci obojga, pobierające za swoje usługi sute alimenty od rządów, albo tajnych służb. Niedawna reakcja środowisk naukowych, z nieboszczykiem „drogim Bronisławem” na czele na lustrację pokazuje, że wysoce prawdopodobne mogą być nawet najgorsze podejrzenia, a mianowicie, że kierunek rozwoju tak zwanych nauk humanistycznych wytycza albo razwiedka, albo grandziarze z lichwiarskiej międzynarodówki. Trudno zresztą inaczej w sytuacji, gdy dorobek wielu luminarzy trzeba by z punktu widzenia naukowego zakwalifikować jako ujemny. Iluż to uczonych za komuny doktoryzowało się i habilitowało na przykład z „centralizmu demokratycznego”, a więc z czegoś, czego nigdy nie było, nie ma i nie będzie? Teraz, ma się rozumieć, oni, albo im podobni, krzewią zupełnie inne zabobony, deprawując młodych ludzi, którzy naiwnie myślą, że to wszystko naprawdę. Na przykład utytułowany propagandysta postępactwa, „badacz antysemityzmu”, prof. Ireneusz Krzemiński na łamach „Gazety Wyborczej” rozmawia z Katarzyną Wiśniewską, funkcjonariuszką postawioną na religijnym odcinku frontu ideologicznego. Rozmowa ta przedstawiona jest jako „analiza naukowa” Radia Maryja, ale tak naprawdę jest ordynarnym donosem, na marginesie którego prof. Krzemiński, wspominając toczoną na antenie dyskusję nad konstytucją, stawiany wówczas postulat uznania prawa naturalnego za punkt wyjścia dla systemu prawnego, uważa za „kompletny anachronizm umysłowy”. Widocznie sądzi, że im nowszy, im modniejszy pomysł, tym prawdziwszy. Nic więc dziwnego, że w atmosferze takiego sprostytuowania nauki doszło 7 grudnia do szczytu w Kopenhadze, na którym utytułowani propagandziści będą skakali z gałęzi na gałąź przed politykami i grandziarzami, którzy zwęszyli forsę na handlu powietrzem. Okruszkami z pańskiego stołu tych grandziarzy żywią się i inni, drobniejszego płazu, np. pani Julia Michalak, koordynatorka Kampanii Klimat i Energia w ruchu Greenpeace, która w Kopenhadze będzie reprezentowała polskie organizacje pozarządowe. Pani Michalak na łamach „Rzeczpospolitej” retorycznie pyta „komu służy” opublikowanie właśnie teraz informacji, jak to przez całe lata naukowcy z brytyjskiego uniwersytetu fałszowali dane na temat zmian klimatycznych, żeby udowodnić nie tylko globalne ocieplenie, ale również – że jest ono efektem ludzkiej działalności. Nie pyta, jaka jest wobec tego prawda, tylko „komu to służy” – tak samo, jak kiedyś pytała „Trybuna Ludu” gdy wyszedł na jaw kolejny absurd ustroju socjalistycznego. Ale bo też pani Julia wie lepiej: „Nikt nie będzie dyskutował” – powiada – czy zmiany klimatu są następstwem działalności człowieka, bo w 2007 roku autorzy raportu IPCC stwierdzili to „z 90-procentowym prawdopodobieństwem”. Na pewno ustalili to przez głosowanie, bo jakże by inaczej – ale nie o to chodzi. To „90-procentowe prawdopodobieństwo” dowodzi, że ci autorzy są nie w ciemię bici. Najwyraźniej zostawili sobie furtkę na wypadek, gdyby jacyś grandziarze zapłacili im więcej za opinię, iż ze zmianami klimatu człowiek nie ma nic wspólnego, bo są one efektem inwazji kosmitów. Nie jest to przypuszczenie bezpodstawne, bo właśnie inni naukowcy rozpoczęli „bić na alarm” przed globalnym oziębieniem. Ciekawe jaki szwindel można zrobić na oziębieniu, bo na ociepleniu – to już wiemy. A naukowe uzasadnienie czy to dla ocieplenia, czy dla oziębienia znajdą – jak przytomnie zauważył ks. prof. Stefan Pawlicki – „panowie koledzy z Wydziału Prawnego”. Jak przewidział poeta – „ci nigdy nie oszaleją. Świat się będzie już walił, wąż ognia równik oplecie i kontynenty zapali, a oni, ironiści, mędrkowie wykrętów chytrych, wyciągną z teczki paragraf i rozprostują na wytrych. I jak klown na arenie otworzą drzwi tekturowe, przejdą na drugą stronę i dumnie podniosą głowę. Voila!” SM
Oromowywanie Słowaków Parę lat temu miałem przyjemność poznać p. Mikołaja Dziurindę, ówczesnego premiera Republiki Słowackiej. Zrobił na mnie wrażenie człowieka mało zdecydowanego. Umiarkowanego – ale zachowującego w tym euro–bałaganie sporo zdrowego rozsądku. Jasne jest, że w d***kracji człowiek rozsądnie myślący nie ma wielkich szans. P. Dziurinda został przez Słowaków odrzucony – jak, nie przymierzając, śp. Winston L.S. Churchill po wygranej przez Niego wojnie – a premierem Republiki został p. Robert Fico. Chwyciłem się wtedy za głowę: przecież to taki sam socjalista, jak JE Lech Kaczyński – albo i gorszy. P. Fico z okazji XX–lecia tzw. „aksamitnej rewolucji pojawił się w Londynie, gdzie wygłosił wykład w (lewicowej, oczywiście; odkąd Oxford został bastionem Lewicy trudno w Anglii – a tym bardziej w Szkocji lub Walii – o nielewacką uczelnię…) University College. Przewodnia myśl Jego wystąpienia była charakterystyczna: „Ubiegłe 20 lat nie spełniło oczekiwań natury socjalnej” Ostatnie lata PRL–u spędzałem wraz z tysiącami rozsądnie myślących ludzi (z paroma tysiącami: więcej ich po prostu w Polsce nie było!) na walce z podstawową zasadą socjalizmu; „Czy się stoi, czy się leży / Dwa tysiące się należy”. Od tego czasu pieniądz stracił na wartości 10 000 razy – nowa złotówka to wszak 10 000 starych złotówek– a zasada działa, jak działała. P. Robert Fico powiedział konkretnie tak: „Po listopadzie 1989 roku spełniły się oczekiwania Słowaków, jeśli chodzi o wolność i demokrację, ale nie w wymiarze socjalnym” i dodał: „Nie należy się wyzbywać wszystkiego, co było przed rokiem 1989, a dotyczy to przede wszystkim sfery socjalnej”. Czyli zasada: „Czy się stoi, czy się leży…” – powinna więc, zdaniem p. Fico, działać nadal. Na razie na Słowacji dotyczy to głównie Cyganów. „Birgitka Roma” – nie wszyscy, oczywiście, żyją z zasiłków – czyli są idealnymi obywatelami Unii Europejskiej. Nie żądają, by tworzyć dla nich miejsca pracy, wręcz przeciwnie: swoim istnieniem tworzą liczne miejsca pracy dla gadzich wypłacających im zasiłki… Tak właśnie powinien wyglądać idealny obywatel Unii Europejskiej. Romowie Górscy to idealni Europejczycy jeszcze pod jednym względem: pracować każą kobietom. Kobiety wróżą i kradną – a Cyganie cyganią przy wypełnianiu formularzy podań o zasiłek. Otóż na Słowacji ten problem jest znacznie, znacznie większy. Jedziemy przez miasteczko słowackie – i widzimy schludne, choć ubogie, domki. Jeśli jednak zatrzymamy się i pojedziemy w lewo i w prawo o dwadzieścia metrów – znajdziemy się w Indiach: Po uliczce wałęsają się Cyganie – i biega dziesięć razy tyle Cyganiąt (jak to zapisać w polit–poprawnym języku: „. Romowie i dziesięć razy tyle Romiątek”? „… Romaniątek”? „Rominków”?). We wschodnich powiatach Słowacji Cyganie to już ponad 30%. I wszystko żyje z zasiłków. Za 25 lat będzie ich 60%. I przegłosują dla siebie jeszcze wyższe zasiłki. Po to, by gang kolejnego premiera Republiki mógł swoich ludzi zatrudnić przy ich wypłacaniu. Oczywiście Cyganie to tylko dobry, bo wyrazisty, przykład. W USA są to Murzyni. A my w Polsce, jak to powiedział p. Sławomir Mrożek, też mamy Murzynów, tylko białych. Biorą zasiłki – i uważają, że wszystko w porządku. Bo im to mówią gangi pp. Kaczyńskiego, Tuska, Napierniczaka – a nawet Pawlaka, choć akurat chłopi nie lubią darmozjadów. Ale chłopaków z PSL też trzeba gdzieś zatrudnić Wróćmy na Słowację. P. Fico powiedział, że: „Dla Słowacji sprawą priorytetową jest Karta Praw Podstawowych Unii Europejskiej, a nie wyłączenie jej obowiązywania ze względu na tak zwane dekrety Benesza (…) „ wyłączenie takie mogłoby zagrozić zagwarantowanym przez Kartę prawom Słowaków w dziedzinie socjalnej”. Czyli dokładnie odwrotnie, niż JE Wacław Klaus, który wie, że te:”prawa socjalne” niszczą Czechów, więc chciał je zlikwidować pod pretekstem „zagrożenia dla Dekretów Benesza”. P. Fico woli by te dekrety zlikwidować, byle Słowacy cieszyli się „prawami socjalnymi”. Czyli: reszta Słowaków musiała na te „prawa socjalne”, ciężko pracować. Ale tego, to już p. Fico nie dodaje… JKM
KWAŚNY DWÓR Po publikacji IPN, z której wynika, że Aleksander Kwaśniewski zarejestrowany był jako TW, były prezydent zaapelował o likwidację Instytutu. Jednak prawda na temat Kwaśniewskiego jest znacznie bardziej porażająca. Gdy piastował on godność prezydenta, niemal wszyscy jego najbardziej wpływowi współpracownicy byli ludźmi SB. Po opublikowaniu artykułu historyka Piotra Gontarczyka Kwaśniewski po raz kolejny zaprzeczył, że wspierał działania bezpieki jako tajny współpracownik. Zrugał historyka i prezesa IPN prof. Janusza Kurtykę. Mimo że to nie oni, lecz sąd lustracyjny w 2000 r. wyraźnie orzekł, że Kwaśniewski został zarejestrowany przez SB jako TW „Alek”. Sąd stwierdził jednocześnie, że Kwaśniewski złożył prawdziwe oświadczenie lustracyjne, ponieważ nie ma wystarczających dowodów w sprawie jego domniemanej współpracy z SB. Publikacja – jak wskazuje sam autor dr Gontarczyk – nie wyjaśnia pewnych wątków dotyczących jej bohatera. W aspekcie biograficznym niejasny pozostaje rodzinny rodowód Aleksandra Kwaśniewskiego. W książce On Kwaśniewski. Kulisy władzy Grzegorza Induskiego i Dariusza Wilczaka – pojawia się wersja, że Zdzisław Kwaśniewski był przybyłym z Rosji oficerem bądź współpracownikiem NKWD odpowiedzialnym za śmierć wielu Polaków i znęcanie się na polskich jeńcach Armii Czerwonej.
