649

Czy Roman Dmowski był szowinistą?

Do redakcji [Myśli Polskiej - przyp. admina] wpłynął list prof. Bogumiła Grotta. Oto jego treść:

„Szanowni Państwo! Nie wiem czy mieliście w ręce książkę Grzegorza Krzywca pt. „Szowinizm po polsku – przypadek Romana Dmowskiego”? Jest to wstrętna książka, którą trzeba zwalczać. Ja napisałem jej recenzję do „Glaukopisu” i za zgodą redakcji umieściłem w „Politeji” piśmie Wydziału Nauk Politycznych UJ. Uważam, że byłoby bardzo dobrze, gdyby takich recenzji ukazało się więcej. Natomiast w ostatnich dniach syn mój, który jest adiunktem w Instytucie Politologii UJ usłyszał od pewnego studenta na ćwiczeniach, że Dmowski to „polski hitlerowiec” i więcej podobnych bzdur. Zapytał więc studenta na jakim źródle opiera swoją “wspaniałą wiedzę” i okazało sie, że na następny raz otrzymał tekst niejakiego Stefana Zgliczynskiego pt. „Roman Dmowski hitlerowiec”. Zgliczynski zaś powoływał sie na książkę Krzywca „Szowinizm…”. Tekst ten był wzięty z portalu – „Le Monde Diplomatiqe” – wersja polska XII 2010, nr 12/58. Potem inni studenci powiedzieli synowi, że artykuł Zgliczyńskiego rozdawano w Warszawie w czasie marszu 11 listopada i również był gdzieś porozkładany na parapetach na UJ, aby trafił do studentów. Tak wiec nie jest to sprawa jednej książki i jednego autora, ale fragment propagandy zakrojonej na szeroką skalę mającej przeciwdziałać takim inicjatywom jak marsz 11 listopada czy ewentualnemu założeniu jakiejś nowej partii narodowej. Uważam, że jeśli naprawdę poważnie traktujecie swoją działalność i swoje przekonania to uznajcie, że trzeba z tym walczyć i to bardzo energicznie. Nie można tej książki zostawić pomijając ją milczeniem. Jedną z form walki może być pojawienie się wielu recenzji w różnych pismach o różnym charakterze. Ja ze swojej strony staram sie mobilizować różne osoby do zabieranie w tej sprawie głosu. Zróbcie to i Wy. Kończąc na tym przesyłam wszystkim życzenia Wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku prof. zw. dr hab. Bogumił Grott”

Poniżej recenzja książki Grzegorza Krzywca autorstwa prof. Bogumiła Grotta pt. „Czy Roman Dmowski był szowinistą?” I znowu mamy kolejną książkę poświęconą osobie Romana Dmowskiego. Po kilku opracowaniach, z, pośród których wyróżniają się biografie tego polityka napisane przez profesorów: Romana Wapińskiego [1] czy Krzysztofa Kawalca [2], nie mówiąc już o publicystycznej książce Andrzeja Micewskiego [3], Grzegorz Krzywiec podjął temat na nowo. Co prawda jego opracowanie nie obejmuje całości życiowych dokonań przywódcy Narodowej Demokracji ograniczając się do kilku jego aspektów i to w pierwszym okresie funkcjonowania ruchu narodowodemokratycznego. Niemniej jednak takie ograniczenie tematu ma swoje uzasadnienie, gdyż to właśnie w tym okresie Dmowski zaznaczył się już w sposób wyrazisty, jako ideolog własnego obozu, tworząc zręby swojej filozofii politycznej. Zwykło się o niej mówić, iż pozostawała pod wpływem idei pozytywizmu [4].Innymi słowy okres wzięty pod uwagę przez Krzywca wystarcza, aby zarysować postać Dmowskiego, zastanowić się nad jego wagą gatunkową i ferować sądy oceniające. A o to, jak można sądzić, właśnie chodzi autorowi omawianej tu książki! Już na wstępie, zaraz po zapoznaniu się z treścią „Szowinizmu po polsku…” nasuwa się kilka istotnych pytań. Dlaczego autor ograniczył się do pierwszych lat politycznej działalności Dmowskiego pozostawiając okres późniejszy, za którego czasową granicę można uznać ogłoszenie przez lidera endecji w roku 1927 głośnej broszury „Kościół, Naród i Państwo”? Dlaczego dał książce właśnie taki tytuł? Dlaczego akurat dedykuje ją nauczycielom a nie komuś ze swoich bliskich, co zazwyczaj jest praktykowane? Czy wywołani w dedykacji „nauczyciele” to szkolni pedagodzy, szczególnie historycy, którzy przy pomocy stosowanych zabiegów mogą rozbudzić w młodzieży odpowiednie zamiłowania historyczne lub tak pokierować myślami i emocjami swoich podopiecznych, aby pewne zjawiska, procesy, osoby przedstawić w świetle negatywnym, doprowadzając do ich odrzucenia. A może owi „nauczyciele” to współcześni „inżynierowie dusz”, którzy dzisiaj, już nie z woli państwa, ale z własnej indywidualnej inicjatywy, lub inicjatywy jakichś gremiów czuwają nad „prawidłowym” kształtowaniem wychowanków – również tych, którzy z czasem sami podejmą badania. Odpowiedzi na takie pytania mają nie bagatelne znaczenie! Wydaje się, że książka w zamierzeniach autora ma być bardziej narzędziem takich właśnie planów niż wiernym odzwierciedleniem drogi życiowej swego bohatera zawartej w wyznaczonych w tytule czasowych ramach? Krzywiec traktuje działalność Dmowskiego dość wybiórczo. Nie przesadzimy wiele stwierdzając, że zacieśnia ją do sfery wartości branych pod uwagę w takim zakresie, w jakim odnosiły się do sfery politycznej i to ze szczególnym wypunktowaniem tzw. kwestii żydowskiej. Profil ideowy Dmowskiego jest co prawda osadzony w szerszym strumieniu dominujących ówcześnie idei i wydarzeń, ale nie zmienia to postaci rzeczy. Wiele przemawia za tym, iż całość książki ma służyć jednemu celowi, jakim jest indoktrynacja czytelnika. Kulminuje ona w trzecim rozdziale książki pt. „Rasizm po polsku”. Problem ten jest jeszcze raz wykazany w spisie rozdziałów, gdzie figuruje, jako jeden z podrozdziałów o tytule – „Wobec Żydów i kwestii żydowskiej”. Mimo takiego ograniczenia odnosi się wrażenie, że dla Krzywca jest to problem podstawowy i przysłaniający pozostałe aspekty działalności Dmowskiego. Książka ma oskarżać! Można przypuścić, że przeciętny, nawet wykształcony czytelnik pozostanie bezbronny wobec jej tekstu. Język omawianej publikacji odbiega znacznie od języka typowych opracowań historycznych. Mamy tu do czynienia z autorem, który wydaje się nie stronić od zagadnień ocierających się o elementy filozofii czy socjologii. Robi on wrażenie erudyty, a książka tekstu interdyscyplinarnego. Ta z pozoru intelektualna jej szata jednocześnie zamazuje klarowność wykładu, który ma przemawiać nie tyle swoją jasnością i logiką, co autorytetem hermetycznego języka, w którym zawarta jest także negatywna emocja do postaci tytułowej. Ta emocja ma się udzielać czytelnikowi. Także język, którego używa Krzywiec nie jest językiem na tyle ścisłym, aby można było łatwo kontrolować wywód zawarty w jego ponad czterystustronicowym tekście. Można go uznać za pewnego rodzaju dekorację, która dodatkowo ma nadać książce odpowiednią rangę w oczach czytelnika. Biorąc pod lupę pierwszy z nagłośnionych w książce problemów, jakim jest ów „szowinizm po polsku” musimy zapytać co właściwie autor rozumie pod tym pojęciem? Jak głosi encyklopedyczna definicja szowinizmu jest to „uczucie, (choć często nieprecyzyjnie identyfikuje się je ze skrajnym nacjonalizmem B.G.) przywiązania i podziwu dla własnego kraju, grupy etnicznej, lub społecznej, albo przywódcy oraz wyolbrzymienie ich zalet, a pomniejszenie lub negowanie ich wad, idące zazwyczaj w parze z nieuzasadnionym deprecjonowaniem innych krajów, narodowości i osób oraz uznawaniem prawa do ich ujarzmiania” [5]. Należałoby, więc wykazać, że Dmowski preferował takie właśnie postawy. Tego jednak Krzywiec nie zdołał zrobić. To właśnie analizowane przez niego Myśli nowoczesnego Polaka są dowodem, iż Dmowski krytykując tam ostro Polaków nie wykazywał cech szowinizmu. Zresztą podobnie było także i z innymi polskimi nacjonalistami z młodszego pokolenia, równie krytycznie nastawionymi do właściwości charakteru narodowego Polaków. Przede wszystkim należy tu wymienić Bolesława Piaseckiego i Jana Stachniuka! Jak więc widzimy autor „Szowinizmu” po polsku nadużywa terminów i stosuje język publicystyki politycznej a nie nauki! Ponadto Krzywiec myli dwie różne zupełnie sprawy: konstatację panujących w świecie trendów w postaci ostrej walki o byt z ich pochwałą. Czy Dmowski coś takiego czynił? Wydaje się to nader wątpliwe. Czasokres rozważań Krzywca odnosi się do końca epoki zaborowej, kiedy to naród polski nadwerężony trwającą już ponad sto lat obcą okupacją, doznawał rozmaitych ciosów, co budziło obawy o dalsze jego losy. W takiej sytuacji trudno było mieć oczy zamknięte na mechanizmy rządzące polityką w szerokim świecie. Polityka ta dyktowała warunki. Należało, więc rozpoznawać je i znaleźć środki zaradcze. Poprzestawanie na umoralniających formułach nie wystarczało! Rasizm po polsku to następne hasło, którym bezrefleksyjnie posługuje się Krzywiec. Tu znowu mamy do czynienia z potocznym użyciem tego słowa. Autor wydaje się nieświadomy faktu, że słowo „rasa” było w końcu XIX i w XX wieku używane w różnych znaczeniach. Często oznaczało w ustach (tekstach) rozmaitych polityków i publicystów tyle, co po prostu aspekt cielesny narodu występujący wraz z drugim, czyli duchowym. Nie wiązało się z jakąś, wyróżnianą przez antropologię rasą. Słowa tego używano i nadużywano, co bywało przyczyną mgławicowości wielu wypowiadanych poglądów. Pozostawienie takiego problemu bez należytego komentarza ma charakter nadużycia a może nawet pomówienia. Można, więc przypuszczać, że mamy tu do czynienia z nadużyciem albo z niewiedzą. A może z jednym i drugim? Ponadto autor wydaje się nie rozróżniać pomiędzy rasizmem a antysemityzmem, który miał swoją daleko starszą metrykę, bo sięgającą, co najmniej średniowiecza. Wówczas to nie mówiono o rasach, a miarodajnym czynnikiem w tym względzie był Kościół. To św. Tomasz z Akwinu [6] oraz synody kościelne narzucały odpowiedni stosunek do Żydów, który miał ich separować od chrześcijan i zamykać we własnym świecie. Taki antysemityzm miał charakter religijno-kulturowy i chociaż w praktyce przyczyniał się do uzasadniania pojawiającej się od czasu do czasu wrogości w stosunku do Żydów, to jednak teoretycznie nie przewidywał stosowania w stosunku do nich przemocy. Natomiast historia rasizmu zaczęła się dopiero w dziewiętnastym wieku osiągając swoje apogeum w latach III Rzeszy, która podejmując i rozwijając jego hasła dopuściła się dawniej niewyobrażalnych zbrodni ludobójstwa, a ofiarą padali przede wszystkim Żydzi. Podejmując tego rodzaju zagadnienia trzeba sprostać wysokim standardom naukowym. W przeciwnym razie dany badacz zbliża się do poziomu propagandy i chcąc nie chcąc staje się „oficerem politycznym” tej czy innej opcji. O ile w minionym okresie przed rokiem 1989 mieliśmy do czynienia ze sporą ilością tekstów podporządkowanych ideologicznym schematom, to tu mamy do czynienia z nieco inną sytuacją. Autor Szowinizmu po polsku… jest znacznie bardziej finezyjny niż jego dawni koledzy sprzed roku 1989. Jak się wydaje na podstawie sposobu formułowania swoich tez i całego zresztą wywodu, posiada on umysł bardziej giętki, robiący wrażenie, że umie sięgać w głąb poruszanych spraw. Jest to jednak głębia pozorna, co za pewne nie dla wszystkich będzie uchwytne. I w tym też tkwi zagrożenie wynikające z jego książki. Drugim wątkiem, który w odczuciu autora niniejszych uwag wypełnia omawianą tu książkę jest wątek związany z „Myślami nowoczesnego Polaka”, głównej pozycji Romana Dmowskiego z przełomu XIX i XX wieku. Dmowski jest tam przedstawiany, jako reprezentant tzw. „filozofii życia”. I tu Krzywiec ześlizguje się po problemie i myli pojęcia. Jakby nie zauważał czy nie chciał zauważać, realnych kwestii, które zawierają kartki „Myśli…”, a które miały niebagatelne znaczenia dla funkcjonowania społeczeństwa polskiego na schyłku epoki zaborowej a nawet i później. W tym miejscu warto przypomnieć, że poruszane w tej książce problemy były również zauważane i przez innych ówczesnych autorów nawet reprezentujących inne niż Narodowa Demokracja obozy polityczne. Przykładem może być tu Stanisław Brzozowski z lat, kiedy to powstawała jego Legenda młodej Polski i które biografista tego myśliciela prof. Suchodolski nazwał okresem „nacjonalizmu proletariackiego”. Zarówno Dmowskiemu jak i Brzozowskiemu chodziło o słabą wydajność cywilizacyjną narodu polskiego i o zagrożenia wynikające z takiego stanu rzeczy. Krzywiec w swoich interpretacjach nie tyle przedstawia Myśli nowoczesnego Polaka, jako wykład ważnych dla narodu spraw, co chce możliwie jak najbardziej przybliżyć pozycje, które wówczas zajmował Dmowski do takich, które dzisiaj raczej nie cieszą się sympatią w liberalnym świecie. Widać tu pewną wyraźną dydaktykę! Można mieć wrażenie, że autor wykonuje z góry powzięty plan. Oczywiście okres początkowy w dziejach Narodowej Demokracji, o którym jest tu właśnie mowa pod pewnymi względami spotykał się z wyrazami krytyki ze strony części duchowieństwa [7], a nawet w późniejszych latach i we własnym obozie[8] ,to jednak takie stwierdzenie nie wyczerpuje zagadnienia. U Krzywca Dmowski ma być groźnym „szowinistą” i „darwinistą”, który nie może budzić sympatii. Jest to kwestia odpowiedniego wystylizowania tekstu książki i wykreowania na jej kartkach pewnej sugestywnej atmosfery. Biorąc pod uwagę słuchy z przed kilku lat o zamiarze uczynieniu z Myśli nowoczesnego Polaka obowiązującej lektury w szkołach można rozumieć, zamieszczoną na książce Krzywca dedykację – „nauczycielom”, – jako formę przyznania się, iż ma ona być ostrzeżeniem przed tym co Dmowski na przełomie wieków miał do przekazania Polakom i co dzisiaj nie straciło sensu. Wbrew twierdzeniu jednego z recenzentów „Szowinizmu po polsku”… – prof. Szymona Rudnickiego, iż „autor dokonał kolejnego ważnego kroku w kierunku poznania światopoglądu i poglądów politycznych Dmowskiego i jego środowiska” i że „po tej książce do niektórych twierdzeń o ruchu narodowo-demokratycznym trudno będzie wrócić” mamy tu do czynienia nie tyle z jakimś głębokim, wyważonym, interdyscyplinarnym i udokumentowanym wywodem, co z aktem „zakamuflowanej” indoktrynacji. Nikt, kto umie patrzeć prawdzie w oczy nie będzie kwitować milczeniem stosunku tak samego Dmowskiego jak i całej Narodowej Demokracji do kwestii żydowskiej. Ba – posunie się nawet dalej, uznając, że prezentowany przez to środowisko stosunek do Żydów niwelował w bardzo dużym stopniu oddziaływanie konstruktywnego krytycyzmu odnoszącego się do różnorakich polskich wad i niepowodzeń oraz znajdywał dla nich rodzaj alibi w tzw. kwestii żydowskiej. Taka konstatacja nie wyczerpuje jednak zagadnienia podjętego przez Krzywca. Jego rozumowanie i tu jest wybiórcze w stosunku do całokształtu faktów historycznych. Wszakże nie popadając w przesadę trzeba przyjąć, że kwestia żydowska w najnowszych dziejach Polski nie stanowiła przecież zagadnienia podstawowego. Skupianie się przy rozpatrywaniu doniosłych problemów właśnie na niej, prowadzi do zwichnięcia proporcji i skrzywienia obrazu. Problematyka polska schyłku epoki zaborowej przekraczała daleko ten problem i była znacznie bardziej bogata niż pisze o niej Krzywiec. Dlatego powinna być traktowana inaczej, w szerokich kontekstach z uwzględnieniem wszystkich czynników, politycznych, gospodarczych, społecznych, religijnych i innych. Tymczasem Krzywiec przesuwa akcenty w jednym kierunku i tak powstał obraz skrzywiony. Autor jak można sądzić na podstawie niektórych jego zdań, operuje stereotypami nie cofając się nawet przed oczywistym kłamstwem. Np. w swoim wywodzie dotyczącym rasizmu, jako grupę rasistowską podaje Zadrugę, która będąc formacją o charakterze nie tylko neopogańskim, ale i narodowo-bolszewickim jednak z rasizmem nic wspólnego nie miała. W dodatku, aby udokumentować taką tezę cytuje moją książkę pt. Religia, cywilizacja, rozwój – wokół idei Jana Stachniuka bez podania stron, co pozwala wnosić, iż nie zaszła tu jakaś pomyłka tylko Krzywiec wiedział, że nie znajdzie w niej nic, co by świadczyło o rasizmie Zadrugi. Zasymulował, więc usterkę w postaci braku strony. Autor ten jak widać nadużywa zaufania czytelnika albo tak jest przekonany, że każda skrajna formacja nacjonalistyczna musi być rasistowska, iż pozwala sobie na taką dezinformację. Podobnych lapsusów w omawianej tu książce jest więcej! Jak można się domyślać obowiązuje w niej metoda, – jeśli fakty nie pasują do schematu, to tym gorzej dla faktów. Książka „Szowinizm po polsku – przypadek Romana Dmowskiego (1886-1905) „ nie wniesie wiele nowego do poruszanego w niej tematu. Natomiast można powiedzieć, że przede wszystkim generuje ona odpowiednią atmosferę. Dla typowych historyków jest zbyt zawiła i wykraczająca w swoich wywodach poza przyjętą, przynajmniej u nas w tej dyscyplinie metodę. U innych, będących w stanie śledzić wywody autora, który odwołuje się do różnych wątków pozahistorycznych, wzbudzi zapewne mieszane uczucia a może nawet i złość. Jeszcze u innych pozostawi pewien emocjonalny ślad i uczucie wsparcia, ponieważ wyznają te same „artykuły wiary”, co jej autor. Zapewne znajdą się i tacy, którzy zrażeni jej jednostronnością jeszcze raz podejmą temat dochodząc może do całkiem odmiennych wniosków. Ale też i nie jest wykluczone, że może u niektórych przyczyni się do reanimowania zamarłego już od dawna antysemityzmu. Bo jak wiadomo akcja często rodzi reakcję. Będzie to skutek mało chwalebny i zapewne nieleżący w planach autora. Grzegorz Krzywiec zamyka swoją książkę takim oto stwierdzeniem: „W potocznym myśleniu ciągle pokutującym założeniem jest uznanie, że ów komponent mentalności tradycyjnej (czytaj katolickiej – B.G.) wpływał łagodząco na brutalność uprzednio przyswojonych przesłanek naturalistycznych. Jak pokazuje doświadczenie nie tylko ubiegłego wieku, takie związki miedzy nowoczesnym nacjonalizmem a tradycyjnymi ideami, w tym także religijnymi, prowadziły raczej do brutalizacji życia publicznego, a nie na odwrót”. Trudno jest powiedzieć, jakie zjawiska ma tu na myśli Krzywiec i na jakich podstawach jest oparte takie twierdzenie? Zapewne bardziej jest to kolejna manifestacja jego przekonań niż wynik starannych analiz, które gdyby zostały przez niego dokonane musiałyby i jego doprowadzić do wniosku, że jednak to właśnie systemy zrywające z duchem cywilizacji chrześcijańskiej i bazujące na kulturach wyzutych w znacznej mierze lub w całości z pierwiastków chrześcijańskich dopuściły się niewyobrażalnych zbrodni. Uwalnianie się od wpływu chrześcijaństwa na ogół stanowiło pod tym względem rodzaj przekraczania przysłowiowego Rubikonu!

Prof. dr hab. Bogumił Grott

Grzegorz Krzywiec, „Szowinizm po polsku – przypadek Romana Dmowskiego 1886-1905” (Warszawa: Neriton-IH PAN, 2009).

Tekst ukazał się w piśmie „Politeja” wydawanym przez Uniwersytet Jagielloński

[1] R. Wapiński, „Roman Dmowski” (Lublin: Wyd. Lubelskie, 1989).

[2] K. Kawalec, „Roman Dmowski” (Wrocław: Ossolineum, 2002).

[3] A. Micewski, „Roman Dmowski” (Warszawa: „Verbum”, 1971).

[4] S. Kozicki, „Historia Ligi Narodowej”, tak charakteryzuje pierwszy etap rozwoju ideowego narodowych demokratów: „Nie wyłożyli nigdzie metody, wedle której przystąpili do poznawania praw rządzących życiem człowieka i społeczeństwa, pisma ich są jednak świadectwem, że byli empirykami, zgodnie zresztą z duchem czasu, jako wychowawcy okresu pozytywistycznego w Polsce. Nie zajmowali się oni ani badaniem początków życia społecznego na ziemi, ani jego celów ostatecznych (…). Cel był polityczny, zakresem polityka polska, zadanie na wskroś praktyczne. Było to zgodne z maksymą Comte,a: wiedzieć, aby przewidzieć celem zaradzenia”. Cyt. za: „Różne oblicza nacjonalizmów – polityka, religia, etos”, red. B. Grott (Kraków: Wyd. Nomos, 2010): s. 49.

[5] J. Bartyzel, „Szowinizm”, Encyklopedia Białych Plam, t. 17 (Radom: Polwen, 2006): s. 77. Podobnie pojęcie szowinizmu ujmuje „Słownik języka polskiego”, pod. red. M. Szymczaka, t. 3 (Warszawa: wyd. PWN 1981): s. 421.

[6] Por. A. D. Drużbacka, „Moralne oblicze kwestii żydowskiej świetle nauki św. Tomasza” (Katowice: wyd. Księgarnia i Drukarnia Akademicka 1937).

[7] B. Grott, „Rola katolicyzmu w ideologii obozu narodowego w świetle pism jego ideologów i krytyki katolickiej. Zarys problematyki badawczej”, Dzieje Najnowsze, 1980, z. 1, s. 63–94.

[8] J. Giertych, „Nacjonalizm chrześcijański” (Stuttgart: nakładem autora, 1948): s. 46.

http://sol.myslpolska.pl/

Dziedziczna monokracja Kimów Uwagę komentatorów politycznych przyciąga fakt przekazania władzy w trzecim już pokoleniu rodziny Kimów, rządzącej komunistyczną Koreą Północną, po śmierci kolejnego „Wiecznego Prezydenta”, Kim Dzong Ila. Niektórzy snują w związku z tym nawet śmiałe spekulacje o narodzinach pierwszej w dziejach dynastycznej „monarchii socjalistycznej”, co jednych bawi, innych zaś przeraża. W sumie, jak wiadomo, niewiele wiemy o tym kraju, odgraniczonym od prawie całej reszty świata barierą, której szczelność nie ma sobie chyba równych w historii. Ta szczątkowa wiedza rozpościera się niejako pomiędzy oficjalną propagandą, której oryginalność na tle innych polega na tym, że jako znów pierwsza w dziejach z pełną ostentacją głosi jawny absurd, z drugiej strony zaś składa się ona z dochodzących czasami wieści o życiu nieszczęsnych mieszkańców tego Tartaru na ziemi, które są tyleż przerażające i mrożące krew w żyłach, co ułamkowe i nieprecyzyjne. Jedno, co pewne, to to, że dokonał się i trwa tam nadal eksperyment społeczny będący jakąś potworną karykaturą (a tym jest zawsze dosłowność) idealnego Państwa Platona. Z politologicznego, a nie ideologicznego, punktu widzenia system panujący w socjalistycznej Korei jest właściwie prosty do określenia. Określa go pojęcie monokracji, a więc niemonarchicznej, czyli pozbawionej formalnych atrybutów władzy monarszej, lecz też jedynowładczej formy sprawowania rządów. Przeciwko temu można jednak podnieść obiekcję, iż zaistniałe właśnie już po raz trzeci przekazanie władzy w ręce kolejnego potomka, – Kim Dzong Una, stanowi znaczące przesunięcie od monokracji do monarchii (przynajmniej) de facto, jako że ustala się tym samym pewna „dynastyczność” oraz zasada sukcesji, co w sumie tworzy niejako „tradycję”, czyli czynnik uważany powszechnie (i słusznie) za konstytutywny dla monarchii sensu proprio. To, zatem właśnie intryguje wielu obserwatorów, i trudno się temu dziwić. Na pozór, a nawet do pewnego stopnia faktycznie, ten kierunek ewolucji zachodzi. Ród jest ten sam, przekazywanie władzy zachodzi stale już w jego obrębie, a zatem jest to już de facto dynastia. Jednak, co najmniej przedwczesne byłoby mówienie w tym wypadku o sukcesji. Przede wszystkim pojęcie to zakłada stałość i jasność reguł następstwa „tronu” (tu jednak przecież wciąż w koniecznym cudzysłowie), niekoniecznie spisanych, pierwotnie zresztą zawsze istniejących jedynie w postaci prawa zwyczajowego, lecz powszechnie znanych i zrozumiałych, analogicznie jak nakazy prawa naturalnego. Po drugie, sukcesja – w odróżnieniu od zwykłego dziedziczenia – oznacza zupełne wyłączenie arbitralności i ludzkiego woluntaryzmu, gdyż tam, gdzie jest dziedziczenie, można być też wydziedziczonym, natomiast sukcesyjność oznacza przechodzenie panowania w naturalnym porządku narodzin, bez możliwości ingerencji w to czyjejkolwiek woli. Dziedziczenie, zatem to jeszcze nie sukcesja. Jeśli porównamy te zasady dojrzałej europejskiej monarchii sukcesyjnej z tym, co możemy obserwować w Korei Płn., to widzimy różnicę zupełnie zasadniczą. Wszyscy komentatorzy łamią sobie przecież głowy pytając samych siebie, dlaczego władzę przejął młodszy syn, Kim Dzong Ila, a w związku z tym, (czyli brakiem znanych zasad), kto właściwie „za tym stoi”, kto jest władny zdecydować o tym, kto będzie następnym „Ukochanym Przywódcą”. Jeżeli zatem nawet komunistyczna Korea upodabnia się w sensie ustrojowym do monarchii, to, co najwyżej do jej archaicznej formy, gdzie już istnieje wyróżniony ród monarszy, ale o tym, który z synów czy innych krewnych przejmie władzę, decyduje wedle swego widzimisię bliżej nieokreślone, wąskie gremium. Mając z kolei na uwadze tych, których przyoblekanie się makabrycznej, czerwonej tyranii w „szatę monarchiczną” wprawia w niepokój i smutek ich szczerze monarchistyczne serca, należy zauważyć rzecz następującą. Zjawisko to w gruncie rzeczy wcale nie jest tak wyjątkowe, i w słabszej bądź mocniejszej postaci występuje w każdej formie rządu, jakiej próbowano i próbuje się nadal od czasu obalenia tej najbardziej naturalnej (w sensie zgodności z ładem rzeczy) formy, czyli tradycyjnej monarchii sukcesyjnej. Widzimy je nie tylko w ustrojach autorytarnych, półautorytarnych, totalitarnych (z tą tylko różnicą, że jeszcze nigdy żadnemu nie udało się to w trzech pokoleniach), ale nawet w republikach wszelkiego rodzaju i w demokracjach liberalnych, by wspomnieć choćby najświeższy przypadek „dynastii” Bushów (gdzie oczywiście mamy do czynienia z elekcją, ale w takim razie odpowiada to modelowi monarchii elekcyjnej, gdzie pokrewieństwo nie daje wprawdzie automatycznie następstwa, ale stanowi argument i atut). Czego to dowodzi? Otóż tego, że sam instynkt skłania nawet „rozregulowane” upadkiem monarchii społeczeństwa do poszukiwania choćby jakiejś namiastki dobrego. Lecz zarazem i w praktyce dowodzi to czegoś jeszcze innego: tego mianowicie, iż wszystko to, co mimetyczne, a nie autentycznie tradycyjne, jest zawsze, co najmniej gorsze (tak jak każda kopia od oryginału), a najczęściej złe substancjalnie. Pisał o tym już wicehrabia de Bonald: „Kiedy podli triumfują, parodiują oni społeczeństwo: mają swój rząd, swoje prawa, swoje trybunały, a nawet swoją religię i swojego boga; nadają oni prawa nieładowi, ażeby go utrwalić – oto jak głęboka i naturalna jest idea porządku”. Spostrzeżenie de Bonalda nabiera szczególnej aktualności właśnie w obliczu owej osobliwej „monarchizacji” Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej; wszakże nawet parodia religii i „boga” zachodzi w ideologii dżucze i w „cudownościach” tyczących choćby okoliczności narodzin „Wielkich Przywódców”. Monarchiści, których smuci (a co gorsza, może nawet dezorientuje) ta parodia, nie powinni wreszcie zapominać, że przecież nawet Piekło nie jest ani republiką, ani demokracją; tam też panuje jedynowładztwo szatana, noszącego nawet podwójny tytuł monarszy – Księcia Ciemności i Księcia Tego Świata; ale przecież o ile „terytorium” odpowiadające pierwszemu tytułowi pozostanie jego domeną w wieczności, o tyle roszczenie do władztwa nad drugim obszarem kiedyś zostanie ostatecznie zdezawuowane.

Jacek Bartyzel

Boże Narodzenie, czyli Święta Bożego Narodzenia W Polsce i w wielu sąsiadujących krajach święto to ma szczególny charakter – zazwyczaj jest śnieg i specyficzny, niepowtarzalny nastrój. W wielu kulturach data 25 grudnia jest znacząca przez swój szczególny charakter. Boże Narodzenie to jedno z najpiękniejszych kalendarzowych świąt i zarazem najbardziej oczekiwane, chociaż z punktu widzenia wiary nie jest najważniejsze, tu prym wiedzie Wielkanoc. Należy ono do świąt stałych i według kalendarza gregoriańskiego przypada na dzień 25 grudnia – poprzedza je wieczór i noc wigilijna, czyli czas oczekiwania. Narodziny Jezusa, a właściwie uroczyste obchodzenie tego dnia poprzedza adwent – trwający cztery tygodnie. Jest to czas oczekiwania na narodziny, czas na wiele przemyśleń i przygotowanie się do powitania Jezusa Zbawiciela.

