Przygody żółtej walizeczki Osoby znające trochę historię współczesną Polski zapewne pamiętają nazwisko Stanisław Tymiński, który wsławił się tym, iż w roku 1990 startował w wyborach prezydenckich, jako kandydat uznawany za kogoś spoza "układu". Choć nazywano go wówczas człowiekiem "znikąd", to okazało się, że właśnie ten "człowiek znikąd", potrafił zebrać w pierwszej turze 3 787 605 głosów, co dawało mu 23,10%, co w rezultacie sprawiło, że przeszedł on do II tury wyborów prezydenckich, stając tym samym w szranki w walce o fotel prezydencki z Wałęsą, który jak wiemy, nie był już takim "człowiekiem znikąd”, o czym w doskonały sposób mówią nam opracowania historyków na temat postaci "Bolka". W pierwszej turze zdołał on pokonać takie tuzy polskiej rzeczywistości jak Tadeusz Mazowiecki, czy też Włodzimierz Cimoszewicz. Mazowieckiemu nie można nawet odmówić rangi "Jokera", w partii rozgrywanej przy okrągłym stole, bowiem jego "gruba kreska", skutecznie pozbawiła możliwości ścigania prawem bandytów zawiadujących Polską w okresie sprzed 1989r. Tymiński w swojej walce o urząd posiadał rzekomo bardzo silny argument w postaci dokumentów dyskredytujących Wałęsę, a owe znajdowały się w słynnej "czarnej teczce", która przez cały okres wyborów towarzyszyła, jako nieodzowny atrybut Stanowi. W II turze wyborów Tymiński uzyskując 25,75%, sromotnie przegrywa z Bolkiem. Jako wielce ciekawe należy uznać fakty, że w trakcie wyborów postać Tymińskiego była bezpardonowo atakowana przez TV, a argumenty mające Tymińskiego oczernić były najcięższego kalibru i miały dowodzić, że kandydat na prezydenta w postaci Stana Tymińskiego ma silne powiązania z Libią i z terrorystami z tego kraju, a także z Kolumbią, która jak wiemy jest jednym wielkim kartelem narkotykowym. TVP podała również, że wobec swojej małżonki stosuje on przemoc fizyczną. Jednak najbardziej w walkę z Tymińskim była zaangażowana Gazeta Wyborcza, która na swoich łamach opublikowała opinię psychologa-niejakiego Samsona, z której miało wynikać, że "kandydat znikąd", ma nie po kolei we łbie. Ja widzimy dbałość o zdrowie psychiczne polityków, to swoista reguła w szechterowni. Po wyborach w 1990 roku Tymiński oraz założona przez niego partia o tajemniczej nazwie "Partia X", nie odegrali żadnej roli na polskiej scenie politycznej. Sam Tymiński wykazał się próbą zarejestrowania swojej kandydatury w wyborach prezydenckich w 1995r., jednak zebranie wymaganej ilości 100 000 podpisów, okazało się dlań zadaniem ponad siły. Nie zniechęciło go to jednak do wyścigu o prezydenturę i po tym jak pojawił się w Polsce w czerwcu 2005r., startuje w wyborach prezydenckich, jako kandydat z ramienia Ogólnopolskiej Koalicji Obywatelskiej, uzyskując 0,16% poparcia, plasując się tym samym na dziewiątym miejscu w powyborczym rankingu, gdzie dla przypomnienia kandydatów było dwunastu. We wrześniu tego samego roku Tymiński oświadcza publicznie, iż wycofuje się on z działalności politycznej.
Kogo reprezentował Stanisław Tymiński? Tylko idiota może uwierzyć w zapewnienia samego Tymińskiego, że poczuł on nagle w sobie "mesjańskie" posłanie i że kierowała nim "miłość" do Polski i rodaków w momentach ubiegania się o prezydenturę. WSIoki, które wykreowały tę postać-choć sam Tymiński temu zaprzecza-rzuciły ją w 1990 na pole walki z Wałęsą, wiedząc, kim jest Wałęsa i czyje interesy będzie on reprezentować. Próbowano wówczas stworzyć drugą siłę, która by się dzieliła ścierwem podanym przy okrągłym stole. Szanse na to były dość duże i wówczas jeszcze nie przewidywano, że narodzi się prawdziwa opozycja o prawicowych poglądach w postaci PiS. Niestety dla nich, WSIoki przegrały batalię z Wałęsą, a przyczyną najprawdopodobniej była zła ocena sił przeciwnika i niedocenienie już mocnej wtedy michnikowszczyzny. W magdalence dokonano rozbioru Polski, ale jedynym zaborcą były siły do dzisiaj rządzące krajem. Tam nie było żadnego podziału, tam nastąpiło zawłaszczenie Polski przez ubecję, która okazała się siłą większa niźli struktury endokomuny skupione przy LWP. Nie znaczy to wcale, że ktoś sobie odpuścił i że zaprzestano prób umocowania swoich postaci z ramienia "stronnictwa narodowego" w kolejnych rządach, o nie. Lokowano swoich "działaczy" w rządowych kręgach, a w przyszłości udało się nawet zawiązać koalicję z rządzącym wówczas PiSem poprzez wykreowanie "polityków nowej generacji", takich jak ś.p. Lepper, czy też Giertych. Jak się skończył mariaż koalicyjny, to wszyscy wiemy, po tym jak to Kaczyński praktycznie zdemontował zagrożenie dla Polski, jakim była Samoobrona i LPR. Zdając sobie sprawę, że w konfrontacji z siłami ubecji (vide PO) WSIowe chłopaki nie mają żadnych szans, a koniecznie chcąc dzielić władzę w Polsce na zasadzie sprzed 1989r., to za głównego wroga do dzisiaj postrzegają owi "narodowcy" PiS. Wynika to z tego, że rządy PO są im na rękę i choć w zasadzie to już nie ma czym w Polsce dzielić, to jednak chęć władzy, która przerodziła się we wściekłą żądzę (może zawsze taką była), nakazuje panom z LWP bezpardonową walkę z PiS, bowiem zdają oni sobie sprawę z zagrożeń jakie środowisko PiS za sobą niesie dla ich działalności, gdyż to właśnie PiS z Macierewiczem w bardzo skuteczny sposób przycięło macki temu endokomunistycznemu monstrum.
Nie wyszło z "biznesowym" Tymińskim i nie wyszło z populistycznym Lepperem. Czas na nowy akt, który łączy w sobie biznes właśnie z populistycznym odcieniem oraz bogobojnymi treściami, a wszystko to pochodzi z kraju opisanego przez Szklarskiego w jednej z jego powieści z cyklu przygód Tomka Wilmowskiego i bynajmniej nie chodzi tutaj o kontynent afrykański. W ten sposób pojawia się postać, ale nie scenie politycznej, na której rozgrywa się wojna o przetrwanie Polski pomiędzy PiS i PO, gdzie ta druga oddała nasz kraj w rusko-niemieckie kondominium, a na bocznicy i próbuje ona wejść do polityki rzec można bocznymi drzwiami i należy przyznać, że pomysł z "prawicową blogernią" był niezły, choć od razu należy zauważyć, że realizowany zupełnie nieprofesjonalnie, bowiem środowisko, jakim otoczył się mentor tzw. "trzeciej siły" w Polsce, to chłystki, które raczej śmieszą niźli budzą respekt przed kimkolwiek. Raptem dzisiaj miałem okazję oglądnąć na łamach Nowego Ekranu orędzie wystosowane przez guru owej "trzeciej siły". Odniosłem wrażenie, że pijarowcy, którzy układali treść tej tyrady, postanowili ukierunkować jej brzmienie tak, aby ta ujęła za serca żeńską część budowanego elektoratu oraz fanów epokowego serialu "M jak miłość". Otóż oprócz wyświechtanych historyjek dotyczących nie wiadomo czego, nasz mówca cedząc słowo "Polska" zaczyna płakać. Proszę wybaczyć, ale gdy to zobaczyłem, to w pierwszej chwili naszły mnie spazmy śmiechu, które niebawem zamieniły się w refleksję o tym, jak bardzo tanich tricków używa się w stosunku do Polaków, przy czym okazuje się, że wielu z nich jest podatnych na tego typu manipulacje. Mój Boże! Proszę łaskawie w tym wszystkim, zwrócić uwagę na narrację słów panów Tymińskiego, Leppera i tego z krainy kangurów. Oni wszyscy widzą tylko jednego wroga. Śp. Lepper to raczej widział, ale łatwo było zauważyć jak bardzo swoje niepozytywne emocje przeniósł on z Balcerowicza na Kaczyńskich. Dziwne tylko, że starał się on skontaktować z Kaczyńskim przed swoją śmiercią. Co miał do wyjawienia? Może struchlał przed mocodawcami, kiedy się okazało, że nie sprostał dyrektywom? To jak skończył Lepper, też daje wiele do myślenia.Tytuł. Z perspektywy czasu nachodzą mnie przekonania, że Tymiński w swojej słynnej "czarnej teczce" posiadał faktycznie kwity na Bolka, których to de facto nigdy nie ujawnił. Co było przyczyną, że zaniechał pierwotnego zamiaru? Czyżby WSIoki okazały się wówczas słabsze od ubecji? Zapewne tak, gdyż wszystkie teczki, a przynajmniej te dotyczące znaczących ludzi po obu stronach, właśnie do ubecji należały. Nie wiem, co trzyma w swojej teczce pan "dziobak", ale jeżeli takową posiada, to nie jest ona ani czarna, ani żółta jak skłamałem w tytule, ale krwisto czerwona, jak bolszewicki sztandar. Zapytam jeszcze na koniec, a gdzie to n.p. był endokomunistyczny bohater, kiedy obalano rząd Jana Olszewskiego? Czy wg niego tamten rząd także dbał jedynie o interes partyjny? Rozumiem nienawiść do PiS wynikającą z faktu, że owe okazało się aż tak wielką siła prawicową w Polsce, skąd też się wzięły uwagi w orędziu, że wszyscy rządzący w Polsce dbali i dbają jedynie o partyjny interes, ale, czy aby nie jest dziwnym, że nie wzmiankuje autor orędzia o Olszewskim? Nienawiść do Olszewskiego zapewne niczym się nie różni od tej emanowanej do PiS. Czy ktoś może pamięta, co znajdowało się w filmowej "żółtej walizeczce"? Tym właśnie raczy zwolenników endokomuny ich guru, niczym więcej. Moherowy paradygmat
Zaolzie to też jest Śląsk! W Bielsku-Białej podczas Festiwalu Kultury Czeskiej powrócił temat Zaolzia. Gdy 15 listopada b.r. w Książnicy Beskidzkiej, swoje utwory poetyckie i literackie prezentowali: Ivan Motýl oraz Petr Čichoň, to okazało się, że jest to tematyka typowo śląska. Obaj artyści potwierdzili, że Śląsk jest jeden i sięga na południe od obecnej granicy Polski aż po miastoFrýdek-Místek, które podobnie jak Bielsko-Biała stanowiło kiedyś dwa odrębne grody pogranicza dwóch nieco odrębnych kultur. Petr Cichoń nawet odpowiedział na zadane przeze mnie pytanie, że:...”Śląsk powinien być zjednoczony i sięgać od Katowic poprzez całe Zaolzie aż do Ostrawy”... Ivan Motyl natomiast, który śpiewał przy lutni piękne ballady, zwierzył się słuchaczom, że... „Gdy Ruch Autonomii Moraw zaproponował mu, aby został ich członkiem, to stanowczo odmówił i stwierdził, że, mimo iż mieszka obecnie w Brnie, to nadal jest Ślązakiem!” Tłumaczenia poezji i literatury z języka czeskiego prowadził autentyczny Polak, którego rodzina mieszka od pokoleń po czeskiej stronie polskiego Śląska. Zatem Zaolzie to też jest Polski Śląsk, mimo, że nasze rządy od 1945 roku po dzień dzisiejszy zaniedbują ten prastary piastowski region! Dla niektórych może to być zaskakujące, ale Polacy zamieszkujący po tamtej stronie granicy wykazują więcej przywiązania do Ojczystej Polski, aniżeli cała Platforma Obywatelska.
Wróćmy do historii. Zaolzie to używana potocznie nazwa zachodniej części Księstwa Cieszyńskiego, położonego na Śląsku Cieszyńskim, który w latach 1918-1920 należał do Polski. Niestety, na Konferencji w Spa w 1920 roku, po podziale Śląska Cieszyńskiego między Polskę i Czechosłowację, zostało przez mocarstwa przyznany Czechosłowacji (dziś Czechy). Zaolzie było zamieszkane wtedy głównie przez Polaków w liczbie 123 tysięcy na samym Zaolziu; 139 tys. w całej czeskiej części Śląska Cieszyńskiego z mniejszościami czeską, która wynosiła 32 tys. i 22 tysiącami Niemców. Nazwa pochodzi od rzeki Olzy stanowiącej w okolicach Cieszyna granicę pomiędzy Polską i Czechami. Nie wszyscy w Polsce zdają sobie sprawę z faktu, że Czechosłowacja zagarnęła nie tylko Zaolzie, ale również część obszarów leżących przed Olzą jak np. Jabłonków i Frysztat. W czasach średniowiecza Śląsk Cieszyński był rządzony przez polską dynastię Piastów. W tamtych czasach Katowice jeszcze nie istniały, a pierwsze wzmianki o wsi Katowice mają mniej niż 150 lat. Dlatego faktyczna genealogia Śląska, dotyczy Księstwa Cieszyńskiego, którego narodziny rozpoczęły się ponad 1000lat temu. Dowodem na to jest słynna Rotunda Romańska w Cieszynie, uwidoczniona między innymi na naszym banknocie 20 złotowym. Potem bywało różnie i cały Śląsk przechodził z rąk do rąk i ulegał podziałom. Z racji strategicznego położenia i bogactw naturalnych cały Śląsk był terenem zakusów zaborców, czeskich, austriackich, niemieckich, a po II wojnie światowej został ograbiony z instalacji przemysłowych m.in. przetwarzania węgla na paliwa płynne przez Armię Czerwoną. Narodowe Siły Zbrojne, pod dowództwem legendarnego „Bartka” broniły Śląska Cieszyńskiego przed NKWD i KGB oraz UB nie zważając na ustalone granice, oddające Zaolzie Czechosłowacji. Warto przypomnieć również, co działo się na tych piastowskich ziemiach po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, czyli tuż po 1918 roku. 23 stycznia 1919 roku, na rozkaz premiera Karla Kramářa i prezydenta Tomáša Masaryka, wojska czeskie w liczbie 16 tys. żołnierzy, z pociągiem pancernym i artylerią, wkroczyły na Śląsk Cieszyński. Atak ten, był złamaniem umowy z 5 listopada, a jego celem było zajęcie i wcielenie całego Śląska Cieszyńskiego do Czechosłowacji. W pierwszym dniu ofensywy Czesi zdobyli Bogumin oraz kopalnie Zagłębia Karwińskiego. Na przeciw regularnej armii czechosłowackiej stanęły improwizowane oddziały ochotnicze złożone z miejscowych górników i polskiej młodzieży szkolnej dowodzonej przez gen. Franciszka Latinika. Pomimo oporu wobec ogromnej przewagi przeciwnika te nieliczne oddziały polskiej samoobrony liczące ok. 1,5 tys. Czesi zaczęli spychać w kierunku Cieszyna. Mimo uzupełnień przez ochotników nadchodzących z terenów Polski oraz wzroście liczby obrońców do ok. 3 tys. oddziały polskie sukcesywnie spychane były za Wisłę. 24 stycznia Czesi zajęli Karwinę, Suchą i Jabłonków a o świcie 26 stycznia natarli na, znajdujący się między Zebrzydowicami i Kończycami Małymi, 60-osobowy oddział kpt. Cezarego Hallera(brata gen. Józefa Hallera). Około godz. 8 czeskie natarcie powstrzymała dopiero polska kompania piechoty z Wadowic por. Kowalskiego. Około południa wojska czeskie natarły na Stonawę, z której Polacy musieli się wycofać na skutek braku amunicji. Po uzupełnieniu jej podjęli nieskuteczną próbę odbicia miasta. W natarciu na czeskie pozycje zginęło ok. 75% polskiej kompanii. Pozostałych kilkunastu żołnierzy wziętych do niewoli Czesi wymordowali, zakłuwając ich bagnetami. Były to zbrodnie wojenne, które pomijają obecne podręczniki historii Czech. Z odsieczą w rejon walk przybyły polskie posiłki pchor. Królikowskiego, którzy kontratakiem spieszonych szwoleżerów odzyskali utracony teren i zatrzymali czeskie natarcie na tym odcinku frontu[. W związku z ponawianymi atakami czeskim od strony lewej flanki w rejonie Suchej Górnej i Olbrachcic, bronionej przez 30 miejscowych milicjantów ppor. Pawlasa, gen. Latinik ok. godz. 17.00 wydał rozkaz wycofania wojsk na linię Wisły i opuszczenia oskrzydlonego Cieszyna. Następnego dnia wojska czeskie zajęły Cieszyn, Goleszów, Hermanice, Ustroń i Nierodzim.„Natychmiast po wejściu do miasta wywiesili Czesi na wieży ratuszowej chorągiew o czeskich kolorach narodowych. Zaraz też pozdzierano wszystkie orły polskie, przy czym żołnierze czescy orły te deptali, pluli na nie i rzucali do Olzy” – napisał redaktor „Dziennika Cieszyńskiego”, Władysław Zabawski
W dniach 28–31 stycznia nierozstrzygnięta bitwa pod Skoczowem zatrzymała dalszy postęp wojska czeskiego.
W dniu 3 lutego 1919 roku podpisano polsko-czeski układ o tymczasowej granicy na Śląsku Cieszyńskim, w myśl, którego ustalono nową linię demarkacyjną wzdłuż linii kolei koszycko-bogumińskiej (strona czeska uzyskała południowo-zachodnią część powiatów Cieszyn i Frysztat, kontrolowanych przed inwazją przez Polskę). Zmuszenie strony czeskiej do realizacji postanowień tej umowy okazało się bardzo trudne. Przeciągające się negocjacje w sprawie wycofania się wojsk czeskich były kilkakrotnie przerywane ponownymi atakami żołnierzy czeskich, którzy próbowali pokonać słabsze oddziały polskie (ostatnie walki zostały podjęte przez wojsko czeskie pomiędzy 21–24 lutego). Po wielokrotnych interwencjach mocarstw zachodnich Czesi wycofali się w końcu na nową linię demarkacyjną. 25 lutego wojsko polskie wreszcie ponownie wkroczyło do, jedynie wschodniego, Cieszyna. Nie całe Zaolzie leży za Olzą, gdyż część terytorium przed Olzą też zagarnęli Czesi. Tyle o historii, a teraz sytuacja współczesna:
Obecnie pod względem administracyjnym na obszar Śląska Cieszyńskiego składają się:
w części polskiej: powiat cieszyński, zachodnia część powiatu bielskiego oraz zachodnia część miasta Bielsko-Biała na prawach powiatu; cały obszar znajduje się w granicach woj. śląskiego;
w części czeskiej: powiat Karwina, wschodnia część powiatu Frydek-Mistek, wschodnia część powiatu Ostrawa oraz wschodnia część miasta Ostrawa; cały obszar znajduje się w granicach kraju morawsko-śląskiego i należy do Czech.
Polacy na Zaolziu w erze Donalda Tuska są pozostawieni samym sobie, jednak dzielnie walczą o Polskę broniąc polskich szkół, teatru i domów kultury. Mają swoje sukcesy, czego dowodem są polskojęzyczne nazwy nie tylko miejscowości, ale nawet ulic i placów w tzw. „Czeskim” Cieszynie po drugiej stronie Olzy. Walka o polskość wciąż jednak trwa, czego dowodem są akty wandalizmu i chuligaństwa skierowane przeciw polskojęzycznym tablicom. Śp. Lech Kaczyński, gdy był, jako Prezydent R.P. z wizytą w Czechach, to stwierdził jasno, że...” na Zaolziu zdarzyły się rzeczy, które między przyjaciółmi nie powinny się wydarzyć..”.. odniósł się w ten sposób do zamazywania polskich nazw. Obecny Prezydent Bronisław Komorowski, premier Tusk i nasz ambasador w Pradze i wszyscy nasi dyplomaci solidarnie milczą na temat aktów antypolskich zdarzających się na Zaolziu. Czy oni wszyscy nie wiedzą, że Zaolzie, to też jest Polski Śląsk??? Rajmund Pollak
PASZKWIL NA NOWY EKRAN Podobno lepiej na paszkwile nie odpowiadać. Bo jak w przysłowiu, że jak się wdepnie… To może być tylko gorzej. Ale czasem trzeba się bronić, by - wbrew ministrowi propagandy III Rzeszy - kłamstwo powtarzane milion razy nie stało się prawdą. Teksty Parol Ryszarda Opary - nowy kran mętna woda oraz Parol Ryszarda Opary cześć 2 KBW Goldberg opublikowane niedawno w internecie przez bliżej nieznanego blogera Mariusza Mrożewskiego wymaga analizy i komentarza także, dlatego że propaguje treści często „wpadające w ucho” blogerom identyfikujących się z prawicą. Wielu z nich, (także autorów blogów w NE) przesadnie wszędzie wietrzy podstęp i robotę służb. Część uważa, że za wszystkim stoją Żydzi. Piszę ten tekst także, dlatego, że właśnie w NE przeczytałem niedawno wpis jednego z blogerów, który wykluczył publicystę Gazety Polskiej Dawida Wildsteina z wspólnoty narodu polskiego tylko, dlatego, że ten nie ukrywa, że jest z pochodzenia Żydem. Dzisiaj Mrożewski Nowy Ekran nazywa żydobolszewią, a jej właściela Żydobolszewikiem…
PASZKWIL KARMI SIĘ ZŁEM Paszkwil według Słownika Wyrazów Obcych to utwór literacki lub tekst publicystyczny, napisany w złośliwy sposób w celu zniesławienia kogoś, ośmieszenia i skompromitowania go przed opinią publiczną, zwykle anonimowy lub opublikowany pod pseudonimem: Opublikowano paszkwil, w którym zarzucano mu wszystko, co tylko było możliwe: że jest homoseksualistą, że jego syn siedzi w amerykańskim więzieniu, zaś jego organizacja ma powiązania z neofaszystami i jest przez nich finansowana. To tak jakbym czytał opis do tekstów Costerina vel Mirosława Mrożewskiego. Paszkwil Mirosława Mrożewskiego pisany jest w odcinkach. Właściwie niemal każdy jego tekst zachowuje standardy gatunku. Paszkwil to słowo, które niesie w sobie negatywną energię. Na brzydkie, a raczej na bardzo brzydkie kobiety mężczyźni czasem mówią wulgarnie paszkwil. Bo paszkwil piękny nie jest, karmi się plotką, pomówieniem, insynuacją a na końcu kłamstwem. Karmi się złem… W tekstach Costerina vel Mirosława Mrożewskiego nie ma właściwie pozytywnych bohaterów. Występują w nich jedynie: „ludzie bandy żydokomunistycznej”, śpiochy, bolszewiccy złodzieje, Grupy żydo bolszewików zwalczające się nawzajem, Braciszkowie w wierze[Żydzi przypis M&M], potężna siatka żydobolszewicka, klasyk człowieka słupa, tak zwanego gołodupca, niebezpieczni swa pazernością, banda Bolka, pokolenia żydobolszewickich złodziei znad Wisły, rozwiedka[z j. ros. zwiad, wywiad – przyp. M&M] Panow narodu wybranego operujących miliardami, bandyci, okupanci oraz szabrownicy naszej Ojczyzny, żydokomuna, Żydokomunistyczni zbrodniarze, plemię powstałe z agentów obydwu okupantów, żydobolszewicy, Grupa złodziei, znane cwaniaczki, Bank złodziei, mafia, pionki, slup wyciosany przez KBW, wyszkoleni przez KBW są, co prawda małymi trybikami w bolszewickiej maszynie likwidacji Polski oraz narodu Polskiego… itd., itd. Wymienieni powyżej to bohaterowie tylko jednego tekstu – dodajmy- o Nowym Ekranie. Czyli o Was i o nas. To oczywiście nie wszystkie postaci albo epitety je określające. Jest ich znacznie więcej w tekście. Łączy je obsesyjne wręcz odmienianie przez wszystkie możliwe przypadki słowa Żyd, które przecież niesie –zdaniem paszkwilanta - ładunek wyjątkowo pejoratywnych emocji.
POLOWANIE NA ŻYDA Skąd to się bierze? Dla autora paszkwilu o Nowym Ekranie, najważniejsze jest rzekome żydowskie pochodzenie właściciela i redaktora naczelnego i wszystkich pozostałych osób występujących w artykule. Bo gdyby Ryszard Opara, właściciel Nowego Ekranu nie był Żydem to być może nie uczestniczyłby w żydowskim spisku, który od wielu lat okrada nas Polaków- taka jest logika paszkwilanta. Żydzi wszystkim sterowali i za komuny i wolnej Polski. Np. okazuje się, że najważniejszą wadą, minusem Aleksandra Kwaśniewskiego nie są np. współpraca z SB, – jako TW Alek, czy ewidentne kontakty z rosyjskim agentem Ałganowem, albo haniebne zachowanie, – pijaństwo na grobach polskich oficerów w Katyniu, lecz to, że ojciec prezydenta RP nazywał się rzekomo Stolzman a więc był Żydem. Ryszard Opara i Nowy Ekran też uczestniczy w spisku żydowsko-bolszewicko-WSI-owym: Polak? Humanista?Patriota pisze o sobie R.Opara. Polak - No cóż panie Opara. Polski paszport posiada i to jak wiemy niejeden, także Goldberg. Humanista - humanizm Talmudzki także jest Humanizmem. Oczywiście dowody nie są tu potrzebne. Je zwyczajnie widać. Wystarczy suwmiarka, obserwacja zachowania, kolor włosów, oczu… i inne naukowebadania żywcem wyjęte z propagandowych filmów hitlerowskich „Jak rozpoznać Żyda” czy"Żyd Süss". Tropić Żydów. Zwłaszcza tych ukrytych. To jest misja autora. Czyni to z wyjątkową konsekwencją i starannością. Dzięki jego śledczej pracy - wytężonej, i w pocie czoła możemy się np. dowiedzieć, że nie tak dawno Mosad przejął Lotnisko Okęcie by wywieźć coś z Polski. Co? Niestety Mrożewski vel bloger Costerino tego już nie ustalił. Czy były to znowu cenne okazy zbiorów kultury Polskiej – zadaje retoryczne pytania, przekazane panu Glennowi Beckowi przez pierwszego rabina Polski? Czy raczej cześć kasy obiecanej Izraelowi, drogocenne i ważne okazy objęte zakazem wywozu? Czy raczej wzorem Baksika i spółki worki skrzynie z pieniędzmi?
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/2011/07/14/izraelski-mossad-przejal-lotnisko-okecie/
Bloger zamieścił ten artykuł na jednym z najbardziej antysemickich portali jakie można znaleźć w polskiej sieci czyli:
www.stopsyjonizmowi.wordpress.com
Można tam np. dowiedzieć, że Żydzi celowo wywołali II wojnę światową i wymyślili Holokaust. Po co? By zbudować filozofię ofiary i potem zmusić świat do zaakceptowania państwa Izrael. Oczywiście w innym wpisie dowiemy się, że ten sam holokaust jest zwyczajnym oszustwem… Klikamy dalej: Adolf Hitler i cała wierchuszka NSDAP to oczywiście Żydzi.. Żydami są też muzułmańscy fundamentaliści – członkowie rodziny królewskiej w Arabii Saudyjskiej. Strażnicy Mekki i Medyny - świętych miejsc Islamu wpierają – jak powszechnie wiadomo - światowy dżihad skierowany m. in. w państwo Izrael i Żydów. Po co? To znowu proste. By wywołać poczucie zagrożenia i mobilizować świat w obronie zagrożonego przez islam państwa Izrael.
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/oczami-muzulmanina/syjonistyczni-wladcy-arabii- saudyjskiej/
Na szczęście jak dowodzą autorzy piszący, cytowani i tłumaczeni na stronie stop syjonizmowi Żydem nie był Jezus Chrystus. Według jednego z nich, Kiedy Jezus był w Judei, nie była ona „ojczyzną” przodków tych, którzy obecnie stylizują się na „Żydów.” Ich przodkowie nigdy nie postawili stopy w Judei. Żyli oni w tym czasie w Azji, ich „ojczyźnie„ i byli znani, jako Chazarowie. Stop syjonizmowi funkcjonuje nazałożonym w 2003 roku tzw. wordpress czylisystemie zarządzania treścią stosowanym głównie do obsługi blogów.
http://pl.wikipedia.org/wiki/WordPress
W systemie tym zamieszczona jest ogromna ilość treści antysemickich, tekstów nawołujących do rasowej nienawiści. To oczywiście woda na młyn dla środowisk niechętnych prawicy i środowiskom patriotycznym. Wiadomo według tej kalki: Polak katolik, patriota, niepodległościowej i eurosceptyk, czyli – antysemita. Niestety nikt z publicystów np. Gazety Wyborczej nie stara się analizować i zrozumieć tego, co dzieje się na stronach internetowych, blogach np. w wordpress. W przeciwnym razie redaktorzy GW zamiast używania antysemityzmu, jako dyżurnej pałki do bicia prawicy dostrzegliby przypadki zaawansowanej choroby psychicznej, która z konserwatyzmem, z prawicą nie ma nic wspólnego i powinna być raczej przedmiotem badań lekarzy psychiatrów niż dziennikarzy. Przykłady można mnożyć. Np. tekst Piotra Beina o Żydzie Kaddafim i jego europejskich poplecznikach Berlusconim, Blairze, Sarkozym.. Oczywiście to, że kilka lat później ci sami przywódcy europejscy dotąd opętani przez żydowską mamonę wydali wojnę i zabili Żyda Kaddafiego Bein też potrafi wytłumaczyć żydowskim spiskiem.
http://piotrbein.wordpress.com/2011/03/05/zyd-kadafi-rotszyldowie-i-mosad/
Bein to szczególny przypadek chorobowy. Jest jak kapłan sekty. Zyskał autorytet i wielu wzynawców wśród biedaków aktywnych w sieci i ogarniętych antysemicką psychozą, gdy odkrył, że szczepienia na świńską grypę na skalę ogólnoświatową są realizacją planu ludobójstwa większości mieszkańców naszej planety. Oczywiście za tym też stoją Żydzi.
Takich jak Bein, Marek Mrożewski, i wielu innych piszących na stronach, blogach typu stop syjonizmowi, czy grypa666 innych inny bloger alex disease nazywa słusznie antysemitami spiskowymi. W tejże grupie bywają ludzie, którym nie wiedzie się w życiu[podkreślenie moje M&M] i winą za swoje niepowodzenia starają się obciążyć innych. Bywa też, że przypisują narodowość żydowską tym, którzy się z nimi nie zgadzają a mają jakiś realny wpływ na państwo, media czy szeroko pojętą kulturę.
http://alexdisease.salon24.pl/339478,przeglad-polskich-antysemitow
ŚPIOCH I SPISEK SŁUŻB Mirosław Mrożewski zarzuca Oparze że uczestnicząc w międzynarodowym spisku jako tzw. śpioch był od dawna przygotowany do swojej roli. Kończąc wojskowa akademie medyczną w lodzi otrzymuje nie tylko stopień oficerski Ludowego Wojska Polskiego, ale zostaje przygotowany do pracy operacyjnej na zachodzie. Wyjazdy w czasie studiów a także już po do Szwecji, Republiki Federalnej Niemiec oraz Austri pod przykrywka praktyk lekarskich to nic innego jak doskonalenie zawodowe do pracy tak zwanego śpiocha.Jakieś dowody? Nie trzeba. Wiadomo. Skoro Opara studiował medycynę na Wojskowej Akademii Medycznej (WAM) to musiał być śpiochem. Proste. WAM według autora założyło KBW (Korpus Bezpieczeństwa Publicznego), którego spadkobiercą jest WSI. To, że WAM nie zakładał nikt z KBW już nie ma znaczenia. Co prawda KBW już nie pod ta nazwa nad Wisłą, ale bussines is bussines – pisze Mrożewski. No właśnie business … A przecież Opara to businessman … No i wszystko jasne. Szpital psychiatryczny? No przecież… Tak oto już na początku studiów w 1974 roku na WAM–ie Opara był przygotowywany do roli życia. 6 lat później miał zostać przerzucony – do Australii by nadzorować interesy Abrahama Goldberga - bardzo bogatego i znanego biznesmena a w końcu dużej skali malwersanta. Goldberg to zdaniem autora paszkwilu szara eminencja Polski lat 90 tych. No i nie zapominajmy. Goldberg to Żyd. Rozwijając twórzczo tą tezę autor paszkwilu powinien dojść do wniosku, że Opara musiał być agentem szkolonym przez GRU lub KGB, bo polski wywiad nie potrafił nigdy wyszkolić i zainstalować za granicą – zarówno ta bliższą jak i dalszej tzw. śpiocha czy aktywnego nielegała. W 2005 roku dziennikarze Bulletin Newseek z Australii mieli odnaleźć Goldberga w Warszawie, który – co ciekawe w ogóle się przed nimi nie ukrywał. Spotkał się, dał numery telefonów: domowy i komórkowy. Mrożewski oskarża Oparę, że wspólnie z kamratami z WSI pomógł zainstalować się w Polsce Goldbergowi uciekającemu przed australijskim wymiarem sprawiedliwości, i wkrótce stał się jego partnerem w biznesie. Dowody? To gołe cytaty z artykułu, bez podania linków, daty wydania czy numeru gazety. Dziennikarze australijscy mieli ustalić również, że Goldberg współpracuje, w co najmniej w jednej transakcji zakupu nieruchomości z R. Opara, który kontroluje australijska firmę Avantogen. Mieli w końcu zapytać też samego Oparę o jego kontakty z Goldbergiem. Opara miał odpowiedzieć: Przyznaje ze spotykałem Goldberga przy rożnych okazjach, ale od późnych lat 90 tych nie miałem z nim kontaktu. Definitywnie nie jestem przedstawicielem Goldberga w żadnym wypadku i w żadnej formie, nie posiadam żadnych kontaktów bussinesowych z nim. Oparajak wynika z cytowanego tekstu spotykał się z Goldbergiem przy różnych okazjach. To, że zaprzecza insynuacjom o prowadzeniu jakiś interesów z Goldbergiem nie ma dla autora paszkwilu żadnego znaczenia. Spotykali się przecież. Czyli się znali a skoro się znali to wiadomo, że są w spisku… Dodajmy, że analiza ta opiera się na założeniu, że cytaty owych australijskich dziennikarzy i samego Opary nie są wyssane przez Mrożewskiego z palca.
