Mały poradnik dla skołowanych Koncert „Czerwonej Orkiestry” i jej fałsze O KATASTROFIE Pyt.: Przecież to był niewątpliwie wypadek. odp.: Tak zwani „wszyscy” powtarzają poznaną chyba jeszcze przed faktem „prawdę”, że katastrofę spowodował chory z nienawiści Prezydent Kaczyński, używając do tego niedoświadczonych i niedouczonych pilotów. Władze Rosji są oczywiście niewinne. Pisze tak większość, od „żydo-masonów” do pro-rosyjskiego odłamu „narodowców”. Są tu też t.zw. „słowianofile”. Teraz, po przeszło sześciu tygodniach, ta wersja wraca oficjalnie z Moskwy. To główny nurt muzyczki „Czerwonej Orkiestry”. Są i inne nurty, przygotowane na użytek „dociekliwych”. Dla nich poradnik w postaci pytań i odpowiedzi:
Pyt.: A może nie było jednak zamachu? odp.: To standardowy argument dla tych co wolą „święty spokój”. Analizy toru lotu, stanu kokpitu (znikł??), rozszarpania na drobne strzępy pomieszczenia dla pasażerów oraz stanu ciał ofiar wskazują, że to błędna sugestia.
Pyt.: Czy są mocne dowody? odp.: TAK. Nad Smoleńskiem przemieszczały się wtedy satelity amerykańskie, zwiadowcze. Czyli: USA ma filmy i nagrania tak sygnałów elektronicznych, jak głosów. Tam np. na pewno widać, jak i skąd nagle pojawiła się MGŁA niezbędna do oszukania elektroniki (meaconing). Nie wiem, czy ze skrzynek, tak starannie "badanych" w MAK, coś się uzyska. Ale w Polsce jest 96 dowodów. Konieczne są ekshumacje i uczciwe badania zawartości trumien.
Pyt.: Czy „tutejsze” władze otrzymały te nagrania? odp.: Jest to mało prawdopodobne. Ale obecnie mało istotne, wobec świadomej bierności tych władz. To okaże się o wiele później.
Pyt.: Czy mogła to być bomba wolumetryczna (wg. Specnazu, który ją stosował w Czeczenii: termobaryczna)? odp.: Stan ciał na to wskazuje. Rozszarpanie w drobne kawałki. Do sprawdzenia hipotezy użycia tej „broni niekonwencjonalnej” konieczna jest ekshumacja. Władze Rosji „zabraniają” (oczywiście bezprawnie).
Pyt.: Czy trudno jest wykonać meaconing, czyli zwiedzenie elektroniczne pilotów? Odp.: Przy pomocy nagłej, niespodzianej mgły, jest to czynność trywialna, możliwa z ziemi. Nieciągłości w zapisach czarnych skrzynek mogą to jednak wykazać lub obalić. Ale fałszowanie zapisów jest nietrudne, szczególnie, jeśli się to robi przez sześć tygodni.
Pyt.: To pewnie wrogowie Putina (np. GRU, Żydzi, al-Kaida) to zrobili.. odp.: W tym wypadku rząd Rosji by nastawał na otwarte śledztwo, by odsunąć od siebie podejrzenia. A z drugie strony wyłowiłby niesubordynowanych i powywieszał ich na hakach, jak zwykle.
Pyt.: Ktoś jest pewien, że to zaplanował „Kompleks Jot”. Odp.: Dziwne, nowe określenie starych doświadczeń społeczeństw. Ale to możliwe byłoby tylko, gdyby ten twór był mocny w strukturach siłowych Rosji. Czyli sprowadza się do pytania o skład KGB i GRU. Nie znamy go.
Pyt.: Lepiej się dogadywać, niż pokazać że Go podejrzewamy (tak prawie dosłownie argumentował Tusk) odp.: To reakcja zgwałconej, ale puszczalskiej. Zgwałcona niewinność by wrzeszczała.
Pyt.: Przecież Rosjanie są dobrzy i życzliwi odp.: Świadome mieszanie Rosjan, z których sporo to rzeczywiście „dobrzy i życzliwi”, z rządami będącymi kontynuacją rządów sowieckich, ale na „nowym etapie” , w warunkach „konkurencji i współpracy”, jest dezinformacją.
Pyt.: A ich rząd czyli Rosjanie.. odp.: To wariant poprzedniego pytania: błąd logiczny. Rosją i Rosjanami rządzą przecież „stalinięta” i wnuki - czy syny oficerów KGB i GRU, tak biologiczne, jak i z urzędu. I udowadniają to ciągle, np. stosowaniem coraz bardziej jawnego terroru wobec swych poddanych.
Pyt.: Ależ tam zapewne jest ostra walka KGB (teraz zwanego FSB) oraz GRU. Odp.: Zapewne, ale (obrazowo) to walka szakali wokół powalonej antylopy. Nie wynika z tego, by inne antylopy coś na tym mogły zyskać, skorzystać. Rząd Putina trzyma obie grupy „na smyczy”. Gdyby któryś z „organów” się tak mocno zbuntował, by bez zgody „władz” zwalić samolot z Polakami, byłby natychmiast pozbawiony głowy. Lub choć widoczna byłaby walka na szczycie. A tymczasem tam pokój, współpraca.
Pyt.: Czemu w Polsce pojawiło się tyle artykułów i argumentów tylko na temat, że „to nie Rosjanie”? odp.: A właśnie: To wyróżnia „Czerwoną Orkiestrę”. Normalni Polacy starają się gromadzić FAKTY i zabezpieczać DOWODY. Celem jest poznanie prawdy. I to się da osiągnąć.
Pyt.: Czemu tyle Stron internetowych oraz publicystów tak usilnie i namolnie usiłuje oddalić podejrzenia od władz Rosji, czyli najbardziej podejrzanego? odp.: Wskazuje to, jak liczną „Czerwoną Orkiestrę” przygotowano przez ostatnie dwie dekady w Polsce. „Fejginięta i stalinięta” wykonują testament ojców, i działają ich metodami w identycznych celach. Zdarcie z nich maski „pol-patriotów” jest dla nas cenne. Zapamiętajmy, dokumentujmy, KTO i jak musiał się ujawnić. Na pewno są w tej nieskładnej orkiestrze też „pożyteczni idioci”. Zobaczymy. Najważniejsze pytanie: A jeśli udowodni się winę ich Reżimu, czy nie grozi to np. wojną prewencyjną ze strony Rosji? Odp.: PRAWDA jest najważniejsza. Też dla dalszego trwania naszego Narodu. A jeśli będzie taka wojna, to będzie to definitywny koniec tamtego Reżimu. Czyli wyzwolenie Rosjan. Uwagi Atakowanie ad personam (osób) a unikanie argumentów ad rem ( rzeczowych) nie musi być wyróżnikiem agentów. To cecha również prostaków i/lub osób przyciśniętych do muru faktami. Tę skłonność u pierwszej grupy podobno można usunąć. Optymiście mówią, że może to minąć po trzech pokoleniach. Wyklucza jednak możliwość dyskusji. Jeśli jakiś Admin. pisze: Nawet nie chce mi się na ten temat pisać, ale obiecuję: każdy dostrzeżony komentarz, którego autor jest chory psychicznie i widzi gdzieś zniewolenie Polski przez Rosję, będzie wywalany. Istnieją granice głupoty, które mogę tolerować.... to świadczy, że bardzo go przyciśnięto argumentami. I nerwy puszczają. To dobrze. Deklaruje otwarcie, że poznanie prawdy o Zbrodni Smoleńskiej go nie interesuję lecz tylko obrona najbardziej podejrzanego. Po opublikowaniu artykułu „Gdzie jest wróg?” - Rola ‑śpiochów i jazgotu medialnego” odezwały się z ogromną nagonką różne „pudła rezonansowe”. Stąd niniejsze proste wyjaśnienia. Dakowski
La lutta continua W Senacie trwa wytężona walka o zmiany w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji. Z mojego punktu widzenia jest to dość obojętne. Ktokolwiek byłby Prezesem TVP, ja i tak nie będę tam (poza obowiązkiem w okresie wyborów) dopuszczany. Z powodów zupełnie oczywistych: - bo wykazuję jasno i przekonująco, że PO nie ma wiele wspólnego z liberalizmem - ogromna większość jej członków to "europejczycy" marzący, by kraść tak samo elegancko i takie same sumy pieniędzy, jakie kradnie się w Brukseli;
- bo pokazuję też jasno i przekonująco, że PiS nie ma nic wspólnego z konserwatyzmem - chyba, że komuś chodzi o zakonserwowanie PRL - i to raczej z epoki Gomułki, niż Gierka. To, jak pisał śp. KTT, "grono spoconych facetów w pogoni za władzą". I pieniędzmi.
Oczywiście: i w PO, i w PiS-ie znam kilku porządnych liberałów i konserwatystów... Ale współczuję WCzc. Jarosławowi Kaczyńskiemu i JE Donaldowi Tuskowi. Najlepiej by mi było, by w TVP rządził SLD. Dlaczego? Bo im moje udowadnianie, że są Czerwoni, nie szkodzi... Zresztą: wszyscy ONI są i tak federastami... Koniec "walki z GLOBCIem"!! Przedstawiciele najsłabszych (choć największych...) euro-gospodarek Francji i Niemiec, na wspólnej konferencji ogłosili, że ich państw nie stać na walkę o zmniejszenie emisji CO2 o 30%, a i obecne 20% to za dużo... To wielki cios w euro-głupków z Komisji Europejskirej, którzy byli przekonani, że Europejczycy już są tak ogłupieni, że zapłacą dowolne pieniądze za dowolny idiotyzm wymyślony przez "ekologów", "feministki" i tym podobne grupy nacisku. Aż miło patrzeć, jak ci ludzie wiją się jak piskorze, by nie powiedzieć wprost, że ta "walka z GLOBCIem" to był od początku chory pomysł, a jego Autorzy powinni trafić pod sąd. JKM
POLACY W SS, CZYLI POJEDNANIE PO PUTINOWSKU "Niezawisimaja Gazeta" obciąża Polaków zbiorową współpracą z nazistowskimi Niemcami i twierdzi: „żadnej mobilizacji ani do Wehrmachtu, ani do SS Niemcy nie prowadzili. Polacy zaciągali się dobrowolnie i zależało im na tym." W Rosji nie ma cięższego oskarżenia. Jeszcze tak niedawno, bo 7 kwietnia, Donald Tusk, za rezygnację z nazwania zbrodni katyńskiej ludobójstwem i udzielenie poparcia władzom Rosji w ich twierdzeniu, że była to zbrodnia Stalina, a nie komunistyczna, nazywany był przez Putina przyjacielem. Jeszcze tak niedawno, po 10 kwietnia, Tusk dziękował Putinowi i ogłaszał kolejny fundamentalny przełom w stosunkach polsko-rosyjskich. Jeszcze tak niedawno, 9 maja, cały służący Tuskowi posowiecki układ palił świeczki na cześć Armii Czerwonej i ogłaszał ostateczne pojednanie. Aż tu nagle 21 maja nadszedł z Rosji rachunek za te nieustające przełomy i pojednania: „Do Wehrmachtu i SS wstąpiło łącznie około pół miliona polskich ochotników. Wśród nich był Józef Tusk - dziadek obecnego premiera Polski Donalda Tuska." "Niezawisimaja Gazeta" obciąża Polaków zbiorową współpracą z nazistowskimi Niemcami i twierdzi: „żadnej mobilizacji ani do Wehrmachtu, ani do SS Niemcy nie prowadzili. Polacy zaciągali się dobrowolnie i zależało im na tym." W Rosji nie ma cięższego oskarżenia. Ochotnicza służba w SS nie poddaje się żadnemu usprawiedliwieniu. Bycie wnukiem SS-mana zobowiązuje do padnięcia na kolana i przeproszenia narodu rosyjskiego za zbrodnię dziadka oraz wszystkich Polaków - sojuszników Hitlera. Jeżeli tego nie uczyni, wykaże, że i on pozostaje „polskim faszystą", wobec którego Rosja ma prawo zastosować dowolne konsekwencje. Na takie dictum (zapal świeczkę 9 maja) „Gazeta Wyborcza" odpowiada, że NG to tylko: „gazeta o ok. 30- 40-tys. nakładzie, niezwiązana z obozem władzy, raczej marginalna". Czyli - sprawa bez znaczenia, nie warto się nią zajmować. A jeszcze niespełna pół roku temu "GW" pisała inaczej: „Z chóru sterowanych przez władze mediów wyłamuje się "Niezawisima Gazieta", która pisze prawdę o pakcie Ribbentrop-Mołotow." Jeszcze wcześniej, gdy jej właścicielem był Borys Bierezowski, którego rolę przy prezydencie Jelcynie można porównać do „wiceprezydenckiej" roli Adama Michnika przy Kwaśniewskim, zestawiano rolę "NG" w Rosji z rolą "GW" w Polsce. Czy artykuł w "NG" rzeczywiście jest tylko marginalnym wyskokiem? Niestety nie. Obecnie "NG" reprezentuje interesy wielkiego kapitału rosyjskiego, który ma równie wielkie plany geopolityczne. Nie tylko wobec Polski, ale wobec całej Europy. Polska, jak w roku 1920, jest tylko przeszkodą w marszu, tym razem za pomocą gazu i pieniędzy, na Frankfurt i Brukselę. Dlatego warto pamiętać, że podobnie ważny politycznie tekst "NG" opublikowała w przeddzień wizyty Tuska w Katyniu. O winie NKWD pisała wówczas prześmiewczo: "Można tylko wysnuć przypuszczenie, że sprytni czekiści, mądrze przewidziawszy rychły wybuch wojny między ZSRR a Niemcami i okupację radzieckich ziem, specjalnie przywieźli z III Rzeszy pistolety i sznurek, aby oszukać światową opinię publiczną". I ta metoda okazała się skuteczna. Tusk podporządkował się interesom rosyjskiej propagandy i przeciwstawił się działaniom prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który uzależniał poparcie dla zbliżenia Rosji do Unii Europejskiej od rezygnacji przez nią z przywrócenia dominacji nad Polską. Artykułów w "NG" nie piszą dziennikarze. Dlatego trzeba zapytać, czego dzisiaj Putin domaga się od Tuska? Po pierwsze - jego szybkiej zgody, jako szefa komisji badającej przyczyny katastrofy z 10 kwietnia, na ogłoszenie wyłącznej winy pilotów oraz ich szkolenia. Po drugie - podpisania kontraktu gazowego, uzależniającego Polskę od Gazpromu aż do 2037 r. Po trzecie - zgody na swobodne wejście do Polski rosyjskiej fali powodziowej w postaci kapitału oligarchicznego, który przechwyci nasz sektor energetyczny. Po czwarte - na ostateczne odrzucenie przez Tuska polityki Lecha Kaczyńskiego i udzielenie przez Polskę wsparcia dla rosyjskich planów „konwergencji" z UE i NATO. Po piąte i następne - dalsze konsekwentne przezwyciężanie „kaczyzmu" we wszystkich dziedzinach życia politycznego, gospodarczego i społecznego, aż do ostatecznego pojednania przez powrót Polski do rosyjskiej strefy wpływów. Wtedy wreszcie w rosyjskich gazetach zostanie opublikowana informacja, że po wnikliwych badaniach stwierdza się, iż Tusk nie jest wnukiem tego SS-mana, który rozstrzeliwał Polaków w Katyniu.
Krzysztof Wyszkowski
BELKA W NBP Pan Marszałek Bronisław Komorowski zapowiedział przedstawienie kandydatury Pana Profesora Marka Belki na stanowisko Prezesa NBP. Osobiście nie widzę konieczności do specjalnego pośpiechu w obsadzaniu tego stanowiska w okresie „interregnum”, ale ja się nie znam na polityce, a powód polityczny do pośpiechu (w odróżnieniu od ekonomicznego) najwidoczniej jakiś jest, skoro Pan Marszałek nie konsultował z PSL swojego zamierzenia i Pan Wicepremier Waldemar Pawlak zapowiedział, że PSL zagłosuje przeciw tej kandydaturze. To oznacza, że „za” musi zagłosować SLD. Może to zrobić z przyzwyczajenia – w końcu już raz na Pana Profesora Belkę głosowało jako na Prezesa Rady Ministrów w maju 2004 roku. Ale też oznaczać to może zmianę koalicji rządzącej. Pani Prezydent Warszawy stwierdziła kilka dni temu, że od PiS-u woli lewicę. Może od PSL-u też woli lewicę? Osobiście nie zgadzałem się z Panem Profesorem Belką w jego ocenie Miltona Friedmana („Doktryna społeczno-ekonomiczna Miltona Friedmana”, Warszawa, PWN 1986), ani Reaganomiki („Reaganomika: sukces, czy porażka”, Wrocław, Zakład im. Ossolińskich 1991) ani z treścią uzasadnienia jakie, Pan Profesor napisał dla veta Pana Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego do zmian podatkowych w 1998 roku. Ale ostatnio z satysfakcją odnotowałem ciekawą wypowiedź Pana Profesora, że „Polska nie powinna spieszyć się z przyjęciem euro”. (DZIECIĘCA CHOROBA RYNKÓW FINANSOWYCH Ministrowie finansów najpotężniejszych krajów świata radzili wczoraj, jak ratować euro” – poinformowała w sobotę Gazeta Wyborcza w artykule pod tytułem: „Europa zastanawia się jak ratować euro”. Ciekawe, że pytanie nie brzmi: „czy” albo „po co”, tylko „jak”?! Tymczasem odpowiedź na pytanie „jak” jest stosunkowo prosta: nasze prawnuki muszą „uratować” euro. Dokładniej to na razie prawnuki Niemców i Francuzów. Ale jak Polska przystąpi w końcu do strefy euro to i nasze też. Wśród ministrów finansów „najpotężniejszych” krajów świata, „zastanawiających się jak ratować euro” nie było co prawda ministrów z Chin, Indii czy z USA. Byli za to z Grecji, Hiszpanii, Portugalii i Włoch. Czyli tych „najpotężniejszych”. Szkoda że nie zaprosili jako eksperta kogoś z Lehman Brothers. Na „wyborcza.biz” (czyli w wersji dla „biznesu”) tytuł nieco ironiczny: „Boże broń euro”
Pan Bóg, co prawda, jest wszechmocny, ale nie po to stworzył prawo grawitacji, żeby bronić nas przed jego działaniem. A prawa ekonomii są jak prawa fizyki: w dłuższej perspektywie czasu – nieuchronne. Co prawda można wywołać stan lewitacji, na przykład przy pomocy ciśnienia powietrza, fal ultradźwiękowych, laserów, pola magnetycznego czy po prostu trików iluzjonistycznych, ale tylko na jakiś czas. Jeśli wykluczymy iluzję, to warunkiem koniecznym stabilnej lewitacji jest, aby pomiędzy siłą ją wywołującą a wysokością lewitacji zachodziło ujemne sprzężenie zwrotne. Ten mechanizm znany biologii i fizyce ma za zadanie utrzymanie wartości jakiegoś parametru na zadanym poziomie. Zachodzi on wtedy, gdy jakiekolwiek zaburzenia powodujące odchylenie wartości parametru od zadanej wartości w którąkolwiek stronę indukują działania prowadzące do zmiany wartości parametru w stronę przeciwną (stąd nazwa „ujemne”), a więc do niwelacji (kompensacji) efektu tego odchylenia. Na przykład niewielka kulka na dnie półkulistego zagłębienia wytrącona z równowagi stacza się w kierunku najniższego punktu, pośrodku zagłębienia. Lewitować może też magnes nad nadprzewodnikiem. Niestety (dla zwolenników wprowadzenia gospodarki w stan trwałej lewitacji czyli ciągłego wzrostu gospodarczego przy pomocy odpowiedniego strumienia fiducjarnego pieniądza) kulka nie może się wznosić nieskończenie wysoko a magnes być nieskończenie ciężki. O nowym europejskim mechanizmie stabilizacyjnym „przywódcy” strefy euro zdecydowali w sobotę „nad ranem”. Tak ciężko pracowali? Nie spali w ogóle? Brak snu źle służy stanowi umysłu. Chyba że w nocy troszkę „polewitowali” z zupełnie innych przyczyn niż ciśnienie powietrza, czy pole magnetyczne. „Jak następuje efekt domina, to nikt nie jest bezpieczny” – powiedział „przywódca” Finlandii w randze premiera Matti Vanhanen. Szczegóły nowego planu uzgadniali ministrowie finansów UE „w nocy z niedzieli na poniedziałek”. Chyba ich ta robota mocno wciągnęła, że ministrowie finansów poszli w ślady „przywódców” i też siedzieli po nocy. Informacja, że w ciągu 3 lat pakiet stabilizacyjny wyniesie 750 mld euro wywołała euforię na „rynkach finansowych”. Ciekawe jak się zachowają „rynki finansowe” za owe 3 lata? Sprytny plan jest bowiem taki: skoro „rynki finansowe” chciałyby pożyczyć Grecji na 10-12 punktów procentowych drożej niż pożyczają Niemcom, to może Komisji Europejskiej pożyczą jeszcze taniej. I wtedy Komisja Europejska pożyczy Grekom. I dopiero potem… Grecy nie oddadzą. Kryzys finansowy znalazł się także w centrum uwagi raportu „unijnej grupy mędrców” pod kierunkiem byłego Premiera Hiszpanii Felipe Gonzaleza. Pan Gonzales ma unikatową zdolność nie orientowania się w tym, co się wokół niego dzieje. I to jest ważna kompetencja do przewodzenia „grupie mędrców”. W czasie jego premierostwa wyszły na jaw liczne skandale korupcyjne: Flick (nielegalne finansowanie PSOE), tajnych funduszy (na które szły pieniądze przeznaczone na walkę z terroryzmem), Filesa (przedsiębiorstwa Filesa, Matesa i Time-Export nielegalnie finansowały PSOE), Ibercorp, nielegalnych prowizji przy budowie szybkiej kolei AVE (a propos to właśnie z hiszpańskich doświadczeń zamierzają korzystać PKP), afery Juana Guerry (brata Alfonso Guerry) i Luisa Roldana (szefa Guardia VCivil) oraz afery GAL, firmowanych i finansowanych przez państwo „szwadronów śmierci”. Ale Pan Premier Gonzales zaprzeczał nie tylko swojemu udziałowi w tychże aferach, ale nawet swojej o nich wiedzy. Iście sokratejska postawa: „scio me nihil sire” - „wiem, że nic nie wiem”. Jak na prawdziwego „mędrca” przystało. Ale wyborcy hiszpańscy zdaje się, że już zapomnieli jak i dlaczego głosowali w 1996 roku. W każdym razie ta ogólna niewiedza Pana Premiera Gonzalesa będzie teraz jak znalazł. Bo przecież co się dzieje na „rynkach finansowych” też nikt nie wie. W USA będzie nawet dochodzenie Kongresu i Białego Domu, jak to się stało, że Wall Street w ubiegłym tygodniu tak zanurkowała to znaczy, mówiąc językiem „rynków finansowych” powędrowała szybko na południe. To już nie jest tak, że w kapitalizmie raz są zyski, a raz straty? Tylko jak w komunizmie „dalszy rozwój” i marsz ku „świetlanej” przyszłości? Podobno amerykańskim rynkiem zachwiał makler, który zamiast „m” (milion) przycisnął „b” (bilion – czyli po europejsku miliard) i w ten sposób zwiększył transakcję sprzedaży 1.000 razy. To w świetnej kondycji musi być Wall Street skoro jedna transakcja na jednym papierze (choćby nawet o 1000 razy zaniżona) mogła zachwiać całą giełdą, na której inwestują ponoć profesjonaliści pobierający co roku miliardy USD (czyli po amerykańsku „biliony”) wynagrodzenia za swoją – jak się wyraził Prezes Goldman Sachs – „boską robotę”. Bardzo mi się też spodobało wytłumaczenie wahnięcia kursu złotego. Podobno „inwestorzy na wszelki wypadek zamieniali euro na dolary, a za nie kupowali uważane za pewne obligacje rządu amerykańskiego”. „Na wszelki wypadek” to moja babcia kupowała cukier i mąkę. Nawet po 1989 roku. Ale nie nazywała się „inwestorem”. Ciekawe zresztą skąd to przekonanie „inwestorów” o „pewności” obligacji amerykańskich? Może dlatego, że „inwestorzy” – jak na profesjonalistów przystało – już zapomnieli ile USD nadrukował Bernenke w ciągu ostatnich dwóch lat. Bo po co sobie pamięć obciążać nieprzydatną wiedzą historyczną. Na tle nerwowości rynków jak opoka jawi się Pan Profesor Marek Belka, który mówi, że „Polska nie powinna spieszyć się z przyjęciem euro”. Jako, że mi się pamięć historyczna ciągle zaśmieca, to przypomnę, że to właśnie Pan Profesor Belka był do niedawna zwolennikiem szybkiego przystępowania do strefy euro. Ale być może Panu Profesorowi przeszła już „dziecięca choroba lewicowości” - jak się wyraził kiedyś Włodzimierz Ilicz Uljanow (ps. „Lenin”) o poglądach komunistów na zachodzie Europy - bo powiedział również, całkiem słusznie, że nie traktuje pomocy dla Grecji „jako długoterminowego rozwiązanie problemów (…). To raczej swoista morfina, która ustabilizuje stan pacjenta”. Trochę tylko się zaniepokoiłem, co oznaczają słowa Pana Profesora, który najwyraźniej wychodzi z choroby, jaka go dopadła gdy doradzał Panu Prezydentowi Kwaśniewskiemu i jest, bądź co bądź, dyrektorem w MFW, że „niedługo przyjdzie czas na prawdziwe lekarstwo i prawdziwą terapię”?! Może następne 750 mld? A może ktoś się pomyli w Europie i też zamiast „m” „przyciśnie” „b”). Chyba jednak nie wszyscy tę zmianę zauważyli, bo kandydaturę Pana Profesora natychmiast gorąco poparli gorący zwolennicy szybkiego przystępowania Polski do Eurolandu. Ale może być i tak, że „transakcja” obejmowania przez Pana Profesora stanowiska Prezesa NBP obejmuje konieczność ponownej zmiany jego stanowiska w sprawie euro. Pan Premier Donald Tusk powiedział, że Pan Marszałek Komorowski nie konsultował z nim kandydatury Pana Profesora Belki. Dodał jednak, że przyjmuje tę propozycję z „absolutnym uznaniem”, aczkolwiek nie wie, czy „wskazałby akurat tego kandydata”, ale to nie jest jego rola. Prawda że zabawne? Gwiazdowski
Rejestratory lotu – instrukcja manipulacji W roku 1988, podczas pokazów lotniczych we francuskiej Alzacji, rozbił się Airbus A320. Spadł na terenie Francji. Żadne inne państwo nie miało wpływu na jakiekolwiek okoliczności badań tej katastrofy. Pomimo to, czarne skrzynki zostały przerobione, dla zafałszowania i ukrycia informacji istotnych do określenia przyczyn i ustalenia winnych. Jak Państwo myślą, co zostało już zrobione, albo będzie zrobione, z rejestratorami lotu naszego Tu154, kiedy własność państwa polskiego jest w dyspozycji państwa rosyjskiego? Oto opis, jak to się robi we Francji. Obydwa rejestratory zostały odnalezione krótko po katastrofie. Francuskie przepisy przewidują, że powinny one zostać natychmiast przejęte przez policję, opieczętowane i przekazane nadzorującemu śledztwo sędziemu. Jednak w tym wypadku, czarne skrzynki zostały zatrzymane przez dyrekcję lotnictwa cywilnego i skonfiskowane przez policję dopiero 10 dni po katastrofie. Nie wiadomo, co działo się z nimi w tym czasie. W tym miejscu widać sytuację trochę porównywalną do naszej; nasze skrzynki zostały zatrzymane przez władze rosyjskie, ale nie zostały przejęte po 10-ciu dniach i nie wiadomo czy i kiedy znajdą się w Polsce. No, ale dalej o Francji. Zapisy z cyfrowego rejestratora danych lotu (DFDR) noszą ślady możliwych manipulacji. Podkreślenie nie jest przypadkowe, możliwych, nie znaczy – pewnych, znaczy dobrze ukrytych, co miało wpływ na dalsze rozstrzygnięcia. Brak jest kilku krytycznych dla analizy wypadku sekund zapisu, a dane z DFDR są rozsynchronizowane z nagraniem rejestratora rozmów w kokpicie (CVR). Ponadto niektóre parametry lotu odczytane z DFDR są sprzeczne bądź fizycznie niemożliwe. Samolot nie mógł lecieć z zapisanymi: prędkością i kątem natarcia bez utraty siły nośnej, zaś znak zapisanego przyspieszenia podłużnego nie zgadza się w krytycznej fazie lotu z zarejestrowanym kierunkiem zmian prędkości. Braki w zapisie DFDR uniemożliwiają, między innymi, weryfikację zeznań pilota o utracie mocy jednego z silników i ewentualne ustalenie jej przyczyn. W maju 1998 (Uwaga! Po 10-ciu latach!) szwajcarskie laboratorium kryminalistyczne Institut de Police Scientifique et Criminologique (IPSC), zbadało zdjęcia wykonane przez dziennikarzy na miejscu katastrofy, na których przypadkiem zarejestrowany został moment wynoszenia rejestratorów przez pracownika dyrekcji lotnictwa cywilnego. Na ich podstawie eksperci orzekli, że czarne skrzynki przejęte przez policję 10 dni po katastrofie i przedstawione jako dowody w pracach komisji i w sądzie, nie są tymi samymi, które zostały wydobyte z miejsca wypadku. Oficjalne dochodzenie potwierdziło wprawdzie możliwość manipulacji danych w rejestratorach, ale mimo to uznało ich zapis za pełnowartościowy materiał dowodowy. Francuzi “napisali” instrukcję, dla wszystkich krzątających się wokół katastrofy naszego Tu154. A ja tak sobie myślę, że w wysoko cywilizowanej demokracji, za to co się stało i dzieje nadal w tej sprawie, najwyższe władze Polski powinny być zmienione tak szybko, jak na to pozwalają procedury demokracji i mam nadzieję, że władza ponad najwyższa – naród, zrobi to sprawnie. Dla siebie i ofiar.
Trzecia skrzynka. “Ano da się z niego odczytać wszystko to samo co z rejestratora MŁP-14-5 /głównego crash recordera ten jest w pancerzu/ ponieważ QAR jest wpięty równolegle w instalacje MSRP-64 /czyli system rejestracji parametrów lotu/. Pochylenie, przechylenie, kurs, przyspieszenia we wszystkich osiach itp. itd. a także tzw. pojedyncze zdarzenia czyli nas interesujące, np. wysokość decyzji, naciśnięcie przycisku ,,Uchod,,- 2 krąg. Wysokość z RW i baro. Po za tym ten sam system jest zainstalowany na naszych Su-22.” Jeśli zainstalowany Rejestrator Szybkiego Dostępu (ang. Quick Access Recorder) typu ATM-QAR/R128ENC. produkcji firmy ATM PP w Warszawie, który kaprysem losu wyszedł z katastrofy cało pomimo braku ochronnego opancerzenia, rzeczywiście zawiera pełną lub prawie pełną kopię danych z głównego rejestratora produkcji rosyjskiej, to w pełni spodziewam się, dalszych dziwnych a tragicznych wypadków. Może pożar niespodziewanie w warszawskim budynku Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych wybuchnie, może ktoś klawisz ERASE przez godną pożałowania pomyłkę naciśnie nie w porę i tak się tym przejmie, że natychmiast sobie trzy razy w łeb i i raz w brzuch strzeli, albo może jamnik należący do portiera porwie oryginalną kartę pamięci i zakopie w niewiadomym miejscu… hotnews
Polscy eksperci: do tragedii doszło z powodu awarii steru wysokości; możliwe, że celowo zablokowanego Grupa kilkudziesięciu pilotów cywilnych i wojskowych dokonała samodzielnej analizy ostatniej fazy lotu prezydenckiego Tu-154. W ich opinii, załoga nie próbowała lądować na lotnisku w Smoleńsku, a do tragedii doszło z powodu awarii steru wysokości. Takiego zdania jest reprezentujący lotników Dr Tadeusz Augustynowicz, oficer Wojsk Lotniczych, koordynator lotnisk wojskowych, wieloletni pracownik LOT. W ocenie Dr Augustynowicza poznane dotąd okoliczności katastrofy samolotu Tu-154M oraz wzbudzający kontrowersje przebieg śledztwa wskazują, że winnymi wypadku z 10 kwietnia br. nie są polscy piloci. Zawiodła rosyjska maszyna, a konkretnie jej blok sterowania. Niestety, kluczowe informacje na ten temat nie są ujawniane opinii publicznej. Grupę pilotów wzburzył fakt, że zaraz po katastrofie założono, że Tu-154M był sprawny technicznie, a winą za spowodowanie katastrofy usiłowano obarczyć pilota Arkadiusza Protasiuka, przypisując mu szkolne błędy. Z ustaleń rosyjskiego MAK wynika, że autopilot Tu-154M wyłączony został dopiero na 5,4 s przed katastrofą, a TAWS (EGPWS) ostrzegał pilotów na 18 s przed uderzeniem w pierwsze drzewo. – Komisja zapomniała jednak o najważniejszym szczególe: prędkości samolotu. W Tu-154M regulacja wysunięcia podwozia zależy od prędkości i jest automatyczna. Na zdjęciach z katastrofy widać, że koła nie są wypuszczone pod kątem 90 stopni, lecz mniejszym. Jest to 3 z 5 stopni wypuszczenia podwozia, który świadczy o prędkości 360-380 km/h, tymczasem lądowanie odbywa się przy prędkości maksymalnie 250-270 km/h – wyjaśnia w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” Augustynowicz. Jeśli zatem samolot miałby podchodzić do lądowania – jak sugerują śledczy – to dlaczego leciał tak szybko? W ocenie grupy pilotów, kapitan Protasiuk zdawał sobie sprawę z warunków pogodowych w Smoleńsku, znał też samo lotnisko i nie podejmował ryzyka. - Kapitan postępuje bardzo rozważnie, najpierw wykonuje co najmniej dwa kręgi nad pasem (tzw. oblot), a dopiero później decyduje się podejść do lądowania. Podchodzi do tego profesjonalnie: sam, osobiście komunikuje się z wieżą, pomimo że zwykle robi to nawigator albo drugi pilot. Piloci rozpoczynają ścieżkę zniżania 10 km od progu pasa startowego, na wysokości 500 metrów. Cały czas działają niezwykle ostrożnie, znając komunikaty pogodowe i wiedząc od załogi jaka o problemach lądującego wcześniej Iła-76 – sugerują piloci. Według nastaw autopilota samolot co 2 km miał się zniżać o 100 m, a na wysokości 100 m w odległości 2 km od pasa miała zapaść decyzja o tym, czy lądować. Jeśli tak – piloci przeszliby na ręczne sterowanie. Tak się nie stało. Za to po “wyrzuceniu” podwozia doszło do usterki steru wysokości. Tu-154M miał już wcześniej problemy z blokiem sterowania, który uległ awarii na Haiti w styczniu br. (blok ten był wymieniany w czasie zakończonego w grudniu 2009 r. remontu samolotu w zakładach w Samarze). Samolot powrócił do kraju dzięki działaniom pilotów, którzy naprawili usterkę. Po tym incydencie blok powinien być wymieniony przez techników specpułku. Czy tak się stało? Czy w Smoleńsku nowy blok mógł ponownie nawalić? O to, jak przebiegała naprawa, zapytaliśmy rzecznika Sił Powietrznych. Czekamy na odpowiedź. Wątpliwości mogłaby rozwiać analiza systemu sterowania podwoziem i powiązanych z nim przewodów. W ocenie Augustynowicza, usterka mogła być spowodowana awarią hydrauliki samolotu lub bloku sterowania. Teoretycznie do zablokowania steru wysokości mogłoby dojść także w sposób samoistny (co rzadko się zdarza) lub na skutek celowego działania (to stosunkowo prosta konstrukcja umożliwiająca blokadę sterowania po wypuszczeniu podwozia).