25 grudnia w Polsce i w innych krajach W Polsce i w wielu sąsiadujących krajach święto to ma szczególny charakter – zazwyczaj jest śnieg i specyficzny, niepowtarzalny nastrój. W wielu kulturach data 25 grudnia jest znacząca – starożytni ten dzień święcili, jako czas przesilenia zimowego i następowanie zaraz po nim coraz dłuższych dni. W Rzymie to dzień poświęcony świętu boga Saturna – odbywały się Saturnalia na jego cześć, zaś w Persji w tym dniu miało miejsce święto Mitry – bóstwa słońca. Ustalenia dokładnej daty narodzin Jezusa nie znajdziemy w żadnym miejscu Biblii, ale na podstawie różnych przesłanek, na soborze w IV wieku, ustalono, że właśnie 25 grudnia jest tym radosnym dla chrześcijan dniem. Nawiązując do badań – istnieje prawdopodobieństwo pomyłki dotyczące narodzin Chrystusa. Boże Narodzenie a szczególnie Wigilia to święto rodzinne, bywa, że i ateiści je obchodzą, ze względu na jego charakterystyczne – ciepło i urok. Na święto to składa się wiele zwyczajów – część z nich ma swoje korzenie w czasach pogańskich, wiele przyszło do nas z krajów ościennych i wtopiło się w tradycję – tak jak na przykład choinka czy też życzenia bożonarodzeniowe.

Charakter świąt zależy od danej kultury Wigilia obchodzona jest uroczyście tylko w niektórych krajach – w Polsce jest to wyjątkowy wieczór, połączony z dzieleniem się opłatkiem – tego nie robi żadna inna nacja. Wigilia ma swój ustalony porządek: stół powinien być przykryty białym obrusem, pod nim wkładamy trochę sianka. Powinna się rozpocząć wraz z pierwszą gwiazdką na niebie. Na wigilijnym stole stoi pusty talerz dla zbłąkanego gościa, a kolacja składa się z 12 postnych potraw. Przed rozpoczęciem wieczerzy zebrani modlą się przez chwilę, a następnie dzielą opłatkiem składając sobie świąteczne życzenia. Po uroczystej kolacji zazwyczaj zebrani oglądają prezenty przyniesione przez Świętego Mikołaja oraz słuchają i śpiewają kolędy – piosenki powiązane z narodzinami Jezusa, wyrażające miłość i troskę o Dzieciątko. O północy tradycja nakazuje, by uczestniczyć w uroczystej Pasterce – jest to jedyna i niepowtarzalna msza w roku liturgicznym. Kościoły podobnie jak nasze domy, są na ten dzień pięknie przystrojone, ważnym ich elementem jest szopka upamiętniająca narodziny Pana Jezusa w stajence. Są one tak aranżowane, by oddawały naturalną jej wielkość. To spotyka się z uciechą głównie dzieci, a zwłaszcza znajdujące się w niej naturalnej wielkości zwierzęta.

Potrawy na wigilijnym stole Na kolacji wigilijnej konieczna jest zupa: barszcz czerwony (czysty), czasami z grubą fasolą, zupa grzybowa, zupa migdałowa, zupa rybna z kluseczkami. Dodatki do zup stanowią m.in. uszka z grzybami, łazanki, grzanki i pulpety rybne – są one zależne od rodzaju zupy. W czasie wieczerzy wigilijnej nie może również zabraknąć potraw rybnych. Najważniejsze z nich to śledzie i karp. Śledzie mogą być podawane tradycyjnie w oleju z cebulką. Karp natomiast zazwyczaj jest smażony, ale można go też przyrządzić w szarym sosie i po żydowsku. Pojawiają się także inne ryby, w galarecie, faszerowane i wedle regionalnej tradycji. Nie może zabraknąć na stole wigilijnym kapusty – w centralnej Polsce jest ona podawana z grzybami, a na przykład w górach z grochem. Pojawiają się także łazanki z kapustą, kluski z makiem, gołąbki z grzybami, a ze słodkich rzeczy kutia, łamańce, kompot z suszu, makowiec, sernik oraz piernik. Z opisu widać, że wigilia polska, chociaż postna, jest bogata w smaki i potrawy, które w wielu wypadkach są tylko w tym dniu gotowane. Wigilijny wieczór jest jedyny i niepowtarzalny. Pozostałe świąteczne dni są przedłużeniem tej radości – dużo czasu spędza się przy suto zastawionym stole, odwiedza rodzinę i znajomych.

http://www.bozenarodzenie.co

Niemieckie próby przejęcia Świnoujścia Już przy ogłaszaniu wstępnego zarysu nowego planu zagospodarowania przestrzennego Zatoki Pomorskiej, strona polska liczy się z niemieckim sprzeciwem. To, co 23 listopada polskie media określiły mianem „rozbieżności stanowisk” strony polskiej i niemieckiej w sprawie tzw. Planu Pilotażowego, dotyczącego Morskiego Planu Zagospodarowania Przestrzennego Zatoki Pomorskiej – w tym redy w Świnoujściu i toru wodnego prowadzącego do portów w Świnoujściu i Szczecinie – w ciągu najbliższych lat (między innymi powstania elektrowni wiatrowych, rozwoju portów czy uprawiania rybołówstwa), oznacza w rzeczywistości niemieckie roszczenia do polskich wód terytorialnych. Zresztą nie tylko roszczenia, ale i praktyczne działaniaw kierunku przejęcia nad nimi kontroli i naruszenia polskiej granicy morskiej. Sprawę komentuje się, jakby była nic nieznaczącym, lokalnym konfliktem pomiędzy polską a niemiecką lokalna administracją, dotyczącym zagospodarowania wód Bałtyku o długości kilometrów w rejonie Świnoujścia. Tymczasem mamy do czynienia z trwającym de facto od trzech dekad negowaniem polskiej granicy morskiej przez Niemcy, i to niezależnie od tego, czy była to znajdująca się w „bratnim sojuszu” NRD, czy zjednoczona RFN, będąca przecież „najważniejszym partnerem” Polski w UE. Sprawa naszej granicy morskiej z punktu widzenia regulacji prawnej pozostaje otwarta. Do roku 1982 tor wodny do portu w Świnoujściu i Szczecinie oraz przyległe do niego kotwicowisko nr 3 na redzie, pogłębione i wytyczone dużym nakładem pracy polskich służb hydrograficznych, nie kolidowała z granica morską między PRL a NRD, a strona niemiecka nie prowadziła na tym terenie żadnej działalności. Dopiero po Konwencji Praw Morza, przyjętej na XXV sesji plenarnej ONZ, władze NRD jednostronnie zakreśliły nowe granice swoich wód terytorialnych i morskiej strefy ekonomicznej, zawłaszczając tor wodny i kotwicowisko, wprowadzając rygory meldunkowe dla polskich okrętów pod groźbą użycia swojej marynarki wojennej. Na ten niespotykany dotychczas od czasów wojny zamach na prawo i nienaruszalność granic, polska strona – po jałowych negocjacjach na szczeblu lokalnym i centralnym (z udziałem MSZ) – zareagowała nie tylko bojkotem poleceń niemieckich, ale i, w końcu, demonstracją zbrojną przy użyciu wielu okrętów Marynarki Wojennej (ten mało znany fakt z najnowszej historii oznaczał nie mniej ni więcej, tylko faktyczne stanie na krawędzi konfliktu zbrojnego pod koniec lat 80-tych) [No patrzcie państwo, to nawet PRL potrafiło pokazać szkopom zęby... zamiast lizać im d@pę, jak III RP - admin] Po interwencji najwyższych władz państwowych obydwu stron, podpisano 22 maja 1989 dwustronna umowę pomiędzy PRL a NRD w sprawie rozgraniczenia obszarów morskich Zatoki Pomorskiej. Najważniejszym jej stwierdzeniem było, że sporne obszary nie stanowią ani szelfu kontynentalnego, ani strefy rybołówstwa i ewentualnej wyłącznej strefy ekonomicznej NRD, oraz że cały tor wodny do portu Świnoujście wraz z kotwicowiskami znajduje się albo wewnątrz wód terytorialnych PRL, albo – dotyczyło to północnej jego części – na morzu otwartym. Oznaczało to prawne uznanie pozostawienia dostępu z morza do portów w Świnoujściu i Szczecinie pod polską kontrolą. Ponieważ następcą prawnym NRD jest RFN, a PRL – RP, postanowienia umowy nie mogą być przez stronę niemiecką negowane. Wbrew tej umowie, a także wbrew traktatowi potwierdzającym granice, zawartym pomiędzy RP a RFN w listopadzie 1990 (potwierdzającym podział Zatoki Pomorskiej) i oświadczeniu niemieckiego MSZ z maja 1994, że Niemcy nie roszczą sobie praw zwierzchnich do toru wodnego i kotwicowiska, RFN w listopadzie 1994 jednostronnie włączyła część toru wodnego do polskich portów wraz z kotwicowiskiem do swojej wyłącznej strefy ekonomicznej. Dokonują tego bez żadnych konsultacji z Polską, jednostronnie i bez zapowiedzenia. Na polskie protestacyjne noty dyplomatyczne Niemcy odpowiedziały wyjątkową logiką: RFN sądziła, że wcześniejsze ustalenia dotyczą granicy państwowej, a nie strefy ekonomicznej… W odpowiedzi rząd polski w trybie pilnym, w drodze rozporządzenia, w lutym 1995, włączył wody północnego toru podejściowego i kotwicowiska nr 3 do akwenu redy portowej – czyli polskich wód terytorialnych. Mimo to już w listopadzie tego roku miała miejsce kolejna poważna prowokacja ze strony niemieckiej, która ogłosiła, że na „spornym” terenie odbędą się ćwiczenia niemieckiej marynarki wojennej. Po protestacyjnym pro-memoria rządu polskiego Niemcy, co prawda ćwiczeń nie odwołali, lecz ich też faktycznie nie przeprowadzili. Niemieckie „interwencje” i próby zawłaszczenia wód zatoki miały jednak miejsce nadal, a polskie protesty bynajmniej nie poprawiały naszej sytuacji.

W 2001 roku miał miejsce stosunkowo mało znaczący, ale wpisujący się w ciągłość niemieckich działań, epizod. Przez kilka miesięcy toczyła się mała „wojna celna” między polskimi i niemieckimi armatorami statków wolnocłowych, pływających między Świnoujściem a niemieckim Ahlbeckiem. Dopóki po Zalewie Szczecińskim i wzdłuż wybrzeża Bałtyku pływały tylko statki niemiecki, problemu nie było. Natomiast, gdy pojawiła się polska konkurencja, zaczęło dochodzić do blokowania portów niemieckich i nie wpuszczania do nich polskich statków. Pretekstem był rzekomy brak dokumentów, oraz absurdalne zarzuty, że polskie jednostki niszczą betonowe niemieckie nabrzeża… Kolejny ważny incydent miał natomiast miejsce w grudniu 2004. Podczas pogłębiania przez polską administrację północnego odcinka toru wodnego do portów (regularne pogłębianie tego sztucznego toru wodnego pozwala na wpłynięcie do portów jednostek o zanurzeniu do 20 m), wykonująca prace pogłębiarskie na zlecenie Urzędu Morskiego w Szczecinie holenderska jednostka została skontrolowana przez okręt niemieckiej straży granicznej – na polskich wodach terytorialnych [sic!!! - admin]. Kapitan, pod groźbą przejęcia statku, miał zaprzestać jakichkolwiek prac na tym akwenie. Tego samego dnia miała miejsce próba zastraszenia załogi innej pogłębiarki przez niemiecki statek wojenny, który jednak, uzyskując odpowiedź, że prace odbywają się na polskich wodach terytorialnych, odpłynął. 3 grudnia polskie MSZ wystosowało notę protestacyjną, domagając się zaprzestania ograniczania działań na polskich wodach wewnętrznych i wyjaśnienia sytuacji. Wymiana kolejnych not do niczego nie doprowadziła – strona niemiecka stwierdziła, że nadal istnieją poważne „różnice interpretacyjne”, co do umowy z 1989, natomiast strona polska odpowiedziała, że żadnych wątpliwości przy interpretacji umowy nie ma. Niemcy swego stanowiska nadal nie zmieniają. W 2005 roku ministerstwo ochrony środowiska jednostronnie, bez żadnych konsultacji z Polską, wcieliła północną część drogi wodnej wraz z kotwicowiskiem nr 3 do nowego rezerwatu przyrody „Zatoka Pomorska”, i mocą rozporządzenia zabroniono m. in. poboru i składowania urobku przy pogłębianiu i utrzymywaniu normatywnej głębokości toru wodnego, co oznaczało po prostu uniemożliwienie stronie polskiej zagwarantowania bezpiecznej żeglugi do polskich portów, a także jakiejkolwiek eksploatacji zasobów żywych i naturalnych na tym terenie. Niebezpieczne było też stwierdzenie, że Niemcy uznają postanowienia umowy z 1989 za mające zostać poddanymi „późniejszemu uregulowaniu”. W sierpniu 2006 Niemcy przeprowadzili już de facto manewry swojej marynarki na tym akwenie, prowadząc także strzelanie ostrą amunicją. Manewry odbyły się bez żadnego poinformowania władz polskich na terenie północnego toru wodnego do Świnoujścia. Tym samym doszło do poważnego zagrożenia cywilnej żeglugi: trzy polskie jednostki – promy „Gryf”, „Mikołaj Kopernik” i „Wawel” – zmuszone zostały przez niemiecki okręt wojenny do zmiany kursu. Noty protestacyjne polskiego MSZ zostały zignorowane. Również w 2006 roku polscy celnicy zostali faktycznie uprowadzeni przez niemiecki statek wycieczkowy do Niemiec, i tam aresztowani. W grudniu 2009 w nowym projekcie Planu Zagospodarowania Przestrzennego Morza Bałtyckiego rządu niemieckiego stwierdzono, że choć Niemcy nie będą na razie zgłaszać roszczeń prawnych do tego akwenu, to znajduje się on całkowicie w wyłącznej strefie ekonomicznej Niemiec. Kolejnym etapem konfliktu jest głośna sprawa gazociągu Nord Steam, uniemożliwiającego dalsze prace rozwojowe i pogłębianie podejścia z morza do Świnoujścia czy Szczecina, a tym samym wpływania większych jednostek o większym zanurzeniu. Spółka Nord Stream powoływała się przy tym wyłącznie na jednostronne niemieckie ustalenia, w tym o utworzeniu rezerwatu przyrody. Można, więc stwierdzić, że Niemcy, prowadząc długoterminowo i konsekwentnie stałą politykę wobec polsko-niemieckiej granicy morskiej, osiągnęli swój cel, skazując polskie porty (i bez niemieckiej pomocy doprowadzone przez polskie władze do upadłości), dodatkowo na marginalizację poprzez uniemożliwienie ich rozwoju czy rozbudowy. Zamknięto drogę wodną do Szczecina i Świnoujścia, blokując tym samym budowany właśnie w Świnoujściu gazoport, do którego gaz transportowany ma być właśnie wielkimi statkami. Podczas gdy Niemcy z powodzeniem realizują, więc swe plany ekonomiczne i polityczne, naruszając tym samym polską granicę morską i skazując na niebyt całe porty i miasta oraz przekreślając sensowność największej aktualnej krajowej inwestycji, która zagwarantować ma dywersyfikację dostaw i bezpieczeństwo energetyczne, u nas temat pozostaje faktycznie sprawą tabu, a jakiekolwiek informacje medialne ograniczają się do wzmianek o „rozbieżności stanowisk” w sprawie polskiego i niemieckiego planu zagospodarowania przestrzennego zatoki. Polityczna poprawność i propaganda sielankowych polsko-niemieckich stosunków i „bratniej” współpracy obu krajów w ramach UE i NATO nie pozwala, by głośno mówić o czymś tak niespotykanym w unijnej Europie, jak sprzeczne interesy narodowe i podważanie granic. Natomiast Niemcy w najlepsze wykorzystują każdą polską odpowiedź propagandowo, oskarżając Polskę o antyniemieckie fobie i podżeganie do nienawiści.

Michał Soska

Prezydencja na unijnej smyczy Z Nigelem Farage´em, przewodniczącym frakcji Europa Wolności i Demokracji w Parlamencie Europejskim, oraz Hermannem Kellym, rzecznikiem prasowym frakcji EFD w Parlamencie Europejskim, rozmawia Dawid Nahajowski.

Co zmieniło się w Unii Europejskiej dzięki polskiej prezydencji? Nigel Farage: – Prezydencje krajów członkowskich po prostu realizują kolejny etap programu prac Komisji Europejskiej, jakikolwiek by on nie był. Stwarzają pozory narodowego udziału w typowo zwodniczym stylu unijnych procedur. Hermann Kelly: – Bardzo niewiele się zmieniło. Polska prezydencja miała fasadę narodowego uczestnictwa, ale w rzeczywistości realizowała program prac Komisji Europejskiej. W Parlamencie Europejskim odbyło się bardzo wiele polskich wystaw, ale polska prezydencja nie miała zbyt wiele wpływu na ukierunkowanie polityczne UE.

Jakie błędy popełnili w tym czasie polscy politycy? N.F.: – Przede wszystkim ten sam błąd, który popełniają, odkąd dali się wciągnąć do Unii Europejskiej. Oczywiście, macie wiele korzyści – finansowanie tego, finansowanie tamtego z UE. Ale ile wydajecie na dobra importowane z Niemiec? Powiem wam, o wiele więcej! Dotacje unijne są dla porównania groszowe. Niedługo będziecie zadłużeni w niemieckich bankach jak Grecja. H.K.: – Największy błąd polegał na tym, że Polska weszła do UE. Jeżeli nadal w niej pozostanie, to pan Tusk i jego partia będą mieli status niemal niewolników Unii Europejskiej – z własnego wyboru. Byłem zdumiony słowami ministra spraw zagranicznych z Polski, który błagał o więcej niemieckiej dominacji w UE. To zadziwiające, że takie słowa padły z ust polskiego ministra.

Jak oceniają Panowie ostatni szczyt Rady Europejskiej w Brukseli? N.F.: – To mogła być specjalna gra. Słyszałem o pracach Komisji Europejskiej nad projektem traktatu, który Cameron zawetował. W gruncie rzeczy był to desperacki hazard – być może jeden z ostatnich, jakiego UE się podejmie, – ponieważ otwiera drzwi największemu płatnikowi netto do ucieczki z unii celnej. Nic podobnego dotychczas nie miało miejsca. H.K.: – To był już dziewiąty szczyt w celu ratowania euro. Spotkanie szefów rządów i głów państw Unii spowodowało poważne pęknięcie na linii kraje członkowskie UE – Wielka Brytania. Naprawdę to nie wróży dobrze przyszłości Unii Europejskiej, jako jednego podmiotu. Chciałbym przy tym zwrócić uwagę na fakt, że polska gospodarka to jedna z niewielu gospodarek w Unii Europejskiej, której stan w obecnej sytuacji jest dobry, ponieważ ma własną walutę – złotego. Polacy skorzystali na posiadaniu swojej waluty, nie są w strefie euro. Lepiej, więc trzymać się własnej waluty. Dziękuję za rozmowę.

Druga transformacja w Europie Ideologie „założycielskie" wspólnoty socjalistycznej oraz europejskiej miały identyczne konsekwencje w postaci nieustannego wzrostu wydatków i długów – pisze wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha Światowej sławy ekspert w dziedzinie przywództwa John Scherer zauważył, że "turbulencje są zwiastunem możliwości. Nie tylko z tego powodu, że dzięki nim zmiana jest możliwa, ale przede wszystkim, dlatego, że staje się ona obligatoryjna". Dziś nikt nie ma wątpliwości, że dwie unie, europejska i walutowa, w dotychczasowej postaci się skończyły. Najlepszym tego dowodem są zaproponowane zmiany zasad funkcjonowania strefy euro. Są one tak daleko idące, że w ich obliczu niektóre rządy postanowiły uzyskać zgodę swoich parlamentów. Sytuacja pod pewnymi względami jest podobna do tej sprzed ponad dwóch dekad, gdy rozpadał się blok sowiecki.

Wydatki ponad miarę Cyril Northcote Parkinson stwierdził, że "ustroje upadają nie, dlatego, że są okrutne, tylko, dlatego, że bankrutują". Kraje bloku sowieckiego po prostu zbankrutowały. Ówcześni przywódcy liczyli, że kredytami uda im się wprowadzić "innowacyjność" w gospodarce ręcznie sterowanej. Kredyty i kupowane licencje nie mogły uczynić konkurencyjnymi rządowych przedsiębiorstw poddanych reżimowi centralnego planowania, a nie rynku. Rządy osiągnęły takie zadłużenie nie tylko u zagranicznych wierzycieli, ale też u własnych obywateli, że nie można było go w żaden sposób spłacić. Przejawem schyłku reżimów systemu realnego socjalizmu było gorączkowe szukanie kolejnych kredytów oraz organizowanie niekończących się szczytów, zwanych jeszcze wtedy plenami. Wówczas też dyskutowano aż do upadku systemu o koniecznych reformach przy utrzymaniu status quo. Dzisiejsze szczyty, deklaracje bezwarunkowej obecności w strefie euro, jako żywo przypominają klimaty sprzed naszej transformacji. Wspólnym mianownikiem dla państw bloku sowieckiego oraz krajów unii państwowej i walutowej jest zadłużenie, którego nie daje się spłacić. Tak jak gospodarki poddane dyktatowi planu, tak też gospodarki rynkowe w reżimie dyrektyw wytwarzają o wiele za mało, aby pokryć wydatki rządowe i wykładniczo rosnące koszty obsługi wciąż zaciąganych długów. Ideologie, które były "założycielskie" dla wspólnoty socjalistycznej oraz europejskiej, miały identyczne konsekwencje w postaci nieustannego wzrostu wydatków i długów. Przez całe dekady gospodarki rynkowe ciągle generowały nadwyżki i miały jawnie "ujemne" bezrobocie, np. gospodarka niemiecka w latach 60 i 70 minionego wieku. Wprowadzenie w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej wspólnej polityki rolnej, czyli modelu rolnictwa rynkowego w formie a socjalistycznego w treści, miało taki sam sens i skutek jak dziś setki miliardów tzw. pomocy dla rządu w Grecji. Gospodarce rynkowej rządy zabierały całe branże i zamieniały je w miejsca "pracy chronionej" przed rachunkiem ekonomicznym. Kurczył się obszar rynku tworzący bogactwo, a powiększał administracyjnie utrzymywany ugór.

Druga fala transformacji Obecna transformacja jest rezultatem bankructwa tzw. państwa dobrobytu, tak jak poprzednia bankructwa realnego socjalizmu. Jak zauważył Tomasz Buckle, dziewiętnastowieczny historyk cywilizacji, "wojny nie przyniosły takich zniszczeń i nędzy narodom jak błędne poglądy na ekonomię". Ideologia, że urzędnicy są twórcami dobrobytu, który przydzielany jest obywatelom, skutkowała coraz większymi ingerencjami w rynkowy sektor, zmniejszając tempo przyrostu bogactwa. Różnicę między rosnącymi wydatkami rządu a dochodami budżetu pokrywano z pożyczek, zwanych dziś długiem publicznym. Ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej zastanawiali się, czy w konstytucji nie wprowadzić artykułu, który pozwalałby rządowi wydawać tylko tyle, ile będzie miał dochodów. Uznali jednak taki artykuł za zbędny, stwierdzając, że trzeba byłoby być szalonym, aby wydawać więcej, niż się ma. Dzisiejsze propozycje kanclerz Niemiec i prezydenta Francji sprowadzają się do ingerencji w suwerenny, nawet jeśli "szalony", polityczny proces przyjmowania budżetów państw narodowych. Jest to niezbity dowód na to, że obecny kryzys w strefie euro to rezultat defektu w systemach politycznych, a nie finansowych czy gospodarczych. W dzisiejszej demokracji nie ma praktycznie żadnych granic dla rządu, który zadłuża przyszłe pokolenia. Cecha ta upodabnia praktykowaną dziś demokrację do autorytarnych reżimów realnego socjalizmu.

Przywracanie normalności Życie na kredyt socjalnego państwa dobrobytu się skończyło. Trwa jego obrona pod hasłem utrzymania jedności unii walutowej. Przed bankructwem uchronić ją mają kolejne pożyczki i coraz bardziej horrendalne, nie do spłacenia i ogarnięcia, zadłużanie. Historia, zwłaszcza w przypadku bankructw, jest powtarzalna. Państwa bloku sowieckiego były bankrutami. Ich transformacja sprowadzała się do przywrócenia wolnego rynku i wolności politycznej oraz redukcji zadłużenia i socjalnych funkcji rządów. Druga transformacja w Europie będzie najprawdopodobniej zbliżona do tej pierwszej. Gospodarki krajów unijnych potrzebują uwolnienia od kosztów polityki klimatycznej, rolnej i innych, które są już dla nich nie do udźwignięcia. Nie jest to nic innego jak przywracanie normalności, którego doświadczaliśmy po latach życia w PRL. Zmienią się też bez wątpienia instytucje polityczne. Nie do utrzymania będzie władza instytucji unijnych, która nie pochodzi z demokratycznych wyborów ani nie podlega ich kontroli. Możemy wspomóc państwa strefy euro doświadczeniem z transformacji. Jest ono bezcenne, nie ma więc już potrzeby szafowania pieniędzmi polskich obywateli. W dodatku jest na wyciągnięcie ręki. Tak samo jak doświadczenie życiowe, które uczy, że przy płonącym i walącym się gmachu, jakim jest dziś euro, można się co najwyżej poparzyć, a nie ogrzać, jak uważa polski rząd. Andrzej Sadowski

Drobny rewanż za drobne świństwo? („Głos Katolicki”, Paryż, 12 grudnia 2011) Już myślałem, że „Grom” odbije swego patron, gen.Gromosława Czempińskiego z aresztu wydobywczego „niezależnej prokuratury”, ale wystarczyła piękna kaucja – podobno 1 milion złotych! – i nasz „amerykański bohater” (drugi Pułaski, psiakrew...) wyszedł na wolność. Jakoś nie dosłyszałem, kto wyłożył forsę na tę kaucję... W każdym razie „na biednego nie trafiło”. Prywatyzacja „Stoenu” to sprawa sprzed 9 lat... Coś długo „niezależna prokuratura” zbierała swe dowody, ale możliwe przecież, że dostała je całkiem niedawno. To bardziej prawdopodobne. Jeśli możemy sobie wyobrazić, że nasz bohater, wielbiony przez Amerykanów, nie mógł oprzeć się ich wdzięczności i przewerbował się w końcu – będziemy mogli wyobrazić sobie także, że nie musiało to ucieszyć ani naszych braci niemieckich, ani naszych braci rosyjskich. Jakby nie było – od dawna wspólnie pracują politycznie nad wypchnięciem Ameryki z Europy, a i historyczne resentymenty też nie są bez znaczenia: to dzięki włączeniu się Ameryki do wojny III Rzesza niemiecka (pierwsza unia europejska...) padła na pysk, a znów dzięki prezydentowi Reaganowi Rosjanom rozpadło się imperium. Jeśli w dodatku prawdą jest, że nasz bohater, jako szef UOP ostrzegał premiera Oleksego przed Ałganowem... Ho, ho! Takich rzeczy się nie zapomina... Nasz „amerykański bohater”, – co więcej – musiał narazić się niemieckim sponsorom Donalda Tuska, gdy ujawnił – czy to z nieostrożności, czy przeciwnie, w ramach nowych zadań, – że służby inspirowały powołanie Platformy Obywatelskiej. W ten sposób dyskredytował PO, która nazywana jest przez niektórych mądrych ludzi „stronnictwem pruskim”. Takich rzeczy też się nie zapomina... Wygląda na to, że sponsorzy stronnictwa pruskiego odczekali do wyborów, a wygrawszy – odwinęli się z przytupem. Trudno wyobrazić sobie, by tak doświadczony „razwiedczyk” jak nasz „amerykański bohater” przyjmował jakieś gratyfikacje nie zadbawszy o bezpieczeństwo. Nikt w końcu nie przyjmuje forsy w świetle kamer, a co dopiero „amerykański bohater”, b. razwiedczyk, generał tajnych służb... Jeśli ktoś sypnął naszego bohatera – to pewnie ci, którzy tej gratyfikacji kiedyś mu udzielili ( a „Stoen” kupiła przecież firma niemiecka...). Jest to logiczna hipoteza: „Ty nam tak, to my ci tak!”. Rzecz jasna – włos z głowy naszemu „amerykańskiemu bohaterowi” nie spadnie, jak nie spadł Mazurowi, temu „od Papały”. Nielegalny lobbing? Owszem, może powiedzieć: „Brałem pieniądze za prezentowanie racji i argumentów, przemawiających za sprzedażą „Stoenu” czy tam udziałów LOT-u. No i co z tego? To nie była żadna łapówka, bo to nie ja podejmowałem decyzję”... I co na to „niezawisły sąd? Jaki paragraf znajdzie? Żaden, a jeśli nawet – to niezbyt surowy. Chyba, że bezwzględny Niemiec dostarczył dowodu, iż nasz „amerykański bohater” odpalił dolę decydentowi, ówczesnemu ministrowi skarbu, albo komuś jeszcze wyżej. Mocno w to wątpię: takiego dowodu, jako narzędzia szantażu bezwzględny Niemiec nie udostępniłby polskiej prokuraturze, sam spożytkowałby go lepiej... Skończy się, więc tylko kompromitacją naszego „amerykańskiego bohatera” w oczach części opinii publicznej, czymś na kształt poważnego ostrzeżenia i podcięcia finansowych skrzydeł, zgrania mu zaufania, jakim tu czy tam się cieszył, dzięki czemu zarabiał na cygaro, szklaneczkę whisky i paliwo do mercedesa. No, ale – „na biednego nie trafiło”, a poza tym – taki fachowiec zawsze znajdzie zajęcie. Jeśli je w ogóle straci... Ale sprawa naszego „amerykańskiego bohatera” wpisuje się i w inny kontekst: przesilenia, ku któremu zmierza projekt polityczny zwany Unią Europejską. To przesilenie przybierze postać albo rozpadu projektu ( w sferze euro pozostaną Niemcy, Francja – aż sama zbankrutuje? – i Benelux), albo, przeciwnie, postać wzmocnienia niemieckiej kontroli politycznej nad obszarem UE. Niemiecki projekt poddawania budżetów krajów unijnych ścisłej kontroli, wspierany póki, co przez Francję to właściwie projekt całkowicie niemieckiej już Europy, w której siła Francji spoczywać będzie na głowicach atomowych, których nie mają jeszcze Niemcy, ale wobec Niemiec słaba to siła, jako że wojna nuklearna w Europie zachodniej wymyka się najbujniejszej nawet wyobraźni politycznej. Mimo niektórych optymistycznych komentarzy, wieszczących śmierć strefy euro i rozpad UE – sądzę pesymistycznie, że jednak Niemcy i ich francuski „paputczik” narzucą UE swoje rozwiązanie. Ocenę te opieram na stopniu degeneracji demokracji zachodnich, jako samodzielnych systemów państwowych, nacechowanych Traktatem Lizbońskim. Inna to rzecz, jak długo Europa unijna znosić będzie twardą niemiecką hegemonię realizowaną tym razem miękkimi środkami. A cierpliwości i metodyki Niemcom odmówić nie sposób. Jeśli zważyć nadto, że w Rosji, (z którą zawsze mogą pohandlować granicą stref wpływów...) znajdują strategicznego partnera – niemiecka Unia Europejska z wielkim prawdopodobieństwem wyłoni się z obecnego unijnego przesilenia. W okresie takich przesileń służby są aktywizowane, więc czyszczenie i polskiego gruntu z wpływów sił niekoniecznie zachwyconych perspektywą UE pod wyłącznie niemiecką ręką nie dziwi. I to jest chyba też kontekst afery naszego „amerykańskiego bohatera”. A poza tym ta sensacja „przykrywa” – podobnie jak kolejna odsłona afer w PZPN – postępującą w kraju drożyznę, bezrobocie i społeczne niezadowolenie.

Marian Miszalski

Sztandarowo zły kredyt Zamrozimy część swoich rezerw walutowych, wystawiając złotego na atak spekulacyjny, aby pomóc krajom eurostrefy taniej wyjść z długów – wynika z informacji szefa NBP Marka Belki na temat planowanej pożyczki dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego. W ocenie ekonomistów, pożyczka ta spowoduje, że Polska będzie płacić więcej za własne długi.