Jego Ekscelencja i jego służba Urzędując przez dwie kadencje jako prezydent, Aleksander Kwaśniewski, dobierając grono współpracowników, utworzył wokół najwyższego urzędu w państwie wianuszek pracowników służb specjalnych PRL oraz jej bezpośredniej spadkobierczyni – Wojskowych Służb Informacyjnych, sterowanych przez tajne służby ZSRR, a później Rosji. Zaufani prezydenta Kwaśniewskiego sami nazywali się dworem, a swego pryncypała – ekscelencją. Podczas dwóch kadencji prezydenckich wokół Kwaśniewskiego skupił się krąg ludzi powiązanych politycznie i biznesowo, który nazwano klubem Krakowskiego Przedmieścia. Według relacji współpracowników prezydenta Kwaśniewskiego, najbliżej był jego dobry znajomy z dawnych lat, mjr Marek Ungier. Obaj działacze komunistyczni poznali się w tygodniku „ITD” na początku lat 80. Od tego momentu byli zawsze razem. W 1987 r., gdy Kwaśniewski stał na czele Komitetu Młodzieży i Kultury Fizycznej, ściągnął tam Ungiera, człowieka ostentacyjnie głoszącego dystans do sportu. W 1995 r. po wygranych wyborach przez Kwaśniewskiego Ungier zasiadł na długie lata w fotelu szefa jego gabinetu. Szybko zaczęto go nazywać „Wachowskim Kwaśniewskiego”. Jak pisali Grzegorz Indulski i Dariusz Wilczak w książce On Kwaśniewski. Kulisy władzy, Ungier ukończył kurs w Szkole Oficerów Rezerwy WSW w Mińsku Mazowieckim (1977), ma stopień majora i był od lat podejrzewany o związki z WSI. „Polityka” pisał o nim, że ukończył przeszkolenie wojskowe „ze specjalną rekomendacją”. Z kolei w wypowiedzi dla „Przekroju” Danuta Waniek uprawdopodobniła plotki na temat współpracy z WSI, stwierdzając: „Tego wykluczyć nie można. Każdy prezydent musi mieć taką osobę, ale my w Kancelarii na takie tematy nie rozmawialiśmy”. Ungier odpowiedział na to w „Polityce”: „– Danka oszalała! Nigdy nie byłem i nie jestem współpracownikiem WSI”. Ale dodał: „– To nie oznacza, że zgodną z prawem współpracę z organami bezpieczeństwa państwa należy uznać za coś wstydliwego”. Z kolei „Rzeczpospolita” pisała w 1998 r., że minister zapytany, czy w cywilu można dosłużyć się stopnia majora, odpowiada: „– Chyba że ktoś nie jest w cywilu”. Według raportu o aferze Orlenu, Ungier był mózgiem operacji sprzedaży polskiego sektora naftowego w ręce rosyjskich przedsiębiorców. W 1998 r. prokuratura postawiła zarzut Ungierowi o działanie na szkodę spółki Juventur oraz wyłudzenie od notariusza poświadczenia nieprawdy przy sprzedaży kompleksu hotelowego i usiłowała go wezwać na przesłuchanie – bez skutku. Równie ważny przy uchu prezydenta Kwaśniewskiego był Andrzej Gdula – szef zespołu doradców prezydenta Kwaśniewskiego – w PRL zasłużony pracownik MSW, mianowany przez swego przyjaciela Czesława Kiszczaka na zastępcę. Gdula pracował także w KC PZPR, gdzie z ramienia partii nadzorował służby specjalne PRL, w tym działanie tajnej sekcji „D” Departamentu IV MSW. Gdula w 1988 r. znalazł się w ścisłym gronie urzędników PZPR planujących rozmowy z opozycją, potem uczestniczył w obradach okrągłego stołu. Według „Rzeczpospolitej” to dzięki Gduli kpt. Zygmunt Wytrwał – oficer prowadzący „Alka” – dostał intratną posadę w imperium Gudzowatego. Stało się to po zeznaniach Wytrwała, które sąd uznał za wiarygodne, a w konsekwencji – oświadczenie lustracyjne Kwaśniewskiego za zgodne z prawdą. Inny prezydencki minister Dariusz Szymczycha to były działacz PZPR, dziennikarz „Sztandaru Młodych”, redaktor naczelny „Trybuny”. W 2000 r. w czasie prezydenckiej kampanii był członkiem sztabu wyborczego Aleksandra Kwaśniewskiego. Sztab kontrkandydata Mariana Krzaklewskiego ujawnił wówczas nagranie wideo, na którym zachęcany przez Kwaśniewskiego Marek Siwiec w papieskim geście całuje ziemię podczas wizyty delegacji prezydenckiej w Kaliszu. Szymczycha użył wtedy określenia „stalinowska propaganda”, a Wiesława Walendziaka, szefa kampanii Krzaklewskiego, nazwał „uczniem Stalina”. Sam Szymczycha we wrześniu 1988 r. został zarejestrowany przez wydział XII Departamentu III Służby Bezpieczeństwa jako tajny współpracownik o ps. „SM”. Był wówczas dziennikarzem „Sztandaru Młodych” i aktywnym działaczem PZPR. Zdjęto go z ewidencji w marcu 1989 r. Sprawę złożył do archiwum Wydział VIII Departamentu III. Wybrany przez Kwaśniewskiego na szefa BBN Marek Siwiec należał do ścisłej trójki powierników Kwaśniewskiego nazywanej USG (Ungier–Siwiec–Gdula). Na swojego zastępcę Siwiec powołał oficera wywiadu wojskowego PRL, a w III RP żołnierza WSI Marka Dukaczewskiego. Według dokumentów IPN, w 1986 r. Siwiec został zarejestrowany przez Służbę Bezpieczeństwa jako tajny współpracownik o ps. „Jerzy”. Wyrejestrowano go w roku 1990. Później Siwiec był m.in. prezesem spółki ART–B Press powiązanej z Bogusławem Bagsikiem i Andrzejem Gąsiorowskim. Gdy obaj oszuści uciekli z kraju, przejął ich udziały i stał się likwidatorem spółki.
Marek Siwiec zaprzecza współpracy z SB. Inną ważną figurą w otoczeniu Kwaśniewskiego był Marek Belka – według dokumentów wywiad SB zarejestrował go jako kontakt operacyjny „Belch”. Nie przeszkodziło to w nominacji Marka Belki na podsekretarza stanu i zastępcę szefa BBN. W Biurze znalazł się obok niego Jerzy Jan Milewski, przez SB zarejestrowany jako TW „Franciszek”. Na szefa zespołu swoich doradców ekonomicznych Kwaśniewski nominował Witolda Orłowskiego. Również on nie ma czystej karty z PRL. Był zarejestrowany przez wywiad PRL jako kontakt operacyjny „Wit”. Orłowski potwierdził swoje związki z oficerami Departamentu I w latach 1988–1990. Przyznał, że służby proponowały mu nawet zatrudnienie, ale odmówił. Wywiad przygotowywał zwerbowanie Orłowskiego od 1987 r., gdy ubiegał się o stypendium zagraniczne. Z akt zgromadzonych w IPN wynika, że współpraca z „Witem” nie ograniczała się tylko do dziedziny ekonomii, obejmowała również naprowadzenia na osoby interesujące SB. Według oficera prowadzącego, „Wit” nie miał oporów w przekazywaniu informacji personalnych. Po upadku PRL Orłowski zajął się dziedziną optymalnych metod dochodzenia Polski do członkostwa w Unii Europejskiej. Trafił również do wielu rad nadzorczych. Został też dyrektorem Szkoły Biznesu Politechniki Warszawskiej. Był wieloletnim członkiem rady makroekonomicznej ministrów finansów. W sprawach ekonomii doradzał Kwaśniewskiemu również Janusz Kaczurba. Ten członek Zespołu Doradców Ekonomicznych Prezydenta RP również był w PRL zarejestrowany jako tajny współpracownik wywiadu SB. W kwestiach międzynarodowych Kwaśniewski liczył się ze zdaniem podsekretarza stanu w swojej kancelarii, Andrzeja Majkowskiego. Kwaśniewskiemu nie przeszkadzał garb antysemickich wystąpień z 1968 r., jaki obarczał Majkowskiego. Budowę komunistycznego ładu wspierał on również jako kontakt operacyjny SB. Sam potwierdził później, że był tajnym i świadomym współpracownikiem organów bezpieczeństwa PRL Ten wieloletni pracownik MSZ był także absolwentem moskiewskiej Akademii Dyplomatycznej. Szkoląc się, pełnił jednocześnie funkcję I sekretarza Ambasady w Moskwie. Był na placówkach PRL w Azji. Pełnił funkcję wicedyrektora i dyrektora Departamentu Afryki, Azji, Australii MSZ, także za czasów Krzysztofa Skubiszewskiego zarejestrowanego jako TW „Kosk”. Przeszedł następnie do biznesu i został pierwszym prezesem zarządu „Kuriera Polskiego”. Awansował później na przewodniczącego rady nadzorczej spółki Lukas, właściciela Lukas Banku. Inną osobą z otoczenia Kwaśniewskiego, która nie wypierała się swoich związków z wywiadem SB, jest Jan Truszczyński – kontakt operacyjny wywiadu. Jako podsekretarz stanu kierował Biurem Integracji Europejskiej w kancelarii Kwaśniewskiego. Mimo że się przyznał, „Monitor Polski” nie wykonał ustawowego nakazu i informacji przez prawie rok nie opublikował. Dopiero interwencja Rzecznika Interesu Publicznego zmusiła Kancelarię Prezydenta do przyspieszenia publikacji. Truszczyński specjalizował się w tematyce integracji europejskiej. W czasach PRL przez wiele lat pracował w MSZ. W PRL delegowany do pracy na placówki dyplomatyczne. W roku 1996 został ambasadorem przy Unii Europejskiej. Pełnił funkcję głównego negocjatora członkostwa Polski w UE. Wcześniej jako tajny współpracownik wywiadu donosił o sprawach zachodniej wspólnoty EWG. To samo, co już wymienionych, spotkało kolejnego z doradców kancelarii Kwaśniewskiego Andrzeja Byrta. On także znalazł się w rejestrze kontaktów operacyjnych wywiadu SB. W lipcu br. „Gazeta Polska” podała, że troje prawników – Andrzej Kratiuk, Ireneusz Nawrocki, Andrzej Całus – współtworzących prominentną kancelarię prawną KNS, która obsługiwała fundację „Porozumienie bez barier” Jolanty Kwaśniewskiej, było zarejestrowanych przez SB. Ireneusz Nawrocki, aktywista SZSP i PZPR, w latach 1985–1987 był zarejestrowany jako kontakt operacyjny wywiadu pod pseudonimami „Kero” i „Nick”. Nawrocki, w latach 70. szef SZSP w Warszawie, uchodzi za jednego z inspiratorów bojówek komunistycznych, które brutalnie przerywały zajęcia Latającego Uniwersytetu. W czasach III RP Nawrocki to przedsiębiorca znany z członkostwa w radach nadzorczych wielu spółek. Przeniósł się do firmy polonijnej PAAT handlującej sztuczną biżuterią. W 1984 r. pracę tam zapewnił Jolancie Kwaśniewskiej. Przyjaźń Nawrockich i Kwaśniewskich liczy wiele lat. Później żona Nawrockiego, Irena, pomoże w prowadzeniu biznesu firmie nieruchomości Royal Wilanów Jolancie Kwaśniewskiej. Drugi ze wspólników kancelarii KNS – Andrzej Kratiuk – według dokumentów zgromadzonych w IPN, został zarejestrowany przez wywiad w 1979 r. jako kontakt operacyjny „Krystian”, później przejęty przez kontrwywiad, a jego oficerem prowadzącym była Anna P. W tym czasie pojawił się też drugi pseudonim, pod jakim występował –„Krist”. Miał on informować bezpiekę o swoich kolegach z organizacji studenckich. Opisywał nastroje na uczelni przed pielgrzymką Jana Pawła II w 1987 r. Prawie 20 lat później sprawą kontaktów Kratiuka z SB zajęła się prokuratura. Zawiadomienie złożył przewodniczący sejmowej komisji śledczej ds. Orlenu po tym, jak Kratiuk, zeznając przed komisją, zaprzeczył, by był współpracownikiem służb specjalnych PRL. W grudniu 2005 r. Prokuratura Okręgowa w Warszawie skierowała przeciwko Kratiukowi akt oskarżenia. Okazało się, że z zachowanych esbeckich akt osobowych wynika, iż od 2 lipca 1984 do 29 marca 1989 r. był zarejestrowany jako kontakt operacyjny o numerze 42847. Andrzeja Kratiuka, prezesa rady fundacji „Porozumienie bez barier” Jolanty Kwaśniewskiej, zatrzymało w listopadzie 2008 r. Centralne Biuro Śledcze. Dziś ma prokuratorskie zarzuty prania brudnych pieniędzy i niegospodarności. Aleksander Kwaśniewski swą ponadtrzydziestoletnią przyjaźń z Sergiuszem Najarem umocnił w ostatnich wyborach do