Mrożewski nie przedstawia również żadnych dowodów na potwierdzenie, że Opara to współpracownik tych czy innych służb. Ale nie o to tu chodzi. Już na samym początku tekstu paszkwilant zaznacza, że jego tekst o Oparze jest UWAGA! O Jednym z wielu nie tajnych [podkreślenia M&M] agentów, nie współpracowniku [jak wyżej] służb specjalnych. Pisze tak celowo by potem przez cały swój tekst udowadniać, że choć tak nie jest to przecież tak jednak jest, a Opara to członek bandy żydokomunistycznej, która zniewalała i zniewala nasza Ojczyznę od roku 1944.
ŹRÓDŁA WIEDZY MROŻEWSKIEGO: SB I WSI Ciekawe, że jednocześnie atakując Oparę, Nowy Ekran, za żydowsko-bolszewicko – WSI-owy spisek autor paszkwilu podaje, jako źródła swojej wiedzy artykuły publicysty Daniela Passenta, oraz dziennikarza (dziś TVN) Bertolda Kittela. Passent, publicysta Tygodnika Polityka to zrejestrowany tajny współpracownik SB – TW Johni TW Daniel.
http://www.bibula.com/?p=757
Kittel błysnął w 2001 roku tekstem (napisanym wspólnie z Anną Marszałek) o rzekomej korupcji w MON i współodpowiedzialności za nią Romualda Szeremietiewa. Minister stracił stanowisko, wypadł z polityki na wiele lat, a dla opinii publicznej stał się skorumpowanym i skompromitowanym politykiem. Dopiero po 9 latach od rozpoczęcia śledztwa Szeremietiew został uwolniony od winy we wszystkich zarzutach, jakie mu postawiono. Autorzy zniesławiającej go publikacji - Anna Marszałek i Bertold Kittel są laureatami najbardziej prestiżowych nagród za mistrzowskie uprawianie dziennikarstwa śledczego - napisano w dokumencie opublikowanym przez Radę Etyki Mediów, potępiającym cykl tekstów Marszałek i Kittela. Nie po raz pierwszy sądy uniewinniają osoby publiczne, spostponowane w ich publikacjach. Nigdy nie doczekały się publicznych przeprosin. Wielu publicystów uznało, że materiał dziennikarzy śledczych Rzeczpospolitej to w najlepszym razie (dla autorów słynnego tekstu) tzw. celowa wrzutka służb dla zaprzyjaźnionych z nimi dziennikarzy. O najgorszym nikt nie miał odwagi dotąd napisać otwartym tekstem.
http://www.szeremietiew.pl/sprawa.php?c=beneficjenci
POINTA JAK Z RWANDY Wśród wielu absolutnie niedopuszczalnych wpisów, jakie znalazłem wśród blogów bliskich autorowi paszkwila o Ryszardzie Oparze i Nowym Ekranie znalazłem jeszcze jeden - dla mnie - wyjątkowo wstrząsający. Polacy nie sa antysemitami, poniewaz nic nie maja przeciwko semitom, ktorzy zamieszkuja obszar od Iranu, az po Ocean Atlantycki, ktorych jest ponad 16 razy wiecej niz zydow, bo az 94% wszystkich semitow zamieszkalych na swiecie. Polacy nie toleruja robactwa, ktore wlazlo do Polski i pozera dorobek Polakow, a to jest jak najbardziej prawidlowy odruch czlowieka, ktory nie pozwala, zeby go robactwo obzeralo. A jak robalom to sie nie podoba to niech wynosza sie z Polski, poki nie jest za pozno. Napisał Toronto w tzw. dyskusji pod tekstem blogera Maruchy.
http://marucha.wordpress.com/2010/01/10/wypedzenia-zydow-to-tez-miedzynarodowy-spisek/
Rwanda. 1994 rok. Robactwo. Do wytępienia robactwa, karaluchów, wzywała rozgłośnia radiowa: Radio Télévision Libre des Mille Collines (RTLM) czyli Wolne Radio i Telewizja Tysiąca Wzgórz i bojówki Hutu. Potem była rzeź. W ciągu 3 miesięcy głównie od ciosów maczet zginęło ok. milion ludzi. Byłem w Rwandzie kilka razy. Czas wciąż nie zaleczył tam ran. Przypomnę więc na koniec.
Art. 1. W ustawie z 06 czerwca 1997 r. – Kodeks karny (...) wprowadza się następujące zmiany:
1) art. 119 § 1 otrzymuje brzmienie:
§ 1 Kto stosuje przemoc lub groźbę bezprawną wobec grupy osób lub poszczególnej osoby z powodu przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, politycznej, wyznaniowej lub z powodu bezwyznaniowości, jak również ze względu na płeć, tożsamość płciową, wiek, niepełnosprawność bądź orientację seksualną,
podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5.
2) art. 256 § 1 otrzymuje brzmienie:
§ 1 Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub wywołuje albo szerzy nienawiść lub pogardę na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, płeć, tożsamość płciową, wiek, niepełnosprawność bądź orientację seksualną,
podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.
3) art. 257 otrzymuje brzmienie:
Art. 257.
Kto publicznie znieważa grupę ludności albo poszczególną osobę z powodu przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej albo z powodu bezwyznaniowości, jak również ze względu na płeć, tożsamość płciową, wiek, niepełnosprawność bądź orientację seksualną lub z takich powodów narusza nietykalność cielesną innej osoby, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.
Art. 2.
Ustawa wchodzi w życie z chwilą ogłoszenia.
TV Łże Myszka and Miki
WOLNOŚĆ SŁOWA = DEMOKRACJA = NIEPODLEGŁOŚĆ Fundamentalną podstawą prawdziwej Demokracji jest Wolność Słowa. Oczywiście nie można tolerować różnych skrajności, skutkujących zazwyczaj anarchią. Nie można traktować demokracji, jako spektrum stosunków społecznych, dostępnych wyłącznie dla elit - warstw posiadających i wykształconych. Demokracja musi być oparta na przyjętych i akceptowalnych większościowo zasadach wartości i norm społecznych, kontrolowanych zgodnie z Konstytucyjną Racją Stanu - przez wybranych przywódców i elity narodu.
Prawdziwa demokracja, nie jest możliwa bez wolności słowa. A wolność słowa w szerokim pojęciu, to nie tylko wolność przekazu informacji – to też równość w dostępie do informacji. W Naszym Kraju taką równość rzekomo „gwarantują” rozmaite, „publiczne – państwowe” środki medialne „masowego przekazu”, które powinny „pro-publico bono” informować całe społeczeństwo (w sposób rzeczowy i zgodny z prawdą) - o wszystkich sprawach istotnych dla życia, pomyślności i bezpieczeństwa obywateli kraju. Ale - to teoria. „Mass-media” pozostające w rękach prywatnych, mogą reprezentować różne interesy swoich właścicieli, ale powinno to także, pozostawać pod akceptowalną kontrolą medialną - w ogólnie przyjętym interesie społecznym. Tak jest w krajach z ugruntowanymi tradycjami demokratycznymi (Wielka Brytania, USA, Australia). W Naszym Kraju, odbywa się nieustająca walka o kontrolę nad mediami „publicznymi”. Dla każdej kolejnej, zwycięskiej koalicji wyborczej, priorytetowym działaniem jest kontrola nad TVP, Radiemprasą tzw. „państwową”. Jednocześnie wywierane są rozmaite formy „nacisku” głównie ekonomicznego na media prywatne. Ugrupowania polityczne walczą o kontrolę nad mediami - reprezentując wyłącznie interesy oligarchii partyjnej, nie społeczeństwa i Narodu. Wszystkie media (publiczne/prywatne) funkcjonują, więc w większości w interesie partyjnym. Jedyną (jeszcze nie całkowicie kontrolowaną) platformą medialną jest INTERNET -elektroniczne środki masowego przekazu informacji. To olbrzymia przyszłość i potencjał. Ale i zagrożenie „status quo”. Coraz bardziej słyszy się opinię, (z kół aktualnie rządzących), że należy kontrolować (manipulować) opinią publiczną, także poprzez Internet. To olbrzymie niebezpieczeństwo dla wolności słowa i Demokracji - a co za tym idzie Niepodległości. Nowy Ekran powstał, jako platforma medialna, wolna od cenzury, dostępna bez ograniczeń dla opinii publicznej – zainteresowanej właściwą dyskusją merytoryczną. Istnieje regulamin, który każdy potencjalny autor musi zaakceptować. (Nie można nikogo obrażać, rzucać fałszywych oskarżeń. Autorzy ponoszą odpowiedzialność za to, co piszą na forum NE). Poza tym nie ma ograniczeń. Prawdziwie obywatelskie rozwiązanie. NE od początku jest platformą informacyjną, edukacyjną, opiniotwórcza a jednocześnie całkowicie neutralną politycznie. Żyjemy przecież w dobie INFORMACJI (i pieniądza). Najlepszym towarem XXI wieku jest informacja oraz forma i szybkość jej przekazu. Przekaz informacji w formie elektronicznej rozwija się w sposób niemal geometryczny. Zapewnia całkowity i najszybszy możliwie – zawsze aktualizowany – dostęp do wszystkich możliwych wiadomości z kraju i ze świata – stwarzając jednocześnie możliwość interakcji z wielką społecznością zainteresowaną dialogiem. Internetowy przekaz informacji obecnie ma również rozmaite słabości. Dwie główne to:
1. ciągle ograniczony zasięg/dostęp do Internetu (to tylko kwestia czasu i technologii)
2. krótki żywot informacji – zanikanie w „cyberprzestrzeni”
Jak wspomniałem wyżej –niezależność przekazu informacji przez Internet jest zagrożona. Coraz częściej, na różnych forach, (szczególnie w naszym kraju) mówi się o różnych formach kontroli nad przekazem elektronicznym informacji. Tym bardziej, że technologicznie jest to możliwe. Wszystko oczywiście dla dobra kraju, dla ochrony demokracji. Ale wszystkim jednak wiadomo, że to tylko fasada. Tak jak w systemach totalitarnych, przekaz informacji był monopolem władzy, tak i obecnie władze wybrane rzekomo „drogą demokratyczną”, będą robić wszystko by kontrolować i manipulować opinią publiczną – poprzez zawłaszczenie mediów, w tym właśnie Internetu. Zaczęła się prawdziwa wojna o kontrolę wirtualnej przestrzeni –WOJNA O INTERNET Walka o Niepodległość – to obrona Demokracji – to obrona Wolności Słowa. Wzywam wszystkich zainteresowanych do wspólnej walki – poprzez Nowy Ekran - o WOLNOŚĆ SŁOWA!!! Ryszard Opara
Szamani euro Ostatni szczyt przywódców krajów EU w krzywym zwierciadle mediów przypominał mi bardziej spotkanie szamanów, którzy postanowili okadzić nowego bożka – euro. Oglądając polskie serwisy informacyjne można było usłyszeć przede wszystkim zapewnienia o wierze w euro i zaklęcia dotyczące jego cudownej roli w „europejskim projekcie”. Szamani, jak to szamani – spotkali się i uradzili kroki zaradcze. Dzięki uporowi przede wszystkim Wielkiej Brytanii nie dojdzie do zmian traktatowych. Zamiast tego szamani zapowiedzieli nowy traktat międzyrządowy. Zgodnie z ich deklaracjami ma na zawiązać unię fiskalną z sankcjami za nieprzestrzeganie jej wymogów. Brzmi to rzeczywiście mocno szamańsko. Traktat międzyrządowy nie będzie, bowiem częścią prawa wspólnotowego, zatem nie będzie wiążący ani dla Unii Europejskiej, ani dla jej organów, w tym dla Komisji Europejskiej… Nie może, zatem nałożyć na Komisję Europejską nowych obowiązków, ani przyznać jej nowych uprawnień, jako organowi UE. Zatem sankcje za nieprzestrzeganie traktatu międzyrządowego nie mogą kolidować z Prawem Wspólnotowym, zatem nie mogą to być sankcje nakładane przez organy Unii Europejskiej w ramach jej środków. Tak to powinno wyglądać w normalnej organizacji międzynarodowej stosującej reguły prawa międzynarodowego. Wygląda jednak, że szamani mają inne zdanie w tej sprawie i na ołtarzu eurogotowi są poświęcić wiele, także krępujące ich reguły prawne. Dla prawnika „europejski projekt”to duże wyzwanie, bo tylnymi drzwiami wprowadza się twór ponadpaństwowy ograniczający suwerenność państw członkowskich, niepodlegający kontroli w ramach procesów demokratycznych. Nie raz już mieliśmy do czynienia z sytuacją, że gdy mechanizmy demokratyczne blokowały rozwój „europejskiego projektu” to je po prostu ignorowano. Ostatnie przykłady to histeria po zapowiedzi referendum w Grecji, po której po prostu doprowadzono do zmiany niewygodnego rządu, czy zmuszenie Słowacji do ponownego głosowania rozszerzenia partycypacji tego kraju w gwarancjach dla bogatych krajów strefy euro, mimo odrzucenia tych zmian przez parlament. Na naszych oczach wykuwa się nowy ład – już nie demokratyczny, lecz eurokratyczny. Istotnym mechanizmem tego ładu jest z jednej strony odsłonięcie zasłon zazwyczaj zakrywających mechanizmy decyzyjne i pokazanie, że tak naprawdę za fasadą Brukseli decyzje podejmowane są w Berlinie, który dla osłodzenia tej gorzkiej pigułki jest w stanie zmusić także Paryż do mówienia „po niemiecku”. Z drugiej strony bardzo skuteczne jest „zamulanie” systemów prawnych nadprodukcją przepisów – zarówno na szczeblu unijnym, jak i narodowym, dzięki czemu parlamenty i rządy mają zajęcie, a obywatele poddani temu zalewowi nie są w stanie skutecznie go przyswoić, dzięki czemu nawet istotne ograniczenie uprawnień „lokalnych” może ujść niezauważone w natłoku legislacji. Stąd też coraz bardziej ulubioną metodą regulacyjną stają się nie tylko rozporządzenia unijne mające bezpośrednie zastosowanie w poszczególnych krajach, ale też dyrektywy tzw. maksymalnej implementacji zamieniające lokalne parlamenty tak naprawdę w „przepisywaczy”i „notariuszy” norm narzucanych przez Unię. W takich tylko warunkach szamanimogą rozwijać swój kult euro i wymyślać nowe narzędzia jego czci, tak jak ostatnio zapowiedziany traktat międzyrządowy. Gdyby jego stroną była Wielka Brytania, to zastanawiałbym się, czy nie zawierałby on klauzul regulujących użycie kanonierek na wypadek jego nieprzestrzegania. A tak pewnie będzie tylko o niemieckich i może francuskich czołgach i samolotach, jako gwarantach nowego ładu stanowionego przez szamanów euro. Paweł Pelc
Solidarność to ciągle nie do końca zbadany temat Dziś nie można już łudzić się, jakoby generał Jaruzelski wywoływał stan wojenny dla uniknięcia interwencji moskiewskiej. Stan wojenny ogłoszony został przez generała dla obrony systemu władzy, w którym był postacią centralną. Z prof. Wojciechem Roszkowskim, historykiem, rozmawia Grzegorz Eberhardt. – Rządzący w Polsce w 1981 r., wprowadzając stan wojenny, uzasadniają go do dziś zasadą mniejszego zła, czyli uprzedzenia planowanej interwencji sowieckiej... – Dziś wydaje się być pewnym, iż taka ewentualność bliska była zeru. Większe prawdopodobieństwo ich bezpośredniej interwencji widziałbym w grudniu roku 1980. A zapobiegła jej, być może, solidarna postawa Zachodu, w tym głównie USA i Watykanu. Ale równie dobrze może się kiedyś okazać, iż był to tylko kolejny blef. W każdym razie, wydaje się, że w 1981 r. po kwietniowym spotkaniu Jaruzelskiego z Breżniewem, Jaruzelskiemu zostawiono wolną rękę. Wtedy tego się domyślaliśmy, dziś poznajemy z dokumentów. Charakterystyczny jest tu, ogłoszony już w nowej epoce, zapis rozmowy Jaruzelskiego z marszałkiem Kulikowem. Generał dopytywał się go o ewentualną pomoc militarną, gdyby jemu coś nie wyszło… Dziś nie można już łudzić się, jakoby generał Jaruzelski wywoływał stan wojenny dla uniknięcia interwencji moskiewskiej. Stan wojenny ogłoszony został przez generała dla obrony systemu władzy, w którym był postacią centralną. Wbrew interesom kraju. W celu kontynuacji tego, co zaczęło się w roku 1944. Wspomniany dialog z Kulikowem stawia, moim zdaniem, kropkę nad „i”.
– Wspomniał Pan Profesor o spotkaniu Breżniewa z Jaruzelskim w kwietniu 1981 r. Przed kwietniem był marzec… – Tak, pytanie o stan wojenny jest także pytaniem o tzw. kryzys marcowy. Pobicie działaczy związkowych sprowokowało Solidarność do mobilizacji w nieznanej dotąd skali. Nawet członkowie partii akceptowali wezwanie do strajku generalnego… Tyle, że jednak władza wygrała tę konfrontację. W tym sprawdzianie okazała się skuteczniejsza. Wielka mobilizacja członków 10-milionowego związku okazała się w efekcie parą w gwizdek. Po marcu władza już wiedziała, że jest w stanie zapanować nad społeczeństwem. Ciekawe byłoby ustalenie prawdziwych powodów ich wygranej, ze staranną analizą działań agenturalnych… Na razie, choć minęło tyle lat, ciągle pozostają nam jedynie domysły i aluzje. Kryzys marcowy dalej jest tabula rasa, niezapisaną tablicą. W każdym razie można założyć, iż właśnie względna łatwość rozładowania tak poważnego kryzysu, a nawet sterowania nim, przekonała Breżniewa, iż towarzysze znad Wisły mogą dać sobie radę. I tak też się stało.
– Jakie Pan widzi główne reperkusje stanu wojennego dla Polski? – Wielowymiarowe. Po pierwsze ofiary bezpośrednie – zabici, ranni, internowani, aresztowani plus ogromna emigracja. Stan wojenny zmusił dziesiątki tysięcy Polaków akurat przebywających za granicą – a okres 1980–1981 był czasem względnie łatwego otrzymywania paszportu – do wybrania tzw. wolności. Choćby i wyjechali akurat jedynie na kilka dni w celach turystycznych. W rezultacie decyzji generała ich talenty i umysły zasiliły gospodarkę czy naukę Zachodu. Kosztem Polski. A iluż Polaków udało się na emigrację wewnętrzną? Ilu zrezygnowało z realizacji w PRL swych ambicji zawodowych, naukowych, czując obrzydzenie do wszelkiej formy współpracy z reżymem… Spójrzmy chociażby na wchodzące wówczas w życie zawodowe roczniki szkół artystycznych. Niewyobrażalne dziś dla młodych problemy wyboru. Proszę pamiętać o aktualnym wówczas bojkocie telewizji, radia czy pewnych teatrów, reżyserów. To są nieobliczalne straty intelektualne. A gospodarka? Rygory stanu wojennego miały ją ożywić i uzdrowić, a stało się dokładnie odwrotnie. Stan gospodarki podobny do roku 1978 osiągnęliśmy dopiero po kilkunastu latach. A przyczyną tego wszystkiego jest 13 grudnia, data zaistniała na stałe w naszym kalendarzu historycznym z winy konkretnych ludzi.
– A jakie były konsekwencje stanu wojennego dla Solidarności? – Dziś to tylko związek zawodowy, ale Solidarność roku 1980 i 1981 to był ogólnonarodowy ruch odmowy komunie w imię niepodległości. Tak samo było w roku 1989. W stanie wojennym charakterystyczna była zmiana władzy w niektórych regionach Solidarności. Aresztowania oraz specyfika podziemnego istnienia spowodowały, iż na przykład w Regionie Mazowsze, po 13 grudnia, władzę w podziemiu przejęły osoby pozbawione mandatu wyborczego, nie te wybrane kilka tygodni wcześniej w demokratycznych wyborach, gdy rządy w regionie przejęli działacze związani z tzw. prawicą. I nie stało się tak, dlatego, że owi „prawdziwi Polacy” – jak na nich mówiono, niewątpliwie złośliwie, w Warszawie, nie chcieli kontynuować działalności. Oni, po prostu, mieli gorszy dostęp do techniki, a więc na przykład do sprzętu poligraficznego. Nad tym, jeszcze w czasie legalnej działalności związku, kontrolę sprawowały kręgi lewicowe. A po 13 grudnia prasa podziemna stała się podstawą istnienia, działania i kreacji postaw. W rezultacie to raczej lewica solidarnościowa doprowadziła do „okrągłego stołu”. A o prawicowych działaczach roku 1981 zapadła głucha cisza. Warto, by historycy IPN czy Ośrodka Karta przeprowadzili badania nad wspomnianymi, mazowieckimi „prawdziwymi Polakami”. Podobne zjawiska występowały niewątpliwie także i w innych regionach. Solidarność to ciągle nie do końca zbadany temat.
– Pana prywatny, osobisty 13 grudnia 1981 r.… – Banalny. W sobotę z rana zajrzał do nas teść, by powiedzieć o ciągłej obecności w telewizorze gen. Jaruzelskiego powtarzającego jakieś niezrozumiałe słowa… Byłem wtedy działaczem Solidarności na SGPiS, więc na wszelki wypadek kilka dni spędziłem poza domem. Władze nas jednak zbytnio nie nękały. Organizacja związkowa na uczelni była dość słaba, a więc dla nich niegroźna. Nastąpiło kilka roszad na stanowiskach, nikt nie został zwolniony. W stanie wojennym dokończyłem moją „Najnowszą historię Polski”, opublikowaną następnie pod pseudonimem Andrzej Albert. Pracę rozpocząłem jeszcze w 1979, a w okresie Solidarności, mimo zaangażowania w bieżące wydarzenia, udało mi się przeprowadzić dokładną kwerendę wydawnictw emigracyjnych. Z początku stanu wojennego pamiętam widok zaśnieżonej, ponurej ulicy Rakowieckiej naprzeciw SGPiS, w okolicy więzienia, i toczącego się nią mocno zawianego faceta zapewniającego wszem i wobec, że „wreszcie zrobimy porządek z tymi bradiagami!”. Do domu zapewne nie miał daleko, bo wiele kamienic w okolicy zamieszkiwały rodziny pracowników wiadomo, jakiego resortu.
– Mija trzydziesty rok od tamtego dnia grudniowego… – Przykre jest uczucie bycia w mniejszości. Niepokojący jest ten upadek moralności, osłabienie więzi społecznych. Oczywiście ani myślę o emigracji czy o załatwianiu zielonych kart dla dzieci i wnuków. Mamy jednak rządy, które nie robią wiele poza dbaniem o medialny wizerunek, a większość mediów im w tym pomaga. Co gorsza, ludziom to wystarcza. Ba, znalazło się 10 procent wyborczej społeczności, która wsparła partię „czarodzieja” z Biłgoraja, wabiącego młodzież nihilizmem. Już nawet SLD, co by nie mówić o nim, potrafił mieć zdrowszy stosunek do pewnych ważnych dla Polski spraw. Myślę na przykład o ich stosunku do Kościoła. Palikot pokonał „czerwonych”, prowokując ujawnienie się w Polsce agresywnego nurtu antychrześcijańskiego. Porażająca jest także ambiwalencja naszych elit udających jakoby nic się nie działo. Podobnie niepokojący jest stosunek władz i dużej części elit do wyjaśniania katastrofy smoleńskiej. Czyżby to była sprawa interesująca tylko dla opozycji? Bardzo dziwne. Tygodnik Solidarnosc
Ewa Błasik: Andrzejowi śniło się jak jego ciało rozrywa się na części Wdowy smoleńskie to opowieść kilku dzielnych kobiet, którym sumienie, poczucie przyzwoitości i honor nie pozwoliły milczeć. Pomimo bólu spowodowanego cierpieniem i przeżywania najtrudniejszych chwil swojego życia, mężnie stanęły do obrony pamięci i prawdy. Ich mężowie muszą być z nich dumni. Portal Fronda.pl jako pierwszy publikuje fragment książki pt. Wdowy smoleńskie, wywiad z Ewą Błasik - wdową po dowódcy Sił Powietrznych RP gen. Andrzeju Błasiku. Jak Pani mąż dowiedział się, że jest w delegacji prezydenckiej lecącej do Katynia?Trudno mi dokładnie powiedzieć, kiedy po raz pierwszy pojawiła się wiadomość o tym, że wszyscy dowódcy zostaną zaproszeni do Katynia. W Święta Wielkanocne rozmawialiśmy o tym wyjeździe. Dla nas miał on niezwykłe znaczenie. Była to pewnego rodzaju misja rodzinna. Uważaliśmy, że mąż będzie reprezentował w Katyniu nie tylko siły powietrzne, ale również nas. Zawsze nosiliśmy się z zamiarem odwiedzenia tego miejsca. Nie było jednak wcześniej takiej możliwości.
Czy Katyń funkcjonował w świadomości Pani męża? Oczywiście. Oboje interesowaliśmy się historią. Oboje pochodzimy z rodzin prawicowo-katolickich. Tak się cudownie dobraliśmy. Mam męża była nauczycielką. Uczyła prawdziwej, wówczas zakazanej historii. Była to niesamowita kobieta, ciesząca się wielkim autorytetem. Wychowała wielu księży, prawych Polaków. Dumna była niezwykle, że ma syna oficera. Zmarła, jak mąż był podpułkownikiem. Na pogrzebie były tłumy ludzi, jej wychowanków. Ja natomiast jestem wnuczką Stanisława Buczyło żołnierza marszałka Józefa Piłsudskiego. Dziadek mówił do mnie wierszem. Do dziś pamiętam fragmenty: „Stoję na warcie, może Bóg się ulituje i od ruskiej kuli uratuje”. Dziadek nie zapisywał tych wierszy, tylko mówił je z pamięci. Dużo rozmawialiśmy o prawdziwej polskiej historii, szczególnie w święta Bożego Narodzenia, kiedy do stołu zasiadała cała rodzina.Drugi dziadek, niezwykle kochający Polskę, był nieco młodszy. Walczył w czasie drugiej wojny światowej. Nienawidził komuny. Płakał, gdy opowiadał mi o Katyniu. To była dla mnie wielka lekcja patriotyzmu, którą wyniosłam z domu.Pierwszy dziadek z okazji moich narodzin w 1963 roku postawił przed swoim domem krzyż. Drugi zbudował przed domem kapliczkę z Chrystusem Zmartwychwstałym. Miał z tego powodu duże nieprzyjemności. Były to przecież czasy, kiedy demonstracja przynależności do Kościoła nie była mile widziana.
Czy ktoś z rodziny Pani męża zginął zamordowany przez sowiecką NKWD? Mąż miał krewnego, żołnierza armii Hallera, który został zamordowany w twierdzy twerskiej. W jego intencji chciał przyjąć Komunię Świętą w Katyniu. Taką misję sobie wyznaczył. Oboje – razem z dziećmi – byliśmy na filmie „Katyń” Andrzeja Wajdy. Bardzo mądrze postąpił były Minister Obrony Narodowej śp. Aleksander Szczygło. Kiedy został Ministrem Obrony Narodowej, wysłał wojsko do kina na film Katyń. Uważaliśmy, że jest to świetny pomysł. Wielka sprawa. Nam się to niesamowicie podobało. Wojsko powinno zobaczyć ten film. Podczas projekcji widziałam, jak ogromne wrażenie zrobiła na mężu scena haniebnego mordu polskich oficerów.
Kiedy mąż Pani decydował się wstąpić do dęblińskiej „Szkoły Orląt”, wiedział, że będzie służył w ludowym wojsku całkowicie podporządkowanym sowieckiej Rosji. Nasze pokolenie w dorosłe życie wchodziło u schyłku komuny. Wszystko powoli zbliżało się do 1989 roku, do wolnej Polski. Kiedy maż kończył szkołę lotniczą w Dęblinie w 1985 roku, Polska była jeszcze w Układzie Warszawskim. Andrzej był wówczas jednym z pierwszych pilotów wyszkolonych na Su-22. Ci chłopcy, młodzi piloci w stopniu podporucznika, zupełnie nie utożsamiali się z władzą komunistyczną. Dla nich najważniejsze było latanie. Byli w stanie poświęcić temu całe przyszłe życie. W tamtych czasach wojsko było szczególnie inwigilowane. Oficerowie nie mogli brać kościelnych ślubów. Piętnowano wszelkie kontakty z Zachodem. Kariera w wojsku uzależniona była od lojalności wobec komunistów.Nam się to wszystko nie podobało. Buntowaliśmy się. Pocztą otrzymywaliśmy z Zachodu książki z informacjami o NATO. Moja ciocia i wujek w czasie wojny zesłani zostali na roboty do Niemiec. Po wyzwoleniu nie wrócili do kraju, zamieszkali w Essen. Ich syn przysyłał nam książki, których z powodu cenzury nie można było kupić w Polsce. Mąż i jego koledzy piloci spragnieni byli informacji o tym, co dzieje się na Zachodzie. Wszystko, co docierało do nich, pochłaniali niemal natychmiast. Przekornie mówili o sobie: „My jesteśmy chłopcy z Colorado Springs”. Wiadomo, że w tamtych czasach wojskowych zagranicę wysyłano tylko do Moskwy na tamtejsze akademie.
Czy Pani mąż był świadom, że jeżeli będzie chciał zrobić karierę w wojsku, to będzie musiał również studiować w Moskwie? Maż był pilotem „z krwi i kości”. Nie, dlatego poszedł do wojska, że chciał robić karierę. Od piętnastego roku życia latał w aeroklubie łódzkim. Swoją powietrzną przygodę zaczynał, jako młody chłopak. Szkolili go najlepsi piloci, między innymi Ryszard Michalski, mistrz świata w lataniu precyzyjnym. Andrzej zafascynowany był historią naszych asów lotniczych z okresu drugiej wojny światowej. Latanie było dla niego najważniejsze. Nigdy nie chciał robić kariery. Nie znosił tego słowa. Zawsze prosił mnie o to, bym nie mówiła mu o jakiejkolwiek karierze lotniczej. Pragnął być tylko pilotem. Zresztą do końca życia nim pozostał. W powietrzu czuł się jak ryba w wodzie.