- Pożyczka Narodowego Banku Polskiego dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie zmniejszy polskich rezerw walutowych, ale spowoduje zmniejszenie ich płynności, czyli ich zamrożenie – przyznał prezes NBP Marek Belka w odpowiedzi na pytania posłów sejmowej komisji finansów. Zmniejszenie płynności rezerw oznacza, że NBP będzie miał ograniczone możliwości interweniowania w obronie złotego. Kredyt dla MFW ma być udzielony na kilka lat.

– Żeby utrzymać właściwą strukturę rezerw, będziemy musieli sprzedać część papierów długoterminowych i kupić w to miejsce krótkoterminowe. Krótko mówiąc, zamiast papierów francuskich będziemy mieli papiery MFW – powiedział szef NBP. Belka przyznał, że kredyt dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego będzie bardzo nisko oprocentowany, zaledwie kilka, kilkanaście punktów bazowych powyżej stopy LIBOR, ale zapewnił, że „tyle samo mamy z lokat krótkoterminowych”.

– Nie byłbym tego taki pewny. Porównanie z oprocentowaniem lokat może pokazać, że kredyt dla MFW jest dla nas bardzo niekorzystny – skomentował słowa prezesa jeden z członków Rady Polityki Pieniężnej, zastrzegając anonimowość. Belka powiedział, że kwota pożyczki – 6 mld euro – wyliczona została na podstawie naszego udziału w Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Zapewnił, iż te pieniądze zostaną przez MFW zwrócone. Rząd musi jednak zadbać, aby była to bezpośrednia pożyczka dla MFW, najlepiej na konto ogólnych zasobów Funduszu, a nie na rzecz jakiegoś funduszu powierniczego.

- Międzynarodowy Fundusz Walutowy jest najbardziej wiarygodnym kredytobiorcą na świecie. Jeśli zbankrutuje, to cały świat zbankrutuje i żadne lokaty nie miałyby wtedy sensu – oznajmił Belka. Wyjaśnił, że MFW jest „producentem papierowego złota”, tj. może w razie potrzeby wyemitować tzw. SDR-y (środki oparte na specjalnych prawach ciągnienia), które w normalnych warunkach można wymienić na każdą walutę. Ponadto MFW korzysta z prawa pierwszeństwa na liście wierzycieli zadłużonych krajów, tzn. pożyczka z MFW jest zwracana przez ewentualnego bankruta w pierwszej kolejności, przed innymi wierzytelnościami. Belka zapewnił, że pieniądze z pożyczek banków centralnych dla MFW nie trafią do krajów bankrutów, tj. Grecji, Portugalii i Irlandii.

– Decyzja o udziale Polski w programie dwustronnych pożyczek banków centralnych dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego jest decyzją polityczną rządu, która wynika ze strategii uczestnictwa w Unii Europejskiej. NBP nie ocenia zasadności politycznych strategii, może tylko ocenić, czy decyzja nie niesie niebezpieczeństwa dla polskiej gospodarki – powiedział Belka.

– Rezerwy walutowe muszą mieć dużą płynność, aby mogły zabezpieczać złotego i być w każdej chwili użyte do interwencji w jego obronie, tymczasem to, co chce zrobić rząd i na co godzi się NBP, to zablokowanie części rezerw na kilka lat, czyli zmniejszenie płynności. Zasadne jest w tej sytuacji pytanie: w takim razie, po co utrzymujemy od kilku lat elastyczną linię kredytową z Międzynarodowego Funduszu Walutowego w celu zwiększenia płynności rezerw, płacąc za nią setki milionów złotych rocznie? – komentuje wypowiedź Belki były doradca prezesa NBP śp. Sławomira Skrzypka dr Cezary Mech. – Albo jesteśmy pożyczającym, albo pożyczkodawcą, na coś trzeba się zdecydować – podkreśla. Najprostszym rozwiązaniem byłoby, zdaniem eksperta, zrezygnować z części elastycznej linii kredytowej z MFW na rzecz krajów potrzebujących pomocy, zamiast udzielać pożyczki z własnych rezerw.

Blokada rezerw

- Dlaczego mamy robić prezenty bogatszym od nas krajom? Przecież istota tej operacji polega na tym, że Polska, jako kraj uznany za ryzykowny, który emituje obligacje, płacąc oprocentowanie porównywalne do zadłużonych krajów peryferyjnych euro, pożycza MFW środki dla krajów euro na znikomy procent. A wszystko po to, aby bogatsze od nas państwa strefy euro mniej płaciły za swoje obligacje dłużne, bogate kraje wierzycielskie zaś odzyskały zyskowne inwestycje. Tylko, że my wtedy zapłacimy więcej za swoje długi. Rentowność naszych obligacji długo- i krótkoterminowych jest rekordowo wysoka. Czy nie lepiej w pierwszej kolejności obniżyć koszt zaciągania długu sobie, a nie innym? – pyta dr Mech.

Polska opinia publiczna jest mocno zbulwersowana faktem, że polskie rezerwy walutowe mają służyć obniżeniu deficytu innych krajów.

– Normalna praktyka amerykańskiego Fed, Banku Anglii oraz EBC polega na tym, że skupują one obligacje własnych krajów w celu obniżenia ich kosztów (wbrew temu, co niektórzy sądzą, EBC ma prawo skupować obligacje eurostrefy, gdy zachodzi potrzeba zwiększenia płynności na rynku obligacji, i wydał już na to około 200 mld euro). My tymczasem zapisaliśmy sobie w Konstytucji, że Narodowy Bank Polski nie ma prawa inwestować w nasze obligacje i redukcję naszego własnego deficytu. Skutek? Płacimy większe odsetki na rzecz inwestorów zagranicznych! – zauważa dr Mech.

Nocne lokaty EBC właśnie wczoraj pożyczył 553 bankom europejskim ogromną kwotę 489 mld euro, oprocentowaną na zaledwie 1 proc., na trzy lata, żeby mogły inwestować w obligacje zagrożonych krajów. Banki na tym znakomicie zarobią, zważywszy na wysoką rentowność tych papierów. EBC pożyczył jednocześnie 33 mld dolarów na 14 dni oraz 29,7 mld euro na 98 dni.

– Czy przy takich kwotach 6 mld euro więcej czy mniej to dla EBC problem? Jaki jest sens wykładania tej kwoty przez Polskę? – pyta Mech. Na świecie jest dzisiaj niebezpiecznie. – Wspomniane banki europejskie nie ufają sobie nawzajem, więc co noc lokują łącznie do 251 mld euro w Europejskim Banku Centralnym, żeby środki te były bezpieczne. Tymczasem rząd polski wraz z NBP, zamiast dbać o nasze bezpieczeństwo, ściąga niebezpieczeństwo na naszą głowę – uważa finansista. W polskiej debacie sprawą kluczową powinno być, aby uznano, że dłużnik i wierzyciel ponoszą odpowiedzialność za swoje zobowiązania. – Dłużnik powinien je spłacić, a jeśli wierzyciel pożyczył mu zbyt wiele, to na własną odpowiedzialność, i także powinien ponieść konsekwencje. Nie jest rolą Polski redukowanie ryzyka kredytowego krajów bogatych – podkreśla Cezary Mech. Małgorzata Goss

Ostateczny dowód na cynizm Jacka Rostowskiego Na 380 mln zł dla Polaków nie możemy sobie pozwolić. Stać nas za to na 600 mln zł rocznie dla Greków i Włochów. Prof. Krzysztof Rybiński wyliczył, że pożyczka dla krajów strefy euro będzie nas kosztować 600 ml zł rocznie, czyli w sumie 2 mld zł (pożyczka ma być na ok. 3 lata) w postaci utraconych korzyści, bo tyle moglibyśmy zarobić, gdybyśmy ulokowali te pieniądze na rynkowych warunkach np. w obligacjach. Pożyczamy, bo „stać nas” podsumował na konferencji prasowej minister Rostowski. W tym samym czasie rząd likwiduje możliwość uniknięcia płacenia podatku Belki (dzięki tzw. lokatom jednodniowym), który przyniesie budżetowi...380 mln zł rocznie. Gdybyśmy, więc nie robili zrzutki na bankrutujące kraje strefy euro, to Polacy mogliby przez kolejne 5 lat mieć możliwość niepłacenia podatku Belki. To o tyle istotne, że przy inflacji dochodzącej do 5 proc., po zapłaceniu podatku Belki większość z nas będzie tracić na trzymaniu pieniędzy w banku. Podsumujmy filozofię ministra Rostowskiego: na 600 mln zł rocznie prezentu dla Greków i Włochów stać nas, na 380 mln zł dla Polaków nie możemy sobie pozwolić. Aleksander Piński

TRZY PROCENT PRAWDY Od wczoraj nie milkną dyskusje na temat wyników ekshumacji ciała Ś.P Zbigniewa Wassermana, które w sposób jednoznaczny pokazały skalę zafałszowań dokumentacji medycznej dotyczącej ofiar tragedii smoleńskiej. Z wnioskiem o ponowne badania wystąpiła rodzina zmarłego, po tym, jak odkryto, iż Rosjanie opisali w dokumentacji sekcyjnej narządy wewnętrzne, których minister Wasserman był pozbawiony w wyniku operacji 20 lat przed śmiercią. Można by rzec, iż minister nawet po śmierci działa na rzecz prawdy, bo bez tej rosyjskiej „oszybki” dotyczącej jego osoby, do ekshumacji by zapewne nie doszło, gdyż opór instytucji państwa polskiego był i jest ogromny. Należy też przypomnieć, że pochówek ofiar narodowej tragedii odbył się ze złamaniem prawa polskiego, gdyż nie dokonano otwarcia trumien i nie przeprowadzono sekcji zwłok. Co gorsze rodziny ofiar w chwili pogrzebów często nie dysponowały jeszcze aktami zgonów swoich bliskich, co było rażącym naruszeniem litery prawa i nie ma drugiego takiego precedensu w historii cywilizowanych krajów. Już po katastrofie mieliśmy do czynienia ze zdumiewającą uległością polskiej prokuratury i władz, w kwestii zakazu otwierania trumien przywożonych z Rosji. Jak wyjaśniał wówczas rzecznik prokuratury wojskowej, strona polska musiała respektować w tym zakresie rosyjską jurysdykcję na terenie Rzeczypospolitej. Dlaczego musiała tego wyjaśnić nie raczył. W dniu wczorajszym ujawniono wyniki sekcji zwłok Zbigniewa Wassermana, co było poprzedzone wzbudzającą niepokój informacją na jednym z portali, iż na ciele zmarłego odkryto ślady materiałów wybuchowych. Ta zadziwiająca koincydencja publikacji tej informacji, uzyskanej w tzw drugim obiegu oraz prezentacji wyników sekcji, zastanawia i rodzi pytania. Czy osoba pisząca na portalu NE o tym szokującym fakcie miała rzeczywiście nieoficjalnie potwierdzoną informację? Jeżeli nie ma ta informacja potwierdzenia w rzeczywistości, to, dlaczego prokuratura zdecydowała się zareagować natychmiast, by uciąć wszelkie spekulacje?

Trzeba tu dodać, że prokuratura uczyniła to wyjątkowo nieudolnie, gdyż komunikat zawierał w zasadzie same ogólniki, z których odbiorca miał wywnioskować, że zasadniczo zarówno rosyjscy, jak i polscy naukowcy doszli do podobnych wniosków, a różnice nie dotyczą zasadniczych kwestii. Czy tak jest w istocie? W wiadomościach o godzinie 12.00 w radiu RMF podano informację, iż wyniki sekcji polskie i rosyjskiej zgadzają się zaledwie w trzech procentach, a rozbiezności są gigantyczne.

Trzy procent prawdy, reszta to kłamstwo. Zbieżna jest tylko tożsamość osoby i ogólnie sformułowane obrażenia wielonarządowe, do których doszło na skutek katastrofy. W rosyjskiej dokumentacji nie napisano o zmianach pośmiertnych, które mogły wskazać na czas zgonu, nie opisano w ogóle czynników, które spowodowały takie a nie inne uszkodzenia poszczególnych narządów wewnętrznych. Sekcje są zbieżne w trzech procentach, co jest skandalem miedzynarodowym, którego żadne gładkie słowa i uspokajające oświadczenia nie zmienią. Takie fałszerstwo jest zagrożone karą więzienia. Co ciekawe, w wynikach sekcji zwłok Z. Wassermana nie ma w ogóle mowy o materiach wybuchowych. Dlatego też córka zmarłego oświadczyła, iż będzie się domagała dodatkowych analiz. Czy zatem można z całą pewnością uznać, że śladów materiałów wybuchowych rzeczywiście nie odnaleziono, czy tę kwestię, z uwagi na „dobro” śledztwa, sprytnie pominięto? Czy informator dziennikarza z NE mógł mieć jednak rację? Trudno orzec, jednak póki co nie można tej informacji całkowicie odrzucać. W tym kontekście przypominam sobie równie szokujące informacje, które przekazał kilka miesięcy temu Jan Pospieszalski, twierdząc, iż są w stu procentach prawdziwe. Mianowicie chodzi o nagrania z czarnych skrzynek, które zostały oddanie do analiz IES w Krakowie. Po wielu miesiącach badań ludzie pracujący nad tymi nagraniami mieli stwierdzić, iż nagrania są pocięte i bezczelnie zmanipulowane. Czy w to też mam nie wierzyć? A czy ktokolwiek zaprzeczył tym doniesieniom? Dlaczego do dnia dzisiejszego IES nie chce wydać końcowej ekspertyzy, choć badania zakończył dawno temu? Dlaczego komisja Millera nie uzyskała końcowej ekspertyzy z Krakowa, a posiłkowała się ekspertyzą z KGP? Czy godna pochwały postawa naukowców z IES, zaprawionych w walce z kłamstwem katyńskim,nie spowodowała czasem konsternacji w kręgach rządowych i nie przesądziła o tym, że sekcję zwłok Z. Wassermana przeprowadzono we Wrocławiu, a nie w Krakowie? Sapienti sat!!!

http://www.rmf24.pl/fakty/polska/news-gigantyczne-rozbieznosci-w-dokumentach-ws-sekcji-zwlok,nId,423224

Martynka

Sprawa Macierewicza: kto wspiera prokuraturę Prokurator, który chce postawić zarzuty Antoniemu Macierewiczowi, jest w stałym kontakcie z urzędnikami prezydenta Bronisława Komorowskiego. Ustaliliśmy, że prezydent bezprawnie podpisuje wszystkie wnioski o zwolnienie członków komisji weryfikacyjnej z tajemnicy państwowej. Prokurator Krzysztof Kuciński, bo o nim mowa, przyszedł do pracy w Prokuraturze Apelacyjnej w Warszawie w 2009 r., gdy szefem Prokuratury Krajowej był Edward Zalewski, były PRL-owski prokurator. Dzięki Bronisławowi Komorowskiemu Zalewski został szefem Krajowej Rady Prokuratury i jest całkowicie oddany prezydentowi. Ustaliliśmy, że prokurator Kuciński jest delegowany do PA w Warszawie z płockiej Prokuratury Okręgowej, co oznacza, że w każdej chwili można go odwołać na poprzednie stanowisko, co z kolei wiąże się z utratą części wynagrodzenia.

- Delegowanie prokuratorów jest wygodnym „trzymaniem”, ponieważ mimo niezależności prokuratury szeregowi prokuratorzy są podporządkowani tym, którym zawdzięczają awans – mówi nam warszawski prokurator. Warszawskich prokuratorów nie dziwi niespotykane zaangażowanie prezydenta w śledztwo dotyczące Antoniego Macierewicza.

- Komorowski nigdy nie zapomniał Macierewiczowi raportu z weryfikacji WSI i rozwiązania tych służb. Przecież tylko Komorowski głosował przeciw rozwiązaniu WSI i jako poseł był zainteresowany treścią tajnego aneksu z raportu w weryfikacji WSI. Są na ten temat zeznania – dodaje nasz rozmówca. O zaangażowaniu Komorowskiego w sprawę Antoniego Macierewicza świadczy fakt, że podpisuje on wniosku prokuratury o zwolnienie z tajemnicy państwowej członków komisji weryfikacyjnej.

- Jedynie organ wytwarzający informację objętą klauzulą tajemnicy państwowej jest uprawniony do jej zdjęcia - mówi nam dr Ryszard Piotrowski, konstytucjonalista. Oznacza to, że tylko szefowie komisji weryfikacyjnej mogą zwolnić członków komisji z tajemnicy państwowej, do których prokuratura się jednak nie zwróciła. Prokurator Kuciński chce postawić zarzuty posłowi PiS, mimo, że wygrał on niemal wszystkie procesy, które mu wytoczono po publikacji Raportu z weryfikacji WSI. Co ciekawe, w procesach, które dotyczyły tych samych spraw, Ministerstwo Obrony Narodowej poddawało się walkowerem i zawierało ugody. W wyniku tych decyzji Skarb Państwa stracił setki tysięcy złotych. O takim sposobie zakończenia spraw zadecydował były już szef MON Bogdan Klich (PO), który dziś jest pierwszym krytykiem Antoniego Macierewicza. Dotychczas Antoni Macierewicz wygrał prawomocnie procesy m.in. z Janem Wejchertem, b. członkiem zarządu Orlenu Krzysztofem Kluzkiem, b. współpracownikiem WSI w handlu bronią Edmundem Ochnio oraz Marcinem Krzyżychą, b. dyrektorem biura Senatu RP. Sąd uznał, że Macierewicz miał prawo publikować te informacje. Dorota Kania, Maciej Marosz

Dorota Kania o harcownikach ze służb W Afganistanie zginęło pięciu polskich żołnierzy – to najtragiczniejszy bilans naszego stacjonowania w tym kraju. Na usta ciśnie się pytanie: gdzie była Służba Kontrwywiadu Wojskowego, która ma ochraniać naszych żołnierzy na misjach? Gdzie komunikat szefa SKW gen. Janusza Noska, który generalskie szlify dostał za służbę w SKW? Prorządowe media mają spory problem – nie można już (tak jak kilka lat temu) za fatalną pracę SKW obarczać Antoniego Macierewicza i PiS, bo od pięciu lat ta służba jest w rękach PO. Służby powstałej w miejsce Wojskowych Służb Informacyjnych, które – jak mówi były marszałek Sejmu Ludwik Dorn – „były organizacją przestępczą, którą należało wypalić ogniem i mieczem”. Przypominam o tym, ponieważ po rozwiązaniu WSI w 2007 r. byli żołnierze mówili o „dewastacji służb” i „ujawnieniu agentów pracujących dla WSI”. Ferowali wyroki, że to PiS i twórca SKW Antoni Macierewicz „zdemolowali służby”, które w rzeczywistości nie robiły prawie nic. Służby, których szefowie zostali wyszkoleni przez sowiecki komunistyczny wywiad wojskowy GRU. Tak jak np. Marek Dukaczewski, który wciąż bryluje w prorządowych mediach. Dorota Kania

Są naciski na członków komisji weryfikacyjnej Członkowie komisji weryfikacyjnej WSI są wzywani na przesłuchania w prokuraturze, gdzie przedstawiane jest im zwolnienie z tajemnicy państwowej podpisane przez premiera Tuska i prezydenta Komorowskiego – mówi w rozmowie z portalem Niezależna.pl poseł Marek Opioła, były członek komisji weryfikacyjnej. Na konferencji prasowej w Sejmie posłowie PiS nawiązali do przyjętej wczoraj uchwały, w której władze Prawa i Sprawiedliwości wyrażają swój stanowczy sprzeciw wobec prób pociągnięcia do odpowiedzialności karnej posła Antoniego Macierewicza. Ponadto poseł Marek Opioła ujawnił, że członkowie komisji weryfikacyjnej WSI są przeświadczeni o tym, iż na Prokuratora Generalnego wywierany jest wpływ w celu odebrania immunitetu Antoniemu Macierewiczowi. Wzywani są też oni przez prokuraturę na przesłuchania, gdzie przedstawiane jest im zwolnienie z tajemnicy państwowej podpisane przez premiera Tuska i prezydenta Komorowskiego.

- Zgodnie z prawem z zwolnić z tajemnicy może jedynie przewodniczący komisji. Ani prezydent, ani premier nie mają takiej mocy – podkreśla w rozmowie z portalem Niezależna.pl poseł Marek Opioła. Poseł Prawa i Sprawiedliwości i były członek komisji weryfikacyjnej przypomina, że członkowie komisji dysponowali pełnym dostępem do materiałów operacyjnych Wojskowych Służb Informacyjnych i w swojej pracy cechowali się niezależnością.

- To jedyny przypadek od 1990 r., kiedy osoby spoza służb specjalnych mają pełny dostęp do materiałów operacyjnych wojskowych służb specjalnych. Zostało to zrobione po to, aby w sposób rzetelny i niezależny można było zweryfikować oświadczenia składane przez żołnierzy – podkreśla w rozmowie z portalem Niezależna.pl poseł Opioła. Były członek komisji weryfikacyjnej WSI skierował już do Prokuratora Generalnego w tej sprawie pismo z uzasadnieniem, z którego wynika, że na mocy ustawy o ochronie informacji niejawnych (art. 4 ust. 2) nie można zwolnić z tajemnicy państwowej osoby, która taką tajemnicę posiada, w trybie domniemania.

- Dziwi mnie, że w tym momencie ta sprawa ma miejsce i jest tak ponaglana. Członkowie komisji weryfikacyjnej, którzy są wzywani do prokuratury, otwarcie mówią już o naciskach – tłumaczy poseł Marek Opioła. Piotr Łuczuk

LIST DO ŚWIĘTEGO MIKOŁAJA Wczoraj Rzepa opublikowała mój list do Świętego Mikołaja:

Kochany Święty Mikołaju! Nikt Cię chyba nie prosi, żebyś przyniósł mu pod choinkę trochę rozumu, bo to jedyna rzecz, której Pan Bóg nikomu nie poskąpił, a nawet rozdał w nadmiarze – nikt się przecież nie skarży, że mu go brakuje. Ja Cię jednak o niego poprosić muszę. Chciałbym, bowiem zrozumieć tych wszystkich mądrych ludzi, którzy mają tytuły profesorskie i to ze skomplikowanej ekonomii, a nie z prostego prawa. W moim małym rozumku – jak mówił Kubuś Puchatek – nie mieści się, jak można wypłukać złoto z powietrza, a oni to wiedzą. Piszą na przykład, że „w rzeczywistości MFW na podstawie swojego kapitału pożycza z rynku wielokrotność tej kwoty, (czyli 200 mld euro, które państwa UE mają mu „udostępnić”) a jej przekazanie zwiększyłoby o połowę jego zdolności pożyczkowe”. Potrafią, więc pożyczyć innym pieniążki, – których sami nie mają. To znaczy troszkę mają, – ale jeszcze większe mają długi, – więc mi się wydaje, że to tak, jakby ich nie mieli. No, bo jak mam pożyczyć Kaziowi 200 (choćby nie miliardów tylko złotych), z 400, które pożyczyłem od Stacha, skoro Franiowi jestem winien jeszcze 800? Adam Smith pisał, że: „to, co jest roztropnością w prywatnym życiu każdej rodziny, nie może być szaleństwem w życiu wielkiego królestwa”. Ale to chyba nie może być prawdą, skoro ci wszyscy mądrzy ludzie, którzy tak ciężko pracują, żeby uratować nas przed strasznym kryzysem, mówią, że ekonomia rządzi się innymi prawami. Jak się ich pytam, jakimi, to ciągle słyszę, że „to jest skomplikowane” i że „prosto wytłumaczyć to się nie da? Więc chciałbym mieć tyle rozumu, co oni, żeby jednak móc ich zrozumieć. Słyszałem od jednego takiego profesora, że musimy mieć u nas takie samie pieniążki, jakie inni mają. Wtedy będziemy się szybciej rozwijać i nie będziemy musieli się męczyć jadąc za granicę żeby ceny przeliczać. Z tym przeliczaniem to ja jakoś daję sobie radę, ale jak jadę na narty tam gdzie jest taka wielka góra, która nazywa się Matterhorn, to płacę innymi pieniążkami i nie mogę zrozumieć, dlaczego oni są tacy bogaci, choć nie mają tych dobrych pieniążków, dzięki którym my będziemy mogli się szybciej rozwijać. A jak jadą gdzieś nad morze, – bo morza to u siebie nie mają – to też muszą przeliczać. I nie mogę zrozumieć, dlaczego niektórzy są tak wstrętni, że nie chcą wydrukować więcej tych dobrych pieniążków, żeby tyle biednych dzieci na całym świecie nie głodowało? Nie stać ich, żeby wydrukować więcej? To ja bym chętnie pozwolił żeby to tym biednym wymienili pieniążki na te lepsze. Ale ja nic nie rozumiem. Gwiazdowski

Kto w Polsce pracuje? Ciekawe wnioski płynące z nudnych raportów Od czasu do czasu warto sobie wejść na stronę www.stat.gov.pl, czyli odwiedzić internetowo Główny Urząd Statystyczny, by pooglądać ostatnie dane. Co prawda media komentują wiele raportów o gospodarce, ale najczęściej podają jedną liczbę, a komentarz żyje jeden dzień. Tymczasem dzieje się wiele ciekawych lub niepokojących rzeczy, o których warto pamiętać. Spójrzmy na raport o rynku pracy w III kw. 2011 roku opublikowany w końcu listopada. To Badanie Aktywności Ekonomicznej Ludności (BAEL), które jest opracowane na podstawie ankiet przeprowadzonych w 55 tysiącach gospodarstw domowych. Po pierwsze warto zwrócić uwagę, że w III kw. pracowało według szacunków prawie 16,3 mln Polaków (w pełnym i niepełnym wymiarze czasu). To najwięcej w historii Polski. Ale warto też zauważyć, że liczba zatrudnionych mężczyzn przekroczyła 9 mln (wzrost w ciągu roku o ponad 100 tysięcy), a liczba zatrudnionych kobiet spadła w ciągu roku o 50 tysięcy (do 7,3 mln). Zatem wzrost gospodarczy w minionym roku ma taką strukturę, że generuje „męskie” miejsca pracy, a niszczy „kobiece”. Z innego raportu GUS wynika, że najwięcej miejsc pracy powstało w budownictwie (w ciągu roku wzrost o 8 proc.), a ubyło w górnictwie i administracji publicznej liczonej łącznie z ZUS i obroną narodową (w ciągu roku spadek o 2 proc.). To pierwszy od dwudziestu lat spadek zatrudnienia w administracji, być może zwalniają głównie kobiety, na przykład wysyłając je na emeryturę, do której mają prawo wcześniej. Hipotezę tę potwierdza fakt, że zatrudnienie w sektorze publicznym spadło w ciągu roku o 150 tysięcy, a w prywatnym wzrosło o ponad 200 tysięcy (pewno były też prywatyzacje, które wpłynęły na te dane). Ale być może prawdziwa jest inna hipoteza, mówiąca o tym, że mężczyźni poszli do pracy na budowach, nieźle zarabiają, a kobiety zostały w domach, piorąc, gotując i prasując. Taką hipotezę wspierają dane pokazujące, że liczba osób biernych zawodowo (niezainteresowanych pracą) z powodu obowiązków domowych wzrosła w ciągu roku o 80 tysięcy. GUS nie podał, czy dotyczy to przede wszystkim kobiet, ale można tak przypuszczać (wiem, że teraz się narażam wojującym feministkom, ale co tam).