Walczyli do końca W pierwszej fazie lotu z uszkodzonym sterem piloci jeszcze nie zdają sobie sprawy z zagrożenia. – Schodzą nieco za szybko, pod zbyt dużym kątem. Kapitan Arkadiusz Protasiuk nie może wiedzieć, dlaczego tak się dzieje, ale woli dmuchać na zimne. Już na 3 km przed progiem pasa decyduje się zrezygnować z lądowania. Kapitan przekręca gałki sterowania autopilotem, ustawiając maksymalną prędkość i wysokość. Autopilot sterujący ciągiem silników ustawia je na moc startową, a więc maksymalną – uważają piloci. Warto zaznaczyć, że ostatnie doniesienia mediów potwierdzają, że na wysokości 80 m miała paść komenda: “odchodzimy”, jednak samolot nadal się zniżał. Tu pojawiają się oskarżenia wobec pilotów, że stało się to poniżej tzw. wysokości decyzji. Tymczasem według dokumentacji lotniska Siewiernyj ta wysokość to 70 metrów. Komenda padła więc w dobrym czasie. “Nasz Dziennik” dotarł do osób dysponujących dowodami potwierdzającymi, że decyzja kapitana o rezygnacji z lądowania zapadła około pół minuty przed katastrofą – wówczas mjr Protasiuk miał wyraźnie zakomunikować: “Nie. Nie siadamy”. - Kapitan Protasiuk poleca nawigatorowi ustawić autopilota tak, aby następny “way-point” (punkt na trasie) znajdował się po przeciwległej stronie pasa – oceniają piloci. Jednak nie sterowna maszyna nie pozwoliła na realizację zamierzeń załogi. Samolot się nie wzniósł. W tej chwili ziemia była jeszcze niewidoczna, a samolot gwałtownie przyspieszał. Świadkowie obecni w okolicach lotniska mówili o dziwnym dźwięku silnika – pracującego na maksymalnych obrotach. Dużą prędkość samolotu potwierdzają też relacje smoleńskich kontrolerów, którzy usprawiedliwiali swoją późną reakcję na wydarzenia właśnie szybkim biegiem wydarzeń. Dodatkowo z lektury akt śledztwa – o czym mówił mecenas Rafał Rogalski – wyłania się obraz nierzetelnych działań obsługi naziemnej w Smoleńsku.
Jak MAK dezinformuje Po analizie strzępów informacji na temat katastrofy grupa pilotów wytknęła MAK elementy, które nie pasują do obrazu katastrofy serwowanego opinii publicznej. Jak zauważają, przyczyną katastrofy nie mógł być sugerowany błąd pilota, bo w chwili gdy samolot znalazł się na kursie kolizyjnym z ziemią, kierował nim autopilot. Ponadto piloci nie chcieli lądować na smoleńskim lotnisku już kilkadziesiąt sekund przed katastrofą – inaczej dużo wcześniej wyłączyliby autopilota, gdyż ostatnia faza podchodzenia do lądowania odbywa się ręcznie. Także analiza działania systemu TAWS wskazuje, że nie mógł on przekazać pilotom informacji: “Terrain Ahead! Pull up!”, ponieważ w tym momencie teren nie był jeszcze przed pilotami, a co więcej, ten tryb ostrzegania był wyłączony przed lotem; gdyby – wbrew instrukcji – był on włączony, zabrzmiałby kilka kilometrów wcześniej. Piloci wskazują też, że nie może być prawdą to, jakoby piloci nie posiadali danych nawigacyjnych lotniska – nie mieli ich na kartce, ale były one w komputerze nawigatora. W przeciwnym razie autopilot nie rozpocząłby ścieżki zniżania. Jak zauważają piloci, informacje rosyjskich śledczych na temat stanu ciał pasażerów Tupolewa wskazują, że działała na nie ogromna siła – a to potwierdza dużą prędkość samolotu – niemożliwą do osiągnięcia w ciągu 5 s przy założeniu prędkości początkowej w granicach 250 km/h. Wśród ważnych informacji ze strony MAK brakuje tej o konfiguracji samolotu: o stopniu otwarcia podwozia, pozycji klap, slotów, lotek, płaszczyzny steru wysokości i kierunku, a także hamulców aerodynamicznych, prędkości samolotu. Wiele z tych danych zarejestrowała czarna skrzynka znajdująca się w rękach Rosjan. Czy przemilczenie pewnych informacji świadczy o tym, że są one dla Rosjan niewygodne? Jak to możliwe, że śledczym udało się dość dokładnie opisać trajektorię lotu, skoro prędkość samolotu nie była znana? Marcin Austyn
M. Belka kandydatem na prezesa NBP Pełniący obowiązki prezydenta, marszałek Sejmu Bronisław Komorowski poinformował w czwartek, że Marek Belka jest kandydatem na szefa Narodowego Banku Polskiego – donosi PAP. W przyszłym tygodniu jego kandydatura będzie głosowana w Sejmie. Komorowski poinformował, że Belka zgodził się kandydować. Marszałek Sejmu powiedział na konferencji prasowej, że jeszcze w czwartek odbędą się konsultacje z klubami parlamentarnymi w sprawie kandydatury Belki. Dodał, że tą sprawą zajmie się także sejmowa komisja finansów publicznych. ”Wydaje mi się to działanie absolutnie stabilizujące NBP. Jestem przekonany, że nawet w tak trudnym okresie, jakim jest obecna kampania i dramat powodzi spotka się to z pełnym zrozumieniem i akceptacją. Chodzi przecież o nasze wspólne polskie pieniądze, o bezpieczeństwo pieniędzy całej Polski” – stwierdził marszałek. Zdaniem Komorowskiego, Belka ma wystarczająco duże doświadczenie i umiejętności – sprawdzone zarówno w praktyce, jak i poprzez wiedzę teoretyczną – aby objąć funkcję szefa banku narodowego. Jak dodał, Belka ma też wystarczająco mocną pozycję na arenie międzynarodowej i w Polsce. [Jak rozumiemy, zdanie p.o. "Jamajki" Komorowskiego ma wagę potężnego autorytetu z dziedziny ekonomii i bankowości - a więc może on wystawiać cenzurki innym. - admin] W ocenie Komorowskiego, Belka jest kandydatem, który uzyska poparcie większości w Sejmie. Jak podkreślił, nie jest on kandydatem partyjnym. “Wydaje mi się, że widać gołym okiem, że nie jest to kandydatura partyjna, nie jest to kandydatura politycznie bardzo naznaczona obecną aktywnością, człowiek spoza układu partyjnego” – zaznaczył Komorowski. Marszałek powiedział, że jest przekonany i wydaje mu się rzeczą niemożliwą, aby kluby parlamentarne głosowały przeciwko kandydaturze Belki. Dodał, że szczególnie dotyczy to klubu Lewicy. “Wydaje mi się rzeczą absolutnie nieprawdopodobną, aby klub Lewicy nie oddał swoich głosów na Marka Belkę, jako prezesa NBP. “Ale dla pełnej świadomości, wiedzy, oczywiście taką rozmowę odbędę ze wszystkimi klubami” – zaznaczył Komorowski. [W związku z bezpartyjnością M. Belki Komorowski jest pewien, że lewica go poprze, ha ha! - admin] Pytany, czy zgłoszenie Marka Belki to próba wyciągnięcia ręki do środowiska lewicy, powiedział: “Jedno jest faktem, nie wyciągam ręki do swoich własnych przyjaciół i kolegów z PO”. “Według mnie, to jest dobry przykład, świadczący o działaniach trochę ponad podziałami partyjnymi, tym bardziej, że pan Marek Belka nie jest członkiem żadnej partii” – podkreślił. 10 kwietnia w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem zginął prezes Narodowego Banku Polskiego Sławomir Skrzypek. Jego obowiązki w NBP i RPP przejął pierwszy zastępca – Piotr Wiesiołek. [Widocznie p. Wiesiołek za bardzo kontynuuje eurosceptyczną politykę śp. Sławomira Skrzypka i trzeba go czym prędzej zmienić, póki Komorowski ma władzę w ręku. - admin]
Prezes NBP jest powoływany przez Sejm na wniosek prezydenta, na sześcioletnią kadencję. Jest on przewodniczącym Rady Polityki Pieniężnej i zarządu NBP. Szef banku narodowego jest powołany bezwzględną większością głosów. hoga.pl
Z Waszyngtonu do NBP Marek Belka został oficjalnym kandydatem na stanowisko szefa banku centralnego. Minister finansów: jest szansa na współdziałanie NBP i resortu finansów. To dobry wybór – oceniają ekonomiści. Pełniący obowiązki prezydenta marszałek Sejmu Bronisław Komorowski ogłosił wczoraj, że to Marek Belka, obecnie dyrektor Departamentu Europejskiego w Międzynarodowym Funduszu Walutowym, jest jego kandydatem na szefa banku centralnego. – Zależy mi na jak najszybszej stabilizacji Narodowego Banku Polskiego – mówił Komorowski. Od 10 kwietnia, kiedy w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem zginął prezes NBP Sławomir Skrzypek, obowiązki szefa banku centralnego pełni pierwszy zastępca prezesa Piotr Wiesiołek. I choć uczestniczy on w posiedzeniach Rady Polityki Pieniężnej jako jej przewodniczący, to cały czas część prawników ma wątpliwości, czy jest to zgodne z prawem. Bezpośrednio po ogłoszeniu nazwiska kandydata wicepremier Waldemar Pawlak (PSL) ogłosił, że jego partia nie poprze Belki. Nawet jeśli ludowcy nie poprą Belki, to może on liczyć na głosy lewicy. W końcu był szefem i dwukrotnie wiceszefem lewicowych rządów. Poza tym PO cały czas liczy na zmianę nastawienia PSL. Jednak już nawet 256 głosów PO i lewicy wystarczy do wyboru Belki (minimum to 231 głosów). Posłowie będą mieli okazję sprawdzić kompetencje kandydata na posiedzeniu Komisji Finansów 9 czerwca. Potem jej przewodniczący przedstawi opinię o kandydacie w Sejmie i odbędzie się głosowanie. Z kandydatury Belki ucieszył się minister finansów Jacek Rostowski, który wcześniej miał spore problemy, by dogadać się z kierownictwem NBP. Mimo że popierał kandydaturę Jerzego Pruskiego na szefa NBP, teraz stwierdził, iż to Belka jest kandydatem, który zapewni decyzyjność w banku i spójne współdziałanie między NBP i resortem finansów. – Ta nominacja jest gestem pojednania i zapowiedzią nowej polityki – uznał Rostowski. Przypomniał, że Belka pracował nad udostępnieniem elastycznej linii kredytowej MFW dla Polski. Wygasła ona 5 maja, a przeciw jej przedłużeniu był bank centralny. W sondażu „Rz" wśród ponad 30 najbardziej znanych polskich ekonomistów i ludzi biznesu właśnie Belka (po Leszku Balcerowiczu i Stanisławie Gomułce) był wskazywany jako najlepszy kandydat na szefa NBP. Cezary Chrapek z BZ WBK podkreśla, że choć Belka pełnił wcześniej funkcje polityczne, to teraz udziela się głównie na polu ekonomicznym. Mateusz Szczurek z ING dodaje, że w czasach kiedy być może przyjdzie nam się zmierzyć z rozpadem strefy euro, osoba z doświadczeniem w MFW bardzo się Polsce przyda. Z kolei Jarosław Janecki z Societe Generale mówi: – Zyskamy prezesa banku centralnego, który jest autorytetem w dziedzinie ekonomii w kraju i za granicą. Ale stracimy osobę, która piastowała ważną funkcję w MFW i wspierała interesy Polski na arenie międzynarodowej. – Jako szef departamentu europejskiego w MFW Belka opowiadał się za tym, aby nie podnosić zbyt szybko stóp procentowych, a przez luźną politykę monetarną stymulować odbudowę gospodarek. Zapewne ten punkt widzenia przełoży się na prace NBP i RPP - zauważa Ernest Pytlarczyk, ekonomista BRE Banku Rynki finansowe i giełda zareagowały pozytywnie na kandydaturę Belki. Złoty wczoraj umocnił się, a WIG20 zakończył sesję na prawie 1-proc. plusie. Elżbieta Glapiak
Belka przypieczętuje koalicję PO – SLD? Sprawujący tymczasowo obowiązki głowy państwa Bronisław Komorowski zdecydował się wskazać własnego kandydata na szefa banku centralnego. Na zaledwie trzy tygodnie przed wyborami prezydenckimi. Ten kandydat to Marek Belka, były premier związany z liberalnym skrzydłem SLD i dyrektor w Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Jeszcze tego samego dnia marszałek podjął z klubami rozmowy na temat poparcia dla swojego kandydata. Głosowanie nad wyborem prezesa Narodowego Banku Polskiego ma się odbyć na najbliższym posiedzeniu Sejmu, tj. w przyszłym tygodniu. - Profesor Belka uzyska poparcie większości w Sejmie. Nie jest kandydatem partyjnym, ma doświadczenie i umiejętności, a także mocną pozycję na arenie międzynarodowej i w Polsce – przekonywał Komorowski. Jednak wicepremier Waldemar Pawlak, szef koalicyjnego PSL, zapowiedział, że jego klub nie poprze w Sejmie kandydatury Belki. Decyzja o wskazaniu kandydata na szefa NBP w sensie politycznym daleko wykracza – jego zdaniem – poza uprawnienia przysługujące marszałkowi w okresie interregnum z mocy Konstytucji. - Należałoby sprawę odłożyć do chwili przedłożenia wniosku przez nowo wybranego prezydenta. Czyżby pan marszałek obawiał się o wynik wyborów? – ironizował Pawlak. Zaznaczył, że kandydatura nie była konsultowana z PSL oraz że jego partia nie zgadza się z poglądami ekonomicznymi Belki, który uważany jest przecież za zwolennika szkoły neoliberalnej w ekonomii. Wbrew zapewnieniom Komorowskiego, że Belkę z pewnością poprze klub Lewicy – wcale nie jest to oczywiste. - Belka to człowiek Kwaśniewskiego, głównego oponenta szefa klubu SLD, dlatego jego poparcie przez SLD to dla Napieralskiego polityczna śmierć – ocenia Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK. – To kandydatura dobra dla rynków finansowych, zła dla Polaków – podkreśla. Tymczasem głosami samej Platformy, bez głosów Lewicy, kandydatura Belki nie przejdzie w Sejmie przy sprzeciwie PiS i PSL. Według innego scenariusza, to głosowanie może przesądzić o “odwróceniu przymierzy”, tj. powstaniu koalicji PO – SLD. - Prawdopodobnie o tym rozmawiali Belka, Tusk i Kwaśniewski, gdy spotkali się w Akwizgranie podczas uroczystości wręczenia Tuskowi Nagrody Karola Wielkiego – twierdzą nasze źródła. Zbulwersowani decyzją marszałka o wystawieniu kandydata na prezesa NBP są niektórzy członkowie Rady Polityki Pieniężnej. - Kandydata na sześcioletnią kadencję powinien wskazać nowo wybrany prezydent – podkreśla prof. Adam Glapiński z RPP. - Pośpiech, z jakim marszałek dąży do wyznaczenia prezesa NBP, jest kompletnie nieuzasadniony – twierdzi prof. Andrzej Kaźmierczak, członek RPP. – Nie ma żadnych zagrożeń dla stabilności banku centralnego. Cel inflacyjny jest realizowany, gospodarka powoli odbija, sprawozdania NBP zostały przyjęte przez Radę Polityki Pieniężnej, nie ma zagrożeń dla bilansu płatniczego, a pewne wahania kursu złotego nie wynikają z przyczyn wewnętrznych, lecz z awersji do ryzyka na międzynarodowych rynkach – wylicza prof. Kaźmierczak. Przypomina ponadto, że prezes NBP powinien być apolityczny, a kandydatura Belki – byłego premiera i ministra finansów z SLD – z pewnością tego warunku nie spełnia. Belkę chwalą natomiast członkowie RPP, którzy zawdzięczają funkcję Platformie Obywatelskiej, wskazując na jego międzynarodowe powiązania i doświadczenie na niwie publicznej. Nie brak jednak głosów, iż kandydat nie ma doświadczenia w polityce pieniężnej, ponieważ nigdy nie zasiadał w RPP. Niektórzy przypominają, że Marek Belka był przesłuchiwany przez komisję śledczą badającą aferę PZU. Współpracował z ABN Amro w czasie, gdy bank ten doradzał ministrowi przy prywatyzacji PZU w 1999 roku. Jednocześnie Belka był członkiem rady nadzorczej BIG Banku Gdańskiego, który nabył 10 proc. akcji PZU. Małgorzata Goss
Nie przygotowani do dialogu Chociaż do prawdziwego pojednania polsko-rosyjskiego jeszcze długa droga, to dialog polityczny stał się faktem. Mamy do czynienia z autentycznym nowym otwarciem we wzajemnych relacjach. Ostatnie tygodnie przyniosły dwa istotne wydarzenia. Oto na początku maja w Warszawie odbyło się pod patronatem i z udziałem przewodniczących izb wyższych naszych parlamentów II Forum Regionów Polski i Rosji. Regionalni liderzy mieli okazję do poważnej rozmowy o problemach ustrojowych, politycznych, gospodarczych i kulturalnych. Gdy w 2004 r. jako przedstawiciel władz Mazowsza, udawałem się do Moskwy, wraz z ówczesnym ministrem spraw zagranicznych Włodzimierzem Cimoszewiczem, na obrady dwustronnego komitetu do spraw regionalnych, obok mnie był tylko jeszcze jeden przedstawiciel wojewódzki z Pomorza. Bo tylko dwa województwa w Polsce wówczas utrzymywały jako tako aktywne relacje z regionami w Rosji. Tym przedstawicielem Pomorza był Bogdan Borusewicz, obecny marszałek Senatu. Ten sam, który zainicjował teraz spotkania wszystkich regionów. Być może ujawniony wówczas obraz nędzy wzajemnych relacji zapadł mu głęboko w pamięć i postanowił to zmienić. W miniony czwartek natomiast odbyło się wspólne posiedzenie komisji spraw zagranicznych Sejmu i Dumy. Po raz pierwszy w historii. Przedstawiciele wszystkich partii politycznych z obu stron zajmujący się problemami międzynarodowymi mogli się poznać i swobodnie ze sobą porozmawiać. Jeżeli dodamy do tego spotkania wspólnej komisji międzyrządowej do spraw gospodarczych, która kilka dni temu obradowała w Petersburgu, pokazuje się ożywiony dialog. Nie tylko spotkania premierów, ale rozbudowana płaszczyzna rozmów bez tematów tabu. Każdy temat zaproponowany przez drugą stronę jest omawiany. Stroną ofensywną w tym dialogu jest strona rosyjska. W każdej kwestii mają swoje propozycje i inicjatywy. Jeśli mówimy o energetyce oni od razu proponują współpracę przy budowie elektrowni atomowej w obwodzie królewieckim. Jak mówimy o inwestycjach – oni proponują ułatwienia dla polskich firm na swoim rynku, ale domagają się tego samego dla swoich w Polsce, w tym dla Łukoila i Gazpromu. Jak mówimy o bezpieczeństwie, oni od razu przedstawiają projekt nowego systemu, w którym Polska nie będzie flanką, ale rdzeniem. Gdy mówimy o kulturze i otwarciu się Rosji na nasze projekty, oni pytają o konkrety i chcą tego samego w Polsce. Pytając o możliwość działania w Rosji naszych organizacji pozarządowych słyszymy zgodę i wolę pojawienia się takich instytucji od nich w Polsce.
Nasza strona w tych dyskusjach wypada blado. Dużo i chętnie mówimy o historii oraz o związanej z nią martyrologią. Czasami dorzucimy coś pod nosem o łamaniu praw człowieka i prześladowaniu opozycji, na zasadzie „a u was biją Murzynów”. Ale innych konstruktywnych propozycji nie mamy. Nie mamy realistycznej wizji obecności Rosji w Europie i wynikającej stąd koncepcji naszych wzajemnych relacji. Nie mamy przygotowanych projektów inwestycyjnych, gospodarczych, infrastrukturalnych i dużych programów kulturalnych. [No i słusznie, że nie mamy żadnych wizji, propozycji ani pomysłów na współpracę, gdyż i tak o wszystkim zadecyduje Bruksela, więc nikomu nie chce się nawet palcem w bucie kiwnąć. Bo i po co wkładać czas i energię w coś, co jakiś brukselski urzędnik może skreślić jednym pociągnięciem pióra. - admin]. Polska jest zaskoczona i nieprzygotowana, bo z inicjatywą nowego otwarcia wyszli Rosjanie, a nie my. Do tego dialogu przymusza nas rozwój wypadków związanych z Tragedią Smoleńską. Jesteśmy do niego zachęcani i popychani przez naszego wielkiego sojusznika USA. Ale nie jest to świadoma polska polityka. Przemyślana i zaplanowana. Dlatego jesteśmy zaskoczeni i nieprzygotowani. Ale to nie usprawiedliwia polskich elit i instytucji naszego państwa. Przygotowując się do dyskusji z rosyjskimi deputowanymi dość dokładnie przejrzałem publikacje dwóch głównych polskich think tanków opłacanych z pieniędzy podatników: Ośrodka Studiów Wschodnich i Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Niestety żadnych interesujących myśli ,czy projektów przygotowanych na nowe otwarcie w relacjach z Rosją, nie znalazłem. Czyli po raz kolejny historia nas zaskakuje z pustymi szufladami. A przecież na płaszczyźnie NATO i UE od dawna dyskutuje się jak na nowo ułożyć relacje z Rosją w kontekście nowych zagrożeń? Jak budować nowy ład świata wielobiegunowego? Ośrodki te dość obficie tę dyskusję opisują, ale tak jakby to wszystko nigdy nie miało się spełnić i jak gdyby było w jakimś wirtualnym świecie, który nas nie dotyka. Trzeba się też uderzyć we własne piersi. Przejrzałem prasę narodową: „Myśl Polską”, „Myśl.pl”, „Politykę Narodową” i też nie wiele znalazłem. Dużo historycznych sporów i przypominania chwalebnej przeszłości, o filozofii, o tradycji i tożsamości narodowej, o innych ruchach nacjonalistycznych i prawicowych, o religii, demografii i rodzinie. Ale jak ułożyć stosunki na przyszłość z naszym wielkim sąsiadem na Wschodzie – nic. Owszem mój macierzysty tygodnik – „Myśl Polska” dużo miejsca i słów poświęcił na walkę z rusofobią, na pokazanie czym jest geopolityka, jakie znaczenie dla naszej państwowości mają pozytywne relacje z Rosją. To wielki wkład we współczesną polską myśl polityczną, ale na konkretne propozycje, jak to miałoby wyglądać w praktyce, sił już zabrakło. To co się dzieje obecnie w naszych relacjach z Rosją to triumf myśli narodowej. Idee Jerzego Giedroycia upadły. Nie dlatego, że źle służyły Polsce. Nie dlatego, że ktoś wpływowy nie lubi tej postaci. Ale dlatego, że były nierealne. Nie teraz i nie w tych warunkach geopolitycznych. A spojrzenie endeckie jest górą nie dlatego, że tak ktoś możny postanowił. Nie dlatego, że to spodobało się jakimś elitom. Ale dlatego, że jest prawdziwe. Oparte o rzeczywistą ocenę potencjałów, możliwości i światowych tendencji. W sprawach wschodnich teraz zaczyna myśleć po endecku wielu, nie zdając sobie sprawy, jaki jest rodowód i tradycja tego myślenia. Robi tak, bo nakazuje to logika i zdrowy rozsądek. I na tym polega rzeczywisty triumf myśli narodowej. A chwała tym, którzy nie zwątpili i byli wierni swoim przekonaniom. Polska nie jest przygotowana do dialogu i pojednania z Rosją. Pokazała to debata parlamentarzystów. Widząc brak naszych propozycji podniosłem w swoim wystąpieniu kwestię linii szerokotorowej LHS. Biegnie ona od naszej wschodniej granicy ponad 300 km w głąb do Sławkowa koło Katowic, gdzie dodatkowo będą się krzyżowały dwie autostrady na osi wschód-zachód i północ-południe. Jest to idealna infrastruktura do rozwijania tranzytu z Rosji do UE. Dodatkowo z dużymi rezerwami, bo obecnie jest wykorzystywana tylko w ok. 30 proc. Dla tej linii powstaje konkurencyjny projekt biegnący przez Słowację do Wiednia. Jest on realizowany przez Rosjan we współpracy z Ukraińcami i Austriakami, ale jeszcze nie zbudowany. Zaproponowałem, aby podjąć dyskusję na temat rewizji tych planów i realizacji wspólnego, wielostronnego projektu. To tylko jakiś mały fragment tego co powinniśmy starać się załatwić z Rosjanami. Szkoda, że mój głos pozostał osamotniony i nie wsparty przez żadnego z polskich posłów, w tym zwłaszcza z prezydium. Pokazuje to tylko, jak nasza strona jest zagubiona w tym dialogu i nie potrafi zdefiniować czego chce. Rosjanie odpowiedzieli, że na przeszkodzie stoją podpisane już umowy. Ale wyrazili gotowość do rozmowy na temat kształtu tranzytu przez Polskę, także z udziałem Niemców, Białorusinów i Ukraińców. A więc jest o czym rozmawiać. Jak tu nie wiele uzyskamy, to możemy coś wygrać gdzie indziej. Całościowe spojrzenie będzie dla nas korzystne. Ale trzeba wiedzieć co się chce i konsekwentnie do tego dążyć. W czasie obrad wspólnie z przewodniczącym Konstantinem Kosaczowem przypomnieliśmy nasze spotkanie w Moskwie w połowie marca, podczas którego po raz pierwszy padł pomysł spotkania obu komisji. Wówczas nie spodziewaliśmy się, że do realizacji dojdzie tak szybko. Rozważaliśmy jesień, albo nawet przyszły rok. Ale w między czasie historia przyspieszyła. I wymaga od nas, abyśmy za nią nadążyli. To tak, jak z bitwą pod Grunwaldem. Po zwycięstwie trzeba podpisać jeszcze korzystny traktat pokojowy. Tak się wygrywa historię dla przyszłości Narodu! Nie dla jego martyrologii, ale dla rozwoju, chwały i potęgi. Czy staniemy na wysokości zadania? Bogusław Kowalski
Polscy eksperci: do tragedii doszło z powodu awarii steru wysokości; możliwe, że celowo zablokowanego
Za: http://www.bibula.com/?p=22177
Grupa kilkudziesięciu pilotów cywilnych i wojskowych dokonała samodzielnej analizy ostatniej fazy lotu prezydenckiego Tu-154. W ich opinii, załoga nie próbowała lądować na lotnisku w Smoleńsku, a do tragedii doszło z powodu awarii steru wysokości. Takiego zdania jest reprezentujący lotników dr Tadeusz Augustynowicz, oficer Wojsk Lotniczych, koordynator lotnisk wojskowych, wieloletni pracownik LOT. W ocenie Dr Augustynowicza poznane dotąd okoliczności katastrofy samolotu Tu-154M oraz wzbudzający kontrowersje przebieg śledztwa wskazują, że winnymi wypadku z 10 kwietnia br. nie są polscy piloci. Zawiodła rosyjska maszyna, a konkretnie jej blok sterowania. Niestety, kluczowe informacje na ten temat nie są ujawniane opinii publicznej. Grupę pilotów wzburzył fakt, że zaraz po katastrofie założono, że Tu-154M był sprawny technicznie, a winą za spowodowanie katastrofy usiłowano obarczyć pilota Arkadiusza Protasiuka, przypisując mu szkolne błędy. Z ustaleń rosyjskiego MAK wynika, że autopilot Tu-154M wyłączony został dopiero na 5,4 s przed katastrofą, a TAWS (EGPWS) ostrzegał pilotów na 18 s przed uderzeniem w pierwsze drzewo. – Komisja zapomniała jednak o najważniejszym szczególe: prędkości samolotu. W Tu-154M regulacja wysunięcia podwozia zależy od prędkości i jest automatyczna. Na zdjęciach z katastrofy widać, że koła nie są wypuszczone pod kątem 90 stopni, lecz mniejszym. Jest to 3 z 5 stopni wypuszczenia podwozia, który świadczy o prędkości 360-380 km/h, tymczasem lądowanie odbywa się przy prędkości maksymalnie 250-270 km/h – wyjaśnia w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” Augustynowicz. Jeśli zatem samolot miałby podchodzić do lądowania – jak sugerują śledczy – to dlaczego leciał tak szybko? W ocenie grupy pilotów, kapitan Protasiuk zdawał sobie sprawę z warunków pogodowych w Smoleńsku, znał też samo lotnisko i nie podejmował ryzyka. - Kapitan postępuje bardzo rozważnie, najpierw wykonuje co najmniej dwa kręgi nad pasem (tzw. oblot), a dopiero później decyduje się podejść do lądowania. Podchodzi do tego profesjonalnie: sam, osobiście komunikuje się z wieżą, pomimo że zwykle robi to nawigator albo drugi pilot. Piloci rozpoczynają ścieżkę zniżania 10 km od progu pasa startowego, na wysokości 500 metrów. Cały czas działają niezwykle ostrożnie, znając komunikaty pogodowe i wiedząc od załogi jaka o problemach lądującego wcześniej Iła-76 – sugerują piloci. Według nastaw autopilota samolot co 2 km miał się zniżać o 100 m, a na wysokości 100 m w odległości 2 km od pasa miała zapaść decyzja o tym, czy lądować. Jeśli tak – piloci przeszliby na ręczne sterowanie. Tak się nie stało. Za to po “wyrzuceniu” podwozia doszło do usterki steru wysokości. Tu-154M miał już wcześniej problemy z blokiem sterowania, który uległ awarii na Haiti w styczniu br. (blok ten był wymieniany w czasie zakończonego w grudniu 2009 r. remontu samolotu w zakładach w Samarze). Samolot powrócił do kraju dzięki działaniom pilotów, którzy naprawili usterkę. Po tym incydencie blok powinien być wymieniony przez techników specpułku. Czy tak się stało? Czy w Smoleńsku nowy blok mógł ponownie nawalić? O to, jak przebiegała naprawa, zapytaliśmy rzecznika Sił Powietrznych. Czekamy na odpowiedź. Wątpliwości mogłaby rozwiać analiza systemu sterowania podwoziem i powiązanych z nim przewodów. W ocenie Augustynowicza, usterka mogła być spowodowana awarią hydrauliki samolotu lub bloku sterowania. Teoretycznie do zablokowania steru wysokości mogłoby dojść także w sposób samoistny (co rzadko się zdarza) lub na skutek celowego działania (to stosunkowo prosta konstrukcja umożliwiająca blokadę sterowania po wypuszczeniu podwozia).
Walczyli do końca W pierwszej fazie lotu z uszkodzonym sterem piloci jeszcze nie zdają sobie sprawy z zagrożenia. – Schodzą nieco za szybko, pod zbyt dużym kątem. Kapitan Arkadiusz Protasiuk nie może wiedzieć, dlaczego tak się dzieje, ale woli dmuchać na zimne. Już na 3 km przed progiem pasa decyduje się zrezygnować z lądowania. Kapitan przekręca gałki sterowania autopilotem, ustawiając maksymalną prędkość i wysokość. Autopilot sterujący ciągiem silników ustawia je na moc startową, a więc maksymalną – uważają piloci. Warto zaznaczyć, że ostatnie doniesienia mediów potwierdzają, że na wysokości 80 m miała paść komenda: “odchodzimy”, jednak samolot nadal się zniżał. Tu pojawiają się oskarżenia wobec pilotów, że stało się to poniżej tzw. wysokości decyzji. Tymczasem według dokumentacji lotniska Siewiernyj ta wysokość to 70 metrów. Komenda padła więc w dobrym czasie. “Nasz Dziennik” dotarł do osób dysponujących dowodami potwierdzającymi, że decyzja kapitana o rezygnacji z lądowania zapadła około pół minuty przed katastrofą – wówczas mjr Protasiuk miał wyraźnie zakomunikować: “Nie. Nie siadamy”. - Kapitan Protasiuk poleca nawigatorowi ustawić autopilota tak, aby następny “way-point” (punkt na trasie) znajdował się po przeciwległej stronie pasa – oceniają piloci. Jednak nie sterowna maszyna nie pozwoliła na realizację zamierzeń załogi. Samolot się nie wzniósł. W tej chwili ziemia była jeszcze niewidoczna, a samolot gwałtownie przyspieszał. Świadkowie obecni w okolicach lotniska mówili o dziwnym dźwięku silnika – pracującego na maksymalnych obrotach. Dużą prędkość samolotu potwierdzają też relacje smoleńskich kontrolerów, którzy usprawiedliwiali swoją późną reakcję na wydarzenia właśnie szybkim biegiem wydarzeń. Dodatkowo z lektury akt śledztwa – o czym mówił mecenas Rafał Rogalski – wyłania się obraz nierzetelnych działań obsługi naziemnej w Smoleńsku.
Jak MAK dezinformuje Po analizie strzępów informacji na temat katastrofy grupa pilotów wytknęła MAK elementy, które nie pasują do obrazu katastrofy serwowanego opinii publicznej. Jak zauważają, przyczyną katastrofy nie mógł być sugerowany błąd pilota, bo w chwili gdy samolot znalazł się na kursie kolizyjnym z ziemią, kierował nim autopilot. Ponadto piloci nie chcieli lądować na smoleńskim lotnisku już kilkadziesiąt sekund przed katastrofą – inaczej dużo wcześniej wyłączyliby autopilota, gdyż ostatnia faza podchodzenia do lądowania odbywa się ręcznie. Także analiza działania systemu TAWS wskazuje, że nie mógł on przekazać pilotom informacji: “Terrain Ahead! Pull up!”, ponieważ w tym momencie teren nie był jeszcze przed pilotami, a co więcej, ten tryb ostrzegania był wyłączony przed lotem; gdyby – wbrew instrukcji – był on włączony, zabrzmiałby kilka kilometrów wcześniej. Piloci wskazują też, że nie może być prawdą to, jakoby piloci nie posiadali danych nawigacyjnych lotniska – nie mieli ich na kartce, ale były one w komputerze nawigatora. W przeciwnym razie autopilot nie rozpocząłby ścieżki zniżania. Jak zauważają piloci, informacje rosyjskich śledczych na temat stanu ciał pasażerów Tupolewa wskazują, że działała na nie ogromna siła – a to potwierdza dużą prędkość samolotu – niemożliwą do osiągnięcia w ciągu 5 s przy założeniu prędkości początkowej w granicach 250 km/h. Wśród ważnych informacji ze strony MAK brakuje tej o konfiguracji samolotu: o stopniu otwarcia podwozia, pozycji klap, slotów, lotek, płaszczyzny steru wysokości i kierunku, a także hamulców aerodynamicznych, prędkości samolotu. Wiele z tych danych zarejestrowała czarna skrzynka znajdująca się w rękach Rosjan. Czy przemilczenie pewnych informacji świadczy o tym, że są one dla Rosjan niewygodne? Jak to możliwe, że śledczym udało się dość dokładnie opisać trajektorię lotu, skoro prędkość samolotu nie była znana? Marcin Austyn
Gajowy nie zabiera głosu w sprawie powyższej teorii, która wszakże – na oko sądząc – wydaje się nieco lepiej trzymać kupy, niż wiele innych. Natomiast pragnie zwrócić czytelnikom uwagę, iż zablokowanie steru samolotu musiało być dokonane w Polsce, bo przecież nie podczas lotu!