Kiedy poznała Pani męża? Po raz pierwszy spotkaliśmy się, kiedy kończył Wyższą Oficerską Szkołę Lotniczą. W Białej Podlaskiej, skąd pochodzę, było lotnisko szkoleniowe dla pilotów z Dęblina. Mój mąż odbywał tam praktykę lotniczą. Kiedy był już na czwartym roku, szukał kogoś, kto by mu przepisał pracę dyplomową na maszynie. Nie było przecież komputerów. Znał moją koleżankę. Pracowałam wówczas akurat w administracji w Wojewódzkim Inspektoracie Weterynarii. Samoloty latały cały czas nad moją głową, ale wcześniej nie znałam żadnego pilota. Koleżanka zadzwoniła do mnie i zapytała: „Ewa, czy nie przepisałabyś pracy mojemu znajomemu? Kończy szkołę w Dęblinie”. Zgodziłam się. Powiedziałam, żeby do mnie zadzwonił. Obiecałam, że zapytam mojego dyrektora, czy zgodzi się, bym została po godzinach i przepisywała pracę. W sierpniu 1985 roku zadzwonił do mnie Andrzej. Umówiliśmy się na spotkanie i tak się zaczęło. Miał ładny charakter pisma, ale skróty, jakimi operował, były trudne do rozszyfrowania. Sama nie byłabym w stanie tego przepisać. Musiał mi dyktować. Przy czwartym rozdziale oświadczył mi się. Poczuliśmy, że nie tylko ta praca nas łączy, ale że rodzi się między nami uczucie. Niezwykle szybko zrozumieliśmy, że jesteśmy – jak to się mówi – stworzeni dla siebie. To była miłość od pierwszego wejrzenia. To, co wówczas widziałam w jego oczach i co on dostrzegał we mnie, to było bardzo silne uczucie. Chociaż miał dziewczynę, z którą chodził sześć lat i wszystko zmierzało do ślubu, zerwał z nią. Po pół roku zaręczyliśmy się. Po roku wzięliśmy ślub.
Ślub kościelny, jak już Pani wspomniała, nie był mile widziany. Czy kryliście się Państwo z tym?Zawsze byliśmy sobą. Ślub kościelny wzięliśmy oficjalnie, nie oglądając się na żadne konsekwencje. Wcześniej był cywilny. Inaczej nie było można. Mąż był w mundurze. Do kościoła założył garnitur. Oczywiście później wzywali go. Pokazywali mu zdjęcia.
Nie podobało się to? Bardzo. On się tym nie przejmował. Kariery nie zamierzał robić, tak, że to nie mogło mu zaszkodzić. W lotnictwie karierę robili często ci, którzy nie sprawdzali się w lataniu, tak zwani „mierni, ale wierni”, ślepo poddani.
Jak mąż przyjął zmiany, które zaszły w Polsce pod koniec lat osiemdziesiątych? Cieszyliśmy się niesamowicie. W 1989 roku urodziłam syna i on był dla nas dodatkową radością. Przyszedł na świat już w wolnej Polsce. Mąż w tym czasie doskonale sprawdzał się, jako pilot. W pułku, gdzie służył, mieli wymagającego dowódcę. Był nim gen. Stanisław Targosz. U niego sprawdzali się tylko najlepsi. Mój mąż w tym czasie zdobył tytuł najlepszego pilota roku. To ogromne wyróżnienie. Na nim spoczęły najważniejsze zadania. Na poligonach wykonywał i prowadził niezwykle trudne zadania w powietrzu. W Świdwinie, gdzie służył, zajmował kolejne stanowiska lotnicze: dowódcy klucza, dowódcy eskadry. Udowodnił, że ma predyspozycje do kierowania ludźmi. Był charyzmatycznym dowódcą. Wszędzie, gdzie się pojawiał, wybierano go na przywódcę. Mówiono, że to „urodzony dowódca”. Koledzy, którzy z nim pracowali, wyszukiwali cytaty odpowiednie dla niego, na przykład słynne zdanie Napoleona: „Dajcie mi ludzi, a zdobędę świat”.
Andrzej był zawsze niezwykle skromny. Dla niego ważny był honor oficera. Ktoś może powiedzieć, że żona w takich ocenach nie jest obiektywna, ale podobnie mówią o nim również jego koledzy. Ich wspomnienia cały czas są publikowane w „Naszym Dzienniku”.
Jak gen. Błasika, młodego pilota, traktowano wówczas w pułku, w którym służył? Generał Targosz uważał, że powinien dalej się kształcić i rozwijać swoje talenty dowódcze. Widział go na wyższych, odpowiedzialnych stanowiskach. Proponował, żeby podnosił swoje kwalifikacje w Akademii Obrony Narodowej w Rembertowie.
Generał Błasik nie chciał się kształcić, zdobywać wiedzy potrzebnej na stanowiskach dowódczych? Niechętnie rozstawał się z lotniskami. Dla niego, jak już wspomniałam, najważniejsze było latanie. Ja osobiście obco czułam się w Świdwinie, stamtąd miałam daleko do rodziny. Mieliśmy już wtedy dwoje dzieci, mąż większość czasu spędzał poza domem. Nie mogłam się w żaden sposób realizować. Nie było tam dla mnie pracy. Chciałam, żeby poszedł do akademii do Warszawy. Bardzo go o to prosiłam. Trzeba było walczyć, żeby się zgodził. Dlatego obecne zarzuty, że był karierowiczem, to kompletna bzdura.
Gdzie Pani mąż doskonalił swoje umiejętności dowódcze? Skończył Akademię Obrony Narodowej w Rembertowie. W czasie studiów został szefem studentów. Tylko, dlatego dostaliśmy mieszkanie służbowe w Warszawie. Miał dużo dodatkowych obowiązków. Rodzina była na miejscu i nie musiał już w weekendy dojeżdżać do Świdwina. Kiedy kończył akademię, w Świdwinie doszło do kilku katastrof lotniczych. W jednej z nich zginął nawet dowódca pułku. Zawsze, gdzieś w podświadomości bałam się o męża. Po Akademii mąż zajmował kolejne stanowiska w Dowództwie Sił Powietrznych. Nie lubił jednak tej sztabowej pracy. Żeby latać, jeździł sto pięćdziesiąt kilometrów do Białej Podlaskiej. Tam latał na tych swoich iskrach. W tym czasie Polska przygotowywała się do wejścia do NATO. Wiązało się to z wieloma przekształceniami w siłach powietrznych. Przejście z jednego systemu w drugi to było wielkie wyzwanie. Ktoś musiał to wszystko opracować. Andrzej świetnie się w tym sprawdzał, choć dusił się w tych papierach. Mówił: „Latanie jest dla mnie jak powietrze, nie mogę bez niego oddychać”. Problemów wtedy nie brakowało. Kadra dowódcza nie chciała do władzy dopuścić „młodych wilków”. Ludzie z pokolenia mojego męża byli już inaczej szkoleni. Mieli zupełnie inną mentalność. Doświadczenie dowódcze zdobywali w wolnej Polsce. Nie chcę źle mówić o wojsku, ale często awansowali ci, którzy nie byli lojalni wobec swoich kolegów. Ludzie tacy mieli władzę i mogli wydawać rozkazy, nie licząc się z innymi.W Poznaniu dowódcą brygady został gen. Jacek Bartoszcze, przyjaciel Andrzeja, również lotnik ze Świdwina, wspaniały człowiek. Ściągnął on mojego męża do siebie. Andrzej był szczęśliwy, że mógł opuścić sztab, gdzie właściwie pracował na konto kariery innych.
Czym mąż zajmował się w Poznaniu? Początkowo był szefem wyszkolenia 2 Brygady Lotnictwa Taktycznego. W 2002 roku został dowódcą bazy w Krzesinach pod Poznaniem. Tam zajął się przygotowaniami do sprowadzenia samolotów F-16, dla których trzeba było wybudować nowe hangary. W 2003 roku przed Polską postawiono poważne zadanie. Nasze wojsko miało się sprawdzić w ramach przygotowywanych ćwiczeń NATO Air Meet. Mało, kto wierzył, że może się to udać. W Krzesinach lądowało wtedy ponad 120 NATO-wskich samolotów. Logistyczne przygotowania powierzono mojemu mężowi. Wszystko udało się wspaniale. Dowódcy NATO wysoko ocenili pod każdym względem to bardzo ważne ćwiczenie.
Czy po wstąpieniu Polski do NATO życie pilota i jego rodziny uległo zmianie? Między jednym a drugim systemem jest po prostu przepaść. W Układzie Warszawskim nie szanowano przede wszystkim kobiet, żon wojskowych. Uważano – zgodnie z tym, co głosili Sowieci, – że „baba głupia, nie ma nic do gadania”. Na Zachodzie jest zupełnie inaczej. Żona dowódcy ma swoją pozycję. Wiadomo, mąż zajmuje się wszystkim, a żona jest bliżej rodzin pilotów oraz wdów tych oficerów, którzy zginęli w katastrofach lotniczych. Wojskowi są jedną rodziną. Jednoczą się, łączy ich głęboka więź. Nad grobem mojego męża amerykański dowódca sił powietrznych w Europie gen. Roger Brady powiedział: „Służba wojskowa to jest powołanie całej rodziny”. I my z moim mężem mieliśmy takie powołanie. Ja kochałam to, co robił mój mąż, dobrze czułam się w roli żony polskiego oficera. Wszyscy to zauważali. Mówili: „Ewa, ty jakoś tak inaczej podchodzisz do tego wszystkiego”. Całym sercem wspierałam męża i chciałam zmienić oblicze sił powietrznych. Nie chodzi przecież tylko o to, żeby latać na nowych samolotach. Ale bardzo ważna jest cała reszta. Wszystko inne musi być też ludzkie.
Jak Pani mąż sprawdził się, współdziałając z lotnictwem NATO? Zaprezentował się z jak najlepszej strony. Amerykanie byli bardzo zadowoleni ze współpracy z Polakami. Zaproponowali Andrzejowi studia w Szkole Wojennej Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych w Maxwell. Wraz z dziećmi wybraliśmy się za ocean. W Ameryce chcieliśmy się zaprezentować jak najlepiej. Nie dorównywaliśmy im pod względem finansowym, ale robiliśmy wszystko, żeby tego nie było widać. 2 kwietnia 2005 roku w amerykańskiej bazie mieliśmy tak zwany „dzień międzynarodowy”. W tym dniu w Watykanie zmarł nasz papież Jan Paweł II. Przygotowałam stół z naszymi narodowymi potrawami. Pomogła mi w tym amerykańska Polonia. Założyliśmy stroje narodowe. Lecąc za ocean, wiedziałam, że taki dzień będzie, zgodnie z przyjętą tam tradycją, i że będziemy musieli godnie się zaprezentować, jako polska rodzina. Mąż wtedy był pułkownikiem. Pakując walizki, wypożyczyłam z Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego staropolskie stroje. Męża ubrałam w kontusz szlachecki. Andrzej wyglądał świetnie, tak jak jego imiennik Kmicic z Sienkiewiczowskiego Potopu. Ja razem z córką byłam w stroju krakowskim. Syna przebrałam za górala. Wzbudziliśmy zachwyt wśród wszystkich pięćdziesięciu nacji. Nie zapomnieliśmy o tym, że Jan Paweł II był w tym czasie umierający. Dlatego przygotowaliśmy coś w rodzaju ołtarzyka ze zdjęciami, albumami o naszym Papieżu i ogromną świecą.
Jak zareagowano tam na wieść o śmierci Jana Pawła II? Podszedł do nas komendant Akademii- najważniejszy generał z żoną i oznajmił tę smutną wiadomość, że Ojciec Święty zmarł w Watykanie. Wszyscy zgromadziliśmy się przed zdjęciem Jana Pawła II, przy palącej się świecy, i zaczęliśmy się modlić. Komendant, tak jak i większość gości, był katolikiem. Wszyscy uklękliśmy, więc do modlitwy. Proszę sobie wyobrazić, że nagle ta świeca zgasła. Uznaliśmy to za jakiś znak.
Jak wówczas Pani odczytała ten znak – gasnący płomień świecy? Czuliśmy, że ta świeca łączy nas z rodakami, którzy opłakują na całym świecie stratę ukochanego Papieża. Gdybyśmy nie byli w Stanach, z pewnością pojechalibyśmy w tym czasie do Rzymu. Siostra męża mieszka we Włoszech i ma tam kontakt z Polakami. To, co mnie dzisiaj trzyma przy życiu, to nie tabletki uspokajające, tylko nasz cudowny Ojciec Święty. Odkąd mąż zginął, zasypiam ze słuchawkami na uszach, słuchając głosu Papieża. Mam taką płytkę, gdzie sam Papież śpiewa między innymi Barkę, i to mnie tylko ratuje.Muszę powiedzieć, że w ostatnie Święta Wielkanocne, które spędziliśmy razem z moim mężem, czułam jakiś dziwny niepokój. Te święta nie były dla mnie takie, jak zwykle.
Czym się ten niepokój objawiał? Wszystko było nie tak. Człowiek różne nieszczęścia wyczuwa. Byliśmy wszyscy jacyś smutni. Myślałam, że może z powodu tej wyprawy do Katynia. Dużo na ten temat wówczas rozmawialiśmy.
Dwa tygodnie przed tą tragedią mąż miał sen. Mówił mi, kiedy się obudził, że śniło mu się, jego ciało rozrywa się na części. Dlaczego wojsko teraz nie staje w jego obronie? Na miejsce mojego męża postawiono człowieka po rosyjskiej akademii, bezwzględnego dowódcę. Wojsko jest zastraszane. Ludzie boją się stanąć w obronie mojego męża.
Czy gen. Błasik miał dobry kontakt z wyższymi oficerami, którzy razem z nim lecieli wtedy do Katynia?
Oni wszyscy dobrze się znali i bardzo szanowali. Rozumieli się bez słów. Jak mieli gdzieś razem jechać, dzwonili do siebie. Umawiali się. Wspaniałym człowiekiem był szef sztabu generalnego gen. Franciszek Gągor. To był prawdziwy polski oficer.
Wcześniej doszło do innego nieszczęścia – katastrofy casy. Zginęli wyżsi oficerowie lotnictwa. Niektórzy z pewnością byli zaprzyjaźnieni z Pani mężem... Andrzej do końca nie mógł uwierzyć, że winni tego nieszczęścia są piloci. Minister Obrony Narodowej, mówiąc o tym, powiedział o nonszalancji pilotów. Jak można stwierdzić coś takiego? Czy wiemy, co było przyczyną katastrofy?Zginęli nasi przyjaciele. To w nas mocno uderzyło. Musieliśmy się nawzajem podnosić na duchu. Mąż musiał to wszystko jakoś ogarnąć i na zewnątrz pozostać twardy. Przeżył to jednak niesamowicie.
Jak oceniał tę katastrofę? Piloci szkoleni byli w Hiszpanii, skąd pochodził samolot. Niestety, katastrofy zdarzają się w lotnictwie. Raport opracowany po wypadku zaskoczył go. Uważał, że mogły być inne przyczyny, niezbyt dobrze zbadane. Nie mógł w to uwierzyć.
Czy mąż Pani znał pilotów, którzy usiedli za sterami Tu-154 10 kwietnia 2010 roku? Mój mąż miał tysiące ludzi pod sobą. Niezwykle cenił sobie prawdę i uczciwość. Musiał mieć zaufanie do swoich lotników. Podkreślał to na każdym kroku. Podstawą dla niego było bezpieczeństwo. Znał dobrze kpt. Arkadiusza Protasiuka, dowódcę samolotu Tu-154. Niezmiernie go cenił za fachowość. Na początku roku nagrodził go za prawdziwy wyczyn, jakim był lot powrotny z Haiti, gdzie tupolew poleciał z misją humanitarną. W samolocie popsuł się wówczas autopilot i kpt Protasiuk przez wiele godzin ręcznie pilotował tupolewa do Warszawy. W środowisku lotniczym mówiono wtedy o mistrzowskim locie. Rozmawiałam z pilotami 36. Specpułku, którzy latali z moim mężem. Są zbulwersowani tym, że grupka ludzi, chcąc bronić kpt. Protasiuka, nagadała bzdur dziennikarzom. Ktoś ich podkręca, żeby broniąc załogę, oskarżali mojego męża. To nie ma nic wspólnego z prawdą. Ani kpt Arkadiusz Protasiuk, ani mój mąż nie są winni tej tragedii.
W końcu prezydent Lech Kaczyński powierzył gen. Błasikowi dowodzenie siłami powietrznymi. Jak mąż przyjął to wyróżnienie? Gdy wróciliśmy ze Stanów Zjednoczonych, minister Jerzy Szmajdziński i prezydent Aleksander Kwaśniewski 15 sierpnia 2005 roku awansowali mojego męża do stopnia generała. Dostał wtedy pierwszą generalską gwiazdkę. Powierzono mu jednocześnie stanowisko dowódcy brygady w Poznaniu. W 2006 roku nowy minister Radosław Sikorski złożył propozycję mojemu mężowi, żeby został komendantem i rektorem Wyższej Oficerskiej Szkoły Sił Powietrznych w Dęblinie. Akurat byłam świadkiem telefonu od ministra Sikorskiego. Mąż nie chciał się rozstać z Poznaniem, ze swoim ulubionym lotniskiem w Krzesinach.W Dęblinie też się dobrze czuł. Miał lotnisko, samoloty pod nosem. Latał i zarządzał szkołą. 29 marca 2007 roku, w dniu moich urodzin, Andrzej został wezwany przez śp. ministra Aleksandra Strzygło do Ministerstwa Obrony Narodowej. Pan Minister powiedział, że chce mu powierzyć przejęcie dowodzenia nad siłami powietrznymi. Mąż świetnie sprawdzał się na wszystkich stanowiskach. Wiedzieliśmy, że wcześniej czy później powierzą mu tę odpowiedzialną funkcję. Kiedy wrócił do domu po rozmowie z ministrem, opowiedział mi o wszystkim. Na koniec powiedział tak, jak zwykle mówił w takich sytuacjach: „No, nie odmówiłem”. Wiedział, jaka to jest odpowiedzialność. Generał Brady podczas pogrzebu powiedział, że nie było dla nikogo zaskoczeniem powierzenie dowództwa nad siłami powietrznymi Polski gen. Andrzejowi Błasikowi. Mój mąż miał informację z Pentagonu, że NATO chciało go mieć w swoich strukturach na ważnych stanowiskach. Generał Gągor miał odejść na wysokie stanowisko do Brukseli. Razem spędzaliśmy sylwestra i witaliśmy nowy 2010 rok. Generał Gągor powiedział do mojego męża: „Andrzeju, nie wyobrażam sobie, abyś w przyszłości nie zastąpił mnie na moim stanowisku”. Były takie plany.
Pani mąż uważany był za PiS-owskiego generała. Czy to mu nie przeszkadzało? On nigdy nie utożsamiał się z żadną partią. Nie tylko o nim tak mówiono, także o śp. Admirale Andrzeju Karwecie, który też był mianowany przez prezydenta Kaczyńskiego na stanowisko dowódcy marynarki. To jest wielka głupota. Jak można tak mówić o generałach sił zbrojnych, którzy muszą być ponad podziałami? Traktowanie ich jak jakichś „żołnierzyków” jest uwłaczające i niepoważne.
A jak układała się współpraca gen. Błasika z ministrem Bogdanem Klichem? Żołnierz służy ojczyźnie, a nie wdaje się w żadną politykę. Razem z mężem szanowaliśmy każdego wybranego demokratycznie prezydenta czy ministra. Dla nas byli to ludzie godni szacunku. Dziwi mnie teraz zachowanie ministra Klicha, który raz mówi, że po katastrofie casy chciał odwołać mojego męża, to znów temu zaprzecza. Kiedy po katastrofie casy w 2008 roku napisano w gazetach, że chcą zdymisjonować mojego męża, rano zadzwonił minister Klich i zapewniał, że nawet przez myśl mu to nie przeszło. Byłam świadkiem tej rozmowy. A teraz, po śmierci męża, nie dość, że go nie broni, to jeszcze mówi, że chciał go odwoływać. Jestem bardzo ciekawa, z jakiego powodu.
Pani mówi, że minister Klich nie broni gen. Błasika. Tymczasem minister twierdzi, że bronił go już na pogrzebie. Gdzie właściwie leży prawda? Na pogrzebie mówił prawdę. Jak dobrze pamiętam, powiedział:, „Jeżeli ktoś podniesie rękę na twój dorobek, to ja będę tego dorobku bronił?. Ale teraz nie wiem, dlaczego tego, o czym mówił, nie robi.
10 kwietnia rano gen. Błasik musiał wyjechać na lotnisko. Jak Pani zapamiętała ten dzień?Tego ranka wszystko odbyło się jak zwykle. Pożegnałam męża. Jeszcze 9 kwietnia planował, że wszyscy dowódcy polecą Jakiem-40, a nie Tu-154.
Czy obawiał się, że w samolocie, którym leci prezydent, nie będzie miejsca dla generałów Wojska Polskiego? On nigdy się nigdzie nie pchał. Był skromny. Nawet tak się złożyło, że jego pogrzeb był ostatni. On, tak jak kapitan na okręcie, ostatni schodził z pokładu. Jakby sam tego chciał, został z tego grona dziewięćdziesięciu sześciu ofiar pochowany na końcu.
Kiedy odbył się pogrzeb? 28 kwietnia.
Wróćmy jednak do 10 kwietnia i ostatnich chwil, które spędziła Pani z mężem. 9 kwietnia wieczorem pożegnałam męża w obecności dzieci. Powiedziałam wtedy: „Andrzejku, bardzo Cię kocham. Godnie reprezentuj nas w Katyniu”. Ja również chciałam tam polecieć. Przy podobnych uroczystościach wielokrotnie mu towarzyszyłam. Tym razem, dzięki Bogu, nie było miejsca w samolocie. Rano 10 kwietna założył galowy mundur, ubrał białą koszulę. Przyjechał po niego kierowca. Później opowiadał mi on, że mąż tego dnia był bardzo pogodny. Przywitali go na lotnisku pułkownicy pełniący służbę w 36. Specpułku. Po chwili podjechał szef Sztabu Generalnego gen. Gągor. Przywitali się. Wszyscy dowódcy udali się do saloniku – poczekalni dla VIP-ów w wojskowej części lotniska Okęcie. Nikt ze świadków nie słyszał, aby były jakiekolwiek rozmowy o pogodzie nad Smoleńskiem. Odbywało się wszystko jak zawsze. Nie było tam nikogo z załogi. Mąż w takiej sytuacji kontaktował się z dowódcą pułku i dowódcą bazy. Tym razem na Okęciu był zastępca dowódcy bazy oraz zastępca dowódcy 36. Specpułku. To oni byli dla niego partnerami do rozmowy, a nie dowódca załogi czy ktoś inny. Wszystko odbywało się spokojnie.
A skąd Pani wie, jak wyglądały oczekiwania na samolot? Są świadkowie, ci, którzy ich obsługiwali, dowódcy, osoby, które odprowadzały wylatujących. Wszyscy mówią, że była spokojna atmosfera. Jestem przekonana, że w poczekalni mąż uzgodnił z szefem Sztabu Generalnego gen. Franciszkiem Gągorem, kto będzie składał meldunek prezydentowi. Uczestniczyłam w wielu uroczystościach i wielokrotnie byłam świadkiem takich ustaleń. Wiem, jak w takiej chwili Polscy generałowie się zachowują. Oni omawiali między sobą, co, do kogo należy. Nie przypominam sobie, czy mąż miał kiedykolwiek wcześniej przyjemność lecieć z prezydentem – zwierzchnikiem Sił Zbrojnych. Uzgodniono – jak mi powiedziano później, – że Andrzej złoży krótki meldunek prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Kiedy ogłoszono komunikat, żeby wszyscy udali się do samolotu, pasażerowie powoli zaczęli opuszczać poczekalnię. Nie podjeżdżano autobusami, tak jak to się zwykle odbywa, ponieważ samolot stał blisko portu lotniczego. Męża odprowadzali pułkownicy z 36. Specpułku. Podchodząc do samolotu, jeden z pułkowników powiadomił kpt. Protasiuka, że gen. Błasik będzie towarzyszył mu przy składaniu meldunku prezydentowi. Jako dowódca Sił Powietrznych, de facto pełniący rolę gospodarza, miał do tego pełne prawo. Pan Andrzej Klarkowski, doradca prezydenta, był tego świadkiem. Mój mąż przywitał się z dowódcą załogi kpt. Protasiukiem, którego cenił za profesjonalizm. Przed wylotem mąż rozmawiał także z ministrem Mariuszem Handzlikiem. W tym czasie kpt Protasiuk sprawdzał samolot. Były to rutynowe czynności. Potem pasażerowie zajęli miejsca na pokładzie. Dowodzenie przejął już dowódca załogi samolotu. Dla mojego męża na pokładzie dowódca załogi był świętością. Wszyscy wiedzą, że bardzo oburzał się na polityków, którzy przeszkadzali pilotom i w różnych sytuacjach próbowali wywierać na nich nacisk.
Jeżeli mówi Pani o naciskach na pilota, to przecież pamiętamy lot do Gruzji w 2008 roku. Odbywał się on w warunkach wojennych. Pilot nie zdecydował się lądować w Tbilisi. Uznał, że może być to niebezpieczne. Później rozgorzała dyskusja, czy mimo nacisków prezydenta mógł odmówić lądowania. Jakie wówczas było stanowisko męża? Pamiętam dobrze ten dzień. 12 sierpnia był pogrzeb mojej mamy. Andrzej odbierał wtedy dużo telefonów i mówił – słyszałam dobrze: „Przecież dowódca załogi jest na miejscu i on widzi całą sytuację, ocenia zagrożenie i podejmuje odpowiednie decyzje. Nikt nie ma prawa nakazywać mu czegokolwiek”.
15 sierpnia mąż spotkał się z prezydentem, który chciał wiedzieć, kto miał rację. Andrzej powiedział wtedy: „Panie prezydencie, dowódca załogi zrobił wszystko, co możliwe, dla bezpieczeństwa osób znajdujących się na pokładzie”. Prezydent powiedział wówczas: „Dla mnie jest to wystarczająca rekomendacja”. Maż opowiedział mi o tym spotkaniu dokładnie. Dla niego było to bardzo istotne. Zresztą nie tylko ja mogę to potwierdzić, ale również dowódcy, z którymi mąż pracował.
Co się działo 10 kwietnia w samolocie lecącym do Smoleńska, tego chyba nigdy do końca się nie dowiemy... Andrzej na pokładzie samolotu był gwarantem, że nikt nie naciskał na pilotów. Mąż mógł najwyżej być w salonce prezydenckiej. Mówi się, że miał otwarte uszkodzenia, bo nie miał zapiętych pasów. Jego ciało zostało znalezione w tym samym czasie, co ciała innych dowódców. Prawdopodobnie był w saloniku ze wszystkimi generałami. Oni mieli tam swoje miejsca. Wcześniej było ustalone, kto gdzie siądzie. Żona gen. Gągora mówiła, że oni wszyscy byli w jednym saloniku.
Czy mąż miał zwyczaj dzwonić po wylądowaniu do Pani? On często latał i byłam przyzwyczajona, że nie zawsze dzwonił do mnie. W sytuacji, kiedy od razu nie zadzwonił, nie denerwowałam się. Wiedziałam, że za chwilę się odezwie. Tego dnia już się jednak nie odezwał.
Jak dowiedziała się Pani o tej tragedii? Zadzwonił brat męża i zapytał mnie:, „Którym samolotem Andrzej poleciał?”. Myślałam, że jest ciekawy, ponieważ mąż wahał się, czy lecieć Jakiem-40, czy Tupolewem. Powiedziałam: „Poleciał prezydenckim samolotem”. Zapanowała cisza w słuchawce. Po chwili Piotr powiedział: „Ewa, włącz telewizor”, i rozłączył się. Na pasku wiadomości była już informacja o katastrofie.
Czy to była pierwsza podróż męża do Rosji? Tak. Na Wschodzie był tylko na Białorusi, kiedy na pokazach Air-schow w Radomiu w 2009 roku rozbił się białoruski samolot Su-27. W niedzielę 11 kwietnia Andrzej miał odsłaniać obelisk pod Radomiem upamiętniający tę katastrofę. Mieliśmy razem tam być.
Jak przyjęła Pani wiadomość o katastrofie? Był to olbrzymi szok.
Czy miała Pani nadzieję, że może jednak mąż przeżył? Od razu miałam przeczucie, że nie żyje. Razem z dziećmi zaczęliśmy się modlić. Przytuliłam je do siebie. Przez pierwszy tydzień nawet nie płakałam, zrobiłam się twarda jak skała. Byłam w kompletnym szoku.
Czy Pani, jako żona pilota myślała kiedyś, że mąż może zginąć w katastrofie lotniczej? Przez lata spędzone razem z moim mężem przeżyłam niejedną katastrofę. Gdzieś w podświadomości przygotowywałam się na to najgorsze. Pożegnałam tylu przyjaciół męża. Z wieloma wdowami miałam do czynienia. Kiedy mąż został dowódcą sił powietrznych upomniałam się o te kobiety, które straciły mężów. Odszukałam je i założyłam Stowarzyszenie Rodzin Lotników, którzy zginęli w katastrofach lotniczych.
Kiedy powstało to stowarzyszenie? Kiedy mój mąż objął dowództwo nad siłami powietrznymi, wtedy ja, jako pierwsza z żon dowódców lotnictwa w powojennej Polsce, zatroszczyłam się o te kobiety i postanowiłam je odnaleźć. Zapytałam, jak sobie radzą, czy mają pracę, co z dziećmi, czy czegoś im potrzeba. Wiedziałam, że są nieodpowiednio traktowane przez wojsko. Zazwyczaj w momencie pogrzebu kończy się więź z wojskiem.
Jak kobiety, do których udało się dotrzeć, przyjęły Pani inicjatywę? Po raz pierwszy zaprosiłam wdowy na święto lotnictwa. Jak się spotkałyśmy, było dużo łez. Do tej pory kobiety te są niesamowicie wdzięczne. Teraz często występują w obronie mojego męża w telewizji „Trwam”. Do komercyjnych stacji czy do publicznej telewizji nikt ich nie zaprasza. Za dobrze by mówiły o generale, a przecież chodzi o to, by źle o nim mówić.
Czy ktoś poinformował Panią oficjalnie o śmierci męża? 10 kwietnia wszystkie informacje, jakie do nas docierały, pochodziły z telewizji. Dopiero później zadzwonił do mnie premier i złożył kondolencje. Dzwonił też minister Bogdan Klich. W tym czasie było dużo telefonów z całego świata. Wszyscy przekazywali wyrazy współczucia. Przyjechał do mnie zastępca mojego męża i pocieszając powiedział, że prawie wszyscy generałowie są ze mną. W lotnictwie wiedziano, jakim Andrzej był człowiekiem. Jego podwładni, koledzy piloci również przeżyli ciężko tę stratę. Cały czas, do momentu wyboru nowego zwierzchnika Sił Powietrznych czułam opiekę wojska. Później nowy dowódca powyrzucał ludzi mojego męża, zastąpił ich swoimi. Zrobiono czystkę, tak jak w pałacu prezydenckim.
Od tego czasu czuje Pani, że została sama? Można tak powiedzieć. Cały czas dzwonią generałowie, z którymi mąż pracował. Mam z nimi wspaniały kontakt. Niechętni mi są tylko dwaj, którzy ukończyli moskiewską akademię i byli przeciwni awansowi Andrzeja.
Jak wiemy, po katastrofie smoleńskiej był problem z identyfikacją ciał ofiar. Czy gen. Błasika też było trudno rozpoznać? Początkowo chciałam lecieć do Moskwy zidentyfikować ciało męża. Praktycznie wróciłam się ze stopni samolotu, którym rodziny poleciały do Rosji. Wiedziałam, czego mogę się spodziewać na miejscu, jak wyglądają piloci, którzy giną w katastrofie lotniczej. Z tym zetknęłam się nie raz.
Po informacji o organizowaniu wyjazdu rodzin ofiar do Moskwy zgłosiła się Pani do hotelu przy lotnisku Okęcie, gdzie była zbiórka przed wylotem... Tak, pojechałam tam. W hotelu było spotkanie z rodzinami. Poinformowano nas, że możemy zostać na miejscu. Był tam ksiądz, który mówił, że to, co zobaczymy, na pewno będzie bardzo drastyczne. W tym momencie zrozumiałam, że nie czuję się na siłach, żeby tam lecieć, i zrezygnowałam.
Czy to spotkanie zaważyło na Pani decyzji? Tak, po tym spotkaniu zrezygnowałam. Mówiąc szczerze, nie żałuję, bo jak już wspomniałam, nie byłam w stanie temu podołać. Nie było to łatwe. Syn gen. Kazimierza Gilarskiego był pięć dni w Moskwie i nie udało mu się rozpoznać ojca. Ciało mojego męża zidentyfikowano dopiero po jedenastu dniach.
Czy ktoś z Pani rodziny poleciał do Moskwy na identyfikację? Nie. Słyszałam, że piloci rozpoznali mojego męża.
Którzy piloci? Dokładnie nie wiem. Ci, którzy dolatywali do Moskwy. Na razie nie ustaliłam tego. Będę chciała to dopiero wyjaśnić.