W ciągu tego roku liczba zatrudnionych mężczyzn wzrosła o 100 tys., a zatrudnionych kobiet spadła o 50 tys. Co pochłania kobiece miejsca pracy? Drugą ważną kategorią na rynku pracy poza zatrudnieniem jest aktywność zawodowa, która mierzy tych wszystkich, którzy chcą pracować, bez względu na to, czy robią to, czy nie. I tu znowu na początek mamy dobrą wiadomość, aktywność zawodowa w Polsce osiągnęła maksimum dwudziestolecia. Aż 56,4 proc. osób w wieku 15 – 64 lata chce pracować. Ale znowu średnie kryją prawdę. Okazuje się, że chęć pracy wzrosła w ciągu roku wyłącznie w grupie wiekowej 45 lat i więcej, a we wszystkich pozostałych spadła, w tym w grupie 15 – 24 lata znacznie. Być może coraz więcej młodzieży decyduje się na studia lub na wyjazdy za granicę, chociaż nie potwierdzają tego dane mówiące, że coraz mniej osób wskazuje naukę, jako przyczynę bierności zawodowej. Aktywność zawodowa w tej grupie wiekowej na poziomie 1/3 jest bardzo niska. Jak widać, Polska w 2011 roku to nie jest kraj dla ludzi młodych. Ale prawdziwy dramat dotyczy osób, które mają tylko podstawowe lub gimnazjalne wykształcenie, wśród nich tylko 20 proc. jest zainteresowanych pracą, i jest to mniejsza część niż 2 i 3 lata temu. Płynie z tego jeden mocny wniosek, powiedzenie „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera” należy wysłać do lamusa. Jeżeli ktoś nie dociągnie z sukcesem do matury, to na 80 proc. zostanie klientem pomocy społecznej. Byleby tylko nie dostosować poziomu matury w dół, poziom edukacji trzeba podciągnąć w górę w słabych szkołach i dla słabych osób. Mamy zresztą nową regułę 80/20, bo wśród osób z wyższym wykształceniem aż 80 proc. chce pracować. Kolejne dane dotyczą bezrobocia. Jest niezwykle niepokojące, że pomimo znaczącego 4-procentowego wzrostu gospodarczego w latach 2010 i 2011 liczba bezrobotnych stale rośnie, po skoku o 220 tysięcy w 2010 roku, wzrosła o kolejne 50 tysięcy w 2011 roku. I znowu średnia kryje prawdę, bo liczba bezrobotnych mężczyzn zmalała o 25 tysięcy, a bezrobotnych kobiet wzrosła o 75 tysięcy. Przyrost bezrobocia dokonał się w całości na wsi. Nie czytam prasy matrymonialnej, ale zgaduję, że mamy wysyp ofert w stylu: porządna kobieta ze wsi pozna porządnego mężczyznę z miasta. Nasila się problem bezrobocia długoterminowego, ponad rok bez pracy było już 530 tysięcy osób, to sto tysięcy więcej niż rok temu. Jak pokazałem powyżej, z jednego, pozornie nudnego raportu GUS, można wycisnąć sporo ciekawej wiedzy o rynku pracy w Polsce. Rybiński

Czy 2 miliardy złotych to dużo? I trochę o bankowych szczurach. Wczoraj dowiedzieliśmy się, że pożyczka NBP dla Włoch za pośrednictwem MFW będzie oprocentowana blisko zera i będzie na 2-3 lata. Rezerwy dewizowe inwestuje się długoterminowo, obecnie można je ulokować w obligacje rządów USA lub Niemiec na około 2 proc. (w obligacje 10 letnie). Pożyczka dla Włoch to około 30 mld złotych, 2 procent od tego to 600 milionów złotych, przez trzy lata to prawie 2 mld złotych. Tyle mniej więcej wyniosą utracone odsetki, jeżeli pożyczymy pieniądze MFW. Ponadto rząd USA spłaca długi z podatków swoich obywateli, rząd Niemiec także, a MFW, z czego? Z kredytów spłaconych przez tych, którzy pożyczyli od MFW. A czy Włosi spłacą te kredyty? Rynki uważają, że nie jest to wysoce prawdopodobne i pożyczają Włochom pieniądze po 7 procent rocznie. Polak to potrafi zrobić dobry biznes. Stracimy 2 mld złotych na odsetkach, narażamy się na utrat ę części z 30 mld złotych. No, ale to decyzja polityczna, jak powiedział prezes NBP. Jacy politycy, takie decyzje. Wola narodu. Wczoraj ECB wpompował prawie 500 mld euro w system bankowy w strefie euro. Banki bały się utraty płynności w przyszłym roku i wolały zbudować potężną poduszkę płynnościową. Niektórzy liczą, że teraz za te pieniądze będą kupować obligacje Włoch i Hiszpanii. Czas pokaże. Moim zdaniem tego popytu nie będzie, z wielu powodów. Czeka nas ratingowa bazooka, banki dążą do ograniczenia rozmiaru bilansów i ostatnie kwartały wszystkie banki zachowały się jak szczury, uciekając z krajów południa Europy jak z tonących okrętów. Okręty toną coraz szybciej, (co pokazują dane makro), czy ktoś widział szczura jak wraca na tonący okręt. Nie wróci, nawet jak zobaczy pół kilo zółtego sera. Rybiński

Ostrzeżenie dla Tuska: powinien to poważnie przemyśleć Projekt „unii gospodarczej”, rozesłany przez Hermana Van Rompuya do europejskich stolic wyraźnie zaznacza, iż odnosi się głównie do strefy euro. Pod wpływem Węgrów wprowadzono punkt sugerujący, iż pozostałe kraje będą zobowiązane do jego przestrzegania dopiero po przyjęciu euro. To racjonalne: ścieżka przygotowująca gospodarki naszego regionu do ewentualnego przyjęcia w przyszłości euro wymaga, bowiem rozwoju w sferze realnej. I stworzenia struktury gospodarczej posiadającej potencjał trwałego rozwoju. Także konieczna (i kosztowna) walka z osłabieniem własnej waluty (i spekulacjami) wymaga pozostawienia nadwyżek finansowych w kraju. W tym samym kierunku idą ostatnie sugestie Międzynarodowego Funduszu Walutowego, aby nie naruszać pod żadnym pozorem niezależności banków narodowych. A także, aby skoncentrować się na tworzeniu własnych strategii walki z kryzysem, bo w każdym kraju mechanizmy produkujące deficyty są odmienne. To istotny zwrot, który powinien być wzięty pod uwagę także w sporach toczonych w naszych kręgach rządowych. Tuska zamach na niezależność NBP (przez polityczne deklaracje, co do sposobu wykorzystania jego nadwyżki), a także niedostateczne koncentrowanie się na naszych własnych dylematach rozwojowych został – pośrednio – skrytykowany. Nowe sugestie MFW wydają się raczej popierać stanowisko prezesa NBP Belki – chodzi m.in. o „repolonizację” (wykup) udziałów w obcych bankach, aby zapobiec spekulacjom i transferom kapitału. Także ostrożniejsze od Tuska stanowisko min. Rostowskiego, iż zrzucimy się na fundusz stabilizacyjny, tylko, jeżeli będzie miał szansę zadziałać, wydaje się być racjonalne. Choć jego sugestie o wykorzystaniu nadwyżki NBP do wykupu długu Polski są strategicznie mniej korzystne niż to, co proponuje Belka. Agencja ratingowa Fitch w swoim oświadczeniu z 17 grudnia (a więc już po szczycie i po Van Rompuyu) stwierdziła, iż obniżenie wiarygodności sześciu gospodarek strefy euro jest nieuchronne, bo z powodów technicznych (wysokość zrzutki) i politycznych spójny plan jest poza zasięgiem regionu. Europejski Bank Centralny dodał, iż nie rozszerzy programu wykupu obligacji emitowanych przez poszczególne kraje. Ale także, – że emisja euro obligacji nie zakończy kryzysu. Wniosek z powyższego jest jeden: elastyczne, zróżnicowane w każdym kraju, zgodne z charakterem wyzwań własnego typu i fazy rozwoju, (chodzi o instytucjonalne modele kapitalizmu i lokalne przyczyny deficytów) działania poszczególnych rządów są kluczowe. Więcej wolności, lokalnych innowacji i zróżnicowanych strategii zgodnych z interesem narodowym, to nowa podstawa walki z kryzysem. Sugestie dalszego usztywniania Unii, federalizacji, ujednolicenia (i cyniczne sugestie, że zwiększy to „demokrację” w UE) zostały, jak się wydaje, poddane w wątpliwość przez europejski biznes i międzynarodowe instytucje finansowe. Rząd Tuska powinien to wziąć pod uwagę i poważnie (i zgodnie z interesem kraju) przemyśleć metody walki z kryzysem. Bo to rozwój sfery materialnej, a nie – kreatywna księgowość i polityczne deklaracje na wyrost i w ciemno – są kluczem do budowania europejskiej pozycji Polski. Jadwiga Staniszkis

EBC „pod choinkę” dało 553 europejskim bankom €483 mld na 1%!!! Gdy analizujemy inwestycje Niemiec w dług krajów peryferyjnych strefy euro to we wszystkich zwiększył się on od 2003 r. równo o dziesięć punktów procentowych z 20% do ok. 30% wskazując, że w polityce Niemiec nie ma przypadkowych działań EBC udzieliło dzisiaj rekordowej trzyletniej pożyczki 553 europejskim bankom na rekordową kwotę €489,19 mld. Ponadto jak podaje Bloomberg ECB pożyczyło jednocześnie 33 mld dolarów na 14 dni, jak i €29,7 mld na okres 98 dni. Jest to wyjątkowe wsparcie dla sektora, u którego w przyszłym roku zapotrzebowanie na refinansowanie środków wzrasta aż o 35% i jak szacuje Financial Times w artykule Tracy Alloway „Demand for ECB loans rises to €489bn” wynosi w sumie €720 mld: „The region’s lenders have about €720bn worth of bonds due to mature next year”. Jak podaje w WSJ Tom Fairless i David Cottle „ECB Sees Record Refinancing Demand”akcja EBC stała się niezbędna w sytuacji braku środków na refinansowanie długu połączonego z pogarszającym się brakiem zaufania między instytucjami finansowymi skutkującymi jednoczesnym powiększaniem sumy lokat, jakie one jednocześnie umieszczają w EBC. Skala jednoczesnych lokat jest rekordowa, gdyż przekracza już kwoty ćwierć biliona euro: Liczenie na to, że bez naprawienia fundamentów nieefektywności strefy euro uda się uniknąć kryzysu na wielką skalę jest zadziwiającym fenomenem. Zgoda Niemiec na skup obligacji krajów-dłużników przez EBC w zamian za dyscyplinę budżetową i spłacanie przez te kraje długów – może jedynie sztucznie chwilowo podtrzymywać obniżone rentowności długu. Jednak nie usuwa źródła kryzysu, którym będzie wieloletnia bolesność społeczna procesów recesyjnych, którą wymusza ślepy fiskalizm, jaki i wiszący nad rynkiem nierozwiązany kryzys części instytucji finansowych, którym pozwolono na przeistoczenie się w piramidy finansowe. Zeszłotygodniowy Financial Times w artykule “Daubts over ECB move to boost bond sales” rozprawia się z ostatnim pomysłem zwiększenia możliwości skupu długu krajów peryfeeryjnych strefy euro poprzez odnowienie trzyletniej linii kredytowej dla banków. Jak uważa Tracy Alloway linia kredytowa, która dzisiaj została uruchomiona może okazać swoją ułomność. Wprawdzie poprzednia linia z 2009 r. była w połowie wykorzystana przez banki na finansowanie zadłużenia głównie krajów peryferyjnych Włoch i Grecji, jednak obecnie liczenie na to, że banki będą chciały wykorzystać środki do „carry trade” na długu państw mogą się nie do końca się ziścić. O ile poprzednio możliwość uzyskania środków po cenie 1% i przeznaczenie na wyżej oprocentowane inwestycje uznawane, jako bez ryzyka, dawało bankom możliwość prostego zarobku, o tyle obecnie w sytuacji realnej niewypłacalności banki są zmuszone do redukcji swojego zaangażowania w krajach peryferyjnych, a podjęcie tej gry to jak podwojenie stawki w pokera. Wydaje się że tego spostrzeżenia nie umniejsza również pomoc jaką istnienie linii EBC odegrało we wczorajszym sukcesie emisji długu Hiszpanii. W sytuacji oczekiwania, że dzisiejsza linia może przekroczyć zakładane wielkości nastąpił spadek rentowności emitowanych hiszpańskich papierów skarbowych do poziomu 1,735% z rekordowych 5,11% trzymiesięcznych 22 listopada, jak i 2,435% z 5,227%. Banki ograniczają ekspozycję sukcesywnie i zgodnie z wyliczeniami Societe Generale zmniejszyły swoją ekspozycję z 497 mld euro do 455 mld euro w 2011 roku do końca września. O zakresie tej redukcji wspomina również Stephen Fidler i David Enrich w artykule Wall Street Journal „Ties That Bound Europe Now Fraying” ukazując, że zaczynając od marca 2010 r. a kończąc pod koniec września 18 największych banków z Niemiec, Francji, Holandii i Austrii zmniejszyło swoje zaangażowanie w obligacjach Włoch, Hiszpanii, Portugalii, Irlandii i Grecji z ok. 240 mld euro do ok. 130 mld euro. Przy czym co charakterystyczne prawie cała redukcja była efektem wycofania się banków niemieckich. Dlatego nie dziwi fakt, że prezydent Sarkozy sugerował, że banki powinny wykorzystać nową linię w EBC dla wsparcia swoich rządów, jak i postanowień szczytu europejskiego mówiących o zaniechaniu nacisku na banki w celu poniesienia kosztów swoich błędów w ocenie kredytobiorców. I to, mimo, że podstawy do tego są gdyż jak wylicza cytowany artykuł wartość rynkowa dziesięciolatek krajów peryferyjnych kształtuje się na poziomie od ok. 90% ich wartości księgowej („face value”) w przypadku Włoch, 80% Irlandii, 50% Portugalii i zaledwie ok. 20% Grecji. Co charakterystyczne, gdy patrzymy na inwestycje Niemieckie w długu wymienionych krajów peryferyjnych (w tym i Hiszpanii) strefy euro to we wszystkich zwiększył się on od 2003 r. o dziesięć punktów procentowych z 20% do ok. 30%. W tym kontekście dziwi, dlaczego w Polsce uznaje się za normalne, że wierzyciele, korzystając z dominującej pozycji, wyznaczają post factum żyrantów, i każą im odpowiadać za cudze długi. Ten z gruntu niesprawiedliwy proceder, aby państwa biedne spłacały długi za bogate kraje eurostrefy, czy też refinansowały ich błędne inwestycje odpowiedziały właściwie jedynie Bułgaria i Wlk. Brytania. Wlk. Brytania uchyliła się przed znaczącym wsparciem MFW, mimo, że jest krajem bogatym UE ograniczając zakres wsparcia do max. 10 mld funtów, w miejsce oczekiwanych 30-50 mld euro. W artykule Financial Times „Cameron rules out putting extra €30bn into IMF” George Parker, Elizabeth Rigby i Kiran Staceyw wprost piszą: „In preparatory talks ahead of the summit, eurozone ministers are said to have pencilled in a British contribution of between €30bn and €50bn.” “Mr Cameron has said told MPs he does not expect to go above the £10bn”. Jednocześnie stwierdzając, że prowadzi to do wyjątkowo niedyplomatycznych uwag ze strony prezydenta Sarkozego, który posuwa się nawet do publicznych stwierdzeń ze premier Wlk. Brytanii zachowuje się jak uparte dziecko (“obstinate kid”). A szef Banku Centralnego Francji Christian Noyer posuwa się do stwierdzeń, że rating to powinien być obniżony ale Wlk. Brytanii, a nie Francji. Hugh Carnegy w artykule FT „Britain should be downgraded says Noyer”: “the agencies should begin by downgrading the triple A rating of Britain, which “has bigger deficits, more debt, higher inflation, less growth than us and where credit is shrinking.” Odpowiedzią na te zarzuty jest samoocena premiera Davida Camerona opublikowana w Financial Times’ie „A three-pronged plan to revive Britain’s economy”. W tej wypowiedzi podkreślił on fakt, że koszty długu niemałego, gdyż spowodowanego wysokim deficytem, najwyższym w G20, wynoszą 2,5% i są ponad dwukrotnie niższe niż w Hiszpanii i Włoszech, jak i fakt, że Wlk. Brytania cieszy najwyższym ratingiem AAA. Dodajmy właśnie polityka monetarna pozwalająca na interwencję Banku Centralnego w celu obniżenia kosztów obsługi długu obniża jego koszty, jak i ryzyko wywiązania się z tego obowiązku. Nie przejmują się też spadkiem wartości funta jak i wzrostem inflacji pozwalającej zredukować nierównowagi spowodowane przedkryzysowym przeszacowaniem niektórych aktywów jak zwiększeniem możliwości eksportowych generujących zapotrzebowanie na pracę w kraju. Jak tak te cytowane w artykule premiera Camerona w postaci właśnie podpisanej umowy eksportowej na kwotę 1,4 mld funtów, jak i fakt, że w zeszłym roku eksport do dwóch kluczowych kolosów gospodarczych wzrósł o 20% do Indii i aż o 40% do Chin. Dlatego w polskiej debacie kluczowym jest, aby uznano, że dłużnik i wierzyciel ponoszą odpowiedzialność za swoje zobowiązania. Dłużnik powinien je spłacić, ale jeśli wierzyciel pożyczył mu zbyt wiele – to na własną odpowiedzialność i także powinien ponieść konsekwencje. Nie jest rolą Polski redukowanie ryzyka kredytowego krajów bogatych, w sytuacji, gdy samemu pozyskuje się środki na wysoki procent. O czym pisze Richard Barley w artykule “Poland Can Weather Euro-Zone Storm” podkreślając, że nasz kraj jest zagrożony ucieczką kapitału w sytuacji, kiedy “Zagranica ma obecnie 31% obligacji krajowych, dwa razy wyższy udział w porównaniu z przed dwoma laty.” Cezary Mech

Tajnych agentów wymyśliła "Wyborcza" Z Markiem Pasionkiem, prokuratorem Naczelnej Prokuratury Wojskowej, rozmawia Anna Ambroziak Trzeba było ponad pół roku, żeby prokuratura powszechna oczyściła Pana z zarzutów dotyczących ujawnienia tajemnicy śledztwa smoleńskiego. - Rzeczywiście, od chwili zawieszenia mnie w czynnościach i rozpoczęcia postępowania w mojej sprawie upłynęło już ponad sześć miesięcy. Dla mnie był to bardzo trudny czas. Po tym steku bzdur i inwektyw, jakie przeczytałem na swój temat, mogę powiedzieć, że nie był to najszczęśliwszy okres w moim życiu - zarówno zawodowym, jak i prywatnym. Tym niemniej z cierpliwością i spokojem oczekiwałem na końcową decyzję prokuratury powszechnej, która tą sprawą się zajmowała. Kontent jestem z takiego rozstrzygnięcia, aczkolwiek muszę zaznaczyć, że oczekiwałem takiej decyzji, ponieważ jestem w pełni świadom tego, jakie działania w ramach nadzoru nad śledztwem przedsięwziąłem. I wówczas, i dziś moja ocena się nie zmieniła. Nie widzę w moich działaniach żadnych symptomów zachowania, które naruszałyby prawo. Nie ukrywam więc swego zadowolenia z takiej decyzji prokuratury. Ale nie powinienem i nie mogę odnosić się do zarzutów, jakie mi postawiono ze względu na mające rozpocząć się postępowanie dyscyplinarne. Na początku tego miesiąca rzecznik dyscyplinarny Naczelnej Prokuratury Wojskowej skierował do sądu dyscyplinarnego w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej wniosek o ukaranie mnie za przewinienia dyscyplinarne. Nie znam materiału dowodowego, jaki zebrała prokuratura powszechna, ale może być tak, że zarzuty te będą podobne. A więc te rzekome nieuprawnione kontakty z dziennikarzami, przekazywanie informacji ze śledztwa, które powziąłem, nadzorując to postępowanie, złożenie fałszywych zeznań, w których miałem zaprzeczać telefonicznym kontaktom z dziennikarzami, a także to nieszczęsne spotkanie w ambasadzie amerykańskiej, podczas którego miałem przekazać moim rozmówcom informacje ze śledztwa. Tematycznie te dwa postępowania: prokuratorskie i dyscyplinarne, przynajmniej w jakiejś fazie dotyczą tych samych zagadnień. Postępowanie dyscyplinarne toczyć się będzie w formule niejawnej, stąd mój komentarz do tych zarzutów nie jest wskazany, mógłby rodzić odpowiedzialność dyscyplinarną, a nawet karną.
Jakie są w tej sytuacji Pańskie szanse na powrót do śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej? - Nie wiem, czy były jakieś inne motywy i cele niż te oficjalne, które znam z uzasadnienia decyzji, które przyświecały podjęciu tak drastycznych kroków, jakim - przynajmniej w moim rozumieniu - było zawieszenie mnie w wykonywaniu obowiązków służbowych. Tym niemniej ta decyzja spowodowała, że nadzór nad śledztwem w sprawie katastrofy smoleńskiej został mi zabrany. Ostatnio odwołano mnie z funkcji zastępcy szefa Oddziału do Spraw Przestępczości Zorganizowanej w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej i usunięty z tego oddziału. W tej sytuacji raczej nie przewiduję możliwości powrotu do nadzoru nad śledztwem smoleńskim. Dzisiaj wykonują go już inni prokuratorzy. Aczkolwiek właściwym adresatem tego pytania winni być moi przełożeni.
Czyli naczelny prokurator wojskowy gen. Krzysztof Parulski, który w czerwcu zawiesił Pana w tych czynnościach? - Prokurator Parulski jest formalnie przełożonym wszystkich prokuratorów wojskowych jednostek organizacyjnych prokuratury, w tym również mojej skromnej osoby. To on decydowałby, jakie zadania ewentualnie bym wykonywał w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej. W dalszym ciągu jestem jednak zawieszony w czynnościach, pomimo skierowania wniosku do sądu dyscyplinarnego, i w zasadzie do zakończenia postępowania. Zebranie całości materiału dowodowego przez rzecznika dyscyplinarnego nie zmieniło mimo wszystko oceny sądu dyscyplinarnego, który poinformował mnie, że zawieszenie jest aktualne i jest kontynuowane.
Kiedy powierzono Panu nadzór nad śledztwem smoleńskim? - Praktycznie nadzór ten objąłem w dniu 5 maja 2010 roku, czyli niemal miesiąc po zdarzeniu.
Po odsunięciu Pana od śledztwa pojawiły się domysły, jakoby pozostawał Pan w ostrym konflikcie z gen. Parulskim? - Proszę pozwolić, że moje relacje, w jakich pozostaję z moim przełożonym, pozostawię dla siebie. Nie będę na ten temat publicznie się wypowiadał. Zresztą wątpię, czy to ma jakieś znaczenie - to nie tego rodzaju zarzuty zostały mi postawione.
Decyzję o odsunięciu Pana od nadzorowania śledztwa smoleńskiego gen. Parulski podjął bez wiedzy prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta. - Dowiedziałem się o tym z prasy, po kilku dniach od mojego zawieszenia.
Odwoływał się Pan od decyzji prokuratora Parulskiego, ale prokurator Seremet tego nie uwzględnił i zawieszenie utrzymał. Jaka była argumentacja prokuratora generalnego? - Skorzystałem na etapie postępowania wstępnego ze wszystkich przysługujących mi środków odwoławczych. Odwołałem się od bazowej decyzji po zawieszeniu mnie w czynnościach służbowych, jak również odwołałem się od decyzji przedłużającej mi to zawieszenie. W obu wypadkach nieskutecznie. Obie decyzje zostały utrzymane w mocy. Pan prokurator generalny miał prawo do zajęcia takiego stanowiska i chociaż było ono dla mnie niekorzystne, musiałem zaakceptować to rozstrzygnięcie. To była decyzja ostateczna na tym etapie, nie pozostawała mi żadna droga odwoławcza.
Prokuratura wypowiedziała się wtedy, że sam fakt spotykania się z przedstawicielami obcych państw, zwłaszcza takich, które są w tym samym sojuszu co Polska, nie jest jeszcze powodem do negatywnej oceny, a raczej to, co mogło się wydarzyć podczas tych spotkań, ale to wymaga wyjaśnienia. - Potwierdzam to wszystko. W uzasadnieniu decyzji prokuratora generalnego są takie fragmenty. Co do tego spotkania, to chciałbym jedynie nadmienić, że nie było to spotkanie z tajnymi agentami wywiadu amerykańskiego, ale z oficjalnymi przedstawicielami służb amerykańskich. O szczegółach oczywiście nie mogę mówić. Ale stanowisko w tej sprawie zajęła prokuratura powszechna, zgromadziła dowody, jak sądzę - przesłuchała uczestników spotkania. Chciałbym też podkreślić, że ja tego faktu nigdy nie ukrywałem. Co do spotkania w ambasadzie, to rzeczywiście chodziło o przekazanie informacji. Tyle, że to nie ja przekazywałem informacje ze śledztwa Amerykanom, ale to od nich oczekiwałem pewnych informacji. To taka subtelna, ale istotna różnica.
Ma Pan na myśli zdjęcia satelitarne z dnia katastrofy? - Nie tylko. Zresztą w tej sprawie został skierowany przez prokuraturę oficjalny wniosek o pomoc prawną do Departamentu Sprawiedliwości USA. We wniosku znalazło się, więc to, o czym ja rozmawiałem.
Podobno jednym z powodów odsunięcia Pana od śledztwa było to, że był Pan przekonany, co do tego, iż zebrane materiały dowodowe pozwalają na przedstawienie zarzutów m.in. ministrowi obrony narodowej Bogdanowi Klichowi, jako jednej z osób odpowiedzialnych za organizację lotu rządowego Tu-154M 10 kwietnia 2010 r. do Smoleńska. - Bardzo mi przykro, ale tej okoliczności nie mogę skomentować. Prokuratura cywilna prowadzi wyłączone przez prokuraturę wojskową śledztwo dotyczące ewentualnej odpowiedzialności osób cywilnych, co do przygotowania i organizacji lotów z 7 i 10 kwietnia. Prokuratorzy wyrażą własny pogląd w tej sprawie.
Na początku naszej rozmowy mówił Pan o inwektywach, jakie Pana dotykają. Co Pan miał na myśli?
- Chodzi mi o komentarze internautów, jakie pojawiły się w związku z zaistniałą sytuacją. Przez szacunek dla pani i dla siebie nie będę ich cytował. Nie obyło się bez oskarżania mnie o zdradę stanu, pisano, że trzeba mnie powiesić, wysłać na szafot, zesłać na Sybir, że jestem informatorem PiS itp.
I "Naszego Dziennika"... - Ponieważ zbliżają się święta Bożego Narodzenia, pozwolę sobie powiedzieć, że w obliczu tego szczególnego dnia nie tyle wybaczam te oczywiste przekłamania i manipulacje, jakie pojawiły się w artykule skreślonym piórem poznańskiego dziennikarza "Gazety Wyborczej", a który prawdziwe informacje zawierał właściwie w tej części, która dotyczyła moich danych personalnych. W pozostałym zakresie to decyzja prokuratury powszechnej dała świadectwo temu, jak rzetelny był to materiał prasowy. Nie oczekuję słowa przepraszam od dziennikarza, zresztą pewnie bym się go nie doczekał. Ale zasugerowałbym panu dziennikarzowi, żeby ostrożniej dobierał swoich informatorów i bardziej profesjonalnie weryfikował uzyskane informacje. Chyba, że świadomie wziął udział w takiej medialnej ustawce. Ten artykuł wywołał, bowiem określony efekt, pokazał opinii publicznej, że materiał dowodowy wskazuje na to, iż byłem informatorem takich prawicowych tytułów, jak "Nasz Dziennik" i "Rzeczpospolita". Otrzymałem podobno aż kilkadziesiąt telefonów od dziennikarzy "Naszego Dziennika"... Powiem tak: naiwnością jest sądzić, że dziennikarze śledczy siedzą za biurkiem i spokojnie oczekują na telefony od prokuratorów, m.in. od prokuratora Pasionka. Jestem przekonany, co do tego, że mają swoje znakomite źródła informacji. Niekoniecznie ich źródłem musi być prokurator Marek Pasionek. Podczas wykonywania nadzoru nad śledztwem na bieżąco zapoznawałem się z artykułami prasowymi, jakie się wówczas pojawiały. Przyznam, że "Nasz Dziennik" pisał dużo i kompetentnie na temat katastrofy. A prawda jest taka, że pierwszy telefon od redaktora "Naszego Dziennika" otrzymałem po moim zawieszeniu, z prośbą o zweryfikowanie tej prasowej informacji. Chciałbym tu podkreślić, że w katastrofie smoleńskiej zginęli nie tylko posłowie PiS. Zginęli tam ludzie, których osobiście znałem i z którymi współpracowałem. To była katastrofa ogólnonarodowa, jej wyjaśnienie leży - moim skromnym zdaniem - nie tylko w interesie posłów PiS, ale po prostu Polaków. Jeżeli chciałem coś uczynić w tym kierunku, by przybliżyć nas do prawdy, to nie robiłem tego w interesie jakiegokolwiek ugrupowania politycznego, ale w interesie nas wszystkich, Polaków.
Z inicjatywy posłów Prawa i Sprawiedliwości zostało zwołane jedyne posiedzenie sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka poświęcone Pańskiej sprawie. Nie było nikogo z prokuratury wojskowej i generalnej. - Nie zostałem zaproszony na to spotkanie. Dowiedziałem się o nim po fakcie. Prokurator generalny nie ma obowiązku stawać na takie komisje.
Szef komisji Ryszard Kalisz powinien Pana zaprosić? - To kwestia dobrej woli. Uważam, że warto, by posłowie poznali wersję tej drugiej strony - standardem i uczciwością byłoby to, gdyby zapoznano się z argumentami obu stron.
- Jak ocenia Pan postępowanie prokuratury w śledztwie smoleńskim? - Powiem tylko tyle: zespół prowadzący postępowanie w Wojskowej Prokuraturze Okręgowej w Warszawie to zespół ludzi stosunkowo młodych, ale głęboko zaangażowanych. Do czasu, gdy nadzorowałem to śledztwo, tak właśnie mogę ocenić ich działania - jako nacechowane przede wszystkim chęcią wyjaśnienia wielu okoliczności tej tragedii. Ale cóż - bazowali i bazują nie tylko na materiałach przez siebie wytworzonych, ale także na materiałach, które spływają z Federacji Rosyjskiej. Z ostatnich doniesień medialnych wynika, że nasi śledczy są usatysfakcjonowani pobytem w Smoleńsku i w Moskwie. Na pewno prokuratorzy prowadzący śledztwo w tej sprawie zrobią wszystko, co w ich mocy. Ale istnieją też pewne okoliczności obiektywne, musi być dostęp do dowodów. Pozostaje pomoc prawna - zawsze oczywiście może przebiegać lepiej. Mówiąc kolokwialnie - widzę, że coś drgnęło: chodzi m.in. o kolejne wyjazdy prokuratorów. Czy jednak wystarczająco? Pytanie pozostaje otwarte.
Ale prokuratura do dziś nie dysponuje dowodami rzeczowymi jak oryginały rejestratorów, wrak etc. Czy wystarczą wyjazdy do Smoleńska i Moskwy? - Są pewne działania, zdarzenia, których nie da się odtworzyć ani powtórzyć w dalszym toku postępowania. Fakty są, jakie są.
Jak oceni Pan fakt, że w zespole biegłych powołanych przez prokuraturę nie znalazł się żaden ekspert z komisji Jerzego Millera? - A czy pani oczekuje ode mnie, abym zdementował ewentualną tezę, że jest to wotum nieufności dla ustaleń tej komisji? Być może jest to chęć dążenia do świeżego spojrzenia na sprawę? To byłoby dla mnie zrozumiałe. Krąg osób mających specjalistyczną wiedzę na temat katastrof lotniczych jest mimo wszystko ograniczony. Jest sztuką znaleźć w naszym kraju grono osób kompetentnych. Rozumiem, że jakąś część tych osób zagospodarował już wcześniej minister Jerzy Miller. Jeśli mimo to zdołano zgromadzić 16 osób posiadających taką wiedzę, to chyba bardzo dobrze.
Do tej pory nie wypowiadał się Pan w mediach, zdecydował się Pan jednak na rozmowę z "Naszym Dziennikiem". Dlaczego? - Nie wypowiadałem się z racji proceduralnych - trwało śledztwo w prokuraturze powszechnej. Trwa postępowanie dyscyplinarne. Dlaczego dzisiaj? Myślę, że decyzja prokuratury powszechnej zamknęła pewien etap, stąd to krótkie podsumowanie. Dziękuję za rozmowę.

Fed ratuje Europę, czyli banki z USA Swapy walutowe banków centralnych są chwilową ulgą dla kontrahentów amerykańskich instytucji finansowych. Niestety, ta tymczasowa pożyczka nie zlikwiduje problemu zadłużenia państw Europy — może tylko odsunąć w czasie to, co nieuniknione. „Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy krok do przodu!” Ten cytat to doskonałe podsumowanie sytuacji, w jakiej znalazły się europejskie banki pod koniec listopada, gdy Rezerwa Federalna w porozumieniu z innymi bankami centralnymi obniżyła koszt dolarowych swapów płynnościowych o 50 punktów bazowych.

Swapy, czyli tańszy dolar Wyjaśnijmy, że swapy walutowe banków centralnych (central bank liquidity swaps) utworzono w grudniu 2007 roku, w najostrzejszej fazie kryzysu finansowego. Istnieją różne rodzaje swapów, jednak najbardziej ogólnie ten instrument da się określić, jako kontraktowe zobowiązanie dwóch stron do wymiany określonych środków, a po upływie ściśle zdefiniowanego czasu ich zwrotu po ustalonej cenie. W telegraficznym skrócie: umowa między Fed a innymi bankami centralnymi (Bank of England, Bank of Japan, EBC i Swiss National Bank) polega na tym, że wobec braku dolarów (o tym za chwilę) na europejskim rynku Fed umożliwia ich wymianę po kursie rynkowym za inną walutę, (przy czym nie musi to być waluta rodzima banku centralnego będącego klientem Fed). Po upływie pewnego czasu (7 lub 84 dni) dochodzi do transakcji odwrotnej, w wyniku, której Fed odzyskuje dolary, a bank centralny będący tu klientem odzyskuje swój walutowy zastaw, płacąc jeszcze Systemowi Rezerwy Federalnej ryczałtową (lub — jak kto woli — haircut) premię naliczaną od wysokości tegoż zastawu (także obciętą do 12% z dotychczasowych 20%). Dotychczas do tego kosztu dochodziła opłata ustalana według wysokości stopy overnight indexed swap (OIS) + 100 punktów bazowych (bps). Ostatnią decyzją Fed obniżył tę stopę o 50 bps — do poziomu OIS + 50 bps. Waluty banków centralnych nie opuszczają fizycznie Europy; zostają tylko przeniesione na konta Fed w tych bankach centralnych. Te środki są nieoprocentowane, a Fed nie może nimi w żaden sposób obracać. Podobnie ma się rzecz z dolarami (znajdują się na kontach banków centralnych w Fed), z tym, że banki centralne mogą je pożyczyć innym podmiotom, na czele z bankami komercyjnymi. Jak widać, na tym poziomie pozornie nie ma żadnej kreacji dodatkowego pieniądza. Możemy pytać tylko o dwie sprawy: Po pierwsze, skąd Fed bierze pieniądze (wiadomo, że Rezerwa Federalna sama ustala ich cenę, jednak ich rezerwy może zdobyć w zasadzie dwiema metodami – interweniując na rynku, co przecież kosztuje, oraz kreując dolary ex nihilo)? Po drugie, dlaczego ma się opłacać pożyczanie ich znajdującej się w poważnych tarapatach Europie taniej niż amerykańskim bankom komercyjnym? Chwileczkę — przerwie uważniejszy Czytelnik — na pewno taniej? Odpowiem: owszem. Otóż amerykańskie banki mogą skorzystać z okna dyskontowego Fed, płacąc 0,75%, podczas gdy te europejskie banki komercyjne, które w ofercie z 6 grudnia 2011 roku skorzystały z okna dyskontowego Europejskiego Banku Centralnego, zapłaciły za ten interes jedynie 0,59% (przy stopie OIS równej 9 bps). Jeszcze 9 listopada EBC oferował dolary za 1,09%. Nawet wliczając w te ceny 12-procentową premię dla Fed pobieraną przy zwrocie środków, można ocenić, że pożyczanie dolarów jest nadzwyczaj korzystne. Na zerohedge.com znajdziemy porównanie ofert umożliwiających pozyskanie środków dolarowych. Dowiemy się, że opierające się na swapach Fedu oferty banków centralnych stały się najbardziej dochodową metodą pozyskania dolarów na rynku. Pożyczka EBC to — wliczając premię — koszt około 1,08% (różnie dla różnych banków). Dla porównania: walutowy swap bazowy (cross-currency basis swap – CBS) kosztuje — o ile za fundusze euro płacimy stopę LIBOR — około 1,71%, a za CBS przy środkach euro uzyskanych za stopę repo EBC zapłacimy 1,48%. Dotychczas zgłoszenie się banku komercyjnego po dolarowy mające swoje źródło w swapach walutowych banków centralnych stygmatyzowało tę instytucję, oznaczało, bowiem, że nie może ona pozyskać dolarów po odpowiednio niskiej cenie. Jednak przy takiej skali obniżki banki porzuciły obawy o swoją reputację i ochoczo korzystają z oferty EBC.