28 maja 2010 Automistyfikacja demokracji... Ludzie kręcący „ naszą młodą demokracją” i aż strach pomyśleć, jak „ nasza młoda demokracja” przepoczwarzy się w starą i niemłodą już demokrację- i kręcący człowiekiem demokratycznym, który- jak ktoś słusznie zauważył –„ jest istotą sensualną poddającą się bodźcom zmysłowym, reagującym na dźwięki i barwy, a nie na argumenty”(!!!!!)- mają kandydata na prezesa Narodowego Banku Polskiego. Jest nim pan profesor Marek Belka, realizujący się, w latach 1999 do 2005 w strukturach Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Zgłosił jego kandydaturę pan Bronisław Komorowski, marszałek Sejmu, pełniący obowiązki prezydenta RP i kandydujący na to stanowisko z ramienia politycznego Platformy Obywatelskiej. Taki sojusz PO z SLD.. Mąż wchodzi na wagę i z całej siły wciąga brzuch. Żona patrzy na to i z przekąsem pyta: - Myślisz, że to ci pomoże? - Oczywiście. Tylko w ten sposób mogę zobaczyć , ile ważę…(????) Ale my nie zobaczymy najprawdziwszej prawdy o panu profesorze Marku Belce.. Ale prześledźmy fakty, o których wiemy i spróbujmy wyciągnąć pobieżne wnioski.. Pan Marek się urodził, i to jest faktem bezspornym, dzieciństwo też miał- i to też jest fakt. W 1972 roku - a więc w czasie głębokiej” komuny” ukończył studia ekonomiczne na Uniwersytecie Łódzkim należąc całym socjalistycznym sercem do Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, kuźni wielu kadr socjalistycznych. A czego mógł nauczyć się- tak jak dzisiaj- na studiach ekonomicznych w socjalizmie? Ekonomii socjalizmu, bo ekonomia kapitalizmu była nauczana oddzielnie.. To była inna ekonomia!!!! To tak jakby była inna matematyka: matematyka socjalizmu i matematyka kapitalizmu.. Albo geometria socjalizmu- i geometria kapitalizmu. Niezależnie od ustroju, dwa razy dwa jest cztery… Nawet- na razie- w demokracji.. Dopóki szaleństwo demokracji nie osiągnie szczytów. I nie przegłosują, że jest pięć. Bo komuś będzie pasowało, żeby było pięć.. Tak jak- w demokracji- ślimaka można było zrobić rybą, rabarbar owocem, a dwóch facetów okrzyknąć małżeństwem., W demokracji można wiele….. głupiego zrobić. Pod warunkiem, że się ma większość.. Raz zwykłą- a raz kwalifikowaną.. Dlaczego????? Ekonomia jest nauką o konsekwencjach podejmowanych decyzji w stosunku do bogactw będących w niedoborze.. A czy tego uczą na różnego rodzaju państwowych i „ prywatnych” akademiach ekonomicznych? Myślę, że wątpię.. Uczą interwencjonizmu państwowego ,a w najlepszym przypadku księgowości.. Mamy więc księgowych, a nie ekonomistów.. Pan Marek więc pracując więc w Katedrze Ekonomii jako asystent, musiał uczyć się według wskazówek Baumana, Brusa, Kaleckiego.. Wymyślonych utopii nie przystających do życia.. Tak jak wszyscy uczący się ekonomii socjalizmu.. Takie były czasy i takie pozostały.. Nie ma w tym wiele nauki.. Gomułka był genialnym dzieckiem. Dlaczego? Bo w wieku sześciu lat wiedział o ekonomii tyle, co w czasach mu obecnych.. Pan Marek Belka wie zapewne więcej.. Tym bardziej, że od 1986 roku związał się z Instytutem Nauk Ekonomicznych Polskiej Akademii Nauk.. W tym momencie się chwilę zatrzymamy.. Polska Akademia Nauk została powołana w czasach stalinowskich w roku 1951.. Było to „ naukowe” narzędzie w rękach komunistów do kształtowania oblicza nauki.. Wiele propagandy. Od 1953 roku zaczęła tam pracować pani Jadwiga Kaczyńska, matka Jarosława i Lecha, dwóch bliźniaków, którzy potem próbowali ukraść księżyc. Jej tata, Aleksander Jasiewicz, projektował Warszawską Spółdzielnię Mieszkaniową i zamieszkał w domu przy ulicy Mickiewicza 27, w tym samym, w którym Jacek Kuroń organizował spotkania” antykomunistyczne”(????). Jak mógł organizować spotkania antykomunistyczne, jak sam był komunistą- rytu trockistowskiego(????) W 1949 roku, pani Jadwiga urodziła Jarosława i Lecha. Przy porodzie jako położna asystowała matka Tadeusza Gajcego, poety poległego podczas poronionego pomysłu Powstania Warszawskiego.. Matkami chrzestnymi chłopców zostały siostry bliźniaczki, Ludwika i Zofia Woźnickie, obie ocalały z Getta Warszawskiego. I tu ciekawostka. Dla mnie wielka ciekawostka, którą należałoby wyjaśnić.. Obie popełniły samobójstwo(!!!!). Ludwika w 1983 roku, a Zofia w 1986 (????) Dlaczego i z jakiego powodu? Pani Jadwiga Kaczyńska pracując w Instytucie Literackim Polskiej Akademii Nauk napisała monografię bibliograficzną socjalisty pana Leona Kruczkowskiego, związanego z Polską Partią Robotniczą, i nagrodzonego Nagrodą Stalinowską za Umacnianie Pokoju między Narodami oraz monografię bibliograficzną pana Jana Józefa Lipskiego, polityka socjalistycznego, masona, wielkiego mistrza Loży Kopernik, wuja Andrzeja Celińskiego, też socjalisty, KOR-owca, który w 1987 roku powoływał Polską Partię Socjalistyczną, a przez prezydenta Lecha Wałęsę odznaczonego Krzyżem wielkim Orderu Odrodzenia Polski. Odznaczył go też pan Lech Kaczyński Orderem Orła Białego. Chyba za powoływanie Polskiej Partii Socjalistycznej.. Od 1995 roku organizowany jest Konkurs Prac Magisterskich im J.J. Lipskiego. I tu znowu ciekawostka: Zajmuje się tym stowarzyszenie „Otwarta Rzeczpospolita”, organizacja pozarządowa o statusie organizacji pożytku publicznego istniejąca i utrzymywana przez nas podatników od 1999 roku, liczy trzystu członków i zajmuje się walką z ksenofobią, rasizmem i, antysemityzmem wśród Polaków..(???) Te wszystkie grzechy wśród Polaków pokutują? A czy czasami członkowie „Otwartej Rzeczpospolitej”, nie są ksenofobami, antysemitami i rasistami., wśród których jest pan Władysław Bartoszewski zwany mylnie profesorem, pan Feliks Tych, Jerzy Jedlicki czy pani Krystyna Zachwatowicz- Wajda, żona pana Andrzeja Wajdy? W 2000 roku, pan Jacek Kuroń założył nawet Uniwersytet Powszechny im J. Józefa Lipskiego w Teremiskach. Pisać prace o socjalistach i masonach- to dopiero trzeba być zaangażowanym.. Mnie by było szkoda czasu.. Trzeba czuć więź intelektualno- emocjonalną z tymi postaciami. Musi coś człowieka łączyć.. inaczej nie podjąłby się tego typu działania.. Ale wracając do naszego bohatera, pana profesora Marka Belki.. W latach 1978-79 i 1985-86 przebywał na stażach w Uniwersytecie Columbia i Uniwersytecie Chicago.. W mrocznych czasach „komuny” na stażach… Ciekawe? W 2003 roku Amerykanie, pardon Polacy wysłali go do Iraku.. Był szefem Rady Koordynacji Międzynarodowej w Iraku(????).. W latach 2003-2004 był dyrektorem ds. polityki gospodarczej w Tymczasowych Władzach Koalicyjnych w Iraku. Stwarzał tam system bankowy w nowej rzeczywistości, demokracji irackiej. To musiał być człowiek zaufany Amerykanów.. Inne uzasadnienie nie przychodzi mi do głowy.. Bo kto by posłał w takiej misji obcego człowieka? To było potem, a wcześniej, w roku 1996, był konsultantem Banku Światowego(????) Organizacji ponadnarodowej, organizującej życie bankowe innym, przeciw wolnemu rynkowi... Którego częścią jest Międzynarodowy Fundusz Walutowy, trzymający, że tak powiem- za twarz- finanse światowe. W 2001 roku, będąc w rządzie Leszka Millera wprowadził opresyjny podatek od dochodów kapitałowych, zwany popularnie Podatkiem Belki. I tyle z niego wszystkiego. Nakrzyczał się w Sejmie propagandowo” Do roboty”, a potem wyszedł z niego udając się wprost do Fundacji Batorego, prawdziwego- moim zdaniem- ośrodka władzy w Polsce..
W wyborach prezydenckich 2005 roku popierał panią Henrykę Bochniarz (????). Feministkę i stypendystkę amerykańskiej fundacji Fulbrighta. W latach 1985-87 wykładała na University of Minnesota. Członkini Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, w latach 1971- 1990 była pracownikiem państwowego Instytutu Koniunktur i Cen. Obecnie zasiada w zarządach Agory (wyd. Gazety Wyborczej), Lukas Bank, Commercial Union. Jest też wiceprezesem Boeing International na Europę środkową i Wschodnią i doradcą w grupie Banku Światowego... Pan Marek Belka napisał książkę pt:” Doktryna ekonomiczno- społeczna Miltona Friedmana.”. Czyli w swoich naukach otarł się przynajmniej o wolny rynek.. Wie co to jest? Ale tam z pewnością nie wyczytał, że wprowadzenie podatku od dochodów z kapitału jest dobre…(???) Nauka Friedmana poszła w las.. I tam z pewnością nie doczytał, że „ makroekonomia to makro – bzdura”, tak twierdził Milton Friedman, podczas gdy pan Marek Belka, przez propagandę reklamowany jest jako specjalista od „ makroekonomii”(???). Był też sekretarzem wykonawczym Komisji Gospodarczej ONZ ds. Europy. W styczniu 2009 roku został dyrektorem Departamentu Europejskiego Funduszu Walutowego. Z powyższych powodów, że tak bardzo jest umocowany międzynarodowo, nie powinien zostać prezesem Narodowego Banku Polskiego.. To będzie dla nas nieszczęście.. Forsowany przez Bronisława Komorowskiego będzie miał jakieś sprawy do załatwienia. Wkrótce się przekonamy jakie.. Czajenie się przy największej kasie, nie wróży nic dobrego dla nas.. Tym bardziej, że związany jest z Partią Demokratyczną, nie będąc jej członkiem.. Pan marszałek Komorowski się oczywiście pomylił.. Urząd zastępcy sekretarza generalnego ONZ ds. gospodarczych Europy sprawuje oczywiście Słowak, Jan Kubis, A nie pan Marek Belka.. Ale to tylko niewielkie niedopatrzenie.. Źli doradcy trafiają się wszędzie. Będzie dalsze wyciskanie z nas pieniędzy... Na razie nie ma i nie będzie polskiego interesu narodowego. WJR
Bratnia pomoc już działa! Ach, wydarzenia i przemiany nabierają tempa prawdziwie stachanowskiego! Jeszcze nie spłynęły wody potopu, a już - wychodząc naprzeciw dochodzącym z głębokości wołaniom Stronnictwa Ruskiego, co to nie może doczekać się upragnionego pojednania - rosyjski prezydent Dymitr Miedwiediew zapowiedział udzielenie Polsce bratniej pomocy. Na początek bratnia pomoc ma dotyczyć wyłącznie usuwania skutków powodzi, ale jeśli jest dobra w jednej sprawie, to dlaczego powstrzymywać się przed skorzystaniem z niej również we wszystkich pozostałych sprawach? Sama logika podpowiada, żeby bratnia pomoc stała się trwałym elementem naszej rzeczywistości, dzięki czemu będziemy mogli raz na zawsze pozbyć się irytujących dysonansów poznawczych, jakie wiązały się z samodzielnością naszego tubylczego państwa. "A może klasztor? Może do partii?". I na co komu potrzebne takie rozterki? Dzięki bratniej pomocy, która - co nie ulega wątpliwości - pojawi się również ze strony drugiego strategicznego partnera, zostaniemy uwolnieni od rozterek, bo o wszystkim zadecydują starsi i mądrzejsi. Dlatego prezydentem Polski w tych warunkach może zostać ktokolwiek - nawet pan marszałek Bronisław Komorowski, który w posłuszeństwie wobec starszych i mądrzejszych na pewno nie da się nikomu prześcignąć. Te siedmiomilowe przemiany obejmują nie tylko środowisko Naszych Umiłowanych Przywódców, ale również celebrytów drobniejszego płazu. Krótko mówiąc - wraca nowe. Starsi z pewnością pamiętają najwybitniejszego komentatora politycznego polskiej telewizji stanu wojennego, niejakiego pana redaktora Szykułę. Ten pan o smutnym wyrazie twarzy przesłuchiwał swoje ofiary bez podnoszenia głosu, ale z wyraźnym naciskiem skłaniał je do samokrytyki. Publiczna samokrytyka była wtedy, jak wiadomo, środkiem jeśli nawet nie odzyskania zaufania partii, a zwłaszcza - organów, to przynajmniej rodzajem kataplazmu łagodzącym skutki utraty zaufania. Pan Szykuła nawet nie starał się specjalnie ukrywać, skąd trafił do mediów, w związku z czym bez najmniejszego zażenowania posługiwał się przed kamerami metodami operacyjnymi. Ciekawe, że kiedy razwiedka założyła sobie własne stacje telewizyjne, zatrudnieni w nich funkcjonariusze przejęli większość metod redaktora Szykuły i to, jak sądzę, w dobrej wierze, uważając, iż zadaniem dziennikarza jest zmuszenie swego rozmówcy, by przyznał się do wszystkiego. Więc kiedy już prezydent Dymitr Miedwiediew zapowiedział udzielenie Polsce bratniej pomocy, doszło w końcu do tego, do czego dojść musiało. Oto pan Piotr Tymochowicz, uchodzący dotychczas za specjalistę od wizerunku, co to potrafi wystrugać męża stanu nawet z banana, zabrał się za nakłanianie do samokrytyki, zaczynając od pani Anny Cugier-Kotki, która tłumaczy się ze swego zaangażowania w kampanię wyborczą Prawa i Sprawiedliwości przeciwko Platformie Obywatelskiej. Pokornie wyjaśnia, że zrobiła tę rzecz za pieniądze, a widząc, jak się wstydzi tamtej chęci zysku, możemy być pewni, że więcej to się nie powtórzy. Ciekawe, co mogło skłonić panią Cugier-Kotkę do takiej samokrytyki? Możliwe, że jakieś pryncypialne względy ideowe, chociaż nie można wykluczyć, że wspierająca kampanię pana marszałka Komorowskiego razwiedka mogła podjąć próbę skaptowania również jej - podobnie jak wielu innych aktorów - jakimiś propozycjami albo nawet propozycją nie do odrzucenia. Na uwagę zasługuje również wprawa, z jaką pan Piotr Tymochowicz zoperował panią Cugier-Kotkę. SM
Hypki: Za głupotę pilotów odpowiada szef MON - Piloci Tupolewa zachowali się skrajnie nieodpowiedzialnie i popełnili szereg elementarnych błędów - stwierdził w rozmowie z TOK FM Tomasz Hypki, sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa i jednocześnie wydawca "Skrzydlatej Polski". Jego zdaniem dla załogi, która rozbiła się pod Smoleńskiem, nie ma w tym przypadku żadnego usprawiedliwienia. Według najnowszych doniesień rosyjskiego dziennika "Kommiersant" piloci TU-154M mieli świadomość, że w takich warunkach nie będą w stanie wylądować. Podczas podejścia kapitan Arkadiusz Protasiuk miał powiedzieć: "Nie zdołamy". Z relacji gazety wynika, że kapitan ewidentnie mówił o perspektywie lądowania. W tym czasie w kabinie był dowódca sił powietrznych gen. Andrzej Błasik, który w odpowiedzi miał wyartykułować coś niezrozumiałego. Nagranie - jak twierdzą specjaliści - jest silnie "zaszumione" z powodu otwartych drzwi do kabiny. - Rosyjscy eksperci utrzymują, że na podstawie tonu tego niezrozumiałego zdania można jednoznacznie powiedzieć, iż nie było w nim rozkazu kontynuowania lądowania, a tym bardziej groźby. Wszelako rozkazu zaprzestania zniżania też w nim nie było. W ten sposób stanowisko dowódcy specjaliści interpretują jako przyzwolenie na kontynuowanie manewru" - informuje "Kommiersant". W rezultacie, mimo tych wątpliwości, załoga kontynuowała zniżanie i jak powiedział Edmund Klich akredytowany przy rosyjskiej komisji badającej przyczyny tragedii - świadomie zeszła do wysokości 20 m (do tego momentu odliczała wysokość). W trakcie tej procedury podobnie piloci zamiast korzystać z wysokościomierza barycznego, ustawianego wg wysokości pasa startowego, patrzyli na wskazania radiowysokościomierza, który wskazywał realną wysokość od ziemi. W efekcie zeszli niżej niż wysokość lotniska, wlecieli do wąwozu i gdy zorientowali się gdzie są, nie byli już w stanie poderwać maszyny.
Głupota... - Z tych informacji wynika, że piloci wykazali się nieprawdopodobną głupotą - komentuje Tomasz Hypki. - Nie dość, że w ogóle zdecydowali się na lądowanie w tak trudnych warunkach, to nawet nie zapoznali się z ukształtowaniem terenu wokół lotniska. Ich błędy są niewybaczalne - dodaje.
...to wina Klicha Jednak zdaniem eksperta ta "głupota" wynika z braków w wyszkoleniu, które w jego opinii z roku na rok w polskim lotnictwie wojskowym jest coraz gorsze. - Brakuje paliwa, nie ma symulatorów. Obowiązuje tylko propaganda sukcesu. Minister Obrony Narodowej Bogdan Klich (zbieżność nazwisk z Edmundem Klichem przypadkowa - przyp. red.) po kolejnych katastrofach mówił, że zabrakło żołnierskiego szczęścia, że niefrasobliwość... zamiast nazwać rzeczy po imieniu - mówi Hypki. Jego zdaniem po takich informacjach i kolejnych tragediach z których szef MON nie potrafi wyciągnąć wniosków minister Klich powinien pożegnać się ze stanowiskiem. Tomasz Nowak
Major Protasiuk: "Nie siadamy" Grupa kilkudziesięciu pilotów cywilnych i wojskowych dokonała samodzielnej analizy ostatniej fazy lotu prezydenckiego Tu-154. W ich opinii, załoga nie próbowała lądować na lotnisku w Smoleńsku, a do tragedii doszło z powodu awarii steru wysokości. Takiego zdania jest reprezentujący lotników dr Tadeusz Augustynowicz, oficer Wojsk Lotniczych, koordynator lotnisk wojskowych, wieloletni pracownik LOT. W ocenie dr. Augustynowicza poznane dotąd okoliczności katastrofy samolotu Tu-154M oraz wzbudzający kontrowersje przebieg śledztwa wskazują, że winnymi wypadku z 10 kwietnia br. nie są polscy piloci. Zawiodła rosyjska maszyna, a konkretnie jej blok sterowania. Niestety, kluczowe informacje na ten temat nie są ujawniane opinii publicznej. Grupę pilotów wzburzył fakt, że zaraz po katastrofie założono, że Tu-154M był sprawny technicznie, a winą za spowodowanie katastrofy usiłowano obarczyć pilota Arkadiusza Protasiuka, przypisując mu szkolne błędy. Z ustaleń rosyjskiego MAK wynika, że autopilot Tu-154M wyłączony został dopiero na 5,4 s przed katastrofą, a TAWS (EGPWS) ostrzegał pilotów na 18 s przed uderzeniem w pierwsze drzewo. - Komisja zapomniała jednak o najważniejszym szczególe: prędkości samolotu. W Tu-154M regulacja wysunięcia podwozia zależy od prędkości i jest automatyczna. Na zdjęciach z katastrofy widać, że koła nie są wypuszczone pod kątem 90 stopni, lecz mniejszym. Jest to 3 z 5 stopni wypuszczenia podwozia, który świadczy o prędkości 360-380 km/h, tymczasem lądowanie odbywa się przy prędkości maksymalnie 250-270 km/h - wyjaśnia w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Augustynowicz. Jeśli zatem samolot miałby podchodzić do lądowania - jak sugerują śledczy - to dlaczego leciał tak szybko? W ocenie grupy pilotów, kapitan Protasiuk zdawał sobie sprawę z warunków pogodowych w Smoleńsku, znał też samo lotnisko i nie podejmował ryzyka. - Kapitan postępuje bardzo rozważnie, najpierw wykonuje co najmniej dwa kręgi nad pasem (tzw. oblot), a dopiero później decyduje się podejść do lądowania. Podchodzi do tego profesjonalnie: sam, osobiście komunikuje się z wieżą, pomimo że zwykle robi to nawigator albo drugi pilot. Piloci rozpoczynają ścieżkę zniżania 10 km od progu pasa startowego, na wysokości 500 metrów. Cały czas działają niezwykle ostrożnie, znając komunikaty pogodowe i wiedząc od załogi jaka o problemach lądującego wcześniej Iła-76 - sugerują piloci. Według nastaw autopilota samolot co 2 km miał się zniżać o 100 m, a na wysokości 100 m w odległości 2 km od pasa miała zapaść decyzja o tym, czy lądować. Jeśli tak - piloci przeszliby na ręczne sterowanie. Tak się nie stało. Za to po "wyrzuceniu" podwozia doszło do usterki steru wysokości. Tu-154M miał już wcześniej problemy z blokiem sterowania, który uległ awarii na Haiti w styczniu br. (blok ten był wymieniany w czasie zakończonego w grudniu 2009 r. remontu samolotu w zakładach w Samarze). Samolot powrócił do kraju dzięki działaniom pilotów, którzy naprawili usterkę. Po tym incydencie blok powinien być wymieniony przez techników specpułku. Czy tak się stało? Czy w Smoleńsku nowy blok mógł ponownie nawalić? O to, jak przebiegała naprawa, zapytaliśmy rzecznika Sił Powietrznych. Czekamy na odpowiedź. Wątpliwości mogłaby rozwiać analiza systemu sterowania podwoziem i powiązanych z nim przewodów. W ocenie Augustynowicza, usterka mogła być spowodowana awarią hydrauliki samolotu lub bloku sterowania. Teoretycznie do zablokowania steru wysokości mogłoby dojść także w sposób samoistny (co rzadko się zdarza) lub na skutek celowego działania (to stosunkowo prosta konstrukcja umożliwiająca blokadę sterowania po wypuszczeniu podwozia).
Walczyli do końca W pierwszej fazie lotu z uszkodzonym sterem piloci jeszcze nie zdają sobie sprawy z zagrożenia. - Schodzą nieco za szybko, pod zbyt dużym kątem. Kapitan Arkadiusz Protasiuk nie może wiedzieć, dlaczego tak się dzieje, ale woli dmuchać na zimne. Już na 3 km przed progiem pasa decyduje się zrezygnować z lądowania. Kapitan przekręca gałki sterowania autopilotem, ustawiając maksymalną prędkość i wysokość. Autopilot sterujący ciągiem silników ustawia je na moc startową, a więc maksymalną - uważają piloci. Warto zaznaczyć, że ostatnie doniesienia mediów potwierdzają, że na wysokości 80 m miała paść komenda: "odchodzimy", jednak samolot nadal się zniżał. Tu pojawiają się oskarżenia wobec pilotów, że stało się to poniżej tzw. wysokości decyzji. Tymczasem według dokumentacji lotniska Siewiernyj ta wysokość to 70 metrów. Komenda padła więc w dobrym czasie. "Nasz Dziennik" dotarł do osób dysponujących dowodami potwierdzającymi, że decyzja kapitana o rezygnacji z lądowania zapadła około pół minuty przed katastrofą - wówczas mjr Protasiuk miał wyraźnie zakomunikować: "Nie. Nie siadamy". - Kapitan Protasiuk poleca nawigatorowi ustawić autopilota tak, aby następny "way-point" (punkt na trasie) znajdował się po przeciwległej stronie pasa - oceniają piloci. Jednak nie sterowna maszyna nie pozwoliła na realizację zamierzeń załogi. Samolot się nie wzniósł. W tej chwili ziemia była jeszcze niewidoczna, a samolot gwałtownie przyspieszał. Świadkowie obecni w okolicach lotniska mówili o dziwnym dźwięku silnika - pracującego na maksymalnych obrotach. Dużą prędkość samolotu potwierdzają też relacje smoleńskich kontrolerów, którzy usprawiedliwiali swoją późną reakcję na wydarzenia właśnie szybkim biegiem wydarzeń. Dodatkowo z lektury akt śledztwa - o czym mówił mecenas Rafał Rogalski - wyłania się obraz nierzetelnych działań obsługi naziemnej w Smoleńsku.
Jak MAK dezinformuje Po analizie strzępów informacji na temat katastrofy grupa pilotów wytknęła MAK elementy, które nie pasują do obrazu katastrofy serwowanego opinii publicznej. Jak zauważają, przyczyną katastrofy nie mógł być sugerowany błąd pilota, bo w chwili gdy samolot znalazł się na kursie kolizyjnym z ziemią, kierował nim autopilot. Ponadto piloci nie chcieli lądować na smoleńskim lotnisku już kilkadziesiąt sekund przed katastrofą - inaczej dużo wcześniej wyłączyliby autopilota, gdyż ostatnia faza podchodzenia do lądowania odbywa się ręcznie. Także analiza działania systemu TAWS wskazuje, że nie mógł on przekazać pilotom informacji: "Terrain Ahead! Pull up!", ponieważ w tym momencie teren nie był jeszcze przed pilotami, a co więcej, ten tryb ostrzegania był wyłączony przed lotem; gdyby - wbrew instrukcji - był on włączony, zabrzmiałby kilka kilometrów wcześniej. Piloci wskazują też, że nie może być prawdą to, jakoby piloci nie posiadali danych nawigacyjnych lotniska - nie mieli ich na kartce, ale były one w komputerze nawigatora. W przeciwnym razie autopilot nie rozpocząłby ścieżki zniżania. Jak zauważają piloci, informacje rosyjskich śledczych na temat stanu ciał pasażerów Tupolewa wskazują, że działała na nie ogromna siła - a to potwierdza dużą prędkość samolotu - niemożliwą do osiągnięcia w ciągu 5 s przy założeniu prędkości początkowej w granicach 250 km/h. Wśród ważnych informacji ze strony MAK brakuje tej o konfiguracji samolotu: o stopniu otwarcia podwozia, pozycji klap, slotów, lotek, płaszczyzny steru wysokości i kierunku, a także hamulców aerodynamicznych, prędkości samolotu. Wiele z tych danych zarejestrowała czarna skrzynka znajdująca się w rękach Rosjan. Czy przemilczenie pewnych informacji świadczy o tym, że są one dla Rosjan niewygodne? Jak to możliwe, że śledczym udało się dość dokładnie opisać trajektorię lotu, skoro prędkość samolotu nie była znana? Marcin Austyn
Młócka Co to się stało, że słynny tandem, ten od skandalicznego tekstu „Katastrofa 36. pułku”, na który się mogła potem powoływać „strona rosyjska”, odkrył nagle, że Rosjanie mogą być winni wielu zaniedbań w związku z tragedią smoleńską? Podejrzewam, że odpowiedź jest prosta – MAK i putinowskie służby specjalne nie panują nad wszystkimi wątkami śledztwa, wrzucane w niezwykłej obfitości dezy nie spełniają swego zadania (zbyt szybko są neutralizowane w niezależnych mediach) i zbyt wiele osób włączyło się w prowadzenie własnego dochodzenia (z rodzinami Ofiar włącznie), co skutkuje m.in. tym, że powstaje alternatywna w stosunku do oficjalnej (czyli moskiewsko-warszawskiej) wizja tego, co się wydarzyło 10 kwietnia. Z wizją tą coraz trudniej jest walczyć współczesnej „komisji Burdenki” z tego banalnego powodu, że środki przekazu nie są tak sterowalne jak za komunizmu. Wprawdzie akurat w neopeerelu ludzie reżimu starają się jak najszybciej dokonać „normalizacji sytuacji”, czyli doprowadzić do pluralizmu medialnego a la późny Gierek czy wczesny Jaruzel i dla niektórych szczytem marzeń byłoby gdyby „kadry” wykute właśnie w tych dwóch epokach, a które dziś „rządzą” na rynku medialnym, zawiadywały wszystkimi środkami przekazu – sprawy jednak nie idą tak gładko jak mogłyby iść, ponieważ nie ma zbyt wielu bagnetów, na których reżim mógłby się oprzeć, zaś kadra sowieckiej wojskówki i bezpieczniaków nieco została przerzedzona na przestrzeni czasu (co nie znaczy, że istotnie osłabła). W związku z tym rozmaici paranoicy z Sieci i spoza niej pchają się na współczesne agory i rozpowiadają z coraz większym przekonaniem o mataczeniu Rosjan i wzajemnym dezinformacyjnym rezonowaniu centrali moskiewskiej i agentury w Warszawie. Reszka z Majewskim po ponad miesiącu (nie tylko blogerskich) debat na ten temat odkrywają, iż mogła szwankować radiolatarnia na lotnisku Siewiernoje. Czy nie za późno na to odkrycie? Ktoś powie: lepiej późno niż wcale. Problem jednak w tym, że tego odkrycia dokonuje się już po „oficjalnym” oskarżeniu i skazaniu załogi oraz śp. gen. Błasika, oskarżeniu, które najpierw „delikatnie” sformułowała Moskwa, potem powtarzano do upadłego u nas, a teraz – opierając się właśnie na tych powtórzeniach (tu E. Klich oraz T. Hypki wykazali się wyjątkową gorliwością) – rosyjskie media mogą wprost huczeć od oskarżeń formułowanych bez żadnych zahamowań, o czym już pisałem. Ta kolejność zatem nie jest przypadkowa, ponieważ po „ustaleniu” winy w/w osób nawet wykazanie, iż podawanie błędnych danych przez wieżę, niesprawność sprzętu, niezamknięcie lotniska itd. będzie „przykrywane” twierdzeniem, iż te wszystkie dodatkowe okoliczności są bez znaczenia, ponieważ polska załoga i tak szarżowała. Przypomnę, że tego rodzaju głosy ekspertów „przykrywające” już się odzywały od pierwszych dni po katastrofie, kiedy tylko pojawiły się w Sieci słynne zdjęcia i wizualizacje S. Amielina. Czy za jakiś czas Reszka z kolegą „odkryją” Iła, tzn. zaczną drążyć jego temat? Dotrą do Koli? Zobaczymy. Na tym reżimowo-dezinformacyjnym tle intrygująco prezentują się spostrzeżenia byłego doradcy Putina, A. Iłłarionowa, opublikowane także w „Rz”, który mówi: „Wbrew obietnicom śledztwo w sprawie katastrofy nie jest ani transparentne, ani dynamiczne. Polska strona nie ma pełnego i swobodnego dostępu do dokumentów i zgromadzonych dowodów. Polakom późno udostępnia się czarne skrzynki, choć niemal od razu było wiadomo, że są one w dobrym stanie i można odczytać ich zapis” i przypomina o przejściu kontrolera lotu na emeryturę oraz o wielu kłamstwach, jakie wrzucała do obiegu strona rosyjska. Nawiasem mówiąc, polscy śledczy nie przesłuchali jeszcze nikogo z pracowników wieży – no ale po co, skoro Rosjanie już wszystko wiedzą? Choćby z artykułów Reszki czy wypowiedzi Klicha. Spostrzeżenia Iłłarionowa, list rosyjskich dysydentów to za mało w obecnej sytuacji, w której gabinet ciemniaków oraz gajowy Wiki Error Jamajka zwyczajnie bagatelizują wagę sprawy, jeśli nie sabotują śledztwa w subtelny sposób (np. nie dopuszczając do parlamentarnej dyskusji na jego temat). Powinna się wyłonić niezależna, obywatelska, komisja związana z prawnikami reprezentującymi rodziny ofiar i ekspertami krajowymi i międzynarodowymi (nie związanymi z promoskiewską agenturą, oczywiście). FYM
Inteligencja "wytnij-wklej" Wypowiedź Władysława Bartoszewskiego o "hodowcy zwierząt futerkowych" (swoją drogą - u kogo on, u licha, widział koty hodowane na futerko?) jest powszechnie znana. Mniej osób zna zapewne jej follow-up, jakim był późniejszy o dzień czy dwa wywiad "strasznego dziadunia" dla "Faktu". W wywiadzie tym Bartoszewski dał wyraz oburzeniu, że jego błyskotliwa, ironiczna wypowiedź nie została doceniona, że go za nią niecnie zaatakowano, i wyraźnie dał do zrozumienia, że kto widzi w jego słowach cokolwiek niewłaściwego, ten jest po prostu nieinteligentny i niewykształcony. Nie rozumie subtelnego żartu wykorzystującego możliwości, które polszczyzna daje człowiekowi na pewnym poziomie. Trochę grubymi nićmi szyte, ale po chwili zastanowienia salon uznał, że jego oświecony elektorat to kupi. Mało kto chce być uważany za nieinteligentnego, a już zwłaszcza boją się takiego podejrzenia ci, którzy faktycznie nie czują się w temacie własnej inteligencji zbyt mocno i muszą codziennie korzystać z wysokonakładowej ściągawki, co mówić i z czego się śmiać, żeby zaliczać się do intelektualnych elit. Teza Bartoszewskiego została więc podchwycona: przecież to był żart, wyrafinowany żart, pisowcy idioci się na nim nie poznali, ale państwo, drodzy widzowie i słuchacze, jesteście przecież ludźmi inteligentnymi, i wiecie, że... Najwyraźniej Nowak, Pitera i Kidawa-Błońska w roli objaśniaczy intelektualnie wyrafinowanych żartów okazali się nie dość przekonujący, bo "Gazeta Wyborcza" rzuciła im w sukurs swego satyryka Michała Ogórka.
Ogórek z żartownisia zmienia się na chwilę w czerskiego księdza Skargę, ubolewającego nad upadkiem intelektualnym naszej debaty publicznej. Na przykład, niedokształceni wyborcy nie rozumieją wyrafinowanych, błyskotliwych żartów profesora Bartoszewskiego. Wszystko biorą dosłownie, cepy jedne! Zróbmy tę przyjemność Ogórkowi i jego akolitom i poudawajmy przez chwilę, że kupujemy ten kit. Jasne, nazywanie pisowców "politycznymi dewiantami" a ich zwolenników "bydłem", już nie wspominając o hodowcy zwierząt futerkowych i wieszczbach, że wybór go na prezydenta spowoduje załamanie naszych finansów jak w Grecji i sprowadzi Polskę do poziomu, czego tam, Burundi czy Burkina Faso - wszystko to wysmakowane żarty, głęboko zakorzenione w tradycji Zielonego Balonika i berangerowskiego l'humour nouveau, tylko my, proste ciołki, tego nie zatrybiliśmy. Dobra. No to, zapytajmy po leninowsku: co robić? Cytat: Edukacja narodowa w tym rządzie z rekomendacji PO przypadła Katarzynie Hall. Jej dziełem jest seria kolejnych reform, który bynajmniej nie służą podnoszeniu poziomu oświaty, tylko realizacji celu strategicznego, aby 85 proc. dzieci objętych aktualnie przymusem szkolnym uwieńczyło swą edukację maturą. Adam Hanuszkiewicz opowiadał, jak na jakiejś naradzie pewien towarzysz pułkownik zaatakował go - wówczas redaktora programowego TVP - za "Kabaret starszych panów". "Rozmawiałem, wiecie, redaktorze, w jednostkach o tym waszym kabarecie, i wiecie co? Tam tego nie rozumieją! I co wy na to?!" Hanuszkiewicz odpowiedział: "kształcić żołnierzy, panie pułkowniku". Ot co - jak ludzie nieinteligentni, no to ich kształcić. Czyli popierać taką władzę, która upowszechnia edukację, oświeca, niesie kaganek oświaty między ciemny lud. A jeśli tego władza nie robi, no to ją krytykować. Prawda?