Dopiero po jedenastu dniach oczekiwania dotarła do Pani wiadomość, że rozpoznano męża... Zawiadomiono mnie o tym telefonicznie. Dzwonił ktoś z wojska. Cały czas czekałam. Nie wiedziałam, czy się uda. Ciągle były informacje o przylatujących trumnach. Gdzieś usłyszałam, że jednej z ofiar w ogóle nie udało się zidentyfikować. Obawiałam się, że to mój mąż. 23 kwietnia w końcu przyleciała trumna z ciałem Andrzeja.
Czy w okresie żałoby uczestniczyła Pani w uroczystościach państwowych? Byłam na prawie wszystkich pogrzebach generałów. Uczestniczyłam w Mszach odprawianych w katedrze Wojska Polskiego. Cały czas modliłam się i czekałam, że może w końcu przyleci ciało mojego męża.
Czy wie Pani, jakie mąż miał obrażenia? Przeczytałam w raporcie komisji MAK, że miał bardzo ciężkie obrażenia. W prokuraturze powinny być informacje na ten temat. Wiem jednak, że nie dotarły jeszcze z Moskwy zdjęcia ciał. Mój pełnomocnik pytał, czy chcę czytać dokumenty ze śledztwa. W tej chwili, po tych przeżyciach, po ujawnieniu raportu MAK-u, nie mam na to siły. Zrobię to na pewno, ale w innym terminie. Teraz muszę się zebrać, żeby przeżyć pierwszą rocznicę katastrofy.
Czy kiedy przyleciała trumna, myślała Pani, żeby ją otworzyć, chociażby po to, żeby się z mężem pożegnać? Szczerze mówiąc, nie. Wiem, jak mógł wyglądać. Nieraz po katastrofach próbowałam od niego dowiedzieć się jak najwięcej o tym, co zobaczył. Bywało, że był jednym z pierwszych na miejscu zdarzenia. Mogłam się domyślać, jak wygląda ciało po katastrofie lotniczej.
Czy mąż, jako pilot bardzo przeżywał katastrofy swoich kolegów? Jako dowódca w takiej tragicznej sytuacji musiał zachować zimną krew. W środku miał jednak ludzkie odruchy. Kiedyś rozbiła się iskra i zginął pilot, jego przyjaciel. Andrzej wtedy też latał i mógł się znaleźć w tym samolocie. Opowiadał mi, że widział nieżywego pilota, który miał jeszcze zaciśniętą rękę na drążku. Do ostatniej chwili próbował podnieść samolot. Mąż stwierdził wtedy: „Widać było, że do końca walczył o życie”.
Czy w takich sytuacjach mówił, jak Pani ma się zachować, kiedy coś strasznego go spotka? Nie lubiliśmy na ten temat rozmawiać, choć przygotowywał mnie do tego.
Pani mąż, jako ostatni wrócił z Moskwy... To była ostatnia tura. Przyleciały wtedy trumny wszystkich dowódców oprócz generałów Buka i Gągora. Ich wcześniej zidentyfikowano i przywieziono do kraju.
W tej ciężkiej sytuacji chyba Pani trochę ulżyło, kiedy przywieziono ciało męża do Polski? Obawiałam się, że będę musiała pogrzebać pustą trumnę. W końcu pochowaliśmy go na cmentarzu na Powązkach, blisko postawionego później pomnika ofiar katastrofy smoleńskiej. Teraz mam nadzieję, że w trumnie, która przyleciała z Moskwy, było ciało Andrzeja.
Po pogrzebach zaczęły się pojawiać różne informacje na temat katastrofy. Śledzi Pani te doniesienia? Nie byłam w stanie wszystkich informacji kontrolować. Musiałam sama przeżyć moją tragedię. Nie przypuszczałam, że o cokolwiek będzie posądzony mój mąż.
Czy to, co się wydarzyło w Smoleńsku, traktowała Pani, jako katastrofę lotniczą?Tak. Wszystko mogło się zdarzyć. Mogła być jakaś awaria, mogli być winni Rosjanie. Nie wiedziałam wcześniej, jaki był stan lotniska w Smoleńsku .Na pewno nie miał pojęcia, w jakim stanie jest to lotnisko również mój mąż. On w tym locie tylko reprezentował delegację do Katynia.Za ten lot odpowiedzialne były inne instytucje.
Czy zgadzała się Pani z decyzją władz polskich w sprawie przekazania śledztwa stronie rosyjskiej? Porównywałam to z katastrofą białoruskiego Su-27 w Radomiu. Widziałam, jak tę sprawę załatwiono. Rozmawiałam z pilotami, którzy wchodzili w skład komisji badającej ten wypadek. Była pełna współpraca Białorusinów z Polakami. Odbywało się to z obopólnym zaufaniem. Wiem, że nie było żadnych nieporozumień. Każdemu zależało na ustaleniu przyczyn katastrofy. Sądziłam, że i tym razem odbędzie się to podobnie, że ujawnione zostaną prawdziwe przyczyny. Nie przypuszczałam, że będziemy świadkami rozgrywek politycznych i mówienia tylko o tym, co komu pasuje. Bardzo zdenerwował mnie płk Edmund Klich, akredytowany polski przy komisji MAK. Nie znając mojego męża, przypisywał mu całą winę, wtórując Rosjanom. Nigdy w to nie uwierzę, że Andrzej był w kokpicie! On by się tak nie zachował! Nie latał tym samolotem. Wierzył, że ma dobrze wyszkolonych pilotów. Wiedział, jak ważny jest to lot, kto jest na pokładzie. Nie wtrącał się nigdy do zadań pilotów. Teraz wszystko jest możliwe, każda manipulacja. Tylko międzynarodowa komisja może ustalić prawdziwe przyczyny katastrofy. Niezależni eksperci powinni mieć dostęp do wszystkich dowodów, jakie udało się do tej pory zebrać, zbadać czarne skrzynki i sprawdzić, czy zapisane w nich informacje nie zostały zmanipulowane. Dopóki tego się nie zrobi, dopóki Rosjanie nie udostępnią nam wszystkiego, to będzie można różne rzeczy mówić.
Do momentu ukazania się raportu MAK wierzyła Pani w wyjaśnienie przyczyny tej tragedii? Miałam nadzieję, że dowiemy się prawdy. Śledziłam informacje na ten temat w prasie i telewizji. Byłam spokojna. Wiedziałam, że do mojego męża nikt nie ma zastrzeżeń. Informacje takie docierały do mnie od ludzi, którzy byli w Moskwie. Od momentu ukazania się raportu MAK nie oglądam telewizji.
Pani ma status osoby pokrzywdzonej, jako najbliższa osoba jednej z ofiar katastrofy. Korzystała Pani z przysługującego prawa wglądu do dokumentów prokuratury badającej przyczyny tej tragedii? Dostaję z prokuratury materiały, ale tam nic nie ma.
A ma Pani swojego pełnomocnika? Po tym, jak ogłoszono, że we krwi mojego męża wykryto alkohol, powołałam swojego pełnomocnika. Gdy zaczęto oczerniać Andrzeja, nie mogłam znaleźć prawnika, który nie bałby się mediów. Rozmawiałam z, dwoma, ale nie chcieli się podjąć tej sprawy. Wiedziałam, że sama nie poradzę sobie z tymi oskarżeniami. Kiedy gen. Tatiana Anodina z komisji MAK mówiła o alkoholu, liczyłam, że ktoś stanie w obronie mojego męża. Miałam nadzieję, że nowy Zwierzchnik Sił Zbrojnych czy minister obrony narodowej czy obecny dowódca sił powietrznych powiedzą, iż te słowa obrażają polskiego generała. Jestem świadkiem, że przed uroczystościami nigdy nikt nie pił. To niemożliwe! Tym bardziej w drodze do Katynia! Rosjanie kłamią nam prosto w twarz. Śmieją się z Polaków. Oczerniają nas przed całym światem, a my w żaden sposób na to nie reagujemy. Po prezentacji raportu MAK ledwo żywa pojechałam do Sejmu. Tam zorganizowano konferencję prasową. Powiedziałam do dziennikarzy, że na oczach całego świata obraża się polskiego generała. Wtedy też mecenas Kownacki ujął się za mną i zgodził się zająć sprawą szkalowania mojego męża. Poczułam, że jestem ogromnie poszkodowana i że to wszystko, co się dzieje, to jest wyrachowana, bezpodstawna nagonka na mojego męża.
Przed raportem MAK oskarżano pilotów o spowodowanie katastrofy. Jak Pani reagowała na te doniesienia? Uważałam, że Rosjanie nie mają prawa mówić źle o naszych pilotach. Oni nie podjęliby się tak ryzykownego lądowania, gdyby zamknięto lotnisko. Z informacji, które do nas docierają, widać, że zostawiono ich samym sobie. Dodatkowo wieża podawała mylne komunikaty.Wiem, że w prokuraturze są zeznania rodzin pilotów oczerniające mojego męża. Ktoś bardzo sprytnie wykorzystał ich i podkręca całą atmosferę. Komuś bardzo zależy, żeby obwiniać mojego męża.
Pojawienie się w raporcie MAK informacji dotyczącej sekcji zwłok Pani męża jest niezgodne z konwencją chicagowską, na którą powołuje się strona rosyjska. Czy Pani zgłaszała protest w tej sprawie? Razem z pełnomocnikiem odwołaliśmy się do gen. Anodiny. Po naszym liście częściowo usunięto zamieszczoną w internecie ekspertyzę.
Czy władze polskie w tej sprawie także protestowały? Nikt nie zgłaszał protestu. Prezydent Komorowski, zwierzchnik Sił Zbrojnych, powiedział coś, z czego wynikało, że nieważny jest honor, tylko prawda. O jakiej prawdzie mówi? O tej, którą Rosjanie ogłosili?
Po liście do komisji MAK protestującym przeciwko ogłaszaniu wyników sekcji zwłok gen. Błasika ukazał się artykuł w „Izwiestii”. Pisano tam, że Pani boi się prawdy. Zna Pani ten tekst? Rosjanie perfidnie kłamią.
Generał Błasik upamiętniony został na Zachodzie. Podobno w Ramstein, w amerykańskiej bazie lotniczej, postawiono mu pomnik. To nie jest duży pomnik, ale bardzo wymowny. W konturach Polski jest napis z Jana Kochanowskiego:, „Jeżeli komuś niebo jest przypisane, to tylko tym, którzy służą ojczyźnie”. W bazie Ramstein przed główną kwaterą zasadzono także dąb poświęcony mojemu mężowi. Z całego świata dostaję wyrazy wsparcia. Piszą do mnie generałowie, dowódcy sił powietrznych. To niesamowita solidarność. Dla mnie jest to bardzo ważne w tej chwili.
Na pogrzeb mojego męża przyleciał z Kanady dowódca tamtejszych Sił Powietrznych tylko po to, żeby stanąć i pochylić się nad grobem. Podobnie ze Stanów Zjednoczonych. Czy gdyby Andrzej nie był szanowany, zdecydowaliby się na tak długą podróż? Słyszałam, że w powojennej historii nie było takiego pogrzebu. Pięćdziesiąt pocztów sztandarowych z całej Polski, tysiące ludzi, delegacje z ponad dwudziestu państw, piękne, wzruszające, a przede wszystkim prawdziwe przemówienia. Stojąc nad grobem męża, wiedziałam, że żegnam wielkiego człowieka.
Czy była Pani na miejscu katastrofy w Smoleńsku? W październiku pojechałam do Smoleńska wraz z innymi rodzinami na zaproszenie pani prezydentowej Komorowskiej. Bardzo przeżyłam ten wyjazd. Dotykałam ziemię, tę nieszczęsną brzozę, o którą samolot zahaczył skrzydłem. Cały czas myślałam: „Boże, co on wówczas czuł?”. Stojąc pod drzewem, które tego dnia stanęło na drodze samolotu, wiedziałam, że myślał o nas – o mnie, o dzieciach. Wiedział, że zginie. Po jego śmierci, kiedy latałam samolotami, także zastanawiam się, co on wówczas czuł, kiedy wiedział, że już ginie. Jako pilot doskonale wiedział, że to może być koniec.
Jak Pani mąż zazwyczaj reagował w sytuacjach stresowych albo konfliktowych? Był niezwykle opanowany. Nikt go nie mógł wyprowadzić z równowagi. Nikt mu nie był w stanie niczego narzucić, łącznie z najważniejszym pasażerem tego lotu. On swoją osobowością wnosił spokój. Mówią o tym jego podwładni, koledzy.
Obecnie oczekujemy na raport komisji Jerzego Millera. Uważa Pani, że wniesie on coś nowego do sprawy? Słyszałam, że ma być to raport polityczny. W państwach totalitarnych właśnie tak konstruowane są raporty z katastrof lotniczych. Po tej katastrofie często zastanawiam się, właściwie, w jakim kraju żyję. Chyba rząd żadnego cywilizowanego kraju nie pozwoliłby sobie na takie bezpodstawne upokorzenia.
Czy wierzy Pani, że kiedyś poznamy prawdę? Myślę, że dopiero wówczas, kiedy zmieni się władza. Na obecnej strasznie się zawiodłam. Czuję się zdradzona, opuszczona. Mąż oddał całe życie dla ojczyzny i co go spotyka po śmierci? Ja również poświęcałam się, tak jak każda żona oficera. Rosjanie obrażają honor żołnierza polskiego i nikt nie reaguje! To skandal! Gdzie my żyjemy! Zostaliśmy skrzywdzeni, cała nasza rodzina! Zhańbiono polskiego generała!
Czy ten rok był dla Pani rokiem żałoby? Skąd. To był koszmar. Polskie piekło. Wystarczyłoby, żeby po mojej stronie stanęli wojskowi, Minister Obrony Narodowej. Wtedy byłabym silniejsza. Zamiast tego nastąpiło milczenie, godzenie się z oszczerstwami. Wszyscy ci, którzy wykreowali fałszywy obraz mojego męża, chcieliby, żebym się poddała. Ja mam wrażenie, że oni nie mówią o moim mężu, tylko o kimś innym. Zgadza się tylko nazwisko. Głęboko wierzę, że prawda wyjdzie kiedyś na światło dzienne i w końcu powiedzą, że mojego męża nie było w kokpicie. Tylko czy oni się przyznają do tego? Rozmawiał Dariusz Walusiak
Puentylistyczna historia społeczna Społeczną, a poniekąd i literacką, historię trzech ostatnich stuleci można opisać tak:
Najpierw, po końcu świata, w XVIII wieku, narodzony wówczas Intelektualista zawarł braterskie przymierze z Mieszczaninem. Połączyło ich moralne oburzenie niesprawiedliwością źle urządzonego świata, jęczącego w okowach Feudalizmu, w którym nie ceni się ani ascezy żmudnego pomnażania Bogactwa przez Handel i Przemysł, ani ascezy ślęczenia nad Grubymi Księgami i skrobania ich takoż (jak to mówił książę Gloucester do Gibbona po ukazaniu się kolejnego tomu Decline and Fall: „Znowu taka cholernie gruba książka, co, panie Gibbon? Skrobiemy i skrobiemy, ciągle skrobiemy, co, panie Gibbon?”), zaś najwyższym prestiżem cieszą się szerzący wśród ludu Zabobon ciemny Mnich i próżniaczy Arystokrata, którego jedyną zasługą jest to, że raczył się urodzić. Intelektualista gorliwie wychwalał cnotliwego Mieszczanina w dramacie łzawym, zmuszając czytelników i widzów, by też wylewali łzy nad losem nieszczęśliwej miłości pognębionej intrygą bezdusznego Dworu. Kiedy sprawiedliwości stało się zadość i powieszono już ostatniego Arystokratę na kiszkach ostatniego Klechy, Intelektualista spostrzegł z bolesnym zdumieniem, że nic nie zyskał na tym sojuszu i na swoim poświęceniu, wszystkie profity zaś zebrał Mieszczanin, rozparty teraz w pałacach władzy i już wcale nie ascetyczny, lecz pławiący się we wszystkich zmysłowych rozkoszach tego świata; już nie w poważnym, czarnym surducie, lecz w szamerowanym złotem fraku. W mgnieniu oka cnotliwy Mieszczanin przemienił się pod piórem Intelektualisty w krwiopijcę Fabrykanta, chciwego Burżuja i prostackiego Filistra, wzbogaconego chama, który pyta, ile Wiktor Hugo miał na koncie, w złocie czy w obligacjach, i bez żenady oświadcza, że ładna ta jego powieść Ogniem i mieczem. Przez chwilę Intelektualista odkrył swoje powinowactwo z pogardzanym ongiś Arystokratą – jako współistotny mu Arystokrata Ducha – i nawet zaczął współczuć jego teraz godnej pożałowania egzystencji, gdy dla ratowania resztek pozycji musi zasypiać snem fabrykanta Niemca przy żonie Niemce. Ekspresją tej metamorfozy stał się Romantyzm. Literaturze wyszło to na dobre, bo lista arcydzieł wzbogaciła się niepomiernie; życiu – przeciwnie – jak najgorzej. Lecz błękitny kwiat ideał zwiądł szybko, a stanie na wzgórzu, pośród malowniczych ruin lub na szczycie dzikiego urwiska, i wpatrywanie się w nieskończoną dal, każdego w końcu zmęczy. Intelektualista spojrzał, zatem w dół, na niziny, gdzie kłębi się niezmierzona Czerń, i wtem jego wprawne oko dostrzegło pośród tej masy nowego, przewyższającego wszystkie dotychczasowe marzenia, bohatera – Proletariusza. Żadne słowa nie potrafią opisać bezmiaru entuzjazmu, z jakim Intelektualista, oddając temu dziełu wszystkie swoje talenty, począł wznosić pomnik Proletariackiego Mesjasza, który dzierżąc w jednej dłoni zamiast jabłka Sierp, a w drugiej zamiast berła – Młot, przyniesie wybawienie od grzechu alienacji sobie i reszcie potępieńców Kapitalizmu. Proletariusz pod jego piórem połączył w sobie cechy wszystkich gigantów i herosów ludzkości, jako Nowy Prometeusz, Nowy Leonidas i Nowy Machabeusz, a przede wszystkim Nowy, Świecki Chrystus przychodzący w Paruzji na czele zastępów Czerwonych Scytów. W bardziej partykularnej wersji tej samej narracji, opowiadanej przez zakompleksionych chuderlaków śniących o rosłych, Błękitnookich Aryjczykach, Proletariusz przemienił się w rasowo czystego Robotnika, który nie Sierpem i Młotem, lecz samym tylko Młotem Thora zmiażdży robactwo Burżujów – Semitów. I powstali, których dręczył głód, i ruszyli z posad bryłę świata, lecz kiedy Związek Bratni ogarnął ludzki ród, a w każdym bądź razie jego znaczną część, Intelektualistę spotkało drugie, jeszcze bardziej bolesne rozczarowanie. Tłum Proletariuszy zawył, bowiem na samym początku dołoj gramotnyje!, a kiedy, po zwycięstwie, Proletariusz zamienił fartuch i kaszkiet robotniczy na szynel i czapkę Czekisty, ten wytłumaczył dobrotliwie Intelektualiście – przemianowanemu na Inżyniera Ludzkich Dusz – że intelektualiści dzielą się na dwie kategorie: takich, co jeszcze nie dostali kopniaka w tyłek, i takich, co już go dostali, ci drudzy zaś, jak zauważył „baron” Hufnagiel, są rozsądniejsi. U końca minionego wieku, Czekista zmęczył się już (ludzka rzecz!) zabijaniem i torturowaniem, zapragnął natomiast, tak jak ongiś Mieszczanin, nacieszyć się wreszcie konfiturami życia. Szynel zamienił, więc na elegancki garnitur Prezesa Rady Nadzorczej ważnej korporacji. Tak czy owak, wszędzie ostał się już tylko Mieszczanin – lecz i on przeszedł metamorfozę. To już nie Burżuj produktywny, akumulujący w pocie czoła kapitał, lecz żyjący z lichwiarskich, gigantycznych odsetek Bankster, spleciony w nierozłącznym uścisku z Funkcjonariuszem Publicznym, jak dwugłowe bóstwo Lelum-Polelum żądające posłuszeństwa i czci.W zdesperowaną duszę Intelektualisty tchnęli jednak nadzieję – wnosząc światło Nowego, Trzeciego już Oświecenia, po Mędrcach z Paryża i Mędrcu z Trewiru – Mędrcy z Frankfurtu. Trzeba przyznać, że ich odkrycie musiało być bolesne dla Intelektualistów, zaczynających przecież swoją dziejową karierę od poczucia misji w służbie die Kultur i la Civilisation; teraz zaś dowiedzieli się, że ich prawdziwym powołaniem jest zburzyć Kulturę – Burżuazyjną, bo Burżuazyjną, przecież jednak Kulturę. Kto jednak ma tego dokonać – wszak Intelektualista jeno produkuje idee, ale wcielić ich niemocen. I tak rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie Nowego, Zastępczego Proletariusza – milszego i bardziej spolegliwego Intelektualiście niż ten, który okazał się Golemem Totalitaryzmu. Kandydatów było wielu i do każdego po prawdzie czyniono przymiarki: Kobieta, Dziecko, Murzyn, Trzeci Świat, ba – nawet Natura i Matka Ziemia. Wszyscy jednak mieli tę wspólną wadę, że przerażali nieco bezmiarem i zarazem amorficznością swojej masy. Wybór, przeto – jak się zdaje definitywny – padł na Geja, opresjonowanego przez Burżuazyjną Kulturę Proletariusza stosownych rozmiarów, więc dla Intelektualisty jakoś tak milusiego, jak ulubiony jamnik czy chomik. Pozostaje tylko pytanie: co Gej uczyni Intelektualiście, kiedy już wypełni się ta trzecia, po Mieszczańskiej i Proletariackiej – Gejowska Rewolucja? Jacek Bartyzel
Aksjomat Komisji Millera: “Bo ja tak wiem” Skoro komisja Jerzego Millera mogła swoje spostrzeżenia dotyczące przebiegu lotu Tu-154M potwierdzić wyliczeniami, powinna była to uczynić.
Jak naprawdę badano katastrofę? Fakt, że nikt z komisji Millera, mając do dyspozycji kompletny zapis parametrów samolotu oraz wspomaganie komputerów, nie podjął się potwierdzenia obliczeniowo przebiegu lotu samolotu Tu-154M, wydaje się niewiarygodny. Jednak właśnie taka jest rzeczywistość. A potwierdził to w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” dr inż. Maciej Lasek, wiceprzewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Z symulacji zrezygnowano, bo zachowanie samolotu po kontakcie z brzozą nie zaskoczyło ekspertów i w ocenie badaczy czasochłonne wyliczenia nic nowego by nie wniosły. Czy jednak wysiłek badaczy byłby daremny? Niekoniecznie. Bo samo nawet potwierdzenie stawianych tez zaawansowanymi obliczeniami stanowiłoby wzmocnienie prawdopodobieństwa wystąpienia przyjętego przez Komisję w raporcie końcowym scenariusza wydarzeń z 10 kwietnia 2010 roku.
- Nie rozumiem, dlaczego nie zadano sobie trudu, by przebadać ten wypadek teoretycznie. Należało wyliczyć, jaki wpływ na zachowanie samolotu miałoby urwanie kawałka skrzydła w czasie lotu. Były do tego wszystkie dane, a przy obecnych możliwościach technicznych wszystko można było wyliczyć. Odnosząc się do wyników, należało dodatkowo określić, w jakim przybliżeniu owe rozważania zostały przeprowadzone – ocenia gen. bryg. rez. Jan Baraniecki, zastępca dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej w latach 1997-2000, mający doświadczenie w badaniu okoliczności przyczyn katastrof lotniczych. Jego zdaniem, przyjęcie przez Komisję aksjomatu na zasadzie: “Bo ja tak wiem”, nie jest dobrym rozwiązaniem, szczególnie przy badaniu skomplikowanego wypadku, a rezygnacja ze stworzenia modelu to błąd. – Odpadł kawałek skrzydła i nikt nie przebadał tego, jak takie uszkodzenie wpłynęło na dalszy lot. Kierowano się przekonaniem. Tymczasem teraz są duże możliwości, by przeprowadzić tego rodzaju badanie. Do dyspozycji były zapisy rejestratorów. To około trzystu różnych parametrów: wszystkie wychylenia sterów, parametry silników, przeciążenia. Jeśli były takie możliwości, to należało swoje przekonanie potwierdzić obliczeniami – dodaje gen. Baraniecki. W opinii gen. Baranieckiego, Rosjanie dysponują stosownymi modelami komputerowymi i mają w tym zakresie spore możliwości. Można było skorzystać z ich pomocy. Inna sprawa, że trudno było nie zauważyć widocznego lekceważącego podejścia Rosjan do badania katastrofy Tu-154M. W efekcie komisja Millera powtórzyła za MAK ustalenia na temat wypadku. Jak tłumaczy gen. Baraniecki, o ile nie ma możliwości odtworzenia obliczeniowo całego procesu rozpadu samolotu po jego kontakcie z ziemią, to jednak to, co działo się w powietrzu, można było z powodzeniem zasymulować. – Samolot miał uderzyć skrzydłem w brzozę, ale żadna jego część nie dotykała wtedy ziemi. To jest do wyliczenia. Jeśli są możliwości badawcze, to się je wykorzystuje. Szczególnie, że były na to środki. Nie można było zlekceważyć tylu zapisów – dodał.
Indolencja i nonszalancja Postawy ekspertów z komisji Jerzego Millera nie rozumie także jeden z pilotów niegdyś latający na Tu-154M w fotelu dowódcy, z którym rozmawiał “Nasz Dziennik”. W ocenie naszego rozmówcy, rezygnacja ze szczegółowych badań była wyrazem zlekceważenia przez komisję tak tragicznej katastrofy. – Powołaniem eksperta komisji jest badanie i wyjaśnianie przyczyn wypadków lotniczych. Nie wyobrażam sobie, jak to możliwe, że osoby wywodzące się z tego gremium mogły tak lekceważąco podejść do tej sprawy. Może gdyby ułamało się skrzydło, wygięło, koło, ale nic nikomu by się nie stało, to jeszcze można by zrozumieć, że pomija się pewne sprawy. W tym przypadku straciliśmy dwóch prezydentów Rzeczypospolitej Polskiej, zginęło wiele ważnych dla państwa polskiego urzędników i towarzyszących im osób, a komisja zamiast wykorzystać wszystkie możliwości, ogranicza proces badawczy. To skandal – mówi. Jak zauważył pilot, komisja miała obowiązek wskazać wszystkie okoliczności i przyczyny wypadku i na podstawie tych wniosków zlecić działania profilaktyczne. – Tym bardziej ekspertów powinno interesować, co działo się poniżej stu metrów. A tak naprawdę komisja nie powiedziała, dlaczego załoga zeszła poniżej tej wysokości, czyli nie wyjaśniła kluczowego faktu. Komisja nie może czegoś zaniechać. Ona ma poskładać każdą śrubkę, a jeśli coś było metr pod ziemią, to ustalić, dlaczego tam się znalazło. Należało uczynić wszystko, by w wyniku badań otrzymać pełną odpowiedź, po to, by w przyszłości uniknąć takich katastrof – dodaje pilot. Jak przyznaje, jeśli dodatkowe badania mogły potwierdzić postawione tezy, to należało je wykonać i rozwiać wątpliwości. – Kto wie, może wyliczenia wskazałyby na jakiś inny trop? Może były jakieś mikropęknięcia, może zabrakło jakichś mocowań, a może prace wykonane na Tu-154M w Samarze nie były dokładne? Przecież już sama sprawa utraty skrzydła po zderzeniu z brzozą jest kontrowersyjna. Trzeba było to dokładnie sprawdzić i dać jednoznaczną odpowiedź – zaznacza nasz rozmówca. Jak zauważył, tego rodzaju badania i wnioski są cenne, bo przekładają się na bezpieczeństwo w całym lotnictwie – uwrażliwiają na pewne elementy, niebezpieczne zachowania, praktyki, czy wskazują elementy, na które należy zwrócić uwagę, np. w czasie odbioru wyremontowanych maszyn.
A co przed zderzeniem? Nieco inaczej problem postrzega dr inż. Ryszard Drozdowicz, specjalista ds. aerodynamiki i lotnictwa. Jego zdaniem, choć obrót samolotu po zderzeniu z brzozą, nawet przy bardzo małej wysokości oraz znacznej rozpiętości skrzydeł, jest realny, to jednak nie ma większego znaczenia, jeśli wcześniej piloci utracili kontrolę nad maszyną. Ale szczegółowego rozpracowania tego fragmentu lotu również nie znajdziemy w końcowym raporcie.
- W takiej sytuacji sekwencja zdarzeń po zderzeniu z brzozą jest nieistotna. Natomiast sprawą zasadniczą i niewyjaśnioną jest przyczyna zejścia tupolewa przy bardzo dużym opadaniu do wysokości decyzyjnej stu metrów, a następnie zupełnie już niezrozumiałe zachowanie samolotu po wydaniu komendy “odchodzimy” – zauważa. W ocenie dr. Drozdowicza, trudno tu doszukać się winy pilotów. Samolot po włączeniu funkcji autopilota “odejście” powinien niemal natychmiast przejść na wznoszenie. Tak się nie stało i piloci musieli wyłączyć autopilota i podjąć próbę ręcznego odejścia. Jednak szybkie wcześniejsze opadanie, bezwładność samolotu i zbyt mały zapas wysokości uniemożliwiły bezpieczne wykonanie manewru. – Nie widzę sensu w przyjęciu tezy, że piloci sami dopuścili do szybkiego opadania samolotu od ok. 200 m, bo liczyli na widoczność pasa poniżej podstawy zalegającej mgły. Wiadomo, że na ogół mgła o tej porze dnia zalega do samej ziemi, o czym piloci dobrze wiedzieli. Major Arkadiusz Protasiuk miał pełne prawo nawet w tych okolicznościach odejść z wysokości decyzyjnej 100 m, wiedząc, że jest to wysokość, z której ten samolot musi bez żadnych problemów przejść na wznoszenie. Okoliczności te wskazują na jakąś usterkę autopilota lub samego układu sterowania, który nie wykonał bezzwłocznie wszystkich zaprogramowanych czynności – dodaje. Stąd też z punktu widzenia przejrzystości wniosków końcowych komisji także ten fragment lotu należałoby dokładniej wyjaśnić.
Marcin Austyn
Islamic Banking lekarstwem na kryzys? Wyobraźcie sobie uczciwy, wiarygodny bank mający misję pomocy a nie tylko kumulacji zysku. Taki, który nie bierze odsetek od udzielanych kredytów, nie angażuje się w spekulacyjne transakcje giełdowe, dba o krystaliczną wręcz przejrzystość swoich działań… Otóż taki właśnie bank ma swoją siedzibę w niemieckim Mannheim. Bank Kuveyt Türk nie jest jakimś wymysłem zblazowanego milionera chcącego uchodzić za filantropa, ale poważną instytucją finansową wcale niezagrożoną rychłym bankructwem. Jedyną różnicą między nim a znanymi nam bankami jest to, że działa w oparciu o Koran. Prawo islamskie zabrania lichwy, za którą uważa każde pobieranie odsetek od pożyczonych pieniędzy, toteż banki działające w krajach muzułmańskich tych odsetek po prostu nie naliczają. W zamian za to zarabiają na udziałach w przedsiębiorstwach, które kupują. Kiedy, dajmy na to, zapragniemy założyć w takim banku lokatę, nie dostajemy z góry ustalonych odsetek, ale lokujemy swoje pieniądze w realnie istniejącej firmie, którą sami wybierzemy z bankowego katalogu. Oczywiście po konsultacji z doradcą, bo przecież nie mamy obowiązku znać wyników finansowych przedsiębiorstw, ich możliwości czy zagrożeń wynikających z naszej decyzji. I możemy być pewni, że doradca zrobi wszystko abyśmy byli zadowoleni i, niech Allah broni, nie poczuli się oszukani.