europarlamentu, stając się motorem kampanii wyborczej kandydata. Najar to zasłużony i pryncypialny ideolog organizacji komunistycznych, wiceprzewodniczący Stowarzyszenia Ordynacka, jeden z bliskich przyjaciół Aleksandra Kwaśniewskiego, jeszcze z lat działalności w młodzieżówkach partii. Najar został zarejestrowany jako kontakt operacyjny „Sfinx”. Do głównych zadań, jakie miał wypełniać, należało przede wszystkim naprowadzanie służb na osoby, które mogły dla bezpieki stanowić cenne źródła informacji. Po kilku spotkaniach ppor. Koźmiński – zresztą jego dawny kolega z uczelni – ocenił, że rozmowy ze „Sfinksem” potwierdziły jego przydatność dla wywiadu PRL. Sergiusz Najar, jako urodzony w Moskwie syn rodowitej Rosjanki, działalność w PZPR zaczynał w wieku 18 lat. Był niezwykle aktywny w komunistycznych studenckich ruchach młodzieżowych. Przez wiele lat obaj pracowali ze sobą – w PKOl, w administracji rządowej, także gdy Najar zajął się działalnością bankową. Kwaśniewski zachęcał w ostatnich wyborach do europarlamentu do głosowania właśnie na Najara. W 1992 r. Najar poświęcił się działalności biznesowej. Pełnił funkcje dyrektorskie w Banku Handlowym w Warszawie SA, był prezesem Banku Ochrony Środowiska. Koordynował tworzenie oddziału BRE Bank SA w Republice Czeskiej. Pełnił też funkcję podsekretarza stanu w Ministerstwie Infrastruktury. Na przyjaźń Aleksandra Kwaśniewskiego może liczyć także Cezary Stypułkowski, który już w latach 80. był prominentnym pracownikiem administracji rządowej. Doradzał ministrowi do spraw reformy gospodarczej i wicepremierowi, był też doradcą prezesa Konsultacyjnej Rady Gospodarczej. Został również sekretarzem Komitetu Rady Ministrów ds. Reformy Gospodarczej. Po transformacji ustrojowej jego kariera rozwijała się wyśmienicie. Był prezesem Banku Handlowego, a następnie PZU. Cezary Stypułkowski, według kart odtworzeniowych, został zarejestrowany w 1987 r. przez Wydział II kontrwywiadu Służby Bezpieczeństwa jako TW o ps. „Michał”. Pozyskano go na podstawie dobrowolności. Według SB, „Michał” miał donosić służbom o zdarzeniach mogących świadczyć o aktywności wywiadu brytyjskiego. Chodziło m.in. o figuranta sprawy prowadzonej przez SB – Lange Howarda. Pozyskanie „Michała” do sprawy „Bazar” zatwierdził zastępca naczelnika Wydz. II Departamentu II MSW. W kwietniu 1989 r. nastąpiło przejęcie TW „Michała” przez Wydział VI Departamentu II MSW. Mimo upadku PRL „Michał” pozostawał na ewidencji jeszcze rok, do 1990 r. Po 1989 r. kwitną rozmaite przedsięwzięcia postkomunistów, wśród nich Fundacja Kelles-Krauzego. Zapleczem finansowym fundacji była m.in. spółka Mitpol Sławomira Wiatra, która związała się z austriacką siecią supermarketów Billa. Sławomir Wiatr, w latach 80. działacz PZPR, a w rządzie Leszka Millera w 2002 r. podsekretarz stanu – pełnomocnik rządu ds. informacji europejskiej, oświadczył po objęciu stanowiska, że w PRL był świadomym i tajnym współpracownikiem organów bezpieczeństwa państwa. Sławomir Wiatr jest synem profesora Jerzego Wiatra, jednego z najważniejszych i najbardziej zasłużonych ideologów i propagandzistów PZPR. Wspólnikiem Sławomira Wiatra w biznesie był jego współpracownik z Fundacji Kelles-Krauzego Jarosław Pachowski, później doszli także Andrzej Kuna i Aleksander Żagiel z firmy Polmarck. W Polmarcku był zatrudniony rosyjski agent Władimir Ałganow, który miał prowadzić rosyjskiego agenta „Olina”. Nazwiska Kuny i Żagla prasa wielokrotnie podawała w kontekście afery FOZZ.
Luksus w kraju przegrzebywanych śmietników Pewien krąg osób, które w czasie prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego lgnęły do niego, identyfikowany jest także ze Stowarzyszeniem Koneserów Whisky i Cygar, nazywanego też grupą trzymającą władzę. Do tego grona należał m.in. dawny działacz komunistyczny, a później biznesmen, szef Polkomtela, także członek zarządu TVP – Jarosław Pachowski. Jego ojciec Zdzisław był dyplomatą i ambasadorem PRL na placówkach w Brukseli, Paryżu, Sztokholmie oraz w Kambodży. Sam Jarosław Pachowski od czasów studiów pełnił wysokie funkcje w aparacie organizacyjnym ZSP. Przeszedł później na etat wiceprzewodniczącego Rady Naczelnej tej organizacji. Działał też aktywnie w PZPR. W czasach PRL odbywał półroczny staż w ambasadzie PRL w Brukseli. W 1988 r. płk Zbigniew Kluczyński, naczelnik Wydziału III Departamentu III MSW, informuje wywiad, że z Pachowskim utrzymywany był kontakt operacyjny w czasie jego pracy w Radzie Naczelnej w ZSP. Odnotowano jego pozytywny stosunek do Służby Bezpieczeństwa i lojalne wykonywanie stawianych mu zadań operacyjnych. W 1988 r. planowano, że w przypadku przejścia Pachowskiego do pracy za granicą, istnieje możliwość przekazania go na kontakt wywiadu. Zanotowano, by na temat działacza kontaktować się z oficerem Korycińskim z Wydziału III Departamentu III. – To kompletna bzdura. zresztą byłem dwukrotnie lustrowany – powiedział Pachowski. Innym członkiem stowarzyszenia koneserów dóbr luksusowych, orbitujących wokół prezydenta Kwaśniewskiego, był jeden z najbogatszych Polaków Januariusz Gościmski. Według akt IPN, to TW „Jan”, który działalność biznesową zaczynał już w PRL jako dyrektor w przedsiębiorstwie polonijnym „Sofal”, zajmującym się produkcją farb eksportowanych do państw zachodnich. Przy werbunku w 1982 r. odstąpiono w jego wypadku od pobierania zobowiązania. W 1983 r. Gościmski był już właścicielem wytwórni farb. Przy pozyskiwaniu, zdaniem oficera kontrwywiadu, Gościmski wykazywał pozytywny stosunek do SB. W krótkim czasie zły stan zdrowia wyeliminował go jednak z pracy zawodowej, przez co stracił wartość operacyjną dla SB. Próby kontaktu z nim nie dały rezultatu – Wydział II SB postanowił w takiej sytuacji sprawę zakończyć. – Nigdy nie współpracowałem z SB – powiedział nam Gościmski. Dodał jednak, że każdemu szefowi firmy polonijnej składano taką propozycję. Po upadku PRL Gościmski znalazł się w gronie najbogatszych Polaków jako współwłaściciel Legic Ltd., kompanii importowej towarów luksusowych, w tym ekskluzywnych zegarków, w których gustuje były prezydent. W tym samym kręgu tzw. ludzi kojarzonych z Kwaśniewskim znalazł się też Sławomir Cytrycki – były działacz PZPR i aparatu państwowego, a po 1989 r. m.in. minister w rządach Leszka Millera, a potem szef kancelarii „prezydenckiego premiera” Marka Belki. Cytrycki ukończył leningradzki instytut finansowo-ekonomiczny. Przyznał się do współpracy z wywiadem PRL, choć nie wyjaśnił, czy chodzi o wywiad wojskowy, czy cywilny. Cytrycki nie chciał rozmawiać z dzienikarzem Niezależnej.pl. Jestem osobą prywatną – zakończył. Dorota Kania, Maciej Marosz
Żegnamy bankiera, witamy premiera - a może prezydenta? Posadami rządu wstrząsnęła wiadomość o rezygnacji prezesa Pekao S.A. J. K. Bieleckiego z funkcji prezesa banku. Czołowi politycy PO obawiają się nowego rozdania na szczytach władzy w początkach przyszłego roku. Nie jest wykluczone, że J. K. Bielecki może zostać co najmniej wicepremierem i ministrem finansów, a po rezygnacji z funkcji premiera D. Tuska również premierem. Niewątpliwie rezygnacja prezesa Pekao S.A. J. K. Bieleckiego zaszkodzi mocno samemu bankowi. Przyszłe władze banku z pewnością zmarginalizują i tak już niezbyt silną pozycję i rolę polskiego managementu w Pekao S.A. Centrum decyzyjne już dawno przeniesiono do Mediolanu. Być może 15 grudnia zapadną kluczowe decyzje, które ustalą nową strategię dotyczącą reorganizacji zarządzania bankiem, polegającą na wyprowadzeniu wszelkich istotnych decyzji w kwestii strategii, jak i raportowania sprawozdawczości banku poza granice Polski. Następca J. K. Bieleckiego najprawdopodobniej zmieni nazwę i logo banku. Pożegnamy się z sympatycznym żubrem, który sam w sobie jest przecież istotną wartością. Zobaczymy na frontonach oddziałów Pekao S.A. niezbyt estetyczną czerwoną „1”. Mimo, że zysk Pekao S.A. za ostatnie trzy kwartały był mniejszy aż o 40 proc. niż w tym samym okresie w roku 2008, to IV kw. nie zapowiada się lepiej. Spadły przychody z prowizji i odsetek. W ostatnim tygodniu akcje Pekao S.A. na GPW spadły o ponad 7 proc. Spada wartość aktywów ze 132 mld zł w roku ubiegłym do 124 mld zł w tym roku. Włoska grupa UniCredit – pomimo olbrzymiej presji m.in. na fuzję w BPH w związku z czym specjalnie zmieniono ustawę i prawo bankowe, która i tak nie przyniosła żadnych szczególnie pozytywnych efektów, nie mówiąc o kłopotach klientów łączących się banków – sama na rynku europejskim i włoskim miała w 2009 r. ogromne kłopoty. Poważne problemy UniCredit dotyczyły zarówno dekapitalizowania podatków, jak i – o czym wiele się mówi – podejrzeń prania brudnych pieniędzy poprzez konta w bankach watykańskich. Właściciel Pekao S.A. UniCredit w ostatnich miesiącach i latach coraz mocniej angażował się w ryzykowne inwestycje finansowe i toksyczne aktywa, niż w tradycyjne formy działalności bankowej Pekao S.A.; bardziej skupiał się na szybkim mnożeniu zysków niż na poszerzaniu bazy klientów. Jednocześnie wysunął się prawie na czoło najdroższych banków działających w Polsce, gdy idzie o ceny usług, jak i o nikłość oprocentowania lokat. W ostatnim roku Pekao S.A. praktycznie nie zwiększyło liczby prowadzonych kont bankowych. Poważne wątpliwości ekspertów i znawców rynku bankowego budzą również pozycje odpisów i rezerw, które utworzył Pekao S.A. Wielu uznaje je za zdecydowanie zaniżone. Niezbyt jasna wydaje się sytuacja z zagranicznymi bankami – córkami UniCredit i ich stratami głównie na Ukrainie, w Rumunii oraz na dawnym obszarze ZSRR. Nie wiadomo, czy UniCredit nie poniesie również poważnych strat w związku z kłopotami banku w rejonie Zatoki Perskiej, a zwłaszcza w Dubaju, gdzie intensywne działania prowadził angielski bank Barclays, z którym UniCredit współpracował. Sam UniCredit jest oskarżany przez swych krytyków o przeprowadzanie bardzo ryzykownych transakcji i operacji na rynku międzybankowym oraz rozliczanie tych transakcji w rajach podatkowych za pośrednictwem właśnie banku Barclays. UniCredit pożyczyło dotychczas od EBC 4,5 mld euro i około 4,5 mld euro od Amerykanów. Chciałoby otrzymać dalsze wsparcie również od rządu włoskiego, a być może i od Austriaków. Nie wiadomo więc, czy dziś bardziej Pekao S.A. jest potrzebne UniCredit czy też odwrotnie UniCredit potrzebuje Pekao S.A., który podobno dobrze przebrnął przez kryzys, choć prawdziwy sprawdzian dla banków działających w Polsce przyjdzie dopiero w 2010 r. Pekao S.A. udzielił kredytów korporacyjnych na wielką skalę: w zeszłym roku około 60 mld zł, obecnie 52,7 mld zł. Wiele różnych koncernów, działających w Polsce, będzie miało ogromne kłopoty z terminową spłatą swoich zobowiązań w 2010 r. i w 2011 r.