Kogo popiera gazeta Michała Ogórka, nie muszę wyjaśniać, bo zaznacza to na każdej stronie i w każdym akapicie: popiera rząd Donalda Tuska, zwłaszcza w jego części platformianej. Edukacja narodowa w tym rządzie z rekomendacji PO przypadła Katarzynie Hall. Jej dziełem jest seria kolejnych reform, który bynajmniej nie służą podnoszeniu poziomu oświaty, tylko realizacji celu strategicznego, aby 85 proc. dzieci objętych aktualnie przymusem szkolnym uwieńczyło swą edukację maturą. Cytat: Do obsługi nowoczesnej gospodarki potrzeba stosunkowo nielicznej elity, i tej się wykształci aż nadto z dzieci obecnej elity w nielicznych elitarnych szkołach i uczelniach prywatnych. Cała reszta potrzebuje tylko dyplomu, obrazowanija, więc wszystko poza rozdawaniem jej tych dyplomów jest stratą czasu. Najnowszą ze służących temu zmian jest zarządzenie, zgodnie z którym ocena niedostateczna na koniec roku nie powoduje wstrzymania do promocji do następnej klasy. Więcej - nawet dwie pały na koniec roku nie wstrzymują promocji. Koniec z zostawianiem nieuków na drugi rok, z tworzeniem niepotrzebnych zatorów na edukacyjnym hajłeju. Świadectwo w łapę i kopa wyżej. Do obsługi nowoczesnej gospodarki potrzeba stosunkowo nielicznej elity, i tej się wykształci aż nadto z dzieci obecnej elity w nielicznych elitarnych szkołach i uczelniach prywatnych. Cała reszta potrzebuje tylko dyplomu, obrazowanija, więc wszystko poza rozdawaniem jej tych dyplomów jest stratą czasu. Trzeba przyznać, że jako bodaj jedyna w tym gabinecie pani minister Hall myśli przyszłościowo. Dla partii rządzącej rozmnożenie inteligencji, która stopnie naukowe zdobywa za pomocą prac pisanych metodą jak w tytule jest sprawą zasadniczej wagi. Nie tylko dla partii, dla całej obecnej elity. Kto by kupował "niezbędniki inteligenta", gdyby inteligenci potrafili myśleć sami, bez niezbędników? Pytanie retoryczne. Cytat: Te "żarty" ludzi nie śmieszą nie dlatego, że są za głupi, tylko dlatego, że wciąż jeszcze, mimo wszystkich starań salonu, jego mediów i pani minister, pozostają zbyt mądrzy. Ale z tym się niebawem zrobi porządek. I dlatego "reformy będą kontynuowane". Aż do ostatniej, jaką - jeśli pani Hall utrzyma się u steru Edukacji Narodowej jeszcze kilka lat - będzie zarządzenie, by świadectwa maturalne i dyplomy uniwersyteckie wydawać w formie audio, bo znaczna część absolwentów nie będzie już umiała ich samodzielnie przeczytać. Powstaje tylko sprzeczność - jak popieranie tej masowej produkcji obrazowanszcziny pogodzić z głośnym ubolewaniem nad poziomem umysłowym wyborców, którzy nie są nawet w stanie zrozumieć wyrafinowanych żartów czcigodnego nestora? Czy nie ma tu sprzeczności? Nie ma. Bo te "żarty" ludzi nie śmieszą nie dlatego, że są za głupi, tylko dlatego, że wciąż jeszcze, mimo wszystkich starań salonu, jego mediów i pani minister, pozostają zbyt mądrzy. Ale z tym się niebawem zrobi porządek. Rafał A. Ziemkiewicz
Katastrofa Tu-154: pytania do Rosjan Jak, który lądował przed Tupolewem, miał problemy z radiolatarnią. Wiele wskazuje na to, że w lotnictwie wojskowym szwankowało szkolenie, a załoga Tupolewa popełniła błąd. Czy jednak była to jedyna przyczyna katastrofy prezydenckiej maszyny w Smoleńsku? Czy na dzisiejszym etapie śledztwa można całkowicie oczyścić z winy stronę rosyjską? Pojawiają się kolejne wątpliwości i pytania. Załoga polskiego jaka-40, który podchodził do lądowania kilkadziesiąt minut przed Tupolewem, miała problem z odbiorem sygnału z radiolatarni położonej kilometr od pasa. Radiolatarnia to kluczowe urządzenie, które pomaga lotnikom sprowadzić maszynę na ziemię. Informacje o kłopotach jaka potwierdziły nam dwa źródła: ekspert pracujący dla rządu oraz osoba w Dowództwie Sił Powietrznych. Czy na podobne przeszkody mógł natrafić Tu-154? Rządowy ekspert: – Rejestratory samolotu potwierdzają, że urządzenia namierzyły radiolatarnie. Nie oznacza to jednak, iż sygnał działał potem prawidłowo. Po wypadku Rosjanie dokonali oblotu lotniska, lecz bez udziału polskich specjalistów. Twierdzą, że urządzenia były w porządku. Jednak dotąd nie dostaliśmy protokołu czynności. O kłopotach z radiolatarnią może świadczyć coś jeszcze. Kwadrans po jaku na lotnisku próbował dwa razy lądować rosyjski ił-76. Nie trafiał w pas, zbaczał w lewo. A to właśnie radiolatarnie są odpowiedzialne za pomoc w wejściu na oś drogi startowej. Kolejna zagadka: w raporcie Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) pojawia się informacja, że załoga Tupolewa wyleciała z Warszawy bez danych nawigacyjnych lotniska w Smoleńsku. Kto zawinił? MAK milczy. My dotarliśmy do meldunku dowódcy 36. pułku. Płk Ryszard Raczyński informuje p. o. dowódcy Sił Powietrznych, że wojskowi 18 marca (za pośrednictwem polskiej ambasady) prosili Rosjan o dostarczenie planów i procedur lotniska. Te, którymi dysponowali, pochodziły sprzed roku. „Do dnia wylotu nie otrzymaliśmy informacji o jakichkolwiek zmianach dotyczących procedur na lotnisku Smoleńsk” – melduje płk Raczyński. Źródło w Siłach Powietrznych: – Nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi na prośbę wystosowaną 18 marca. Kto zaniedbał sprawę? Rosjanie czy Polacy? Ten wątek jest istotny, gdyż polskie samoloty miały wcześniej problemy na tym lotnisku. 17 września 2007 r. Lech Kaczyński leciał Tupolewem do Smoleńska. Były lotnik 36. pułku: – Wtedy też leciały dwa samoloty. Gdy pierwszy usiadł na pasie, okazało się, że informacje nawigacyjne podane przez Rosjan były nieprecyzyjne. Załoga ostrzegała o tym nadlatujących kolegów. Pytania rodzi też praca kontrolerów lotu tuż przed katastrofą 10 kwietnia. Udało nam się poznać fragment rozmowy polskiej maszyny z wieżą. Wynika z niego, że dramatyczna komenda „Gorizont!” wzywająca do wyrównania lotu padła najwyżej kilkanaście sekund przed wypadkiem. Samolot znajdował się już bardzo nisko. Dlaczego rosyjski kontroler zareagował tak późno?
Michał Majewski, Paweł Reszka
10/4: nadal nic nie jest jasne Podczas konferencji prasowej, na której Tatiana Anodina przekonywała, że rosyjska Międzypaństwowa Komisja Lotnicza jest niezależna, niezawisła i obiektywna, korespondent „Gazety Wyborczej” Wacław Radziwinowicz bardzo celnie zauważył, że komisja ta w zdecydowanej większości wypadków orzeka o winie pilotów, choć przyczyny wypadków są bardziej zróżnicowane. Wedle moich informacji, Radziwinowicz napisał o tym tekst, z którego opublikowaniem na łamach „GW” miał problem. Wersja o winie pilotów była kolportowana od samego początku przez Rosjan. Przy czym sam początek należy rozumieć dosłownie, przypominam bowiem, że pośród zebranych w Katyniu polskich dziennikarzy kręcili się funkcjonariusze najprawdopodobniej FSB po cywilnemu, którzy już kilkadziesiąt minut po katastrofie rozpuszczali pogłoski o nieodpowiedzialnym zachowaniu pilotów. Śledząc wypowiedzi polityków, a także nieszczęsnego Edmunda Klicha (jego dziwne manewry to temat na osobny tekst) oraz doniesienia rosyjskiej prasy, nie sposób nie dostrzec, że publika jest przygotowywana na wersję o błędzie załogi i dzieje się to przy pełnej współpracy strony polskiej. Przy czym jest pewna modyfikacja: winą zostaje dodatkowo obciążony gen. Błasik. Intensywnie pracuje nad tym sam Klich, swoją cegiełkę dołożył też w charakterystycznym dla siebie żenującym stylu Radosław Sikorski, snując publicznie pseudoeksperckie rozważania o tym, jak straszliwie musiała pilotów rozpraszać obecność generała w kokpicie. Z kolei w utwierdzaniu wersji o winie pilotów szczególnie i zastanawiająco aktywni są niektórzy eksperci lotniczy, zwłaszcza Tomasz Hypki, który z całkowicie nieuzasadnioną pewnością siebie od paru już tygodni orzeka, że winę ponoszą piloci. Wszystkie te stwierdzenia, jeśli dokładnie je przeanalizować, są owszem, dopuszczalną hipotezą, ale nic nie uzasadnia przedstawiania ich jako ostatecznych wyjaśnień. Przechodzą one bowiem do porządku dziennego nad luką poznawczą, którą dotyczy trzech zasadniczych kwestii:
1.Czy samolot podchodził do lądowania czy jedynie testował tę możliwość, jak twierdzili inni piloci specpułku, w tym jaka, którym lecieli dziennikarze? Wersje niekorzystne dla załogi wydają się przyjmować jako pewnik, że było to podejście do lądowania, ale nie wiadomo, na czym ta pewność miałaby się opierać, zwłaszcza wobec faktu niewyłączenia niemal do ostatniej chwili częściowo uruchomionego autopilota.
2.Z jakiego powodu samolot znalazł się zbyt blisko ziemi? TVN24 orzekło w tonie pewności, że przyczyną były odczyty z niewłaściwego wysokościomierza (radiowysokościomierza zamiast wysokościomierza barycznego). Czy jest jakakolwiek przesłanka, aby mieć taką pewność? Czy można naprawdę założyć, że załoga, nie złożona przecież z laików – nawet jeśli nie byli to piloci z rekordowym doświadczeniem – nie zdawała sobie sprawy z tego, iż na nieznanym terenie powinna w okolicach wysokości decyzji obserwować wysokościomierz baryczny? Ja tego nie kupuję. Ta hipoteza nie jest właściwie w żaden sposób tłumaczona i nie żadnego uzasadnienia. Po prostu – „nie zauważyli”.
3.Hipoteza o winie pilotów zakłada także – takie stwierdzenie wprost pojawia się w materiałach TVN – że kapitan Protasiuk nie posłuchał drugiego pilota, gdy ten krzyknął: „Odchodzimy!”. Po pierwsze – warto by wiedzieć, skąd niektóre media mają wiedzę o treści nagrań czarnych skrzynek. Bo jeżeli jest to wiedza czerpana od strony rosyjskiej, nawet pośrednio, to trzeba do niej podchodzić z najwyższą nieufnością. Po drugie – dlaczego mielibyśmy przyjmować założenie, że kapitan Protasiuk „nie posłuchał” drugiego pilota? Czy był samobójcą albo chciał się zabawić w kamikadze? Czy znamy na tyle dobrze stan wraku, aby wiedzieć, że Protasiuk nie spróbował „odejść”, ale samolot z jakiegoś powodu (być może po prostu z powodu swojej konstrukcji albo też z jakiejś innej przyczyny) okazał się nie sterowny? W tego typu wypadkach bada się zwykle najdrobniejsze elementy, np. położenie dźwigni ciągu na panelu sterowania czy ślady na dłoniach pilotów, mogące świadczyć np. o tym, że próbowali zrywać plomby, zabezpieczające niektóre przełączniki. W wypadku katastrofy smoleńskiej nie ma ani słowa o tego typu badaniach, za to dziennikarze i przypadkowe osoby odnajdują szczątki maszyny, mogące mieć w takich dociekaniach zasadnicze znaczenie. W tym kontekście uszczegółowione wersje wydarzeń przedstawiane jako pewnik są szczególnie niewiarygodne. Hipotezy o winie załogi całkowicie pomijają możliwą winę Rosjan, co wydaje się i bezzasadne, i niezrozumiałe. Weźmy choćby ujawniony dopiero co wątek wadliwie działającej radiolatarni, z którą problemy miał mieć także jak. Dotąd nie jest jasne, czy MAK certyfikowała smoleńskie lotnisko, czyli czy ta sama Tatiana Anodina, która teraz prowadzi komisyjne dochodzenie w tej sprawie orzekała, że może ono przyjmować samoloty klasy Tupolewa. Wacław Radziwinowicz twierdzi, że tak. A jeśli tak, to znaczy, że MAK prowadzi już wprost śledztwo we własnej sprawie (nie mylić z dochodzeniem prokuratorskim). Pojawiają się pytania o niedostarczenie odpowiednich danych, dotyczących lotniska. Nie ma odpowiedzi na pytania o faktyczny status wizyty prezydenta. Podczas gdy część polskich mediów oraz eksperci w rodzaju Hypkiego ma już jasność, że zawinili piloci, z zagranicy płyną opinie zgoła odmienne i brzmiące bardzo niepokojąco, oczywiście kompletnie nie mieszczące się w głównym nurcie polskich dociekań (np. tu i tu). Pojawiają się kolejne pytania, odpowiedź na które może być istotnym składnikiem wyjaśnień przyczyn katastrofy. Do wszystkich tych kwestii nie odnosi się żaden przedstawiciel polskiego rządu, zaś nasz „akredytowany” coraz bardziej nieodpowiedzialnie bryluje w mediach. Tak, uważam, że w sprawie wyjaśnienia przyczyn smoleńskiej katastrofy polski rząd wykazuje złą wolę. Nie dlatego, żeby miał coś bardzo tajemniczego i złowrogiego do ukrycia. Raczej dlatego, że ma do ukrycia po pierwsze własną indolencję i nieudolność z pierwszych godzin po wypadku, a po drugie – jest winny pośrednio, poprzez tolerowanie fatalnej sytuacji w specpułku i doprowadzenie do sytuacji, w której polityczna wojna zmusiła do swoistej konkurencji o obchody katyńskie (notyfikacja udziału prezydenta w uroczystościach była przekazana Rosjanom znacznie wcześniej niż informacja o wizycie Tuska, na co są papiery). Nie jest to zresztą tylko zła wola, ale oskarżenie znacznie poważniejsze: o bierność w obliczu sytuacji dla państwa wyjątkowej, w której drobne gesty, postulaty, przyjmowane stanowisko stanowią niezwykle istotny sygnał w kwestii tego, jak polskie władze traktują suwerenność własnego państwa. Brzmi to może nadmiernie patetycznie, ale mówione i pisane jest zbyt rzadko: to śledztwo i szukanie przyczyn katastrofy jest probierzem stosunku do suwerenności państwa polskiego. Z tego punktu widzenia polski rząd wypadł absolutnie fatalnie. Nie przesądzam, czy stało się tak, bo Tusk od pierwszych chwil postanowił realizować politykę nowej polsko-rosyjskiej przyjaźni kosztem dochodzenia do prawdy (niektóre relacje polityków, którzy w pierwszych godzinach obserwowali polityków PO – w tym np. Marka Wikińskiego z SLD – mogą wskazywać, że była to całkowicie cyniczna zagrywka), czy też premier wykazał się brakiem zmysłu państwowego, stracił rezon i zimną krew, trwała kompromitująca dezorganizacja i nie wiadomo było, co robić. Jedno jest jasne i powinno być – wbrew mętnym tłumaczeniom rządu – oczywiste: to śledztwo można było przejąć, a przynajmniej inaczej ustalić zasady jego prowadzenia. Wszystko zależało od decyzji politycznej, a więc od postawy Tuska w pierwszych godzinach po katastrofie. Te prawne aspekty przeanalizował w „Gazecie Polskiej” Krzysztof Rak, ekspert stosunków międzynarodowych, politolog, przez pewien czas szef Wiadomości TVP. Pozwolę sobie tu przytoczyć kilka fragmentów tekstu: Problem w tym, że [wypadek] zdarzył się ona na obcym terytorium, a ogólna zasada prawa międzynarodowego głosi, że czyje terytorium tego władza. Państwa zazdrośnie strzegą tego przywileju przed innymi. Stanowi on bowiem istotę ich suwerenności. To zresztą na jej straży stoi głośna w tych tygodniach konwencja chicagowska z 1944 roku. Jednakże prawo międzynarodowe tym fundamentalnie różni się od prawa wewnętrznego, że, jak zauważa prof. Władysław Czapliński, „nie ma w nim hierarchii norm”. Oznacza to, że dowolna norma prawa międzynarodowego niezależnie od jej źródła może uchylać lub modyfikować inną. Tak więc 10 kwietnia Tusk mógł zawrzeć z Putinem dowolną umowę prawnomiędzynarodową, regulującą dostęp strony polskiej do badania przyczyn katastrofy. Był tylko jeden warunek: polityczna wola polskiego i rosyjskiego premiera. Oczywiście byłoby to działanie nadzwyczajne, ale przecież katastrofa smoleńska nie ma żadnego precedensu w historii. […] Premier Tusk wielokrotnie zapewniał, że podstawą prawną polsko-rosyjskiej współpracy dotyczącej wyjaśnienia okoliczności katastrofy jest chicagowska „Konwencja o międzynarodowym lotnictwie cywilnym” z 1944 r. Szkopuł w tym, że nie ulega żadnej wątpliwości, iż samolot prezydenta RP był samolotem wojskowym, a konwencja w artykule 3 (pkt. a i b) wyraźnie wskazuje, że nie dotyczy ona tego rodzaju samolotów. Premier nie potrafił wyjaśnić tej sprzeczności. Jego tłumaczenie bowiem, że „z polskiego punktu widzenia samolot był państwowy, a z punktu widzenia strony rosyjskiej katastrofa miała charakter cywilny”, nie trzyma się kupy. Konwencja jasno definiuje co jest samolotem cywilnym, a co nim nie jest. […] I wreszcie kwestia porozumienia polsko-rosyjskiego z 1993 r., którego rzekomo – zdaniem rządu – nie dało się tutaj zastosować: Rząd w odpowiedzi na publikację „Rzeczpospolitej” wydał specjalny komunikat. Wyjaśnił w nim, że porozumienie z 1993 roku nie zostało wykorzystane, ponieważ „nie określa żadnej procedury, zgodnie z którą art. 11 miałby być realizowany”. Tyle tylko, że w treści porozumienia nie ma odniesienia do aktów wykonawczych, które mogłyby stanowić tego rodzaju „procedury”. A zatem nie ma przeszkód do bezpośredniego zastosowania artykułu 11 porozumienia. Jednak i w tej sprawie rząd nie potrafił zająć spójnego stanowiska. Na początku maja rzecznik MON stwierdził, że porozumienie z lipca 1993 nigdy nie zostało wypowiedziane, czyli nadal wiąże obie strony. Czy więc aby stosować konwencję chicagowską, obaj premierzy nie powinni ustalić, że w imieniu stron uchylają to porozumienie z 1993 r.? To kolejna zagadka. Zachęcam do lektury całości tej dobrze udokumentowanej analizy, choć nie jest to lektura miła i optymistyczna. Słowem – przyczyny katastrofy są dalekie od wyjaśnienia, a zgodność części mediów i ekspertów wokół hipotezy – podkreślam: hipotezy – winy załogi i przedstawianie jej nie jako jednego z możliwych wariantów lub wyjaśnienia cząstkowego, ale jako ostatecznej prawdy jest zastanawiająca. Jest dla mnie jasne jedno: odpuścić nie wolno. Zachowując wstrzemięźliwość i zdrowy rozsądek, należy dopominać się o rzetelne i obiektywne wyjaśnienie przyczyn. Mam pewność, że obecnej konfiguracji nie jest ono możliwe.
Łukasz Warzecha
Czekając na ciekawe czasy Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wprawdzie Polskę dotknęła powódź jakiej świat nie widział, to znaczy – jakiej świat nie widział od 1997 roku, powodując miliardowe straty, ale coś za coś – ta klęska żywiołowa może stać się zalążkiem upragnionej „zgody polsko-polskiej”, o której piszą wynajęci na kampanię wyborczą Wieszczowie Narodowi Czasu Powodzi oraz wzdychają stada moralnych autorytetów. Rzecz w tym, że jeszcze raz sprawdziło się spostrzeżenie o przyczynach niechęci Pana Boga do zsyłania na ziemię drugiego potopu – że mianowicie przekonał się o całkowitej bezskuteczności potopu pierwszego. Powódź tysiąclecia, to znaczy – drugiego tysiąclecia, z roku 1997 zmyła premiera Włodzimierza Cimoszewicza z premierowskiego fotela, ale co z tego, kiedy wkrótce potem jego miejsce zajął charyzmatyczny premier Jerzy Buzek dwojga pseudonimów „bez swojej wiedzy i zgody”? Charyzmatyczny premier Jerzy Buzek, stojąc na czele rządu tworzonego przez AW „S” i UW, wprowadził cztery wielkie reformy, polegające na wprawieniu w zwłok Rzeczypospolitej mnóstwa klamek, żeby zaplecze polityczne koalicyjnego rządu miało na czym się uwiesić – ponieważ inne klamki były już zajęte przez zaplecze polityczne SLD i PSL. „Kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”, więc kto w sytuacji, gdy trzeba łapać klamki, miałby jeszcze głowę do jakichś zabezpieczeń przeciwpowodziowych? To znaczy przepraszam – głowę to oczywiście miał, bo natworzono urzędów od gospodarki wodnej co niemiara i w budżecie prace nad zabezpieczeniami wyglądały nawet imponująco, tyle, że na skutek cudownego rozmnożenia stosownych urzędów i służb, większość środków budżetowych została przekształcona w tzw. wydatki wegetacyjne, to znaczy – zwyczajnie przejedzona przez rozdęte biurokracje. Sprawozdań naprodukowały one ile dusza zapragnie, więc zarówno rząd charyzmatycznego premiera Buzka, jak i postkomunistyczny rząd premiera Leszka Millera, podobnie jak oryginalny rząd premiera Marka Belki, do którego nikt nie chciał się w Sejmie przyznawać, a który mimo to rządził bez najmniejszych problemów, podobnie jak następny rząd premiera Kazimierza Marcinkiewicza, tego od „yes! yes! yes!”, rząd premiera Kaczyńskiego, co to upadł na skutek potknięcia się o własne nogi oraz wreszcie - rząd premiera Tuska – wszystkie one mają solidne, to znaczy – udokumentowane na papierze podstawy do urzędowego optymizmu: „radosna twórczość kipi wszędzie wbrew opozycji niecnym krzykom; niedługo wydać trzeba będzie letnie mundury urzędnikom”. Gorzej w terenie. Tam na dobrą sprawę nie zrobiono wiele, by zabezpieczyć tereny położone wzdłuż rzek przez następną powodzią, a prawdę mówiąc – nie zrobiono nic. Dlatego wystarczy dłuższa ulewa, ot, właśnie taka, jaka nawiedziła Polskę w połowie maja, byśmy stali się świadkami powodzi trzeciego tysiąclecia – bo powódź z roku 1997 należała jeszcze do tysiąclecia drugiego. W tej sytuacji kocioł nie bardzo może przyganiać garnkowi, więc chociaż poszczególne ugrupowania będą się między sobą przekomarzały, które chciało lepiej przygotować, albo – które przygotowałoby lepsze zabezpieczenia przeciwpowodziowe, to żadnych poważnych oskarżeń, ani - tym bardziej – żadnego egzekwowania odpowiedzialności za dopuszczenie do klęski o takich rozmiarach i takich stratach, nikt od nikogo nie będzie wymagał. Przeciwnie – tylko patrzeć, jak ze wszystkich stron popłyną zgodne nawoływania, żebyśmy w obliczu klęski znowu „byli razem”, że co tam było, to tam było, ale przecież tak naprawdę „wszyscy Polacy to jedna rodzina, czy to Komóra, czy to Kaczyna” – co zresztą podobno nawet rzeczywiście się zgadza, bo powiadają, że obydwaj Umiłowani Faworyci pochodzą od generała Jaruzelskiego, no a generał Jaruzelski – wiadomo: z Informacji. Można zatem powiedzieć, że z punktu widzenia jedności moralno-politycznej narodu, o którą tak zabiegał Edward Gierek i do której – poprzez linię porozumienia i walki – spoza gór i rzek dążył generał-premier Wojciech Jaruzelski, powódź trzeciego tysiąclecia okazała się prawdziwym darem Niebios zwłaszcza, że wszystkie straty i tak pokryją przecież podatnicy. Dzisiaj szlajający się po zalanych miejscach premier rządu naszego państwa, z którego nie wiedzieć czemu mielibyśmy „być dumni”, zachęca powodzian do „ucieczki bez zbędnych dyskusji”, ale jak się tylko trochę odkują, to przecież oskubie ich bez litości, jak skubał dotychczas – i wszystko zakończy się wesołym oberkiem. Można się tylko zadumać, że gdyby tak Polska nie należała do Eurokołchozu i nie wpłacała tam corocznie 11 miliardów złotych tytułem składki, to może starczyłoby nam i na poprawienie wałów przeciwpowodziowych, pamiętających jeszcze poczciwe czasy rozbiorowe, a nawet – na budowę autostrad – bo za 11 miliardów można wybudować około 500 kilometrów autostrady. Oczywiście tylko się zadumać – bo na opuszczenie Kołchozu nie pozwoli nam przecież za żadne skarby Nasza Złota Pani Aniela, mająca względem nas swoje rachuby, ani - tym bardziej - Nasi Umiłowani Przywódcy i Przedstawiciele, którzy z samego kurzu, jaki powstaje przy przeliczaniu pieniędzy wypłacanych tytułem składki i częściowo powracających jako „subwencje”, potrafią położyć solidne fundamenty pod jakże wiele starych rodzin! Tymczasem w Kołchozie „trup baronowo, grób baronowo, plajta, klapa kryzys, krach”! Były charyzmatyczny premier Buzek, który, na wszelki wypadek czmychnął do Brukseli, gdzie mu przygotowano „legowisko faszystowskie”, właśnie ćwierka o funduszu solidarnościowym. Kołchozowa egzekutywa stworzyła go w celu umożliwienia Europejskiemu Bankowi Centralnemu wykupywania obligacji zbankrutowanych państw. A od kogo? Wróbelki ćwierkają, że posiadaczami tych obligacji są w większości banki niemieckie, no bo komuż najbardziej zależało na zabawie w jedność europejską? O Jerum, Jerum! Znaczy się, frajerstwo z całego Kołchozu będzie się składać na haracz dla niemieckich banków! Ładny interes! Pewnie dlatego kilka państw zachodnioeuropejskich zaczęło ostatnio gwałtownie zwiększać zapasy dla oddziałów obrony cywilnej i to takie zapasy, które umożliwią szybkie ich rozwinięcie. Widać spodziewają się jakichś dużych rozruchów, bo wprawdzie niewolnicy już są wytresowani, że to niby „wszyscy ludzie będą braćmi” i w ogóle – ale na wszelki wypadek lepiej dmuchać na zimne, zwłaszcza, gdy ludziska są dmuchani tak bezczelnie. Najwyraźniej zbliżają się ciekawe czasy. W oczekiwaniu tedy na nie - kilka uwag do artykułu pana Krzysztofa Mazura „Między Sasem a Lasem” z numeru poprzedniego. W ogóle nie mam ja jakoś szczęścia do realistów. W połowie lat 90-tych, gdy optowałem za udziałem Polski w NATO, realiści chłostali mnie bezlitośnie za sprzeniewierzanie się geopolitycznym koniecznością. W szczególności tajemniczy „lej kontynentalny” wprost nakazywał, by łączyć się z ruskimi szachistami. Kiedy jednak 1 maja 2004 roku nastąpił Anschluss, okazało się, że sławny „lej kontynentalny” nie ma już dawnego znaczenia, bo teraz nakazuje amikoszonerię z Prusakami. Obawiam się tedy, że ten cały „realizm” to w najlepszym razie – mrzonki. Oto pan Krzysztof Mazur pisze, że jednym z filarów naszej polityki, winna być „zdroworozsądkowa polityka zagraniczna”, której powinniśmy uczyć się od Czechów, a zwłaszcza – od Benesza, który „za każde pośrednictwo brał skromne 5 procent”. Toż przecież zaniechanie brania wynagrodzenia za dywersję Z GÓRY uznałem za podstawowy błąd prezydenta Kaczyńskiego, kiedy próbował politykować z Amerykanami. Bo z ruskimi szachistami o żadnych procentach nie ma mowy. Kiedy Ojciec Narodów postanowił zrobić w Czechosłowacji porządek, Klement Gottwald nie dał Edwardowi Beneszowi nawet halerza, uważając zapewne, że naturalna śmierć wystarczy mu aż nadto. SM
Gaz głupkowy? „Bo to jest wielka prawda stara; z poczwarki, zamiast motyla, nędzna wykluje się poczwara” - napisał przed laty autor rymów częstochowskich („Chwilkę jedną miły druhu siedź tu cicho i bez ruchu, ja tymczasem w słowach prostych skończę tworzyć mój akrostych”). Starożytni Rzymianie, którzy każde spostrzeżenie ubierali w postać pełnej mądrości sentencji, wyrazili tę myśl inaczej – że ex nihilo nihil fit, co się wykłada, że z niczego nic nie będzie. Weźmy na przykład taki rząd pana premiera Donalda Tuska. Jak wiadomo, jest on tylko imitacją, rodzajem parawanu, za osłoną którego Wojskowe Służby Informacyjne, których, jak również wiadomo, już „nie ma”, w najlepsze okupują Polskę, ciągnąc grubą rentę z ustanowionego jeszcze w 1989 roku modelu kapitalizmu kompradorskiego. Będąc pozbawioną rzeczywistej władzy imitacją, rząd pana premiera Tuska również posługuje się imitacjami. Na przykład imitacją polityki finansowej jest kreatywna księgowość budżetowa pana ministra Jacka Rostowskiego, której prawdziwym efektem jest coraz szybszy przyrost długu publicznego – obecnie w tempie co najmniej 3 tys. złotych na sekundę. Imitacją reform gospodarczych – komisja „przyjazne państwo”, której jedynym efektem było wypromowanie błazeństw posła Janusza Palikota. Imitacją polityki obronnej – wizyta w Morągu amerykańskich żołnierzy z atrapami wyrzutni rakiet „Patriot”. Wreszcie imitacją śledztwa w sprawie smoleńskiej tragedii – akcja dezinformacyjna, w której – dobrze, jeśli z inicjatywy własnej, a nie na zlecenie ruskich szachistów – uczestniczą najwyżsi czynownicy państwowi, z premierem Tuskiem włącznie. Ponieważ nie ma przypadków, a tylko znaki, jak ocenić pojawienie się akurat w momencie podjętej przez wypączkowane ze Stronnictwa Pruskiego Stronnictwo Ruskie ofensywy na rzecz „pojednania” z Rosją informacji o odkryciu w Polsce złóż gazu łupkowego, który uczyni z nas mocarstwo światowe? Gdybyśmy nie mieli do czynienia z imitacją państwa z imitacją rządu na czele, to być może wiadomość ta byłaby wiarygodna. Jest jednak odwrotnie, a w tej sytuacji może ona być jedynie fajerwerkiem, rodzajem środka znieczulającego opinię publiczną na rozwijający się już w stachanowskim tempie scenariusz rozbiorowy. SM
SPISKOWCY WOLNOŚCI W Rykach i w Nowym Jorku, w Olkuszu i w Sydney, w Zduńskiej Woli i w Leeds – od wsi i miasteczek po światowe metropolie działają kluby „Gazety Polskiej”. Ich liczba przekroczyła właśnie setkę, a w najbliższy weekend odbędzie się już piąty ich zjazd. W Rykach i w Nowym Jorku, w Olkuszu i w Sydney, w Zduńskiej Woli i w Leeds – od wsi i miasteczek po światowe metropolie działają kluby „Gazety Polskiej”. Ich liczba przekroczyła właśnie setkę, a w najbliższy weekend odbędzie się już piąty ich zjazd. Geografia klubów brzmi trochę jak u Lechonia w wierszu Herostrates: „Czyli to będzie w Sofii, czy też w Waszyngtonie, / Od egipskich piramid do śniegów Tobolska, / Na tysiączne się wiorsty rozsiadła nam Polska”...
Klub „Gazety Polskiej”? Co z tą powodzią? W ubiegłym tygodniu do Ryszarda Kapuścińskiego, prezesa klubów, zadzwoniła pani spod Bochni. Powiedziała, że nie ma prądu i właśnie zalewa ją woda. Chciałaby dowiedzieć się czegoś o swojej sytuacji. Jak szybko woda może przybierać, na jaką może liczyć pomoc. Uznała za naturalne, by w tej sytuacji zadzwonić po pomoc do obywatelskiej organizacji pod jedyny numer, jaki – pozbawiona prądu, więc także Internetu czy telewizji – miała w domu. W wielu mniejszych miejscowościach działalność klubu „Gazety Polskiej” to jedyna występująca tam forma obywatelskiej aktywności. Dlatego przyciąga tłumy, szczególnie gdy do takiego miejsca przyjedzie, pierwszy raz od dawna, ktoś znany. Na spotkania organizowane przez klub w liczącym 16 tysięcy mieszkańców Przasnyszu przychodzi niekiedy po 300 osób, bo tylko tyle może pomieścić sala. Z salami w mniejszych miejscowościach bywa kłopot – z reguły do wyboru jest knajpa, parafia, ewentualnie siedziba partii politycznej. Jeśli władza, zaniepokojona, że na jej terenie dzieje się coś przez nią niekontrolowanego, klubowi nie sprzyja i nastraszy właścicieli tych lokali, pozostają spotkania w prywatnych domach. Brak sal wydaje się tu znaczący – nie ma ich, bo przez lata nie było na nie zapotrzebowania. Życie obywatelskie zanikło, więc zostały wynajęte lub sprzedane.
Klubowe siły szybkiego reagowania Gdy Rosja napadła na Gruzję, kluby „Gazety Polskiej” zorganizowały się w jedną noc i następnego dnia pod wszystkimi rosyjskimi placówkami odbyły się manifestacje sprzeciwu. Miało to wielkie znaczenie, bo agresji zbrojnej towarzyszyła wojna medialna. Rosja zniszczyła gruzińskie portale internetowe, a poprzez swoje media i agentów wpływu w wielu krajach rozpowszechniała wersję o ataku Gruzji. Starała się rozmyć sprawę, by wydała się zwykłym ludziom niejednoznaczna, niewarta emocjonalnego zaangażowania w protesty. Taki klimat dominował w polskich mediach. Dopiero akcja klubów zmieniła w Polsce klimat. To do nich dołączyli potem Gruzini, niepodległościowi politycy, obrońcy praw człowieka czy kombatanci. Manifestacje odbywały się przez cały czas trwania wojny. Podobnie było po smoleńskiej tragedii. W Krakowie to klubowicze zorganizowali kontrmanifestację wobec akcji przeciwko pochówkowi Pary Prezydenckiej na Wawelu. W Poznaniu w dniu tragedii Edward Pohl z poznańskiego klubu rozesłał w południe SMS-y o spotkaniu o 16-tej pod Pomnikiem Katyńskim. W wyniku klubowej akcji zjawiło się tam około 400 osób, a w kolejne dni w miejscu tym poznaniacy zapalali znicze. W Warszawie tysiące ludzi przyszły na zorganizowany wysiłkiem klubowiczów, a przede wszystkim Anity Czerwińskiej, koncert. „Ręce wykręcone na plecy zostały skute kajdankami, które jeden z anonimowych napastników zacisnął jeszcze dodatkowo, by bardziej bolało. Owszem, bolało – ale nie to najbardziej. Bo zaraz potem któryś z dziarskich chłopców wyłamał mi palce” – tak o potraktowaniu go przez policję mówił reżyser Grzegorz Braun, na którego kolejne rozprawy przyjeżdżają klubowicze. Wrocławska sędzia Barbara Kaszyca nie może zrozumieć, po co się pojawiają, skoro utajniła sprawę i muszą tkwić na korytarzu. Niedawną rozprawę rozpoczęła jak zwykle od wyproszenia publiczności, po czym stwierdziła: „Przecież państwo wiecie już, że rozprawa jest wyłączona”. Gdy warszawski sąd postanowił aresztować Katarzynę Hejke i Tomasza Sakiewicza, na plac przed sądem przyszły tysiące ludzi z pochodniami. W efekcie TVN – którego pozew wszczął sprawę – zdecydował się go wycofać. Klubowicze przyjeżdżają też na procesy „GP”z Adamem Michnikiem i osobami zarejestrowanymi jako tajni współpracownicy SB.
Trybuna dla zakazanych autorów Na spotkania klubów przyjeżdżają dziennikarze „GP”, ale także wielu tych, którym po 1989 r. próbowano zamknąć usta, jak bohaterowie pierwszej Solidarności, m.in. śp. Anna Walentynowicz, Joanna i Andrzej Gwiazdowie, Krzysztof Wyszkowski czy ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Kluby odwiedzali cenzurowani filmowcy, jak Jerzy Zalewski, Grzegorz Braun, Robert Kaczmarek czy ostatnio Ewa Stankiewicz i Jan Pospieszalski. Spotkaniom towarzyszyła często emisja ich filmów. W klubach pojawiali się także niszczeni w mediach historycy – Sławomir Cenckiewicz, Piotr Gontarczyk, Paweł Zyzak. Dziś to wszystko wydaje nam się oczywiste, ale gdzie bylibyśmy bez klubów "GP"? Częścią działalności wielu klubów jest odbudowa tożsamości lokalnych wspólnot. Gliwicki klub współorganizował wmurowanie aż trzech tablic upamiętniających Wojciecha Korfantego, generała Fieldorfa „Nila” oraz Polskiej Golgoty. Tarnobrzeski klub doprowadził do powstania w tym mieście pomnika zamordowanego przez UB majora Hieronima Dekutowskiego „Zapory”. Wielkopolski i poznański klub upamiętniają ofiary stanu wojennego – Piotra Majchrzaka i Wojciecha Cieślewicza. Podobnie jest w wielu innych miejscach w kraju.