W przypadku kredytów są dwie możliwości. Pierwszą jest sfinansowanie działalności gospodarczej, którą spłacimy udziałem w zyskach. Innymi słowy: bank udzielając nam kredytu, otrzymuje część udziałów w przedsiębiorstwie, które maleją wraz z postępem spłaty długu. Co ciekawe bank partycypuje również w ewentualnych stratach, jest, więc partnerem w interesie, a nie wiszącym nad głową mieczem Damoklesa. Drugą formą kredytowania oferowaną przez banki islamskie są pożyczki na zakup nieruchomości, też wyglądające nieco inaczej niż w przypadku bankowości europejskiej: otóż bank kupuje wskazaną przez klienta nieruchomość i odsprzedaje mu ją doliczając do ceny niewielki (naprawdę niewielki, w porównaniu z odsetkami od kredytów hipotecznych) zysk. Oczywiście wszystko możemy spłacić w dogodnych i, co najważniejsze, dostosowanych do naszych możliwości finansowych ratach. Ale najważniejszą (z punktu widzenia klienta banku) sprawą jest to, że cena ustalona zostaje z góry i nic nie może jej zmienić: ani różnice kursowe, ani sytuacja na rynku, ani widzimisię dyrektora banku. Co ciekawe, nie istnieje też w islamskiej bankowości „instytucja” karnych odsetek. Najważniejszą jednak, z punktu widzenia klienta, rzeczą jest przejrzystość. Każda umowa musi być tak spisana, by była w pełni zrozumiała dla klienta i, przede wszystkim, raz napisana nie może ulec zmianie przez cały okres jej trwania. Odpadają wszelkie „drobne druczki”, klauzule, nie ma możliwości odstąpienia od niej i wystosowania przez bank nakazu natychmiastowej spłaty kredytu przed ustalonym na samym początku terminem. Umowa jest umową i dotrzymana musi być przez obie strony w takim samym stopniu. Rzecz doprawdy nie do pomyślenia na Starym Kontynencie. Prawo islamskie (Szariat) zabrania obrotu czymś, czego się nie posiada. Uniemożliwia to sztuczną kreację pieniądza oraz angażowanie się w transakcje spekulacyjne, na przykład kontrakty terminowe. Muzułmański bank jest zatem bardziej instytucją handlową, która szuka konkretnego produktu pod konkretnego klienta i czerpie zyski z handlu, niż finansową zarabiającą na odsetkach od pieniędzy, których – tak naprawdę – nigdy nie miała. „Allah dozwolił sprzedaży, a zabronił lichwy” /Koran 2:275/ – ta koraniczna zasada jest podstawą, na której opierają swoją działalność i trzeba przyznać, że traktują ją bardzo serio. Wydaje się to być nie do pomyślenia dla naszych, rodzimych bankierów widzących jedynie czubki własnych nosów i krzywą zysków. Może jednak czas wyciągnąć wnioski z szalejącego kryzysu i zastanowić się, czy muzułmański model bankowości nie jest nań lekarstwem? Wszak jego główną przyczyną jest nadmierna kreacja bankowego pieniądza i spekulacyjne praktyki zupełnie nieliczące się z konsekwencjami. Próżne wydają mi się jednak moje nadzieje, przecież głównym graczom na finansowych rynkach nie zależy na uczciwości i przejrzystości, ale na zagarnianiu coraz większych obszarów dla swoich imperiów. A czy może być lepsza broń niż harpagońskie odsetki, uzależniające finansowo, które czasem, w geście „dobrej woli” można częściowo umorzyć zyskując wdzięczność „klienta”? Na spłatę reszty da się kolejny kredyt, potem następny, a potem… cóż, potem kura jest już zarżnięta, krew wypita, a kurnik staje się własnością banku. Alexander Degrejt
Dla chrześcijan wracają czasy Nerona Wróciły czasy Nerona. Z powodu swej wiary ginie coraz więcej chrześcijan. Tylko w ostatnich kilkunastu dniach w bombowych zamachach na kościoły i rzeziach w Nigerii i Kenii zginęło sto kilkadziesiąt osób. Odpowiedzialność za te zbrodnicze ataki wzięły na siebie radykalne organizacje islamskie. Do regularnych krwawych starć pomiędzy chrześcijanami a muzułmanami dochodzi także w Egipcie, Indonezji, Pakistanie. I nic nie wskazuje na to, by rzekomo tak czuła na prawa człowieka „społeczność międzynarodowa” zaczęła wreszcie wywierać jakiekolwiek naciski polityczne na tamtejsze rządy, aby powstrzymały masakry chrześcijan i podjęły większe środki ochronne. Dwiti Nopita Rini jest członkinią chrześcijańskiej wspólnoty w mieście Bogor, leżącym na zachodniej Jawie. Kobieta mówi, że indonezyjscy chrześcijanie są pod narastającą presją i stali się celem nieustannych aktów agresji ze strony radykalnych islamistów. To między innymi naciski wpływowego Islamskiego Frontu Obrony (FPI) spowodowały, że burmistrz Bogoru zamknął w ubiegłym roku jedyny w tym mieście kościół. Od upadku Suharto w 1998 roku FPI staje się coraz bardziej wpływowym ugrupowaniem w kraju. A jeszcze za czasów jego dyktatury istniał jedynie w podziemiu, a represyjny reżim niemal całkowicie stłumił jakąkolwiek jego aktywność. Dane opublikowane przez Instytut Setara, organizację praw człowieka w Dżakarcie, wskazują, że przemoc wobec chrześcijan nasila się. W 2009 roku odnotowano 12 krwawych incydentów. Rok później takich ataków było już 75. W 2011 nie było już tygodnia bez łun płonących kościołów, śmierci, pobić, cierpień i upokorzeń zadanych tamtejszym wyznawcom Chrystusa.Także chrześcijanom z Bogoru na nic zdały się próby interwencji u zwierzchników burmistrza. – Mamy poparcie ludzi z kierownictwa Partii Demokratycznej (najsilniejsze ugrupowanie polityczne w Indonezji). Nawet Sąd Najwyższy orzekł, że kościół musi zostać ponownie otwarty. Cóż z tego, skoro włodarz naszego miasteczka jest uparty i nie zamierza tego czynić. Nie czuję się tutaj bezpieczna. Nawet nasz prawnik, muzułmanin, jest stale zastraszany za doradzanie chrześcijanom – żali się Dwiti Nopita Rini.
Antychrześcijańskie rewolucje Stefan pracuje dla Otwartych Drzwi – międzynarodowej organizacji chrześcijańskiej, która wspiera prześladowanych współwyznawców na całym świecie. Otwarte Drzwi rozsyłają Pismo Święte, odwiedzają uwięzionych chrześcijan, próbują nieść finansową pomoc tym, którzy z powodu swej wiary stracili pracę. Stefan mówi to, o czym urzeczeni „arabską wiosną” telewizyjni spikerzy i dziennikarze nawet się nie zająkną – że po „rewolucjach” w północnej Afryce położenie tamtejszych chrześcijan drastycznie pogorszyło się. – Za rządów Mubaraka koptyjski kościół był w pewnym stopniu chroniony. Ale ta protekcja znikła wraz z dyktatorem – zdradza swe spostrzeżenia. W październiku kilkuset egipskich koptów wyległo na ulice Kairu, domagając się od nowych władz lepszej ochrony. A niedoczekanie! Żołnierze przywitali manifestantów gradem kul. Zginęło 25 ludzi, rannych zostało 200. Telewizja i główne gazety – podobno już całkowicie niezależne od władzy państwowej – zgodnym głosem obwiniły koptów o sprowokowanie tej masakry. Shabaz jest chrześcijaninem z Lahore w Pakistanie. Z powodu znaku krzyża musiał uciekać z kraju. Nie wierzył w proroka Mahometa, więc obłożono go fatwą. Teraz można go było zabić jak psa, bo każdego będącego pod fatwą można zgładzić bez żadnego procesu sądowego. – To nie tylko jacyś radykałowie dybią na nasze życie. Pakistański rząd robi niewiele, aby zaprzestano prześladowań chrześcijan. To rząd, który wciąż utrzymuje w mocy prawo o bluźnierstwie. Nawet gdy znajdą przy tobie różaniec bądź medalik, możesz zostać skazany na śmierć za obrazę islamu i Proroka – wyznaje. Największego rozgłosu nabrała sprawa prześladowanej chrześcijanki Asii Bibi. W 2010 roku skazano ją na śmierć. Kobieta ośmieliła się, bowiem wystąpić w obronie swej wiary, kiedy muzułmańscy współpracownicy szydzili z niej i usiłowali zmusić ją do przejścia na islam. Miała zostać powieszona za rzekome bluźnierstwo. Poprzedni gubernator stanu Pendżab i minister do spraw mniejszości zostali zgładzeni przez zamachowców, gdy usiłowali wstawić się za tą nieszczęsną kobietą. Asię Bibi atakowano nawet w więziennej celi, gdzie czekała na egzekucję. Dopiero zmasowana międzynarodowa presja wywarta na Pakistan sprawiła, że prezydent po długim ociąganiu się skorzystał z prawa łaski i uwolnił kobietę. Ocaliła głowę, ale stale sypały się groźby z każdej strony, tak że jej rodzina musi się ukrywać. – Wszyscy chrześcijanie, którym nadarzy się okazja wyjechać z kraju, robią to niemal natychmiast. Radykałowie muzułmańscy są przekonani, że chrześcijaństwo to wytwór zgniłego zachodniego świata. To wiara białego człowieka i w Pakistanie nie ma dla niej miejsca – wyjaśnia Shabaz.
Męczennicy z Afryki Męczeńską śmierć ponoszą także chrześcijanie w Afryce. Kolejna fala przemocy przetoczyła się w ubiegłym tygodniu przez Nigerię. Co najmniej 12 osób zginęło w walkach na tle religijnym, do jakich doszło w miniony czwartek w Barkin Ladi w stanie Plateau, niedaleko stolicy kraju. I krew nie polała się tam z powodu jakichś swarów o kradzione bydło czy system nawadniania żyznej ziemi. Mordów dokonali członkowie sekty Boko Haram. Członkowie tej terrorystycznej zgrai są popularnie przezywani „talibami Afryki”. Mają mocne powiązania z Al-Qaidą i islamskimi terrorystami w Somalii. Dążą do przekształcenia kraju w państwo islamskie i wprowadzenia w całej Nigerii muzułmańskiego prawa szariatu. Obecnie prawo koraniczne obowiązuje w 12 spośród 36 nigeryjskich stanów. Była to już kolejna akcja wymierzona w nigeryjskich chrześcijan w tym miesiącu. Na początku listopada w wyniku zamachów na kościoły i domy mieszkalne zginęło, co najmniej 150 osób. Był to jeden z największych pogromów w historii nigeryjskich chrześcijan. Do miasta Damaturu muzułmańscy bojownicy wpadli niczym rój oszalałych szerszeni. Wpierw zablokowali wszystkie drogi wyjazdowe z mieściny. Potem w stylu zuchwałych komandosów opanowali kwaterę policji i wymordowali wszystkich funkcjonariuszy będących na służbie. Wzięli szturmem także dwa banki i skradli łup wart dobrych parę milionów naira. Ale nie był to koniec akcji. Po obezwładnieniu posterunków policji i sił bezpieczeństwa, po odizolowaniu bazy wojskowej bandy islamistów, przy akompaniamencie eksplozji materiałów wybuchowych i karabinowych serii wkroczyli do zamieszkanej przez chrześcijan dzielnicy Nowa Jerozolima. Każdy z napotkanych ludzi, który nie umiał wypowiedzieć islamskiego wyznania wiary, dostawał kulę w łeb lub miał poderżnięte gardło niczym ofiarna owieczka. Świadkowie widzieli mordowanych na ulicach ludzi, ofiary wywlekane z plądrowanych domów, podpalane obejścia i samochody. Wysadzono w powietrze 10 miejscowych kościołów i budynków należących do chrześcijańskich misji lub organizacji charytatywnych. Ludność Nigerii dzieli się niemal po połowie na wyznawców Chrystusa (51,3 proc.) i na tych, co oddają pokłon prorokowi Mahometowi (45 proc.). Do tego dochodzi podział na przeszło 200 plemion i grup etnicznych. W tym religijnym i kulturowym galimatiasie tak odmienni sąsiedzi żyją obok siebie na ogół spokojnie. Ale od czasu do czasu w Plateau wybuchają przemoc i gwałty. Całe serie ataków wet za wet. Z motyką, siekierą, karabinem w ręku. Prześladowania chrześcijan nasiliły się po tym, gdy miejscowy imam zadeklarował, że jedyną drogą do rozstrzygnięcia wzmagających się sporów religijnych w tym kraju jest rozpoczęcie świętej wojny z niewiernymi. – Tego, kogo zabijamy, zabijamy, dlatego, że Allah mówi, iż powinniśmy zabijać. I to zabijać nawet bez powodu – mówi Shekau w nagraniu nabytym przez dziennikarzy agencji AP. Abubakar Shekau ma spory posłuch. Uzbrojone bandy zaczęły grasować po całym stanie. Tylko w rejonie miasta Jos, leżącym niemal na granicy między zamieszkaną przez muzułmanów północą kraju a zdominowanym przez chrześcijan południem, wymordowano w ubiegłym roku pół tysiąca ludzi. Tegoroczny czarny bilans to ponad 300 śmiertelnych ofiar, w tym 150 tylko listopadowej rzezi. Nazwa Boko Haram oznacza „zachodnia edukacja to świętokradztwo”. Zdaniem tych ekstremistów, oparty na wzorcach zachodnich system szkolnictwa powinien zostać odrzucony, jako „niszczący wiarę w jednego Boga”.
– My wierzymy, że deszcz jest tworem bożym, a nie skutkiem parowania wymuszonego przez słońce – twierdzą bojówkarze. Ich grupa została założona w 2002 roku przez Ustaza Mohammeda Yusufa w Maiduguri – stolicy stanu Borno w północno-wschodniej części Nigerii. W roku 2004 przeniosła się do Kanamma w sąsiednim stanie Yobe. W roku 2009 jej działania nasiliły się w stanie Bauchi, sąsiadującym z Yobe. Obecnie bojówki islamistów niepodzielnie panują niemal na całej północy kraju. Prawda jest brutalna, a światowe media wolą ją przemilczeć lub relatywizować. Co roku wyznawcy Chrystusa giną tysiącami. Padają z rąk wyznawców tych religii, które uznawane są za najbardziej dyskryminowane – muzułmanów, buddystów, wyznawców hinduizmu. Chrześcijanie są zarzynani, bici, topieni, kamienowani i paleni. Zarówno duchowni, jak i wierni. Palone są ich świątynie, nie pozwala się im praktykować wiary, wtrąca do więzień i obozów koncentracyjnych. Krzyż stał się zakazanym symbolem. Nawet w Europie. Choćby w niektórych miejscach Warszawy czy też w Paryżu, gdzie w przedświątecznej iluminacji całkowicie pominięto symbolikę nawiązującą do Bożego Narodzenia… Olgierd Domino
Odnaleziono jedno z tajnych więzień CIA Agencja AFP ujawniła lokalizację jednego z tajnych więzień, w którym przetrzymywano osoby zatrzymane podczas tak zwanej „wojny z terroryzmem”. Zlokalizowane przez dziennikarzy więzienie znajdowało się w jednym z rządowych budynków w północnej części stolicy Rumunii, Bukaresztu. W piwnicach funkcjonującego w dokumentach pod kryptonimem „Bright Light” budynku przetrzymywano między innymi Khalida Szejka Mohammeda, uważanego za jednego z głównych „mózgów” ataków na World Trade Center w 2001 roku. Przetrzymywanych w Bukareszcie więźniów w 2006 roku przetransportowano ostatecznie do amerykańskiej bazy w Guantanamo na Kubie.
http://www.youtube.com/watch?v=AADf-8h04ng&feature=player_embedded
Do tej pory miejsce, w którym przebywali na terenie Rumunii więźniowie CIA pozostawało nieznane, podczas wcześniejszych śledztw dziennikarskich ujawniono podobne więzienia na Litwie (wieś w okolicach Wilna) oraz w Polsce (baza w Starych Kiejkutach). Odnalezienie budynku w Bukareszcie jest efektem współpracy dziennikarzy śledczych z francuskiej agencji AFP oraz niemieckiej państwowej telewizji ARD. Istnienie tajnych baz CIA na terenie państw Europy Środkowo-Wschodniej jeszcze kilka lat temu uważane było za „teorię spiskową” i mało kto poważnie traktował doniesienia o ich istnieniu na poważnie. W książce „Kod Władzy” główni bohaterowie-dziennikarze wyruszają na Mazury by sprawdzić doniesienia o jednej z nich, ile jeszcze podobnych tajemnic pozostaje do odkrycia przez przedstawicieli IV władzy? Orwellsky
Odkryto szczepionkę na wirus Ebola Naukowcom udało się opracować szczepionkę chroniącą przed śmiertelnym wirusem znanym pod nazwą Ebola. 80 procent myszy, którym podano wyhodowaną w tytoniu szczepionkę, uodporniły się na działanie wirusa - taką informację podało czasopismo naukowe wydawane w USA Proceedings of the National Academy of Sciences. Co szczególnie istotne szczepionka zdaje się być na tyle stabilna, że może być magazynowana w razie wybuchu epidemii lub zagrożenia atakiem terrorystycznym. "Jeśli Ebola kiedykolwiek zostanie użyty, jako środek do ataku bioterrorystycznego, będziemy gotowi go użyć" - powiedział Charles Arntzen z Arizona State University s Następnym krokiem w badaniach będzie przetestowanie szczepionki na naczelnych, prawo zabrania jednak badań na ludziach, dlatego też w przypadku zbadania jej skuteczności naukowcom pozostaje czekać. "Wiemy, że wcześniej czy później dojdzie do wybuchu nowego ogniska wirusa, nie wiemy jedynie gdzie i kiedy" - dodał Arntzen. Wirus Ebola został sklasyfikowany w 1998 roku, do tej pory do wywołanych przez niego wybuchów epidemii dochodziło głównie w Afryce, między innymi w Kongo, Sudanie, Ugandzie oraz na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Rzadko na tym blogu pojawiają się informacje, które można by nazwać "pozytywnymi", tym razem jednak miejmy nadzieję, że przynajmniej na jednego groźnego wirusa znaleziono lekarstwo. Orwellsky
Śmierć Violetty Villas w wyniku chamskiego ataku dziennikarskiego „Dziennik Polski” ukazujący się w Krakowie od 1945 roku to niewątpliwie gazeta z tradycjami. Zawsze był taki jak w tytule, choć nie był pozbawiony grzeszków, o grzechach nie mówiąc. W czasach PRL był zapewne jedyną polską gazetą, która można było czytać. W czasach najnowszych tekst tej konserwatywnej gazety otwierał codzienny, krótki, felietonik redaktora Tomasza Domalewskiego. Czytało się te strofy z satysfakcją, uśmiechem, nawet na najgorsze tematy próbujące uczynić Polskę lisową, olejnikową, czy gugałową. Nic z tych rzeczy twierdził Domalewski. No i cóż w ramach „uzdrawiania” Polski medialnej przez tuskową ekipę padła również i ta gazeta, żeby było śmieszniej, to nagle od wczoraj. Odszedł redaktor naczelny Piotr Legutko, wyrzucono redakcję z „Krążownika Wielopole”, won na peryferia. „Krążownik Wielopole” to zabytkowy krakowski pałac prasy, przy ul Wielopole. W tym budynku w czasie okupacji hitlerowskiej rodziła się codziennie hitlerowska jaczejka „Goniec Krakowski”. Tu pracowali drukarze patrioci, którzy w jednym z numerów „Gońca Krakowskiego” na ostatniej stronie umieścili wiersz, który czytany pionowo z pierwszych liter oznajmiał narodowi: ”Polacy Sikorski działa”. Obecnie redaktorem naczelnym został Maciej Kwaśniewski, który ma w planie połączenie „Dziennika Polskiego” z „Gazetą Krakowską” o tradycjach „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się”! We wczorajszym numerze „Dziennika Polskiego” (27 10 2011) w miejsce red. Tomasza Domalewskiego redaktor Maciej Kwaśniewski powołał Joannę Senyszyn, która w swej inauguracji wylała następną porcję pomyj na rodzinę śp. Lecha Kaczyńskiego, porównując członka prezydenckiej rodziny do bolszewickich Jaroszewiczów. Członka prezydenckiej rodziny porównuje do „czerwonego księcia” etc. Dla przypomnienia nędznej postaci Senyszyn warto przytoczyć jej rozważania w wywiadzie z Moniką Olejnik:
„Czy pani nosi krzyżyk na szyi"? "No wie pani, jak pani może o to pytać?! Ja się krzyżykiem brzydzę! Ja w ogóle jestem anty krzyżowa”i dalej:
„Co będzie modne tej jesieni według Joanny Senyszyn”? „W Polsce na pewno zapanuje moda krzyżowa - ocenia euro posłanka. Senyszyn twierdzi również, że krzyż sprzed Pałacu Prezydenckiego ma wpływ na odkrycia naukowe. - Pomoże w poszukiwaniu punktu „G”, bo krzyż na Krakowskim Przedmieściu to pisowski punkt „G” i dlatego piso krzyżowcy odstawieni od krzyża nie mogą dostać orgazmu i są sfrustrowani” - mówi Wirtualnej Polsce Joanna Senyszyn, euro posłanka SLD. I dalej:
"poseł Palikot ma się, więc z czego uczyć", "nie każdy ma brata na Wawelu!", "Jarosław Kaczyński wskakuje na trumnę brata, jak Piłsudski na kasztankę”! Cytat wypowiedzi Janusza Palikota z blogu Senyszyn:
„JANUSZ PALIKOT, POSEŁ PO:
- Lech Kaczyński jest chamem,
- apeluję do Lecha Kaczyńskiego, aby wytrzeźwiał,
- Bronisław Komorowski pójdzie na polowanie na wilki, zastrzelimy Jarosława Kaczyńskiego, wypatroszymy i skórę wystawimy na sprzedaż,
- I ty tchórzu chcesz cos wyjaśnić”.
Do Józefa Życińskiego:
„Szanowny Arcybiskupie, precz z fałszywą skromnością. Nasi duchowni nie gorsi. Też potrafią molestować i gwałcić. Dorosłych i dzieci. I robią to wcale nie rzadziej i nie mniej brutalnie niż ich zagraniczni kumple. Różnica w tym, że wciąż czują się bezkarnie i nie chcą przepraszać, bo mają wsparcie dostojników Kościoła. Takich, jak pan. Wstyd mi za pana, panie Życiński, i za panu podobnych. Przestańcie wreszcie odwracać pedofila ornatem. Ksiądz pedofil to taki sam przestępca, jak świecki pedofil. Albo i gorszy”. Na swoim blogu Senyszyn konkluduje:
„BP TADEUSZ PIERONEK:
Radio Maryja to niestety mentalność sekty. Kto nie jest z nami, ten jest przeciw nam. Radio Maryja wie, co Ojciec Święty miał na myśli. Nawet lepiej niż on sam.Ja nie jestem psychiatrą”.
Opis: Zapytany przez brukselski dziennik Le Soir, dlaczego Episkopat toleruje antysemickie wypowiedzi ks. Jankowskiego”. W powołanym numerze „Dziennik Polski” zaprasza na krakowskie „Zaduszki poetyckie” organizowane przez Zarząd Główny Związku Literatów Polskich. W Zarządzie Głównym Związku Literatów Polskich zasiadają wyłącznie Tajni Współpracownicy SB:
prezes ZG ZLP Marek Wawrzkiewicz - TW „MW”,
członek PZPR, korespondent "Trybuny Ludu" PRL w Moskwie,
v-ce prezes Jacek Kajtoch - komunista, TW „DYWERSJA” , wyrzucony z UJ za plagiat własnej pracy doktorskiej,
v-ce prezes Krzysztof Gąsiorowski pseudonim, kryptonim TW „KG”,
v-ce prezes Leszek Żuliński TW „Literat”, „Jan”, publicysta "Trybuny",
v-ce prezes Grzegorz Wiśniewski TW Służb Wojskowych,
v-ce prezes Aleksander Nawrocki TW Ministerstwa Spraw Wewnętrznych,
v-ce prezes Andrzej Zaniewski pseudonim, kryptonim TW „Witold Orłowski”,
v-ce prezes Wacław Sadkowski pseudonim, TW „Olcha”.
„Dziennik Polski” zmieniając szatę stał się pismem sensacyjno-brukowym z braku bieżącej opisujący szczegółowo z „Pitawala krakowskiego” „kronikę kryminalną”, równocześnie hołdując partii rządzącej wszelkim jej poczynaniom. Ze starych dziennikarzy utrzymał się jedynie grafomański poeta Józef Baran ze swoim śmiecia wartym „wierszowiskiem” poprawiający grafomańskie wiersze nie wiersze, jak na grafomana przystało. To jest ta dziennikowa „edukacja” literaturą „piękną”. Drugim bohaterem stron ”Dziennika Polskiego” pozostał, a jakże, lewacki redaktor działu kulturalnego „Dziennika Polskiego” Wacław Krupiński. O reszcie zatrudnionych w nowej szacie nie piszę, bo nie są warci nawet przecinka. W piątki nic się nie zmieniło, w dalszym ciągu lew salonowy od kultury dziennikowej red. Wacław Krupiński stara się zainteresować czytelników wiadomościami kulturalnymi z Krakowa. Od lat starający się wyrobić pozycję artystyczną Ninie Repetowskiej zaniechał dzieła zbyt koślawych recenzji, które 71 letniej Repetowskiej tak dopomogły w uzyskaniu kariery, jak ze mnie udało się uzyskać Krupińskiemu miłośnika antypolskiej twórczości Czesława Miłosza. Gdy Miłosz zmarł usiłował w sprawie jego pochówku wejść w kontakt z rektorem UJ ubekiem Franciszką Ziejką, co mu się zresztą bez trudności udało, następnie opisał w różnych „szmatkach” „bezczelne komitety protestacyjne” dotyczące pochówku antypolaka Czesława Miłosza w Panteonie Narodowym na Skałce, Najmocniejszy argument duetu Ziejka – Krupiński był - „iż takie komitety może sobie powoływać amerykańska „Gwiazda Polarna”. Gwiazda Polarna jest najstarszą niezależną patriotyczną gazetą polskojęzyczną wydawaną w Stanach Zjednoczonych. Ukazuje się od 1908 roku w Stevens Point, w stanie Wisconsin. Zachęca do lektury artykułów o tematyce polonijnej patriotycznej , kulturalnej, politycznej oraz z wielu innych dziedzin. Gwiazda Polarna przynosi ponadto wiadomości z Polski i ze świata, informacje sportowe oraz rozrywkę. Do duetu Ziejka – Krupiński poza przeorem A. Napiórkowskim dołączył Stanisław Mancewicz pełnomocnik Adama Michnika. Zorganizowali pogrzeb Czesława Miłosza Na Skałce – kondukt pogrzebowy poprowadził Drogą Królewską przy udziale Podhalańczyków kapuś o. Janusz Bielański TW pseud. ”Waga”, a przemawiało nad grobem Czesława Miłosza dwóch Żydów- rabin i Adam Michnik nienawidzący Kościoła
rzymskokatolickiego http://www.youtube.com/watch?v=QlSsg7QkjrY
W pierwszy piątek „DP” w nowej szacie red. Wacław Krupiński był łaskaw pastwić się w sposób niegodny polskiego dziennikarza nad Violettę Villas w obszernym tekście „Dwa życia Violetty Villas”. Na wstępie donosi, iż VV uzależniona jest od narkotyków i od alkoholu. „Oto stara kobieta siedzi samotnie na scenie, ubrana w długie włosy, kapelusz, na biało, jak komunijne dziecko, słyszy już tylko na prawe ucho”. Powita publiczność słowami: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i niepokalane serce Marii, witam”. Gdy zacznie śpiewać okaże się, że zapomina słów, nie czuje rytmu, a jej wokalizy łapią fałsz,. Nie ma połowy dolnych zębów. Jednak publiczność, która czekała na to spotkanie dwie godziny, wstaje, bije brawo, płacze. Całuję was w samo serce – usłyszą. Nazywa się Czesława Gospodarek, a to, iż podbiła pół Ameryki, ten wyjątkowy talent, to pana Krupińskiego nie interesuje, Wstyd mi wymieniać dalszą listę podłości – do przeczytania w „Dzienniku Polskim” piątek 2 grudnia 2011. Pani Violetta Villas osoba niezmiernie delikatna nie wytrzymała tych zniewag i w czasie czytania tego paszkwilu zmarła 6 grudnia 2011. Przedtem nie chorowała. Jak autor tego paszkwilu red. Wacław Krupiński przyjął wiadomość o jej śmierci? Takich rzeczy się nie pisze Panie Krupiński!!! Aleszumm
Jedziemy do Berlina Po raz pierwszy od początku lat 90 minionego wieku polska polityka zagraniczna znalazła się na rzeczywistym rozdrożu. Wcześniej sprawa była jasna dla wszystkich znaczących opcji politycznych i sprowadzała się do hasła: chcemy do NATO i UE. W dwadzieścia lat później jasno widać, że NATO rozumiane, jako sojusz amerykańsko-europejski usycha w górach Afganistanu, a UE w dotychczasowym kształcie wali się z dużym hukiem. Wali się też względny consensus, jaki istniał na polskiej scenie politycznej sposobie definiowania naszej racji stanu. Berlińskie przemówienie Radka Sikorskiego odegrało rolę katalizatora, pogłębiającego istniejący już podział polskich polityków na dwa obozy, które w uproszczeniu określę, jako niemiecki i antyniemiecki. Nie ulega, bowiem dla mnie wątpliwości, że po ostatnim szczycie Merkel-Sarkozy Francja musiała ostatecznie zrezygnować z roli równoprawnego uczestnika rządzącego duumwiratu i przyjęła rolę głównego pomocnika Berlina w tworzeniu nowej architektury naszego kontynentu. Rząd Donalda Tuska ustami ministra spraw zagranicznych jednoznacznie zapisał Polskę do obozu niemieckiego. Obóz ten w polskiej polityce jest jednak znacznie szerszy niż PO i obejmuje całą polską lewicę (może z wyjątkiem PSL), a także umiarkowaną prawicę, co znakomicie ilustruje interesujący artykuł Pawła Kowała
http://pawel-kowal.salon24.pl/370917,w-odpowiedzi-sikorskiemu-z-prawej-strony
Jego najistotniejsze zdanie brzmi: „Pierwszym celem integracji w optyce polskiej racji stanu nie może być osłabianie Niemiec”. Kowal stara się jednak udowodnić, że wybierając się do Berlina nie musimy od razu składać deklaracji kojarzącej się z historyczną frazą „Przy Tobie Najjaśniejszy Panie stoimy i stać chcemy”, ale możemy (i powinniśmy) walczyć tam o swoje interesy. W przyszłej unii fiskalnej, do której zmierzają Niemcy, kluczowa będzie przypuszczalnie kwestia ujednolicenia podatków. Gdyby do tego doszło, byłby to najsilniejszy cios wymierzony polskiej gospodarce od czasów pustoszenia jej przez gen. Jaruzelskiego. Na drugim biegunie lokuje się PiS, stając się główną siłą obozu antyniemieckiego w Polsce. Ta opcja jest znacznie słabsza nie tylko, dlatego, że PiS jest dziś pozbawiony władzy i perspektywy rychłego do niej powrotu. Jej słabość polega przede wszystkim na tym, że zdaje się przechodzić do porządku dziennego nad faktem niezwykle silnego uzależnienia polskiej gospodarki od niemieckiego sąsiada. O ile, bowiem na poziomie gry dyplomatycznej, stosunkowo łatwo byłoby Polsce znaleźć sojusznika do antyniemieckiej ofensywy w Wielkiej Brytanii, to nie ma najmniejszych szans by Londyn stał się dla nas głównym partnerem gospodarczym. Jedyną geopolityczną alternatywą dla opcji niemieckiej pozostaje, zatem tradycyjnie opcja rosyjska, ale nie sądzę by Jarosław Kaczyński był nią w jakimkolwiek stopniu zainteresowany. Wygląda, zatem na to, że PiS zamierza powrócić do myśli Józefa Piłsudskiego i pod hasłem obrony niepodległości lansować politykę „równej odległości” zarówno od Berlina, jak i Moskwy. Zapewne, dlatego planowany na 13 grudnia marsz ma się zakończyć przemówieniem prezesa pod pomnikiem marszałka. Jednak, aby zacząć realnie realizować taki właśnie kierunek polityki zagranicznej, PiS musiałoby powrócić do władzy. Póki, co jedziemy do Berlina.