Banki ukrywają straty Według słów szefa MFW D. Strauss-Kahna nie ma żadnych złudzeń – czeka nas gigantyczny kryzys, bo banki chowają przed nami swe prawdziwe straty. „To co już wiemy o problemach finansowych to dopiero początek góry lodowej” – powiedział Strauss-Kahn. Dotyczy to banków europejskich w tym niemieckich, brytyjskich, greckich, włoskich, irlandzkich, a więc w dużej mierze właścicieli banków działających w Polsce. To właśnie rok 2010 r. będzie prawdziwym sprawdzianem, oby nie był on zabójczy dla niektórych banków działających w Polsce. Bowiem banki te dopiero zaczynają mieć kłopoty. Udział należności zagrożonych w całym portfelu kredytu zbliża się do 7 proc., wskaźnik kredytów nieregularnych już do 11 proc. Bardzo szybko rośnie odsetek złych kredytów, kredytów zagrożonych, kredytów wątpliwych i kredytów poniżej standardów. Klienci, którzy brali tzw. „szybkie kredyty” nie oddają bankom co czwartej złotówki. Co dwudziesty pożyczony przez polskie gospodarstwa domowe złoty nie wraca do banku, a ich liczba rośnie z miesiąca na miesiąc. Wartość tych wszystkich złych długów to już kwota około 45 mld zł, z czego 21 mld zł to długi gospodarstw domowych, a 24,5 mld zł to długi firm. Wartość owych złych długów przyrasta miesięcznie o około 1 mld zł. Od I do X 2009 r. wartość kredytów dla firm spadła z 216 mld zł do 214 mld zł. W tym samym okresie roku 2008 wartość ta wzrosła aż o 40 mld zł. W 2009 r., jak widać, spadła o 2 mld zł. Polskie firmy nie oddają bankom już co dziesiątej pożyczonej złotówki, a będzie coraz gorzej, bo kurek z kredytami nadal jest zakręcony mimo blisko 40-45 mld zł nadpłynności banków. Banki muszą zwiększać skalę koniecznych rezerw i zapisów, bo wymuszają to na nich zarówno Bazylea II, jak i przyrost zagrożonych lub wręcz utraconych należności. Niektóre z działających w Polsce banków wyraźnie nie doszacowują koniecznych rezerw i odpisów. Stosując różne sztuczki księgowe, próbują lawirować. W pierwszych III kwartałach 2009 r. banki w Polsce musiały zawiązać już około 8,5 mld zł rezerw. W tym czasie zysk netto sektora bankowego wyniósł zaledwie niewiele ponad 7 mld zł. Do końca IV kwartału banki będą musiały odpisać jeszcze co najmniej 3-4 mld zł. Jak widać rezerwy zjedzą zyski. Rezerwy pochłonęły już blisko 25 proc. całego wyniku działalności bankowej w 2009 r.; w 2008 r. w tym samym okresie było to zaledwie 7 proc. Znacząco rośnie więc ryzyko w sektorze bankowym w Polsce. Według agencji „Standard & Poor’s” dwie główne przyczyny to szybki przyrost złych kredytów oraz wysoki udział kredytów w walutach obcych. Ostatnio dochodzi i trzeci powód: utrata pracy przez kredytobiorców, którzy zaciągnęli kredyty gotówkowe, konsumpcyjne i ratalne. Niektórzy zaciągnęli ich po kilka, a nawet kilkanaście jednocześnie. Nie warto wierzyć w zapewnienia zagranicznych banków inwestycyjnych takich, jak Goldmann Sachs, HSBC czy BOA, że czeka nas przez cały 2009 r. jedynie systematyczny wzrost wartości złotego. Może nas spotkać dokładnie to samo co w ubiegłym roku – znaczny spadek wartości zlotego w 2010 r. Być może, że ponownie ujrzymy od dawna niewidziane poziomy powyżej 4,7 zł za euro. Dziś 50 proc. Polaków żyje na kredyt, długi gospodarstw domowych to już około 400 mld zł. Około 15 mld zł to długi na kartach kredytowych, dług publiczny Skarbu Państwa zbliża się w błyskawicznym tempie do kwoty 700 mld zł. Na kwotę 160 mld zł zadłużone są same banki działające w Polsce. 10 mld zł zadłużenia mają szpitale, koleje itd.
Bankowe tarapaty przed nami Wbrew szumnym zapowiedziom banki komercyjne, w przeciwieństwie do tępionych przez obecne władze SKOK-ów, ponoszą poważne straty. Prawdziwy kryzys dopiero nas czeka. Wiele z nich jest już w poważnych tarapatach, zarówno z powodu strat ich zagranicznych właścicieli, jak i własnych błędów głównie w sferze ryzyka kredytowego. Być może w 2010 r. znajdą się one na listach transferowych, a tym samym zostaną wystawione na sprzedaż lub przejęcie. Na pierwszy ogień mogą pójść BZW BK, Kredyt Bank, Millennium czy BRE Bank, ale niespodzianek nawet większego kalibru może być więcej. Ciekawe, co wtedy zrobi polski KNF, który dziś nie zgadza się na powołanie nowego całkowicie polskiego banku przez SKOK-i, które z kryzysem radzą sobie wyśmienicie. Banki te albo pójdą pod młotek, albo zostaną dokapitalizowane przez spółki matki, co będzie bardzo trudne, albo zostaną dokapitalizowane przez międzynarodowe instytucje finansowe takie, jak MFW, EBI czy EBOR, albo będą musiały same wyemitować nowe akcje na miliardy złotych. Millenium Bank już zapowiedział nową emisję na co najmniej 1 mld zł. Wyraźne pogorszenie jakości portfela banków komercyjnych to nie tylko efekt kryzysu, ale i ewidentnych błędów popełnionych przez zarządzających i osoby odpowiedzialne za ryzyko kredytowe. Jeśli jeden bank i to nie największy potrafił udzielić sam aż 13 mld zł kredytów deweloperom, którzy dzisiaj są w stanie miesięcznie sprzedać 100 czy 200 mieszkań, a kryzys na rynku mieszkaniowym zapowiada się na ładnych parę lat, to ciekawe kiedy ten bank doczeka się spłaty tej góry zobowiązań od deweloperów. Rezultaty banków komercyjnych w Polsce będą średnio 50-60 proc. gorsze w 2009 r. niż w 2008 r. Rok 2010 może być jeszcze gorszy dla banków komercyjnych. To stworzy realne szanse konkurencyjne dla polskich SKOK-ów i to pomimo kłód rzucanych im pod nogi przez naszego ustawodawcę. W wariancie pesymistycznym odsetek zagrożonych kredytów konsumpcyjnych sięgnie pod koniec 2010 r. około 16-17 proc. i będzie zbliżony do tego z czasów kryzysu w 2001 r. W 2010 r. dynamika przyrostu kredytów dla klientów indywidualnych, jak i przedsiębiorstw raczej nie będzie się zwiększać. Banki prędzej podniosą prowizję, marżę i opłaty, tym bardziej, że polscy przedsiębiorcy, gdy nie muszą, to niechętnie się zadłużają. Nie zanosi się na wyraźną poprawę wyników firm, tym bardziej, że wiele z nich coraz częściej podrasowuje wyniki. W październiku 2010 r. portfel kredytów dla przedsiębiorstw zmalał o około 15 mld zł w porównaniu z październikiem 2008 r. Dziś banki zarabiają nie tyle na samych kredytach, ale znacznie więcej na sprzedawanych ubezpieczeniach, prowizjach, kredytowych opłatach za prowadzenie rachunku itd. Od początku roku to już kwota około 7,8 mld zł. Dziś wartość kredytów stanowi około 116–120 proc. środków pozyskanych z depozytów. A depozyty ludności przestały rosnąć. Credit crunch dopiero nas czeka w 2010 r.
W kasie państwa widać dno Polski budżet trzeszczy w szwach, w państwowej, jak i w samorządowej kasie widać coraz wyraźniej dno – pieniędzy brakuje na wszystko, a zamiatanie pod dywan, kreatywna księgowość kwitną w najlepsze. 27-mld deficyt budżetowy zrealizowaliśmy już z końcem listopada, a to właśnie w ostatnich miesiącach roku resorty realizują znaczną część swoich wydatków. Trudno będzie powtórzyć rolowanie faktur na przyszły rok. Brakuje pieniędzy w budżetach samorządów, gmin, powiatów i wielkich miast, brakuje ich w PUP na składki dla bezrobotnych wpłacane do ZUS i NFZ, brakuje na świadczenia rodzinne, odprawy emerytalne, zasiłki, pomoc socjalną, świadczenia z funduszu alimentacyjnego. Huragan Vincent nabiera więc siły. Pieniędzy brakuje prawie na wszystko – nawet na akcję „Szklanka mleka” dla polskich dzieci. Rozpaczliwa prowizorka w finansach publicznych trwa w najlepsze – pożyczamy na potęgę w bankach zagranicznych, sprzedając obligacje często nominowane w walutach. Brakuje około 5,5 mld zł w ZUS-ie, brakuje pieniędzy na obsługę zadłużenia zagranicznego w budżecie państwa. Z pewnością w grudniu przekroczymy limit tej pozycji, tj. kwotę 6,18 mld zł. Również obsługa wewnętrznego zadłużenia kraju przez budżet zbliża się do maksymalnej granicy – pozostał niewielki margines 2 mld zł, a minister finansów musi jeszcze wykupić bony za około 7 mld zł. Mimo wypchnięcia poza budżet rekordowej kwoty ok. 20-25 mld zł przyszłość dla polskich finansów rysuje się w czarnych barwach. Realny deficyt budżetowy w 2010 r. wyniesie nie zapisane w budżecie 52 mld zł, ale w granicach około 90-100 mld zł.
W finansach publicznych zanosi się na katastrofę Te zagrożenia są coraz bardziej widoczne. Rynki kapitałowe i agencje raitingowe już dostrzegają te niebezpieczeństwa. Wyrazem tego są znacząco rosnące koszty ubezpieczenia polskiego długu, niebagatelnego, bo zbliżającego się do kwoty 700 mld zł. Chodzi o tzw. instrument pochodny CDS. Opłata ta tylko od 15 X do 25 X br. wzrosła ze 109 do 126 punktów bazowych, CDS-y są bardzo dobrym barometrem ryzyka dla danego kraju – dłużnika. Jeśli gwałtownie rosną oznacza to, że wiarygodność naszych finansów publicznych na globalnych rynkach finansowych „leci na łeb na szyję”. Zagraniczne rynki będą dalej pożyczać, ale i podnosić wycenę ryzyka niewypłacalności Polski, zauważając pogarszającą się kondycję polskich finansów publicznych, rosnący wzrost zadłużenia, ryzyko sektora bankowego, gigantyczne potrzeby pożyczkowe brutto w 2010 r., opiewające na 203 mld zł. W tym roku minister finansów „zaszalał” tylko na 160 mld zł. Niepokoić mogą coraz to nowe metody zaklinania rzeczywistości kreatywnej księgowości, stosowanej przez MF. Po próbach zmniejszenia części składki odprowadzanej do OFE z 7,3 proc. do 3 proc., przerzucenia blisko 25 mld zł wydatków budżetowych na drogi do KFD, rozważa się teraz nowe metody liczenia zadłużenia kraju – takiego liczenia, żeby wyglądało ono na znacznie mniejsze od rzeczywistego; żeby przynajmniej formalnie nie przekroczyć 55-proc. relacji długu publicznego do PKB. Przymierzamy się obecnie do liczenia netto dotacji do OFE tak, by zaoszczędzić 13 mld zł, za którą to kwotę można by wyemitować kolejne obligacje. Oznacza to, że dla naszej opinii publicznej dług byłby liczony po nowemu – netto, a dla KE podawalibyśmy prawdziwe, wyższe zadłużenie. Wydaje się, że przekroczenie 55-proc. progu czy nawet zbliżenie się do konstytucyjnego 60-proc. progu relacji długu do PKB jest nieuniknione przy tej skali i szybkości zaciągania nowych długów oraz kontynuowania bardzo kosztownej reformy OFE w tym kształcie (25-30 mld zł rocznie dopłaty z budżetu).