Zemsta oszołomów Kluby Gazety Polskiej, tworzą wyjątkowe w skali kraju środowisko "spiskowców wolności", żeby odwołać się do słów wielkiego poety Zbigniewa Herberta z wiersza "17 września” – pisał historyk Sławomir Cenckiewicz.„Społeczeństwo obywatelskie” – to hasło było sztandarem środowiska „Gazety Wyborczej” po 1989 r. W rzeczywistości wszelkie prawdziwie oddolne inicjatywy gnębiono, pacyfikowano, nierzadko inwigilowano. Bo władza nie lubiła, gdy ktoś patrzył jej na ręce. Upamiętniającym ofiary komunistów i odbudowującym lokalne tradycje zarzucano kombatanctwo i chęć zemsty, tropiącym lokalne afery – oszołomstwo, krytykującym sądy przywalano grzywny, a od czasu do czasu pakowano ich do psychiatryków. Lokalne oddziały niepodległościowych partii często zamiast szarpać się z nieprawidłowościami, wolały układanie się z władzą i święty spokój. Dziennikarze wycofywali się, gdy mogli naruszyć ważny interes rządzących, a ci, którzy tego nie robili, nierzadko musieli odejść z zawodu. Zatomizowane lokalne społeczności stawały się łatwe do manipulowania przez telewizje, a lokalne postkomunistyczne sitwy bogaciły się często kosztem degradacji lokalnych społeczności. Siła klubów „GP” polega na tym, że powstają oddolnie i ludzie tworzą je nie dla kariery, lecz dla aktywności w interesie Polski i swoich regionów. Poza wszystkim, ludzie mogą się wygadać i poczuć, że nie są sami. Stały się więc one sposobem na działalność odmienną od tej partyjnej, nierzadko grzęznącej w stagnacji i biurokracji. Stały się też miejscem integracji ludzi z najróżniejszych grup społecznych. Grupa krakowskich profesorów mówi pół żartem, pół serio, że stworzyła Tajny Akademicki Klub „Gazety Polskiej” – w skrócie TAK GP. W ubiegłym tygodniu byłem w Lesznie, gdzie klub – chyba sto piąty – ma dopiero powstać. W spotkaniu uczestniczyło około 60 osób, mocno zróżnicowanych – od kibiców Unii Leszno przez ludzi związanych z PiS po kombatanta, który postanowił zagrać na harmonijce pieśni legionowe. Ale z czasem czuło się, że widownia się zintegrowała, bo choćby puszczane na ścianie z projektora filmy z happeningów Naszości. Nawet jeśli w klubach ujawniają się wady, to są to wady typowo polskie, jak kłótnie i rozłamy. Albo słynna bójka, do której doszło na spotkaniu w Puławach. Stać nas na własnego kandydata na prezydenta. Jak duża jest siła klubów, pokazała też spontaniczna akcja zbierania podpisów pod kandydaturą Jarosława Kaczyńskiego. Jak wylicza Ryszard Kapuściński, same kluby zebrały ich ponad 100 tysięcy, co wystarczyłyby do zgłoszenia kandydata. Piotr Lisiewicz
Cyberpułapka? Estonia, Gruzja, Polska “Gaśnie światło, Internet nie działa. Banki są zamknięte, nie można skorzystać z bankomatu. Radio i telewizja milczą. Lotniska i dworce kolejowe puste. Za to ulice – zupełnie zakorkowane. Po długiej nocy pojawiają się szabrownicy – policja nie jest w stanie przywrócić porządku. Nikt nie ma dostępu do pieniędzy, jedyne, co się teraz liczy to paliwo, jedzenie i woda. Zaczyna się panika….” Ten cytat z kwietnia 2007 roku pochodzi z wystąpienia Samiego Saydjari, szefa organizacji Professionals for Cyber Defense, przed Amerykańską Komisją Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wystąpienie Saydjari’ego miało miejsce w przededniu wydarzeń, które zwróciły uwagę świata na zagrożenie płynące z cyberprzestrzeni. Kilka dni później, 27 kwietnia 2007 roku ofiarą cybernetycznych ataków na niespotykaną dotąd skalę stała się Estonia. Zmasowane cyberataki były odwetem za przeniesienie pomnika Żołnierzy Armii Czerwonej z centrum Tallina na podmiejski cmentarz wojskowy. Gdy w całym kraju wybuchły zamieszki, inspirowane przez mieszkających w Estonii Rosjan, sieć teleinformatyczna Estonii została zaatakowana i doprowadzona do stanu krytycznego. Zablokowano strony rządowe, kancelarii prezydenta, głównych gazet, padły systemy bankowe oraz wewnętrzna sieć estońskiej policji. Estończycy zostali odcięci od dostępu do informacji w Internecie, a także, od dostępu do banków i pieniędzy. Skutkiem ataku cybernetycznego było całkowite sparaliżowanie bankomatów, poczty elektronicznej, portali internetowych i sieci komórkowych. Zmusiło to rząd Estonii do przejścia na porozumiewanie się za pomocą łączności radiowej. Funkcjonowanie administracji państwowej, w dużym stopniu zinformatyzowanej stanęło pod znakiem zapytania. Według słów estońskiego ministra obrony: “pierwszy raz zdarzyło się, żeby cyberataki stanowiły poważne zagrożenie dla bezpieczeństwu całego narodu.” Władze Estonii zastanawiały się nad odwołaniem do artykułu 5. Traktatu Waszyngtońskiego, mówiącego o wzajemnej pomocy państw członkowskich NATO w razie ataku na terytorium jednego z nich. Premier Estonii Andrus Ansip pytany o przyczyny zdarzenia stwierdził: „komputery, które wykorzystano w ataku, miały adres administracji prezydenta Putina. Akcja przeciwko Estonii była doskonale zsynchronizowana – w tym samym czasie demonstranci atakowali naszą ambasadę w Moskwie i przedstawicielstwo linii lotniczych. A oficjalna delegacja rosyjska, która odwiedziła Tallin, stwierdziła, że rząd Estonii powinien się podać do dymisji.” Zjawisko cyberwojny, czyli wykorzystania Internetu jako przestrzeni agresji motywowanej politycznie, nie jest niczym nowym. Prócz Estończyków, przekonali się o tym również Gruzini, gdy rosyjski atak na ich system teleinformatyczny, zsynchronizowany z atakiem militarnym pozbawił kraj możliwości korzystania z Internetu.
Rosyjscy hakerzy złamali wówczas zabezpieczenia Amerykanów, aby w ten sposób zablokować najważniejsze gruzińskie serwery. Na wznowienie 20 stron internetowych gruzińscy informatycy potrzebowali tygodnia. W tym czasie wojska rosyjskie posunęły się w głąb Gruzji, wygrywając nie tylko pod względem militarnym, ale także informacyjnym, gdyż rząd w Tbilisi nie mógł poinformować świat o bieżących wydarzeniach. Ataki cybernetyczne w celach militarnych znane są już od lat 90. Podczas operacji Pustynna Burza w Zatoce Perskiej hakerzy zdołali złamać zabezpieczenia komputerów należących do Pentagonu. Ich łupem padły wówczas plany strategiczne ataku na Iran. Sprawców nigdy nie złapano. 19 września 1995 roku haker złamał zabezpieczenia komputerów francuskiej marynarki wojennej i wykradł sygnatury akustyczne. Znaczniki te pozwalały rozpoznać każdą pływającą jednostkę francuską. Jeszcze groźniej zrobiło się w roku 2001, gdy haker, łamiąc zabezpieczenie, uzyskał dostęp do sieci amerykańskiej marynarki wojennej. Włamywacz przejął kontrolę nad informacjami dotyczącymi systemu GPS oraz obroną strategiczną USA. Zdobył także tajne kody umożliwiające kierowanie statkami kosmicznymi, satelitami oraz pociskami. Nigdy nie ujęto osoby odpowiedzialnej za to włamanie. Tylko w ub. r. hakerzy włamali się do tak pilnie strzeżonych rejonów sieci jak system energetyczny USA i komputery Departamentu Obrony, zaangażowane w Joint Strike Fighter (projekt budowy nowego samolotu wielozadaniowego wart 300 mld dol.). W amerykański Dzień Niepodległości, 4 lipca hakerzy przypuścili podobny atak jak w Estonii i Gruzji na serwery Białego Domu, Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, Giełdy Nowojorskiej, Nasdaq oraz takich firm jak Amazon i Yahoo. Państwa Zachodu zdają sobie sprawę z realnych zagrożeń, jakie niesie cyberwojna. Opublikowany w marcu br. Raport komisji ds.UE brytyjskiej Izby Lordów ostrzega przed atakiem cybernetycznym i postuluje ścisłą współpracę z NATO w celu przygotowania się na odparcie ataku ze strony Rosji i Chin. Dokument uwypukla niebezpieczeństwo i skutki ataku na sieć internetową, telefonię komórkową i bankowość. Podczas cybernapaści na Estonię i Gruzję, rosyjscy agresorzy posłużyli się brutalną, lecz skuteczną formą ataku o nazwie DDoS (Distributed Denial of Service). Polega ona na zalewaniu upatrzonych serwerów gigantyczną ilością danych, co powoduje ich przeciążenie, a w efekcie doprowadza do blokady. Przypadek Estonii został potraktowany z całą powagą przez dowództwo NATO. W konsekwencji w Estonii powołano instytucje ds. ochrony cybernetycznej – Cooperative Cyber Defence Centre of Excellence – nazywaną w Tallinie K-5., co miało zapobiec atakom w przyszłości. Warto zauważyć, że w przededniu tragedii smoleńskiej 10 kwietnia, również w Polsce miały miejsce niepokojące zdarzenia, które ze względu na rozmiar i charakter wolno łączyć z doniesieniami o atakach cybernetycznych. Na dzień przed katastrofą – 9 kwietnia doszło do poważnych awarii teleinformatycznych w dwóch największych bankach – PKO BP i Pekao SA. Tego samego dnia problemy z bankowością internetową zanotował również Alior Bank. Przez kilka godzin klienci tych banków byli pozbawieni dostępu do swoich kont internetowych. Ponowna awaria na wielką skalę nastąpiła trzy dni później, w poniedziałek 12 kwietnia. Przestały działać serwisy Pekao i Alior Banku. Choć władze Alior Banku twierdziły, że awaria wystąpiła tylko w czasie 30 minut, z doniesień internautów wynikało, że problemy z logowaniem do serwisu istniały przez cały dzień. W oficjalnych komunikatach banki starały się raczej bagatelizować problem, nazywając zdarzenia „chwilowymi niedogodnościami”. Klientom nie wyjaśniono wówczas przyczyn awarii. Na trzy przed katastrofą prezydenckiego samolotu, 7 kwietnia 2010 r. na stronach internetowych Rządowego Zespołu Reagowania na Incydenty Komputerowe CERT.GOV.PL pojawił się komunikat o atakach ukierunkowanych na pracowników instytucji administracji publicznej. CERT.GOV.PL apelował o zachowanie nadzwyczajnych środków ostrożności przy przeglądaniu poczty internetowej zatytułowanej „The annual Cybersecurity meeting on April 05-08”, której nadawcy podszywając się pod Ministerstwo Obrony Estonii, przesyłali plik PDF, które po otwarciu wykorzystując nie załatane luki w programie Adobe Acrobat Reader infekowały komputer złośliwym oprogramowaniem. 24 kwietnia 2010 roku pojawiła się informacja o poważnych problemach z dostępem do usług operatora abonentów sieci komórkowej Era. Awaria sieci nadajników miała dotyczyć zachodnio-południowej Polski, jednak sygnały o problemach z nawiązywaniem i odbieraniem połączeń napływały z całej Polski. Paraliż telekomunikacyjny, wywołany awarią trwał przez cały dzień. Ponowne kłopoty z bankowością internetową zaistniały na początku maja br. i dotknęły miliony klientów m.in Banku CitiHandlowego, ING Banku Śląskiego, Kredyt Banku, mBanku oraz Polbanku. Również w przypadku tych awarii klientów zapewniano, że „przejściowe utrudnienia w realizacji transakcji nie mają wpływu na bezpieczeństwo środków”. Choć żaden z banków nie ujawnił prawdziwych przyczyn tak spektakularnych zdarzeń, można podejrzewać, że doszło do ataku typu DDoS – czyli zasypania komputerów bankowych olbrzymią ilością pakietów internetowych. Do tego celu służą najczęściej komputery, nad którymi przejęto kontrolę przy użyciu specjalnego oprogramowania. Atak rozpoczyna się, gdy komputery zaczynają jednocześnie zasypywać system ofiary fałszywymi próbami skorzystania z usług, jakie oferuje. Dla każdego takiego wywołania atakowany komputer musi przydzielić pewne zasoby, co przy bardzo dużej ilości żądań prowadzi do ich wyczerpania, a w efekcie do przerwy w działaniu lub zawieszenia systemu. Tę właśnie metodę ataku zastosowano w Estonii i w Gruzji, powodując paraliż najważniejszych serwerów.. Nie wiemy – w jakim stopniu poważne awarie sieci bankowych i telekomunikacyjnych wolno łączyć z tragedią z 10 kwietnia. Jeśli natomiast wykluczymy przypadkowy charakter zdarzeń, można się zastanawiać – czemu miałyby służyć i w jakim celu zostały wywołane?
Przede wszystkim trzeba zauważyć, że po 10 kwietnia musiało dojść do krytycznego osłabienia wielu ważnych ośrodków decyzyjnych (BBN, Kancelaria Prezydenta, NBP, Sztab Generalny WP). Z całą pewnością, mogło mieć to wpływ na funkcjonowanie systemów zabezpieczeń i łączności stosowanych prze te instytucje. Niewykluczone zatem, że ataki na sieci bankowe mogły stanowić rodzaj testu, podczas którego analizowano procedury alarmowe i reakcje służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo teleinformatyczne. Ich ponowienie, już po 10 kwietnia byłoby logiczną konsekwencją tego rodzaju testu, gdy w nowej, krytycznej sytuacji powtórnie sprawdzono reakcje na zagrożenia cyberatakiem. Celem ataku mogło być również wprowadzenie lub wykradzenie danych oraz złamanie zabezpieczeń, co w efekcie pozwoli w przyszłości na przejęcie kontroli nad poszczególnymi elementami infrastruktury. Z całą pewnością, awarie bankowości internetowej miały wpływ na destabilizację systemu finansowego, przepływ środków i dokonane w tych dniach transakcje. Według raportu Rady Bankowości Elektronicznej przy Związku Banków Polskich liczba klientów korzystających z tego typu usług przekroczyła już 11 milionów, z czego 6,4 miliona to klienci aktywni Atak na sieć największego banku detalicznego, w którym ponad 6 milionów Polaków posiada konta, musi więc stanowić wydarzenie istotne również dla bezpieczeństwa państwa. W związku z komunikatem CERT.GOV.PL z 7 kwietnia, mówiącym o atakach ukierunkowanych na pracowników instytucji administracji publicznej, nie wiadomo: jakie były następstwa rozprzestrzenienia złośliwego oprogramowania oraz, czy pozwalało ono przejąć kontrolę nad komputerami instytucji państwowych lub uzyskać dostęp do tajnych informacji? Można przypuszczać, że przesyłki od nadawcy podszywającego się pod Ministerstwo Obrony Estonii trafiały do instytucji administracji centralnej, w tym polskiego Ministerstwa Obrony Narodowej. Czy wolno zatem wykluczyć, że wszystkie te zdarzenia na niespotykaną dotąd skalę, pojawiające się tuż przed katastrofą prezydenckiego samolotu, a następnie w kilka dni po tragedii - nie były rodzajem wstępnych „testów” polskiego systemu zabezpieczeń, nie służyły przejęciu ważnych danych i nie stanowią zagrożenia, w związku z planowaną cybernapaścią? Warto też pytać: co polskie służby – w tym ABW - odpowiedzialne za zapobieganie zagrożeniom cybernetycznym zrobiły do tej pory, by wykluczyć taki związek przyczynowo – skutkowy i zapobiec groźbie ponownych ataków? Aleksander Ścios
1. Do tej pory po kolejnych powodziach za ratowanie ludzi i dobytku dziękowaliśmy żołnierzom i strażakom. A teraz dziękujemy więźniom. W jednej z niemieckich gazet przeczytałem, że Polsce walczy z powodzią 4 tysiące żołnierzy i 6 tysięcy więźniów. Znak czasu – pomyślałem. Żołnierzy mamy już mniej niż więźniów.
2. Żołnierzy mamy tyle, co kot napłakał. Wojsko bojowe jest na wojnie w Afganistanie. Ostatni żołnierz z poboru odciął centymetr i w koszarach zgasił światło. Obecna polska armia składa się głównie z generalicji i wyższego korpusu oficerskiego – pułkowników i majorów. Tacy nie będą przecież nosili worków z piaskiem. Dlatego na froncie walk iz powodzią prym wiedzie już nie wojsko, tylko pensjonariat zakładów karnym. Żeby była jasność –chwała im za to! Chwała więźniom, którzy dobrowolnie (bo nie ma w Polsce przymusowej pracy więźniów) ratowali ludzi przed żywiołem.
3. Dziękujemy wam, panowie więźniowie, bo przy braku wojska - gdyby i was zabrakło - kto by ratował Ojczyznę?
Narodowy socjalizm jako najbardziej konsekwentna socjaldemokracja Fragment książki: Josef Schüßlburner, “Czerwony, brunatny i zielony socjalizm” Śmierć ludzkości nie jest możliwym do wyobrażenia skutkiem zwycięstwa socjalizmu, lecz stanowi cel socjalizmu. (Igor Szafarewicz) Hitlera wcale nie tak łatwo ulokować w politycznym spektrum na skrajnej prawicy, tak jak wielu ludzi przyzwyczaiło się robić. (Sebastian Haffner) “Co piąty członek związków zawodowych ma poglądy prawicowe” – tak brzmi podsumowanie wyników niedawno przeprowadzonych badań nad „potencjałem prawicowego ekstremizmu” w niemieckich związkach zawodowych (bada się wprawdzie „prawicowy ekstremizm”, ale zwykle mówi o „prawicy”)[ „Spiegel-online”, 28 czerwca 2005. W Republice Federalnej Niemiec lewicy udało się de facto zdelegitymizować ideologicznie i politycznie określenia typu „prawicowy” czy „prawica”. Termin „prawica” używany jest wymiennie z określeniem „skrajna prawica”, „skrajna prawica” zaś identyfikowana jest z grupami polityczno-kryminalnymi]. Według tych badań ideologiczną orientację 19,1% członków związków zawodowych można określić jako „skrajnie prawicową”, co zwykle oznacza „narodowosocjalistyczną”. „U osób należących do związków zawodowych, które pochodzą z warstwy średniej i stanowią połowę wszystkich członków, postawy skrajnie prawicowe występują półtora raza częściej niż u osób z tej samej warstwy nie będących członkami związków” – to twierdzenie nabiera szczególnej wagi w obliczu faktu, że do tej warstwy należy 43% działaczy związkowych. W sumie badania pozwalają wyciągnąć prosty wniosek, że, przy ok. 7,5 miliona członków Niemieckiego Zrzeszenia Związków Zawodowych DGB (Deutscher Gewerkschaftsbund), mamy około 1,5 miliona związkowców-prawicowych ekstremistów, co dalece przewyższa liczbę członków wszystkich partii, które w raportach tajnych służb (Urzędu Ochrony Konstytucji) urzędowo klasyfikowane są jako „skrajnie prawicowe”! Jak powszechnie wiadomo, partią polityczną, której, przynajmniej dotychczas, najbliżej było do związków zawodowych, jest Socjaldemokratyczna Partia Niemiec (Sozialdemokratische Partei Deutschlands – SPD). Jej funkcjonariusze, często i głośno, ostrzegają przed „niebezpieczeństwem zapomnienia przeszłości i wyparcia jej z pamięci”. Nie mają jednak na myśli tego, że ktoś mógłby zapomnieć o fakcie, iż Adolfa Hitlera na początku jego kariery uważano za sympatyka socjaldemokracji (zob. Heinz Höhne, „Gebt mir vier Jahre Zeit“. Hitler und die Anfänge des Dritten Reichs, Berlin-Frankfurt 1996, s. 41n), który w mniej lub bardziej prywatnych wynurzeniach wyrażał się o SPD – jeśli porównać to z jego ocenami pozostałych konkurencyjnych partii i nurtów – niemal wyłącznie w ciepłych słowach. Na płaszczyźnie politycznej i ideologicznej wyraźnie rozpoznawalnym celem Hitlera było pozyskanie elektoratu SPD i włączenie go do swojego reżimu, co dzięki socjalno-państwowo-socjalistycznej polityce gospodarczej tak dobrze się udało, że nawet emigracyjna SPD (Sopade) już w 1934 roku musiała przyznać, iż reżim Hitlera może oprzeć się głównie na warstwach robotniczych, czyli na byłych wyborcach SPD. Co więcej: zamierzona przez Hitlera integracja byłych wyborców SPD w ramach reżimu narodowosocjalistycznego udała się w takim wymiarze, że można było mówić o „czymś na kształt ciążenia socjaldemokratycznych robotników ku Hitlerowi”, i odwrotnie – Hitlera ku socjaldemokratycznym robotnikom. O tych faktach ideologowie socjaldemokracji w Niemczech (i w innych krajach europejskich) uporczywie nie chcą pamiętać i usilnie starają się, aby i inni na dobre o nich zapomnieli. Jest to dla nich ważne szczególnie dzisiaj, kiedy w obliczu globalnej klęski socjalistycznych koncepcji gospodarczych, łącznie z koncepcjami „umiarkowanymi”, w coraz większym stopniu szukają oni uzasadnienia dla istnienia socjaldemokracji w „walce przeciwko prawicy”, identyfikowanej ze „skrajną prawicą”, czyli w ostatecznym rozrachunku z „narodowym socjalizmem” („faszyzmem”) (na temat SPD zob. Schüsslburner, Diskussion über Verbot der SPD? – Würdigung der Sozialdemokratie nach VS-Methodik, [w:] Josef Schüßlburner, Hans-Helmuth Knütter, Was der Verfassungsschutz verschweigt. Bausteine für einen alternativen Verfassungsschutz-Bericht, Schnellroda 2007, s. 475n.). Gdy chodzi o politykę „zapomnienia i wyparcia”, to SPD z pewnością odniosła największy sukces spośród wszystkich niemieckich nurtów ideologicznych. Komu bowiem przyjdzie dzisiaj na myśl „socjaldemokracja”, kiedy padną hasła typu „higiena rasowa” czy „eugenika”? Nikomu. A przecież zespół idei i postulatów określanych zbiorczo mianem „eugenika” mieścił się w centrum zainteresowania SPD od początku XX wieku do lat 30. Działali wówczas socjaldemokratyczni zwolennicy eutanazji, czyli zabijania ludzi przez państwo w celu obniżenia kosztów polityki socjalnej lub uszlachetnienia rasy ludzkiej. Nawet ci socjaldemokraci, którzy wzdragali się przed propagowaniem „zagłady ludzi”, instynktownie rozpoznawali, że jest ona konsekwencją – mającego sprzyjać rozwojowi demokracji – procesu „ulepszania rodzaju ludzkiego”. Celem tego procesu było stworzenie nowego, germanopodobnego człowieka przyszłości, o którym roił Karl Kautsky, swego czasu główny ideolog partii, wpływający na kształt całego programu SPD. Tenże Kautsky stwierdzał, z pełną aprobatą dla tego faktu, że wraz z urzeczywistnianiem socjalizmu zaniknie żydostwo, choć oczywiście z pewnością miał na myśli coś zupełnie innego niż to, co później mieli zrealizować narodowi socjaliści. Niemieccy (i europejscy) socjaldemokraci wyruszają dziś na bój przeciwko „rasizmowi, ksenofobii i antysemityzmowi” (albo „antysemityzmowi, rasizmowi i ksenofobii”, lub jeszcze mądrzej, „ksenofobii, antysemityzmowi i rasizmowi”). To bojowe hasło, za którym stoi siła kontrolowanego przez SPD Urzędu Ochrony Konstytucji, pozwala wysuwać żądania delegalizacji partii konkurujących z lewicą, uprawiać politykę dyskryminacji wobec nie-socjalistycznych urzędników itp. i w coraz większym stopniu służy jako uzasadnienie represji wobec politycznych przeciwników lewicy. Zaciemnia ono całkowicie fakt, że antysemityzm narodowego socjalizmu, stojący w centrum socjaldemokratycznych wezwań do „rozrachunku z przeszłością” kierowanych do politycznej konkurencji, wypływa z tradycji socjalistycznej, z którą wszak socjaldemokracja się identyfikuje. Widać tu wyraźnie, że nawoływania SPD do rozrachunku z przeszłością są na wskroś obłudne. Przewyższa je w obłudzie jedynie polityka przezwyciężania przeszłości uprawiana przez, mocno usadowionych w socjaldemokracji, aktywistów „ruchu‛68”, którzy niegdyś nie mieli żadnych oporów przed maszerowaniem pod portretami chińskiego narodowego socjalisty, co świadczy o tym, że właśnie ich „historia najmniej nauczyła”. Widać jasno, że w rutynowych lewicowych „rozrachunkach z przeszłością” musi tkwić coś zasadniczo fałszywego, jeśli podjudzają one wyłącznie do walki „przeciwko prawicy”. Tymczasem owa „prawica” reprezentuje te akurat idee i wartości, o których Adolf Hitler pod koniec swojej politycznej kariery wyraził się, że żałuje, iż nie zwalczał ich bardziej zdecydowanie! Jako polityczne i światopoglądowe zjawisko dwudziestego wieku, którego specyfika wyrażała się m.in. w użyciu całkowicie obcego niemieckiej tradycji narodowej znaku swastyki, miał z pewnością narodowy socjalizm także konserwatywną, a nawet narodowo-liberalną prehistorię. „Rozrachunek” jedynie z tą cząstkową prehistorią, która także dziś ma rzekomo stanowić zagrożenie dla demokracji, mają na myśli „moraliści” z SPD i innych europejskich partii lewicowych, kiedy plotą o „niebezpieczeństwie zapomnienia i wyparcia”. A przecież narodowy socjalizm jedynie w nadzwyczaj ograniczonym sensie umiejscawiał sam siebie w nurcie tradycji konserwatywnej i liberalnej – o tyle tylko, o ile pokrywała się ona z tym, co „narodowe”. Natomiast czymś oczywistym jest fakt wyboru przezeń tradycji socjalistycznej, przy czym określał się on zarówno jako „nacjonal-socjalistyczny” jak i „socjal-nacjonalistyczny”. Przyjęcie nazwy Narodowosocjalistyczna Niemiecka Partia Robotnicza (Nationalsozialistische Arbeiterpartei Deutschlands – NSDAP) było nawiązaniem – z pewną modyfikacją – do nazwy Socjalistyczna Partia Robotnicza Niemiec (Sozialistische Arbeiterpartei Deutschlands – [S(A)PD]), którą socjaldemokracja nosiła w latach 1875-1890 po gotajskim zjeździe zjednoczeniowym, na którym porozumieli się zwolennicy Lassalle’a ze zwolennikami Marksa i Engelsa. „Rozrachunku” z tym głównym nurtem socjalistycznej tradycji narodowego socjalizmu tak naprawdę nigdy nie przeprowadzono w sposób metodyczny i pogłębiony, mimo iż podjęto pewne wstępne badania na ten temat. Tego typu „zmierzenie się” z przeszłością wydaje się zadaniem wprost naglącym, jeśli chce się „uporać” z teraźniejszością i z przyszłością, w której ujawnić się może z większą siłą wspomniany wyżej „potencjał prawicowego ekstremizmu” wykryty w socjaldemokratycznych i post(?)komunistycznych związkach zawodowych w Niemczech. Socjalistyczna orientacja związków zawodowych sprawia, że pobudzenie tego potencjału może dokonać się tylko poprzez odwołanie się do socjalizmu w narodowej wersji, czyli socjalizmu narodowego. Jeśli bowiem socjalizm – owo wielkie nieszczęście i zło, które objawiło się w XX wieku w różnoraki, ale jednak w podobny i typowy sposób – miałby zyskać jeszcze jedną szansę na sukces w wieku XXI, to nie w swoim internacjonalistycznym wariancie, ale właśnie jako socjalizm narodowy. Choćby z tego powodu, że fundamentalna dla ideologii socjalistycznej obietnica równości może się (niestety) ziścić wyłącznie w ograniczonych liczebnie zbiorowościach, natomiast odniesiona do takiego międzynarodowego kolektywu, jakim jest „ludzkość” czy (międzynarodowa) „klasa robotnicza”, pozostaje w efekcie obietnicą całkowicie utopijną. W tym też upatrywać należy przyczyny politycznego sukcesu narodowego socjalizmu, któremu udało się dojść do władzy legalnie, co z punktu widzenia zasad demokracji dawało mu znacznie mocniejszą legitymizację niż międzynarodowemu socjalizmowi, który zdobywał władzę wyłącznie przy pomocy terroru, zamachu stanu, rewolucji czy interwencji wojskowej. Ze względu na obłudne “przezwyciężanie przeszłości”, które stało się w RFN częścią zinstytucjonalizowanej religii obywatelskiej, jest rzeczą pewną, iż socjalizm narodowy – i to jest być może jedyny sukces tej religii, choć osiągnięty wątpliwymi metodami – nie zdobędzie politycznego wpływu, jeśli nazwie się go “narodowym socjalizmem”. Może go jednak zdobyć występując pod inną etykietą, na przykład, tak jak to już się stało w przypadku niemieckiego „ruchu‛68”, pod nazwą „antyfaszyzmu”, przy czym tylko co bardziej inteligentni przedstawiciele tego nurtu zdają się wiedzieć, czego naprawdę są kontynuatorami. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że zjawisko studenckiej rewolty 1968 roku, szczególnie w tej formie, jaką przybrało w Republice Federalnej Niemiec, a mianowicie z zamachami terrorystycznymi, popieraniem Mao Tse Tunga i Pol Pota czy też polityzacją seksualności, nie zaistniałoby, gdyby „uporano się” z fundamentalnym, socjalistycznym aspektem narodowego socjalizmu Adolfa Hitlera. Oczywiście można by tutaj zgłosić zasadnicze zastrzeżenie, iż „rozrachunek z przeszłością” jako polityczne, kolektywistyczne działanie jest sam w sobie niedorzecznością zasługującą na to, by nazwać ją „narodowosocjalistyczną niedorzecznością”, zwłaszcza że nawet jednostka nie jest w stanie „uporać się” z własną przeszłością, a co dopiero cały naród. W państwie prawa alternatywą zarówno dla narodowego, jak i międzynarodowego socjalizmu nie jest ustanawianie urzędowej kontrideologii, ponieważ staje się ona nieuchronnie czymś w rodzaju „narodowego socjalizmu a rebours”. I tak właśnie dzieje się w RFN. Dlatego nikogo nie powinna dziwić obecność narodowosocjalistycznych elementów w niemieckim politycznym prawie karnym oraz w prawie odnoszącym się do ochrony państwa (zob. na ten temat Gerhard Wolf, Befreiung des Strafrechts vom nationalsozialistischen Denken?, „Juristische Schulung” 1996). Należałoby właściwie zażądać, aby zaniechano „przezwyciężania przeszłości”, przynajmniej w jego państwowo-urzędowej postaci, która z konieczności przekształca się w kolektywistyczną, zinstytucjonalizowaną religię obywatelską. Zniesienie uprawianego przez instytucje państwowe „rozrachunku z przeszłością”, jako sprzecznego z zasadami państwa prawa wydaje się jednak trudne do osiągnięcia na płaszczyźnie politycznej, ponieważ jego motywem napędowym jest chęć utrzymania przez szeroko pojętą lewicę niczym niezasłużonego przywileju sprawowania władzy moralnej nad narodem niemieckim (czy może raczej, by użyć lewicowego wokabularza, nad „ludnością Niemiec”). Być może cel ten można by zrealizować wówczas, gdyby wyciągnięto odpowiednie wnioski z godnej uwagi tezy nieortodoksyjnego i oryginalnego marksistowskiego myśliciela Willy’ego Huhna: Fenomen „Trzeciej Rzeszy” daje się wyjaśnić tylko jako wynik rozwoju całego niemieckiego społeczeństwa od przełomu wieków, szczególnie po 1914 roku. Nie ma żadnego segmentu narodu niemieckiego, który w trakcie pierwszego ćwierćwiecza nie miałby jakiegoś udziału w jego powstaniu, i który nie ponosiłby żadnej winy za jego dalszą ideologiczną i organizacyjną ewolucję. Odnosi się nawet do niemieckiego żydostwa [Jak to należy rozumieć, lepiej niż Huhn, wyjaśnił chyba liberalny laureat Nagrody Nobla Friedrich August von Hayek w swojej słynnej i znakomitej książce, stwierdzając: Nie powinniśmy nigdy zapominać, że hitlerowski antysemityzm wygnał z kraju lub nastawił wrogo do siebie wiele osób, które pod każdym względem były zaprzysięgłymi zwolennikami totalitaryzmu niemieckiego typu. W przypisie dodaje Hayek: Szczególnie biorąc pod uwagę, jak wielu spośród dawnych socjalistów stało się nazistami, należy pamiętać, że proporcje te mają naprawdę znaczenie tylko wtedy, gdy analizujemy nie łączną liczbę byłych socjalistów, lecz liczbę, których „nawróceniu” nie przeszkodziłoby w żadnym wypadku ich pochodzenie. To rzeczywiście zastanawiające, że emigrację polityczną z Niemiec cechuje stosunkowo mała liczba uchodźców z lewicy, którzy nie są „Żydami” w niemieckim rozumieniu tego słowa. Jakże często słyszy się pochwały niemieckiego systemu, poprzedzone takimi stwierdzeniami jak to, które stanowiło na pewnej konferencji wstęp do omówienia godnych uwagi właściwości totalitarnej techniki mobilizacji gospodarczej: „Herr Hitler nie jest – broń Boże – moim ideałem. Istnieje wiele ważnych, osobistych powodów, dla których Herr Hitler nie powinien być moim ideałem, ale…” (Friedrich August Hayek, Droga do niewolnictwa, Wrocław 1988, s. 89)], które w „III Rzeszy” uległo prawie całkowitej eksterminacji… Byli nie tylko Żydzi, ale również liczni socjaldemokraci, którym jedynie „rasa” lub inne czynniki niemożliwe do zaakceptowanie przez NSDAP, przeszkodziły w przejściu na stronę Hitlera. Tak samo jak niemieckiego żydostwa, tak i niemieckiej socjaldemokracji nie można z góry uwalniać od współwiny za powstanie i rozwój narodowego socjalizmu, ba, zważywszy na jej lassallowskie, a później „większościowo- socjaldemokratyczne” skrzydło, to właśnie socjaldemokracja najmniej zasługuje na uniewinnienie. Niemiecka socjaldemokracja dobrze by zrobiła, gdyby po 1945 roku samokrytycznie zbadała własną przeszłość, nie tylko w odniesieniu do błędów, które w pierwszym rzędzie umożliwiły NSDAP zdobycie władzy, ale przede wszystkim do tych ideologicznych pozycji, które musiały stworzyć podatny ideologiczny grunt dla narodowego socjalizmu (zob. Willy Huhn, Der Etatismus der Sozialdemokratie. Zur Vorgeschichte des Nazifaschismus, przedmowa Clemensa Nachtmanna pt. „Die deutsche Sozialdemokratie als Partei des »Nationalsozialismus«” oraz aneks biograficzny Ralfa Waltera, Freiburg 2003, s. 27n.; podkreślenia w oryginale). W niniejszej książce idzie o to, aby zrekonstruować (w głównych zarysach) ów prymarny socjaldemokratyczny, względnie (międzynarodowo-)socjalistyczny kontekst, ideologii narodowosocjalistycznej i jej nieomal kongenialną kontynuację, jaką znalazła po 1945 roku w socjalizmie „trzecioświatowym” i ideologii „pokolenia 68”. Oczywiście autor wie doskonale – choćby na podstawie werbalnych rytuałów państwowych w Niemczech – że narodowy socjalizm posiadał również inne aspekty, które bez wątpienia warto zgłębiać. Całą tę złożoną sytuację można w skrócie przedstawić w następujący sposób: Większość, która wdała się w narodowy socjalizm, uczyniła tak ze względu na jeden z punktów mętnego programu. Jedni poszli za NSDAP, bo była przeciwko Francji, temu odwiecznemu wrogowi, inni dlatego, że państwowe organizacje młodzieżowe na masową skalę zrywały z tradycyjnymi zasadami moralnymi, katoliccy duchowni błogosławili broń na krucjatę przeciwko bezbożnemu komunizmowi…; natomiast ci członkowie narodu, którzy wcześniej podlegali wpływom socjalistycznym, entuzjazmowali się antyklerykalnym i antyelitarnym obliczem narodowego socjalizmu (Götz Aly, Hitlers Volksstaat, Raub, Rassenkrieg und nationaler Sozialismus, Frankfurt 2005, s. 355n.). O ile jednak nie potrzeba było wcale być socjalistą, aby być przeciwko Francji lub bolszewizmowi, więc tego typu motywacje dla poparcia narodowego socjalizmu wydają się akcydentalne, o tyle koniecznie trzeba było być socjalistą, aby np. pozytywnie oceniać odejście od tradycyjnej moralności (seksualnej); a przede wszystkim musiał być socjalistą ten, komu w narodowym socjalizmie szczególnie podobała się obietnica socjalnej równości, choćby miała to być „społeczna równość, która za nic ma równość ludzi wobec prawa”. I to ten właśnie aspekt w pierwszym rzędzie wymaga, aby się z nim „rozliczyć”, co jest szczególnie pilne w sytuacji, kiedy uaktywnienie pokrewnych tendencji w łonie związków zawodowych doprowadziło w ostatnich wyborach parlamentarnych do wzmocnienia postkomunizmu poprzez dodanie elementów „koncepcji »socjalizmu narodowego«”, jak to określił Aly tak Aly, odnosząc się do propagandy wyborczej byłego przewodniczącego SPD i kandydata na kanclerza z ramienia SPD Oskara Lafontaine`a, znanego z wybielania enerdowskiego komunizmu, działającego obecnie w Partii Lewicy. A to naprawdę zagraża – przynajmniej na płaszczyźnie ideologiczno-teoretycznej – określanemu zwykle jako „liberalny”, konstytucyjnemu porządkowi Republiki Federalnej Niemiec, albowiem milcząco zakłada przewartościowanie na modłę socjalistyczną koncepcji równości (wobec prawa) i wolności, a w konsekwencji podważenie fundamentalnego ładu wolnościowo-demokratycznego. Dążności kolektywistyczne powodują dewaluację wolności indywidualnych: niemiecka socjaldemokracja i podstarzali rewolucjoniści z 68 roku, do których przyłączają się postkomunistyczni zarządcy byłego „powszechnego socjalistycznego więzienia” (jak w swoim czasie Otto von Bismarck nazwał rezultat ewentualnego wprowadzenia w życie programu socjaldemokracji), coraz intensywniej dyskryminują ludzi, którzy nie życzą sobie urawniłowki myślenia, to znaczy nie uznają „demokratycznie” ustalonej jedności poglądów i wykraczają, szczególnie gdy chodzi o interpretację przeszłości, poza ten zespół prawd, które socjaldemokratyczny Urząd Ochrony Konstytucji zachce jeszcze „tolerować”. A to ponownie pokazuje, jak bardzo paląca jest potrzeba rozrachunku z socjalizmem. Republika Federalna Niemiec dopiero wówczas stanie się normalną liberalną demokracją, kiedy przezwyciężony zostanie państwowy „rozrachunek z przeszłością”, który jest elementem etatyzmu, socjalizmu i kolektywizmu. Autor niniejszej książki ma nadzieję, że, podejmując w niej rozliczenie z socjalizmem, dostarczy „antysocjalistom ze wszystkich partii” argumentów na rzecz liberalnego ładu społecznego i przeciw socjalizmowi we wszystkich postaciach. W książce „Droga do niewolnictwa”, czyli do socjalizmu, Friedrich August von Hayek zamieścił rozdział zatytułowany, „Socjalistyczne korzenie narodowego socjalizmu”. Już sam tytuł tego rozdziału mógłby spowodować, że w Republice Federalnej Niemiec ten wybitny uczony byłby podejrzany o to, że jest „wrogiem konstytucji”: W opinii SPD także poglądy, które nie cofają się przed przesuwaniem socjalizmu w pobliże narodowego socjalizmu należą do szarej strefy, gdzie panuje mentalny klimat zagrażający demokracji (Christiane Hubo, Verfassungsschutz des Staates durch geistig-politische Auseinandersetzung, Göttingen 1998, s. 96). Widać jasno, że konfrontowana z pytaniem o związek pomiędzy narodowym socjalizmem i socjalizmem (związek, który narzuca się już choćby ze względów językowych) SPD – tak dziś wpływowa w RFN pod względem ideologiczno-politycznym – czuje się zepchnięta do defensywy. Jak powszechnie wiadomo, SPD ma jednak coś wspólnego z socjalizmem, a to coś – w zależności od oportunistycznej taktyki wyborczej dostosowanej do wymogów ducha czasu – socjaldemokraci raz chowają gdzieś za plecami, a innym razem machają obywatelom przed oczyma. SPD nie zadowala się tabuizacją – jawnie dla niej kłopotliwej – relacji pomiędzy socjalizmem a narodowym socjalizmem, lecz uprawia państwową politykę ideologiczną, która polega na tym, że związani z socjaldemokracją, występujący jawnie pracownicy tajnych służb, czyli funkcjonariusze tzw. Urzędu Ochrony Konstytucji, oficjalnie (urzędowo) klasyfikują na użytek „dojrzałych obywateli” Republiki Federalnej Niemiec narodowy socjalizm jako „skrajnie prawicowy”. A zatem, z definicji, nie może on mieć nic wspólnego z socjalizmem, klasyfikowanym rutynowo jako „lewicowy”. Rzecz jasna w przypadku tych manipulacji pojęciami ideologiczno-politycznymi, nie chodzi o stworzenie pojęć możliwych do użycia w ramach państwa prawa, ale o narzucaną przez państwo kategorię ideologiczną, służącą do zniesławiania przeciwników politycznych. Można to odczytać z uzasadnienia wniosku złożonego niedawno przez Bundesrat o delegalizację jednej z partii politycznych. Zdaniem „ekspertów” od ideologii, zawiera ono najlepszą jak do tej pory definicję „prawicowego ekstremizmu”. Jego autorzy wahają się pomiędzy szeroką definicją prawicowego ekstremizmu, w której nacisk położony jest na elementy nacjonalizmu i rasizmu, a wąską, zawierającą klasyczne elementy hitleryzmu, takie jak antysemityzm i socjaldarwinizm. Ale bądź co bądź stawia się tutaj tezę, że scena „skrajnej prawicy” jest bardzo zróżnicowana; stąd „wszyscy neonaziści to prawicowi ekstremiści, natomiast nie wszyscy prawicowi ekstremiści to neonaziści” (Mathias Brodkorb, Metamorphosen von rechts. Eine Einführung in Strategie und Ideologie des modernen Rechtsextremismus, Münster 2003, s. 128n). Z tego wynika, że klasyczny narodowy socjalizm jest jednoznacznie kwalifikowany jako nurt „skrajnie prawicowy”. Kto wyraża jakieś wątpliwości, lub jest innego zdania, ten – w obliczu administrowanej i nadzorowanej przez Urząd Ochrony Konstytucji państwowej ortodoksji ideologicznej – naraża się na niebezpieczeństwo, że będzie dyskryminowany w „wolnościowej” Republice Federalnej Niemiec, gdzie „ochrona konstytucji” jest wyrazem tzw. niemieckiej odrębnej drogi (Sonderweg), sprzecznej z obowiązującą na Zachodzie klasyczną koncepcją liberalnej demokracji. Istnieje zatem całkiem realna groźba, że ktoś, nawet nie będąc „nazistą”, zostanie oficjalnie zniesławiony jako „prawicowy ekstremista” lub ten, w przypadku którego „występują oznaki wskazujące na to, że może zachodzić podejrzenie, iż jest prawicowym ekstremistą”. A zatem prof. Friedrich August von Hayek, który nie zgodziłby się z, wypracowaną przez tajne służby chroniące konstytucji, definicją narodowego socjalizmu jako ideologii skrajnie prawicowej, objęty zostałby podejrzeniem o wrogi stosunek do konstytucji i jako „prawicowy ekstremista” umieszczony w corocznym raporcie wydawanym przez tajne służby. Wierzącym w dogmaty państwowej ideologii, na których straży stoją tajne służby, należałoby zadać pytanie, jaka postać z najnowszej historii, pod koniec swojej zawodowej kariery za przyczynę klęski swojego, zakrojonego na wielką skalę, politycznego przedsięwzięcia, uznała, z pewną rezygnacją, fakt, że walcząc przeciwko lewicowym zwolennikom walki klasowej, zapomniała „zadać cios także prawicy”? Czy mówił tak szef Urzędu Ochrony Konstytucji w końcowej fazie prześladowania komunistów w RFN? Czy też chodzić może o przewodniczącego jakiejś „partii demokratycznej” po druzgoczącej klęsce wyborczej? Nie! Prawda jest o wiele bardziej straszna: chodzi o przewodniczącego NSDAP Adolfa Hitlera we własnej osobie, który wyznanie to poczynił – według relacji jego adiutanta Nicolausa von Belowa – na naradzie reichsleiterów i gauleiterów 24 lutego 1945 roku (zob. Rainer Zitelmann, Hitler. Selbstverständnis eines Revolutionärs, Stuttgart 1993, s. 457). Można by domniemywać, że w tym przypadku jakiś „szczególny prawicowiec”, czyli „prawicowy ekstremista”, chciał uderzyć w umiarkowaną prawicę. Sprzeczna z takim przypuszczeniem jest opinia, z pewnością nieposzlakowanego politycznie autora, emigranta z Trzeciej Rzeszy Sebastiana Haffnera (1907-1999), który zwrócił uwagę na to, że jedyna opozycja, która rzeczywiście mogłaby być groźna dla Hitlera, czyli opozycja wojskowa, przyszła z prawicy: „z jej punktu widzenia Hitler był na lewicy. To daje do myślenia. Hitlera wcale nie tak łatwo ulokować w politycznym spektrum na skrajnej prawicy, tak jak wielu ludzi przyzwyczaiło się robić”. Ale jeśli Hitler, wbrew oficjalnym ideologiczno-politycznym kategoriom pojęciowym obowiązującym w Niemczech, nie był prawicowym ekstremistą – gdyby był, to spiskowców z 1944 roku znajdujących się „na prawo od Hitlera” trzeba by zaklasyfikować jako „ultraprawicowych ekstremistów” (co „demokratycznym” politykom niemieckim zaangażowanym w „walkę przeciwko prawicy” nie pozwoliłoby nawet przez sekundę czcić pamięci oficerów z 20 lipca 1944 roku) – to byłbyż on lewicowcem czy – jako wróg konstytucji – wręcz lewicowym ekstremistą? Prawdą jest, że Hitler, jak często robią to obecni niemieccy politycy, sam umiejscawiał się „poza lewicą i prawicą”. Jednakże, kiedy bliżej przyjrzeć się, w jaki sposób odcinał się on od niemieckiego mieszczaństwa (uważanego tradycyjnie za mniej lub bardziej „prawicowe”) i od niemieckich partii mieszczańskich, to widać wyraźnie, że tak naprawdę lokował się na lewicy. W przemówieniu z 20 listopada 1929 roku oświadczył: „Rozumiem każdego socjaldemokratę i komunistę w jego wewnętrznym obrzydzeniu do partii mieszczańskich (…) gdybym nie był narodowym socjalistą, to – ponieważ nie potrafiłem być marksistą – nie należałbym do żadnej partii”. Gdyby Hitler zaliczał siebie do tradycyjnej prawicy i miał nadzieję na pozyskanie wyborców z tych środowisk, to jego wypowiedź powinna brzmieć następująco: „Rozumiem wewnętrzne obrzydzenie kręgów mieszczańskich do socjalistów; gdybym nie był narodowym socjalistą, to nie należałbym do żadnej partii, ponieważ nie potrafiłbym być monarchistą” (w okresie Republiki Weimarskiej niektórzy zwolennicy partii mieszczańskich bywali monarchistami, co nota bene pokazuje, jak szerokie było wówczas spektrum opcji w odniesieniu do ustroju konstytucyjnego). Ale tak akurat Hitler nie mówił. Był raczej wdzięczny SPD za to, że jej listopadowa rewolucja obaliła monarchię, dzięki czemu, inaczej niż faszysta Mussolini we Włoszech, nie musiał zawierać zbyt daleko idących kompromisów z „reakcją”, czyli z Kościołem, domem królewskim i rojalistycznym wojskiem. Wiarygodnie zatem brzmią relacje (zob. Werner Maser, Der Sturm auf die Republik. Frühgeschichte der NSDAP, Stuttgart 1973, s. 132), według których przed likwidacją Republiki Rad w Monachium w 1919 roku, Hitler bezskutecznie starał się przyłączyć czy to do Niezależnej Socjaldemokratycznej Partii Niemiec (Unabhängige Sozialdemokratische Partei Deutschlands, USPD), czy to do komunistów. Dlatego też Hitlera na początku jego politycznej działalności uważano za sympatyka SPD. „W każdym razie w lutym 1919 roku został mężem zaufania demobilizowanego II pułku piechoty, szkolonym przez wydział propagandy tzw. większościowych socjaldemokratów i działającym na jego zlecenie. Ówczesne zbliżenie Hitlera do rządzącej SPD potwierdzają różne źródła, również informacje prasowe” (zob. München – Hauptstadt der „Bewegung”, München 1993, s. 71).