http://antoni.dudek.salon24.pl/
09 grudnia 2011"Ojciec Król, Ojciec Rydzyk i całe to środowisko zostało dobrane chyba przez szatana, by zniszczyć wiarę i Polskę”- twierdził w 2005 roku na łamach Gazety Wyborczej pan prezydent Lech Wałęsa. Wszystko to oczywiście być może, że właśnie Maksymilian Kolbe, pardon- ociec Tadeusz Ryzyk został wytypowany przez Pana Boga do zniszczenia Kościoła Powszechnego. Bo na pewno nie pan prezydent Lech Wałęsa i cała ta grupa Okrągłostołowa skupiona wokół niego i wzajemnie się popierająca, w tym pan minister Radosław Sikorki, minister spraw zagranicznych z Platformy Obywatelskiej, wcześniej związany z Prawem i Sprawiedliwością, a jeszcze wcześniej z Ruchem Odbudowy Polski, który w przemówieniu na forum Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej w Berlinie wzywał Niemcy do obrony strefy Euro, której ewentualny upadek określił, jako największe zagrożenie dla Polski (!!!!) Niemożliwe? Upadek Euro „ największe zagrożenie dla Polski”? A może pan minister Radosław Sikorki mieszkający na terenie „strefy zdekomunizowanej” w Chobielinie niedaleko Piły, miejsca mojego urodzenia- jest największym zagrożeniem dla Polski? Przecież Polska- jak na razie- do strefy Euro nie należy, i dzięki Bogu, bo nie dotyczą ją- przynajmniej w głównej mierze- problemy związane z wymyśloną przez Niemcy walutą polityczną mającą służyć poprzez Europejski Bank Centralny we Frankfurcie nad Menem do panowania Niemiec w Europie nad innymi narodami, w ramach - jak to określa prasa brytyjska - budowy IV Rzeczy niemieckiej. III Rzesza się nie powiodła, Niemcy poniszczyły inne kraje, zginęło bardzo wielu ludzi idących w miliony, spustoszenia sięgnęły zenitu. I w konsekwencji cel nie został osiągnięty.. Pora na osiąganie tych samych celów metodą pokojową.. Niemcy od czasów zjednoczenia przez Otto Edwarda Leopolda von Bismarcka-Schonenhausen w roku 1870, prowadzą w Europie tę samą politykę.. Politykę dominacji w Europie. Wywołały już trzy wojny, w tym dwie światowe, mają na razie dość zniszczeń i mordów- to tymczasem. A co wkrótce? Czas pokaże, na razie metoda kija i marchewki się sprawdza.. A euro - jako pomysł polityczny – się rozsypuje i cała ta socjalistyczna Unia Europejska się wali, i trzeba ją ratować.. Tym bardziej, że w ten projekt polityczny Niemcy wpakowały przez ostatnie lata grube miliardy marek a potem euro i „ cały pogrzeb na nic”- może się okazać.. Dlatego – moim zdaniem- dobrze się stanie dla narodów Europy, jak ten projekt polityczny Niemiec jak najszybciej się zawali razem z polityczną walutą euro; narody wrócą do swoich walut, trochę sprawy się potrzęsą, a potem uspokoją- tak jak ze wzburzonym morzem.. Potem następuje spokój i niech każdy naród radzi sobie we własnym zakresie, tak jak wcześniej – przed powstaniem strefy euro.. I niech waluty narodowe będą konkurencyjne pomiędzy sobą, bo wysokość wartości pieniądza jest ściśle związana ze stanem gospodarki i cenami produktów i usług. Niech będzie w końcu wiadomo, co ile naprawdę kosztuje w danym kraju? Żeby inwestorzy i biznesmeni nie poruszali się po omacku.. Otto Edward Leopold von Bismarck-Schonenhanusen, to tak mniej więcej - jeśli chodzi o nazwisko- pani Maria Róza Grafin von Thun und Hohenstein- pani ambasador Unii Europejskiej w Polsce- kiedyś, taka europejska wtyczka w Polsce, a obecnie posłanka do Europarlamentu z ramienia „liberalnej” Platformy Obywatelskiej. Teraz tam przegłosowuje te europejskie głupstwa, przeciw mieszkańcom Europy razem z charyzmatycznym przewodniczącym panem profesorem Jerzym Buzkiem, twórcą wiekopomnych reform w Polsce- jak był premierem. Kupa biurokracji powstała wtedy - i tyle. Liczy się, że dodatkowo sektor biurokratyczny powiększył się o 50 000 urzędników w wyniku wiekopomnych reform pana profesora. Pani Róża Marta Grafin von Thun und Hohenstein jest prawnuczką endeckiego działacza pana Jana Pawlikowskiego, który teraz chyba przewraca się w grobie, córką hrabianki Marii Karoliny Plater- Zyberk z Wabolu herbu Plater i pana profesora Jacka Woźniakowskiego, byłego prezydenta Krakowa... Obecnie pod niebiosa Unii Europejskiej wychwala koszmar gospodarczy, jakim jest Unia Europejska, i gotowa jest - tak wygląda- oddać życie za życie Unii, a przecież poza Unią też jest życie? Unia to tylko 27 państw, kiedyś wolnych, obecnie na niemieckim garnuszku wiele z nich, a na świecie jest około - 200 państw, które do Unii nie należą i też żyją.. Jak nisko może upaść hrabianka zaprzedając się Unii Przeciw Polsce.. Tak bywało w historii.. A ona lubi się powtarzać i jest często nauczycielką życia - no, nie dla wszystkich. Dla tych oczywiście, którzy chcą się uczyć.. No i ten jurgielt.. Powtarzam kolejny raz: albo ktoś służy Polsce i Polakom, albo służy Niemcom i Unii Europejskiej.. Tertium non datur. I nie ma stanów pośrednich.. Bo jak ktoś czuje się Polakiem” ma obowiązki polskie”, jak twierdził pan Roman Dmowski- wielki Polak. „Całe to środowisko zostało dobrane chyba przez szatana, by zniszczyć wiarę i Polskę”- można powtórzyć za panem prezydentem Lechem Wałęsą, ale odwracając sojusze.. Tak! Pan prezydent ma rację! To całe „ europejskie” towarzystwo zostało dobrane przez szatana, by zniszczyć wiarę i Polskę- to widać już gołym okiem, razem oczywiście z panem prezydentem Lechem Wałęsą, który jest w tym towarzystwie.. ”Europejczycy”- mać! Chciałoby się zakrzyknąć.. Bo pod butem niemieckim będzie nam lepiej.. Już W. Churchill, brytyjski mąż stanu, zauważył kiedyś, że: „Niemców ma się albo pod butem, albo na gardle”- a sprytny był to polityk brytyjski- przynajmniej dla Brytyjczyków.. Dbał o interesy Imperium Brytyjskiego.. Nie do końca się udało- Imperium przejęli Amerykanie.. A po nich przejmą Chińczycy.. Już mają pierwszy nowoczesny lotniskowiec. My, byłego Imperium Brytyjskiego nie przejmiemy, po Amerykanach.. Od dziesięciu lat nie możemy skończyć korwety „ Gawron”, utopiliśmy w niej już 500 milionów złotych (!!!) I dalsze prace nad jego budową zostaną wstrzymane, nie ma już pieniędzy - ważniejszy jest rozwój biurokracji- tak po europejsku. I inny rodzaj marnotrawstwa uskuteczniany w ramach wariantu rozbiorowego Polski. Do całości dołączyła się pani prezydentowa Danuta Wałęsa, która w rozmowie z panią redaktor Moniką Olejnik, na fali lansowania swojej książki pt” Marzenia i tajemnice”, powiedziała, że: „Ryzyk to nie ojciec. To biznesem, który żeruje na biednych”.(????) Ach, żeruje na biednych? I nie ojciec? Najgorszy wróg Polski to jest oczywiście Ojciec Rydzyk, bo stworzył alternatywne imperium medialne przeciwstawne ładowi medialnemu zaprojektowanemu przy Okrągłym Stole pod batutą pana generała Kiszczaka.. Broni zasad Kościoła Powszechnego i jest patriotą - to znaczy wróg! Jak będzie” patriotą” proeuropejskim to wtedy będzie ok? Zawsze myślałem, że patriotyzm to uwielbienie dla swojego kraju, swojej ojczyzny, a nie dla obcego kraju, jakim jest Unia Europejska.. Ten, kto kocha swój kraj nie jest patriotą- a ten, co go nienawidzi i likwiduje - jest! Czy to nie doskonała zamiana pojęć? Faryzeusze, obłudnicy i sprzedawczycy- to patrioci, a reszta to bezrozumna masa, przeszkadzająca realizowaniu nowego, bardziej ”nowoczesnego” pojęcia patriotyzmu.. Naprawdę, coraz bardziej czuć swąd szatana w świątyni Pańskiej. .I wcale nie jest tak jak powiedział na forum Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej pan Radosław Sikorki, że „ przyszłością Unii jest federacja”. To znaczy twórcy Unii tak chcą! Ale nie jest to przyszłość Europy, skazanej na bycie pod butem- na razie francusko- niemieckim, a w przyszłości czysto niemieckim.. I z całą pewnością, to „ europejskie” środowisko tak zostało dobrane przez szatana, żeby zniszczyć Europę i wiarę.. Wiarę już zniszczyli, została im już tylko Polska. A inni szatani też ą tam czynni... Niech Pan Bóg im w końcu pomiesza języki, żeby kolejnej Wieży Babel nie wybudowali.. Ufajmy Najwyższemu! WJR
Łódź zrobiła swoje, Łodź może odpłynąć Nie będzie w Łodzi kolei wielkich prędkości, mającej być dźwignią rozwoju miasta. Po wyborach okazało się, że nie ma odpowiedniego potoku pasażerów.
1. Co tam Europa dwóch prędkości. Minister Nowak zakomunikował właśnie, że nie będzie w Polsce kolei dużych prędkości. To znaczy może będą, za trzydzieści parę lat, jak dobrze pójdzie... Kolej dużych prędkości, polska TGV to miał być jeden ze sztandarowych cudów PO. Z polskich miast najbardziej miałą na tym zyskać Łódź, połączona szyką koleją z Europą. I nie były to juz tylko plany, w Łodzi właśnie wyłączono z ruchu i zaczęto rozwalać Dworzec Fabryczny, w miejscu, którego ma powstać nowoczesny superdworzec dla superkolei. Łodzianie cierpliwie znoszą wielkie wykopy w centrum miasta, a najbliższego dworca szukają w Koluszkach albo na Widzewie. Wszystko to drobiazg, wszak będziemy mieli w Łodzi wielką kolej - mówili do wczoraj Łodzianie.
2. Otóż nie będziemy mieli. Minister Nowak wyjaśnił w radio dzis rano, że dla superszybkiej kolei nie ma "odpowiedniego potoku pasażerów". Przed wyborami potok pasażerów był, po wyborach zniknął... Poza tym - mówi Nowak - musimy oszczędzać, bo jesteśmy w środku kryzysu, nie wiadomo, co z Unią, nie wiadomo, co z pieniędzmi... Owszem, jesteśmy w środku kryzysu, ale na wyspie! Zielonej! Poza tym unijne pieniądze przecież będą. 300 miliardów złotych będzie! Pamiętamy przeciez spot wyborczy PO, a w nim Tuska, Buzka oraz komisarza budżetu UE Lewandowskiego. Przekaz był jasny - jak wygra PO, 300 miliardów będzie, a jak wygra PiS, to nie będzie. PO wygrała, więc, o co chodzi?
3. Z dzisiejszej radiowej wypowiedzi Nowaka wynikało również, że za unijne pieniądze - 49 milionów złotych - wykonywane jest obecnie studium wykonalności superszybkiej kolei. Stium wykonalności kolei, która wykonana nie bedzie. Ale Nowak pociesza, żeby się nie martwić, może kiedys to studium na cos sie przyda, państwo, co prawda odpuszcza, ale może jakiś prywaciarz zechce kiedyś wybudować szybką kolej... A swoją drogą niechby to zbadał jakiś NIK, polski czy unijny i wyjaśnił, kto zainkasuje 49 milionów złotych za owo studium wykonalności niewykonalnej kolei, dla które brak jest odpowiedniego potoku pasażerów? Zwrócę się o takie wyjaśnienie.
4. W Łodzi superszybkliej kolei nie będzie, ale za to średnioszybka kolej będzie w Gdańsku. Miniuster Nowak zaprasza, żeby już w 2014 roku w dwie i pół godziny przjechać się koleją z Gdańska do Warszawy. Będzie tam jeździł pociąg Pendolino. Brawo Gdańsk, brawo premier, brawo minister Nowak! A Łódź? A Łódź w wyborach poparła PO, powierzyła jej połowę swoich mandatów poselskich i obydwa senatorskie, czym walnie przyczyniła się do zwycięstwa wyborczego Platformy Obywatelskiej.
5. Łodź zrobiła swoje, Łodź może odpłynąć... Janusz Wojciechowski
Jaki wyrok dostanie Ryszard Opara, kiedy sprawa Kiedy przeczytałem wpis R. Opary na jego blogu w propagandówce KBW-WSI nowy ekran.pl przypomniała mi się pędząca po miasteczku syrenka pani naczelnik gminy w filmie pod tytułem Wyjście Awaryjne, która krzyczała bezczelność ludzka nie zna granic. Kto założył sznur. Goldberg czy jak juz wcześniej bywało chciwość samego Opary A może jak zwykle w histori PRL bis cala sprawa odbywa się wedlug powiedzonka Nie o to chodzi by złapać krolika, ale by Gonić go. A cała zadyma przy współudziale PKO-R.Opary i sądów Warszawskich, cały ten szum to tylko mgła która ma zasłonić zarobienie 306 milionów, które przyniosą radosc wszystkim biorącym udzial w teatrzyku. Kiedy przeczytałem wpis R.Opary na jego blogu w propagandówce KBW-WSI nowy ekran.pl przypomniała mi się pędząca po miasteczku syrenka pani naczelnik gminy w filmie pod tytułem Wyjście Awaryjne, która krzyczała bezczelność ludzka nie zna granic. Ryszard Opara na swym blogu pisze.
Bardzo szybko zostałem „faworytem” decydentów PEKAO. Natychmiast skierowano mnie, jako VIP-a do departamentu „Private Banking”, który miał mi doradzać w dalszych inwestycjach. Wkrótce, na rozmaitych spotkaniach biznesowych, jak i imprezach towarzyskich, koncertach – poznałem Zarząd oraz osoby kluczowe w Banku i jego spółkach. Początkowo współpraca układała się pomyślnie. Przekonywano mnie, że pieniądze powinny „pracować” a nie np. leżeć na lokatach terminowych Pierwsza inwestycja w akcje ORBIS SA była bardzo udana, w krótkim czasie przyniosła kilka mln zł zysku. Proponowano kilka inwestycji, szczególnie usilnie namawiając na zakup akcji ELEKTRIM SA. Notowania tej spółki akcyjnej w roku 2000, były ok 80zł za akcję, spółka miała wiele cennych aktywów: np. 25% ERA/GSM (największego operatora telefonii komórkowej), 50% udziałów w elektrowniach Pątnów/Adamów/Konin, Port Praski, nieruchomości etc. Przekonywano mnie, że notowania akcji Elektrim-u (ok 10 zł), są stanowczo zaniżone i że jest naprawdę wyjątkowa okazja – w krótkim terminie – zarobić 20-30zł na każdej akcji (tak jak z Orbisem). Zaproponowano równocześnie bardzo preferencyjny kredyt na zakup akcji Elektrim-u. Zgodziłem się na zakup dużego pakietu akcji dnia 31.12.2001!!! Bardzo istotna data, koniec roku finansowego. Co było dalej? Notowania akcji Elektrimu, (wbrew zapewnieniom Banku), w 2002r spadały – aż do poziomu 1zł/akcje; Zarząd zgłaszał (kilka razy) wnioski o upadłość spółki. Zamiast więc zarobić (ok 160 mln zł!? –o czym zapewniał Bank) – straciłem akcje, wszystkie własne pieniądze, w dodatku niespłacony pozostał kredyt bankowy. PEKAO natomiast odzyskało swoje kredyty w Elektrim-ie… a potem…szybko uzyskało w Sądzie (bez mojego udziału, wprost z umowy pożyczki) Bankowy Tytuł Egzekucyjny i… rozpoczęło się. Egzekucja!!! Całkowicie sfrustrowany brakiem perspektyw wyjechałem do Australii. Miałem tam jeszcze dom, trochę pieniędzy wyszło również na jaw wiele rzeczy, świadczących o nieprawidłowościach a czasem wręcz manipulacji i oszustw, jakich dopuścił się Bank.Wymienię kilka:
1.PEKAO SA był przez lata, jednym z największych kredytodawców Spółki Elektrim, znał doskonale jej stan finansowy, zagrażającą upadłość. W związku z tym Bank absolutnie nie powinien rekomendować zakupu akcji tej spółki ani udzielać na to kredytu. Prawo bankowe wyraźnie mówi: Bank/Instytucja finansowa, która jest kredytodawcą spółki akcyjnej – NIE MOŻE udzielać kredytu na zakup akcji spółki. Jest to zwyczajne „Insider trading”, – za które ludzie odpowiedzialni (np. w USA, UE) idą do więzienia!!!
2.Zlecenie zakupu akcji (podpisane przeze mnie), było nieważne z kilku powodów. Przede wszystkim nie było na moim rachunku inwestycyjnym środków do zakupu akcji; poza tym zlecenie zakupu było(jest) ważne tylko w dniu podpisania, transakcja zaś zrealizowana kilka dni później.
3.Aneks do umowy kredytowej (umożliwiający zakup akcji) podpisany był kilka dni po całej transakcji, przy czym na aneksie, podpis mojej żony, jako poręczyciela został sfałszowany. (Sfałszowany został również podpis mojej żony na innym aneksie).
4.Cała transakcja zakupu była realizowana przez Centralny Dom Maklerski PEKAO SA, działającego na zlecenie Banku. Moje pełnomocnictwo dla CDM PEKAO SA, zakupu akcji przez telefon/fax jest również sfałszowane. Było wiele innych nieprawidłowości (oszustw) popełnionych przez pracowników PEKAO/CDM w trakcie/powiązanych z transakcją zakupu akcji. Dlaczego np. Bank naciskał tak bardzo na realizację inwestycji w dniu 31 grudnia 2001r a więc przed zamknięciem roku finansowego. Powody są proste: Bank PEKAO SA namówił mnie na całą transakcję, kierując się wyłącznie obroną swoich interesów, jako kredytodawcy Elektrimu. Działał, więc absolutnie na moją szkodę, powodując olbrzymie straty finansowe, moralne, zdrowia, utraconych korzyści etc. Zastanawiające jest – jak to możliwe, żeby Instytucja Zaufania Publicznego, (jaką niewątpliwie powinien być KAŻDY Bank), może działać w taki sposób, na niekorzyść klienta, w obronie wyłącznie własnych interesów – niezgodnie z prawem. Czy Bank może być ponad prawem, tylko, dlatego, że ma pieniądze??? Czy to Banki tworzą w Polsce prawo??? Na samym końcu swego wpisu R.Opara pisze:
Zachęcam do organizowania się i wspólnego działania przeciwko bezprawiu Banków. Wiec zgłaszam się do działania przeciwko bezprawiu panie Opara. Oraz proponuje natychmiastowe działania w pana sprawie. Proponuje panu napisać natychmiastowe oświadczenie do sadu oraz do prokuratury i prośbę o natychmiastowe aresztowanie pana. Ponieważ tym, co pan napisal na swym blogu przyznał się pan do jak pan to ujął oszustwa oraz manipulacji, której celem miało być oskubanie kasy podatników Polskich. Nie jestem prawnikiem, ale jeżeli balował pan z kluczowymi ludźmi zarządu PKO oraz jego spółek, to miał pan zapewne czas miedzy żłopaniem szampana również dowiedzieć się ze PKO od lat jest jednym z kredytodawców Elektrimu. To ze pan o tym wiedział i nie tylko wiedział, ale w imieniu BRE banku, którego ojcem założycielem jest miedzy innymi PKO był pan desygnowany do zarządu Elektrimu pisałem w mym artykule tutaj. Cytat z mego artykułu:
„do wejścia na pokład Elektrimu szykuje się grupa :polskich: przedsiębiorców skupiona wokół BRE Banku. Są wśród nich właściciel Multico Zbigniew Jakubas oraz Ryszard Opara, przedsiębiorca, który ma pod swą kontrolą spółkę giełdową Energomontaż Północ. Za kasę BRE zgromadzili już ponad 20 proc. akcji i zażądali nadzwyczajnego walnego zgromadzenia akcjonariuszy. Chcą wprowadzić do rady nadzorczej swoich ludzi. Najchętniej i najbardziej buńczucznie wypowiada się Jakubas, deklarując, że grupa przejęła już kontrolę nad Elektrimem. Wzbudziło to nawet podejrzenia Komisji Papierów Wartościowych, bo takie pośpieszne wykupywanie akcji grupą wymaga ogłoszenia wezwania, czyli złożenia oferty skierowanej do wszystkich posiadaczy akcji. W odpowiedzi Vivendi zapowiedziało obronę swoich pozycji w Elektrimie. Rynek zareagował na to wzrostem cen akcji. Lichwiarska trojce zamyka BRE-bank Bank rozwoju i eksportu utworzony z inicjatywy NBP-PKO BP, Banku Handlowego oraz zasilony wielka kasa z Elektrimu. Przyznaje pan publicznie ze nie tylko znal, ale chlał wódę z szefostwem PKO oraz podległych spółek. Przyznaje pan ze obiecano wręcz panu zarobienie 160 mln złotych. Przyznaje pan ze nie miał pan na to funduszy wlasnych i PKO mialo je wyłożyć. Przyznaje pan zePrawo bankowe wyraźnie mówi: Bank/Instytucja finansowa, która jest kredytodawcą spółki akcyjnej – NIE MOŻE udzielać kredytu na zakup akcji spółki. Jest to zwyczajne „Insider trading” – za które ludzie odpowiedzialni (np. w USA, UE) idą do więzienia!!! Wiedział pan wiec ze jest to nielegalne i karalne . Oznacza to dla każdego w miarę logicznie myślącego człowieka jedno:
Wspólnie i w porozumieniu z władzami PKO chciał pan oszustwem zarobić 160 milionów złotych. Fakty i to fakty podane przez pana osobiście oraz publicznie na portalu internetowym nowy ekran.pl sa oczywiste. Znając tak blisko władze PKO i podległych spółek można stwierdzić ze pan także był tak zwanym Insider. Ma pan racje za to ludzie Ida do wiezienia. Dlaczego wiec pan jeszcze w nim nie jest? Czy podobnie jak Warszawskie domy, także Warszawscy sędziowie siedzą w kieszeni Goldberga? Może przyczyna jest to ze 306 milionów, których się teraz domagacie jest większe, od 160 które panu obiecano oraz 80 ciu, które jest pan bankowi winny. Nie znam na tyle sprawy, aby stwierdzić ze ten plan to pomysl Goldberga. Skoro już wszystko wykupione w Warszawie i nie tylko to warto było zainwestować w portal nowy ekran.pl aby robić szum medialny. Wymyślać wszystko, co możliwe, aby tylko być na języczku uwagi mediów. Żywic się krzywda chociażby pana Goczynskiego byleby tylko mieć, o czym szumieć na portalu i wykorzystywać do tego naiwnych blogerow, którzy często z otwartym sercem i dobrymi zamiarami organizowali pożyteczne akcje. Panie Opara 4 miliony dzieci w Polsce nie dojada, tysiące emerytów oraz rencistów, samotnych matek nie ma, za co żyć. Wyrzucani sa z domów nawet teraz zima. Ja rozumiem ze KBW-WSI czy jak was tam zwal nie zna litości.
Ale panie Opara pana bezczelność naprawdę nie zna granic. Miroslaw Mrozewski
Romaszewski odpowiada Jaruzelskiemu Na twierdzenie Jaruzelskiego o tym, że „społeczeństwo popierało stan wojenny”, mogę odpowiedzieć w sposób ironiczny: nie tylko popierało, ale i do dnia dzisiejszego w swojej większości popiera. Jednak 10 lat propagandy po stanie wojennym, która była uprawiana od roku 1980 roku, zrobiło swoje. W latach 1980-1981 ciągle żyliśmy pod presją wpuszczanych systematycznie plotek „wejdą – nie wejdą”, „wejdą – nie wejdą”, „wejdą – nie wejdą”, „wejdą – nie wejdą”. To był ciągły temat rozmów ludzi „Solidarności”, którzy zastanawiali się: możemy pójść dalej, czy nie możemy pójść dalej. To już w tym momencie oni przestali ukrywać, że jesteśmy zależni od Sowietów. Tak to społeczeństwo kształtowano. I kiedy stan wojenny w końcu wprowadzono, to przedstawiono to jako wybór mniejszego zła, tym bardziej, że społeczeństwo znało doskonale doświadczenia Węgier, Czechosłowacji. I gdy okazało się, że Sowieci jednak nie weszli, to wiele osób pomyślało, że to bardzo dobrze. Do dziś ogromna część społeczeństwa tego rodzaju pogląd ma. Prawda wygląda jednak zupełnie inaczej. Ta wersja Jaruzelskiego zupełnie nie uwzględnia tego, że towarzysze sowieccy powiedzieli, że nie wejdą, „róbta, co chceta”, radźcie sobie sami. A jak sobie nie poradzicie, to my wtedy spróbujemy pogadać z „Solidarnością”. To jest wasza ostatnia szansa. I ten interes, który robił gen. Jaruzelski, w ogóle nie dotyczył sprawy Polski, wejścia Rosjan, bo oni interweniować nie chcieli, on dotyczył obrony własnej władzy. Bo dokładnie w tym momencie zaczął się w zakładach pracy ruch, który miał doprowadzić do wyprowadzenia PZPR z fabryk. A więc było blisko do zakwestionowania przewodniej roli partii i jej wpływu na gospodarkę, która była w stanie opłakanym. Rosjanie nie mieli w tym momencie żadnych możliwości działania. Nie znaczy, że nie chcieli – pewnie by marzyli, do dzisiaj pewnie marzą. Oni jednak mieli i mają duży szacunek do Polaków, i w gruncie rzeczy się boją. Pamiętają powstania, i wiedzą, że wejście do Warszawy to, co innego niż wejście Pragi. I naród o wiele większy, i historia zupełnie inna. Poza tym Rosjanie byli wówczas uwikłani w Afganistan, i tam skierowali wszystkie środki militarne, całą logistykę, a ich gospodarka się waliła. Propozycja wejścia do Polski była dla nich nie do przyjęcia. To jest udowodnione, w materiałach, które zebrał Wołodia Bukowski. Mamy do czynienia z kłamstwem, które zostało przez propagandę PRL-owską wpojone w społeczeństwo. Ja myślę, że to jest bardzo interesująca nauka, ponieważ dzisiaj też mamy do czynienia z gigantycznym wpływem propagandy, która kształtuje ludziom całkowicie nierealistyczny obraz. Jaruzelski twierdzi, że stan wojenny wyszedł naprzeciw oczekiwaniom społeczeństwa, to ja odpowiadam:
„gdy się ukrywałem w tym czasie, to miałem realne i sprawdzone poczucie, że gdybym uciekał przed pościgiem, to praktycznie mogę wejść do każdego mieszkania w Warszawie, i miałbym 99 proc. pewności, że mnie nie wydadzą. Takie były wówczas nastroje społeczne w Warszawie”. Zbigniew Romaszewski
Bruksela kupuje czas Im było bliżej rozpoczęcia szczytu Rady Europejskiej w Brukseli, tym mniej było konkretów. Unijni przywódcy odsuwają radykalne działania i łagodzą nastroje, chcąc odbudować zaufanie rynków. Od wspólnej kolacji rozpoczął się wczoraj wieczorem szczyt Rady Europejskiej w Brukseli. Nie bez przyczyny – wszak obfity stół sprzyja zgodzie, głód zaś prowokuje spory. Tymczasem na tym szczycie o spory nietrudno.
- Jeszcze nigdy groźba rozpadu Europy nie była tak wielka – wyznał przed spotkaniem prezydent Francji Nicolas Sarkozy. Nie ma ani jednej koncepcji ratowania strefy euro, która mogłaby liczyć na zgodę ogółu. Zmiany w traktacie z Lizbony zmierzające do narzucenia państwom eurostrefy surowej dyscypliny i kontroli budżetowej nie mają szans na przyjęcie przez wszystkich 27 członków Unii. Przeciwne im są m.in. Szwecja i Wielka Brytania. David Cameron zagroził wręcz wetem, jeśli brytyjskie interesy nie zostaną dostatecznie zabezpieczone. Ponadto zmiana traktatu wymaga wielu miesięcy na ratyfikację przez wszystkie kraje, a w części z nich przeprowadzenia referendów. Tymczasem rynki cisną. Wczoraj Agencja Standard & Poor´s zagroziła obniżeniem ratingu Unii Europejskiej, wcześniej zagroziła obniżeniem wiarygodności kredytowej wszystkich krajów euro i europejskiego funduszu ratunkowego. Ze sprzeciwem Niemiec spotkały się z kolei propozycje szefa Rady Europejskiej Hermana Van Rompuya, który chce zmienić traktat „kosmetycznie”, według uproszczonych procedur i bez referendów.
- Rząd federalny nie zgodzi się na kulawe kompromisy – skomentował raport Van Rompuya przedstawiciel ekipy niemieckiej. Raport przyjęto, jako kolejny trick Komisji Europejskiej, która udaje, że coś robi, aby nie zrobić nic. Niemcom zależy na odgórnym ograniczeniu wskaźnika długu i deficytu budżetowego, ale przede wszystkim na uzyskaniu prawa do egzekwowania tych ustaleń w formie ingerencji w budżety narodowe i automatyczne nakładanie kar. Propozycja „paktu międzyrządowego” wysunięta przez kanclerz Angelę Merkel i prezydenta Nicolasa Sarkozy´ego napotkała sprzeciw Komisji Europejskiej i Parlamentu Europejskiego. Biurokracja brukselska walczy o utrzymanie w swoich rękach końca cugli, które przeszłyby faktycznie w ręce francusko-niemieckie.
- Rozwiązania międzyrządowe, pozatraktatowe są groźne dla przyszłości Unii Europejskiej i krajów, które do nich przystąpią – ocenił szef Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek.
Tuż przed szczytem szef Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi sprawił zawód europejskim rządom, stwierdzając, że EBC nie zaangażuje się na szerszą skalę w wykup obligacji upadających krajów. Interwencję na rynku obligacji od początku odrzucali Niemcy. Co więcej, Draghi wykluczył możliwość pomocy dla eurostrefy w sposób pośredni przez pożyczki udzielane Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu. Małgorzata Goss
Niemcy kontra Goldman Sachs Z Janem Filipem Staniłką, politologiem z Instytutu Sobieskiego, rozmawia Małgorzata Goss Czy trwający w Brukseli szczyt UE to kolejna bitwa w ramach wojny między europejskimi rządami a globalnymi rynkami finansowymi? - Unia siedzi na górze długów. Jest dzisiaj najbardziej zadłużonym obszarem świata. Czy kraje wspólnej waluty udźwigną spłatę tego zadłużenia? Rynki finansowe obawiają się, że nie, czemu dają wyraz w ocenach ratingowych i wzrostach rentowności obligacji tych krajów. Szczyt Unii jest próbą ze strony polityków przekonania globalnych rynków, że przez określone ruchy organizacyjne wewnątrz Unii Europejskiej są zdolni naprawić sytuację i strefa euro będzie w stanie spłacić zadłużenie. Mówiąc o rynkach finansowych, muszę zaznaczyć, że nie chodzi o "wolny rynek" w ścisłym tego słowa znaczeniu, lecz o rynek zdominowany przez najpotężniejsze instytucje finansowe. Tak naprawdę głównymi bohaterami tego starcia są z jednej strony Niemcy, z drugiej - amerykański bank inwestycyjny Goldman Sachs.
Jakie są różnice w strategii pomiędzy Niemcami a Francją, która usiłuje utrzymać współ-przywództwo w Unii? - Francuzi stawiają na "government", tj. zarządzanie przez polityków, od których oczekują elastycznego reagowania w zależności od sytuacji. Niemcy natomiast ufają zapisanym regułom, stawiają na automatyzm. W dyskusjach nad zmianami w Unii Francuzi zgodzili się ostatnio na wprowadzenie automatycznych mechanizmów kontrolnych nad budżetami narodowymi, co niewątpliwie jest zwycięstwem koncepcji niemieckiej. Niemcy przekonują, że "będzie sukcesem, gdy kraje przestaną się dalej zadłużać". Na to słyszą odpowiedź, że jest to ingerencja w ich suwerenność.
Jaką rolę wybrał w tej rozgrywce rząd Donalda Tuska? - Nie wiem, czy jest to rola wybrana, czy wyznaczona. Z przemówienia ministra Sikorskiego w Berlinie wynika, że istotą przyjętej doktryny jest zdecydowane poparcie dla przywództwa Niemiec. Rząd traktuje Niemcy, jako gwaranta stabilności Unii Europejskiej. Nie bez znaczenia jest także to, iż niemiecka gospodarka wciąż cieszy się zaufaniem rynków finansowych. Stawiając na Niemcy, rząd chce za wszelką cenę znaleźć się w centrum, gdzie zapadają decyzje, w "Europie rdzenia", o której kiedyś mówił Wolfgang Schaeuble. Tylko, że wtedy, gdy niemiecki polityk mówił te słowa, Unia składała się z dwunastu państw, a dzisiaj z dwudziestu siedmiu. To dwie kompletnie różne Unie. Konsekwencją stanowiska rządu jest sytuacja, że Polska, będąc największym peryferyjnym krajem kręgu "rdzenia", musiałaby dotrzymywać reguł dyscypliny budżetowej na poziomie krajów zachodnich, nie posiadając takich jak one zasobów administracyjnych, gospodarczych i finansowych. Warto podkreślić, że całkiem inną strategię przyjęli Szwedzi: nie angażują się, nie wchodzą do euro, tylko koncentrują się na własnej gospodarce i maksymalnym wykorzystaniu dostępu do rynku UE. Ta strategia przynosi bardzo dobre wyniki, bo Szwedzi uzyskują nadwyżki budżetowe, nastąpił znaczny spadek długu. Polska natomiast chce za wszelką cenę znaleźć się w centrum. Gramy w tę grę, mając słabe karty. Dziękuję za rozmowę.