Dolarowe kłopoty Europy Trzeba zauważyć, że decyzja Fed o obniżeniu ceny swapów walutowych banków centralnych przychodzi niemal w ostatniej chwili. Koszty uzyskania dolara na rynku rosły w ostatnich miesiącach dramatycznie, dobijając praktycznie do poziomu z lat 2007 i 2008. Tę sytuację dobrze ilustruje poniższy wykres, obrazujący rynkowe ceny CBS (link): Ten wzrost odzwierciedla poważne problemy na rynku kontraktów swap, które z kolei są spowodowane coraz gorszymi przewidywaniami, co do sytuacji gospodarczej Europy. Dostępność dolara jest istotna dla systemu bankowego w Europie, ponieważ dolar stanowi światową walutę rozliczeniową na wielu kluczowych giełdach towarowych, nie tylko europejskich, nawet nie wspominając o kwestii uznawania go za walutę rezerwową przez wiele krajów na czele z Chinami. To właśnie w dolarze są rozliczane kontrakty na metale szlachetne czy ropę naftową. Dlatego to podstawowa waluta w wielu transakcjach pomiędzy prywatnymi podmiotami, m.in. bankami komercyjnymi. Cały europejski system bankowy jest w dużej mierze uzależniony od dolara i wiele transakcji o różnym stopniu zapadalności oraz wymagalności rozlicza się właśnie w tej walucie. Wiele problemów technicznych, takich jak choćby niedopasowanie terminów rozliczenia transakcji (maturity mismatch), w razie braku dolara praktycznie uniemożliwia sprawne przejście z transakcji dolarowych na kontrakty denominowane w innych walutach. Dlatego dostęp do dolara jest istotny dla wielu uczestników rynku obawiających się problemów płynnościowych w niedalekiej przyszłości (przed terminem zapadalności i wymagalności kontraktów). To, dlatego antycypacje rychłego nadejścia kłopotów gospodarczych przyczyniają się do ucieczki właśnie do dolara. Tak samo stało się przecież w pierwszej fali kryzysu w grudniu 2007 roku oraz pod koniec 2008 roku i również wtedy Fed pospieszył z pomocą znajdującemu się nad krawędzią dolarowej niewypłacalności europejskiemu systemowi (zainteresowanym problemem braku dolara polecam artykuł na ten temat tutaj). Oczywiście, nie są i nie były to działania o charakterze charytatywnym. Pracownicy Fed zdają sobie sprawę z tego, że wspomniane wyżej kontrakty wiążą ze sobą instytucje finansowe w Europie z tymi w USA. Dolar z Europy szybko znajduje swoją drogę do Stanów Zjednoczonych, więc dla dużych graczy w Ameryce jest istotne, aby ich klienci w Europie mieli się dobrze. Co może nawet istotniejsze, banki europejskie wciąż finansują ok. 5% amerykańskiego rynku długu i pozbawione dolarowego finansowania musiałyby się delewarować – tj. sprzedawać papiery USD, popychając w górę rentowności (za tę uwagę dziękuję Juliuszowi Jabłeckiemu). Tylko lekko upraszczając, można powiedzieć, że Fed musiał zapobiec dolarowej niewypłacalności Europy, aby ochronić własne interesy. Tym samym spadek kosztu swapów o 50 bps to pośrednie przeniesienie kosztów długu publicznego oraz kontraktów, jakie zawarły firmy z USA i Europy, na amerykańskiego podatnika. Jak pisał Robert Heinlein: „Za wszystko trzeba płacić” (ZWTP).

Swapy walutowe banków centralnych są rozwiązaniem tymczasowym, chwilową ulgą dla kontrahentów amerykańskich instytucji finansowych. Niestety, ta tymczasowa pożyczka nie zlikwiduje problemu zadłużenia państw Europy — może tylko odsunąć w czasie to, co nieuniknione. Czekają nas trzy scenariusze: powolna stagnacja na modłę japońską (najbardziej prawdopodobny), hiperinflacja jak w Republice Weimarskiej (o wiele mniej prawdopodobny), albo deflacja i bankructwa niewypłacalnych instytucji (niestety niemal niewyobrażalny). To ostatnie przyniosłoby oczyszczenie tak potrzebne gospodarkom Europy jak świeże powietrze. Oderwijmy się jednak od tych nieprawdopodobnych myśli i powróćmy do stęchłej rzeczywistości euro. Instytut Misesa

Giełda to kasyno

1. To nie sensacyjny tytuł z pochodzący z któregoś z tabloidów, ale fragment wypowiedzi Prezesa Narodowego Banku Polskiego Marka Belki na posiedzeniu komisji finansów publicznych, które odbyło się wczoraj w Sejmie. Prezes NBP przybył na posiedzenie komisji, aby przedstawić założenia polityki pieniężnej i wprawdzie miał tylko godzinę, aby je przedstawić i odpowiedzieć na pytania posłów, ale w tym czasie użył paru sformułowań, które mogą doprowadzić do palpitacji serca miliony Polaków. Określając giełdę mianem kasyna Prezes NBP odpowiadał na pytanie o możliwości powstania baniek spekulacyjnych na rynku akcji w naszym kraju i ewentualnym ostrzeganiu inwestorów przed ich skutkami przez bank centralny.

2. Oczywiście trzeba zdawać sobie sprawę, że inwestowanie na giełdzie jest obarczone ryzykiem, które rośnie wraz z pogłębieniem się kryzysu w Europie, a w szczególności w strefie euro, ale żeby nazywał je grą w kasynie Prezes NBP, to jest doprawdy szokujące. Na giełdzie inwestują, bowiem Otwarte Fundusze Emerytalne, a w nich lokuje część swoich składek już ponad 15 milionów Polaków. Wprawdzie w tym roku rząd zmniejszył rozmiary składki ubezpieczeniowej odprowadzanej do OFE z 7,3% do 2,3%, co oznacza zmniejszenie kwoty przekazywanej miesięcznie do funduszy z 1,7 mld zł do 0, 5 mld zł, ale ciągle są to bardzo duże środki i dobrze byłoby nie straszyć ubezpieczonych, że ich inwestowanie jest w istocie hazardem. OFE zgromadziły do tej pory około 230 mld zł i zaangażowanie tych środków w papiery dłużne i akcje, rozkłada mniej więcej w proporcjach 60 do 40, przy czym po zmniejszeniu składki odprowadzanej do funduszy, wartość środków zaangażowanych w papiery dłużne będzie malała, a inwestowanych w akcje rosła, co oznacza, że w akcjach OFE mają ulokowane około 100 mld zł.

3. Na te „wesołe” rozważania Prezesa Belki, nałożyło się wczorajsze rozstrzygnięcie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, który ogłosił, że Polska naruszyła, ustanowioną traktatem UE swobodę przepływu kapitału i tym samym złamała unijne prawo, ograniczając możliwość inwestowania OFE za granicą. Trybunał orzekł, że polskie ustawodawstwo nakłada na OFE nie tylko ograniczenia ilościowe inwestycji za granicą do 5% aktywów, a także ograniczenia jakościowe określające dopuszczalny charakter tych inwestycji. Oznacza to niestety ni mniej ni więcej tylko tyle, że w najbliższych miesiącach, rząd zostanie zmuszony do przedstawienia projektu ustawy o OFE, w którym limit inwestycji tych funduszy za granicą, zostanie zapewne znacznie podwyższony, a także złagodzone zostaną warunki, jakie muszą te inwestycje spełniać. Spowoduje to sytuacje, ze kraj na dorobku taki jak Polska, który dużym kosztem (także poprzez powiększenie długu publicznego) spowodował zgromadzenia dużego jak na nasze warunki zasobu finansowego, będzie musiał coraz większą jego część, lokować za granicą.

4. W tej sytuacji wydaje się, że najwyższy już czas, aby przeprowadzić poważną debatę nad przyszłością OFE w Polsce. Zgoda na warunki określane przez KE, aby coraz większa część środków funduszy była lokowana za granicą w sytuacji tak ogromnego zapotrzebowania na środki rozwojowe w naszym kraju, byłaby poważnym błędem. Gdyby teraz nie obowiązywał limit 5% inwestycji za granicą i gdyby fundusze nie musiały osiągać średniej rentowności liczonych dla wszystkich OFE, to zapewne spora część środków ulokowanych w aktywa zagraniczne, zostałaby stracona bezpowrotnie. Wydaje się, że rozsądnym rozwiązaniem przyszłości OFE w Polsce jest ustanowienie swobodnego wyboru ubezpieczonym, budżetowego albo kapitałowego oszczędzania na przyszłą emeryturę (rozwiązanie węgierskie). Taką propozycję ustawową na początku tej kadencji złożył do laski marszałkowskiej klub Prawa i Sprawiedliwości. Wszyscy ci, którzy się zdecydują na postanie w OFE, będą musieli wziąć na siebie ryzyko nie tylko lokowania swoich oszczędności w kasynie, ale także ryzyko, że te kasyna będą nie tylko w kraju, ale i za granicą, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Zbigniew Kuźmiuk

Swobodny wypływ kapitału Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej w Luksemburgu potwierdził nasze podejrzenia, że rząd jest zasadniczo organizacją przestępczą. Sędziowie trybunału przyznali mianowicie rację Komisji Europejskiej, która cztery lata temu zarzuciła Polsce, że łamie prawo ograniczając inwestycje zagraniczne funduszy emerytalnych. Ma to łamać zasadę swobodnego przepływu kapitału. Serwilistyczny rząd premiera Tuska powinien się teraz unieść resztkami honoru narodowego i złamać od razu inną zasadę – swobodnego wypływu kapitału polskiego do IMF na ratowanie Włoch. Podejrzewamy, że w mig z łamaniem czegokolwiek byłoby fertig i pozamiatane, a Barroso z czapką w dłoni wycofałby skargę pronto. Skarga zresztą, powiedzmy sobie szczerze, datuje się jeszcze ze szczęśliwych czasów, kiedy to wydawało się, że unia może przetrwać i stała się od tamtego czasu mocno nieaktualna. Niestety inna zasada – coś za coś – jest rządowi premiera Tuska najwyraźniej obca, o czym świadczą regularnie ponawiane, jednostronne próby jego ministra znalezienia okazji do wyrzucenia polskiego kapitału w błoto na ratowanie kolejnego bankruta. Dopiero przed dwoma tygodniami udało się to w postaci zrzutki na IMF. No i oczywiście od razu mamy niekorzystny dla Polski werdykt w Luksemburgu ogłoszony już po publicznych zobowiązaniach rządu zapychania polską forsą włoskiej dziury. Na szczęście premier Tusk przewidująco już wcześniej zrealizował swobodny przepływ kapitału z OFEs do ZUSu. Mamy nadzieję, że zakręci teraz dopływ kapitału do OFEs zupełnie, przez co wymagany przez EU swobodny przepływ kapitału będzie wprawdzie swobodny, tyle, że bez kapitału, bo ten swobodnie to płynął będzie w całości tylko do ZUSu. Ciekawe, że wydawało się nam wtedy, iż nie ma nic gorszego niż rząd przekierowujący strumień kapitału nieszczęśliwych emerytów do ZUSu. Teraz wiemy, że gorsze rzeczy mogą się jednak zdarzyć. Na przykład swobodny przepływ kapitału emerytów polskich w bezwartościowy chłam obligacji greckich albo w akcje zbankrutowanych banków francuskich, w zależności od tego, kogo przyjdzie rozkaz z Brukseli ratować w następnej turze. To już niech raczej będzie ZUS. Emeryt i tak przecież, jak karp na Wigilię, nic do gadania nie ma… DwaGrosze

Prowokacja Nowego Ekranu, czy manipulacja? W plotce jest zazwyczaj ziarnko prawdy, ale TUTAJ coś zaczyna śmierdzieć. Nie mam żadnych dowodów na to, że autor przedstawiający się, jako dziennikarz śledczy kłamał ws. sekcji zwłok Śp. Wassermana. Zaczynam się zastanawiać, czemu ten wpis służył. Mam poważne obawy, czy nie jest to celowa manipulacja, bo być może Nowy Ekran chciał coś ugrać przy okazji? A może w prostacki sposób wykorzystał niedopowiedzenia do manipulacji faktami, bo taki był cel, by jeszcze bardziej znieczulić ludzi na tragedię smoleńską? Trudno mi zabierać głos w tej sprawie, bo zawsze broniłem tego portalu, ale tym razem powstał niesmak oraz tak wielki smród, że jak ktoś nie wybije szyby to się nim wszyscy podusimy. A więc pierwszy podnoszę kamień i rzucam nim, ale proszę nie mówcie mi, że to nagonka z mojej strony. Sprawa Smoleńska i niewyjaśniona śmierć Prezydenta RP, Śp. Lecha Kaczyńskiego i 95 ważnych dla kraju osób bardzo leży mi na sercu. Jednak uważam, że nie można w ten sposób postępować, bo dzięki takim sensacjom i niesprawdzonym teoriom stajemy się nie wiarygodni dla czytelników. Portal wPolityce pisze otwartym tekstem, że to była celowa robota, aby jeszcze bardziej zohydzić sprawę zamachu smoleńskiego opinii publicznej, a takie działania służą obozowi rządzącemu. Mając na uwadze, że ciążą na Nowym Ekranie poważne zarzuty o współpracę ze służbamikolejny raz strzelamy sobie w kolano! W związku z oficjalnym stanowiskiem Rzecznika Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Zbigniewa Rzepy, który wydał dziś komunikat w tej sprawie, a w nim przekonuje, że opinia biegłych wyklucza możliwość wybuchu podczas katastrofy w Smoleńsku. Zastanawiam się, komu zależy na tym, aby nasz wiarygodność była bliska zeru? A może ma być mniej niż zero? Czy ktoś celowo lub na zlecenie kompromituje Nowy Ekran? W komunikacie NPW czytamy – „Do zgonu wymienionego zmarłego mogło dojść w chwili katastrofy, bezpośrednio po doznaniu rozległych obrażeń ciała i w miejscu zaistnienia katastrofy samolotu Tu-154M nr 101, a bezpośrednią przyczyną zgonu była ostra niewydolność krążeniowo-oddechowa spowodowana uszkodzeniem narządów wewnętrznych. Wnioski biegłych pozwalają na jednoznaczne wykluczenie, że mechanizm powstania obrażeń ciała śp. Zbigniewa Wassermanna miał związek z działaniem materiałów pirotechnicznych, wysokiej temperatury lub tym podobnych czynników" – przypomina płk Rzepa. Jednocześnie wskazuje na opinie innych ekspertów, które wykluczają możliwość wybuchu. Rzecznik NPW podkreśla – „Ustalenia wrocławskich biegłych - lekarzy sądowych, są zbieżne z wynikami opinii opracowanej przez ekspertów z Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii w Warszawie z dnia 18 czerwca 2010 r., (w której stwierdzono m.in., że w próbkach pobranych z przedmiotów zebranych na miejscu katastrofy nie ujawniono obecności bojowych środków trujących oraz produktów ich rozkładu), jak również z ekspertyzą pirotechniczną nr 897 z dnia 13 kwietnia 2010 r., przekazaną polskiej prokuraturze przez Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej” – dodaje przedstawiciel Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Kolejna sprawa, która dzisiaj mnie dobiła na Nowym Ekranie to zbieranie pieniędzy, a więc zbiórka publiczna, tzw. ściepa! Panowie „redaktorzy”, a zapytam z ciekawości to już kolejna taka zbiórka jednak nikt nie rozliczył poprzedniej! Czy macie zgodę Ministra Finansów na takową zbiórkę publiczną (czytajcie tutaj)? A jeśli nie, to czy niebawem nie okaże się, że Nowy Ekran naruszył jakiś przepis prawa i się kolejny raz skompromitujemy? Mało tego nikt nie poinformował ile sprzedano akcji nE i co się z tą kasą stało? Zagrajmy w otwarte karty! Nie wybijajmy kolejnych szyb, Kochani otwórzmy okna niech wejdzie trochę świerzego powietrza, byśmy się nie podusili! Czekam na wyjaśnienia! Fiatowiec

Sekcja Wassermanna - Odpowiadam Fiatowcowi Fiatowcze. Będę bronił blogerów Nowego Ekranu, samego Nowego Ekranu i wspierał dociekanie prawdy o Smoleńsku. Nawet, jeśli ktoś uznaje moje działanie za prowokację i jątrzy. Zarzucasz Demostenesowi, że oficjalne oświadczenie prokuratury nie potwierdziło jego enuncjacji na NE dotyczacych materiałów pirotechnicznych na ciele Zbigniewa Wassermana. Potem zarzucasz Nowemu Ekranowi, że publikujac Demostenesa dopuścił sie prowokacji. A na koniec nie podoba Ci się, że NE szuka kasy na działania społeczne i wolne media.

http://fiatowiec.nowyekran.pl/post/45257,prowokacja-nowego-ekranu-czy-manipulacja"

Odpowiadam na ten Twój ryk: Pierwszą oficjalną informacją był MAK. Drugą oświadczenie Komisji Millera. I na tym możnaby zamknąć sprawę. Przecież obydwa dokumenty absolutnie wykluczyły wybuch i zapewniły, że wszystko zostało dokumentnie zbadane. Ale jakoś nie wszyscy wierzyli tym oficjałkom - pewnie tacy sami prowokatorzy jak Nowy Ekran. Teraz mamy kolejną oficjałkę potwierdzającą dwie poprzednie. Nie zgadza się ona z jednym doniesieniem jednego blogera na Nowym Ekranie, więc - zdaniem innego blogera Nowego Ekranu - Nowy Ekran dopuscił sie prowokacji. A ja sie Ciebie pytam Fiatowcze, czy jeśli Ty prowokujesz teraz na Nowym Ekranie to Nowy Ekran prowokuje czy Fiatowiec? Czy jeśli Ty gadasz bzdury na Nowym Ekranie to bzdury gada Nowy Ekran czy Fiatowiec? Czy jeśli Ty opluwasz Nowy Ekran na Nowym Ekranie to Nowy Ekran opluwa sam siebie czy opluwa Fiatowiec? Ponadto: z tego, co pamiętam Demostenes powołał się na źródło, które mówiło o istnieniu takiej opinii z Wrocławia, której nikt nie chciał podpisać. A może nie chciał i nie podpisał? Może powstała inna opinia i inna opinia trafiła do prokuratury? Tak jak to sie działo z opiniami w MAK czy u Millera - trafiały tylko te "poprawne" - o innych nie wiemy. Ja bym tak nie przekreslał lekką rączką Demostenesa tylko, dlatego, że ci sie nie zgadza z oficjałką. Zwłaszcza, że Demostenes nic nie pisał o tym, że w opinii stoi, iż przyczyną śmierci jest wybuch. Kto wie, może przyczyna śmierci w tej opinii została podana tak jak zacytowała prokuratura - wciąż jednak nikt nie zaprzeczył, że nie zostały znalezione na ciele ślady materiałów pirotechnicznych? Ślady to jedno, a przyczyna smierci lub przyczyna obrazeń to drugie. No, więc jak jest? Czy za wszystko, co piszą blogerzy Nowego Ekranu odpowiada Nowy Ekran? Czy doniesienie blogera niepotwierdzone ani niezaprzeczone w tym elemencie przez oficjalne czynniki deprecjonuje tego blogera? Radzę sie nad tym zastanowić. Zastanów sie też, co miałby zrobic bloger, który ze źródła powstawania ekspertyzy uzyskuje taką czy inna, ale niemozliwą do weryfikacji - na tym etapie - informację. I jeszcze jedna sprawa. Wiesz, jaka siła rażenia byłaby takiego potwierdzenia? MIĘDZYNARODOWA. Skąd wiesz czy ktoś nawet mając taką wiedzę w sposób pewny weźmie na swoje barki ja powiedziec pod imieniem i nazwiskiem, czy nikt przeciwko temu nie będzie przeciwdziałał wszelkimi środkami i jakie tak naprawde ryzyko sie z tym wiąże. Demostenes napisał to, co napisał w sposób na tyle przekonywujacy, że wywołał wielką dyskusję i szereg róznych reakcji. Każdy może mieć swój pogląd na ten temat, ale nie jestem pewny, czy akurat oficjalny przekaz o przyczynach śmierci i obrażeń a nie o tym czy ślady były czy nie było (może były, ale nie zinterpretowano ich jako przyczyny) jest powodem by napisac nmotke taką jaką napisałeś. Poza tym teraz wszyscy z pewnością tej akurat sprawie będą sie bardzo przyglądać - a wczesniej wszystko by było już cicho i bez echa.

Niezależnie od tego, co napisał Demostenes na Nowym Ekranie dziś rano wysłałem maila do Pani Małgorzeaty Wassermann z prośbą o potwierdzenie lub zaprzeczenie tej informacji. Bo ja, tak jak wielu z nas, w tym może i Fiatowiec, chcę zwyczajnie wiedzieć jak jest. Nie wiem czy uzyskam odpowiedź, a jeśli uzyskam nie wiem, jaka będzie, ale jak uzyskam to Redakcja Nowego Ekranu na pewno o wszystkim poinformuje naszych czytelników. To w zasadzie koniec odpowiedzi. ŁŁ

Ps. NE realizuje akcje społeczne i szereg działań absolutnie niekomercyjnych i prosi o pomoc tych, co zechcą pomóc. Jesteśmy niewygodni niemal dla wszystkich, ostatnio także dla Fiatowca, więc prośba o wsparcie ze strony tych czytelników, którzy widzą sens tego, co robimy nie jest chyba niczym najgorszym. Rozliczenie zbiórki masz od wczoraj na dole nad stopką, więc się rozglądaj zanim kogoś oskarżysz.

Smutek to za mało Agencje doniosły, że w Afganistanie zginęło pięciu polskich żołnierzy. Taka smutna wiadomość dotarła do nas tuż przed radosnymi światami Bożego Narodzenia. To prawda, że w służbę żołnierską wpisane jest ryzyko utraty życia w boju. W przypadku polskiej armii mamy tylko jeden rodzaj boju zapisany w tradycji – bój w obronie Ojczyzny. Zdarza się jednak, że politycy używają wojska, jako narzędzia polityki zagranicznej. Ta rola armii w Polsce nie ma dobrych tradycji. W takim kontekście trzeba zapytać, jakie boje toczą nasi żołnierze w dalekim Afganistanie. A przy tej okazji warto sprawdzać, co rząd polski zyskuje wysyłając żołnierzy na takie pola bitewne. Najpierw jednak historia. Wiek XIX i czasy napoleońskie. Co czuli polscy żołnierze wysłani przez Napoleona na San Domingo do stłumienia powstania buntujących się czarnych poddanych Francji? Lub jak powinniśmy ocenić udział „sojuszniczy” polskich żołnierzy w tłumieniu powstania Hiszpanów przeciwko Francuzom. Szczycimy się szarżą polskich szwoleżerów pod Somosierrą, ale zdaje się nie pamiętamy, że hiszpańskie matki przez wiele lat straszyły niegrzeczne dzieci „żółtymi diabłami Konopki”, (pułk ułanów pod dowództwem płka Jana Konopki miał żółtą barwę). To prawda, że dzięki decyzji Napoleona Polacy uzyskali kadłubowe państwo Księstwo Warszawskie. Jednak cesarz Francuzów dostał w zamian pod swoją komendę nie tylko kilkanaście tysięcy polskich żołnierzy do wykonania „misji stabilizacyjnej”, jak byśmy dziś powiedzieli, na terenie Hiszpanii. W 1812 r. na wojnę z Rosją wyruszyło ponad 100 tys. polskich żołnierzy – co siódmy żołnierz Wielkiej Armii Napoleona był Polakiem! Niekiedy historycy nazywają tą wyprawę na wschód „wojną polską”. Rzeczywiście, była to wojna z najgroźniejszym wrogiem niepodległości Polski. Powstaje jednak wątpliwość, czy w razie wygranej niepodległa Rzeczpospolita rzeczywiście by powstała skoro w tej „wojnie polskiej” polskie wojsko nie wystąpiło, jako samodzielna siła po polskim dowództwem. Polskie dywizje zostały decyzją Napoleona rozdzielone pomiędzy francuskie korpusy. Dodajmy, że w podobny sposób dowództwo Układu Warszawskiego zamierzało użyć dywizji LWP w razie wojny z Zachodem – przydzielając je do poszczególnych armii sowieckich pod rosyjskich generałów. Inny przykład. W czasie II wojny światowej Polska nie dała się skusić Hitlerowi i ponosząc wielkie straty toczyła bój z Niemcami, jako sojusznik brytyjskiego imperium i potężnej Francji. Po ataku Niemiec na ZSRR w 1941 r. Anglikom zależało, aby także Sowiety znalazły się w koalicji antyhitlerowskiej. Był jednak kłopot, bowiem polski sojusznik miał do Sowietów sporo uzasadnionych pretensji. Stalin zagarnął w sojuszu z Hitlerem ponad połowę Polski, sowieciarze aresztowali i zesłali do obozów setki tysięcy polskich obywateli, a dziesiątki tysięcy wymordowali. Stalin, sam będąc w ciężkim położeniu militarnym po ataku wojsk Hitlera na ZSRR (Niemcy szli jak burza, a armia sowiecka rozsypywała się) nie chciał uwzględnić polskich praw. Mówił Anglikom, że najważniejsza jest wojna z Hitlerem, a sprawa granic z Polską może poczekać do końca wojny – on zapewnia, że Polski nie skrzywdzi, bo chce niewielkich korekt polskiej granicy, tak „ciut, ciut”. A Polaków trzymanych w łagrach i więzieniach zwolni na podstawie „amnestii”. Polski rząd rozmawiając z rządem brytyjskim wskazywał, że granice z Polską Rosja Sowiecka uznała w 1921 r. więc Stalin ma potwierdzić ich obowiązywanie, natomiast obywatele polscy nie popełnili żadnych przestępstw, nie są obywatelami ZSRR, więc na jakiej podstawie mają być przez Stalina „amnestionowani”? Premier brytyjski Churchill uspokajał premiera polskiego rządu gen. Sikorskiego, że po zakończeniu wojny demokracje zachodnie zadbają, aby Polska zachowała całość swego terytorium i niepodległość. A do tego czasu, bez względu na powód, będzie dobrze, jeżeli Polacy wyjdą z sowieckich więzień i łagrów. Sikorski zgodził się, rząd RP podpisał umowę z Sowietami. A następnie były Teheran i Jałta, gdzie „demokracje zachodnie” zdradziły Polskę oddając ją Stalinowi, a po drodze zerwanie przez Kreml stosunków z Polską, po ujawnieniu przez Niemców dołów śmierci w Katyniu, sowiecka aneksja ponad 200 tys. km. kw. terytorium państwowego RP (stalinowskie „ciut, ciut”), zniewolenie Polaków i komunistyczne rządy w Warszawie. W 1945 r. Brytyjczycy nie zgodzili się, aby jednostki Polskich Sił Zbrojnych uczestniczyły w londyńskiej defiladzie zwycięstwa. Londyn nie chciał drażnić Moskwy. Churchill powiedział wówczas do Naczelnego Wodza gen. Władysława Andersa: „może pan sobie zabrać te wasze dywizje. Nie są nam potrzebne”. A następnie kazano Polakom zapłacić z uzbrojenie, które uzyskali od aliantów do walki z Niemcami. Dziś jesteśmy super lojalnym sojusznikiem USA i traktujemy poważnie nasze członkostwo w NATO i jesteśmy w UE bardziej „europejscy” niż Francja, czy Niemcy. Uczestniczymy czynnie w operacjach wojennych (Irak a teraz Afganistan). Ponosimy przy tym straty w ludziach i sprzęcie i wydajemy na to ogromne pieniądze. Pytanie – kto dokonuje kalkulacji i obliczeń na ile to polskie zaangażowanie daje Polsce korzyści? Jakie? Bogdan Klich, jako minister Obrony Narodowej podsumowując działania polskiego kontyngentu w Iraku twierdził, że Polska zyskała tam „ewidentny sukces” na płaszczyźnie politycznej i militarnej. Nie udało się jedynie – bagatela, uzyskać cokolwiek na polu gospodarczym. Tu jednak, jak podkreślił minister Klich zawinił rząd premiera Leszka Millera, który wysyłając wojsko do Iraku zapomniał przeprowadzić z Amerykanami „męską rozmowę” w celu uzyskania tych korzyści. No i kolejne rządy później nic już nie mogły zrobić.(sic!) Irak posiada ogromne złoża ropy naftowej – stanowią 10 procent światowych rezerw ropy i są znane ze swej wysokiej jakości. Irak z tej racji stanowi też szczególnie atrakcyjne miejsce dla inwestorów. Z 80 odkrytych w Iraku złóż, 27 jest już eksploatowanych. Geolodzy wytypowali ponadto czterysta miejsc, w których może znajdować się ropa. Nie ulega, zatem wątpliwości, że skoro Polska potrzebuje ropy i gazu, to takie inwestycje należy podejmować. Brytyjskie i amerykańskie firmy naftowe doprowadziły nawet do zmiany irackiego prawa i mogą w sposób niemal nieskrępowany korzystać z irackich pól naftowych. Jest tam obecna także antyamerykańska przecież Rosja, która podpisała porozumienie z rządem w Bagdadzie, a “Łukoil ” już inwestuje 4 mld dolarów w eksploatację jednego z największych irackich złóż ropy. Nawet komunistyczne Chiny, światowy konkurent USA, zawarły z Irakiem kontrakt wart 3 mld dolarów na eksploatację złóż położonych w pobliżu Bagdadu. Polski nie ma! Obrazu porażki dopełnia opublikowana przez iracki rząd lista zagranicznych przedsiębiorstw dopuszczonych do przetargów na wydobycie ropy. Oprócz potęg w rodzaju brytyjsko-holenderskiego “Shella”, amerykańskiego “Exxona” czy francuskiego “Totala” są na niej firmy z Rosji, Indii, Malezji, z Indonezji. Nie ma Orlenu i PGNiG. Nie ma polskich przedsiębiorstw w Iraku spoza sektora naftowego. Są z innych krajów – nie tylko amerykańskie, czy brytyjskie, ale także francuskie i niemieckie, a więc z państw, które krytykowały Amerykanów za wojnę w Iraku. Aktywne na tym obszarze są firmy z Chin, Francji, Kanady, Korei Południowej, Norwegii, Rosji, Turcji. Jedynym w zasadzie irackim sukcesem Polski były kontrakty na dostawę uzbrojenia. „Bumar” podpisał umowy na ponad 400 mln dolarów. Sprzyjał temu wiceminister obrony Iraku Cattan Ziad, silnie związany z Polską. Absolwent Akademii Ekonomicznej w Krakowie z polskim obywatelstwem. Niestety, po zmianie ekipy rządowej w Iraku został on oskarżony o korupcję. W mediach amerykańskich pojawiły się zarzuty, że kontrakty z Polską były polem tej korupcji, a broń dostarczana przez Polaków marnej, jakości. „Bumar” wypadł z listy dostawców uzbrojenia dla armii irackiej. Kontrakty na dostawy broni dla Iraku na ponad dwa mld dolarów podpisała Ukraina! Jedna z gazet zainspirowana mową min. Klicha przedstawiła „plusy” misji w Iraku. A więc mamy korzyści w sferze dyplomacji – dzięki udziałowi w misji staliśmy się „ważnym partnerem” na arenie międzynarodowej. Pytanie, czemu to nie przełożyło się na sferę gospodarczą. Polska dyplomacja nie potrafiła doprowadzić chociażby do porozumienia w sprawie 850 mln dol., które Irak – największy dłużnik Polski – jest winny od wielu lat. Natomiast potrafiła to zrobić Bułgaria, jak można sądzić dysponująca słabszymi aktywami, która uzyskała zwrot należnych 360 mln dol. Trudno, więc przyjąć, że polska „dyplomacja” jest, jakość szczególnie wpływowa i skuteczna. Innym „plusem” wskazanym przez gazetę ma być decyzja o przejściu w Polsce na armię zawodową. Czytam: „Sztab Generalny przestał upierać się przy armii z poboru”. Nie bardzo rozumiem, dlaczego udział w misji irackiej miał skutkować taką decyzją? Pomijając drobiazg, że Polska nie powinna opierać swej obrony na malutkiej armii zawodowej. Wreszcie trzecim i ostatnim „plusem” ma być „lepsze wyposażenie żołnierzy i przygotowanie dowódców, bezprecedensowe doświadczenia.” Rzeczywiście w czasie trwania misji okazało się, że wysłaliśmy na nią żołnierzy źle wyposażonych. Polscy decydenci początkowo nie dostrzegli, że np. będą potrzebne pojazdy opancerzone. Nie było zrozumienia, że trzeba będzie zmierzyć się z sytuacjami bojowymi. W tym miejscu warto jednak zastanowić się, w jakim stopniu wspomniane „bezprecedensowe doświadczenia” mogą poprawić stan polskiej obronności. Jak informowało Dowództwo Operacyjne w czasie wszystkich zmian żołnierze wykonali ponad 130 tysięcy patroli i konwojów, w czasie, których sprawdzono niemal 10 mln osób i pojazdów. Ponadto wykonywano różne zadania saperskie – zniszczono ponad 3,5 mln sztuk amunicji zarekwirowanej bądź znalezionej. Trudno przyjąć, że takie policyjno – porządkowe czynności będą szczególnie przydatne w razie obrony Polski przed agresją z zewnątrz. Na misji w Afganistanie mamy 2600 żołnierzy. Generał Waldemar Skrzypczak, były dowódca wojsk lądowych, a obecnie cywilny doradca ministra obrony wskazywał, że bez zwiększenia liczby żołnierzy nie uda się przejąć inicjatywy operacyjnej, pokonać rebeliantów i osiągnąć zakładany cel. O walce z partyzantami mówi jeden z dowódców: „To nieustanny wyścig. Oni wymyślają coś nowego, a my dopiero uczymy się reagować. Ciągle jesteśmy krok za nimi”. Przeciwnikiem polskich żołnierze, wg ocen tajnych służb, jest 900 partyzantów. Przyjmując relacje sił dla działań asymetrycznych wiadomo, że siły pacyfikacyjne powinny przeważać, co najmniej cztero pięciokrotnie nad rebeliantami (w Czeczenii Rosjanie opanowali sytuacje po uzyskaniu przewagi trzydziestokrotnej). Gen. Skrzypczak mówił, że trzeba zwiększyć stan liczbowy do 4 tys. żołnierzy. Nic takiego nie nastąpiło. Kiedy min. Klich zabiegał o zgodę USA na objęcie przez Polskę odpowiedzialności za całą prowincję słyszeliśmy, że dzięki temu uzyskamy korzyści gospodarcze. Rzeczywiście są doniesienia, że w Afganistanie zostały odkryte ogromne złoża cennych surowców. W prowincji Ghazni, czyli w „polskiej strefie” są złoża najlżejszego metalu litu, porównywalne do zasobów Boliwii, uznawanej dotychczas za kraj o największych złożach tego pierwiastka. Lit jest kluczowy dla rozwoju nowoczesnego przemysłu – wykorzystuje się go m.in. w produkcji baterii do laptopów i telefonów komórkowych. Afganistan ma tak wielkie zasoby, że ma szanse stać się swoistą „litową Arabią Saudyjską”. Co to oznacza dla Polski? Nic. Można być pewnym, że nasze korzyści będą takie same jak w przypadku Iraku. Wracając do Afganistanu: jedynym efektem udziału w misji będą, więc zabici i ranni żołnierze oraz zużyty i zniszczony w działaniach sprzęt, a także wyrzucone pieniądze polskich podatników. W Iraku zginęło 22 polskich żołnierzy. Ponadto straciło życie trzech pracowników firm ochroniarskich, funkcjonariusz BOR, dziennikarz i montażysta TVP. W Afganistanie jak dotąd zginęło 35 żołnierzy i jeden cywil ratownik. Premier Tusk zapytany o śmierć żołnierzy powiedział, że jest mu smutno. Romuald Szeremietiew