Ktoś mógłby tu wnieść zastrzeżenie, że Hitler później, z takich czy innych powodów, mógł zmienić swoje światopoglądowo-polityczne stanowisko i jako lider Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotniczej przeszedł „na prawo”, przeobrażając się w „prawicowego ekstremistę”, co oficjalnie stwierdzają dziś eksperci zatrudnieni w niemieckich tajnych służbach sprawujących nadzór ideologiczny nad obywatelami Niemiec. Jeśli służby te, prowadzące jawną propagandę ideologiczną, dzięki swojej tajnej wiedzy tak klasyfikują Hitlera, to „dorosłemu obywatelowi” wolnościowej Republiki Federalnej Niemiec nie pozostaje nic innego, jak uznać tę interpretację za obowiązującą, niezależnie od tego, co na ten temat mógł pisać wybitny liberalny myśliciel i laureat Nagrody Nobla. Za oficjalnym umiejscowieniem Hitlera na „skrajnej prawicy” mógłby w oczach niemieckiego „demokraty” (który posłusznie akceptuje urzędowe kategoryzacje ideologiczne) przemawiać fakt, że Hitler – co jest bezsporne – o wiele bardziej zdecydowanie (przynajmniej przed lipcem 1944 roku) zwalczał socjaldemokratów i komunistów niż politycznych przeciwników z obozu mieszczańsko-konserwatywnego. Było to jednak związane z tym, że odczuwał on o wiele większy respekt, a więc i lęk, przed klasyczną niemiecką lewicą niż przed mieszczańsko-konserwatywną prawicą, z góry zakładając, że nie będzie dla niego groźna. Analogicznie, jak nie będziemy klasyfikować na przykład Komunistycznej Partii Niemiec (Kommunistische Partei Deutschlands, KPD) jako „partii prawicowej” z tego powodu, że w latach 30. używając sloganu „socjalfaszyzm” zwalczała przed wszystkim SPD, tak samo nie mamy żadnego powodu, aby umiejscowić NSDAP „na prawicy” z tego tylko względu, że ostrzej zwalczała KPD i SPD niż obóz mieszczański. Należy również uwzględnić fakt, że Hitler, kiedy mówił o swoich prawdziwych zamiarach właściwie zawsze – niezależnie od swojego wrogiego stosunku do „żydowskiej warstwy przywódczej” w SPD – wyrażał się pozytywnie o socjaldemokratach (zob. Zitelmann, Hitler. Selbstverständnis eines Revolutionärs, s. 484). W okresie „panowania Systemu” (Systemzeit), kiedy prowadził walkę wyborczą z SPD, Hitler nie mógł okazywać na zewnątrz swojej sympatii do tej partii. Natomiast po „zdobyciu władzy” bardzo zdecydowanie zabiegał o włączenie socjaldemokratycznych robotników do swojej „Trzeciej Rzeszy”. Dzięki zastosowaniu środków polityki socjalnej udało mu się to tak znakomicie, że, jak pisaliśmy wyżej, można wręcz mówić o swego rodzaju wzajemnym przyciąganiu Hitlera i socjaldemokratycznych robotników. Emigracyjna SPD (Sopade) zmuszona była już w 1934 roku przyznać: „Największe emocjonalne poparcie ma rząd wśród robotników”. Właśnie postawa robotników „pozwala faszyzmowi coraz mocniej się na nich opierać”. Warto w tym kontekście przypomnieć, że w okresie „panowania Systemu” narodowi socjaliści często głosowali razem z socjaldemokratami i komunistami w kwestiach gospodarczych: „W 241 imiennych głosowaniach w Reichstagu i w pruskim parlamencie krajowym pomiędzy rokiem 1929 a końcem roku 1932 KPD i NSDAP 140 razy głosowały tak samo. W piątej kadencji na 102 głosowania obie ekstremistyczne partie nie zgadzały się ze sobą tylko w ośmiu” (Christian Striefler, Kampf um die Macht. Kommunisten und Nationalsozialisten am Ende der Weimarer Republik, Berlin 1993, s. 142). Sprawiło to, że NSDAP została przez obóz mieszczańsko-konserwatywny zaklasyfikowana jako partia „lewicowa”. Na przykład w przededniu wyborów do Reichstagu w 1930 roku czasopismo Związku Pracodawców skrytykowało NSDAP za jej „agresywną wrogość do przedsiębiorców” i ostrzegło, iż narodowy socjalizm należy do najbardziej wywrotowych, demagogicznych i terrorystycznych żywiołów współczesnego socjalizmu. Z kolei dla niemieckiej opozycji wojskowej, z której wyszli potem zamachowcy z 1944 roku, rekrutującej się głównie z prusko-konserwatywnej warstwy wyższej, narodowy socjalizm i bolszewizm były praktycznie identycznymi zjawiskami, ale nie w rozumieniu późniejszej teorii totalitaryzmu (H. Arendt, C. J. Friedrich, Z. Brzeziński), która utożsamiała je ze sobą jako równowartościowe ekstrema politycznych kierunków prawicy i lewicy, lecz jako dwa mało odróżnialne od siebie warianty lewicy, aczkolwiek dostrzegano różnice w stopniu lewicowości, na przykład Adam von Trott zu Solz uważał bolszewizm z jego „azjatycką bezwzględnością i brutalnością” za gorszy od narodowego socjalizmu. Ulrich von Hase z kolei wyrażał obawę, iż „socjalizm w hitlerowskiej formie” nieuchronnie, na drodze „wewnętrznej bolszewizacji”, zmierza ku „wyniszczeniu warstw wyższych”. Te lęki mógł potwierdzać fakt, że według opinii samego Hitlera przeważająca większość aktywistów NSDAP składała się z „ludzi lewicy”: Moja ówczesna partia składała się z w 90% z ludzi z lewicy. Potrzebowałem tylko takich ludzi, którzy potrafili się bić (zob. Monologe im Hauptquartier, zapis z 30. 11. 1941). Kryterium, które bez wątpienia – co obserwować można było w Republice Federalnej Niemiec zarówno w latach 1968-78 lat, jak dziś – o wiele lepiej spełniają lewicowi terroryści i bojówkarze niż ci, których uważa się za prawicę. Spośród tych „ludzi z lewicy”, których potrzebował Hitler, wybija się ikona narodowego socjalizmu Horst Wessel. Ówże aktywista ruchu mógłby prima facie posłużyć jako dowód na prawicowy charakter narodowego socjalizmu: pochodził mianowicie z konserwatywnej rodziny protestanckiego pastora i przyłączył się do nacjonalistycznych grup obronnych, które należy – w tym względzie aktualna niemiecka ideologia państwowa ma rację – zaklasyfikować jako „prawicowe”, a dokładniej „prawicowo-radykalne” lub „skrajnie prawicowe”. W tych organizacjach Wessel nie znalazł jednak zaspokojenia swoich politycznych namiętności i dlatego w 1926 roku wstąpił do enesdeapowskiej SA. W swoim dzienniku jako motyw tej zmiany pozycji politycznej podał, że narodowi socjaliści (Nationalsozialisten) to nie radykalno-prawicowa, volkistowska grupa, ale socjaliści narodowi (nationale Sozialisten). Uważał też, że pod pewnymi względami komuniści bliżsi mu są niż prawicowi nacjonaliści (Deutschnationalen), od których odszedł: Jedno spostrzeżenie było dla mnie szczególnie cenne: próbowałem zrozumieć każdy kierunek polityczny, i przekonałem się, że w obozie Czerwonych jest tylu samo, a może nawet jeszcze więcej, fanatycznych idealistów co po przeciwnej stronie (…). Ja stałem się socjalistą. Nie socjalistą z serca, jak niektórzy w obozie mieszczańskim, lecz przede wszystkim socjalistą z rozumu. W porównaniu z organizacjami, do których należałem wcześniej, ta partia była zasadniczo odmienna. (…) Rozmach młodego ruchu był ogromny. Najlepszym tego miernikiem są przejścia z obozu marksistowskiego. Polityczno-ideologiczną samoocenę tej ważnej postaci narodowego socjalizmu tak można objaśnić: przekonany prawicowy radykał wyznaje swoje całkowicie świadome („z rozumu”), a nie tylko emocjonalne, nawrócenie na socjalizm. Jednakże po swojej ideologicznej konwersji nie wstępuje ani do SPD, ani do KPD, lecz podejmuje w pełni świadomą i przemyślaną decyzję o przyłączeniu się do NSDAP, którą, kiedy porównuje ją z prawicowymi ugrupowaniami, do których wcześniej należał, postrzega jako odmienną od nich, „lewicową” właśnie. A tę lewicowość potwierdza w jego oczach fakt przechodzenia do NSDAP ludzi z „obozu marksistowskiego” – zapewne w przeważającej mierze od komunistów, ale i od socjaldemokracji – przy czym nie traktuje on tych konwersji jako przejścia z lewa na prawo. Autoidentyfikacja Horsta Wessela jest dlatego tak istotna, ponieważ jako „męczennik ruchu” pełnił dla NSDAP rolę centralnej kultowej postaci, a zatem trudno przypuszczać, aby jego postawa i poglądy nie były reprezentatywne dla działaczy i funkcjonariuszy partyjnych. Ta autoidentyfikacja jako „człowieka lewicy” znajduje potwierdzenie u jeszcze jednego aktywisty, który w końcowej fazie Republiki Weimarskiej, wraz z wieloma innymi późniejszymi funkcjonariuszami NSDAP, zbierał socjalistyczno-komunistyczne doświadczenia, a mianowicie u Adolfa Eichmanna. Ten (w późniejszym okresie) osławiony organizator mordu na Żydach miał wielokrotnie podkreślać w swoich wspomnieniach: „Moje polityczne uczucia lokowałem na lewicy, kładąc co najmniej taki sam nacisk na to, co socjalistyczne, jak i na to, co nacjonalistyczne”. W okresie walki o władzę (Kampfzeit) Eichmann i jego przyjaciele uważali narodowy socjalizm i komunizm za „rodzaj kuzynów”. Ale z pewnością najbardziej miarodajna autodefinicja pochodzi od naczelnego propagandysty NSDAP Josepha Goebbelsa (zob. Ulrich Höver, Joseph Goebbels. Ein nationaler Sozialist, Bonn-Berlin 1992), który w 1931 roku bardzo jasno wyraził ideologiczne roszczenie narodowych socjalistów: „Zgodnie z ideą NSDAP to my jesteśmy niemiecką lewicą”, by jednym tchem odciąć się od „prawicy”; „Niczego bardziej nie nienawidzimy niż prawicowego narodowego bloku posiadającego mieszczaństwa” (tak wyraził się Goebbels na łamach pisma „Der Angriff” z 6.12.1931; cyt. za: Wolfgang Venohr, Stauffenberg – Symbol der deutschen Einheit. Eine politische Biographie, Frankfurt 1990, s. 80). W każdym razie znany później pod nazwiskiem Willy Brandt zachodnioniemiecki polityk zaakceptował swego czasu to roszczenie do bycia socjalistyczną lewicą, kiedy wezwał swoich towarzyszy z Socjalistycznej Partii Robotniczej (Sozialistische Arbeiterpartei – odprysk SPD), aby uznali istnienie „socjalistycznego pierwiastka” w bazie narodowego socjalizmu: „Musimy uznać socjalistyczny pierwiastek w narodowym socjalizmie, w myśleniu jego zwolenników, subiektywną rewolucyjność obecną w jego bazie”. W obliczu ocen wyrażanych przez obserwatorów z zewnątrz oraz ocen, jakie narodowi socjaliści odnosili do samych siebie, przyszedł chyba nareszcie czas, aby zgodnie z rzeczywistością historyczną rozpoznać podstawowy cel narodowego socjalizmu takim, jakim był on naprawdę, cel wyrażający się już w nazwie wybranej przez założycieli partii. Doprowadzić mianowicie do stopienia w jedną całość socjalizmu i nacjonalizmu. Jej socjalistyczną połówką jest bezwzględne reprezentowanie interesów narodu wewnątrz państwa zgodnie z zasadą „Korzyść wspólna przed korzyścią własną” (Gemeinnutz vor Eigennutz), zaś połówką nacjonalistyczną – bezwzględne realizowanie interesów narodu na zewnątrz. W ten sposób narodowy socjalizm podchwycił i uczynił swoim ideologicznym jądrem postulat od dawna obecny u socjaldemokracji i w sposób najwyrazistszy reprezentowany przez nurt, który w niedawno opublikowanej pracy (Stefan Vogt, Nationaler Sozialismus und Soziale Demokratie. Die sozialdemokratische Junge Rechte 1918-1945, Bonn 2006) określony został jako „socjaldemokratyczna Młoda Prawica”. Przy czym taka klasyfikacja nie odpowiada ani samoświadomości tego nurtu, ani współczesnej mu ideologicznej klasyfikacji, która mówiła o „lewicowym socjalizmie pod narodowym znakiem” – określenie równie dobrze oddające ideologiczną treść narodowego socjalizmu. Na tym przykładzie widać wyraźnie, jak dalece pokrętna ideologiczna siatka pojęciowa wypracowana przez niemieckie tajne służby – a szczególnie jej projektowanie wstecz na minioną epokę – całkowicie uniemożliwia w miarę obiektywną oceną zjawiska, które „stanowi część ideologicznego kontinuum rozciągającego się od wyobrażeń liberalnych i socjalistycznych do neokonserwatywnych i faszystowskich” (Stefan Vogt, Nationaler Sozialismus.., s. 18). A tego typu zjawiska – wbrew założeniom oficjalnego „rozrachunku z przeszłością” – pokazują jasno, że „granice pomiędzy ideologią socjalistyczną i faszystowską” są „płynne” (tak uważa Vogt powołując się na Zeeva Sternhella, Ni Droite ni Gauche. L’ideologie fasciste en France, Paris 1983). Tomasz Gabiś
Dymiący nagan – do nieprzyjaciół Moskali Na portalu Flickr do obejrzenia jest zdjęcie satelitarne miejsca katastrofy smoleńskiej umieszczone tam przez firmę Digital Globe, wykonane w najwyższej rozdzielczości, jaką wolno publikować komercjalnie w ramach ograniczeń, jakie na cywilne wykorzystanie technologii rozpoznania satelitarnego nakłada Pentagon – 50cm. Zjęcie ma 2526×2524 pixele (6,3MP) i 5170146 bajtów (ponad 5MB) [link] Warto wrzucić to zdjęcie na monitor o prawdziwie wysokiej rozdzielczości, np. na Viewsonic VP 2290b lub podobny, z rozdzielczością 3,840 x 2,400 znaną jako QUXGA-Wide albo WQUXGA. W braku kosztownego i bardzo trudnego do kupienia monitora WQUXGA, znośnym substytutem jest WQXGA 2560×1600, na przykład 30-calowy Apple Cinema Display. Uczta duchowa, zgadnijcie dlaczego? Bo na tym zdjęciu, u samej góry pola szczątków prezydenckiego Tu-154M, leży kokpit. Ten sam zaginiony kokpit, który podobno rozprysł się w tysiące szczątków, i którego brak jest we wraku złożonym na kupę pod gołym niebem na oficjalnych zdjęciach MAK. [zob. zdjęcie poniżej] Publikacja tego zdjęcia to uprzejme przypomnienie ze strony USA, że istnieje dla was, towarzysze, kilka konsekwencji sytuacji smoleńskiej, o których dyskutujecie tylko między sobą, ściszonym głosem, zawsze pod gołym niebem, nigdy w pomieszczeniach zamkniętych, choćby fachowcy wasi zapewniali was z ręką na sercu o jakości odpluskwiania gabinetów.
1. Skoro istnieją zdjęcia jawne, w rozdzielczości 50 cm, to istnieją również i znajdują się w rękach odpowiednich agencji amerykańskich zdjęcia tajne, wykonane przez satelity wojskowe lepsze o dwie generacje, o których rozdzielczości nie miejsce tu spekulować. Więc wicie, rozumiecie, kto ma wiedzieć, ten wie, co się stało. No i wie, że kabinę pilotów mieliście w swoich rękach w całości, zanim tajemniczo wysublimowała w atmosferę.
2. Ktokolwiek ma wystarczające cojones, by chcieć ustalić postęp niwelowania miejsca katastrofy spychaczami, potrzebuje tylko zakupić od firmy Digital Globe komercjalne zdjęcia tego samego miejsca w rozdzielczości 50cm wykonane w kolejne dni po katastrofie. Albo poprosić o ich udostępnienie bezpłatnie. Parametry orbitalne satelity który wykonał zdjęcia z 12 kwietnia są opublikowane. Policzcie sobie sami, towarzysze, w jakich odstępach czasu jego kamery przelatują nad miejscem katastrofy, a będziecie mieli pojęcie jak szczegółowa jest cywilna, dostępna każdemu, dokumentacja waszych robót ziemnych na miejscu katastrofy.
3. Ci, którzy noszą mundury za oceanem i mają dostęp do zdjęć o dwie generacje lepszych, są w stanie ocenić niepokojący artefakt w polu szczątków, widoczny na zdjęciach Digital Globe, którego nie da się ocenić w rozdzielczości 50cm, zwłaszcza na amatorskich monitorach. Otóż poniżej kokpitu, w dół i na prawo, tam, gdzie logicznie powinna się znajdować kabina pasażerska, widać regularnie kolisty krąg zaczernionej ziemi o średnicy pi razy oko 20-25 metrów. Czy to jest miejsce eksplozji czegoś, co poddało glebę daleko wyższej temperaturze niż płonące paliwo lotnicze, czy tylko mchy i porosty podlegające ochronie przyrody, zapewne do tego czasu ocenili już specjaliści w pomieszczeniach bez okien, gdzieś niedaleko od Waszyngtonu. Więc wiecie co, chłopaki? Przestańcie Polakom wieszać kluski na uszach, jak się to ładnie w rosyjskim idiomie ujmuje. Kto ma wiedzieć, co się stało pod Smoleńskiem, ten już wie, w następstwie czego siedzicie na politycznej i strategicznej bombie. Stary Wiarus
Trwonienie pieniędzy w USA na kompleks wojskowo-zbrojeniowy Kongresman dr. Ron Paul krytykuje 25 maja, 2010 trwonienie pieniędzy przez kongres na kompleks wojskowo-zbrojeniowy w USA w sposób podobny jak czynią to ludzie, którzy zadłużają się na karty kredytowe, ponieważ wydają więcej pieniędzy niż mają dochodów. Jst to niestety nagminne zjawisko w USA. Tak zwane dodatkowe wydatki, nie uwzględniane w budżecie, są zatwierdzane przez Kongres w Waszyngtonie mimo sprzeciwu wyborców. Całe koszty najazdu na Irak i na Afganistan przez USA został pokrywane za pomocą zaciągania długów. Koszty te nie figurują w budżecie. Krytyka kongresmana Ron’a Paul’a jest słuszna. Niestety nie wspomina on roli lobby Izraela w wojnach na Bliskim Wschodzie. Amerykanie nie są takim tradycyjnym narodem jak narody europejskie i nie reagują podobnie do Europejczyków, których najgorszym przykładem byli Niemcy w republice Weimarskiej, kiedy reagowali z oburzeniem na ówczesną dominację Żydów. Niestety wówczas skorzystał z tego oburzenia Hitler, na którego, po śmierci marszałka Hindenburga, głosowało 88% Niemców. Nie mniej pasożytnictwo żydowskie i podjudzanie do wojny USA przeciwko całemu światu Islamu jest, co raz bardziej krytykowane przez Amerykanów. Ostatnie „emergency war spending suplemental bill,” czyli nadzwyczajne ustawy na wydatki wojenne na Bliskim Wschodzie są ogniwami łańcucha niekończących się tego rodzaju wydatków zaciąganych na kredyt. USA jest państwem najbardziej zadłużonym na świecie – proporcjonalnie bardziej niż Grecja, Portugalia lub Hiszpania. Tymczasem wojny w Afganistanie i Iraku przewlekają się. Kolosalne długi USA stanowią według kongresmana doktora Ron Paul’a większe zagrożenie dla Ameryki niż zagrożenie ze strony zamorskich wrogów, które przybiera formę wojny dla „dobra Izraela” i dla zarobków kompleksu wojskowo-zbrojeniowego w imię propagandy o „świętym bezpieczeństwie państwowym” („sacred national security”). Debaty parlamentarne służą jako zasłona dymna kryjąca zaciąganie kolosalnych długów przez skarb USA, niby dla potrzeb bezpieczeństwa ale faktycznie na korzyść lichwiarskich banków. Ostatni „dodatkowy koszt” skarbu USA wynosił jedenaście miliardów dolarów w dodatku 706 miliardów wydanych już w tym roku przez Pentagon na zakupy od przemysłu zbrojeniowego i w celu powiększenia amerykańskich garnizonów rozrzuconych po całym świecie.
Według doktora Ron’a Paul’a koszt utrzymania amerykańskiego imperium światowego obecnie wynosi rocznie jeden trylion dolarów, czyli sumę całego rocznego budżetu rządu federalnego USA w 1990 roku. USA wydaje na wojsko więcej niż wydają wszystkie inne państwa na świecie razem wzięte – znacznie więcej niż w czasie Zimnej Wojny. Te kolosalne wydatki nie mają nic wspólnego z bezpieczeństwem USA według Kongresmana Ron’a Paul’a i zagraża gotowości obrony do USA na wypadek ataku na teren Ameryki. Długi te nie mają nic wspólnego z politycznym konserwatywnym programem, w imię, którego są zaciągane. Żaden wróg nie może tak szkodzić Ameryce jak własna rozrzutność, która prowadzi do bankructwa i niszczy wartość dolara. Związek Sowiecki nie upał z powodu ataku z zewnątrz; upadł on, ponieważ zbankrutował. USA nie może poprawić swojej gospodarki bez uprzedniego sprawdzenia wszystkich wydatków państwowych, włącznie z wydatkami na zbrojenia oraz dokładnego sprawdzianu działalności banku centralnego, Federal Reserve, który jest bankiem prywatnym prowadzonym dla zysku a jednocześnie ma strategiczną kontrolę nad polityką monetarną USA. Typowo tylko Żydzi są na stanowisku prezesa banku Federal Reserve, który jest bankiem federalnym tylko z nazwy – faktycznie jest to bank prywatny, kontrolowany przez bankierów-lichwiarzy żydowskich ciągnących zyski z trwonienia pieniędzy na kompleks wojskowo-zbrojeniowy. ICP
29 maja 2010 Kto nie czyta, niech błądzi... - Babciu, czy czarownice latają na miotłach? - pyta wnuczek babci. - Już ci mówiłam, wnusiu, że czarownic nie ma. - Wiem, ale czy latają? No właśnie… Skoro nie ma, to oczywiste, że latać nie mogą.. To jest podobnie jak z „ liberałami”. Niby są , ale ich nie ma, choć wszyscy o nich mówią, a dookoła szaleje „liberalizm”, daleki od wolności człowieka, bo ten klasyczny właśnie na wolności człowieka się opierał. Pan prezydent Wałęsa mawiał, że: „ Ja jestem ”on”, ja jestem ”my”. Choć liberałem nie był. Był elektrykiem, który wysoko awansował..” Dobrze się stało, że źle się stało”- też mawiał. I „opowiadał wymijająco wprost.” Wymijająco wprost; pan minister Kultury i Dziedzictwa Obywatelskiego, Bogdan Zdrojewski z Platformy Obywatelskiej, były prezydent Wrocławia, absolwent filozofii i kulturoznawstwa, człowiek który wypłynął na fali powodzi we Wrocławiu w 1997 roku, sam zakasując rękawy i pomagając powodzianom, który w gabinecie cieni Platformy Obywatelskiej odpowiadał za obronę narodową, którą to posadę powierzył w końcu pan premier Donald Tusk- panu Bogdanowi Klichowi. Pan Bogdan Klich z kolei, to psychiatra, były szef Instytutu Studiów Strategicznych, instytutu finansowanego między innymi przez rząd niemiecki poprzez Fundację Adenauera.. Teraz jest ministrem obrony narodowej i dostał od Biskupa Polowego Wojska Polskiego, gen. Dywizji Tadeusza Płoskiego Medal” Militio Pro Christo”, co łaciny tłumaczy się jako” Walczę dla Chrystusa”(???) Chyba wyłącznie przez grzeczność, ten medal dostał pan minister Bogdan Klich. Ale trzeba uczciwie przyznać, że pan premier Donald Tusk, przy zmianie pierwotnych planów, zachował linię , że tak powiem imienną, to samo imię kandydatów.. I jeden pan Bogdan i drugi pan Bogdan. To się w polityce demokratycznej liczy. Wierność zasadom, chociażby po linii imienia. Pan minister Bogdan Klich dostał medal” Militio Pro Christo”, za „wytrwałą służbę Najjaśniejszej Rzeczpospolitej” i „ całkowite zaangażowanie w głoszenie prawdy o losach Narodu Polskiego”(???) Przyznam się państwu, że nie wiedziałem, że pan minister Klich bardzo służy Najjaśniejszej Rzeczpospolitej, wydawało mi się, że jest inaczej, bo na przykład rozkład polskiej armii postępuje systematycznie.. Okazuje się, że ja też mam luki w wykształceniu.. Natomiast pan Bogdan Zdrojewski, jako minister kultury polskiej i dziedzictwa narodowego, dostał od prezydenta Niemiec Krzyż zasługi I Klasy Orderu Zasługi Republiki Federalnej Niemiec(???).Chyba za rozwój kultury i …. dziedzictwa narodowego.. Republiki Federalnej Niemiec.. Chyba, że jest inaczej.. W każdym razie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego przygotowało „ liberalny” projekt, który to „liberalny” projekt zmusi „ liberalnie” wszystkie stacje radiowe do nadawania polskiej muzyki w większym wymiarze, niż robią to do tej pory wspomniane stacje.(????) W tym prywatne.. Nie wiem dlaczego nie angażuje się w ten” liberalny” pomysł „ liberalna” Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, która jest tak „ liberalna”, że mamy tylko kilka stacji telewizyjnych, które mogą emitować sygnał telewizyjny,, Za zgodą Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, której reglamentująca działalność, wpisana jest nawet do polskiej Konstytucji.. Jaka ważna to musi być rzecz! Żeby nikt nie powołany nie mógł nadawać tego co naprawdę myśli.. KRRiTV jest tak naprawdę swoistym rodzajem cenzury nie zapisanej nawet na Mysiej.. Przygotowane zasady parytetu muzycznego nie naruszają zasady, że połowę czasu antenowego mogą wypełniać utwory europejskie. Zmianie uległoby postanowienie dotyczące udziału piosenek krajowych wykonawców. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego chce, by 75% polskiego repertuaru z całej dobowej oferty było nadawane obowiązkowo pomiędzy godzinami 6.00 a 23.00. „Liberalizm” Platformy Obywatelskiej jest rozbrajający.. To tak jak z tą operą. .To jest takie coś, co zaczyna się o ósmej. Ale jak popatrzysz na zegarek po trzech kolejnych godzinach- jest dwadzieścia po ósmej. Towarzysz Gomułka ps. Wiesław lansował za tamtej komuny hasło” Polska młodzież śpiewa polskie piosenki”, a teraz minister Zdrojewski, lansuje -polski repertuar.. Na siłę i kwotowo.. A kto komu broni puszczać przez cały dzień polskie piosenki? Przecież są takie stacje radiowe.. Puszczają nawet 100%.. Będą musiały puszczać 25% piosenek zagranicznych.. I będzie problem.. Ale od czego jest władza? Żeby takie problemy rozwiązywać! Najpierw stworzyć problem, a potem go rozwiązać bohatersko.. Niech demokratyczne społeczeństwo widzi jak się skutecznie rozwiązuje się problemy, które wcześniej się stworzyło... A że rząd nie jest od rozwiązywania problemów, tylko sam jest problemem- to tylko tak uważał pan Ronald Reagan.. Ale tak nie uważa pan Bogdan Zdrojewski z „liberalnej” Platformy Obywatelskiej.. Może dlatego, że „ liberalna”.. „Wykonawca krajowy”- to dopiero będzie problem.. Pani Natasza Urbańska, moja ulubiona tancerka i piosenkarka, nagrywa też za granicą w USA, na przykład „Poland.. Why not?”. Jak Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego spojrzy na tę kwestię? Czy będzie to polska piosenka, po angielsku, czy amerykańska piosenka ze słowem polska, ale w języku angielskim. Będzie z pewnością komisja, która taki skomplikowany dylemat rozstrzygnie –sprawiedliwie i zgodnie z prawdą.. Pani Natasza śpiewa też po rosyjsku, hiszpańsku, włosku.. Te piosenki będą kwalifikowane z pewnością jako zagraniczne, choć śpiewa je Polka.. I to jaka! Bo polki i mazurki… Chociaż polka przybyła do nas z Czech.. Dawnej Czechosłowacji.