Czekają nas podwyżki wszystkiego To oznacza, że w 2010 r. nie unikniemy podniesienia podatków, opłat i znacznej podwyżki cen żywności, energii, paliw, gazu, wody, wywozu śmieci czy podatków lokalnych, wzrosną ceny składek polis komunikacyjnych, nie wykluczone, że powrócimy z początkiem 2011 r. do trzech stawek PIT i powszechnej 22-proc. składki VAT. Już dziś blisko połowie Polaków nie wystarcza środków na życie do pierwszego. Aż 86 proc. ma już problemy finansowe – na razie sporadycznie, ale aż 46 proc. ma te problemy zawsze lub często. Blisko 70 proc. Polaków miałoby problem, gdyby nagle musiało wyasygnować kwotę równowartości zaledwie 1 tys. euro na niespodziewane wydatki. Według rankingu „Genworth Financial” blisko 11 proc. wierzy w poprawę swojej sytuacji finansowej. Pogorszenie sytuacji przewiduje 27 proc. Polaków. Jesteśmy w tej niechlubnej statystyce na drugim miejscu w Europie po Irlandii. Rząd chce, by pensje w państwowych firmach w 2010 r. mogły rosnąć tylko o 1 proc., czyli o zaplanowany poziom inflacji. Będzie chyba zdecydowanie gorzej, bo inflacja będzie wyższa niż 1 proc. Jednocześnie jesteśmy dziś absolutnym liderem pod względem wzrostu wydajności pracy, a wzrost tej wydajności oznacza większe bezrobocie. W warunkach gwałtownie pogarszającej się koniunktury, wzrostu niepewności, ryzyka utraty pracy, skłonność Polaków do wydawania pieniędzy zwłaszcza na artykuły konsumpcyjne, czyli artykuły drugiej potrzeby, przy rosnących kosztach utrzymania mieszkania, samochodu, opłat lokalnych, wzrostu cen energii, żywności czy kłopotów ze spłatą kredytu wydaje się, że potrzeby zakupowe muszą maleć. Dynamika konsumpcji prywatnej radykalnie spadła już w I-II kwartale tego roku do 3,4 proc., w III kwartale do 2,1 proc., prawdopodobnie spadnie także w IV kwartale. W 2010 r. dynamika konsumpcji w wariancie optymistycznym może się skurczyć do 1,5 proc., a w pesymistycznym będzie w granicach 0 proc. Wydaje się, że nawet J.K. Bielecki nie będzie w stanie szybko oczyścić tej stajni Augiasza, choć niewątpliwie ktoś będzie musiał posprzątać po huraganie Vincent. Tylko gdzie ten Herkules? Czy ma nim być właśnie J. K. Bielecki? Janusz Szewczak
To kłamstwo wymierzone w naszą cywilizację Z profesorem nauk przyrodniczych Zbigniewem Jaworowskim, badaczem zanieczyszczeń lodowców i stężenia CO2 w atmosferze, autorem wielu publikacji na temat zmian klimatycznych, wieloletnim przedstawicielem Polski w Komitecie Naukowym ONZ ds. Skutków Promieniowania Atomowego, członkiem Nongovernmental International Panel on Climate Change (NIPCC), który zrzesza naukowców sceptycznych wobec teorii ocieplenia klimatu, rozmawia Mariusz Bober
Czy odkryta niedawno korespondencja naukowców specjalizujących się w problematyce globalnego ocieplenia ujawniła, że teoria o dwutlenku węgla jako głównym sprawcy ocieplania klimatu i gwałtownych zmian klimatycznych to wielka kłamstwo?- Prawdę ujawnili uczciwi naukowcy pracujący w Centrum Badań Klimatycznych (ang. CRU) Uniwersytetu Wschodniej Anglii i za to powinni zostać nagrodzeni. Znamienne, że w miniony wtorek dyrektor tego instytutu prof. Phil Jones został zdymisjonowany do czasu zakończenia śledztwa w tej sprawie. Na razie prowadzą je władze uniwersytetu, ale wkrótce zapewne przeprowadzi je również prokuratura. W USA do wszczęcia takiego postępowania wezwał jeden z senatorów. Uniwersytet Stanu Pensylwania już rozpoczął śledztwo w sprawie Michaela Manna, innego profesora również zamieszanego w tę aferę, twórcę tzw. hokejowej krzywej temperatury.
Oznacza to, że odpowiedzialni za badania w tej dziedzinie naukowcy okłamywali świat, strasząc niemal apokalipsą? Dlaczego?- Rzeczywiście, badacze ci dopuścili się bezczelnego oszustwa. Wprowadzają nas w pułapkę, która ma straszliwe konsekwencje. Ci ludzie przez wiele lat czuli się niesłychanie pewni siebie, choć ich tezy od dawna były krytykowane. Mimo to ignorowali głosy krytyki, czując ogromne poparcie Organizacji Narodów Zjednoczonych, a ściślej IPCC [Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu - agenda ONZ mająca badać wpływ działalności człowieka na zmiany klimatu - przyp. red.], który w całym tym zamieszaniu gra pierwsze skrzypce. Przecież tezy IPCC zostały oparte właśnie na badaniach CRU. Naukowcy z Uniwersytetu Wschodniej Anglii mieli do dyspozycji ogromne pieniądze i polityczne poparcie. W praktyce wypełniali po prostu zamówienia ONZ, która forsuje tę inicjatywę, aby stłumić rozwój przemysłu. Organizacja uznała bowiem, że wpływa on niszcząco na biosferę Ziemi.
A nie wpływa?- Oczywiście, że nie. W rzeczywistości jest tak, że im kraj bogatszy, a więc lepiej uprzemysłowiony, tym lepiej dba o środowisko naturalne. Ta propaganda ma na celu zniszczenie naszej cywilizacji! Otwarcie mówią o tym przedstawiciele ONZ, np. Maurice Strong, były doradca również byłego sekretarza generalnego tej organizacji Kofiego Annana. To właśnie Strong zorganizował z ramienia ONZ Szczyt Ziemi w Rio de Janeiro w 1992 r., gdzie powiedział, że aby uratować Ziemię, trzeba zniszczyć współczesną cywilizację przemysłową... To właśnie on był twórcą protokołu z Kioto. Jest to więc otwarty spisek z udziałem ludzi ONZ mający na celu wpływanie na rządu poszczególnych krajów.
Zmuszając je do ograniczenia emisji CO2?- Tak, właśnie. Paragrafy 36 i 38 projektu nowego traktatu przygotowanego na rozpoczynający się właśnie szczyt klimatyczny w Kopenhadze mówią, że należy utworzyć niewybieralny rząd światowy, który ma kontrolować wszelką aktywność na Ziemi pod kątem poziomu emisji CO2. Chodzi więc o władzę nad światem oraz o transfer niewiarygodnych pieniędzy w perspektywie najbliższych dziesiątków lat z kieszeni wszystkich podatników na świecie do tworzonego centrum oraz do finansistów i tej części przemysłu, która ubrała się w zielone pióra. Firmy te propagują wytwarzanie czystej energii kosztem paliw kopalnych, choć jest to kilka razy droższe niż dotychczasowe sposoby wytwarzania prądu w energetyce jądrowej czy węglowej.
W Kopenhadze ma nastąpić kolejny etap realizacji tego scenariusza?- W Kopenhadze zastawia się na nas bardzo groźną pułapkę, groźniejszą niż to, co spotykało nas do tej pory. Dotychczas Polska została zobowiązana, aby do 2020 r. o kolejne 20 proc. ograniczyć emisję CO2. Według firmy konsultingowej Ernst & Young spełnienie tego wymogu oznaczałoby dla naszego kraju spadek PKB o 503 mld złotych! Czyli zmniejszyłby się on do poziomu prawie połowy PKB z roku 2007! Można sobie wyobrazić, jak drastycznie wpłynęłoby to na ograniczenie poziomu życia Polaków. Przecież dziś toczą się boje o ograniczenie wydatków budżetowych o każdy miliard złotych! Tymczasem ONZ chce nam zafundować "oszczędności" na pół biliona złotych!
A co szykują nam decydenci na szczyt w Kopenhadze!- Jeszcze bardziej szkodliwą "terapię". Liczący 181 stron projekt protokołu na rozpoczynającą się konferencję przewiduje kilka wersji ograniczeń emisji CO2 do 2050 roku. Niektóre zakładają cięcia na poziomie nawet... 95 proc. w stosunku do poziomu z 1990 roku. Oznaczałoby to, że przez kilka następnych lat musielibyśmy zmniejszać emisję o 5 proc. rocznie! Byłaby to największa rewolucja w historii, gdyż 86 proc. energii na świecie wytwarzane jest obecnie z paliw kopalnych. Jeśli wprowadzono by teraz tak drastyczne ograniczenia, groziłoby to zniszczeniem naszej cywilizacji, a więc to, co postuluje guru ekologów Maurice Strong i wielu innych przedstawicieli zachodniego establishmentu. W ten sposób tworzy się iluzorycznego wroga ludzkości, co zresztą proponował już Klub Rzymski [wpływowa organizacja zrzeszającą biznesmenów, naukowców i polityków, mająca ambicje sterowania światową polityką - przyp. red.], aby następnie z nim walczyć.
Czy rzeczywiście wróg, tj. ocieplenie klimatu, jest iluzoryczny?- Oczywiście. Klimat ocieplił się z przyczyn naturalnych i jest to korzystne; roślinność ma lepsze warunki wzrostu, zmniejsza się pustynnienie gleby, przybywa zwierząt. W latach 1982-2003 w Mauretanii, Mali i Czadzie pokrywa roślinna zwiększyła się o 50 procent. Największy wzrost wystąpił w Nigerii, gdzie na nowo zaczęły rosnąć gatunki drzew, które wyginęły wskutek poprzednich susz. Już od wielu stuleci planeta nie była tak zielona jak dziś. Jak wykazują pomiary satelitarne NASA, od 18 lat produkcja biomasy wzrosła o około 6 proc., a największy przyrost (o 42 proc.) wystąpił w lasach deszczowych Amazonii.
To znaczy, że nie topią się lodowce i nie podnosi poziomu mórz i oceanów?- Katastrofalne podnoszenie się oceanu to kolejny mit. Poza tym lodowce zaczęły się topić nie w XX w., ale wtedy, kiedy Ziemia zaczęła wychodzić z małej epoki lodowcowej, która trwała od 1350 do 1880 roku. Współczesne topienie lodowców rozpoczęło się ok. 1750 roku. Przed tym okresem kroniki podawały, że w Alpach lodowce spływały w doliny, niszcząc całe wsie i pola zasypywane gruzem morenowym i lodem. Do czoła lodowców wychodziły wówczas procesje z kapłanami, modląc się o powstrzymanie taranującego lodu. W latach 30. wystąpiło maksymalne ocieplenie (przynajmniej w USA, gdzie jest najlepsza sieć pomiarów temperatury) i lodowce zaczęły topić się szybciej niż poprzednio. W ostatnich dziesięciu latach proces ten ponownie został wstrzymany i klimat znów zaczął się ochładzać (w USA o 1 stopień), choć w tym czasie globalna emisja dwutlenku węgla wzrosła o 34 procent! Jak widać, nie ma żadnego związku między emisją CO2, z którym w tym czasie tak zażarcie walczono, a zmianami klimatu. Tak było zresztą w okresie ostatnich 500 mln lat, o czym przekonuje nas geologia. Pół miliarda lat temu było 23 razy więcej CO2 w atmosferze niż obecnie, a mimo to lądy były pokryte lodowcami... O zmianach klimatu decyduje wiele czynników, a obecnie walczy się tylko z jednym, który w dodatku jest nieistotny.