Dedukujemy z ciszy Jeszcze dzień, jeszcze dwa - i nasz nieszczęśliwy kraj pogrąży się w świątecznej nirwanie - gdzieś tak aż do Trzech Króli, kiedy akurat przypadną święta Bożego Narodzenia w Cerkwi Prawosławnej, posługującej się kalendarzem juliańskim, to znaczy - kalendarzem ustanowionym jeszcze przez Juliusza Cezara. Ten kalendarz, w odróżnieniu od dawnego kalendarza rzymskiego, dzielił rok nie na dziesięć, a na 12 miesięcy - ale ślad dawnego przetrwał w nazwach niektórych z nich: september (siódmy), czyli wrzesień, oktober (ósmy), czyli październik, november (dziewiąty), czyli listopad i december (dziesiąty), czyli grudzień - chociaż w kalendarzu juliańskim september był już miesiącem dziewiątym, oktober - dziesiątym, november - jedenastym, a december - dwunastym. Oktawian August miesiąc szósty (czerwiec) nazwał Juliusem na cześć Juliusza Cezara, który zresztą został z jego inicjatywy również deifikowany, tj. zaliczony w poczet bogów - zaś na cześć samego Oktawiana Augusta sierpień nazwano Augustem. Lata w Rzymie liczono od założenia miasta, czego dokonał, jak wiadomo, Romulus. Kiedy wyorywał bruzdę znacząc w ten sposób granice Rzymu, zagroził śmiercią każdemu, kto ją przekroczy. Pierwszą ofiarą tego zakazu był brat Romulusa Remus. Od roku 525, na polecenie papieża Jana I, wprowadzona została nowa rachuba czasu, mianowicie - od narodzenia Chrystusa. Wspominam o tym wszystkim ze względu na alergię, o jakiej poinformował niedawno opinię publiczną poseł Janusz Palikot. Okazuje się, że nawet wiszący w sali plenarnej Sejmu krzyż wpływa destrukcyjnie na posłów jego trzódki. Wprawdzie dokładnie nie wiadomo, na którego, ani w jaki konkretnie sposób wpływa, ale per facta concludentia nietrudno się domyślić, że chyba tak, iż głupieją. Prawdopodobnie jest to tylko wymówka spowodowana konfrontacją intelektualnych możliwości trzódki z machiną państwa, ale kto wie - może rzeczywiście głupieją na widok krzyża? Jeśli tak, to święta Bożego Narodzenia, to dla nich szalenie niebezpieczny okres. Zreszta - nie tylko święta, bo zaraz po świętach przecież - Nowy Rok. A który? Ano - 2012 - oczywiście od narodzenia Chrystusa. Od tego wszystkiego taki, dajmy na to, poseł Roman Kotliński może stracić nawet resztkę rozumu. Nie ma rady; ze względu na bezpieczeństwo państwa trzódkę Janusza Palikota powinien zaraz po Trzech Królach dokładnie przebadać pan dr Janusz Związek - Główny Lekarz Weterynarii. W przeciwnym razie, kto wie - może zaproponują, żeby nową erę liczyć od narodzin Janusza Palikota, albo nawet jeszcze gorsze rzeczy? Ale to wszystko - pieśń przyszłości, bo na razie nasz nieszczęśliwy kraj zmierza do pogrążenia się w świątecznej nirwanie, w której media głównego nurtu będą jeszcze bardziej pracowały w służbie ciszy, niż teraz. Bo teraz też pracują w służbie ciszy - o czym świadczy choćby brak jakiejkolwiek informacji o pracy zespołu HEART, jaki na początku upływającego właśnie roku utworzył rząd Izraela w porozumieniu z Agencją Żydowską. Ten zespół miał realizować operację „odzyskiwania mienia żydowskiego w Europie Środkowej”, a przede wszystkim - w naszym nieszczęśliwym kraju. W początkach lutego cały rząd premiera Tuska in corpore bawił z wizytą w Izraelu. Co tam uradzono - bo przecież coś chyba uradzono? - tego nie wiemy, ponieważ nie ukazał się żaden konkretny komunikat. Nie można, bowiem uznać za takowy wywiadu, jakiego udzielił jednej z tamtejszych gazet Władysław Bartoszewski. Powiedział on m.in., że wszystkie ugrupowania parlamentarne są niezmiennie przyjaźnie usposobione do Izraela - co w przełożeniu na język ludzki oznacza zapewne, że bez względu na rezultat wyborów i skład rządu, izraelski program rewindykacji majątkowych w Polsce nie jest zagrożony. Tymczasem nasi Umiłowani Przywódcy, wśród których właśnie ukształtowała się ponad podziałami frakcja „Folksdojczów” - w ramach potępieńczych swarów spierają się już nawet nie o żadną politykę - bo jej uprawianie mają już - jak się wydaje - zakazane, tylko o to - co właściwie powiedział prezydent Lech Kaczyński na temat przekształcenia Unii Europejskiej w federację. Premier Tusk odczytał fragment jego wystąpienia z roku 2006 sugerując, że minister Sikorski, deklarując w Berlinie zgodę Polski na przekształcenie Unii Europejskiej w federację pod przywództwem Niemiec, tak naprawdę kontynuował misję prezydenta Kaczyńskiego. Z pozoru wszystko się zgadza - ale w takim razie, dlaczego zarówno Donald Tusk, jak i Radosław Sikorski tak zaciekle krytykowali prezydenta Lecha Kaczyńskiego właśnie za politykę zagraniczną? To dobrze chciał, czy źle? Jeśli dobrze - to, o co w takim razie chodziło? Paradoksalnie to dzisiejsze powoływanie się premiera Tuska na deklarację prezydenta Kaczyńskiego w Berlinie w roku 2006, wychodzi naprzeciw oskarżeniom o zdradę, jakie podnosi przeciwko niemu i ministrowi Sikorskiemu prezes Prawa i Sprawiedliwości. Nie ulega, bowiem wątpliwości, że z niemieckiego punktu widzenia byłoby lepiej, gdyby Polską kierowali jacyś niemieccy agenci, niż ktoś, kto niemieckim agentem nie jest. W takiej sytuacji lepiej można zrozumieć zarówno wściekłe ataki Platformy Obywatelskiej i poprzebieranych za dziennikarzy konfidentów tajnych służb w mediach, które Siły Wyższe oddały do dyspozycji tej partii, na prezydenta Kaczyńskiego, jak i podobne ataki ze strony niemieckich mediów, w których przecież też musi roić się od agentów BND, dyspozycyjnych wobec Auswartiges Amt. Lepiej można też zrozumieć przyczyny radości, której nie kryła zarówno prasa niemiecka, jak i rosyjska, po zmianie rządu w Polsce w roku 2007. Już tam dobrze wiedzieli, z czego się tak cieszą. Ale nie o to w tej chwili chodzi, bo ważniejsze są ewentualne konsekwencje przekształcenia Unii Europejskiej w federację, co tak skwapliwie zaproponował w Berlinie minister Sikorski. Warto zwrócić uwagę, że niezależnie od tego, czy federacja będzie, czy nie, to polityka regionalizacji Unii Europejskiej postępuje cierpliwie i metodycznie. Polityka regionalizacji z jednej, a „unia fiskalna” z drugiej strony niewątpliwie muszą oddziaływać na wewnętrzną spoistość państw, zwłaszcza takich, jak Polska. Przekształcenie Unii Europejskiej w federację w momencie osłabienia wewnętrznej spoistości państwa polskiego, do czego może przyczynić się również zmiana stosunków własnościowych na Ziemiach Zachodnich i Północnych, może stanowić znakomity impuls do realizacji scenariusza rozbiorowego, w którym Judeopolonia na „polskim terytorium etnograficznym”, czyli mówiąc krótko - Żydoland - odgrywałby ważną rolę, bezpiecznie pacyfikując mniej wartościowy naród tubylczy. Czy zatem zaawansowane przygotowania do tego scenariusza, w którym żydowskie rewindykacje majątkowe odgrywają nie mniej istotną rolę, nie są, aby przyczyną, że w domu wisielca nikt ani słowem nie zająknie się o sznurze? Na taką możliwość wskazuje jeszcze jedna poszlaka. Oto środowisko skupione wokół „Gazety Wyborczej”, będącej nieoficjalnym organem żydowskiego lobby w Polsce, od samego początku popiera rząd premiera Tuska właściwie bez zastrzeżeń. Wprawdzie funkcjonariusze tej gazety próbują dawać do zrozumienia, że czynią to z obawy przed „faszystowskimi” rządami PiS - ale możemy te opowieści spokojnie włożyć między bajki. Wprawdzie prezydent Kaczyński nie bez słuszności był krytykowany za nadskakiwanie Żydom, ale wydaje się, że było ono tylko fragmentem nadskakiwania Stanom Zjednoczonym, z których interesem związał był on swoją politykę wschodnią. Lobby żydowskie w Polsce do czasu tę politykę nawet żyrowało, czego wyrazem były zachwyty red. Michnika nad gruzińską wyprawą prezydenta Kaczyńskiego, którego z tej okazji udelektował nawet określeniem „mój prezydent”. Kiedy jednak wkrótce potem ważniejszy od red. Michnika cadyk, czyli Aleksander Smolar skrytykował tę wschodnią politykę, jako „postjagiellońskie mrzonki”, stało się oczywiste, że sanhedryn zorientował się, iż prezydent Obama wycofuje USA z aktywnej polityki w Europie Środkowej - a zdając sobie sprawę, że w tej sytuacji politykę europejską, zwłaszcza w tej części kontynentu będą kształtowali strategiczni partnerzy, tzn. - Niemcy i Rosja - postawił na kolaborację z Niemcami, co siłą rzeczy musiało przełożyć się również na kolaborację ze Stronnictwem Pruskim w Polsce. Zapłatą za tę kolaborację może być właśnie Judeopolonia, do której wstępem są żydowskie roszczenia majątkowe. Judeopolonia oznacza, bowiem rozciągnięcie politycznego i administracyjnego nadzoru nad mniej wartościowym narodem tubylczym przez żydowską mniejszość, która będzie tu pełniła rolę szlachty. Zatem - pourquoi pas? W tej sytuacji nałożenie surdyny na wszelkie informacje o trwającej przecież operacji „odzyskiwania mienia żydowskiego w Europie Środkowej” stanowi ważną informację, że przygotowywane jest coś, o czym mniej wartościowy naród tubylczy powinien dowiedzieć się dopiero w ostatniej chwili, kiedy zostanie postawiony przed faktami dokonanymi. Mało tego - ta surdyna wskazuje, że ta operacja może być ważniejsza nawet od projektowanej federacji - chyba, że przygotowania do federacji są tak zaawansowane, że dłużej ukrywać ich niepodobna. Bo dopóki przygotowania do wojny nie wychodzą poza dyplomatyczne gabinety, to ich ukrycie nie jest problemem. Kiedy jednak wojska już zaczynają się koncentrować nad granicą, to ukryć tego już niepodobna. I minister Sikorski mógł otrzymać zadanie przeprowadzenia rozpoznania walką. SM

Zanim wybuchnie jazgot Na szczęście już w sobotę jest Wigilia, a zaraz potem - Boże Narodzenie, kiedy nie tylko nikt nie ma głowy do zajmowania się ważnymi wydarzeniami, ale nie zachodzą też żadne wydarzenia - przynajmniej w naszym nieszczęśliwym kraju. Nasi Umiłowani Przywódcy też robią sobie labę i najwyżej po cichu, gdzieś przy wódeczce namawiają się, jakby tu od Nowego Roku zedrzeć z nas skórę. W niezależnych mediach jak nie kolędy, to znowu - Kuba Wojewódzki, słowem - wszystko, żeby nam przychylić nieba. Kiedy jednak ten okres świątecznej nirwany się skończy, nastąpi bolesny powrót do rzeczywistości. No a wtedy... No a wtedy nie tylko w kontrolowanych coraz ściślej przez bezpiekę niezależnych mediach, ale i na innych forach, rozlegnie się straszliwy jazgot przeciwko „teoriom spiskowym” i lansującym je, „chorym z nienawiści” rozmaitym „oszołomom”. Oczywiście jazgot podniosą ci sami „mądrzy i roztropni”, co zawsze - a jestem pewien, że na czele jazgoczących znajdzie się „Gazeta Wyborcza”, w której schronienie znalazło już trzecie pokolenie fejginiąt i humerząt. Żeby nie być gołosłownym, podam tylko jeden przykład; pan redaktor Bartosz Węglarczyk, jednocześnie udzielający się dla TVN, jest w linii prostej potomkiem osławionego Józefa Światły, co to naprawdę nazywał się Izaak Fleischfarb i był wicedyrektorem X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. W 1953 roku zwiał na Zachód, bo obawiał się, że po aresztowaniu w Związku Sowieckim Wawrzyńca Berii, tubylcze komuchy mogą pociągnąć smykiem również po nim. Józef Światło podlegał, bowiem bezpośrednio Berii i dlatego m.in. zbierał materiały nawet na Bieruta. Ale dość już o tych korzeniach autorytetów moralnych z „Gazety Wyborczej”, która na pewno nie da nikomu wyprzedzić się w jazgocie przeciwko „teoriom spiskowym” i ich kolporterom. Rzecz, bowiem w tym, że właśnie dzisiaj na portalu internetowym „Nowy Ekran” ukazała się informacja, iż na ciele Zbigniewa Wassermanna zostały odnalezione ślady materiałów wybuchowych. Autor publikacji powołuje się na anonimowego pracownika naukowego Akademii Medycznej we Wrocławiu, według którego przed 5 dniami do Naczelnej Prokuratury Wojskowej trafiła ekspertyza wykonana przez Zakład Medycyny Sądowej we Wrocławiu - podobno „obszerna i bardzo szczegółowa”. Rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej w rozmowie telefonicznej ze mną potwierdził, że ekspertyza rzeczywiście wpłynęła, ale odmówił podania jakichkolwiek informacji o jej treści wyjaśniając, że najpierw musi zapoznać się z nią rodzina. Na pytanie, czy już się zapoznała, odpowiedział, że jeszcze nie. W takiej sytuacji autor publikacji zamieszczonej na „Nowym Ekranie” powołuje się na informatora - pracownika naukowego Akademii Medycznej we Wrocławiu - który twierdzi, że na ciele Zbigniewa Wassermanna znalazły się „śladowe ilości” materiałów wybuchowych „i dlatego tak długo nikt nie chciał tego podpisać”. Jeśli zatem te informacje są prawdziwe, to nie tylko podważałyby ostatecznie i tak już nadwątloną wiarygodność pani marszałek Ewy Kopacz, która snuła rzewne opowieści, jak to do spółki z rosyjskimi wraczami uczestniczyła w sekcjach zwłok - ale przede wszystkim potwierdzałyby podejrzenia, że katastrofa samolotu wiozącego prezydenta Lecha Kaczyńskiego i delegację na uroczystości w Katyniu, była następstwem zamachu. Jak pamiętamy, takie sugestie wynikały również z ekspertyz prof. Wiesława Biniendy i dra Kazimierza Nowaczyka, z których wynikało, iż urządzenia samolotu przestały funkcjonować na wysokości wykluczającej możliwość kontaktu z jakąkolwiek przeszkodą naziemną, a zatem taka totalna awaria mogła, jeśli nie musiała być, następstwem sabotażu. Co więcej - podobne wnioski nasuwają się z odczytu zapisów w pokładowym komputerze samolotu. Jak wiadomo, otwarcie i odczytanie zapisów tego komputera nastąpiło w Redmont w stanie Waszyngton - zgodnie z wymaganiami producenta. Gdyby, zatem na ciele Zbigniewa Wassermanna rzeczywiście znajdowały się ślady materiałów wybuchowych, to byłaby to kolejna w całym, całkiem już sporym łańcuchu poszlak podważającym wiarygodność ustaleń komisji ministra Jerzego Millera, który ostatnio wrócił na stanowisko wojewody małopolskiego. Gorzej - bo obecność materiałów wybuchowych na ciele Zbigniewa Wassermanna oznaczałaby, iż mieliśmy do czynienia ze spiskiem przeciwko państwu. Oczywiście wszystko zależy od tego, czy w ekspertyzie przekazanej Naczelnej Prokuraturze Wojskowej te informacje rzeczywiście się znajdują. Testis unus, testis nullus - jeden świadek, żaden świadek - mówili starożytni Rzymianie - a cóż dopiero, gdy ten świadek jest pragnącym zachować anonimowość pracownikiem naukowym Akademii Medycznej we Wrocławiu? Z drugiej jednak strony, chociaż niepodobna przesadzić w odmawianiu ważności jednostkom, to mamy przecież jednostki niezastąpione, na przykład - w osobie redaktora Michnika - pogromcy wszystkich teorii spiskowych. Na razie - cisza, bo z jednej strony nieubłaganie zbliżają się Święta, ale z drugiej - jest możliwe, że niezależne media jeszcze nie dostały żadnych rozkazów i na razie pracują na biegu jałowym w służbie ciszy. Niemniej jednak jest prawie pewne, że kiedy Święta miną i nastąpi bolesny powrót do rzeczywistości, rozlegnie się piekielny jazgot - tym głośniejszy, im więcej śladów materiałów wybuchowych na ciele Zbigniewa Wassermanna rzeczywiście by odnaleziono. SM

Wracamy do Clausewitza ŚP. MIkołaj Clausewitz zauważył był słusznie, że kraj silny - to kraj mający słabych sąsiadów. Bo siła jest względna. Również kraj bogaty to kraj mający ubogich sąsiadów. Gdybyśmy żyli dziś w Polsce jak w Polsce XVII wieku to bylibyśmy uznani za beznadziejnych nędzarzy. A byliśmy wtedy najbogatszym chyba krajem w Europie. Siła waluty też jest względna: nasza złotówka jest słaba, bo się ją „dodrukowuje” - ale ponieważ inni potrafią „dodrukowac”więcej, to mamy dość solidny pieniądz... Gdy w Polsce ministrem był śp.Andrzej Lepper, a na Zachodzi było bogato – można było chcieć wprowadzać w Polsce €uro (acz ja już wtedy ostrzegałem!). Teraz, gdy w Komisji Europejskiej namnożyło się „lepperystów” żądających dodruku €uro – a w Parlamencie Europejskim jest ich bodaj ¾ – to porzucanie złotówki jest kretynizmem. JKM

Przemówienie

http://www.youtube.com/watch?v=fo28NIb-WdM&feature=relmfu

Dla tych, co uważaja, że islam przepelniony jest nienawiścią do chrześcijaństwa, podaję przemówienie JE Mahmuda Ahmadinejjada, prezydenta Islamskiej Republiki Iranu - z okazji Bożego Narodzenia (sprzed dwóch lat). Pomijając względy religijne (nie wszyscy wiedzą, że Jezus Chrystus jest Wielkim Prorokiem islamu!) godne uwagi jest to, że Prezydent Iranu fatyguje się by przemówić do półprocentowej mniejszości chrześcijan - oraz Brytyjczyków. Czy którykolwiek prezydent III RP przemówił z okazji ortodoksyjnego Bożego Narodzenia do prawosławnych i Ukraińców - na przykład? JKM

23 grudnia 2011"Zwycięskich buntów nie ma, nigdy ich nie widziano, bo bunt, kiedy zwycięży przybiera inne miana”- twierdził nieżyjący już od 1979 roku - Robert Burns, chemik - laureat Nobla w dziedzinie syntezy organicznej w roku 1965. Coś w tym stwierdzeniu jest, bo który bunt w historii się do końca udał? Nawet podczas wydarzeń w Radomiu w roku 1976, podczas odpowiedzi” klasy robotniczej” na podwyżki, na czele demonstrantów stanęli w odpowiednim momencie agenci Służby Bezpieczeństwa, o czym przekonywał jeden z ówczesnych decydentów radomskich w wywiadzie w Angorze,, pokazując zdjęcia operacyjne policji, na których widać osobników, których nikt w Radomiu nie znał(???). Tak działają służby - wszędzie muszą mieć agentów, żeby móc panować nad sytuacją.. W Radomiu, w 1976 zostali zaskoczeni:, ale natychmiast się zreflektowali.. I już swoi byli na czele! Dlatego, żeby nie dochodziło do buntu, lepsza jest metoda „rozmiękczania” nastrojów, pacyfikowania ich zawczasu, tak - żeby potencjalnie się buntujący, nie zauważyli, że są pacyfikowani, a władza, żeby osiągała swoje cele A ponieważ władza w Polsce nie reprezentuje polskiej racji stanu w żadnej praktycznie dziedzinie naszego życia, to nastąpi nieuchronny konflikt pomiędzy władzą, a narodem, zwanym przez lewicę – społeczeństwem. Społeczeństwo, to mieszkańcy Polski dzisiaj - a gdzie ci wszyscy, którzy byli przed nami, wobec których mamy zobowiązania przeszłości, i ci wszyscy przed nami, którym winniśmy zostawić Polskę w stanie, nieagonalnym, nietonącą w długach, ale świetnie prosperującą? Całość przeszłości, teraźniejszość i przyszłość- to jest właśnie naród. Żeby zniszczyć naród, należy go przede wszystkim odciąć od przeszłości, nie analizować teraźniejszości, ale zmusić go, żeby patrzył jedynie w przyszłość.. Najlepiej świetlaną, tak jak w różnych okresach naszej historii.. Naród zapatrzony w przyszłość, nie pamięta o przeszłości.. Bo kto panuje nad przeszłością, panuje nad teraźniejszością, a co za tym idzie nad przyszłością- jak twierdził George Orwell. I miał oczywiście rację! Dlatego historię piszą zwycięzcy i na ogół nie ma ona - jeśli chodzi o ducha historii- niewiele wspólnego z prawdą. Zwycięzcy narzucają nam swoją „prawdę „subiektywną, swoich bohaterów, swoje widzi mi się, swój punkt widzenia, jako zwycięzców.. A prawda leży głęboko, trzeba samemu indywidualnie, przy pomocy ludzi prawych, którzy zawsze, w każdej epoce żyją, starać się do niej dotrzeć. Bo ona jest! I jest przy tym ciekawa.. I trzeba być zwolennikiem „spiskowej teorii dziejów”. Inaczej do niczego się nie dotrze.. Jadąc wczoraj do Warszawy słuchałem radia politycznego, pardon - publicznego, bo w demokracji wszystko jest polityczne, słuchałem przez kilka godzin, konkretnie programu pierwszego - jak oni to mówią -Polskiego Radia.. Rzeczywiście mówili po polsku, nie po hiszpańsku, ani angielsku.. Nikt nikomu nie życzył, ani Feliz Navidad y prospero ano nuevo, czy - Felices Fiestas!- ani Merry Christmas and Happy New Year, ani nawet - Hoping that your Christmas is as special as you are Merry Christmas. Audycja dotyczyła zbliżających się Świąt, bo zbliżają się Święta Bożego Narodzenia, drugie, co do ważności w liturgii Kalendarza Chrześcijańskiego - Święto chrześcijańskie. Narodziny Boga, który stał się człowiekiem, a potem umarł na Krzyżu dla naszego zbawienia.. Narodziny Boga -człowieka, który dał początek Chrześcijaństwu, jako religii, których liczba wyznawców dochodzi do 2 miliardów ludzi.. Wielkie Święto chrześcijan na całym świecie. I wiecie Państwo, o czym w studio przez dwie godziny dyskutowali i zadyskutowywali się prowadzący audycję dziennikarze radia publicznego, w chrześcijańskim kraju - jakby jeszcze nie było - chrześcijańskim? Ano, rozprawiali o zbliżających się Świętach.. To znaczy o przygotowaniu do świat i o gustach przy stole.. Jaki barszczyk i jakie uszka, komu smakują? Jak i kiedy kto mył okna w domu? Kiedy trzepał ostatni raz dywan i co babcia robiła z potraw najlepszego? Czy karp powinien być taki czy owaki..? Kto będzie w tym roku przy stole? Racuszki takie czy inne? Obowiązkowo choinka. Niektórzy wyjadą sobie za granicę nad ciepłe morze.. Różne zdarzenia wynikłe ze wspólnych spotkań rodzinnych. Dużo o jedzeniu, dużo o przygotowaniach, dużo o innych sprawach, że śniegu nie ma, że wszystko było pyszne, jak mama czy babcia przygotują. Że pogoda była taka, a nie inna, że atmosfera, że magia Świat, że ktoś przyjedzie z zagranicy.. O wszystkim, oprócz karpia, który jest „przeżytkiem PRL-u” - jak twierdził w poprzednich latach - pan Robert Makłowicz, dawny współpracownik Gazety Wyborczej. Głównie o jedzeniu, jakby to był radiowy poradnik kulinarny, akurat przed Świętami Bożego Narodzenia. Trzeba przyznać uczciwie, że o grze w szachy nie rozmawiali, o sporcie - również. I nie rozmawiali o rynkach finansowych.. Nie rozmawiali również o tym, co powiedziała ostatnio antychrześcijanka - Doda.. No i jej były chłopak- Nergal- bóg sumeryjski. Mogliby przecież do studia polskiego radia zaprosić boga sumeryjskiego Nergala.. Niech opowie jak bóg sumeryjski spędza Święta Bożego Narodzenia? I pokazał jak drze Biblię, opowiadać w radiu o darciu? A niezawisły sąd i tak stwierdzi, że nie obraża żadnych uczuć religijnych, w tym uczuć chrześcijańskich.(???) I tak przez dwie godziny, może krócej - dzwonili słuchacze - a jakże! - i nic o narodzinach Pana, któremu to Święto jest poświęcone. Głównie o jedzeniu i zakupach w marketach, bo tam jest najtaniej... Przy okazji Święta Bożego Narodzenia- najtaniej.. Jest to w końcu Boże Narodzenie, obchodzone przez chrześcijan każdego roku. Nic o bohaterze historycznego dramatu, nic o dramacie, nic o Bogu.... Wszystko o jedzeniu, sprzątaniu, wyjazdach.. Może by pograć w karty na stole wigilijnym? Przypomina mi to dowcip sprzed lat, jak to facet wybrał się z kondolencjami do wdowy po innym facecie, który to facet się powiesił.. Uprzedzam pytanie nienawistnych mi czytelników - acz czytelników, że nie wiem, z jakiego powodu.. Nie dociekam nawet, bo mnie to nie obchodzi.. Tak jak sądów nie powinno obchodzić, z jakiego powodu morderca popełnia morderstwo. Jeśli zamordował - powiesić!

Facet idący do wdowy postawił sobie za punkt honoru, że podczas rozmowy z wdową nie powie ani razu o „ sznurku”, zgodnie z zasadą, że w domu wisielca nie mówi się o sznurku.. I trzeba przyznać, że słowa dotrzymał! A było tak:

Było zimowe popołudnie, mroźno i wietrznie. Wszedł do przedpokoju wdowy, zajął palto i powiedział:

- Szanowna Pani, gdzie tu można się powiesić?