Obraz światowej energetyki
Zamieszczam doroczny raport Międzynarodowej Agencji Energii pt. World Energy Outlook 2011 (synteza), jaki dziś, 8.12.11 o godz. 14:00 zaprezentował Główny Ekonomista MAE dr Fatih Birol.
“Jeśli wkrótce nie zmienimy kierunku, skończymy tam, gdzie niechybnie zmierzamy” Istnieje niewiele oznak, że pilnie potrzebna zmiana kierunku globalnych trendów energetycznych następuje w rzeczywistości.Pomimo nierównomiernego tempa odbudowy światowej gospodarki po 2009 r. i niepewnych perspektyw gospodarczych, światowy popyt na energię pierwotną w 2010 r. wzrósł o niebagatelne 5%, a zarazem emisje, CO2 osiągnęły rekordowo wysoki pułap. Subsydia, które zachęcają do marnotrawnego zużycia paliw kopalnych wzrosły do ponad 400 mld USD. Liczba ludzi niemających dostępu do energii elektrycznej pozostaje na nieakceptowalnie wysokim poziomie 1,3 mld osób, ok. 20% populacji świata. Pomimo priorytetu zwiększenia efektywności energetycznej w wielu państwach, intensywność energetyczna w skali globalnej pogorszyła się drugi rok z rzędu. W tych nierokujących dużo nadziei okolicznościach, wydarzenia w elektrowni jądrowej Fukushima Daiichi czy niepokoje w części państw Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, postawiły pod znakiem zapytania niezawodność dostaw energii. Wszystko to źle wróży uzgodnionym światowym celom klimatycznym, szczególnie w sytuacji, kiedy obawy o integralność finansową państw odsunęły uwagę rządów od polityk energetycznych i ograniczyły ich środki interwencji. World Energy Outlook 2011(WEO‑2011) ocenia zagrożenia i możliwości stojące przed światową energetyką opierając się na rygorystycznych kwantytatywnych analizach trendów energetycznych i klimatycznych zawartych w trzech scenariuszach i wielu dodatkowych studiach przypadku.Punktem centralnym WEO‑2011jest Scenariusz Nowych Polityk, w którym zakłada się rozsądną implementację niedawno ogłoszonych zobowiązań rządowych – nawet, jeśli nie są one jeszcze poparte zdecydowanymi działaniami. Porównanie z wynikami Scenariusza Polityk Bieżących, który zakłada brak innych strategii energetycznych niż te wdrożone do połowy 2011 r., pokazuje wartość zobowiązań i planów przyjętych w Scenariuszu Nowych Polityk. Z innego punktu widzenia, porównanie ze Scenariuszem 450 jest także pouczające, gdyż scenariusz ten określa możliwą ścieżkę osiągnięcia międzynarodowego celu ograniczenia długoterminowego wzrostu średniej globalnej temperatury do dwóch stopni Celsjusza (2°C) ponad poziom przedindustrialny. Zdecydowane różnice między rezultatami tych trzech scenariuszy podkreślają istotną rolę rządów w zdefiniowaniu celów i realizacji polityk niezbędnych do ukształtowania naszej przyszłości energetycznej.
Niepewność w krótkim okresie nie wpływa znacząco na zmianę obrazu w dłuższej perspektywie Pomimo niepewności, co do krótkoterminowych perspektyw wzrostu gospodarczego, popyt na energię zdecydowanie wzrasta w Scenariuszu Nowych Polityk, zwiększając się o jedną trzecią w latach 2010-2035.Założenia wzrostu populacji na Ziemi o 1,7 miliarda osób i 3,5% średniego rocznego wzrostu gospodarki światowej generują coraz to wyższy popyt na usługi energetyczne i mobilność. Niższy wskaźnik wzrostu światowego PKB w krótkim okresie niż przyjęty w WEO-2011spowodowałby tylko marginalną różnicę w zakresie długoterminowych trendów dla energii.
Dynamika rynków energetycznych jest w coraz większym stopniu determinowana przez państwa spoza OECD.Stanowią one 90% przyrostu populacji, 70% wzrostu produkcji gospodarczej i 90% wzrostu popytu na energię w okresie 2010‑2035. Chiny umacniają się na pozycji największego światowego konsumenta energii: w 2035 r. kraj ten zużywa prawie 70% energii więcej niż USA (drugi największy konsument), pomimo iż konsumpcja energii na osobę w Chinach jest wciąż mniejsza niż połowa tego, co w USA. Tempo wzrostu zużycia energii w Indiach, Indonezji, Brazylii i na Bliskim Wschodzie jest nawet szybsze niż w Chinach. Łącznie w okresie 2011‑2035 potrzeba inwestycji w infrastrukturę dostaw energii w wysokości 38 bilionów USD (w wartościach USD z 2010 r.).Prawie dwie trzecie wszystkich inwestycji jest niezbędnych w państwach spoza OECD. Sektor naftowy i gazowy wspólnie potrzebują prawie 20 bilionów USD, gdyż zarówno potrzeba inwestycji w sektorze wydobywczym jak i związane z tym koszty wzrastają w średnim i długim okresie. Sektor elektroenergetyczny pochłonie prawie całą resztę inwestycji, z których ponad 40% przeznaczone zostanie na wydatki na sieci przesyłowe i dystrybucyjne. Koniec ery paliw kopalnych jest wciąż odległy, jednak ich dominacja spada.Chociaż popyt na wszystkie nośniki energii rośnie, udział paliw kopalnych w światowej konsumpcji energii pierwotnej lekko spada z 81% w 2010 r. do 75% w 2035 r.: gaz ziemny jest jedynym źródłem kopalnym, które zwiększa swój udział w bilansie światowym do 2035 r. W sektorze elektroenergetycznym technologie wykorzystujące odnawialne źródła energii, na czele z energią wodną i wiatrową, stanowią połowę nowych mocy zainstalowanych, aby sprostać rosnącemu zużyciu.
Zmierzamy w dobrym kierunku, ale drzwi do 2°C się zamykają Nie możemy sobie pozwolić na opóźnianie dalszych działań, aby sprostać zmianom klimatu, jeśli długoterminowy cel ograniczenia wzrostu średniej globalnej temperatury do 2°C, jak przeanalizowano w Scenariuszu 450, ma być osiągnięty za rozsądną cenę. W Scenariuszu Nowych Polityk świat znajduje się na trajektorii, która skutkuje poziomem emisji prowadzącym do długoterminowego wzrostu średniej temperatury globalnej o więcej niż 3,5°C. Bez tych nowych polityk jesteśmy na jeszcze bardziej niebezpiecznej ścieżce wzrostu temperatury o 6°C lub więcej. 80% emisji CO2związanych ze zużyciem energii dopuszczalnych w Scenariuszu 450 do 2035 r. jest nieuniknione, z uwagi na istniejącą infrastrukturę(elektrownie, budynki, fabryki itp.). Jeżeli do 2017 r. nie podejmiemy nowych rygorystycznych działań, obecna infrastruktura energetyczna będzie generować wszystkie emisje CO2dozwolone w Scenariuszu 450 na cały okres do 2035 r., nie pozostawiając już miejsca na kolejne elektrownie, fabryki i pozostałą infrastrukturę, o ile nie będzie ona zeroemisyjna, co z kolei byłoby wyjątkowo drogie. Opóźnianie działań to pozorna oszczędność: za każdego dolara zaniechanych inwestycji w sektorze elektroenergetycznym przed 2020 r., na wyrównanie zwiększonych emisji trzeba będzie wydać dodatkowe 4,3 dolara po 2020 r. Nowe środki w zakresie efektywności energetycznej zmieniają wiele, jednak potrzeba dużo więcej. Efektywność energetyczna poprawia się w Scenariuszu Nowych Polityk w tempie dwukrotnie wyższym niż to, które obserwowaliśmy w ciągu ostatnich 25 lat, co jest efektem wyższych standardów we wszystkich sektorach i częściowego wycofania subsydiowania paliw kopalnych. W Scenariuszu 450 konieczne jest osiągnięcie nawet wyższego tempa zmian, przy czym poprawa efektywności energetycznej odpowiada za połowę wszystkich dodatkowych ograniczeń emisji. Najważniejszym wkładem do osiągnięcia bezpieczeństwa energetycznego i celów klimatycznych jest ta energia, której nie konsumujemy.
Rosnący popyt na usługi transportowe i koszty wydobycia po raz kolejny potwierdzają koniec ery taniej ropy. Krótkookresowa presja na rynki naftowe może być zmniejszona przez wolniejszy wzrost gospodarczy i spodziewany powrót libijskiej ropy na rynek, jednak trendy po stronie popytowej i podażowej utrzymują presję cenową. Zakładamy, że średnia cena importowanej ropy w krajach Międzynarodowej Agencji Energetycznej pozostaje wysoka, zbliżając się w 2035 r. do poziomu 120 USD za baryłkę w wartościach dolara z 2010 r. (ponad 210 USD za baryłkę w wartości nominalnej) w Scenariuszu Nowych Polityk, chociaż w praktyce niestabilność cen jest bardzo prawdopodobna. Cały przyrost netto popytu na ropę i paliwa ropopochodne pochodzi z sektora transportowego w gospodarkach wschodzących, jako że wzrost gospodarczy zwiększa zapotrzebowanie na przemieszczanie się i transport dóbr.Popyt na ropę i paliwa ropopochodne(wyłączając biopaliwa) rośnie z 87 milionów baryłek dziennie (mb/d) w 2010 r. do 99 mb/d w 2035 r. Całkowita liczba samochodów osobowych podwaja się do poziomu prawie 1,7 mld w 2035 r. Sprzedaż samochodów na rynkach poza OECD przewyższa tę w OECD w 2020 r., a centrum produkcji pojazdów przenosi się do państw spoza OECD już przed 2015 r. Wzrost konsumpcji ropy i paliw ropopochodnych ma miejsce pomimo imponujących osiągnięć w zakresie oszczędności zużycia paliw w wielu regionach, zwłaszcza w sektorze samochodów osobowych w Europie i ciężkiego transportu w USA. Pojawiają się nowe technologie napędu pojazdów, które zużywają paliwo bardziej efektywnie bądź nie potrzebują go wcale, jak w przypadku samochodów elektrycznych, ale upływa dużo czasu zanim stają się one opłacalne i znajdują siłę przebicia na rynku. Przy niewielkich możliwościach substytucji paliw ropopochodnych w sektorze transportu, koncentracja zapotrzebowania w tym sektorze sprawia, iż popyt jest mniej wrażliwy na zmiany cen ropy (zwłaszcza tam, gdzie paliwa ropopochodne są subsydiowane). Koszty dostarczenia ropy na rynek rosną, jako że przedsiębiorstwa naftowe są zmuszane do sięgnięcia po coraz to trudniejsze i droższe w eksploatacji źródła, aby zastąpić utracone moce produkcyjne i sprostać rosnącemu popytowi.Produkcja konwencjonalnej ropy naftowej – największego pojedynczego komponentu podaży ropy – pozostaje na obecnym poziomie zanim obniży się lekko do ok. 68 mb/d w 2035 r. Aby zrekompensować spadającą produkcję ropy naftowej z istniejących pól niezbędne jest uruchomienie dodatkowych mocy produkcyjnych brutto w wysokości 47 mb/d, co stanowi dwukrotność dzisiejszej produkcji wszystkich państw OPEC na Bliskim Wschodzie. Rosnący udział produkcji przypada na ciekłe frakcje gazu ziemnego (przeszło 18 mb/d w 2035 r.) i źródła niekonwencjonalne (10 mb/d). Największy przyrost produkcji ropy ma miejsce w Iraku, a następnie w Arabii Saudyjskiej, Brazylii, Kanadzie i Kazachstanie. Podaż biopaliw potraja się do ekwiwalentu ponad 4 mb/d, dodatkowo wzmocniona sumą 1,4 biliona USD w postaci subsydiów w okresie objętym prognozą. Import ropy do USA, obecnie największego światowego importera, spada wraz ze wzrostem efektywności zużycia i rozwojem nowych źródeł dostaw takich jak ropa zaciśnięta, jednak rosnąca zależność od importu w innych regionach potęguje obawy o koszty importu i bezpieczeństwo dostaw.80% ropy konsumowanej w państwach azjatyckich spoza OECD w 2035 r. pochodzi z importu, w porównaniu z nieco ponad połową w 2010 r. Globalnie rośnie zależność od stosunkowo niewielkiej liczby producentów, głównie z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, gdzie transport ropy odbywa się szlakami narażonymi na niebezpieczeństwo. W ujęciu zagregowanym wzrost produkcji ropy z tego regionu stanowi ponad 90% potrzebnego przyrostu produkcji na świecie, podnosząc udział OPEC w produkcji globalnej powyżej 50% w 2035 r. Niedostatek inwestycji w sektorze wydobywczym w państwach Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej może mieć daleko idące konsekwencje dla światowych rynków energetycznych.Ten niedostatek może być efektem szeregu czynników, włączając w to wyższe wskaźniki ryzyka inwestycyjnego, celowe działania rządów, aby wolniej rozwijać moce wydobywcze czy ograniczenia w zakresie wewnętrznych przepływów kapitałowych przeznaczonych na wydobycie, w związku z nadaniem priorytetu wydatkom na inne programy publiczne. Gdyby pomiędzy 2011 a 2015 r. inwestycje w państwach Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej wyniosły jedną trzecią mniej niż 100 mld USD wymagane rocznie w Scenariuszu Nowych Polityk, konsumenci mogliby stanąć przed znaczącym wzrostem cen ropy w nieodległej przyszłości, do poziomu 150 USD za baryłkę (w wartościach dolara z 2010 r.)
Złote perspektywy gazu ziemnego W zakresie perspektyw dotyczących gazu ziemnego jest dużo mniej niewiadomych: zarówno czynniki po stronie podaży i popytu wróżą świetlaną przyszłość, a nawet złotą erę dla gazu ziemnego.WEO-2011dodatkowo wzmacnia główne konkluzje specjalnego raportu WEOwydanego w czerwcu 2011 r.: zużycie gazu ziemnego wzrasta w każdym z trzech scenariuszy, co uwydatnia pomyślny rozwój tego surowca w otoczeniu szerokiej gamy przyszłych kierunków polityk energetycznych. W Scenariuszu Nowych Polityk popyt na gaz ziemny w 2035 r. wynosi niemalże tyle, co popyt na węgiel, a 80% tego dodatkowego zapotrzebowania pochodzi z państw spoza OECD. Polityki promujące dywersyfikację zużycia paliw przyczyniają się do zwiększenia konsumpcji gazu ziemnego w Chinach; jest ona pokryta poprzez wyższy poziom wydobycia krajowego, oraz wzrastający udział handlu LNG i importu rurociągami euroazjatyckimi. Poziom światowego handlu gazem ziemnym podwaja się, z czego jedna trzecia przyrostu kierowana jest do Chin. Rosja pozostaje największym producentem gazu ziemnego do 2035 r. i wnosi największy wkład w światowy wzrost podaży surowca (w dalszej kolejności Chiny, Katar, Stany Zjednoczone i Australia).
Na gaz ze źródeł niekonwencjonalnych przypada obecnie połowa oszacowanej bazy zasobów surowca. Pozytywne implikacje dla bezpieczeństwa gazowego niesie także ze sobą fakt, iż zasoby gazu niekonwencjonalnego są znacznie bardziej rozproszone geograficznie niż zasoby gazu konwencjonalnego.Udział gazu ze źródeł niekonwencjonalnych wzrasta do jednej piątej całkowitego wydobycia surowca w 2035 r., niemniej jednak tempo rozwoju produkcji różni się znacznie w odniesieniu do poszczególnych regionów świata. Wzrost wydobycia będzie dodatkowo zależeć od tego, czy spółki sektora gazu ziemnego pomyślnie stawią czoła wyzwaniom związanym z ochroną środowiska w procesie wydobycia: złoty wiek gazu ziemnego wymagać będzie przyjęcia złotych standardów produkcji. Gaz ziemny jest najczystszy spośród paliw kopalnych, jednakże zwiększenie jego zużycia samo w sobie (bez technologii wychwytywania i składowania dwutlenku węgla) nie będzie wystarczające, by nas wprowadzić na ścieżkę zgodną z celem ograniczenia wzrostu średniego poziomu temperatury na świecie do 2oC.
Odnawialne źródła energii wkraczają na środek sceny Udział źródeł odnawialnych (z wyłączeniem elektrowni wodnych) w produkcji energii elektrycznej wspierany corocznymi subsydiami, – które wzrosną niemal pięciokrotnie do kwoty 180 miliardów USD – zwiększy się z 3% w 2009 r. do 15% w 2035 r.Na Chiny i Unię Europejską, główne siły napędowe rozwoju energetyki ze źródeł odnawialnych, przypadnie prawie połowa wzrostu produkcji. Pomimo iż przewiduje się, że koszt subsydiów na jednostkę produkcji spadnie, większość odnawialnych źródeł energii wymagać będzie wsparcia w okresie prognozy, aby osiągnąć konkurencyjność na rynku produkcji energii elektrycznej. Będzie to generować koszta, jednak oczekuje się, że pociągnie za sobą długotrwałe korzyści dla bezpieczeństwa energetycznego i ochrony środowiska. Przyjęcie większych dostaw energii elektrycznej ze źródeł odnawialnych, niekiedy z odległych regionów, wymagać będzie dodatkowych nakładów inwestycyjnych w sieci przesyłowe rzędu 10% całkowitego poziomu nakładów inwestycyjnych w sektorze przesyłu energii: w Unii Europejskiej dla realizacji tego celu konieczne jest osiągnięcie wskaźnika 25% inwestycji w sieci przesyłowe. Udział elektrowni wodnych w światowej produkcji energii elektrycznej utrzymuje się na poziomie ok. 15%, a na Chiny, Indie i Brazylię wspólnie przypada niemal połowa z 680 gigawatów nowych mocy wytwórczych.
Węgiel: „dreptanie w miejscu” czy „cała naprzód”? W ciągu ostatniej dekady węgiel pokrył niespełna połowę wzrostu światowego zapotrzebowania na energię. Jednym z najważniejszych pytań odnośnie przyszłości światowego rynku gospodarki energetycznej jest to, czy ów trend ulegnie zmianie i w jakim tempie.Kontynuacja obecnych polityk wywołałaby wzrost zużycia węgla o kolejne 65% do 2035 r., wyprzedzając ropę, jako paliwo o największym udziale w światowym bilansie energetycznym. Scenariusz Nowych Polityk zakłada wzrost światowego zużycia węgla w ciągu kolejnych dziesięciu lat, a następnie jego stabilizację na poziomie 25% powyżej 2009 r. Realizacja Scenariusza 450 wymaga, aby szczyt zużycia węgla został osiągnięty na długo przed 2020 r., a następnie, aby zużycie to spadło. Różnica między prognozami dotyczącymi popytu na węgiel w 2035 r. (w ramach trzech scenariuszy) jest niemal równa całkowitemu zużyciu węgla na świecie w 2009 r. Następstwa wynikające z wprowadzanych polityk oraz rozwiązań technologicznych są niezwykle istotne dla ochrony klimatu na świecie. Zużycie węgla w Chinach jest równe niemal połowie światowego popytu na to paliwo. Plan Pięcioletni Chin na lata 2011-2015, zakładający ograniczenie energochłonności oraz natężenia emisji, stanowić będzie element decydujący o kształcie światowego rynku węgla.Osiągnięcie przez Chiny statusu importera netto węgla w 2009 r. doprowadziło do wzrostu cen oraz nowych inwestycji w państwach eksportujących surowiec, w szczególności w Australii, Indonezji, Rosji i Mongolii. Scenariusz Nowych Polityk zakłada, iż punkt ciężkości głównego rynku handlu węglem będzie dalej się przesuwał z regionu Atlantyku do regionu Pacyfiku, jednakże skala i kierunek międzynarodowych przepływów handlu węglem pozostaje wysoce niepewny, w szczególności po 2020 r. Wystarczy zaledwie relatywnie niewielka zmiana w popycie bądź podaży węgla w Chinach, a kraj ten ponownie mógłby zyskać status eksportera netto i konkurowałby o rynki zbytu z państwami przeznaczającymi obecnie duże nakłady inwestycyjne, by zapewnić dostawy węgla dla Państwa Środka. Zgodnie ze Scenariuszem Nowych Polityk zużycie węgla w Indiach ulega podwojeniu, co spowoduje, iż kraj ten zajmie miejsce USA, jako drugiego, największego konsumenta węgla na świecie, a tuż po 2020 r. największego światowego importera. Upowszechnienie bardziej wydajnych elektrowni opalanych węglem oraz technologii wychwytywania i składowania dwutlenku węgla (CCS) może polepszyć długoterminowe perspektywy dla węgla, jednakże nadal istnieją w tym zakresie znaczne przeszkody.Jeśli średnia efektywność spalania w elektrowniach węglowych byłaby w 2035 r. o pięć punktów procentowych wyższa niż w Scenariuszu Nowych Polityk, takie przyspieszone odejście od najmniej efektywnych technologii spalania obniżyłoby emisje, CO2 w sektorze elektroenergetycznym o 8% i zmniejszyłoby lokalne zanieczyszczenie powietrza. Wybór bardziej efektywnych technologii dla nowych elektrowni wymagałby tylko nieznacznie wyższych inwestycji, podczas gdy podniesienie poziomu wydajności istniejących elektrowni byłoby znacząco droższe. W Scenariuszu Nowych Polityk technologia CCS odgrywa swoją rolę dopiero jedynie pod koniec okresu objętego prognozą. Tym niemniej, CCS jest kluczowym elementem ograniczenia emisji w Scenariuszu 450, odpowiadając za prawie jedną piątą dodatkowych niezbędnych ograniczeń emisji. Jeżeli technologia CCS nie będzie powszechnie stosowana w trzeciej dekadzie tego stulecia, niespotykany ciężar spadnie na inne technologie niskoemisyjne, aby jeszcze bardziej ograniczyć emisje zgodnie z globalnymi celami klimatycznymi.
Zmiana podejścia do energii jądrowej może mieć daleko idące konsekwencje Wydarzenia w elektrowni Fukushima Daiichi wywołały dyskusję na temat przyszłej roli energetyki jądrowej, nie zmieniając jednak polityk w krajach stymulujących jej dalszy rozwój, takich jak Chiny, Indie, Rosja i Korea Południowa.W Scenariuszu Nowych Polityk, podaż energii z elektrowni jądrowych wzrasta o przeszło 70% w okresie do 2035 r., niewiele mniej niż w stosunku do prognoz z ubiegłego roku. Ponadto, analizie zostały poddane także implikacje bardziej znaczących zmian polityk w tym sektorze w Scenariuszu Niskiego Rozwoju Energii Jądrowej, zakładającym, iż nie będą wybudowane żadne dodatkowe reaktory jądrowe w państwach OECD, państwa spoza OECD wybudują jedynie połowę mocy produkcyjnych prognozowanych w Scenariuszu Nowych Polityk, a żywotność działających obecnie elektrowni jądrowych ulegnie skróceniu. Pomimo stworzenia szansy na rozwój energetyki ze źródeł odnawialnych, tego typu przyszłość niskiego rozwoju energetyki jądrowej podniosłaby także poziom popytu na paliwa kopalne: nastąpi wzrost światowego zapotrzebowania na węgiel równy dwukrotności dzisiejszego eksportu węgla energetycznego Australii, a wzrost popytu na gaz ziemny wyniesie dwie trzecie obecnego eksportu tego surowca z Rosji. Rezultatem netto byłoby wzmocnienie presji na wzrost cen energii, zwiększone obawy dotyczące bezpieczeństwa energetycznego oraz utrudnienia i dodatkowe koszty związane z przeciwdziałaniem zmianom klimatu. Konsekwencje byłyby szczególnie dotkliwe w państwach posiadających bardzo ograniczone rodzime zasoby energetyczne, które planują opierać się w znacznej mierze na energetyce jądrowej. Ponadto stworzyłoby to znacznie większe wyzwania dla wschodzących gospodarek w zakresie pokrycia ich szybko wzrastającego popytu na energię elektryczną.
Świat potrzebuje rosyjskiej energii, ale Rosja powinna zmniejszyć jej zużycie Duże zasoby energetyczne Rosji wzmacniają jej trwałą rolę jako podstawy światowej gospodarki energetycznej w następnych dekadach.Mogłoby się wydawać, że perspektywa wzrostu popytu oraz wysokie międzynarodowe ceny paliw kopalnych gwarantują pozytywną prognozę dla Rosji, jednakże wyzwania, przed którymi stoi Rosja, pod wieloma względami, są równie wielkie, co jej zasoby energetyczne. Najważniejsze zasoby ropy i gazu ziemnego w Syberii Zachodniej będą się wyczerpywać, natomiast projekty nowych złóż, bardziej kosztownych w zagospodarowaniu, powinny być rozwijane zarówno w tradycyjnych obszarach wydobycia surowca (Syberia Zachodnia), jaki i w nowych regionach Wschodniej Syberii oraz Morza Arktycznego. Istnieje potrzeba elastycznie działającego reżimu fiskalnego w Rosji, celem dostarczenia odpowiednich bodźców do podejmowania inwestycji. Wydobycie ropy ustabilizuje się w granicach 10,5 mb/d, a następnie będzie wykazywać niewielką tendencję spadkową do poziomu 9,7 mb/d w 2035 r.; wydobycie gazu ziemnego wzrośnie o 35% do 860 mld m3w 2035 r., a Półwysep Jamalski stanie się nową ostoją podaży tego surowca z Rosji. Geografia wydobycia ropy i gazu ziemnego w Rosji ulega zmianie w równym stopniu, co kierunki eksportu tych surowców. Większa część rosyjskiego eksportu będzie nadal skierowana na zachód w stronę tradycyjnych rynków europejskich, niemniej jednak zmiana trendu ku rynkom azjatyckim nabiera tempa. Rezultatem jest uzyskanie przez Rosję większego stopnia zróżnicowania źródeł przychodów z eksportu: udział Chin w całkowitych przychodach Rosji z eksportu paliw kopalnych wzrasta z 2% w 2010 r. do 20% w 2035 r., podczas gdy udział Unii Europejskiej w tym horyzoncie czasowym spada z 61% do 48%. Rosja dąży do poprawy efektywności gospodarki, która będzie w mniejszym stopniu uzależniona od ropy i gazu ziemnego, jednakże by osiągnąć ten cel, potrzebuje zwiększonego tempa zmian.Gdyby Rosja zwiększyła poziom efektywności energetycznej w każdym z sektorów do poziomu porównywalnego z krajami OECD, wówczas mogłaby zaoszczędzić niemal jedną trzecią pierwotnego, rocznego zużycia energii – ilość nieomal równą rocznej konsumpcji energii Wielkiej Brytanii. Potencjalnie zaoszczędzony wolumen gazu ziemnego rzędu 180 mld m3byłby bliski poziomu rosyjskiego eksportu netto tego surowca w 2010 r. Nowe polityki efektywności energetycznej oraz dalsze reformy opłat za gaz ziemny i energię elektryczną wpływają do pewnego stopnia na poprawę sytuacji, lecz według naszych analiz, uwalniają jedynie niewielki ułamek potencjału Rosji w tym zakresie. Szybsza implementacja udoskonaleń w obszarze efektywności oraz reformy rynku energii mogłyby przyspieszyć proces modernizacji rosyjskiej gospodarki i tym samym ograniczyć jej uzależnienie od cyklów zmian cen surowców energetycznych na światowych rynkach.
Powszechny dostęp do energii nie będzie kosztować fortuny Szacujemy, iż na świecie w 2009 r. ok. 9 mld USD zostało przeznaczonych na umożliwienie powszechnego dostępu do nowoczesnych usług energetycznych, niemniej jednak kwota pięć razy większa (48 mld USD) powinna być corocznie przeznaczana na osiągnięcie powszechnego dostępu do energii do 2030 r.Osiągnięcie powszechnego dostępu do energii do 2030 r. stanowi kluczowy cel ogłoszony przez Sekretarza Generalnego Organizacji Narodów Zjednoczonych. W obecnej chwili 1,3 mld ludzi nie posiada dostępu do energii elektrycznej, a 2,7 mld osób nadal polega na tradycyjnym wykorzystaniu biomasy do gotowania posiłków. Poziom wymaganych inwestycji w tym obszarze wynosi około 3% całkowitych nakładów inwestycyjnych na sektor energetyczny do 2030 r. Bez podwyższenia nakładów do postulowanego poziomu, powszechny dostęp do nowoczesnych usług energetycznych nie poprawi się zasadniczo do 2030 r., a w regionie Afryki Subsaharyjskiej wręcz się pogorszy. Niektóre istniejące polityki, opracowane na rzecz pomocy najbiedniejszym, chybiają celu. Zaledwie 8% subsydiów przeznaczonych na konsumpcję energii w 2010 r. dotarło do najmniej zamożnych 20% populacji. Troska społeczności międzynarodowej o zapewnienie powszechnego dostępu do energii jest coraz bardziej widoczna. Organizacja Narodów Zjednoczonych ogłosiła rok 2012 „Międzynarodowym Rokiem Zrównoważonej Energii dla Wszystkich”, a nadchodzący szczyt Rio+20 stwarza istotną szansę na podjęcie działań.Wymagane są większe nakłady inwestycyjne, pochodzące z różnych źródeł oraz w wielu formach, celem osiągnięcia powszechnego dostępu do nowoczesnych usług energetycznych, którym towarzyszyć będą rozwiązania dotyczące konkretnych wyzwań, ryzyk oraz efektów każdego rodzaju projektów. Nakłady inwestycyjne na ten cel pochodzące z sektora prywatnego powinny wzrosnąć najwięcej, co nie zostanie spełnione, o ile rządy poszczególnych państw nie przyjmą odpowiednich ram regulacyjnych, skutecznych zasad zarządzania oraz tworzenia możliwości rozwojowych. Sektor publiczny, łącznie z donatorami, winien wykorzystać będące w dyspozycji narzędzia do wpływania na zwiększenie poziomu inwestycji sektora prywatnego, tam gdzie zysk komercyjny byłby w przeciwnym wypadku marginalny. Powszechny dostęp do energii w 2030 r. podniesie popyt na surowce energetyczne i związane z tym emisje, CO2 o mniej, niż 1%, co jest zmianą trywialną w porównaniu z wkładem w rozwój dobrobytu i ludzkości. Bogusław Jeznach
Rodzice Anny Komorowskiej byli funkcjonariuszami bezpieki i działaczami PZPR? Wiem, że rodziców się nie wybiera, ale czym skorupka za młodu nasiąknie, to… Z akt IPN wynika jak poinformowała „GP”, że „rodzice prezydentowej byli funkcjonariuszami Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i działaczami PZPR”. Gazeta Polska ustaliła, że historią rodziny żony prezydenta Bronisława Komorowskiego zainteresował się IPN. Chociaż sama Anna Komorowska niechętnie opowiada o rodzicach to dokumenty instytutu odkrywają wiele tajemnic. Matka pierwszej damy Hana Rojer podczas okupacji zmieniła nazwisko na Józefa Deptuła. Z późniejszym mężem Janem Dziadzia pracowali w Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego, a potem MBP. Byli też działaczami PZPR. Anna Komorowska, pierwsza dama zawsze chwali się, że aktywnie angażowała się w prace opozycji w okresie PRL, harcerka, a potem żona działacza opozycji Bronisława Komorowskiego przez całe dzieciństwo na własnej skórze doświadczała, do czego są zdolni komuniści. To jednak jest blef jak również wielka opozycyjność jej męża? Oczywiście weryfikacja tych faktów nie jest zbyt trudna, ale patrzy się na pisanie o tym nie przychylnym okiem? Jednak o kolejach losu rodziny pierwszej damy postanowiła napisać Gazeta Polska, bo jej dziennikarze dowiedzieli się, że wzmianki o bliskich Anny Komorowskiej znalazły się w dokumentach IPN i Archiwum Akt Nowych.Matka prezydentowej Hana Rojer, która podczas okupacji zmieniła nazwisko na Józefa Deptuła oraz jej ojciec Jan Dziadzia byli funkcjonariuszami Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, a później MSW. W IPN można wyczytać, że w końcu lat 60-tych w czasie czystek antysemickich zwolnieni z komunistycznego ministerstwa odpowiedzialnego za masowe krwawe represje na Polakach, ale pozostali działaczami PZPR. Warto też wiedzieć, ze dziadkowie Anny Komorowskiej ze strony matki - Wolf i Estera Rojer przed wojną mieszkali w Warszawie, byli rzeźnikami. Babcia pierwszej damy została rozstrzelana w 1943 roku za nielegalny handel, dziadek zmarł rok wcześniej w szpitalu. Hana Rojer zmieniła nazwisko na Józefa Deptuła i została córką Jana i Stanisławy. Do momentu wywozu do Niemiec mieszkała ul. Radzymińskiej na Pradze w Warszawie. Oczywiście po wyzwoleniu spod okupacji hitlerowskiej 16-letnia Józefa wróciła do ojczyzny. Zamieszkała z kuzynką Anną Wojszelską w Białymstoku. Krewna, która była działaczką Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej, PZPR, pracownikiem Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego załatwiła jej prac w UBP. Dziadkowie Anny Komorowskiej ze strony ojca Jana – Władysław i Zofia Dziadzia – pochodzili z Krakowa. Józefa i Jan Dziadzia w dwa lata po narodzinach córeczki Anny, w 1954 roku mieli się zwrócić z wnioskiem o zmianę nazwiska na Dembowscy. Ciekawe, co było tego powodem? Czy jest w historii tej rodziny jeszcze jakaś dodatkowa dobrze skrywana tajemnica? Pierwsza Dama nie wspomina publicznie historii rodziny, ale w tej sytuacji nie ma się, czemu dziwić? Portal niezależna.pl przypomniał, że w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” mówiła jednak, że jej rodzice bardzo polubili jej przyszłego męża Bronka. Ojciec pierwszej damy poznał wybranka córki na obozie harcerskim. Prezydent z kolegą podczas przejażdżki po lesie popsuł mu wtedy motorower. Przecież swój do swojego ciągnie? Wiem, że rodziców się nie wybiera, ale czym skorupka za młodu nasiąknie, to… Lepiej nie skończę, bo mógłbym za dużo napisać… Fiatowiec
Porażka szczytu w Brukseli
http://www.gazetapolska.pl/11845-porazka-szczytu-w-brukseli
Przywódcy państw UE o godz. 5 rano zakończyli rozmowy na szczycie porażką ws. zmiany traktatu UE, za co obwiniano Londyn. Nowe zasady dyscypliny finansów publicznych mają być wdrożone umową międzyrządową 17 państw eurolandu oraz 6 innych, w tym Polski - Umowa międzyrządowa ma swoje wady, ale skoro nie jest możliwa zmiana traktatu UE, a to okazało się niemożliwe, to musimy wybrać tego typu współpracę na mocy umowy międzyrządowej - powiedział przewodniczący Rady Europejskiej Herman Van Rompuy. Powiedział, że nową umowę zawrze „17 państw strefy euro oraz 6 spoza niej”, które zgodziły się na propozycje tzw. nowego paktu fiskalnego. W szóstce państw UE spoza eurolandu oprócz Polski są Litwa, Łotwa, Bułgaria, Rumunia i Dania.