Czyli zobowiązania do redukcji gazów cieplarnianych zapisane w protokole z Kioto niczego nie dały?- Oczywiście. Co więcej, mimo że zobowiązywał on 185 państw, które przyjęły ten dokument, do zmniejszenia emisji tych gazów o 5,2 proc. w stosunku do 1990 r., to w rzeczywistości do 2004 r. - w skali świata - wypuszczono do atmosfery o 38 proc. więcej CO2! W samych krajach starej Unii Europejskiej wyemitowano go w tym czasie o blisko 7 proc. więcej. Natomiast Polska w tym okresie obniżyła emisję CO2 o 18 proc., a o 32 proc., licząc od roku 1988! Mimo to Bruksela żąda od nas, byśmy obniżyli emisję tego gazu o kolejne 20 proc., co byłoby dla polskiego przemysłu katastrofą ekonomiczną.
Ale wiele państw, m.in. w Europie Zachodniej, wiąże występujące w ostatnich latach anomalia pogodowe właśnie ze zmianami klimatu...- Jest udowodnione, że burze nie wynikają z ocieplenia klimatu. Także w Polsce nie widać, byśmy doświadczali większej liczby burz czy powodzi, gdy weźmie się pod uwagę np. obserwacje prowadzone w Krakowie od XIX wieku. Wynika z nich nawet, że wówczas było więcej burz niż obecnie. Być może dzisiaj są one bardziej odczuwalne, ponieważ w naszych czasach notuje się więcej spowodowanych przez nie strat materialnych, a to dlatego, że nasze miasta są bardziej rozbudowane i ogólnie wytworzyliśmy więcej bogactw. Ponadto wiele budynków usytuowano na terenach, przez które przechodzą burze i tornada (głównie w Ameryce). Z tego też powodu firmy ubezpieczeniowe ponoszą większe straty, ale jednocześnie trzeba pamiętać, że wraz z rozwojem miast i osiedli odnotowują one również większe przychody. Więc nie ma co się martwić o wyniki firm ubezpieczeniowych.
Dlaczego w takim razie rządy 185 państw zgodziły się na wprowadzenie drakońskich ograniczeń dla gospodarki, skoro nie ma ku temu racjonalnych powodów?- To pytanie właściwie należałoby skierować do socjologów lub polityków. Wydaje mi się, że polski rząd zdaje sobie sprawę z wynikających z tego problemu zagrożeń i prowadzi trudną grę dyplomatyczną. Nie sądzę, by w Kopenhadze polska delegacja mogła powiedzieć wprost, że walka z ociepleniem klimatu to totalna bzdura i dlatego nie będziemy przyjmować żadnych zobowiązań do redukcji emisji CO2. Mam jednak nadzieję, że będzie starała się zmiękczyć prowadzące do klęski ekonomicznej stanowisko zatwardziałych zielonych.
Ale czy po ujawnieniu afery z fałszowaniem przez naukowców z Nowej Anglii i USA danych o rzekomym wpływie emitowanego przez człowieka CO2 na klimat, domaganie się dalszych redukcji emisji nie jest niedorzecznością i podtrzymywaniem utopii?- Mam nadzieję, że nagłośnienie tych informacji zmieni nastawienie polityków biorących udział w konferencji. Takie właśnie wnioski wyciągnęły władze Australii, które we wtorek, w dniu, kiedy szef CRU Phil Jones został zawieszony w pełnieniu funkcji dyrektora, ogłosiły, że wycofują się z mechanizmu handlu emisjami CO2. Sprowadza się to bowiem do transferu ogromnych sum pieniędzy, na czym skorzystają finansiści i rządy niektórych państw. Dlatego też zapewne niektóre z nich odnoszą się entuzjastycznie do redukcji emisji CO2. Najbardziej jednak skorzystałyby na tym firmy tzw. czystych technologii energetycznych wykorzystujących np. wiatraki do produkcji energii elektrycznej. Tymczasem korzystają one z ulg podatkowych, a więc dopłacają do nich podatnicy nawet wówczas, gdy wiatraki te nie wyprodukują zakładanej ilości energii. Co prawda ich budowa jest tańsza niż np. elektrowni jądrowej czy węglowej, ale wytworzony w ten sposób prąd jest kilkakrotnie droższy. Otóż według różnych ocen, wiatraki produkują prąd jedynie przez jedną piątą okresu eksploatacji, a firmy energetyczne nie mogą sobie pozwolić na takie przestoje i muszą uzupełniać niedobory energii z innych źródeł.
Jak to możliwe, że przez co najmniej 20 lat w środowisku ludzi nauki funkcjonowała fikcja globalnego ocieplenia wywołanego emisją CO2 przez człowieka?- Najlepszą odpowiedzią na to pytanie jest moja historia. Przez wiele lat zajmowałem się pomiarami stężenia CO2 w rdzeniach lodowych, w których gaz ten jest niejako uwięziony. Na tych właśnie badaniach opiera się cała histeria z ociepleniem klimatu. Ja zajmowałem się lodowcami od lat 60. ubiegłego wieku. Zorganizowałem 10 wypraw na 17 różnych lodowców, zbierając dane o wpływie emisji zanieczyszczeń - głównie metalami ciężkimi pochodzącymi z przemysłu - na środowisko naturalne. Jednak funkcjonowanie ideologii ocieplania klimatu odczułem, gdy wyjechałem wraz z żoną na 8 lat do Norwegii. Po przyjeździe miałem tam podjąć pracę na Uniwersytecie w Oslo, ale ostatecznie zostałem zatrudniony w norweskim instytucie polarnym. Po pewnym czasie tamtejsze ministerstwo ochrony środowiska zwróciło się do tego instytutu, by zbadał, jakie będą skutki ocieplenia klimatu w wyniku działalności człowieka dla norweskiej części Arktyki (m.in. Spitsbergen). Zacząłem od odpowiedzi na pytanie, czy rzeczywiście dojdzie do ocieplenia tej części Arktyki. Prowadząc badania, doszedłem do wniosku, że nie ma żadnych podstaw, by tak twierdzić, gdyż pomiary temperatury prowadzone w tej części świata od blisko 100 lat nie wykazywały żadnych oznak ocieplenia. Im głębiej analizowałem problem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że nie ma żadnego ocieplenia klimatu, a CO2 nie jest przyczyną wywołania tego procesu. Przy tej okazji wykazaliśmy z kolegami, że prace przedstawiające pomiary CO2 w rdzeniach lodu polarnego pełne były nadinterpretacji wyników, a nawet manipulacji, sam zaś lód nie jest odpowiednim materiałem do odtwarzania składu chemicznego dawnej atmosfery. Nie jest ona bowiem układem zamkniętym, w którym nic się nie dzieje, lecz odwrotnie, zachodzi w niej kilkadziesiąt procesów fizykochemicznych. Prowadzą one do ubytku CO2 z bąbli powietrza schwytanych w lodzie. Same rdzenie są zaś spękane i skażone metalami ciężkimi z płynu wiertniczego wnikającego do ich wnętrza. Na przykład stężenie ołowiu we wnętrzu rdzeni z głębi lądolodu jest 1400 razy wyższe niż na powierzchni śniegu na Antarktydzie, a cynku 400 tys. razy wyższe. Na takim nieodpowiednim materiale zbudowana jest cała hipoteza ogrzewania klimatu przez człowieka.
Opisał Pan wyniki tych badań?- Napisaliśmy dwa raporty i kilka artykułów na ten temat. Teraz widzę analogię z ujawnieniem przez uczciwych naukowców z Uniwersytetu Wschodniej Anglii wyników badań nad ocieplaniem klimatu. Po opublikowaniu wyników naszych badań dyrektor naukowy norweskiego instytutu polarnego wezwał mnie na rozmowę i powiedział, że nasze publikacje to nie jest sposób na zdobywanie kontraktów naukowych w Norwegii. W efekcie nie przedłużono także i mojego kontraktu... Byłem po prostu dyskryminowany. Przez pewien czas pozostawałem na utrzymaniu żony. Zrozumiałem wtedy, jak ważnym celem funkcjonowania instytutu polarnego było zdobywanie zleceń z ministerstwa środowiska, które z kolei swoją rację bytu opierało na straszeniu ludzi zanieczyszczeniem środowiska.
Każdy naukowiec, który nie podporządkuje się narzuconej uniwersytetom ideologii, padnie więc jej ofiarą?- Oczywiście. Jeśli cała nauka jest finansowana przez polityków z pieniędzy budżetowych, to z jednej strony naukowcy cieszą się, bo nauka wymaga dużych pieniędzy, a z drugiej strony nie można uprawiać jej wyłącznie na polityczne zamówienia.
Gdzie znalazł Pan później pracę?- Przeniosłem się po jakimś czasie do Japonii, gdzie pracowałem w tamtejszym instytucie polarnym. Tam napisałem pracę o wynikach badań zawartości CO2 w lodowcach.
Nie boi się Pan zemsty "ociepleniowego lobby"?- Teraz mam 82 lata i nie obchodzą mnie finansowe konsekwencje poglądów, które głoszę. Jednak wśród naukowców, którzy podzielają moje opinie, mało jest młodych naukowców, zwłaszcza takich, którzy mają rodziny na utrzymaniu... Zresztą gdy byłem młody, też robiłem badania z przekonaniem, że człowiek zanieczyszcza świat.
Jakie?- Pod koniec lat 60. badałem jedyny, niewielki polski lodowiec nad Morskim Okiem pod kątem obecności związków metali ciężkich. Lodowiec zawiera ok. 100 rocznych warstw lodu, więc na jego podstawie można zbadać, co się działo w atmosferze w tej okolicy w ciągu ostatniego wieku. Z moich badań wynikało, że w tak - wydawałoby się - czystym miejscu w ostatnich latach stężenie ołowiu wzrosło aż 12-krotnie.
To były nieprawidłowe badania?- Prawidłowe, ale wówczas jeszcze nie wiedziałem, że nie można ich uogólniać. Tymczasem na podstawie tych badań w naukowym czasopiśmie "Nature" napisałem, że w Europie stężenie ołowiu zwiększyło się 12-krotnie. Od razu zwróciła się do mnie Amerykańska Agencja Ochrony Środowiska (USEPA), proponując przeprowadzenie kolejnych badań, na które dostałem - w latach 70. ubiegłego wieku - 1,3 mln USD. Dzięki tym funduszom mogłem zrealizować 10 wspomnianych wypraw. Przeprowadziłem wtedy pierwsze na świecie badania skażenia lodowców w ciągu ubiegłych kilkuset lat metalami ciężkimi pomiędzy Spitsbergenem a Antarktydą. I dysponując zdobytymi wynikami, zrozumiałem dopiero, że tak duże stężenie ołowiu nad Morskim Okiem było lokalnym unikatem.
Dlaczego?- Ponieważ przez kilkadziesiąt lat pozwalano na swobodny dojazd do tego pięknego jeziora samochodami emitującymi wówczas ołów... Na innych lodowcach nie znalazłem oznak takiego wzrostu stężenia metali ciężkich. Odwrotnie, w XX wieku wystąpił ich spadek związany z małą aktywnością wulkaniczną aż do roku 1963. Największe stężenia metali ciężkich znaleźliśmy nie na lodowcach europejskich, lecz przy samym równiku - na Lodowcu Stanley w afrykańskich górach Ruwenzori oraz w peruwiańskich Andach, z dala od wszelkich centrów przemysłowych. W ramach współpracy z USEPA jako pierwszy zbadałem również, jak w ciągu ubiegłych 1800 lat zmieniał się poziom ołowiu w kościach ludzi (na zebranie kości z polskich obiektów sakralnych dostałem specjalne zezwolenie od ks. kard. Stefana Wyszyńskiego). Potem takie badania obejmujące okres 5000 lat przeprowadziłem we Francji, Peru i Gruzji. Okazało się, że populacja europejska była ciężko skażona ołowiem przez całe średniowiecze aż do samego końca XIX wieku. Dopiero w wieku XX poziom ołowiu wśród polskiej ludności spadł kilkaset razy w porównaniu z ludźmi pochowanymi np. w XV wieku w kościele Mariackim w Krakowie; tym samym poziom ten zbliżył się do tego, który odnotowałem u mieszkańców jaskini spod Zawiercia sprzed 1800 lat. Później podobne zjawisko wykryto w Stanach Zjednoczonych, Japonii i innych krajach.