Można przecież śpiewać polską piosenkę po angielsku, albo jak pani Edyta Górniak” gwiazda” jak się patrzy i patrzy na nas- polski hymn. Kompletnie go deformując.. Nie widomo do tej pory, czy był to polski hymn, czy swobodna interpretacja masońskiego Mazurka Dąbrowskiego - też masona zresztą. Może się również zdarzyć, że wykonawca ma podwójne obywatelstwo. To co wtedy? Jak rozstrzygnąć problem? Wiem, wiem, wiem.. Wszystkie wątpliwości interpretuje się na korzyść oskarżonego.. A kto będzie oskarżonym? Albo jak zespół składa się z części krajowych wykonawców no i zagranicznych, np. John Porter.. Czy Najjaśniejsza Komisja ds. Udziału Polskich Piosenek Krajowych Wykonawców da radę ustalić, czy wszystko jest w najlepszym i najjaśniejszym porządku? Bo jak nie zdoła to zdoła się powołać jeszcze jedną komisję śledczą, pardon- komisję najjaśniejszą celem wyjaśnienia zawiłych kwestii.. A potem już tylko monitorować, liczyć, wgryzać się i wsłuchiwać w problem, który właśnie jest konstruowany na naszych oczach. No i dokładnie przeliczyć na procenty zawartości muzycznych treści.. To wszystko oczywiście da się zrobić, wystarczy trochę pieniędzy, trochę naszego dobra, którego już mamy coraz mniej i samozaparcia w rozwiązywaniu problemów nieznanych w innych ustrojach.. Bo dojść do źródła , trzeba płynąc pod prąd.. I szanować egoizm drugich.. I chodzić cudzymi drogami po własnych rajach. A i tak piekło pozostanie wybrukowane dobrymi chęciami.. Ale po co robić piekło już na Ziemi? Czy nie można z tym poczekać do Sądu Ostatecznego?
Jak pisał pan Stanisław Jerzy Lec? „Ciemno w tym państwie gdzie łotry na świeczniku”… I niech to posłuży za puentę.. WJR
Maturzysta Władysław Bartoszewski – już nie profesor Niemieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych na swojej stronie internetowej, prezentując życiorys polskiego pełnomocnika rządu Donalda Tuska do spraw kontaktów polsko-niemieckich – Władysława Bartoszewskiego, usunęło tytuł profesora sprzed jego nazwiska. Niemiecki rząd wykreślił oficjalnie fałszywy tytuł “Prof.” Bartoszewskiemu. Jego fałszywy rządowy niemiecki tytuł “Prof.” na niemieckiej rządowej stronie można obejrzeć jeszcze tylko w unikalnym krótkim filmie: http://de.youtube.com/watch?v=SSd2J697Xxo
Napisałem w filmie unikalnym, ponieważ wykreślenie tytułu profesora przez rząd jednego państwa przedstawicielowi rządu innego państwa nie zdarza się przecież codziennie. Do wyjaśnienia pozostają osoby i rzeczywiste zamiary tego przemyślanego faktu zamieszczenia fałszywego tytułu “Prof.” na oficjalnej rządowej stronie Niemiec. Po rządowej edycji wygląda to tak: http://www.auswaertiges-amt.de/.. Niestety w mejlowej korespondencji z panem Bartoszewskim (sekretariat) otrzymałem również informacje wskazującą na niewłaściwe posługiwanie się tym tytułem, natomiast merytorycznej odpowiedzi na temat jak przeciwdziałać dyskryminacji, zakazom języka polskiego Polakom w Niemczech nie utrzymałem: “Nie uważam w związku z tym, aby używanie tytułu profesora przez Niemców było wyrazem zamierzonej złośliwości lub próbą ośmieszenia. Tak często zwracają się do ministra Bartoszewskiego jego niemieccy znajomi, którzy z pewnością nie mają wobec niego złych zamiarów. Być może dla porządku wystarczyłoby faktycznie zastosować – jeżeli w ogóle koniecznie – tytuł Univ. –Prof. Sam pan minister Bartoszewski absolutnie nie tytułuje się mianem profesora. Jeszcze raz dziękuję Panu za list. Jeżeli będę znał oficjalną odpowiedź pana ministra Bartoszewskiego lub w sprawie pojawi się coś nowego, poinformuję Pana. Z wyrazami szacunku, Marcin Barcz (asystent min. Bartoszewskiego) Dr Marcin Barcz Dyskusje, komentarze i opinie o fałszywym profesorze Bartoszewskim mają więc podstawy, których by nie było gdyby nastąpiła jego adekwatna reakcja. Takiej reakcji jednak nie było. Doszło za to z jego strony do dopuszczenia powielania fałszu. Doszło tez nie tylko do zaniechania reakcji na dyskryminacje polskich dzieci w Niemczech ale jeszcze gorzej, jego poklasku dla Prof. Gesiny Schwan, która oficjalnie politycznie zaopiniowała jako słuszne, nielegalne niemieckie zakazy języka polskiego Polakom zamieszkałym w Niemczech. Zobaczmy jeszcze raz fałszywych przyjaciół i obrońców pana Bartoszewskiego i jego samego w akcji poklasku: Jutro wniosę o jego dymisje z zamysłem że
jego następca będzie lepiej reprezentował zarówno Polaków jak i Polskę w sprawie dyskryminacji. Już nie profesor Niemieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych na swojej stronie internetowej, prezentując życiorys polskiego pełnomocnika rządu Donalda Tuska do spraw kontaktów polsko-niemieckich – Władysława Bartoszewskiego, usunęło tytuł profesora sprzed jego nazwiska. Nie udało nam się oficjalnie dowiedzieć w biurze prasowym niemieckiego MSZ, jaki był konkretny powód usunięcia wyrazu “profesor” sprzed nazwiska polskiego polityka, pomimo iż jeszcze kilka dni temu na tej samej stronie (w tym samym miejscu) niemieckie MSZ, prezentując Bartoszewskiego, pisało o nim jako o profesorze. Wcześniejszy napis na tej samej stronie należącej do niemieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych brzmiał: “Prof. Władysław Bartoszewski Beauftragter des polnischen Premierministers für internationale Fragen”, natomiast obecny napis już brzmi następująco: “Władysław Bartoszewski Beauftragter des polnischen Premierministers für internationale Fragen”. Nieoficjalnie “Nasz Dziennik” dowiedział się, że usunięcie tytułu “profesor” sprzed nazwiska Władysława Bartoszewskiego jest konsekwencją interwencji jednego z obywateli, który zwrócił uwagę twórcom strony niemieckiego MSZ, że tytuł profesora w Niemczech przysługuje jedynie po spełnieniu odpowiednich warunków prawnoakademickich, które w tym wypadku nie zostały spełnione. Najwyraźniej interwencja okazała się skuteczna, ponieważ na oficjalnych stronach niemieckiej dyplomacji Władysław Bartoszewski nie jest już tytułowany profesorem. Pełnomocnik rządu Donalda Tuska formalnie posiada średnie wykształcenie. Waldemar Maszewski,
Wieża podawała mylące komunikaty Prokuratura zbada wątek dezorientujących komunikatów smoleńskiej wieży przekazywanych Tu-154M. Rosyjscy kontrolerzy lotów w Smoleńsku do samego końca przekazywali załodze prezydenckiego Tu-154M komunikaty potwierdzające prawidłową ścieżkę schodzenia. Ze stenogramów przesłuchań pracowników lotniska Smoleńsk Siewiernyj, którymi dysponuje polska prokuratura, wynika, że swoje zachowanie tłumaczyli zamiarem "zniechęcenia" kapitana maszyny do lądowania. Komenda: "Horyzont", padła dopiero po utracie kontaktu z samolotem. To właśnie ze względu na dezorientujące komunikaty piloci mogli poprosić o konsultację dowódcę Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika. Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie zbada, czy wieża kontroli lotów lotniska Smoleńsk Siewiernyj podała prawidłowe parametry załodze prezydenckiego tupolewa. Śledczy będą też weryfikować raport rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK), który we wstępnym raporcie odrzucił możliwość awarii maszyny. Kwestie zaniedbań czy nieprawidłowości po stronie rosyjskiej w przypadku tego lotu są jak najbardziej brane pod uwagę - w ten sposób Naczelna Prokuratura Wojskowa kwituje pytania "Naszego Dziennika", czy śledczy biorą pod uwagę wersję, że wieża podała załodze Tu-154M błędne parametry. Czy zbadana zostanie także kwestia ewentualnej awarii maszyny? Pytany o to wczoraj płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy NPW, zapewniał, że polscy prokuratorzy wezmą pod uwagę wszystkie szczegóły, jakie się ujawniają w toku śledztwa. Zapowiedział też weryfikację wszystkich doniesień MAK, który z kolei taką ewentualność wykluczył. - Raport komisji, jakiejkolwiek, jaka by nie wydała raportu w tej sprawie, będzie tylko dowodem, jednym z wielu w sprawie, który będzie podlegał normalnej procedurze dowodowej - mówił Rzepa. Na pytanie, czy prawdą jest, że prokuratura dysponuje wiedzą na temat tego, iż wieża wydawała wadliwe komunikaty załodze Tupolewa, Rzepa odpowiedział lakonicznie: "Nie udzielamy takich informacji z uwagi na dobro śledztwa". Na sugestię, że istnieją przecież zapisy rozmów, jakie załoga prezydenckiej maszyny prowadziła z wieżą - zarejestrował to Jak-40, Rzepa odpowiedział tylko, że prokuratura bada tę kwestię, ale nie może udzielić na ten temat żadnych informacji. Załoga polskiego Jaka-40 podchodziła do lądowania na lotnisku Siewiernyj blisko półtorej godziny przed prezydenckim Tupolewem. Jak nas poinformowano w Dowództwie Sił Powietrznych, dowódca załogi miał "pewne wątpliwości" co do działania radiolatarni. - Mogły wystąpić pewne zakłócenia na linii nadawca - odbiornik - usłyszeliśmy w dowództwie. Jak zauważa gen. Anatol Czaban, szef Szkolenia Sił Powietrznych, nagranie z Jaka-40 może okazać się bardzo istotne dla śledztwa, gdyż jego urządzenia na pewno zarejestrowały wszystkie rozmowy pilota. - Cała korespondencja jest nagrywana. To wymóg ustanowiony przepisami - tłumaczy Czaban. Zdementował też insynuację MAK, jakoby załoga Tupolewa wyleciała z Warszawy bez danych nawigacyjnych lotniska w Smoleńsku. - To jest niemożliwe. Załoga nie może lecieć bez danych lotniska. Dane te wprowadza się do urządzeń: analizuje się wysokość lotniska nad poziomem morza, wszelkie sprawy radionawigacji, trzeba wprowadzić dane samego lotniska, jak na przykład progu pasa, trzeba znać dane radiolatarni - komentuje Czaban. Doktor Tadeusz Augustynowicz, oficer Wojsk Lotniczych, koordynator Wojsk Lądowych, nie wyklucza, iż podanie błędnych parametrów przez wieżę byłoby możliwe. - Ale tylko przy założeniu złej woli ze strony Rosjan - zastrzega. Jego zdaniem, współpraca z wieżą nie była "aż tak bardzo istotna" z uwagi na bardzo dobre wyposażenie prezydenckiego Tupolewa. Samolot był wyposażony zarówno w radiopilota, urządzenie TAWS oraz system precyzyjnego lądowania. Zdaniem Augustynowicza, analiza ostatniej fazy lotu prezydenckiej maszyny wskazuje na to, że samolot miał problemy z układem sterowania. Nie zadziałał ster wysokości. O tym, że na pokładzie była awaria, przekonani są piloci, którzy latali na Tu-154. Samolot ten nie lądował, ale spadał. - Moim zdaniem, doszło do awarii systemu hydraulicznego, na co wskazuje stan drugiego silnika. Widziałem szczątki Tupolewa po innych katastrofach. Tam silniki były całe, mimo że zetknięcie z ziemią wcale nie było słabsze niż w przypadku samolotu prezydenckiego. Dlatego ci, którzy stawiają zarzuty załodze, najpierw powinni polecieć na miejsce katastrofy, obejrzeć kadłub po to, by wykluczyć rozerwanie drugiego silnika, newralgicznego w Tupolewie, który w tym wypadku był rozerwany - mówi pilot, odnosząc się w ten sposób do zarzutów, jakie regularnie (celuje w tym "Gazeta Wyborcza") padają pod adresem polskiej załogi. Lotnicy konsekwentnie zaprzeczają sugestiom MAK, wedle których komunikat systemu EGPWS brzmiał: "Ziemia przed tobą! Ciągnij w górę!". Nie zgadza się to bowiem z pracą tego systemu. System najprawdopodobniej wydał komendę: "Nie przepadaj" ("Don't sink!"), co zdarza się tylko wtedy, gdy maszyna nie wznosi się po starcie lub gdy jest na maksymalnej mocy silników. Piloci nie wykluczają, że MAK mógł tę informację "zniekształcić". Nieuzasadnione jest też forsowanie tezy, jakoby lotnisko Siewiernyj było zbyt prymitywne i źle wyposażone. Znajdują się na nim m.in. w dwie radiolatarnie, które są kluczowym urządzeniem przy lądowaniu nieprecyzyjnym. Wskazują one kierunek lotu na urządzenie radiokompasu w samolocie - pilot, wykonując lot, widzi jego kierunek i może go korygować. Jak przypomniał gen. Czaban, Tu-154M miał już wcześniej problemy z urządzeniami pokładowymi, jednak nie chodziło tu o układ sterowniczy, ale o autopilota podczas lotu polskich strażaków na Haiti. Naprawą zajął się najprawdopodobniej mechanik pokładowy - ocenia Czaban - ponieważ w drodze powrotnej do kraju samolot był już sprawny. Niewykluczone, że przebieg katastrofy został zarejestrowany przez wewnętrzną kamerę zainstalowaną w kokpicie samolotu. Świadczy o tym wypowiedź pilota, który latał samolotem prezydenckim i który potwierdza, że jest taka kamera (prawdopodobnie jej obraz rejestruje trzecia czarna skrzynka). Zdaniem Augustynowicza, kamera mogła zostać zainstalowana w celu rejestracji zachowania załogi, a materiał mógł być potem wykorzystywany do ćwiczeń. - Jeśli komisja dysponuje nagraniem z katastrofy, to dlaczego milczy na ten temat? - pyta. Przekazanie Polsce zapisów z czarnych skrzynek polskiego Tu-154M odbędzie się w najbliższy poniedziałek po południu w siedzibie Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) w Moskwie. W tym celu do Moskwy poleci jutro polski minister spraw wewnętrznych i administracji Jerzy Miller. Przed wizytą w MAK zostanie on przyjęty w siedzibie rządu Rosji przez wicepremiera Siergieja Iwanowa. Tam też ma zostać podpisane porozumienie o przekazaniu stronie polskiej nagrań z rejestratorów pokładowych prezydenckiego Tupolewa. Materiały mają otrzymać rząd i komisja kierowana przez Millera. Jak stwierdził akredytowany przy MAK przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Edmund Klich, zapisów z rejestratora rozmów z zasady się nie udostępnia. Anna Ambroziak
Komorowski paraduje w butach prezydenta Komorowski zapomniał, że brakuje mu drobiazgu - mandatu udzielonego przez Naród.
1. Bronisław Komorowski zdjął swoje ubłocone myśliwskie buty i mocno wbił się w buty prezydenckie. I paraduje w nich, jakby był prawdziwym prezydentem. Powołuje i odwołuje, przyjmuje i odrzuca, rekomenduje i namaszcza. Prezydent pełna gębą. Tyle tylko, że mu brakuje takiego jednego drobiazgu – mandatu udzielonego przez naród.
2. Ostatnio pan Komorowski namaścił Belkę na prezesa NBP. Belka jak Belka, już, dlaczego tak szybko? Czy nie można poczekać na decyzje w tej sprawie pochodzącą od prawdziwego, wybranego przez naród prezydenta? Oczywiście że można poczekać.
3. Bronisław Komorowski twierdzi, że jako osoba wykonująca obowiązki prezydenta ma z tego tytułu wszelkie prezydenckie prerogatywy. A jednocześnie straszy, że bez prezesa NBP się zawali. Otóż nie zawali się, bo tam też jest osoba wykonująca obowiązki prezesa, która ma wszelkie prerogatywy i naprawdę NBP może jeszcze poczekać miesiąc, dwa na prezesa pochodzącego z namaszczenia prawdziwego prezydenta. Tak jak Polska może poczekać kilka tygodni na prezydenta, tak NBP może poczekać kilka tygodni na swojego prezesa.
4. Jeśli Belka zostanie prezesem NBP z namaszczenia wykonującego obowiązki, to jego mandat będzie niepełny i jakby ułomny. To będzie taka atrapa prezesa NBP, rekomendowana przez atrapę prezydenta. Czy nie lepiej poczekać te kilka tygodni, żeby dać możliwość powołania prezesa NBP z pełnym mandatem konstytucyjnym? Niech to będzie i Belka, ale w pełni konstytucyjny.
5. Komorowski jednak się śpieszy. Najwyraźniej się boi, że mu te prezydenckie buty wkrótce zdejmą. Janusz Wojciechowski
Co załatwią Miller z Parulskim? Przekazanie kopii czarnych skrzynek czy innych materiałów nie satysfakcjonuje rodzin ofiar tragedii smoleńskiej. Tym bardziej że trudno ignorować wyraźne sygnały świadczące o zaniedbaniach ze strony rosyjskich kontrolerów na lotnisku Siewiernyj. Również prokuratura wojskowa chciałaby otrzymać nie zgrane zapisy lub stenogramy, ale oryginalne rekordery. Do końca nie wiadomo, jakie materiały "wytargują" od strony rosyjskiej minister Jerzy Miller i prokurator wojskowy Krzysztof Parulski. Wg zapowiedzi, w niedzielę do Moskwy pojadą szef MSWiA Jerzy Miller i naczelny prokurator wojskowy płk Krzysztof Parulski. Miller ma w Rosji podpisać porozumienie o przekazaniu stronie polskiej nagrań z rejestratorów pokładowych prezydenckiego tupolewa. Ma ono dotyczyć także innych dokumentów zgromadzonych przez MAK, rosyjską komisję badająca katastrofę. - Część dokumentów jest w Polsce, ale ich część mają eksperci, którzy uczestniczyli w pracach na miejscu zdarzenia. Zatem dokumentacja jest w zasobach komisji rosyjskiej. Stąd to porozumienie, na mocy którego w poniedziałek mam odebrać od strony rosyjskiej stosowne dokumenty - wyjaśnia Miller. - To jest zestaw licznych dokumentów, o różnej formie zapisu, które miały miejsce, które wystąpiły w trakcie badań przez komisję rosyjską - dodał. Należy jednak podkreślić, że szef MSWiA będzie chciał wynegocjować dokumenty będące w posiadaniu MAK, które trafią do polskiej komisji badającej wypadki lotnicze, a nie do prokuratury. Przyznaje to w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Zbigniew Rzepa. Dlatego do Moskwy jedzie też szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej. - Wylatuję na polecenie prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta i zaproszenie strony rosyjskiej - powiedział Krzysztof Parulski. Wyjaśnia, że jego zadaniem jest wyjaśnienie, "dlaczego tak długo trwa realizacja wniosków o pomoc prawną" złożonych przez stronę polską. Czy Parulskiemu uda się "wytargować" jakieś materiały dla prokuratury, skoro sam wczoraj przyznawał, że zgodnie z ustaleniami dokumenty, które mają być przekazane, trafią do komisji kierowanej przez Millera. O wynikach rozmów ze stroną rosyjską poinformuje we wtorek prokuratura w specjalnym komunikacie. Rzepa powiedział, że będzie dotyczył on sprawy przekazania stronie polskiej przez rosyjską prokuraturę zapisów z czarnych skrzynek. Dodał, że możliwe jest odniesienie się do ewentualnego ujawnienia zapisu stenogramów, ale zaznaczył, że ujawnienie ich leży w gestii komisji, którą kieruje Miller. A wynika to z tego, że kopie trafią do komisji szefa MSWiA, a nie do prokuratury, która tym samym nie będzie miała podstaw do prowadzenia śledztwa. Jak podkreśla córka zmarłego tragicznie posła Zbigniewa Wassermanna, udostępniono jej w prokuraturze "kilkanaście stron" akt. - Prokuratura pisze wnioski, które pozostają bez odpowiedzi, jeżeli nie będzie pomocy rządu, to prokuratura nic nie zrobi - ocenia. Podkreśla także, iż przekazanie kopii zapisów rejestratorów jej nie satysfakcjonuje. - Kopie są dla nas bez wartości, my chcemy materiału źródłowego - podkreśla Małgorzata Wassermann. - Bez możliwości własnej analizy, trudno mówić o jakimkolwiek postępie w śledztwie - dodaje. Jak oświadczył Rzepa, również prokuratura chciałby otrzymać oryginalne rejestratory, które znajdują się obecnie w sejfach rosyjskiego MAK. Wassermann podkreśla, że nie może wyjść z "negatywnego podziwu" nad tym, jak długo Rosja przetrzymuje nasze czarne skrzynki i inne materiały. Dlatego zamierza zaapelować do czynników decyzyjnych o załatwienie tej sprawy i wpłynięcie na stronę rosyjską. Tym bardziej że pojawiają się sygnały, że wbrew oświadczeniom polskiego eksperta działającego przy MAK Edmunda Klicha, który mówi o winie pilotów, odpowiedzialność leży też po stronie rosyjskich kontrolerów lotów. Zenon Baranowski
Dlaczego zostawiliście śledztwo w rękach ludzi rodem z KGB? Bukowski: Niewykluczone, że Moskwa obawia się, iż Polska mogłaby się stać zbyt niezależna, zwłaszcza po rozpoczęciu wydobycia na dużą skalę gazu łupkowego Z Władimirem Bukowskim, współautorem listu otwartego rosyjskich dysydentów zaniepokojonych biernością władz polskich w wyjaśnianiu przyczyn katastrofy w Smoleńsku, rozmawia Mariusz Bober W opublikowanym liście otwartym wyraził Pan wraz z innymi rosyjskimi dysydentami zaniepokojenie stanem śledztwa w sprawie katastrofy katyńskiej. Co Pana najbardziej bulwersuje? - Tak jak napisaliśmy w liście, najbardziej zastanawia nas, że to nie strona polska prowadzi śledztwo, tylko Międzypaństwowy Komitet Lotniczy - MAK [organ skupiający przedstawicieli państw wchodzących wcześniej w skład Związku Sowieckiego, do którego po katastrofie w Smoleńsku dołączył szef polskiej Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Edmund Klich], oraz rosyjska rządowa komisja, na czele której stoi premier Władimir Putin. Doszło do wielkiej narodowej tragedii, zginęli prezydent Polski i wielu ważnych urzędników oraz polityków. Tymczasem rosyjscy śledczy nie odpowiedzieli nawet na podstawowe pytania. W dodatku nasi polscy przyjaciele zwracają uwagę, że władze w Warszawie zachowują się niezwykle pasywnie, a polscy eksperci nie biorą bezpośredniego udziału w śledztwie. Taka sytuacja jest bardzo dziwna. Tymczasem funkcjonowanie międzynarodowej komisji, o co wnioskujemy w liście, zakładałoby równy udział w śledztwie wszystkich stron. Zamiast tego słyszymy, że strona polska poprzestaje tylko na czekaniu na materiały od rosyjskich śledczych. Warto zaznaczyć, że po opublikowaniu naszego listu polski premier oświadczył, że Rosjanie w ciągu tygodnia prześlą zapisy z odczytu czarnych skrzynek. A w jaki sposób jedna strona może prowadzić śledztwo, jeśli przez półtora miesiąca nie poznała zawartości czarnych skrzynek? W takiej sytuacji z Rosji napływają tylko pogłoski w sprawie śledztwa.
Czy, Pana zdaniem, władze rosyjskie prowadzą śledztwo w należyty sposób? - Nie. Niewłaściwie też zabezpieczono miejsce katastrofy. Zwykli ludzie chodzili tam i znajdowali różne przedmioty należące do ofiar, a nawet fragmenty samolotu. Co to za śledztwo?! Normalnie miejsce katastrofy powinno być zabezpieczone, a wszystkie szczątki i przedmioty zebrane kawałek po kawałku. Przecież każdy znaleziony fragment samolotu może mieć przełomowe znaczenie w wyjaśnieniu przyczyn tragedii! Tymczasem niczego takiego nie zrobiono na miejscu tragedii. W przypadku wyjaśniania innych podobnych katastrof takie zachowanie byłoby nie do pomyślenia. Znaczna część zwykłych Rosjan nie może zrozumieć, dlaczego strona polska opiera się tylko na materiałach śledztwa przekazywanych przez władze rosyjskie i nie prowadzi niezależnego dochodzenia. To kpiny! Polacy mają prawo poznać podstawowe informacje o tym, co się stało. Dlatego zarówno ja, jak i moi koledzy odnosimy wrażenie, że ani stronie polskiej, ani rosyjskiej nie zależy na ustaleniu prawdziwych przyczyn katastrofy, ale na jak najdłuższym odwlekaniu ujawnienia prawdy dla jakichś konkretnych celów. Zapewne są to cele polityczne - rząd polski boi się wpływu tych informacji na toczącą się kampanię prezydencką.
List zawiera także stwierdzenie, że władze w Polsce zachowują się bardzo naiwnie, uważając, że stronie rosyjskiej zależy na wyjaśnieniu prawdziwych przyczyn katastrofy. Czy to znaczy, że Moskwa raczej tworzy fakty, niż szuka prawdy? - Tego nie wiem. Zauważyłem jednak, iż w Polsce z euforią przyjęto zachowanie władz rosyjskich po tragedii, które okazywały Polakom współczucie. To normalna międzynarodowa praktyka. Do tragedii doszło na terytorium Rosji, więc tamtejsze władze ponoszą za to odpowiedzialność. Nie w sensie odpowiedzialności kryminalnej, ale jest normą w relacjach międzynarodowych, że w takiej sytuacji strona, na której terenie doszło do wypadku, musi dołożyć wszelkich starań, by wyjaśnić jego przyczyny. Poza tym mam wątpliwości, czy ten gest rosyjskich władz był szczery.
Dlaczego? - Ponieważ nie zareagowały one na bardzo osobiste wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego do Rosjan, które naprawdę doceniamy. Jednak nie zostało ono opublikowane w oficjalnych mediach i obywatele rosyjscy mogli zapoznać się z nim tylko w internecie.
Tak zwane ocieplenie w relacjach z Rosją również nie jest autentyczne? - Tak jak napisaliśmy w liście, władze Polski zachowują się bardzo naiwnie. One wierzą w "skruchę serca" rosyjskich władz i są przekonane, że połowa Kremla nagle pokochała Polskę i Polaków, że nastąpiła "poprawa relacji" ze stroną rosyjską. Może mi pan podać definicję "poprawy relacji" z reżimem KGB? W psychice tych ludzi nie ma miejsca na "dobre relacje". Oni uznają tylko dwa rodzaje relacji: albo kogoś kontrolują, albo ktoś jest ich wrogiem. Taka jest ich mentalność.
Wróćmy jeszcze do wiarygodności rosyjskich ustaleń. Przedstawiając ostatnio wstępny raport z dochodzenia, MAK podkreślał, że dochodzenie prowadzi obiektywnie... - Gdyby ta komisja rzeczywiście szukała prawdy, nie powinna mieć żadnych związków z polityką. Takie gremium nie może być zakładnikiem sytuacji politycznej ani tego, czy gdzieś akurat odbywają się wybory, czy nie. Ten warunek spełniałaby komisja międzynarodowa. Tymczasem strona polska całkowicie pozostawiła prowadzenie śledztwa w rękach Rosjan.
Wyraża Pan obawy, że obecna sytuacja może doprowadzić do utraty przez Polskę niepodległości... - Mam różne podejrzenia wobec prawdziwych intencji obecnych władz, ponieważ są one kontrolowane przez ludzi KGB. Dlatego cokolwiek zrobią, natychmiast zastanawiam się, jaki jest prawdziwy cel tych działań. W tym przypadku przypomina to bajkę o kruku i lisie. Moskwa zachowuje się jak lis, który chce nakłonić kruka trzymającego w dziobie ser, by zaczął śpiewać, wypuszczając ser...
Ten ser to konkretne interesy? W liście znajduje się stwierdzenie, że cele władz Rosji oraz jej sąsiadów są obecnie całkowicie rozbieżne. Jakie są rzeczywiste intencje Kremla? - Tak jak wspomniałem: celem ludzi KGB jest kontrolowanie wszystkiego dookoła. Aby to osiągnąć, mogą zdobyć się na "polepszenie relacji" z obecnymi władzami w Polsce, aby później jeszcze mocniej na nie wpływać. Co jeszcze przyświeca działaniom Moskwy? Można tylko spekulować. Niewykluczone, że obawiają się, że Polska mogłaby się stać zbyt niezależna od Rosji, zwłaszcza po rozpoczęciu wydobycia na dużą skalę gazu łupkowego w waszym kraju. Może są jeszcze inne powody. Tak czy inaczej, ja im nie ufam. Dziękuję za rozmowę.
Niemcy mogą sięgnąć po kontrolę nad UE Orzecznictwo Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości wymusza niekorzystne dla państw pozatraktatowe zmiany w Unii Europejskiej. A polski Trybunał Konstytucyjny nadal nie rozpatrzył wniosku grupy posłów o zbadanie zgodności traktatu z Lizbony z polską Konstytucją Z mecenasem Stefanem Hamburą z Berlina, publicystą i ekspertem w dziedzinie prawa międzynarodowego, rozmawia Mariusz Bober Niemcy i część eurokratów chcą kontrolować budżety państw Unii Europejskiej, choć nie pozwala na to prawo unijne. Wszystko pod pretekstem walki z nadmiernym zadłużaniem się państw strefy euro... - Zaczekałbym jeszcze z tymi konkluzjami, ponieważ znajdujemy się w fazie ogólnego chaosu. Pada wiele postulatów, podnoszonych jest wiele wniosków, a główni aktorzy sami nie wiedzą jeszcze, co i jak robić. Być może zakończy się to podobnie jak w latach 70. ubiegłego wieku, gdy nie wprowadzano od razu zapisów traktatowych, tylko dokonywano rzeczywistych zmian, ale w sposób nieformalny. Dopiero później zatwierdzano je w postaci konkretnych zapisów traktatowych.
Oznaczałoby to przejmowanie ręcznego sterowania nad krajami UE. - Również odnoszę takie wrażenie, i to już od dawna. Namacalnym tego przykładem był proces tworzenia i samo wejście w życie traktatu lizbońskiego. Tak naprawdę przekształca on kraje członkowskie w województwa lub landy.
Teraz Niemcy idą jeszcze dalej, grożąc pozbawieniem krajów członkowskich prawa głosu w UE. - W związku z kłopotami finansowymi kolejnych instytucji i państw, np. w Hiszpanii, ciągle będą pojawiały się podobne pomysły. Świat i sama Unia znajdują się nadal w kryzysie. Oczywiście, często można usłyszeć zapewnienia, że sytuacja jest już lepsza. Ale jeśli rozmawia się z ekspertami zajmującymi się na co dzień tymi problemami, staje się jasne, że brniemy coraz bardziej w kryzys, a nie wychodzimy z niego.
Skoro niemieccy politycy zastanawiają się nad wpisaniem nowych mechanizmów kontroli do unijnych traktatów, to czy to oznacza, że traktat lizboński, nieprzewidujący takich zapisów, jest martwy? - Nie. Ale nie widzę też na razie możliwości wpisania ich do traktatu lizbońskiego. Wystarczy wskazać choćby na ostatnie wybory w Wielkiej Brytanii, gdzie wygrali torysi, znacznie bardziej sceptyczni wobec UE niż laburzyści. Wątpię, aby kraj ten poszedł obecnie tak daleko, by ratować euro, choć podtrzymuje swojego funta. Wracając zaś do niemieckich propozycji - podobne projekty zawsze pojawiały się w UE po przyjęciu ważnych zmian traktatowych. Tak było np. po traktacie z Maastricht, z Amsterdamu itd. Bałbym się raczej czego innego, właśnie tych faktycznych działań nieregulowanych traktatowo, które za 10-20 lat mogą znaleźć się w oficjalnych dokumentach...
Jakie to mogą być konkretnie działania? - Przede wszystkim codzienne orzecznictwo Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu. To właśnie tam wiele się dzieje, i to codziennie. Do forsowania nowych zmian Trybunał może wykorzystać niektóre zapisy traktatu lizbońskiego, np. jego art. 122 o funkcjonowaniu UE, przewidujący, że "Rada, na wniosek Komisji, może postanowić w duchu solidarności między państwami członkowskimi, o środkach stosownych do sytuacji gospodarczej, w szczególności w przypadku wystąpienia poważnych trudności w zaopatrzeniu w niektóre produkty, zwłaszcza w obszarze energii" itd. Z klauzuli tej już obecnie korzysta Unia Europejska. Trybunał - jeśli będzie orzekał w tych kwestiach - pójdzie zapewne prounijnym kursem. O ETS mówi się, iż jest "nieobliczalny", w tym sensie, że nigdy nie wiadomo, jakie orzeczenie wyda. W tym kontekście widzę ważną rolę do odegrania dla polskiego Trybunału Konstytucyjnego. Warto przypomnieć, że nadal nie rozpatrzył on wniosku grupy posłów o zbadanie zgodności traktatu z Lizbony z polską Konstytucją. Polscy sędziowie TK, ale także polscy politycy, muszą wiedzieć, jakie zadanie mają w tej sprawie do spełnienia.
Czyli obrony prymatu prawa polskiego nad unijnym? - Tak, dlatego zastanawia mnie, czy polski TK zdobędzie się na takie odważne orzeczenie, jakie wydał niemiecki Trybunał Konstytucyjny. De facto postawił się on na tym samym poziomie co ETS.