Powtarzając w duchu sumienia, żeby o sznurku, broń Panie Boże nie wspomnieć.. Bo nie wypada.

Potem wszedł do pokoju, spojrzał przez okno i powiedział:

- Ooo.. Macie tu pętlę tramwajową?

Nadal powtarzając w duchu sumienia, żeby czasami o sznurku w domu wisielca nie wspomnieć.. Bo to straszny afront!

Gdy już wychodził, zaczął poprawiać krawat pod szyją i wtedy powiedział:

- Duszno tu u Pani, można się nawet udusić..

Wyszedł z domu z wielkim przekonaniem i satysfakcją, że o sznurku w domu wisielca nie wspomniał ani razu.. I rzeczywiście, ani razu!

Tak jak prowadzący program o Świętach Bożego Narodzenia w państwowym radiu (radio) tzw. publicznym.. Ale na szczęście mamy jeszcze TV TRWAM i Radio Maryja.. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, nowa cenzura medialna - nie przyznała tym środkom przekazu miejsca na Platformie - chodzi o platformę cyfrową. Socjaliści i wrogowie chrześcijaństwa, chcą tym sposobem wyeliminować Radio Maryja i TV Trwam z przestrzeni publicznej i ładu medialnego, zaprojektowanego przy Okrągłym Stole.. Ten ład, musi być bez RM i TVTRWAM..! Żeby łatwiej robić wodę z mózgu Irokezom mieszkającym w Polsce na stałe.. Atmosfera świąteczna będzie w Radio Maryja i TV Trawam, a nie w licencjonowanych środkach masowej dezinformacji. Co wykazałem powyżej. Co się kiedyś pisało na zajęciach z matematyki - co należało udowodnić.. WJR

Atomowy pic na wodę Internet aż zanosi się ze śmiechu przywołując, co rusz wesołe historie związane ze zmarłym ostatnio koreańskim Wodzem. Koreańczycy noszą między łopatkami karabin, ich kobiety śpiewają pieśni o Wspaniałym Umiłowanym Przywódcy a naród umiera z głodu. Chociaż oficjalnie ich władcy twierdzą, że są samowystarczalni, to wciąż wyciągają rękę z prośbą o dostarczenie kolejnych dostaw ryżu ze zgniłego Zachodu i od zdrajców z południa. Ich metoda pozyskiwania ryżu budzi podziw. Polega ona na ciągłym inwestowaniu w kolejne programy nuklearne a następnie straszeniu południowych sąsiadów zbudowaniem kolejnej bomby atomowej. Obawiający się zamienienia ich stolicy w parujący krater Koreańczycy z południa cierpliwie wysyłają na północ kolejne dostawy żywności. W tym czasie Phenian wydaje pieniądze na rozwój technologii atomowych. A przynajmniej tak twierdzi. Wygląda na to, że chce doprowadzić do stanu, kiedy w miejsce żywności ludność zacznie się żywić energią atomową. Póki, co infrastrukturę mają imponującą, co widać na poniższej mapce. Ciekawe jednak, że pomimo tak pięknie wymalowanej mapy oficjalnie nie działa u nich żadna elektrownia atomowa. Pod znakiem zapytania stoi również wyliczenie - ile mają głowic atomowych? Kilka lat temu głośno było na temat koreańskich prób atomowych. Wygląda jednak na to, że dawno je sprzedali by w ten sposób kupić sobie kolejne kilka lat spokoju. Nasuwa się pytanie – czy Korea Północna faktycznie posiada coś groźnego czy po prostu komuś z wielkiej światowej polityki zależy by nią straszyć tym małym "komunistycznym" skansenem uzasadniając tym samym kolejne wydatki militarne. Orwellsky

FBI udziela wsparcia terroryście Jak podaje serwis PrisonPlanet.pl pracownicy FBI przyznali, że odpowiadają za organizowanie „fałszywych ataków terrorystycznych” w celu podtrzymania atmosfery zagrożenia w społeczeństwie.

Sprawa dotyczy aresztowania 26-letniego Rezwana Ferdausa, który wcześniej został zaopatrzony przez podstawionych agentów FBI w sprzęt, umożliwiający mu przeprowadzenie zamachu terrorystycznego. Według informacji podanych przez agencję AFP Ferdaus otrzymał zdalnie sterowany zapalnik, model samolotu, C4 oraz broń małego kalibru, jednak według specjalnego agenta FBI Richarda DesLauries cała operacja pokazała, że „nawet osoba bez bezpośrednich powiązań ani formalnego wyszkolenia ze strony międzynarodowej organizacji terrorystycznej jest w stanie poważnie zagrozić społeczeństwu”. Tony Cartalucci z PrisonPlanet.com wskazuje, że Ferdaus wcale nie działał samodzielnie, gdyż niezbędny sprzęt i informacje uzyskał właśnie od pracowników FBI. Jego zdaniem jest to jeden z przykładów tego, jak agencje rządowe same stymulują rozwój terroryzmu, by podsycać tym samym atmosferę strachu wśród zachodnich społeczeństw. Rezwan Ferdaus oczekuje w areszcie na proces. Grozi mu 15 lat więzienia. Można się zastanawiać czy podejrzenia Cartalucciego nie są zbyt daleko idące, z drugiej jednak strony w historii nie brakuje „fałszywych flag” i prowokacji tworzonych po to, by dać pretekst do podjęcia prewencyjnych działań. Ile ze współczesnych wydarzeń można potraktować w tej właśnie kategorii? Orwellsky

Tusk wykorzystuje efekty tresury Ta tresura miała nieco inne cele...jej rezultaty po mistrzowsku wykorzystuje od paru lat Donald Tusk..Choć to oczywiście również kwestia długotrwałego prania mózgów i wpajania odruchów warunkowych stronie zachwyconej obecnością ciepłej wody w kranach Zbudowanie fenomenu współczesnej zdezintegrowanej społecznie Europy, jakim jest blok Kaczyńskiego nazwany przez Rymkiewicza Obozem Wolnych Polaków jest faktem. Nikt już nie zaprzecza, że istnieją masy społeczne, które oparły się terrorowi propagandy i udaremniły, przynajmniej na razie przewrót ideologiczny. Obóz jak ich nazywa Warzecha Ludzi Wytresowanych również dokonuje wojennej konsolidacji. Rząd w tej wojnie ze społeczeństwem polskim używa starej zasady divide et impera. Dziel i rządź. Zastosował wynalazek, który można śmiało nazwać kanibalizmem ekonomicznym. Państwo pozwala klasą uprzywilejowanym, jak chociażby urzędnicy i donosiciele komunistyczni przy użyciu podatków, oraz przywilejów eksterminować ekonomicznie (ujemny przyrost naturalny) niepokorne klasy i grupy społeczne.

Warzecha: „Osoby, które należą do elit obu obozów, a jednocześnie nie chcą się w nich zamykaći widzą jakąś szansę na porozumienie z drugą stroną, można policzyć na palcach jednej ręki. „...” Takie osoby ryzykują zresztą wiele. Jeśli pochodzą z obozu "wolnych Polaków" (by odwołać się do określenia Jarosława Marka Rymkiewicza), bardzo łatwo mogą zasłużyć na miano zdrajców.”...Po stronie lemingów istnieje przekonanie, że żyją w państwie całkowicie normalnym, które ma może jakieś wady, ale generalnie działa dobrze. Przyczyny ulegania temu złudzeniusą rozmaite – od czystego koniunkturalizmu i wygodnictwa, poprzez umysłowe lenistwo, sprzyjające uleganiu medialnej tresurze, przyzwyczajenie, aż po stuprocentowy cynizm. „....„Bo rozjazd obu Polsk to w znacznej mierze odpowiedź na bieżące polityczne zapotrzebowanie dwu głównych partii. Choć to oczywiście również kwestia długotrwałego prania mózgów i wpajania odruchów warunkowychstronie zachwyconej obecnością ciepłej wody w kranach. Ta tresura miała nieco inne cele i wynikała z innych motywacji, co nie zmienia faktu, że jej rezultaty po mistrzowsku wykorzystuje od paru lat Donald Tusk. „...”Wynika z tego jednak również, że istnieje jakaś – być może całkiem spora – liczba Polaków, którzy w sensie Rymkiewiczowskim wolni nie są, ale nie, dlatego, że takiej potrzeby wolności dobrowolnie się wyzbyli. Oni wielu spraw nie dostrzegają albo nie rozumieją, ale nie, dlatego, iżby mieli złą wolę albo dobrze się czuli w warunkach umysłowego zniewolenia. Nie – oni z różnych przyczyn nie byli w stanie oprzeć się tresurze. Mają jednak w sobie potencjał wolności, który można by z nich przy odrobinie starań wydobyć. „...(źródło).”

Platforma skręca na lewo, a raczej przekształca się w partię lewicową, co spostrzegł Krasnodębski, „Ale w interesie Komorowskiego leży właśnie to, by w mediach publicznych zostały utrzymane wpływy jego ludzi oraz lewicy. Tak naprawdę jest to spór "domowy", bo PO jest w gruncie rzeczy również partią lewicową „...( Więcej)

Oczywiście trik z powstaniem lewackiego, braterskiego w stosunku do Platformy ugrupowania Palikota może pozwolić Platformie na zabieg socjotechniczny i przesunięcie się na środek sceny politycznej. Wyjaśnieniem, dlaczego oligarchia w eksploatacji społeczeństwa opiera się głównie n a środowiskach socjalistycznych znajduje się wynikach ostatnich badań naukowych.

„Liberałów i konserwatystów różnią nie tylko poglądy, ale również biologia– przekonują amerykańscy naukowcy „…”Po zakończeniu eksperymentu studentów poproszono o wypełnienie formularza zawierającego pytania o stosunek do aborcji, małżeństw gejowskich itp. oraz o podanie, czy uważają się za liberałów czy za konserwatystów. Okazało się, że liberałowie spoglądali w kierunku wskazanym im przez komputerowe „oczy”, mimo że mniej więcej w połowie z 240 prób wprowadzały ich one w błąd (na przykład spoglądając w prawą stronę, podczas gdy cel pojawiał się po lewej). Osoby, które uległy tej mylącej wskazówce, potrzebowały nieco więcej czasu na odnalezienie pożądanego obiektu, bo ich uwaga skupiała się na niewłaściwej części ekranu. Konserwatyści byli zaś niemal całkowicie uodpornieni na sygnały wysyłane oczami przez twarz w komputerze.Zdaniem amerykańskich naukowców badanie pokazało, że konserwatyści są mniej skłonni do poddawania się wpływom innych od osób o lewicowych poglądach. Mają skłonności do wspierania indywidualizmu. Liberałowie są zaś z kolei często bardziej skłonni do empatii i podatni na wpływy innych ludzi. „....(Więcej)

Kto by pomyślał, że intuicyjne określenie przez Warzechę zwolenników Platformy i Palikota Ludźmi Wytresowanymi znajdzie naukowe wytłumaczenie? Chociaż istnieje subtelna różnica pomiędzy wytresowaniem, a zmanipulowaniem to można dostrzec wykorzystanie tych dwóch narzędzi techniki władzy do budowy obozu hunwejbinów oligarchii. Rokita dodatkowo do narzędzi władzy zaliczył prowokację, za mistrza, której uznał Tuska

„Polityczny spryt sięgnął tak daleko, że używana publicznie retoryka pochwały dla tolerancji formułowana jest tak, aby przeciwnikowi przypisać nieprzezwyciężalne namiętności szału, wściekłości i gniewu. Pośród niezliczonych świadectw takiego używania retoryki tolerancji, a nawet przyjaźni ostatnim była mowa premiera podczas rocznicowego zjazdu „Solidarności”...”Do zdobycia i zachowania władzy potrzebne są posłuszne zastępy dworzan i żołnierzy, a podstęp i spryt są cenione tu znacznie bardziej niźli wiedza albo honor „....( Więcej)

Po tej małej dygresji chciałbym spuentować naukowe doniesienia idealnie się w niewpisującą analizą Ziemkiewicza „Palikot jest kwintesencją tego wszystkiego, do czego intelektualista Adam Michnik, totalny bankrut, doprowadził. Z tych całych wielkich idei, myśli, postępu, oświecenia nie zostało nic. Został gnój z Biłgoraja i nic poza tym. U nas nie ma dwóch konkurencyjnych wizji Polski, jest jedna wizja Polski i wściekłość, tych, którzy nie chcą jej przyjąć do wiadomości. „.....”Motłoch polski też jest częścią historii, ale nie przeceniajmy jego siły. Jego można podjudzić, by demolował krzyż, gasił papierosy na ludziach. Ale on nie jest w stanie niczego konkurencyjnego stworzyć. Różne mamy wady, ale jako naród mamy jedną cechę nie do przecenienia. Jesteśmy nie do za...nia. „...(Więcej)

Marek Mojsiewicz

"NIGDY SIĘ PRAWDOPODOBNIE NIE DOWIECIE...". Podczas dzisiejszego posiedzenia Zespołu Parlamentarnego pod przewodnictwem Antoniego Macierewicza swoje uwagi i spostrzeżenia na temat wyników ekshumacji swojego ojca przedstawiła Małgorzata Wassermann. Oprócz potwierdzenia faktów, które od wczoraj są znane opinii publicznej (tylko w 3% dokumentacja rosyjska i polska jest zgodna), wyraziła także opinię, iż zwierzęta się godniej traktuje, niż potraktowano ofiary tragedii z 10 kwietnia 2010 roku. Trzeba mocno podkreślić: na takie traktowanie przyzwoliła strona polska, która nie tylko wbrew faktom zapewniała Polaków o wzorowej współpracy, ale w wielu przypadkach zwyczajnie kryła sprawców fałszerstw. Tylko determinacja rodzin poległych, w tym wypadku rodziny Wassermanów, sprawiła, że możliwa była ekshumacja ciała Zbigniewa Wassermanna i pokazanie opinii publicznej porażających dowodów. Jedno zdanie wypowiedziane przez M. Wassermann mną wstrząsnęło:

"Nigdy się prawdopodobnie nie dowiecie czy oni przeżyli tę katastrofę i ile minut lub godzin żyli po tej katastrofie i czy w związku z tym była im udzielana jakakolwiek pomoc".

Okazuje się, że Rosjanie celowo nie dokonywali opisów zmian pośmiertnych, by uniemożliwić w przyszłości dokładne określenie czasu zgonu oraz jednoznaczne stwierdzenie, ile czasu po wypadku ofiara żyła.

Dlaczego to mogło być ważne? Jedynym logicznym wytłumaczeniem jest możliwość przeżycia katastrofy przez niektórych członków delegacji. Innymi słowy nie wszyscy musieli zginąć w chwili rozpadu i upadku samolotu. Mogli skonać jakiś czas później – córka ministra mówi nawet o kilku godzinach.

Czy jest to możliwe? Odpowiedź można znaleźć w Uwagach RP do raportu MAK, gdzie Polscy eksperci przytoczyli statystyki z Podręcznika Służb Lotniskowych ICAO, gdzie przyjęto, iż w wypadku samolotu ze 100 osobami na pokładzie może zostać poszkodowanych 75 osób, w tym 15 z bardzo ciężkimi obrażeniami wymagającymi natychmiastowej pomocy i transportu do szpitala, 23 z obrażeniami średnio-ciężkimi niezagrażającymi życiu, ale wymagające transportu oraz 37 z lżejszymi obrażeniami. Tak, więc praktyka mówi, że istnieje możliwość przeżycia takiego wypadku. Jednak, jak wiemy strona rosyjska, a za nią strona polska przyjęły niemal natychmiast, że wszyscy zginęli w jednym momencie, w chwili katastrofy. Wszyscy pamiętamy słynne „wsie pagibli” z ust rosyjskich funkcjonariuszy, zanim ktokolwiek ze służb medycznych dotarł na miejsce. Nikt nie pobiegł na pobojowisko, nikt nie szukał ofiar, nikt nie sprawdzał, czy może ktoś jest ciężko ranny, ale można go reanimować. Tu również przywołam uwagi polskich ekspertów skierowane do MAK:

„Strona polska wskazuje, ze pierwszy zespół ratownictwa medycznego przybył na miejsce wypadku o godz. 6.58 UTC tj. dopiero 17 minut po zaistnieniu wypadku, a 7 zespołów pogotowia ratunkowego przyjechało na miejsce wypadku o godz. 7.10UTC tj. dopiero 29 minut po zaistnieniu wypadku, pomimo, że lotnisko Smoleńsk Północny jest położone w obrębie miasta Smoleńsk”.(str.60) Pierwsza karetka, JEDNA KARETKA, miała dotrzeć 17 minut po wypadku, a następne po 29 minutach! I tu powstaje pytanie:

Czy ktoś wydał dyspozycje, podobnie jak Krasnokustskiemu („sprowadzamy do 100 metrów, 100 metrów i koniec”), by nie wzywać pomocy dla poszkodowanych, nie wysyłać karetek, wstrzymać przekazywanie informacji służbom medycznym? Trudno nie odnieść takiego wrażenia, a właściwie nabrać pewności, ze tak właśnie było. Na Siewiernym zamiast lekarzy i pielęgniarek grasowały oddziały Specnazu, których celem bynajmniej nie było ratowanie naszych rozbitków, ale dopilnowanie, aby nikt nie wyszedł stamtąd żywy. Specnaz, bowiem nie jest formacją, która ma w zwyczaju oczekiwania na przyloty zagranicznych delegacji i udzielanie pomocy ofiarom wypadków. Specnaz pełni zupełnie inną rolę, o której można poczytać między innymi u Wiktora Suworowa.

http://wiadomosci.onet.pl/raporty/katastrofa-smolenska/m-wassermann-rosjanie-poswiadczali-nieprawde,1,4980231,wiadomosc.html

Martynka

Hipotermia w Zana Khan Polskie wojsko na misji w Afganistanie poniosło kolejną stratę. Wczoraj w szpitalu w Ghazni zmarł prawdopodobnie na sepsę sierżant Zbigniew Biskup, starszy technik śmigłowca w Samodzielnej Grupie Powietrzno-Szturmowej. Szpital powinien zostać objęty kwarantanną, ale jest to niemożliwe z powodu braku specjalistycznego sprzętu.

- To nieprawda, że wracamy zawsze inną trasą i jest zmieniane ustawienie w kolumnie. To kłamstwo. Mitem jest także to, że w środę zaraz po wybuchu miny uruchomione zostały siły szybkiego reagowania - relacjonuje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" polski żołnierz z bazy w Ghazni. Jak twierdzi, pojazdy kołowe zaraz po zajściu - w którym w wyniku ataku talibów zginęło pięciu polskich żołnierzy - co prawda pojechały na miejsce tragedii, bo od ich bazy to zaledwie 8 kilometrów, i zabezpieczały teren. Problem w tym, że nie poderwały się polskie śmigłowce. - Nieprawdą jest, że śmigłowce polskie się poderwały. Ruszyły tylko amerykańskie - twierdzi nasz rozmówca. Brak odpowiedniego wsparcia z powietrza to poważny problem polskich żołnierzy w Afganistanie. Polski kontyngent nie jest w stanie regularnie patrolować terenu ze względu na brak wystarczającego wsparcia z powietrza, dlatego talibom łatwiej zainstalować ładunki wybuchowe. Regularnie psują się też transportery opancerzone typu Rosomak, brakuje do nich części zamiennych albo wozy jeżdżą na patrole w połowie niesprawne. - Serwis techniczny jest kiepski i w zasadzie tak się dzieje od początku misji. Już wtedy, kiedy przejęliśmy amerykańskie hummery, które miały nas wspierać, okazało się, że to wraki. Sam brałem udział w takim patrolu, podczas którego nie działała prawie połowa systemów w pojeździe. To pokazuje, że pomimo tych tragicznych doświadczeń, które następują, nie wyciągamy żadnych wniosków - mówi gen. dyw. dr Roman Polko, były dowódca jednostki specjalnej GROM. Psujące się pojazdy, które nasi żołnierze wykorzystują do patroli, to, niestety, nie jedyny problem. Żołnierze, z którymi wczoraj rozmawiał "Nasz Dziennik", twierdzą, że szefostwo posiadało informacje o możliwym ataku na polską bazę. Ale je zbagatelizowało i dowódca X Zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego gen. bryg. Piotr Błazeusz wysłał jednak w konwoju osoby, które były w Afganistanie zaledwie od dwóch miesięcy. - Dowódca nie ma wśród żołnierzy autorytetu, jest małostkowy, nie szanuje żołnierzy. Najważniejsze jest to, co wprowadziła X Zmiana, czyli pilnowanie stołówki, żeby ktoś za dużo jedzenia nie wyniósł. Nam nie wypłacono jeszcze dodatków za październik. W tej sprawie mieliśmy spotkanie z generałem. Powiedział: Mogę wam całkowicie zabrać dodatki - mówi nasz informator z Ghazni. Jako rażący przykład braku troski dowództwa o własnych ludzi nasz rozmówca podaje sprawę ewakuacji 80 polskich żołnierzy z gór w okolicach Zana Khan. To przyczółek w górach, położony 3,5-4 tys. m n.p.m., do którego co jakiś czas wysyłani są Polacy, by patrolować okolicę. Warunki, w jakich tam przebywają, są tragiczne. Z powodu zimna większość czasu muszą spędzać w rosomakach. W nocy z wtorku na środę, kilka godzin przed zamachem na polski konwój, żołnierzy ewakuowali Amerykanie, bo polskie helikoptery nie doleciały. Czekając na śmigłowce, palili własne ubrania, by móc się ogrzać. Do bazy wrócili z objawami ostrej hipotermii i odmrożonymi kończynami. Gdyby nie amerykańskie helikoptery, mogliby umrzeć w wyniku wychłodzenia organizmu. - Inne smaczki z życia w Ghazni są takie, że ta zmiana ma najwięcej postępowań dyscyplinarnych. Głównie za to, że byli niedostatecznie dobrze ogoleni lub mieli nogawki wypuszczone z butów - mówi służący w Afganistanie żołnierz.

- To, co ten żołnierz mówi, jest przerażające. Wszystko przez to, że nie są przestrzegane podstawowe standardy działania. Patrole są przewidywalne dla terrorystów i na poziomie strategicznym, nie ma żadnego pomysłu, kompleksowej strategii oprócz tego, żeby się wycofać i udawać, że wszystko jest OK - ocenia gen. Polko. Były dowódca GROM zwraca uwagę na fakt braku planowania operacyjnego, działamy w strukturach NATO i nie tylko Polacy odpowiadają za własną prowincję. To wszystko przekłada się na niskie morale. - Skoro morale zespołu jest niskie, to znaczy, że zespół jest kiepsko dowodzony i kiepsko realizuje tę misję. Trzeba tu zadać też pytanie: jak może być wysokie morale, skoro ta misja tak naprawdę nie wiadomo, w którą stronę prowadzi, nie wiadomo, co jest jej celem, co kolejna zmiana ma osiągnąć - podkreśla gen. Polko. - Zapytałbym dowódcę, jaki stan zastał, w jakim stanie przekazał prowincję, co zostało zrealizowane i jaki jest rzeczywiście cel misji. Bo tak naprawdę - w mojej ocenie - jesteśmy wyłącznie karmieni propagandą, która mówi, że już niedługo ta misja będzie tylko szkoleniową, że niedługo stamtąd się wycofamy, a rzeczywistość pokazuje, że wcale nie jest tak dobrze - dodaje. System, w którym dowództwo misji nie prowadzi działań wyprzedzających, ograniczając się wyłącznie do działań reaktywnych, prowadzi do stanu zagrożenia, bo terroryści czują się bezkarnie. - Mnie naprawdę irytuje i razi to, że my jesteśmy tylko i wyłącznie reaktywni jako NATO, jako struktura. Wszyscy zasłaniają się ograniczeniami narodowymi. Wpisując się w taki system, doprowadzamy do stanu zagrożenia, bo terroryści czują się bezkarnie. Podchodzą pod bazę, nauczyli się wykorzystywać nasze słabości, które wiążą się z unikaniem działań aktywnych, i to ich rozzuchwala. Tymczasem dowódcy boją się podejmowania działań aktywnych, co stawia w trudnej sytuacji naszych żołnierzy. Tylko mając inicjatywę i dyktując warunki, działamy bezpieczniej - mówi Polko. - Rzeczywistość niestety jest taka, że wysyłamy żołnierzy na półroczne zmiany, przez pierwsze dwa miesiące dowódca się aklimatyzuje, przez drugie dwa coś tam robi, tak naprawdę w sposób bardzo przewidywalny, i kolejne dwa patrzy, żeby stamtąd wyjechać. Ponieważ nikt nie postawił mu zasadniczego celu, to - podejrzewam - sam go sobie stawia: wyjechać bez strat. Tylko że myślenie o tym, żeby wyjechać bez strat, tak naprawdę doprowadza do tego, że te straty są - puentuje nasz rozmówca.

- Proszę nie oceniać działań patrolu (składu, szyku) i jego drogi powrotnej po przejechaniu około 300 metrów, gdyż w takiej odległości od wyjazdu z mauzoleum dokonano ataku na polskich żołnierzy. Trasa liczyła ok. 10 kilometrów. W środę w ramach sił szybkiego reagowania pojawiły się śmigłowce amerykańskie. Nie zaprzeczam, że w jakimś przekazie medialnym mogła pojawić się informacja, że były to polskie śmigłowce. Proszę pamiętać, że informacja na temat wydarzenia była przekazywana w wyjątkowo krótkim czasie od wydarzenia. Nie wiem, jakie to ma obecnie znaczenie, jakiej narodowości była obsada śmigłowców - tłumaczy ppłk Mirosław Ochyra, rzecznik Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych. Pytany o ewakuację z gór, Ochyra mówi, że dowództwo nie informuje o trwających operacjach, również tych w Zana Khan. - W tej okolicy nie było aż 80 polskich żołnierzy, lecz znacznie mniej. Do szpitala w Ghazni z objawami wyziębienia przyjęto trzech żołnierzy - wyjaśnia. Rzecznik zapewnia, że statystyki Dowództwa Operacyjnego nie potwierdzają, iż na obecnej zmianie w Afganistanie jest najwięcej postępowań dyscyplinarnych w jej historii. - Sprawdziłem również w kadrach. Nie ma żołnierza, który pełniłby piąty rok swoją misję w Afganistanie, a zatem mógłby mieć dokładne porównanie postępowań dyscyplinarnych. Pojawiła się również informacja o niewypłacaniu dodatków. Jeśli żołnierz, który o tym mówi, ma podstawy do sądzenia, że jest łamane prawo w tym zakresie, to proszę o natychmiastową informację. Sprawdzi to prokuratura wojskowa - deklaruje podpułkownik Ochyra.

Piotr Czartoryski-Sziler

Benjamin Fulford – „Wojna się rozpoczęła” Na pytania w komentarzach w poprzednim wpisie postaram się odpowiedzieć jutro w godzinach popołudniowych.

Czy to jest ten sam człowiek? Dzisiaj muszę wrócić do Benjamina Fulforda, gdyż jego ostatnie wystąpienie na YouTube jest tak wyzywające, jak nigdy dotąd. W ciągu kilku miesięcy dość mocno się postarzał, albo charakteryzator tak zdecydował. Nie wiem, co o nim sądzić, bowiem to, co ostatnio mówił było tak niewiarygodne i szalone, że nawet Jeff Rense zrezygnował z comiesięcznych z nim rozmów. W świetle odkrytych oszustw medialnych, należy nadmienić, że Ed Chiarini uważa Fulforda za oszusta, że jest to po prostu rola odtwarzana przez aktora z Independent Film Association, Lawrence Fullera (>link). Jest pewne podobieństwo, lecz czy to jest ten sam człowiek, to można wątpić. Chiarini po prostu znalazł wśród tysięcy aktorów jednego nieco podobnego. Fulford po pierwsze od lat mieszka w Japonii i doskonale mówi po japońsku, a po drugie przez kilka lat był szefem Forbesa na wschodnią Azję. Jeśli chodzi o ostatnie wystąpienie Benjamina Fulforda, to trudno ocenić na ile jest wiarygodne. Pewne tezy są wręcz nieakceptowalne,jak bluzgi na Papieża Benedykta XVI, ale z uwagi na rzetelność zamieszczam je w tłumaczeniu. Jednak większość tego co mówi Fulford zgadza się z naszą wiedzą na temat NWO i ludzi, którzy wprowadzają rząd światowy. Nie można jednak wykluczyć, że tym wystąpieniem i niedawnymi sensacjami takimi jak porwanie i próby zabójstwa, Fulford chce zrobić wokół siebie zamieszanie i przez to spowodować nagłośnienie możliwej dezinformacji. Niedawny wywiad z Wilcockiem, późniejsze rzekome zastraszanie tego ostatniego (płakał w jednym z wywiadów), zrobiły tyle wokół tego szumu, że Fulford znów wywindował się na górne pozycje wyszukiwarek. Może o to chodziło? Dla tych, którzy nie znają angielskiego, polecam tłumaczenie, które zrobiłem na szybko. Benjamin Fulford wypluwa gumę i mówi:

„- Teraz powiem po angielsku. Wycierpiałem wielokrotne próby zabójstwa mnie. Ludzie, którzy próbowali mnie zabić to m.in. Henry Kissinger, George Busha Senior, Dawid Rotszyld z Genewy. Źródłem obecnych problemów w USA to m.in. Frank Carlucci, James Baker, Paul Wolfenson, George Soros, Zbigniew Brzeziński, Timothy Geitner. Ci ludzie są mordercami i kryminalistami. Musicie ich zaaresztować. Jeśli będą stawiali opór, to, ponieważ są mordercami, powinniście ich zabić. Nie wolno pozostawić ich na wolności. To jest ważne, oni planują wzniecenie III wojny światowej, by wymordować miliardy ludzi. Dawidzie Rotszyldzie z Genewy, nie bądź taki pewien, że jesteś bezpieczny w swoim zamku. Nie jesteś – wiemy gdzie się znajdujesz i wiemy, kim jesteś. Jest jeszcze ten seryjny gwałciciel dzieci – Papież. Papież Złoworogi XVI (malevolent). Będzie niedługo martwy. (…) Szatan na ciebie czeka. Jest wielu tych łotrów, którzy zaczynają uciekać, musimy naciskać, pozbawić ich władzy. Oni przeszkadzają ludzkości się rozwijać, powstrzymują rozwój techniczny, o co najmniej 100 lat, o ile nie więcej. To oni chcą wymordować 4 miliardy ludzi, chcą wywołać III wojnę światową – teraz w Iranie i Syrii. Nie wiecie, co zrobić? Przecież to tylko kilku starców, dlaczego wy Amerykanie nie umieścicie ich w więzieniach?! Muszę wam teraz oświadczyć, że Japonia jest zagrożona. W tej chwili ze statku wwierca się bombę jądrową w dno morskie niedaleko Ciba. To miejsce nazywa się „czikiumaru”. Jeśli Japonia zostanie znów zaatakowana nuklearnym tsunami, to jak słyszałem, nastąpi odwet – wielka skała na Wyspach Kanaryjskich zostanie zatopiona, co wywoła 100 metrowe tsunami (300 stóp) , które uderzy we Wschodnie Wybrzeże USA, włącznie z Nowym Jorkiem, Waszyngtonem i Miami. Musicie zapobiec tej tragedii, musicie zaaresztować tych kryminalistów!