Do głębszej współpracy fiskalnej nie zgłosiły się Wielka Brytania (to Londyn obwiniany jest za porażkę kompromisu 27 państw całej UE), a także Czechy, Węgry i Szwecja.
Chodzi o wdrożenie nowych zasad dyscypliny finansów publicznych (tzw. umowa fiskalna), w tym wprowadzenie automatycznych sankcji za łamanie dyscypliny budżetowej dla krajów łamiących limity deficytu i długu publicznego, a także wpisanie do konstytucji przez wszystkie kraje tzw. złotej zasady utrzymywania zrównoważonych budżetów. Na te zmiany naciskała kanclerz Niemiec Angela Merkel, by zapobiec w przyszłości powtórce kryzysu zadłużenia, który z Grecji rozprzestrzenił się na kolejne kraje eurolandu. By wprowadzić te zmiany drogą zmiany traktatu UE, wymagana była jednomyślność 27 państw. Porozumienie, jak wskazują zgodnie dyplomaci, zablokował Londyn, który postawił Niemcom i Francji twarde warunki: chciał prawa weta wobec unijnych przepisów dotyczących rynku usług finansowych, by chronić londyńskie City. Dlatego rozpoczęto rozmowy o scenariusz, jaki przed szczytem przewidzieli Merkel i Sarkozy:
Jeśli nie będzie zgody 27 państw UE na zmianę traktatu UE w obecnym systemie instytucjonalnym, będzie umowa międzyrządowa. Angela Merkel rozpoczęła szczyt od stwierdzenia, że w grę wchodzi tylko przyjęcie propozycji opracowanych przez nią i Sarkozy'ego. Mirosław Dakowski
Finansiści myślą jak kieszonkowcy
METRO, 2011-12-08, Stockholm
http://www.metro.se/kolumner/finansman-tanker-som-ficktjuvar/EVHklg!tkodO1ZzVozSw
Johan Norberg, historyk idei i pisarz
Na początku 2010 roku szwedzkie banki zalecały klientom: Nadszedł czas, aby inwestować na greckim rynku akcji. Jak to, eksperci przecież wiedzieli, że państwo greckie było na drodze do bankructwa! Ale to nic nie szkodzi, przecież wkrótce niemieccy podatnicy będą zmuszeni do ratowania wszystkich inwestorów. Pomijając stroje i eleganckie komputerowe modele danych, rynki finansowego funkcjonują na tej samej podstawowej zasadzie ekonomicznej, jaką mają kieszonkowcy – wystarczy łypnąć okiem, aby powiedzieć, kto ma pieniądze, a zręczność palców pozwoli położyć na nich łapę. Oni nie szukają firm, które mają potencjał albo państw, które są dobrze zarządzane, ale wyłapują tych ministrów finansów i prezesów banków centralnych, którzy nie pilnują swoich portfeli i torebek. Wielkim błędem europejskiego systemu była wiara, że znajdzie się zawsze ktoś, kto może uratować państwa, które się same unicestwiają. Grecja i Włochy mogą zostawić swoje ekonomie w spokoju i nadal podnosić wynagrodzenia i wydatki: wystarczy przecież pożyczyć jeszcze więcej. Pięć najgorszych kryzysowych krajów może łatwo pożyczyć 750 mld euro od banków w Europie - równowartość trzech budżetów Szwecji. Tego było za dużo i UE postanowiła niedawno, że banki powinny, co najmniej ponosić połowę strat na kredytach dla Grecji. Zawsze to jest więcej, niż nic. Tak, w istocie, to jest zbyt wiele, myśli wielu kapitalistów z bożej łaski. Gderają oni, że nie chcą być w grze, jeśli mogą coś stracić. Więc kiedy Niemcy i Francja, nadtroskliwi rodzice, przygotowując obecnie nową europejską ugodę, przygotowują jasny komunikat: Żaden bank nie powinien nigdy ponieść strat na kredytach dla państw europejskich. Powinny one być w stanie utrzymać swoje zyski i móc przekazać swoje straty podatnikom. Teraz Merkel i Sarkozy chcą uczynić jeszcze bardziej opłacalnym pożyczanie pieniędzy państwom. Kryzys, który powstał na skutek wykorzystywania bezsensownych gwarancji dla szalonych spekulacji, będzie rozwiązywany przez wykucie w granicie państwowych gwarancji dla banków. Zgoda, rozwiązania powinny również wprowadzać zasady budżetowe dla państw, ale w każdej walce pomiędzy paragrafami i głodem pieniędzy ten ostatni zazwyczaj wygrywa. System europejski jest często porównywany do Titanica z pełną prędkością zmierzającego w kierunku góry lodowej. Przywódcy UE zdecydowali, że nigdy nie może się powtórzyć katastrofa. Ale następnym razem góra lodowa będzie o wiele większa. Johan Norberg
W Rosji rewolucja a polska prawica śpi Polska prawica kompletnie nie docenia wagi tego, co się dzieje w Rosji. Mentalnie tkwi w epoce, która minęła kilka dni temu. Wraz z rozpoczęciem protestów, czy jeszcze wcześniej, gdy tysiące wolontariuszy wystąpiło w roli mężów zaufania i obserwatorów wyborów. Widać to choćby po niewielkiej ilości i klikalności notek w tym temacie, czy wypowiedziach prawicowych polityków. A w Rosji rozgorzał konflikt zabójczy dla tamtejszego systemu, a tym samym podmywający fundamenty jego polskiej mutacji. Nasze relacje z Rosją, po ewentualnej zmianie władzy, mogą upodobnić się do tych z Ukrainą. To, co się tam teraz dzieje, najbardziej przypomina początek Pomarańczowej Rewolucji. Może zmienić układ geopolityczny. Zamiast zagrożenia na wschodzie, możemy zyskać oparcie u braci Słowian. Pierwszy raz od bardzo wielu lat pojawia się taka szansa. Pisze się o kondominium, a może zabraknąć kondominatora. Tak samo jak dotąd o Putinie, a jego pozycja legła w gruzach. Co ciekawe, błyskawiczne pikowanie popularności w ostatnim roku, w okolice 20%, dotyczy też prezydenta Ukrainy czy Białorusi. Podobnie będzie w Polsce, gdy rzeczywistość w końcu przekłuje balon PO. Pisze się o braku postępu w śledztwie a jeśli realna opozycja przejmie władzę, oznaczałoby to poważną szansę na wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej, relacji pomiędzy polskim rządem putinowską władzą. Może to oznaczać także jego kompromitację. Po dojściu Jelcyna do władzy rosyjskie archiwa się otworzyły, na jakiś czas niestety. Jak wygląda teraz polityka pojednania z Putinem , wyściskiwanie się z nim Tuska nad trumnami, kontrakty gazowe Pawlaka. Rozliczenie może przyjść z najmniej spodziewanej strony. Ich polityka wschodnia drugi raz po Łukaszence bierze w łeb. Jeśli w ogóle jest to polityka a nie układ. Rewolucje to rosyjska narodowa specjalność. Była lutowa, październikowa, itp. Ta wygląda na pokojową. Może jeszcze nie wygrać ale Putin już przegrał. Nie chodzi tylko i pikowanie jego popularności w społeczeństwie i to przed sfałszowanymi wyborami i protestami. W tej chwili jest skończonym politykiem, czasy jego świetności bezpowrotnie minęły. Może się utrzymać jakiś czas jedynie stosując siłę lub starając się zmęczyć, przetrzymać protesty opozycji, ale to przypieczętuje tylko jego upadek. Protestujący, nawet, jeśli w końcu rozejdą, jak na Białorusi w jesienią, nie będą ani jego, ani Miedwiediewa już więcej popierać. Wielu się będzie z nimi nadal walczyć. Rosjanie to nie Białorusini, mają jednak mniej spokojny temperament. Na dodatek wkrótce wybory prezydenckie. Bez potężnych fałszerstw Putin ich nie wygra. To będzie zbyt wiele dla wytrzymałości społeczeństwa. Obecna sytuacja zmusza Putina do skoncentrowania się na wewnętrznym konflikcie. Bardzo osłabiła też jego międzynarodową pozycję. On już nie kontroluje społeczeństwa Rosji.
Zachód to widzi. Francja już zaprotestowała w spawie wyborów. Nawet część jego aparatu władzy – sędziowie, zrobili strajk. Połowa w Moskwie poszła na chorobowe, by nie sądzić demonstrantów. „Polscy” po 11 11 nie mieli oporów, jedynie Niemcy mieli taryfę ulgową w wymiarze „sprawiedliwości”. Media: porównując relacje rosyjskich z obecnych demonstracji i polskojęzycznych z Marszu Niepodległości – rosyjskie są bardziej niezależne. Największe rosyjskie telewizje demonstracje początkowo przemilczały a teraz próbują lekko straszyć. Znalazła się jednak w Moskwie telewizja „Dorzd” i radio, które uczciwie zrelacjonowały wydarzenia. Tego o Warszawie 11.11.11, jednej ze stolic landów tej ponoć oazy wolności słowa – UE, nie można powiedzieć. Kiepsko wypadamy w tym porównaniu. W tej kryzysowej sytuacji trzeba też pamiętać o konflikcie pomiędzy putinowskim FSB a GRU, który znalazł się w ostrej fazie w 2010 roku. Mieliśmy antyrządowe demonstracje w kilkudziesięciu garnizonowych miastach Rosji, śmierć wiceszefa GRU oraz plagę samobójstw. Nie sądzę jednak by to spacyfikowało wojskowych, czy przekupiły ich obietnice inwestycji w armię. Mogą próbować się pozbyć Putina nawet jego ludzie, ale nie mają nikogo, kim mogliby go zastąpić. Miedwiediew jest za słabym erzacem. Jutro w przynajmniej 78 miastach w Rosji i przed wieloma jej ambasadami na świecie odbędą się demonstracje. Będzie to największa taka akcja w ostatnim 20 leciu. Mam nadzieję, że w tym dniu pojawią się przynajmniej jakieś akcenty w Polsce, popierające „przyjaciół Moskali”. Oni walcząc o wolną, demokratyczną Rosję, pośrednio walczą o bezpieczną, wolną Polskę. Piałem już kilka miesięcy temu, że Rosja się budzi, do wielu nie dotarło to nawet dziś, a ona się teraz naprawdę obudziła. Teraz pora wreszcie na Polskę. R.Zaleski
EBC obawia się paniki bankowej Europejski Bank Centralny w dniu 8 grudnia 2011 r. obniżył swoje stopy procentowe o 0,25 %. Stopa procentowa podstawowych operacji refinansujących Eurosystemu (główna stopa) wyniesie od dnia 14 grudnia 2011 r. 1 %. To druga obniżka stóp procentowych na przestrzeni ostatnich tygodni. Poprzednia decyzja o obniżce również o 0,25 % miała miejsce w dniu 3 listopada 2011 r. W ciągu bardzo krótkiego czasu stopy procentowe zostały ścięte aż o 1/3 (główna z 1,5 % do 1,0 %). Niewiele brakuje do stóp zerowych, co postawi EBC pod ścianą z powodu braku skutecznego narzędzia zwiększania podaży pieniądza depozytowego w bankach komercyjnych.
Media w Polsce przemilczają pozostałe dramatyczne decyzje EBC. EBC zwiększy płynność banków komercyjnych poprzez:
1.obniżkę stopy rezerw obowiązkowych z 2 do 1 %,
2.wydłużenie wymagalności długoterminowych kredytów ratunkowych dla banków komercyjnych do 3 lat,
3.zmniejszenie wymagań banku centralnego w zakresie zabezpieczeń żądanych od kredytów udzielanych bankom komercyjnym.
Decyzje europejskich władz monetarnych dowodzą zbliżania się ostrej fazy kryzysu finansowego. Inwestorzy zareagowali na nie chłodno. Tydzień temu, mająca znaczenie propagandowe obniżka oprocentowania SWAPów między bankami centralnymi wywołała euforię na rynku. Dzisiejszej decyzji bezprecedensowo luzującej politykę monetarną towarzyszą spadki na giełdach. Idiotów wierzących politykom i bankierom dynamicznie ubywa. Zaczęło się od greckiego runu na banki. Teraz czas na panikę we Włoszech, Francji i Niemczech. Tomasz Urbaś
"Sensacja" w programie Pospieszalskiego – GEREMEK Dzisiejszy (8.XII) program Janka Pospieszalskiego zaowocował „sensacją”. Był nią wyszperany w aktach Stasi szyfrogram ambasadora NRD w Warszawie świadczący o zdradzie Bronisława Geremka. Bronisław Wildstein stwierdził, że nasza demokracja-cytuję z pamięci- „jest ułomna gdyż wolność słowa polega w niej na tym, że prawda dysponuje tysiącem egzemplarzy, a kłamstwo milionami. „Jest świetna okazja, aby tę „sensację” przypomnieć. Próbowałem ją rozpowszechnić w lutym 2009 roku na salonie24, lecz tekst powędrował momentalnie do piwnicy i został zaszczycony zerem komentarzy i odnotował 8 odsłon. Spróbuję, zatem po niemal trzech latach jeszcze raz. Zakładanie, że życiorys z dłuższym lub krótszym epizodem działalności w organizacji niepodległościowej walczącej z komunistycznym reżimem czy niemieckim okupantem ma być po wsze czasy świadectwem kryształowej uczciwości i zamykać usta krytykom jest zabiegiem fałszywym i głupim. Sędzia stalinowski Mieczysław Widaj był dzielnym żołnierzem kampanii wrześniowej i odważnym akowcem, co nie przeszkodziło mu później w PRL skazać na śmierć 106 towarzyszy broni. Podobną przeszłość miał sędzia Hryckowian prowadzący ustawiony proces przeciwko rotmistrzowi Pileckiemu. W zasadzie i w III RP fakt opozycyjnej przeszłości chroni jedynie wybrańców, którzy zasiedli do okrągłego stołu i wszystkich tych, którzy tą decyzje wynoszą pod niebiosa. Mam jednak odruch wymiotny, jeżeli autorytety podtyka mi pod nos pewna gazeta i stacja telewizyjna, w których za ekspertów i autorytety robią donosiciele i komunistyczni dygnitarze zapraszani tam nieustannie do komentowania przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Właściciel jednego z najpiękniejszych opozycyjnych życiorysów Antoni Macierewicz na przykład jest dziś osobą wyszydzaną, wyśmiewaną, dyskredytowaną i wręcz znienawidzoną. Jego brawurowa ucieczka z internowania czy fakt, że to on założył KOR i wymyślił jego nazwę nie są opinii publicznej powszechnie znane. Te same osoby z Kuroniem na czele, które pozbyły się Macierewicza z KOR-u w podobny sposób opanowały „Solidarność” spychając Walentynowicz i Gwiazdę na margines. Dlatego jeżeli jedynym argumentem uprawniającym do obejmowania wysokich stanowisk w państwie miałaby być piękna opozycyjna przeszłość przekładająca się automatycznie na kryształową uczciwość to zamiast Czumy i Niesiołowskiego w mediach, sejmie i rządzie brylować powinni bracia Kowalczykowie, którym coś jednak udało się w powietrze wysadzić. Jerzy Kowalczyk skazany został na karę śmierci zamienioną po protestach na 25 lat. 25 lat otrzymał również jego brat Ryszard. Więzienie opuścili po kilkunastu latach jeden w 1983 drugi w 1985 roku. Dziś jeden z braci Ryszard, jako emerytowany adiunkt w Zakładzie Fizyki Instytutu Matematyki, Fizyki i Chemii Politechniki Opolskiej żyje w zapomnieniu. Jego brat Jerzy mieszka samotnie w barakowozie na torfowisku w pobliżu miejscowości Rząśnik. Ten przytoczony przeze mnie przykład świadczy dobitnie o mentalności Michników, Kuroniów, Geremków, Frasyniuków, Czumów i Niesiołowskich prężących bohaterskie piersi i używających swojej przeszłości, jako tarczy chroniącej przed wszelkimi zarzutami i krytyką. Jeżeli opozycją mienili się mentalni totalitaryści, to nie dziwi haniebne zachowanie się Geremka i Michnika wtedy, kiedy przepadli z kretesem w pierwszych demokratycznych wyborach w obozie komunistycznym. Tak, tak. To już wtedy 10 milionowa rzesza rodaków zorganizowanych pod szyldem związku zawodowego „Solidarność” wypięła się demokratycznie na tak zwanych doradców. I to wtedy towarzystwo z Geremkiem i Michnikiem zaniepokojone marginalizacją, a przecież przedstawiające się na zachodzie, jako ci jedyni liczący się i niezłomni, postanowiło przyłożyć rękę do likwidacji Solidarności.
Z akt STASI SZYFROGRAM AMBASADORA NRD W WARSZAWIE DO KIEROWNICTWA NRD Z 2 GRUDNIA 1981 ROKU Tow. Ciosek, minister ds. współpracy ze związkami zawodowymi, oświadczył w rozmowie z 1 grudnia [1981 roku]:
„Nie wierzyłem własnym uszom. Geremek oświadczył, że dalsza pokojowa koegzystencja pomiędzy "Solidarnością" w obecnej formie a socjalizmem realnym już niemożliwa. Konfrontacja siłowa nieuchronna. Wybory do rad narodowych muszą zostać przesunięte. Aparat "Solidarności" musi zostać zlikwidowany przez państwowe organy władzy. Po siłowej konfrontacji „Solidarność” mogłaby na nowo powstać, ale jako rzeczywisty związek zawodowy bez Matki Boskiej w klapie, bez programu gdańskiego, bez politycznego oblicza i bez ambicji sięgnięcia po władzę. Być może - kontynuował Geremek - tak umiarkowane siły jak Wałęsa mogłyby zostać zachowane. Po konfrontacji nowa władza państwowa mogłaby w innej sytuacji politycznej kontynuować pewne procesy demokratyzacyjne.” Prawdziwie groźni dla reżimu opozycjoniści zostali w liczbie około miliona wyekspediowani za granicę z biletem w jedną stronę lub zlikwidowali ich nieznani do dziś sprawcy. W ten sposób wyczyszczono teren, aby już bez demokratycznych pierduł jakiś władz i członków Solidarności, Michnik, Kuroń, Geremek i reszta mogli świecić niezmąconym blaskiem. A o tym kto ma piękną przeszłość i jest kryształowo uczciwy decydują dzisiaj ludzie mianowani przez wyżej wymienionych na niekwestionowane autorytety. kokos26
Bez szybkich i radykalnych działań strefę euro czeka wyrok śmierci - Dla większości ekspertów jest już oczywiste, że strefa euro w obecnym kształcie nie przetrwa - dlatego wiara w to, że uda się zachować status quo, przypomina zachowanie hazardzisty - mówi ekonomista prof. Krzysztof Rybiński w rozmowie z Agatonem Kozińskim. Polskie elity polityczne, z premierem, prezydentem i szefem MSZ na czele, zainwestowały właściwie cały swój kapitał polityczny w to, by zachować Unię Europejską w kształcie zbliżonym do obecnego. To właściwa inwestycja? Równie dobrze można zapytać, czy właściwie postępuje hazardzista, który cały swój majątek stawia w kasynie na jedną liczbę w przedziale od 11 do 12. Gdy trafi on właściwy numer, potroi swój wkład - ale gdy nie trafi, straci wszystko. Tak właśnie wygląda obecna sytuacja. Dla większości ekspertów jest już oczywiste, że strefa euro w obecnym kształcie nie przetrwa - dlatego wiara w to, że uda się zachować status quo, przypomina zachowanie hazardzisty.
Hazardzista, obstawiając jeden numer, kieruje się intuicją, nie ma danych do analizy. Polska je ma - nasze dotychczasowe doświadczenia z Unią są bardzo pozytywne. Politycy mają, na czym opierać swoje przekonania. Tym bardziej, że mamy szansę na 80 mld euro w ramach polityki spójności na lata 2014-2020. Elementem hazardu jest składanie gotowości Polski o wejściu do strefy euro. Bo w takich deklaracjach pobrzmiewa przekonanie, że uda się utrzymać obecny kryzys finansowy pod kontrolą. A to jest niemożliwe. Nie uda się uniknąć głębokiej recesji w strefie euro, która doprowadzi do głębokiego załamania europejskiej gospodarki. Można debatować, na ile ten kryzys zmieni całą Unię. Ale moim zdaniem obecne problemy odbiją się także na podstawowych wartościach UE, na przykład na strefie Schengen. Ciężka recesja spowoduje, bowiem, że w Europie pojawią się obszary biedy, a kraje bogatsze będą w ten sposób chciały się od nich odciąć. Rozumiem, że polski rząd pokłada nadzieje w Unii, gdyż dzięki pieniądzom przyznanym nam obecnie w ramach polityki spójności może budować autostrady i stadiony - choć prawdę mówiąc, uważam, że za biedni jesteśmy na to, by na obecnym etapie rozwoju inwestować w infrastrukturę sportową. Ale jeśli ktoś liczy, że po 2014 r. dostaniemy 80 mld euro na rozwój z Brukseli, to się przeliczy.
Jak bardzo? Kraje strefy euro przez najbliższe pięć lat będą się zajmować dzieleniem biedą. Muszą one ustalić, które państwo ma zbiednieć i o ile. Polska do tego nie powinna się wtrącaćSkala kryzysu, który nadchodzi, i konieczność ratowania strefy euro będą Unię tyle kosztowały, że możemy zapomnieć o środkach, o jakich marzymy. Nie wiem, kiedy decyzje w tej sprawie zostaną podjęte: czy w roku następnym, czy w 2013. Ale nie mam wątpliwości, że środki na inwestycje z UE w następnej perspektywie finansowej będą dużo mniejsze niż wcześniejsze przewidywania. Na pewno dostaniemy środki na dokończenie rozpoczętych już inwestycji - Unia nie oszalała na tyle, żeby zostawić rozgrzebane drogi. Ale nie liczyłbym na żadne nowe pieniądze. Może, co najwyżej będą ogólnie dostępne środki na badania i rozwój, które będą rozdzielane w konkursach. Dlatego tym bardziej należy przeanalizować nasze deklaracje o gotowości do wejścia do strefy euro. Tym bardziej, że przykład Finlandii, która do niej weszła, dowodzi, że wcale nie musi to być właściwy ruch - sąsiednia Szwecja, która nie przystąpiła do unii walutowej, radzi sobie dużo lepiej.
Z drugiej strony ekonomiści i politycy zgodnie podkreślają, że Unia jest na tyle bogata, że byłaby w stanie spłacić własne długi. Czy mówiąc o recesji, ma, więc Pan na myśli fakt, że te oszczędności są ulokowane na prywatnych kątach, czy raczej to, że Europa zatraciła możliwość rozwoju i pozostaje jej jedynie wyprzedawanie sreber rodowych? Unia nie ma tak dużych pieniędzy, by uratować Włochy przed bankructwem. Rzym ma prawie 2 bln euro długu. Jeśli do tego doliczymy źle ulokowane kapitały europejskich banków, których wartość sięga już biliona euro, to widzimy, że trzeba natychmiast wyasygnować ok. 3 bln euro na pokrycie strat i nie dopuścić do załamania się systemu gospodarczego strefy euro. Takich pieniędzy dziś w Europie nikt nie ma. Być może komuś wydaje się, że można wprowadzić narodowy podatek w wysokości 50 proc. oszczędności i w ten sposób pokryć straty, ale ja nie uważam tego za właściwe rozwiązanie. Bo takie rozwiązanie można by przeprowadzić tylko w sytuacji, kiedy władzę w Europie obejmuje junta wojskowa. Mimo wszystko na kontynencie jakieś resztki demokracji pozostały. Ona i tak jest kulawa i stosowana głównie na użytek mediów. Wprowadzone niedawno rządy technokratów w Grecji i we Włoszech deficyt demokracji jeszcze pogłębiły, ale mimo wszystko cały czas jej pozostałości obowiązują, nie doczekaliśmy się czasów junty. A skoro tak, to nie wyobrażam sobie sytuacji, w której wprowadzamy duży podatek od oszczędności. A inaczej obecne problemy będzie bardzo trudno rozwiązać.
Wszyscy pokładają nadzieję, że sytuację uratuje Angela Merkel. Gdyby Berlin dał gwarancje pokrywające dług publiczny Włoch, to niemiecki dług publiczny przekroczyłby 120 proc. PKB. W takiej sytuacji Niemcy pożegnałyby się z wysokim ratingiem, straciłyby nie tylko obecne AAA, ale nawet AA.
Od tego, czy obecny pożar w strefie euro uda się zahamować, zależy polityczna przyszłość Angeli Merkel i Nicolasa Sarkozy'ego. Trudno sobie wyobrazić opanowanie problemów bez mocniejszego otwarcia portfeli. Czy nie będą oni chcieli na przykład przekonać Europejskiego Banku Centralnego, by w końcu dodrukował więcej euro? Wyobrażam sobie, że na tym polega finezyjna gra, która teraz jest prowadzona. Jej celem jest stworzenie warunków dla EBC, by połamał wszystkie zasady do tej pory go obowiązujące. W wielu stabilnych krajach Europy od czasów II wojny światowej zasady prowadzenia są jasne. Teraz jednak powoli zmierzamy w kierunku sytuacji, kiedy zostaną one radykalnie zmienione. W brukselskim żargonie mówi się o zamianie EBC w europejski Fed, amerykański bank centralny. Tyle, że w Europie przez kilkaset lat wykształciła się inna tradycja. Amerykański bank centralny ma jednak kompletnie odmienny mandat do działania niż jego europejski odpowiednik. Fed w USA ma dwa cele: utrzymać stabilne ceny i niskie bezrobocie, natomiast EBC ma przede wszystkim troszczyć się o niskie ceny. Zatrudnienia miały pilnować przede wszystkim rządy, które jednak pokpiły sprawę, zadłużając się do granic absurdu. Ale nie znaczy to, że można uratować sytuację prostą zamianą EBC w euro-Fed. Przede wszystkim nigdy nie zgodzą się na to Niemcy. Gra toczy się, więc o to, żeby zmusić bank centralny do masowego dodruku pieniądza. Oczywiście, zostanie to jakoś ładnie nazwane, stworzy się jakiś międzynarodowy fundusz o wygodnym skrócie jak EFSF czy ESM - ale dojdzie do tego tylko, dlatego, że wygodniej jest pożyczać pieniądze od międzynarodowej instytucji niż od innego rządu. Ale takie działanie ma swoje ograniczenia. Naciskanie na EBC, aby dodrukował bardzo duże sumy, rodzi ryzyko, że z tego interesu wypiszą się Niemcy. Bo drukowanie pieniędzy niczego nie załatwia.
Pozwala kupić czas. Opóźnia tylko to, co jest nieuchronne. Nawet, jeśli się wydrukuje pierdylion euro, jak teraz mówi młodzież, by wykupić włoskie długi, to i tak za chwilę pojawią się nowe dane o PKB Włoch - i okaże się, że ich gospodarka kurczy się o kilka procent. I problemy znów wrócą. Bo politycy nie rozumieją podstawowych kwestii. Od pewnego czasu nie mówię o nich inaczej niż euromatoły. Jeśli EBC zacznie kupować włoskie obligacje, to banki uciekną z tego kraju jak szczury. A przecież od takiego działania dług publiczny Włoch nie spadnie, a w takiej sytuacji żaden inwestor nie zaryzykuje wydania pieniędzy na papiery dłużne tego kraju. Także deklaracje Merkel i Sarkozy'ego o tym, że sektor prywatny nie straci pieniędzy w wyniku tego kryzysu, są bez pokrycia. Dziś trudno w to uwierzyć. Natomiast interwencja banku centralnego pozwoliła bankom na szybką ucieczkę z Włoch i z kilku innych zagrożonych kryzysem krajów, także Francji. Jak się tego nie rozumie, jeśli politycy nie rozumieją tak podstawowych procesów ekonomicznych, to znaczy, że Unią Europejską zarządzają euromatoły. Oni muszą opanować podstawowe zasady, na przykład takie, że dodrukowanie pieniędzy tylko odroczy problemy. Być może o trzy miesiące, być może o pół roku, a być może o trzy dni - bo rynki w tym czasie dojdą do wniosku, że w ten sposób problemów zatrzymać się nie da. Dlatego uważałem od początku, że należało działać w inny sposób. (...)
Jak wobec obecnych zmian powinna zachować się Polska? Wyraźnie widać, że z głównego nurtu integracji jesteśmy wypychani - choć wcale nie stanowimy źródła problemów. Nam się wydaje, że nasz głos jest słyszany i może wpłynąć na bieg sytuacji w strefie euro. Na pewno w interesie Polski jest to, żeby Unia się rozwijała - i to powinniśmy mówić przede wszystkim. Naszym zadaniem nie powinno być wpychanie się do eurordzenia - bo tak naprawdę nie wiadomo, w jakim kształcie on przetrwa.
Patrząc na sytuację z perspektywy geopolitycznej, jest to ważne - Polska w sojuszu z Europą szuka dla siebie gwarancji bezpieczeństwa. Tak, nasze położenie geograficzne zawsze było nieszczególne - i to się już nie zmieni. Na pewno ma to duży wpływ na nasze wybory polityczne. Ale eurordzeń staje się grupą krajów, która w najbliższych pięciu latach będzie się zajmować dzieleniem biedy. Te 17 państw musi teraz określić, jak bardzo mają zbiednieć Włosi, jak Grecy, a jak Francuzi i Niemcy. Taka dyskusja nie jest zbyt porywająca. Dlatego Polska powinna stać w jednym szeregu z Wielką Brytanią, Szwecją i pilnować, zachowania obecnego kształtu UE. Krajom strefy euro nie należy przeszkadzać w ich dzieleniu się biedą. Ale powinno nam zależeć, by zachować główne filary UE, jak swobodny przepływ towarów, usług, ludzi. Te wolności należy utrzymać, bo to jest największa wartość zjednoczonej Europy. Rozmawiał Agaton Koziński