Z Pana słów można wywnioskować, że lobby radykalnych ekologów i przemysłu tzw. czystej energii ma większe wpływy niż np. lobby firm energetycznych eksploatujących paliwa kopalne. Trudno w to jednak uwierzyć, obserwując potęgę tych ostatnich...- Tu znów posłużę się przykładem z własnego doświadczenia. Zanim przeniosłem się do Japonii, pracowałem jeszcze przez pewien czas w norweskim Instytucie Techniki Energii. W tym czasie postanowiliśmy sprawdzić, czy prawidłowo przeprowadzano badania zawartości CO2 w lodach Antarktydy. Przez pół roku pracowałem nad przygotowaniem projektu naszych badań. Nasz instytut rozesłał go do 15 różnych potencjalnych sponsorów, głównie firm eksploatujących złoża gazu i ropy. Zorganizowaliśmy dla nich seminarium, na którym... pojawił się przedstawiciel jednej firmy, bodajże Statoil. Wysłuchał tego, co mówiliśmy, a potem powiedział, że projekt bardzo mu się podoba i dla jego koncernu nie byłoby problemem sfinansowanie tych badań, mimo kosztów sięgających 2 mln USD. Zaznaczył jednak, że tego nie zrobią, wyjaśniając jednocześnie, iż firma konsultowała się z rządem, prawdopodobnie z ministerstwem środowiska, i ci "konsultanci" uznali, że byłby to projekt "niemoralny".
Co to znaczy?- Przedstawiciel Statoilu powiedział, że gdyby jego firma sfinansowała takie badania, wykorzystano by to do walki konkurencyjnej i jego przedsiębiorstwo straciłoby na tym znacznie więcej, niż przeznaczyłoby na sfinansowanie naszych badań. Tak zakończył się nasz projekt...
Więc uważa Pan, że cywilizacja przemysłowa nie zanieczyszcza środowiska?- Natura wytwarza również substancje trujące, i to często na wielokrotnie większą skalę niż cały przemysł na świecie. Straszono np., że zatruwamy ryby morskie rtęcią. Tymczasem badania wykazały, że w morzu od wieków jest mnóstwo tego pierwiastka. Takie przykłady można by mnożyć. Jednak przyszedł ten okropny wiek XX z całym swoim przemysłem i przyniósł nam dwie "okropne" rzeczy: średnio dwukrotnie przedłużył nam życie w stosunku do 1900 r., a poza tym sprawił, że m.in. Polacy, podobnie zresztą jak wszyscy Europejczycy, są mniej skażeni metalami ciężkimi...
Jak to? Właśnie dzięki przemysłowi? Przecież za jego sprawą emitowane jest mnóstwo szkodliwych związków i wciąż mamy problemy z eliminacją skutków zanieczyszczeń przemysłowych.- Chodzi o to, że począwszy już od X w., ludzie w Europie jedli z naczyń cynowych. Tymczasem stopy wykorzystywane do ich wytwarzania zawierały do 20 proc. ołowiu. Jeśli ktoś jadł jakieś kwaśne potrawy, np. na bazie octu, wówczas ten kwas reagował z ołowiem i powstawał octan ołowiu spożywany podczas posiłku. W ten sposób związki tego metalu odkładały się w ludzkich organizmach. Jest wiele innych podobnych przykładów. W XX w. - dzięki rozwojowi nauki i przemysłu - zaczęliśmy w kuchni używać porcelanę, szkło i stal nierdzewną; z naszego życia wyeliminowaliśmy także inne źródła skażeń ołowiem. Wśród nich najmniej istotnym był ołów zawarty w benzynie samochodowej.
Wróćmy do współczesnego problemu - walki z CO2 jako z rzekomym sprawcą rzekomego ocieplenia klimatu. Jakie jest wyjście z tej sytuacji?- Może ujawniona ostatnio afera z ukrywaniem prawdziwych danych na temat rzekomego ocieplenia klimatu stanie się oczyszczająca dla świata nauki i polityki i uchroni nas przed katastrofą cywilizacyjną.
Skoro jest tak wiele danych obalających teorie o ociepleniu klimatu z powodu emisji CO2 przez człowieka, czemu te teorie nie zostaną po prostu wyrzucone do kosza? Uniwersytety, politycy i część biznesu są tak zaślepieni ideologią, że nadal ją ludziom "wciskają", czy też świadomie okłamują społeczeństwa. Jeśli tak, to dlaczego? Dla zysków wąskiej grupy ludzi kosztem większości?- Wszystko jest tu pomieszane i ze sobą powiązane. W tym wszystkim być może najmniej ważne jest to, że np. profesor może dzięki takim kontraktom na badania "na zamówienie" - które nawet mogą mu się nie podobać - zdobyć fundusze na utrzymanie swojego instytutu. Jeśli potwierdzi oczekiwania sponsorów, uzna to za wystarczające usprawiedliwienie, by wypełnić zlecenie. Zrobi tak zwłaszcza wówczas, jeśli wie, że gdyby rzetelnie przeprowadzone badania wykazały, iż nie jest tak, jak oczekuje sponsor, a wtedy nie dostałby następnych zleceń.
Czy w Kopenhadze nikomu nie starczy odwagi, by po prostu wyrzucić do kosza plan drakońskich ograniczeń emisji CO2?- Miejmy nadzieję, że także politykom otworzą się oczy, że "climategate" w tym pomoże. Z drugiej jednak strony trudno będzie ograniczyć ambicje do wykorzystania tej ideologii do zwiększania wpływów i tworzenia światowego rządu. Już w latach 60. w USA stworzono grupę studyjną złożoną z naukowców, która miała przedstawić prognozy rozwoju świata. Uznano wtedy, iż nadchodzi okres, w którym nie będą już prowadzone wielkie wojny, że nadchodzi czas pokoju. Grupa ta opracowała raport, tzw. Report from the Iron Mountain, w którym zaproponowała szereg substytutów wojen. Jednym z nich było stworzenie "fikcyjnego wroga globu"; miały nim być sprawy klimatu. W następnych latach propozycja ta przybrała wręcz patologiczny czy kryminalny charakter. Klub Rzymski uznał, że "Ziemia ma raka, tym rakiem jest człowiek", czyli cała ludzkość stała się "fikcyjnym wrogiem planety". Ulubieniec ekologów Jacques Y. Cousteau mówił, że dla zachowania równowagi na Ziemi należy "usuwać" co roku 127 mln ludzi. Tego typu wypowiedzi można niestety mnożyć. Także przedstawiciele ONZ mówią, że liczbę ludności na Ziemi należy zredukować do 1 miliarda.
Skąd się biorą takie antyludzkie zapędy na szczytach władzy?- To się ciągnie już od czasów Malthusa [T.R. Malthus - anglikański duchowny i intelektualista, w 1798 r. sformułował fałszywą teorię głoszącą istnienie stałej dysproporcji pomiędzy tempem wzrostu ludności a tempem wzrostu produkcji żywności - przyp. red.]. Reprezentują więc one neomaltuzjanizm. Dziękuję za rozmowę.
Apologia Kaczyńskiego Ludwik Dorn głosi, że cnota polityczna lidera PiS „wypaliła się”. Nawet jeśli byłoby to prawdą, w niczym nie odbiera mu wymiaru i znaczenia dla najnowszej historii Polski. „Już na początku niepodległości wiedziałem, że jest w Polsce dwóch ludzi w wybitnym stopniu posiadających szczególną polityczną cnotę, virtu, czyli według Machiavellego odwagę, dzielność i umiejętność wykorzystywania dla ambitnych celów politycznych Fortuny (...) Byli to Adam Michnik i Jarosław Kaczyński”. To deklaruje Ludwik Dorn na wstępie niezwykle interesującego wywiadu rzeki, jaki przeprowadziły z nim Amelia Łukasiak i Agnieszka Rybak. Wywiad zrobiony został już po rozwodzie „trzeciego bliźniaka” nie tylko z Jarosławem Kaczyńskim, ale i PiS. Rozwód ten, jak to rozwód, obfitował w gorszące zachowania (ze strony Kaczyńskiego) i skończył się w sądzie. Dorn nie ma więc powodu, aby oszczędzać swojego byłego szefa i przyjaciela. A jednak docenia jego polityczną rolę. Można uznać, że wymienione przez Dorna postaci stały się emblematyczne dla dwóch obozów politycznych toczących walkę o Polskę po upadku komunizmu. O ile jednak Michnik wyrastał z określonego środowiska (choć i przerastał je) i w dużej mierze wyrażał (choć i tworzył) jego poglądy, o tyle Jarosław Kaczyński (razem ze swoim bratem) w znacznie większym stopniu zmuszony był od nowa sformować dominujący dziś projekt prawicy polskiej.
Ideologia Michnika Postawa Michnika wynika z przeświadczenia, że współcześnie tradycyjna rola narodów, a więc i państw, wyczerpuje się. Konkurencja państw kierowanych swoim interesem w globalizującym się świecie zastępowana jest przez konkurencję opcji ideowych. Dzieje się to zwłaszcza w Europie, której postępująca integracja ma również charakter ideologiczny. Obecny kształt Unii wyznaczany jest przez lewicowo-liberalną orientację. Obóz Michnika uznaje to za spełnienie dziejowego procesu, za przezwyciężenie tradycyjnych, opartych na nieracjonalnych impulsach, wspólnotowych form bytowania zbiorowości. Politykę wypiera system prawny wyrastający z niezwykle rozszerzonego ujęcia praw człowieka. Porządek społeczny dyktowany ma być przez szczelny system ustawodawczy, opiekuńczy wobec jednostki, a nadzorowany poprzez ponadnarodowe gremia. Werbalnie akcentowana demokracja w tym stanie musi ulec daleko idącemu rozcieńczeniu. Pojawia się konieczność tworzenia kolejnych już ponadnarodowych pięter reprezentacji, które z realną demokracją mają niewiele wspólnego. Zwielokrotnienie uznawanych za postęp norm prawnych ogranicza możliwość samostanowienia zbiorowości. Jak zwykle w takich utopijnych projektach, samoświadomość ich twórców i orędowników jest ograniczona. Przyjmują zespół idei i wynikające z nich, a mające uszczęśliwić wszystkich, polityczno-prawne rozwiązania, krzepnące w ideologię, w którą pierwsi zaczynają wierzyć jej twórcy. Trudno więc wymagać od nich przemyślenia wszystkich konsekwencji projektu, które mogłyby podważać ich wyjściową wiarę tudzież pozycję wyrastającą z ich politycznych przedsięwzięć. W tym stanie rzeczy istotne jest wskazanie postaw, z których rodzi się owa ideologia. W Polsce jest to lęk połączony z pogardą wobec własnego narodu, który nie dorósł jakoby do nowoczesności. Należy więc modernizować (europeizować) go ponad głowami jego reprezentantów tak, aby wreszcie zatracił swoją specyfikę i roztopił się w europejskiej formie. Podejście to przeplata się z niechęcią wobec państwa, którą wyzwoliło długotrwałe obcowanie z opresyjną jego karykaturą, jaką był PRL. W ogóle postawa owego „postępowego” obozu w ogromnej mierze oparta jest na irracjonalnych, dziedziczonych z przeszłości fobiach, w czym, wbrew pozorom nie różni się specjalnie od lewicy europejskiej.