Wiemy kim oni są! Jay Rockefeller, George Bush, hmmm … Nie można zapomnieć o gangsterach w Chicago, którzy kontrolują Obamę. Nie można zapomnieć o Benjaminie Netanjahu. I mam jeszcze jedną sprawę, chce powiedzieć Żydom, że jesteście dobrymi, wierzącymi w Boga ludźmi, którzy są rządzeni przez gangsterów czczących szatana. Okej? Izraelska flaga powinna mieć menorę. Zamiast tego, macie symbol satanistyczny. Okej? To jest symbol satanistyczny na waszej fladze! To nie jest żydowski symbol! Dlaczego nie ma menory na izraelskiej fladze? Powiem wam dlaczego. Ponieważ rodzina Rotszyldów, która utworzyła Izrael wierzy w Lucyfera, wierzy w szatana. Oni nie wierzą w Jahwe, to nie są prawdziwi Żydzi. Ich prawdziwe nazwisko to Bauer. Oni was używają, a wy robicie z siebie głupców współuczestnicząc w tym szalonym planie. Pospieszcie się i zaaresztujcie tych liderów, którzy przejęli kontrolę nad waszym społeczeństwem. To nie jest żaden żart – jest wystarczająco wiele dowodów, by każdy wiedział, że to jest prawda. Można to znaleźć wszędzie. Każdy kto badał w pełni udokumentowane fakty, będzie wiedział, że kryminalny gang kontroluje wasz system finansowy od 300 lat i że planuje ludobójstwo. Oni muszą zostać powstrzymani. Powstrzymamy ich, to jest deklaracja wojny. Czy mnie słyszysz Dawidzie Rotszyld? Okej? Już nie jesteś bezpieczny, mamy już dość twoich morderczych gier. Słyszałem, że lider rodziny, Evelyn Rotszyld, obecnie się ukrywa po cichu w swoim zamku w Anglii. Evelyn, powiedz swojej rodzinie żeby się poddała. Powiedz im, że jest już dość. Że nie będzie ludobójstwa. Twoja rodzina jest zagrożona, chyba że zatrzymacie się z tym szaleństwem. Czas się kończy. Nie chcę być zły na twarzy w chwili gdy zbliżamy się do Świąt Bożego Narodzenia (Christmas). Możemy mieć obecnie chwilę najlepszego rozwoju w historii ludzkiej cywilizacji. Mamy technologie, które mogą zmienić pustynie w zielone oazy, możemy zarybić oceany. Możemy mieć pokój na świecie, a jedyn co nas blokuje to kilku starców. Bardzo proszę każdego, by ich aresztować. Co się z wami dzieje? Moglibyśmy mieć pokój na świecie, te wszystkie dobre rzeczy, a jesteśmy blokowani przez małą grupkę starych ludzi, którzy wierzą w szatana. I to jest fakt. Proszę was, musimy uratować planetę. Dziękuję.”

Fulford jednak nie kończy, siedzący koło niego Japończyk prosi go wyraźnie by kontynuował. Ten jednak mówi „dosyć”. Ale dodaje:

„-Dodam jeszcze jedną ostatnią rzecz. Tu nie chodzi o złapanie złoczyńców, okej? Nigdy o to nie chodziło. To oni chcą nas wykończyć. I w pewnym momencie, po typu próbach zabójstwa, tylu szykanach, po tym jak opowiadali każdemu, kogo znam, że zwariowałem, że biorę narkotyki, że zabijam wokół swoich znajomych… Musicie wiedzieć, że oni wymordowali więcej ludzi niż ktokolwiek w historii. To oni są odpowiedzialni za I i II wojnę światową, są odpowiedzialni za Holocaust, zabili Kennedy’ego, Martina Luthera Kinga, Johna Lennona, Michaela Jacksona, okej? Wymordowali liderów na całym świecie, to jest najgorszy typ gangsterów i kryminalistów, którzy zmienili USA w republikę bananową, a Europę próbują zamienić w faszystowską dyktaturę. A całą ich bronią jest iluzja. Fałszywe pieniądze, które nie mają w niczym pokrycia. Odcinamy im pieniądze i wsadzimy ich do więzienia. Muszą się poddać. Możemy mieć pokój, możemy żyć w dostatku, możemy wydłużyć nasze życie. Musimy się pozbyć tego koszmaru to zależy tylko od nas.

Każdy, kto tego słucha powinien zrobić wszystko co może – pamiętajcie przewyższamy ich liczbą milion do jednego lub lepiej, a w miejscach gdzie ich jest najwięcej, z pewnością przewyższamy ich liczbą sto do jednego. Zaaresztujcie kryminalistów, którzy są najbliżej was, w ten sposób możecie ocalić planetę. Dziękuję.”

Na koniec Fulford komentuje niedawną śmierć lidera Korei Północnej:

„- Kim Dżong Il został zamordowany w ubiegłą sobotę podczas walki o władzę, która obejmuje obecnie Azję. Rodzina Rotszyldów próbuje go zastąpić, Kim Dżong Unem, playboyem edukowanym w Szwajcarii, który jak oni mają nadzieję, będzie wykonywał ich rozkazy za piękne kobiety, fantazyjne samochody i inne zabawki. Ale jest to też szansa dla mieszkańców Półwyspu Koreańskiego by stali się znów niezależni. Zostali oni sztucznie podzieleni po to by można ich było kontrolować przez siły znajdujące się w Europie. Nie ma takiej potrzeby by Koreańczycy byli podzieleni. Połączeni, będą jednym z najsilniejszych krajów na Ziemi. Jest szansa na pokój na Półwyspie Koreańskim. I oczywiście może to prowadzić do rozwoju, jaki nie był dotąd notowany w tym regionie Ziemi. W tym samym czasie sieć północnokoreańskich agentów w Japonii, którzy udawali Japończyków, została rozbita. Zostali aresztowani, a Japonia będzie wolna od kontroli przez siły zagraniczne, które udawały, że są japońskie. I jest to szansa dla Japończyków i Koreańczyków, którzy są kuzynami, o ile nie braćmi, by mieć przyjacielskie i pomyślne stosunki. Pamiętajcie, Rotszyldzi potrzebuja wojen by móc kontrolować. Potrzebują wojen by nas zadłużać. Nie ma potrzeby by ludzie ze sobą walczyli. Możemy mieć pokój na świecie, a to jest szansa. Rozpoczęła się walka o władzę – nie możemy im dać szansy by znów im się udało nami kontrolować. Ludzkość może sięteraz uwolnić, walka się rozpoczęła. Musimy z nimi walczyć na każdym froncie, aż osiągniemy na Ziemi pokój, skończymy z ubóstwem i niszczeniem środowiska. Możemy to osiągnąć w kilka miesięcy, jeśli tylko usuniemy tę szczącą szatana kabałę. I to się waśnie zaczęło.”

Monitorpolski's Blog

Macierewicz o wynikach sekcji Z. Wassermanna "Polska prokuratura nie starała się nawet zweryfikować, co naprawdę robili rosyjscy śledczy" – mówi Antoni Macierewicz w rozmowie z Magdaleną Michalską ("Gazeta Polska Codziennie").

Czy wyniki powtórnej sekcji zwłok śp. Zbigniewa Wassermanna były dla Pana zaskoczeniem? Ze słów Małgorzaty Wassermann wynika, że podczas sekcji ciała jej ojca wykonanej w Polsce cztery miesiące temu nie przeprowadzono niektórych koniecznych badań. Mogłyby one wykazać, czy na zwłokach są ślady świadczące, że śmierć nastąpiła w rezultacie wybuchu. To jest rzecz absolutnie szokująca, że prokuratura, która miała obowiązek zrobienia tej sekcji natychmiast po katastrofie, wówczas tego nie dopełniła. Teraz pani Wassermann będzie musiała po raz kolejny dopraszać się, by takie analizy przeprowadzono.

Skąd tak szokujące rozbieżności w materiałach rosyjskich i polskich? Wszystko wskazuje na to, że jest to świadoma zła wola strony rosyjskiej. Rozbieżności wynikają z dokumentów, zostały zweryfikowane i przez panią Wassermann, i przez prokuraturę. Obie strony potwierdzają, że różnice wynoszą ponad 90 proc. To dowód na poświadczenie nieprawdy i sporządzenie fałszywej dokumentacji przez Rosjan. To zmierzanie do ukrycia rzeczywistego przebiegu wydarzeń oraz – niestety – niedopełnienie obowiązków przez polską prokuraturę, która nie starała się zweryfikować, co faktycznie zrobili rosyjscy śledczy.

Sądzi Pan, że w Rosji w ogóle przeprowadzono te pierwsze sekcje? Wiemy na pewno, że w wypadku śp. prezesa IPN prof. Janusza Kurtyki w ogóle nie dokonano sekcji zwłok. Mamy na ten temat świadectwo jego żony, która oglądała ciało, a jest lekarzem. Na ciele nie było śladu cięcia właściwego dla sekcji. Podobne wątpliwości ma Małgorzata Wassermann. Uważa ona, że sekcja ciała jej ojca była pozorowana, a opis został wzięty z powietrza. Obawiam się, że takich wydarzeń mogło być więcej. Prokuratura wojskowa wydała oświadczenie, w którym stwierdza, że protokół tej sekcji wyklucza działanie materiałów pirotechnicznych lub jakichkolwiek innych. W związku z tym uważam, że mamy do czynienia z dwoma sprzecznymi oświadczeniami osób, które zapoznały się z protokołami sekcji zwłok. Ze słów Małgorzaty Wassermann wynika, że nie znalazła żadnego świadectwa na przeprowadzenie badania, mogącego wykluczyć obecność takich śladów na ciele jej ojca. Prokuratura tymczasem twierdzi coś zupełnie innego. Chcę, więc oświadczyć, że ponieważ prokuratura jest stroną zainteresowaną, a także biorąc pod uwagę jej dotychczasowe zaniedbania, daję wiarę pani Wassermann. A to oznacza, że nawet w tak kluczowej i oczywistej sprawie prokuratura może być niewiarygodna. W związku z tym zespół skieruje wniosek do Prokuratora Generalnego z podejrzeniem o możliwość popełnienia przestępstwa. Magdalena Michalska

Solidarna Polska to kolejna narracja socjalizmu. Ziobro proponuje wieloprogowy podatek dochodowy

Jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia politycy Solidarnej Polski (SP) obiecali potencjalnym wyborcom „prezenty”. Według ustaleń Polskiej Agencji Prasowej „mikołaje” dowodzeni przez tandem Jacek Kurski – Zbigniew Ziobro przygotowali pakiet ustaw, których celem jest „zwiększenie ilości progów podatku dochodowego” w tym m.in. wprowadzenie 40 proc. stawki dla „najlepiej zarabiających”, zwiększenie zasiłku rodzinnego itp. Tym samym Solidarna Polska jasno podkreśliła ideowy kierunek, którym jako prawica – teoretycznie – „na prawo od PiS” zamierza podążać.

– Polskie państwo w chwili narastającego kryzysu i rozwarstwienia społecznego jest zobowiązane wykazać solidarność. Dlatego zdecydowaliśmy się zaproponować rozwiązania ustawowe, które będą mogły tę sytuację zmienić, które będą mogły wyrównać tę ogromną dysproporcję – ogłosił credo gospodarczego programu partii Zbigniew Ziobro. Tadeusz Cymański zaznaczył, że „nie wyobraża sobie, aby w polskim parlamencie nie znalazła się większość, która nie poparłaby proponowanych przez Solidarną Polskę rozwiązań”, chyba, że w poselskich ławach zasiadają „ludzie bez serca”. Całe szczęście świąteczny nastrój udzielił się liderowi Solidarnej Polski, który zaznaczył, że parlamentarzyści jednak „mają to serce”. – Ja w to wierze, bo jeżeli przestaniemy wierzyć, że władza nie jest tylko dla władzy, a jest dla ludzi, to naprawdę byłoby to coś fatalnego. Idą nie tylko święta, ale idzie kryzys – podkreślił Cymański na konferencji prasowej w Sejmie. Zanim, więc zreferujemy proponowane przez SP rozwiązania już w oparciu o samą tylko narrację / opowiadaną historię / marketingowe tło dla konkretnych postulatów można stwierdzić, że droga Nowej Prawicy raczej nie prędko przetnie się z drogą, którą chce podążać Solidarna Polska. Trudno nie zgodzić się z Adamem Wielomskim, który przy okazji pierwszego, „PJoNkowego” rozłamu w PiS, zawyrokował, że zasadniczy spór o kształt Polski niestety mamy już za sobą. W Sejmie i na większości jego rubieży panuje przekonanie, że „nasz kraj ma mieć charakter socjaldemokratyczny, etatystyczny i skrajnie centralistyczny” a poszczególne partie różni „uzasadnienie – czyli właśnie narracja – dorabiane do tego systemu”. Jak zreferował portal money.pl Klub Solidarnej Polski proponuje podwyższenie stawki podatkowej do 40 proc. dla podatników o dochodach rocznych przekraczających 120 tys. zł, wprowadzenie 12 proc. daniny dla osób najbiedniejszych, 18 proc. dla zarabiających rocznie do 85 tys. zł., 32 proc. dla podatników z zarobkami w przedziale 85 tys. zł – 120 tys. zł. Oczywiście „najwyższą 40 proc. stawką podatkową objęte zostałoby bardzo wąskie grono ludzi”, których pieniądze „zostałyby skierowane na grupę podatników, których dochody nie przekraczają miesięcznie minimum socjalnego”. Bezsens „podatkowania najbogatszych” dobrze wyłożył dr Robert Gwiazdowski na łamach bankier.pl. Gnębienie „lepiej uposażonej warstwy społecznej” jest bez sensu, ponieważ „naprawdę najbogatsi nie płacą w Polsce podatków”. Wykorzystują oni różne „instrumenty międzynarodowego planowania podatkowego i optymalizacji podatkowej, na co nie stać klasy średniej”. Więc to ona w praktyce ponosi dodatkowy ciężar podatkowy! To nie ekonomiczne molochy wpadną do postulowanego przez Solidarną Polskę trzeciego i czwartego progu podatkowego, ale zdolni, pracowici, innowacyjni: informatycy, lekarze itp. W tym miejscu warto przypomnieć, że środowiska wolnościowe domagają się likwidacji podatku dochodowego, który jest nie tylko najbardziej niewydolną i kosztowną daniną, a w odmianie progresywnej również najbardziej niesprawiedliwą (karze za to, że ktoś lepiej pracuje), ale sankcjonuje również prawo aparatu urzędniczego do inwigilacji obywateli. Adam Wawrzyniec

Polacy zginęli, bo zawiodły służby W Afganistanie giną polscy żołnierze, bo Służba Kontrwywiadu Wojskowego nie potrafi ich chronić. Pięciu naszych chłopców, którzy w środę zginęli w zamachu, mogłoby żyć, gdyby Polacy lepiej współpracowali z Amerykanami. Były dyrektor Służby Kontrwywiadu Wojskowego (SKW) Piotr Bączek nie ma wątpliwości: – Okoliczności zamachu, w którym w środę zginęło pięciu żołnierzy, świadczą o zaniedbaniach polskich służb. Bączek zastanawia się, jak to jest możliwe, że ogromny ładunek podłożony na najważniejszej z dróg Afganistanu i połączony przewodami z detonatorem mógł ujść uwagi żołnierzy służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo naszego wojska, szczególnie SKW. W ocenie byłego dyrektora kontrwywiadu przygotowanie i zorganizowanie zamachu niedaleko bazy Ghazni musiało trwać przynajmniej kilka miesięcy.

– Droga przemieszczania się żołnierzy nie była należycie strzeżona i patrolowana. Nie inwigilowano środowisk talibów zagrażających polskim żołnierzom – mówi Bączek. Dodaje, że zamach świadczy o tym, iż praca operacyjna w otoczeniu polskiego kontyngentu nie jest prowadzona w sposób należyty. Natomiast poseł Marek Opioła (PiS), członek sejmowej komisji ds. służb specjalnych, uważa, że problem w Afganistanie polega przede wszystkim na braku koordynacji służb wywiadu i kontrwywiadu wojskowego. Jego zdaniem kuleje także współpraca z sojusznikami.– Do skutecznego działania żołnierzy konieczna jest wymiana informacji – podkreśla gen. Roman Polko, były szef specjalnej jednostki wojskowej GROM. Przypomina, że kiedy jednostka pod jego dowództwem działała w Iraku, otrzymywała informacje z różnych źródeł. Korzystała z wiedzy, którą dysponowali Amerykanie i inni członkowie koalicji antysaddamowej. Opioła wielokrotnie już podejmował ten problem. Kierował interpelacje poselskie do premiera, który formalnie nadzoruje służby. Niestety bezskutecznie. – Mimo upływu wielu miesięcy nie otrzymałem odpowiedzi – przyznaje. Gen. Polko zwraca uwagę, że problem polskich żołnierzy w Afganistanie nie kończy się i nie zaczyna na działaniu służb. Problem podstawowy polega na braku strategii.

– Żołnierze nie mają jasno wyznaczonych celów – ocenia Polko. Jego zdaniem nie można się ograniczać do działań obronnych. Konieczne jest rozpoznanie i działania wyprzedzające. Obecnie w Afganistanie trwają poszukiwania sprawców zamachu. Polakom pomagają Amerykanie. Czynności prowadzą prokuratorzy polskiego kontyngentu. Dziś do kraju przylecą trumny z ciałami poległych żołnierzy: szer. Krystiana Banacha, st. kpr. Piotra Ciesielskiego oraz starszych szeregowych – Łukasza Krawca, Marcina Szczurowskiego i Marka Tomali.

Wojciech Kamiński, Maciej Marosz

0% dla €, „carry trade” dla MFW, a dla PL-100 mln Jeśli operacja pomocy € oznacza że NBP sprzeda obligacje francuskie za €6 mld a uzyskane środki pożyczy MFW po to aby ta instytucja kupiła obligacje włoskie w ramach „carry trade”, to udział Polski w tej operacji nie ma kompletnie finansowego sensu! Jeśli poważnie potraktować wypowiedz prezesa NBP to wynika z niej, że polska klasa polityczna nie wie, na co się godzi i jest pozbawiona osób znających się na finansach. Oznacza to, że nie wie, o czym mówi i na co się zgadza. Gdyż, jeśli rzeczywiście operacja pod hasłem pomocy dla euro miałaby wyglądać w ten sposób, że NBP sprzedałby obligacje francuskie za €6 mld, a uzyskane środki pożyczyłby MFW jedynie po to, aby ta instytucja kupiła obligacje włoskie, to cały ten proces nie miałby kompletnie finansowego sensu! Przecież dla rynku kapitałowego byłoby to równoznaczne z operacją bezpośredniej sprzedaży przez Francję dodatkowych €6 mld i zakupie przez nich obligacji włoskich. Dla rynku kapitałowego jest wszystko jedno, czy zakupić obligacje francuskie od Polski, czy Francji. Nie ma nawet różnicy w tym, że w tym przypadku Francuzi emitując taniej własne obligacje, a zarabiając na wyższym procencie włoskich w ramach „carry trade” mogliby z tego zrezygnować pożyczając pozyskane pieniądze MFW, aby to on zarobił. Polska jest w tej operacji ogniwem zbędnym gdyż jedynie pożyczając MFW, a potem dodatkowo biorąc równoważną linię kredytową z MFW w celu zrekompensowania utraty płynności ponosi koszt w wysokości ok. 100 mln PLN, ani o „tyci” nie polepszając sytuacji w strefie euro. Gdyż na tyle samo, co polepsza sytuację kapitałową Włochów, o tyle samo pogarsza pozycję Francuzów. W związku z powyższym nasi przywódcy de facto przyznają, że cały proces związany z niby polepszaniem naszej płynności przez zakup linii kredytowej w MFW i ostatnią zgodą na „carry trade” naszymi środkami ma jedynie na celu napędzenie „kasy” MFW naszym kosztem. Gorzej, jeśli nasze władze nie wiedzą, w czym uczestniczą, podczas gdy role są już dawno rozpisane, a mówienie nam o zwykłym kredycie dla MFW jest po prosu etapem w pozbawieniu nas tych środków. Czekając na nowe „rewelacje” (w postaci “quantitative easing”) rozmontowujące funkcjonowanie rynku kapitałowego, o których dzisiaj rozpisuje się Financial Times „Call for QE to stave off euro deflation” polecam lekturę ostrzegającego przed księgowymi sztuczkami artykułu Małgorzaty Goss „Kurs za próg”:

"Rząd przygotowuje się do ataku spekulacyjnego na złotego? Resort finansów chce tak poprawić przepisy, aby w razie osłabienia złotego i przekroczenia przez dług progu 55 proc. PKB uniknąć uciążliwych konsekwencji w postaci automatycznych cięć budżetowych i redukcji deficytu do zera. - Prace są bardzo zaawansowane - twierdzi nasze źródło.

Złagodzenie konsekwencji ma dotyczyć wyłącznie sytuacji, gdy przekroczenie progu zadłużenia nastąpi z powodu osłabienia kursu złotego. Ustawa o finansach publicznych w dotychczasowym brzmieniu przewiduje, że jeśli dług publiczny przekroczy drugi próg, tj. poziom 55 proc. PKB, Rada Ministrów musi przedstawić program sanacji finansów publicznych, ściąć wydatki i do tego samego zmusić samorządy. Są to restrykcje dotkliwe dla wszystkich. Ponadto kolejny budżet nie może mieć ani złotówki deficytu albo musi zakładać spadek relacji długu do PKB. Następuje też automatycznie szereg dotkliwych posunięć, takich jak zamrożenie płac sfery budżetowej, ograniczenie wydatków najwyższych organów państwa, ograniczenie waloryzacji rent i emerytur, zakaz pożyczek z budżetu.

- Skoro rząd chce na gwałt złagodzić wspomniane konsekwencje w sytuacji, gdy przekroczenie progu jest spowodowane kursem walutowym, to oznacza, że nasz dług publiczny, wbrew oficjalnym danym, balansuje na granicy drugiego progu ostrożnościowego i np. przy kursie 4,70 zł za euro przekroczy 55 proc. PKB - komentuje Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK. - Drugi wniosek, jaki się nasuwa, to ten, że rząd liczy się z gwałtownym załamaniem złotego po nowym roku wskutek ataku spekulacyjnego, który może osłabić złotego nawet do 5 zł za euro - twierdzi ekonomista. Gdyby istotnie złoty uległ dewaluacji do 4,80-5 zł za euro, dług publiczny Polski, z którego 31 proc. jest zaciągnięte w walutach obcych, może po przeliczeniu na złote przekroczyć 55 proc. PKB.” Cezary Mech

Biedna Polska przed Bożym Narodzeniem… Przechodząc wzdłuż lad wysokich, załadowanych wszelkimi dobrami, nie zobaczymy tam biedy. Bo bieda do wielkich marketów nie chodzi. Bo do wielkich marketów dojeżdża się samochodami, nie dostrzegając z zakorkowanych ulic żadnej biedy. Ot, czasami – jakiś zdegenerowany osobnik – na skrzyżowaniu wyciągnie plastikowy kubek, pod zamkniętą szybę samochodu. Wiadomo: to pijak, który i tak wszystko przechleje... Bo na skrzyżowanie nie przyjdzie samotna matka, lub żona opiekująca się sparaliżowanym mężem, która musi wiązać koniec z coraz bliższym końcem. Na skrzyżowanie nie przyjdzie też żona zamordowanego w 1970 roku robotnika, lub jego dzieci, które pozostają bez pracy. Tu nie przyjdzie nawet absolwent wyższej uczelni, który cztery lata temu zabrał babci dowód, a dziś przychodzi na babcine obiadki, przygotowywane z cieniutkiej jak choinkowa lameta emerytury. A tu czas Świąt - gdy w Boże Narodzenie ponoć zwierzęta nawet mówią… Więc przecieram oczy ze zdumienia, widząc i słysząc przeróżne zwierzęta, które do nas mówią przez cały Boży rok w postępowej telewizji. Język tej gadziny jest plugawy, w zależności od gatunku zwierzęcia, gdyż inaczej przecież mówi świnia, inaczej małpa, a zupełnie inaczej zwyczajny baran lub osioł. Co włączę telewizor – z przerażeniem stwierdzam, że tam już nie ma w ogóle ludzi, bo gdy nawet pojawi się w telewizji jakiś człowiek – natychmiast zagłuszy go kwiczenie obecnego akurat dorodnego knura - wyhodowanego jeszcze za PRL-u, farbowanego lisa, czy też smrodliwego tchórza. Czekam, więc z utęsknieniem na dzień Narodzenia Pana licząc, że w ten właśnie dzień zobaczę i usłyszę głos prawdziwego człowieka, który nie tylko nie ześwinił się w tym kraju, ale także nie skundlił. Mam też nadzieję, że chociaż w ten jeden dzień – w dzień Bożego Narodzenia - świnie, barany i głupie gęsi zamilkną… Dziś także, gdy włączyłem TVN, jak zwykle zobaczyłem znajomy widok plującego jadem gada, który postraszył nas dyktaturą komunistyczną, gdy podwyższy się podatki najbogatszym, a obniży najbiedniejszym. Ta gadzina już zapomniała, że właśnie komunizm zdegradował ludzi przez wąską kastę, żyjących w luksusie najwybitniejszych synów nie tylko naszej ojczyzny. Jak podaje Hennessy (producent koniaku), Kim Dzong Il był ich największym pojedynczym klientem na świecie, importując rocznie koniak o wartości 350 000 funtów (1 868 685 PLN), zaś w trakcie wizyty w Moskwie w 2001 roku, codziennie jadł pieczeń z osła, dostarczanego mu drogą lotniczą każdego dnia. W grudniu 1970 roku, z palącego się Komitetu PZPR w Gdansku ludzie wynosili kiełbasy z partyjnej kantyny, gdyż kiełbasa była rarytasem dla biednych ludzi, którym kazano tylko pracować. I właśnie dzisiaj - dyżurny gad TVN cytując wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, że „należy sięgnąć do głębokich kieszeni" uznaje to za slogan, „aby na fali biedy dorwać się do władzy”. A przecież jeszcze cztery lata temu, nasz Wielki Lider obiecał ludziom raj na ziemi: niskie ceny benzyny, gazu, chleba i kurczaków – a także znaczące podwyżki emerytur i płac w budżetówce. Teraz zaś – poprzez dyżurnego gada - Wielki Lider wyraża obawę o utratę swojej władzy na „fali biedy”. Bo czego jak czego, ale problemu rozszerzającej się biedy to Wielki Lider już nie zatrzyma. Dlatego dyżurna gadzina TVN uspokajała siebie i swojego Lidera u Rymanowskiego sycząc: "Jesteśmy oazą spokoju w Europie, to widać i to się przekłada na życie ludzi w Polsce. Ja nie wierzę w to, że dałoby się ich wyprowadzić na ulicę. Dlatego, że nie ma powodu dla takich demonstracji w Polsce. Ludzie wiedzą, że problemy się rozwiązuje pracą, a nie demonstrowaniem" . Dokładnie tak samo, jak naczelna gadzina III RP, mówiły do nas ludzkim głosem pezetpeerowskie gnidy, po wprowadzeniu podwyżek cen przed Świętami Bożego Narodzenia A.D. 1970. Po krwawych demonstracjach w Gdańsku, tow. Kociołek w dniu 16 grudnia 1970 roku wezwał robotników przez radio i telewizję , aby następnego dnia rano stawili się w pracy. Gdy się stawili przed gdyńską stocznią - powitała ich salwa z czołgu i rozpoczęła się masakra na ulicach Gdyni, według zaakceptowanego właśnie przez tow. Kociałka scenariusza: „pierwsza salwa w powietrze, druga pod nogi, trzecia na wprost”. „Proszę wykonać” – takie były słowa pezeteerowskiej gnidy, którą dzisiaj usprawiedliwił przed sądem europejski „mędrek”, który utuczył się na krwi i biedzie robotników – odwracając oczy od codziennej biedy w III RP. I także dzisiaj, na dzień przed Wigilią zwiastującą narodzenie jedynej dla nas nadziei, jaką jest Jezus Chrystus, otrzymałem maila od mojej siostrzenicy z targanej kryzysem Irlandii, o następującej treści: „U nas też było cieńko z kasą bo wstrzymali wypłatę zasiłków na dzieci na kilka miesięcy z powodu tego całego kryzysu w Irlandii. Na szczęście wznowili wypłatę i jeszcze oddali za zaległe miesiące. Więc mamy właśnie fajny prezent pod choinkę od Mikołaja - jeden stres mniej, gdyż tutaj płacą nam 1047 euro na miesiąc na trójkę dzieci”. Jeśli chcesz mój drogi czytelniku wiedzieć, ile płacą na dzieci w „oazie spokoju w Europie” to podaję, że zasiłek rodzinny w III RP to: 48 zł miesięcznie - na dziecko do 5. roku życia i 64 zł - na dziecko powyżej 5. roku życia, ale do ukończenia 18. roku życia… Kapitan Nemo - blog

Rachunkowość wiejska Ciężkie czasy nadchodzą dla rolników i ich inwentarza. Wszystko dzięki premierowi Tuskowi, który w niedawnym ekspose zapowiedział wprowadzenie rachunkowości wiejskiej, co przestraszyło Debeta nie na żarty. Może to oznaczać, że trzeba go będzie spisać na straty. To znaczy Debeta, bo pana premiera to chłopi zdaje się spisali już wcześniej. Jedyną szansą uniknięcia spisana na straty jest, jak rozumiemy, amortyzacja Debeta przez następne, powiedzmy, 10 lat. Jednak stawki amortyzacji konia, czego domaga się zawsze dr.Gwiazdowski, premier nie podał. Nie ma się, z czego śmiać, sprawa jest poważna. Jak podała Gazeta Prawna, premier Tusk ogłosił, że od 2013 gospodarstwa rolne „zaczną prowadzić rachunkowość … W UE już dziś to żadna nowość”. No, więc zadzwoniliśmy do znajomego unijnego chłopa żeby to sprawdzić. Istotnie, nie jest to żadna nowość. A co to jest koń? – zapytał chłop na końcu. A no, takie coś, co biega w wyścigach, skacze na czas, i tak dalej… – usiłowaliśmy wyjaśniać. Tu chłop zrozumiał i odesłał nas do departamentu gier hazardowych. Czyżby miał na myśli polskie ministerstwo finansów, które redukuje w środku kryzysu polskie rezerwy bankowe, aby pożyczyć je IMF, któremu płaci za linię kredytową aby IMF mógł pożyczyć je nam gdy wpadniemy w kryzys z powodu niedostatecznych rezerw bankowych? Tak to zdaje się jakoś było, ale rozgrzebywać tego nie mamy siły… Co oczywiście nie zadawala Debeta, który strajkuje odmawiając nawet osiadłania do czasu aż się sprawa wyjaśni. Debet ma wielki łeb, ale nic z tego nie rozumie. Jak tu mianowicie cieć na wsi polskiej, nieodróżniający A3 od A4, a jedynie może 1/4 od pół litra, ma zacząć niby „prowadzić rachunkowość”? Kto ją mu będzie prowadził? Za jakie pieniądze? A jak sam zacznie prowadzić to czy efekt tego nie będzie taki sam jak cieć z 4‰ zaczynający prowadzić TIRa? Chłopi polscy, co to żywią y bronią, sami są, więc w końcu obiektem ataku. Premier zaznaczył przecież wyraźnie, że w UE w tej chwili kończą się prace nad przepisami, które dla wszystkich korzystających z dopłat będą wprowadzały obowiązek rachunkowości. Istnieje, zatem pewne niebezpieczeństwo, że prace te zakończą się jeszcze zanim zakończy się sama unia. No a kto z tych dopłat korzysta? Przede wszystkim korzystają chłopi, od których wymaga się teraz, aby wypełniali bilanse i stawki amortyzacyjne. A przecież jedyną racją za głosowaniem za unią był dla chłopów darmowy szmal z Brukseli bez robienia niczego. Nie mówiąc już o rachunkowości wiejskiej. Dwa Grosze


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
578 649
648 649
649 id 44359 Nieznany (2)
I CSK 649 09 1
04.71.649, ROZPORZĄDZENIE
6 202B 71 649
649
649 paget
I UK 649-12-1
649 621
649
649
E 649
649
578 649
649 Crews Caitlin Arabskie marzenia

więcej podobnych podstron