Państwo jako idea centralna Koncepcja Jarosława Kaczyńskiego była zaprzeczeniem naszkicowanej ideologii, choć ideologią nazwać jej nie sposób. Odwoływała się do głęboko zakorzenionych w tradycji zasad i odnosiła je do nowej rzeczywistości. Była na wskroś polityczna. Jej fundamentem była idea państwa. To wokół niej organizowany był polityczny projekt Kaczyńskich. Gdy ogromna większość elit, myśląca jeszcze w kategoriach oporu przeciw PRL, zastanawiała się nad spętaniem państwa, Kaczyńscy zdawali sobie sprawę, że trzeba je odbudować jako optymalną i niezastępowalną formę funkcjonowania narodu. Kiedy ogromna większość zastanawiała się, jak złagodzić prawo, aby nie wadziło ono jednostce, Kaczyńscy wiedzieli, że jako kościec państwa powinno ono instytucjonalizować ideę sprawiedliwości. Gdy większość polskich elit uważała, że szansa ofiarowana nam przez historię jest czymś danym na zawsze i zwłaszcza po wejściu do NATO i UE znaleźliśmy się już w królestwie wiecznego pokoju, Kaczyńscy zdawali sobie sprawę, że to tylko złudzenie, a o bezpieczeństwo, tak jak o pozycję w Europie musimy zatroszczyć się sami. Ta państwowotwórcza postawa wynikała ze świadomości roli i wartości narodowej wspólnoty, która była wówczas kwestionowana i przeciwstawiana społeczeństwu. Silne państwo ma bronić jednostki i wspólnoty przed dominacją potężnych grup interesu. Traktowane jako forma obywatelskiego narodu musi być ograniczone i respektować autonomię osoby ludzkiej, co mocno wpisane jest w tradycję zachodnią ufundowaną na chrześcijaństwie.
Diagnoza III RP Można przyjąć, że ten spór wyznacza oś politycznego podziału w Polsce. Inne kwestie były jego pochodnymi. Spór o dekomunizację i lustrację również można zobaczyć w tym kontekście. Dekomunizacja i lustracja były aktem sprawiedliwości i elementem budowy zdrowego państwa. PRL jako państwo zdeprawowane, totalitarne i niesuwerenne wymagało potępienia tak jak i jego funkcjonariusze. Wspólnota potrzebowała rozliczenia i oczyszczenia, aby móc się oprzeć na wyrazistym systemie aksjologicznym przy tworzeniu nowego państwa. „Solidarność”, która była heroicznym ruchem również moralnego odrodzenia, stanowiła kapitał społeczny i mogła być fundamentem odbudowy zdrowej wspólnoty. Wymiar moralny – jak zawsze – stapia się w tym wypadku z wymiarem pragmatycznym. Odsunięcie od władzy nomenklatury byłoby nie tylko aktem sprawiedliwości, ale i posunięciem koniecznym do budowy zdrowego państwa. Komunistyczna oligarchia pozostawiona na kluczowych stanowiskach i tworząca rozległą sieci wspólnych interesów była zagrożeniem dla demokracji, wolnego rynku i państwa prawa. Dopiero usunięcie jej z uprzywilejowanych pozycji umożliwiało tworzenie niezainfekowanych instytucji. Już na początku III RP zdawał sobie sprawę z tego Kaczyński, wskazując na zagrożenie „latynizacją” Polski. Chodziło o niebezpieczeństwo upodobnienia się do krajów Ameryki Łacińskiej, w których nastąpiło zrośnięcie i petryfikacja elit polityczno-biznesowych. Zastygły one w system oligarchiczny, w którym demokracja i wolny rynek pozostawały wyłącznie grą pozorów. Niestety, III RP w dużej mierze uległa tym schorzeniom. W znacznym stopniu Kaczyńskiemu zawdzięczamy jednak, iż nie przybrały one ostrzejszej formy. Projekt Adama Michnika, aby „Solidarność” zawarła koalicję z „liberalnym” odłamem PZPR reprezentowanym przez Aleksandra Kwaśniewskiego i jemu podobnych, wepchnąłby nasz kraj na drogę Rumunii i mógł jeszcze bardziej zablokować jego rozwój. Manewr wymyślony i przeprowadzony przez Kaczyńskiego, działającego wówczas z nadania Lecha Wałęsy, a polegający na uruchomieniu tzw. stronnictw sojuszniczych, czyli ZSL-U i SD, których nikt w PRL łącznie z PZPR nie traktował poważnie, umożliwił tak istotne w pierwszym okresie odsunięcie komunistycznej partii od władzy. Również pomysł Kaczyńskiego na wybranie Lecha Wałęsy przez Zgromadzenie Narodowe tonowałby nieodpowiedzialność i despotyczne skłonności tego ostatniego. W 1990 roku Lech Wałęsa wygrał wybory zgodnie ze strategią i pod hasłami zaproponowanymi przez Kaczyńskiego. Gdyby zrealizował choćby ich część, bylibyśmy dziś państwem w zdecydowanie lepszym stanie. Afera Rywina i postępujące za nią skandale odsłoniły kulisy III RP. Nagle okazało się, że ogół zaczyna „mówić Kaczyńskim”. Rzeczywistość tak bardzo potwierdziła diagnozy lidera PiS, że nie sposób nie było mu przyznać racji. Jego recepty zaakceptowała Platforma i ośrodki opiniotwórcze, które dziś trudno by o to posądzić. W wyborach 2005 r. obrońcy III RP okazali się marginesem.
Dwie idee państwa Jarosław Kaczyński jest politykiem, czyli działaczem odnoszącym idee do politycznej praktyki. Wskazują na to przytoczone przykłady. Polityka, zwłaszcza demokratyczna, zakłada kompromisy. Jest przecież sztuką możliwego. Można jednak odnieść wrażenie, że lider PiS nie traci z oczu podstawowego celu swoich działań: budowy silnego państwa. Można przyjąć zresztą, że jest to podstawowa oś podziału na lewicę i prawicę, nie tylko w Polsce dziś, z zastrzeżeniem, że państwo takie musi być ufundowane na idei sprawiedliwości, a jego celem być dobro wspólne. Lewicowe projekty kwestionują zarówno fundamentalną zasadę sprawiedliwości, jak i istnienie dobra wspólnego, które przekracza istniejące zawsze partykularyzmy. Zgodnie z dominującą dziś w Europie lewicowo-liberalną orientacją państwo często wyposażane w rozległe kompetencje mediuje raczej pomiędzy w różny sposób definiowanymi mniejszościami, broni ich przed większością tak jak i jednostek, które otrzymując coraz dalej idące „prawa“ paradoksalnie coraz bardziej uzależnione zostają od państwa. Takie państwo nie jest silne, ale wścibskie, ingeruje w ludzką autonomię, a jednocześnie nie tyle nawet odmawia obrony tradycyjnej kultury jako dobra wspólnego i fundamentu wspólnoty, ale kieruje się przeciw niemu. W minionych latach mieliśmy do czynienia z redukcją sfery idei politycznych i polityki do swoiście postrzeganego ekonomicznego determinizmu. Podział na lewicę i prawicę miał polegać wyłącznie na deklaracjach dotyczących wysokości podatków. Ten spór miał być jedynym wymiarem polityki w dobie „końca wieku ideologii”, która prowadzić miała do „postpolityczności”. W tym ujęciu również ekonomia okazywała się uproszczona w stopniu karykaturalnym. Klasycy wolnego rynku doskonale zdawali sobie sprawę, że nie sposób oderwać gospodarki od kultury. Koncepcja kapitału społecznego, który buduje elementarne, niezbędne do rozwoju gospodarki zaufanie między ludźmi, steoretyzowana pod koniec XX wieku, to nic innego jak etyka społeczna, czyli zbiór zasad łączących daną zbiorowość. Nie istnieje wolny rynek bez sprawnie funkcjonującego systemu prawnego. Rzeczywiście, nie sposób wyobrazić sobie prawicowca w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, czyli konserwatysty, który nie szanowałby własności prywatnej, ale tak samo trudno wyobrazić sobie konserwatystę, który ograniczałby swoje działania do walki o obniżenie podatków. Walka o oparcie państwa na idei sprawiedliwości przekłada się również na zdrowe funkcjonowanie rynku, a korupcja paraliżuje je. Funkcjonujące w Polsce na początku lat 90., chociaż ciągle znajdujące swoich epigonów, wyobrażenie, że stopień prawicowości mierzony jest deklarowanym stosunkiem do podatków, ma charakter parodystyczny. Znamienne, że rządy PiS wraz ze swoimi populistycznymi koalicjantami przeprowadziły znaczące prorynkowe reformy. Zasadniczej redukcji uległy daniny społeczne. Odmrożone zostały progi podatkowe, wprowadzono system dwóch obniżonych stóp podatkowych, zmniejszono składkę rentową. Zdemonopolizowany został rynek telekomunikacyjny. Zresztą działania w kierunku demonopolizacji rozmaitych usług, w tym przede wszystkim prawnych, przekładają się na zwiększanie wolności gospodarczej. Pokazuje to raz jeszcze, że gospodarki nie sposób wyabstrahować ze społecznej rzeczywistości. Oczywiście, można się zgodzić, że ekonomia nie była dla Jarosława Kaczyńskiego sprawą najważniejszą. Wzmocnione było to rezerwą, jaką wywołała u obu braci obserwacja polskiego chorego kapitalizmu, co się wiązało niekiedy z niebezpieczeństwem poszukiwania etatystycznych rozwiązań, ale, jak demonstrują to przytoczone przykłady, nie miało decydującego wpływu na praktykę rządzenia.
W obronie bezstronności Projekt IV Rzeczypospolitej poparła zdecydowana większość Polaków, którzy mieli już dość skorumpowanej III RP. Wywołał jednak kontratak całego jej establishmentu, który w ciągu kilkunastu lat zdążył już mocno okrzepnąć. Zagrożony w swoich żywotnych interesach stworzył nieformalny sojusz z PO w celu zdezawuowania swojego największego zagrożenia politycznego, czyli PiS, a zwłaszcza jego liderów, braci Kaczyńskich. Konsekwentna nagonka nielicząca się ani z faktami, ani ze standardami demokracji przyniosła efekty. Nie zakończyły się one wraz z porażką wyborczą PiS, ale pozwalają PO jako antytezie PiS utrzymywać znaczną przewagę – a partii Kaczyńskich pomimo dwóch lat kiepskiego rządzenia jej rywali uniemożliwić przekroczenie dwudziestu paru procent poparcia. Zasadne w tej sytuacji jest pytanie o błędy PiS i jej lidera, gdyż Jarosław Kaczyński nie tylko nim pozostaje, ale ugruntował się na samowładnej pozycji. Można więc wyliczać niedomogi okresu rządzenia, co czyni Dorn we wspomnianym już wywiadzie. Można uznać, że nieporozumieniem było podjęcie retorycznej ofensywy na wszystkich frontach, której nie mogły towarzyszyć równie radykalne działania. Można przyjąć, że wodzowskie skłonności Kaczyńskiego obciążają go politycznie, gdyż uniemożliwiają budowę szerokiej partii z wyrazistymi osobowościami politycznymi. Trudności z podmiotowym traktowaniem współpracowników prowadzą do selekcji negatywnej i budują dworskie postawy. Tandem braci, który długi czas generował wartość dodatnią, staje się politycznym obciążeniem, albowiem każdy z nich gubi racjonalne podejście do rzeczywistości, gdy sprawa dotyczy drugiego. Można wysuwać jeszcze ileś zastrzeżeń wobec lidera PiS. Nie znaczy to, że wszystkie one są trafne, w każdym razie jednak wymagają rzeczowej analizy. Dorn wyciąga z tego wniosek, że cnota polityczna Jarosława Kaczyńskiego „wypaliła się”. Konstatacja taka wydaje się zbyt definitywna. Nawet jednak jeśli byłby prawdą, w niczym nie odbiera wymiaru i znaczenia Jarosława Kaczyńskiego dla najnowszej historii Polski. Warto to podkreślić zwłaszcza w Polsce dziś, w czasie triumfującej manipulacji, w jazgocie nagonki, gdy wrogowie lidera PiS nie cofają się przed niczym, aby go oczernić, a obywatele osaczeni w krzywym zwierciadle mediów nie są w stanie rozeznać się w rzeczywistości. Kiedy wielu ludzi dobrej woli obawia się skrytykować rząd bez rytualnej krytyki jego poprzedników, aby nie zostać pomówionym o kaczyzm. Kiedy antypisowski szantaż święci triumfy. W takiej rzeczywistości tym bardziej należy zdobyć się na bezstronność. Przewiduję zresztą, że składanie Kaczyńskiego do grobu jest przedwczesne. Bronisław Wildstein