Niestety, obecna koalicja rządząca interpretuje to orzeczenie całkiem inaczej... - W uzasadnieniu wyroku niemieckiego trybunału tyle razy pada słowo "suwerenność" (jako rzeczownik lub przymiotnik), że dałby Bóg, aby ktoś w Polsce przeczytał to i zrozumiał! Warto w tym kontekście przypomnieć też przemówienie śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego z 3 maja 2009 roku. Z okazji przypadającego wtedy święta powiedział znamienne słowa: "W tych warunkach rola Konstytucji jest szczególna, to ona jest w Polsce najwyższym prawem. Tak jest, i tak musi pozostać". Te słowa prezydenta Kaczyńskiego stały się obecnie swoistym testamentem. Ważne jest to, że prezydent brał udział w negocjacji traktatu lizbońskiego i zapisany w nim początkowo prymat prawa unijnego nad krajowym został przeniesiony do deklaracji dołączonej do traktatu. Polski TK powinien wykorzystać te okoliczności, wydając orzeczenie w sprawie zgodności traktatu lizbońskiego z polską Konstytucją. Chciałbym w tym kontekście zwrócić uwagę, że niemiecka konstytucja nie ma zapisu, iż stanowi najwyższe prawo w RFN. Tymczasem polska Konstytucja zawiera jasne stwierdzenie, że "Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczypospolitej Polskiej" (art. 8). Mimo to sędziowie niemieckiego trybunału stanęli na wysokości zadania, uznając, że nie ma absolutnego prymatu prawa unijnego.
Jakie niekorzystne decyzje dla państw członkowskich UE może podejmować ETS w kontekście obecnego kryzysu? - Trybunał w Luksemburgu ma to do siebie, że nawet jeśli nie ma kompetencji w danej dziedzinie, to "dorabia" je sobie jakby mimochodem. Znany jest z tego, że np. stwierdzi coś przy okazji wydawania orzeczenia w jakiejś sprawie, a później traktuje to stwierdzenie jako zasadę obowiązującą w UE. Dlatego potrzebna jest kontrola na poziomie krajowym, o podobnych kompetencjach jak ETS.
Okazji do poszerzenia kompetencji ETS dostarczą eurokraci, którzy przygotowują plany tzw. reformy fiskalnej, zakładające np. pozbawianie krajów członkowskich dotacji z UE albo prawa głosu. Ale przynajmniej ta druga groźba nie jest wpisana do traktatów... - Możemy się liczyć z wieloma pomysłami. Ale one tak szybko nie zostaną wprowadzone w życie, bo na to trzeba zgody wszystkich 27 państw członkowskich. Chyba że ETS dojdzie do wniosku, że takie rozwiązania można wprowadzać także na podstawie istniejących już przepisów. Dla mnie jednak większym zagrożeniem jest możliwość wstrzymania dotacji dla państwa członkowskiego, chociaż te fundusze są bardzo potrzebne krajom UE.
Ta groźba jest już zapisana w unijnym prawie, tyle że dotychczas z tego nie korzystano... - Obecna sytuacja pokazuje, że państwa członkowskie powracają do swoich korzeni. Jeszcze niedawno wszystko było motywowane integracją europejską, dobrem Unii. Ale teraz, gdy brakuje pieniędzy, każdy patrzy na swój dom, a dopiero później myśli o sąsiadach. Dobrze byłoby, żeby w Polsce politycy zrozumieli, że w UE panuje może zdrowy, a może niezdrowy egoizm. Dlatego ważne jest, aby Polska nie zaprzepaściła tej szansy i zdała sobie sprawę, że musi też dbać o własne interesy, a nie liczyć tylko na dobrą wolę innych państw UE.
Niektórzy straszą, że jeśli zmiany nie zostaną wprowadzone, dojdzie do powstania Europy dwóch prędkości, np. państw bardziej zintegrowanych i znajdujących się w strefie euro, i pozostałych... - W Unii i tak są różne prędkości, czy raczej różne obszary oddziaływania. Warto zauważyć, że obecnie kraje spoza strefy euro zasadniczo mają gospodarki w lepszym stanie niż te, które weszły do niej. Dlatego w Polsce jest już większa świadomość, że niekoniecznie w obszarze euro czekają korzyści. To, co się dzieje, skłania do stawiania pytań o przyszłość Unii. Może się bowiem zdarzyć, że zróżnicowanie, jakie nasila się w UE, doprowadzi do tego, iż Unia się rozpadnie. Takie scenariusze już się pojawiają. Zresztą także w traktacie z Lizbony umieszczono zapisy umożliwiające wystąpienie z Unii Europejskiej.
Wymowna jest w tym kontekście wypowiedź kanclerz Niemiec Angeli Merkel: "Jeśli upadnie euro, upadnie idea integracji europejskiej"... - Te znamienne słowa zostały wypowiedziane w Akwizgranie, podczas wręczania premierowi Donaldowi Tuskowi Nagrody Karola Wielkiego. W obecnych czasach scenariusz upadku euro i projektu integracji europejskiej może się okazać realny. Z drugiej strony warto zauważyć, że to właśnie RFN jest głównym beneficjentem strefy euro. We wtorkowym wywiadzie dla "Frankfurter Allgemeine Zeitung" przewodniczący Komisji Europejskiej José M. Barroso podał nawet konkretne liczby, wskazując, że to właśnie dzięki euro Niemcy zanotowały nadwyżkę w handlu zagranicznym wynoszącą ogółem 134 mld euro, z czego 115 mld euro (prawie 86 proc.) pochodzi z handlu w Unii Europejskiej. Dziękuję za rozmowę.
LUDZIE HONORU Z AGENTURĄ W TLE Zaangażowanie służb specjalnych w powstanie Platformy Obywatelskiej nie jest znane szerszej opinii publicznej, pomimo podania tej informacji w kanale ogólnopolskim stacji Polsat News. Okazało się, że były szef UOP Gromosław Czempiński nie mógł się z nią przebić publicznie / inne media nawet nie skomentowały jego wypowiedzi /. Gromosław Czempiński nazywany jest czwartym, lub nieznanym tenorem. Według Sławomira Cenckiewicza historyka, byłego pracownika IPN - współautora, wspólnie z Piotrem Gontarczykiem książki "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" jako agent służb PRL w USA Gromosław Czempiński szczególnie uważnie obserwował działalność "polonijnego kleru". W 1976 roku w raportach dla warszawskiej centrali SB opisywał wizytę arcybiskupa Karola Wojtyły w Ameryce - pisze historyk. Z kolei publicysta "Rzeczpospolitej" Piotr Semka w artykule "Powrót Olechowskiego /pseud. TW „Must” dopisek autora /, czyli myśmy wszystko zapomnieli" przypomina istotne fakty z życia politycznego trzeciego tenora. Na razie Olechowski rozlicza swoją dawna partię Platformę Obywatelską. W latach 70 agenta tajnych służb PRL Andrzeja Olechowskiego łączyły powiązania z Gromosławem Czempińskim - byłym peerelowskim funkcjonariuszem wywiadu pseud. "Tener" numer ewidencyjny 9606 - a w ciągu ostatnich 20 lat postaci bardzo wpływowej, obracającej się na styku biznesu i polityki. Czempiński przypomniał o swojej roli współtwórcy Platformy Obywatelskiej, nie podał jednak na jakim obszarze wówczas / lata 70 / krzyżowały się jego interesy z trzecim tenorem Andrzejem Olechowskim. Co obaj panowie porabiali w Genewie w latach 70 gdzie Olechowski poznał Czempińskiego i jaka panowała pomiędzy nimi relacja - agent - oficer prowadzący? Zaangażowanie służb specjalnych w powstanie Platformy Obywatelskiej stanowi jej moralną kompromitację, a w wymiarze politycznym jest katastrofalne dla Polski. Raport z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych pokazuje m.in. jak służby wojskowe w początkach lat 90 destabilizowały polską scenę polityczną, jak usiłowano rozbijać nowo powstałe niepodległościowe partie polityczne, by ograniczyć ich wpływ na życie publiczne odbudowywanego państwa polskiego. Prezes Platformy Obywatelskiej Donald Tusk miał kandydować na urząd prezydenta RP. lecz jak powszechnie wiadomo zrezygnował z kandydatury. Ogólnie znane są wypowiedzi Donalda Tuska na temat pojmowania przez niego polskości, czy widzianej przez niego „reorganizacji” państwa polskiego. Przypomnę najbardziej charakterystyczne jego publiczne wypowiedzi: W ankiecie na temat polskości opublikowanej w miesięczniku " ZNAK "/ nr 11-12 z 1987 roku - str. 190 / Donald Tusk tak mówi o sobie: "Jak wyzwolić się od tych stereotypów, które towarzyszą nam niemal od urodzenia, wzmacniane literaturą, historią, powszechnymi resentymentami? Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło - ponuro - śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych urojeń? Polskość to nienormalność - takie skojarzenie nasuwa mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze, wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnie ochoty dźwigać. Piękniejsza od Polski jest ucieczka od Polski - tej ziemi konkretnej, przegranej, brudnej i biednej. I dlatego tak często nas ogłupia, zaślepia, prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem". W dniach 12 - 14 czerwca 1992 roku jako wiceprzewodniczący Zarządu Głównego Kaszubsko - Pomorskiego, tuż po upadku rządu Bieleckiego, Donald Tusk uczestniczył w II Kongresie Kaszubskim, który odbywał się w Domu Technika w Gdańsku przy ul. Rajskiej 6. 13 czerwca wygłosił programowe przemówienie zatytułowane: "Pomorska idea regionalna jako zadanie polityczne". Przedstawił w nim program pełnej autonomii Pomorza / Kaszub/, które winno posiadać nie tylko własny rząd, ale i własne wojsko i własny pieniądz. Na takie dictum siedzący goście / ks. prof. Pasierb, posłowie Wyborczej Akcji Katolickiej Alojzy Szablewski i Feliks Pieczka, jeden senator, szefowie Wielkopolan i Górnoślązaków, oraz inni/ wyrażali swoje oburzenie, gdyż oni nie widzieli Kaszub poza Polską. Siedzący w pierwszym rzędzie poseł Feliks Pieczka nie wytrzymał i wskoczył na estradę, podszedł do mikrofonu i wygłosił poza programowe, piękne, patriotyczne kontr- przemówienie podkreślając, iż oddzielenie Kaszub od Polski byłoby nie tylko przestępstwem wobec polskiej racji stanu, ale i wobec interesu Kaszubów. Przypomniał też zebranym fragment hymnu kaszubskiego, który w języku polskim brzmi - + nie ma Kaszub bez Polonii, a bez Polski Kaszub +". Na kandydata Platformy Obywatelskiej w wyborach prezydenckich przewidywany jest obecny marszałek Sejmu RP Bronisław Komorowski. To ten polityk, który publicznie skomentował nieudolność snajpera sowieckiego strzelającego na granicy gruzińskiej do Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego – „jaki prezydent taki zamach” – powiedział Komorowski. Były wiceminister obrony narodowej i były szef Komisji Weryfikacyjnej WSI Antoni Macierewicz złożył w Prokuraturze Okręgowej w Warszawie zawiadomienie o uzasadnionym podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Bronisława Komorowskiego. Potwierdził to Mateusz Martyniuk rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Obecnie prowadzone jest prokuratorskie postępowanie sprawdzające. Przedmiotem postępowania sprawdzającego jest polecenie wydane przez b. ministra obrony narodowej wydanie certyfikatu bezpieczeństwa NATO BOLESŁAWOWI IZYDORCZYKOWI, byłemu szefowi WSI, podejrzanemu o współpracę z rosyjskim służbami specjalnymi. Sprawie nadano kryptonim "Gwiazda". W wywiadzie dla radiowych „Sygnałów Dnia” Komorowski powiedział: „mnie dziwi pomysł, aby w ogóle kogokolwiek ujawniać, jakiegokolwiek agenta, który jest aktywny dzisiaj. Ujawnianie agentów jest działaniem gorszym niż działanie bolszewików po rewolucji. Cały wywiad, wszystkich agentów Związek Radziecki przejął, oni służyli, czasami przez pokolenia służyli państwu, bo to są po prostu aktywa państwa”. Florian Siwicki jeden z czołowych twórców stanu wojennego, który ma postawiony zarzut popełnienia zbrodni komunistycznej, w ocenie Bronisława Komorowskiego to "miły starszy pan". Politycy, nie tylko związani z PIS zarzucają Komorowskiemu, że wszedł w układy z ludźmi tajnych służb wojskowych. Mają mu to za złe, twierdząc, że komunistyczni oficerowie stali się jego środowiskiem, zaczął wspierać betonową część WSI, nigdy nie wytłumaczył się z kontaktów z różnymi podejrzanymi osobistościami. Komorowski przekonuje, że likwidacja WSI była zbrodnią dokonaną na wojsku. Publicysta Aleksander Ścios publikuje pytania skierowane do kandydata Platformy Obywatelskiej Bronisława Komorowskiego. Oto linki do tych ważnych pytań: http://www.rodaknet.com/rp_scios_32.htm
http://wzzw.wordpress.com/2010/05/17/pytania-do-kandydata-komorowskiego
W czasie video czatu transmitowanego na stronie internetowej Platformy Obywatelskiej Komorowski powiedział: „problem polega na tym, że raport WSI był wymierzony przeciwko mnie osobiście. Jako były minister obrony narodowej musiałem się przeciwstawić, niestety udanej próbie likwidacji kontrwywiadu i wywiadu Polski. To jest eksces, wydarzenie bez precedensu. Ekipa braci Kaczyńskich doprowadziła do poważnego osłabienia polskiego wywiadu .Oni będą za to odpowiadać. Raport WSI to rzecz haniebna, wielu ludziom, którym Polska zaufała po odzyskaniu niepodległości zrobiono gigantyczną krzywdę, przedstawiono ich jako zdrajców”. „Newsweek.pl z dnia 22.04.2010 donosi w artykule :„ZAMACH STANU KOMOROWSKIEGO” 2010-04-22 Przejęcie obowiązków Prezydenta dokonało się z rażącym naruszeniem przepisów Konstytucji. Biorąc pod uwagę całokształt okoliczności wydarzeń z tragicznego 10 kwietnia 2010, uzasadnionym jest podejrzenie, iż doszło w Polsce do faktycznego zamachu stanu z uzurpacją władzy Prezydenta przez Marszałka Sejmu RP. Marszałek Sejmu RP, Bronisław Komorowski przejął obowiązki Prezydenta na mocy art. 131 pkt. 2 Konstytucji, który enumeratywnie wylicza przypadki objęcia przez Marszałka Sejmu obowiązków Prezydenta.
Należą do nich:
1) śmierć Prezydenta Rzeczypospolitej,
2) zrzeczenie się urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej,
3) stwierdzenie nieważności wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej lub innych przyczyn nieobjęcia urzędu po wyborze,
4) uznanie przez Zgromadzenie Narodowe trwałej niezdolności Prezydenta Rzeczypospolitej do sprawowania urzędu ze względu na stan zdrowia, uchwałą podjętą większością co najmniej 2/3 głosów ustawowej liczby członków Zgromadzenia Narodowego,
5) złożenie Prezydenta Rzeczypospolitej z urzędu orzeczeniem Trybunału Stanu.
Przejęcie obowiązków przez Marszałka Sejmu zostało ogłoszone publicznie dn. 10 kwietnia 2010 około południa. Pierwsze czynności faktyczne dokonane na mocy upoważnień od Marszałka Sejmu pełniącego obowiązki Prezydenta RP (m.in. ogłoszenie żałoby narodowe) zostały wykonane przed godziną 14. W czasie, w którym Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski formalnie i faktycznie przejmował obowiązki Prezydenta RP na mocy art. 131 pkt. 2 Konstytucji RP nie nastąpiło jeszcze formalne stwierdzenie zgonu Prezydenta Rzeczypospolitej, Jego Ekscelencji Lecha Kaczyńskiego. Zarówno z litery, jak i z ducha prawa (panował wtedy jeszcze ogromny chaos informacyjny i pojawiały się sprzeczne informacje o osobach, które mogły przeżyć katastrofę lotniczą w Smoleńsku) Pan Prezydent Kaczyński był w tych godzinach osobą zaginioną. Przejmowanie obowiązków Prezydenta przez Marszałka Sejmu w przypadku czasowej niemożliwości sprawowania urzędu (a za taki przypadek wobec zamkniętego katalogu przyczyn z art. 131 pkt. 2 należy uznać zaginięcie Prezydenta) reguluje art. 131 pkt. 1 Konstytucji RP. Przytaczam brzmienie tegoż artykułu, zdanie 2 i następne: "Gdy Prezydent Rzeczypospolitej nie jest w stanie zawiadomić Marszałka Sejmu o niemożności sprawowania urzędu, wówczas o stwierdzeniu przeszkody w sprawowaniu urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej rozstrzyga Trybunał Konstytucyjny na wniosek Marszałka Sejmu. W razie uznania przejściowej niemożności sprawowania urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej Trybunał Konstytucyjny powierza Marszałkowi Sejmu tymczasowe wykonywanie obowiązków Prezydenta Rzeczypospolitej". Należy przy tym nadmienić, że nie miała miejsca okoliczność z art. 30 par. 1 Kodeksu Cywilnego, gdzie jest uregulowana możliwość uznania za zmarłego uczestnika m.in. podróży powietrznej. Przytoczony przepis wymaga bowiem upływu 6 miesięcy od daty katastrofy.
Kodeks cywilny: Art. 30 / Zdarzenia szczególne / par 1. Kto zaginął w czasie podróży powietrznej lub morskiej w związku z katastrofą statku lub okrętu albo w związku z innym szczególnym zdarzeniem, ten może być uznany za zmarłego po upływie sześciu miesięcy od dnia, w którym nastąpiła katastrofa albo inne szczególne zdarzenie. Pierwsze informacje o zidentyfikowaniu ciała Pana Prezydenta Lecha Kaczyńskiego pojawiły się dopiero w sobotę wieczorem. / 10 KWIETNIA 2010 DOPISEK A.S. /.
Reasumując, przejęcie obowiązków Prezydenta dokonało się z rażącym naruszeniem przepisów Konstytucji, stanowiąc delikt konstytucyjny. Biorąc pod uwagę całokształt okoliczności wydarzeń z tragicznego 10 kwietnia 2010, uzasadnionym jest podejrzenie, iż doszło w Polsce do faktycznego zamachu stanu z uzurpacją władzy Prezydenta przez Marszałka Sejmu RP. Krzysztof Skalski
Nasuwają się zapytania:
- czy w świetle takiego czynu premier RP. Donald Tusk oraz marszałek Bronisław Komorowski nie powinni stanąć przed Trybunałem Stanu z odpowiednim oskarżeniem?
- czy marszałek Sejmu Bronisław Komorowski ma prawo piastować stanowisko p.o. prezydenta RP i czy może kandydować na urząd prezydencki. Odpowiednia wykładnia deliktu konstytucyjnego stanowi bowiem:
W prawie konstytucyjnym delikt oznacza naruszenie, przekroczenie Konstytucji lub ustawy w sposób widoczny dla społeczności, poprzez czyn nie wyczerpujący znamion przestępstwa. Na gruncie odznaczonego prawa konstytucyjnego delikt konstytucyjny popełnia ten, kto swoim czynem "będącym przestępstwem" umyślnie lub nieumyślnie naruszył Konstytucję lub inną ustawę obowiązującą w Polsce "w związku z zajmowanym stanowiskiem i w zakresie urzędowania". Odpowiedzialność za popełnienie deliktu konstytucyjnego dotyczy tylko wąskiej grupy najważniejszych urzędników państwowych wymienionych w art. 198 Konstytucji. Są to: Prezydent, Prezes Rady Ministrów, członkowie Rady Ministrów, Prezes NBP, Prezes NIK, członkowie KRRiT, Naczelny Dowódca Sił Zbrojnych oraz, w ograniczonym zakresie, posłowie i senatorowie. O popełnieniu deliktu konstytucyjnego rozstrzygać może jedynie Trybunał Stanu. Nie należy zapominać, iż Smoleński Dramat Narodowy o niewyobrażalnych skutkach w swoim wymiarze już urzeczywistnił przejęcie przez agenturę najważniejszych organów władzy państwowej w tym Narodowego Banku Polskiego – decyzja Komorowskiego 27.05.2010 / postkomunista Marek Belka/ i dla chichotu historii z Komisją Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Prasa krajowa „Gazeta Polska” z dnia 26 maja 2010 w numerze 21 w obszernym merytorycznym fachowym materiale - ekspertyzie donosi: „ informacja, ze Tu-154 podchodził do lądowania prawie do końca na autopilocie, potwierdza niemal ze stuprocentową pewnością tezę, że załogę wprowadzono w błąd przy użyciu t.zw. meaconingu / technicznego skutecznego oszukania nawigacji pokładowej /. Oznaczałoby to, że Lech Kaczyński z małżonką i pozostałe 94 osoby na pokładzie zostały zamordowane” – pisze „Gazeta Polska”. Ekspertyza została wykonana przez dwóch niezależnych ekspertów: Hansa Dodela – niemieckiego eksperta od systemów nawigacji i wojny elektronicznej, autora książki „Satellitennavigation”, oraz Marka Strassenburga- Kleciaka specjalisty ds. systemów trójwymiarowej nawigacji, doradcy niemieckich organów administracji państwowej. Wygłaszał prelekcje m.in. na Uniwersytecie Bundeswehry w Monachium i w Instytucie Faunhoferea w Darmstadt. Całość ekspertyzy została zamieszczona w „Gazecie Polskiej”- numer jak wyżej - pod tytułem „To był zamach”. Zdaniem niezależnych publicystów ciągłe i naprzemienne zmienianie i dodawanie nowych, do już dokonanych ustaleń jest stałym i celowym elementem gmatwania przez odpowiednie służby materiałów dowodowych. Służby owe mają swoich apologetów u propagandystów polskich z pp. Tuskiem, Millerem i Klichem na czele. W komitecie honorowym kandydata na prezydenta RP Bronisława Komorowskiego znajduje się 160 osób. Czego oczekują Polacy od swojego prezydenta? Na pewno postawy szacunku, umiłowania i oddania własnej ojczyźnie i chęci ponoszenia za nią ofiar, przekładania celów ważnych dla ojczyzny nad osobiste, a często gotowością do poświęcenia własnego zdrowia lub życia. Patriotyzmu - utożsamiającego się z umiłowaniem i pielęgnowaniem narodowej tradycji, kultury, czy języka. Nienagannej przeszłości, patriotycznych więzów rodzinnych uosobionych w tradycyjnym "polskim domu", poczucia odrębności wobec innych narodów kształtowane przez czynniki narodowotwórcze takie jak: symbole narodowe, język, barwy narodowe, świadomość pochodzenia, historia narodu, świadomość narodowa, więzy krwi, stosunek do dziedzictwa kulturowego, kultura, terytorium, charakter narodowy - poczucie tożsamości narodowej, szczególnie ujawniające się w sytuacjach kryzysowych, gdy potrzebne jest wspólne działanie na rzecz ogólnie pojętego dobra narodu - oto podstawowe cechy, które powinny określać kandydata na prezydenta RP. Członkowie komitetu honorowego dobrani przez Bronisława Komorowskiego powinni również posiadać oczekiwane przez wyborców walory. Czy posiadają? Oto kilka postaci z komitetu honorowego p. marszałka:
- Lech Wałęsa – że Wałęsa był „Bolkiem” wie każdy kto wiedzieć chce.
- Wisława Szymborska – polska noblistka komunistka opłakiwała w 1953 roku śmierć Stalina, poświęcając jemu i komunizmowi swoją twórczość również w latach późniejszych. Wielbiła gorliwie rewolucję bolszewicką, w wyniku której wymordowano miliony niewinnych ludzi, opowiadając zbrodnicze wydarzenia w Pałacu Zimowym. Oto fragmenty jej wierszy:
„Gdy wdarli się na te schody marmurowe, Kołowały światła złoceń jak w lichtarzach, Dygotały ściany płowe, stropy płowe, I warczało echo kroków w korytarzach. Stary świecie oto przyszła noc zapłaty Gdzie się kryjesz przed wyklętym który powstał Robotnicza ciężka młotu dłoń Z sierpem już się wdrąży w twoją skroń” […] Więc zapadaj się jak w topiel w głąb zwierciadła jazdo moru, jazdo głodu, pańska jazdo z każdą chwilą podobniejsza do widziadła Kawalerio kapitału, na dno, na dno”. „Nie znam mowy ludu Turkmenii myślę tylko, że słowo Październik trupem pana jak woda źródlana pragnącemu miłością podana” „Niż bardziej zwierzęcego Niż czyste sumienie Komsomolskie jasne słońce
Opromienia cały świat Pozdrowienia śle dziś Polsce Cała młodzież Kraju Rad”
Dr Stanisław Krajski: Szymborska pisała również wiersze wymierzone w katolicyzm. Jeden z nich „ Budowa nowej plebanii” opowiada, jak księża cynicznie zastraszają ludzi, by wyciągnąć od nich pieniądze. Obojętność Polaków wobec zagłady Żydów, antysemityzm Polaków i antypolonizm jako żywo w wierszach Szymborskiej, podobnie jak w „esejach” Jana Grossa:
„Syn niech imię słowiańskie ma Bo tu liczą włosy na głowie Bo tu dzielą dobro od zła Wedle imion i kroju powiek”
Twórczość Wisławy Szymborskiej to przecież oddanie się artystki w służbę zbrodniczemu totalitaryzmowi i jej nadzwyczajna gorliwość w tej służbie:
„Pod sztandarami rewolucji wzmocnić warty Wzmocnić warty u wszystkich bram Oto Partia ludzkości wzrok Oto Partia siła ludów i sumienie Nic nie pójdzie z jego życia w zapomnienie”
Wstępującemu do Partii
„Pytania brzmią ostro Ale tak właśnie trzeba Bo wybrałeś życie komunisty I przyszłość czeka Twoich zwycięstw Jeśli jak kamień w wodzie Będzie twe czuwanie Gdy oczy zamiast widzieć Będą tylko patrzeć Gdy wrząca miłość W chłodne zamieni się sprzyjanie Jeśli stopa przywyknie do drogi najgładszej Partia. Należeć do niej Z nią działać z nią marzyć Z nią w planach nieulękłych Z nią w trosce bezsennej Wiesz mi to najpiękniejsze Co się może zdarzyć W czasie naszej młodości Gwiazdy dwuramiennej”
O Leninie
„..że w bój poprowadził krzywdzonych ..nowego człowieczeństwa Adam...”
O śmierci Stalina
„Jaki ten dzień rozkaz przekazuje nam Na sztandarach rewolucji profil czwarty? Pod sztandarem rewolucji wzmacniać warty”!
Wierszy Wisławy Szymborskiej o partii, Leninie, Stalinie, profilach np. czwartym, komunizmie etc. jest ogrom. Podobno Wisława Szymborska usiłowała w księgarniach te wiersze usuwać. Są w Internecie. Można pisać i pisać, tylko po co ? Zachwycała się komunizmem tak jak się nadal zachwyca. Pochwala wszystkie zbrodnie tego systemu, nie tylko wierszem ale i podpisem. W roku 1953 toczył się pokazowy proces 4 księży kurii krakowskiej i 3 osób świeckich, oskarżonych przez władze PRL o działalność szpiegowską na rzecz Stanów Zjednoczonych. Proces zakończył się skazaniem na karę śmierci m.in. ks. Józefa Lelito. Proces ów był elementem represji wobec Kościoła. Według danych Stolicy Apostolskiej w krajach bloku wschodniego tylko do roku 1949 zginęło śmiercią gwałtowną 246 księży i biskupów, 404 deportowano na Syberię, 1065 znalazło się w więzieniach, 585 zginęło bez śladu. W Polsce do końca 1953 roku zamordowano 37 księży, 260 zmarło lub zaginęło, 350 zesłano, 700 przebywało w więzieniach, 900 wypędzono. Straty duchowieństwa zakonnego: 54 zabitych, 200 zesłanych,, 170 uwięzionych, 300 wygnanych. Środowisko literackie Krakowa zareagowało na proces rezolucją podpisaną przez 53 krakowskich pisarzy i krytyków. Wśród sygnatariuszy znaleźli się między innymi: Wisława Szymborska, jej kolejni mężowie - Adam Włodek, Kornel Filipowicz, następnie Bruno Miecugow, ojciec Grzegorza, Sławomir Mrożek, Henryk Markiewicz , Olgierd Terlecki , Tadeusz Nowak, Karol Bunsch, Julian Przyboś, Henryk Vogler, Jan Błoński – gloryfikator antypolskiej twórczości Czesława Miłosza, Tadeusz Śliwiak, Władysław Machejek, Anna Świrszczyńska, Maciej Słomczyński, Jalu Kurek.
Oto tekst owej rezolucji: „W ostatnich dniach toczył się w Krakowie proces grupy szpiegów amerykańskich, powiązanych z Krakowską Kurią Metropolitalną. My zebrani w dniu 8 lutego 1953 roku członkowie Krakowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich wyrażamy bezwzględne potępienie dla zdrajców Ojczyzny, którzy wykorzystując swe duchowe stanowiska i wpływy na młodzieży skupionej w KSM, działali wrogo wobec narodu i państwa ludowego, uprawiali za amerykańskie pieniądze szpiegostwo i dywersję. Potępiamy tych dostojników z wyższej hierarchii kościelnej, którzy sprzyjali knowaniu antypolskiemu i okazywali zdrajcom pomoc, oraz niszczyli cenne zabytki kulturalne. Wobec tych faktów zobowiązujemy się w twórczości swojej jeszcze bardziej bojowo i wnikliwiej niż dotychczas podejmować aktualne problemy walki o socjalizm, ostrzej piętnować wrogów narodu dla dobra Polski silnej i sprawiedliwej".
Sławomir Mrożek ponadto był od pozostałych sygnatariuszy "precyzyjniejszy". Wyszedł oto "przed orkiestrę", aby wyróżnić się:
"Nie ma zbrodni, której byśmy się po nich nie mogli spodziewać. Zaciekłość niedobitków będzie tym większa, tym bardziej będą się opodabniać do SS - manów, do "rycerzy płonącego krzyża" - Ku-Klux-Klanu, do brunatnych i czarnych koszul - występując w tym samym co SS-mani, krzyżowcy, koszule i inni falangiści interesie." /"Kurier Codzienny" Chicago 9 - 11 stycznia 2004 - " Sterowanie wolnością" - Aleksander Szumański / - źródło - Krak. Oddz. IPN. - Jarosław Szarek / 7. 02. 2003 /. Aktualnie prześladuje się jeszcze duchownych zmarłych, nie wyłączając tych bestialsko zamordowanych za wiarę i ojczyznę. Oto łaskami rządzących cieszy się towarzysz Wojciech Jaruzelski, podróżujący z Bronisławem Komorowskim i udzielający wywiadów dla „Niedzieli” i dla sprzyjającej mu „Gazety Wyborczej” : "ks. Popiełuszko zginął nie za wiarę, a za politykowanie bez wiedzy i zgody przywódcy państwa i partii – podaje +Nasza Polska+”. W październiku 2002 r. Jerzy Korzeń – prezes Towarzystwa Pamięci Narodowej imienia Pierwszego Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego wystosował pismo Prezydenta Miasta Krakowa o odebranie Wisławie Szymborskiej honorowego obywatelstwa Miasta Krakowa. W 2010 roku odmówiono nadania honorowego obywatelstwa Miasta Krakowa św. p. Prezydentowi RP Lechowi Kaczyńskiemu. Wisława Szymborska jest apologetką antypolskiej twórczości Czesława Miłosza o którym Zbigniew Herbert pisał:
„był hybrydą w której wszystko się telepie duch i ciało góra z dołem raz marksista raz katolik chłop i baba a w dodatku pół Rosjanin a pół Polak Chodakiewicz / Miłosz dop. autora / pisał także prozą żal się Boże O dzieciństwie a to było nawet ładnie Był jak student który czyta parę książek Niedokładnie”.
Ciekawe spostrzeżenia porównawcze zamieścił w „Naszym Dzienniku” dr Stanisław Krajski. Opisał przykład jednego z największych filozofów XX wieku Martina Heideggera, wieloletniego członka NSDAP, którego objęła lustracja antyhitlerowska. Otrzymał zakaz pracy na wyższych uczelniach, ale nigdy się nie pokajał i nie odciął od hitleryzmu. Jednak najpierw warto zadać inne pytanie: jaka jest różnica pomiędzy hitleryzmem a stalinizmem? Czy Heidegger, nie opuszczając przez cały okres trwania hitleryzmu murów uniwersyteckich, robił cos gorszego niż Szymborska, która sławiła Stalina, należała do PZPR. Czy poetka nie powinna odciąć się, przeprosić, zadośćuczynić za swoją przeszłość?
- Kazimierz Kuc /obecnie Kutz/ „Poszczycił się” fałszywką – filmem o zbrodni komunistycznej w Kopalni „Wujek”. Osobisty przyjaciel „człowieka honoru” Czesława Kiszczaka, Adama Michnika, Wojciecha Jaruzelskiego, Władysława Bartoszewskiego, Donalda Tuska. Ostatnio „PIS” mu oblało dom farbą i groziło śmiercią. Są świadkowie, którzy twierdzą, iż PIS mu groziło, a PO oblewała. Inni twierdzą, iż odwrotnie, a pani Kucowa na policji doniosła jednak na PIS, że groziło i oblewało. Jeżeli całe PIS oblewało, to kto mu groził? Kuc podpisał w stanie wojennym lojalkę , dzięki której opuścił więzienie / źródło – „Nasz Dziennik” 5 grudnia 2007 nr 284 /.
- Władysław Bartoszewski samozwańczy profesor. B. minister spraw zagranicznych, sygnatariusz haniebnego oświadczenia ośmiu b. ministrów spraw zagranicznych w sprawie odwołania szczytu Trójkąta Weimarskiego. Oświadczenie to, zainicjowane i zredagowane przez komunistę Dariusza Rosatiego skierowane przeciwko prezydentowi Rzeczypospolitej prof. Lechowi Kaczyńskiemu, usiłujące podważyć jego autorytet jest rozumiane również jako podważanie polskiej racji stanu. Polityk zionący nienawiścią do wszystkiego co prawdziwie patriotyczne, polskie. Obrażający publicznie swoich adwersarzy nie tylko politycznych w sposób niegodny gościa Papieża Polaka, kompromitujący Polskę w oczach świata. To pierwszy polityk, który nazwał pięciomilionowy elektorat Polaków Prawa i Sprawiedliwości „bydłem”. Niewybredne obelgi publiczne w wykonaniu Władysława Bartoszewskiego to niestety nasz „firmowy znak” za granicą. 2 marca 1995 roku Władysław Bartoszewski został przedstawiony przez Wałęsę liderom koalicji SLD-PSL jako jeden z trzech kandydatów obok Andrzeja Ananicza i TW „Must” Andrzeja Olechowskiego na ministra spraw zagranicznych. Liderzy koalicji zaproponowali Bartoszewskiego, Oleksy powiedział, że o tej kandydaturze myślał z prezydentem właściwie równolegle / wywiad dla „Polityki” /. W ten sposób postkomuniści uwiarygodnili swój rząd przyjmując do jego składu opozycjonistę. Ministerstwo Spraw Zagranicznych Niemiec na oficjalnej stronie internetowej usunęło tytuł profesora sprzed nazwiska Władysława Bartoszewskiego htpp://www.auswaertiges-amt.de/diplo/de/Startsseite.html Przez ostanie 19 lat w Polsce środowiska liberalne powoływały się na to, że Bartoszewski pracując na bawarskiej uczelni „za zasługi” otrzymał tytuł „uczelnianego profesora”. Postać Bartoszewskiego zawiera więcej niejasnych elementów. Najbardziej zastanawiający jest podawany przez niego powód zwolnienia z KL Auschwitz. Otóż Bartoszewski początkowo twierdził, że zwolniono go ze względu na stan zdrowia, potem zmienił wersję na ingerencję Czerwonego Krzyża. Według raportu Witolda Pileckiego z KL Auschwitz zwolniono około 300 osób za łapówki. Nie znany był przypadek zwalniania z obozu ze względu na stan zdrowia i to w dodatku Żyda. Według informacji uzyskanych od byłych więźniów opuszczano KL Auschwitz w następujących przypadkach:
- ginąc od wykańczającej pracy, braku właściwego żywienia i chorób,
- ponosząc śmierć z rąk nadzorców, SS, kapo, lub w komorach gazowych,
- dla osób z korzeniami niemieckim, lub szczególnie przydatnym oferowano podpisanie volkslisty.
Nie słyszano, aby na skutek interwencji Czerwonego Krzyża, a tak w następnej wersji podaje Władysław Bartoszewski, kogokolwiek zwolniono z obozu. Zastanawiające są różne wersje podawane przez Władysława Bartoszewskiego, / choroba, Czerwony Krzyż i inne/. Jaka jest prawda? Ostatnio media zanotowały „wielki sukces” „profesora” Bartoszewskiego. Uzyskał decyzję Związku Wypędzonych w Niemczech o rezygnacji z nominowania Eriki Steinbach do władz fundacji poświęconej wysiedlonym. To przecież zwykłe mydlenie oczu. Przecież nikt nie uwierzy, że jednym niezbyt fortunnym ruchem, oczywiście znowu wymierzonym przeciwko Polsce, cokolwiek się zmieniło. Pani Steinbach zapewne już niedługo powróci na „utracone” stanowisko, gorąco witana przez władze fundacji, o zbieżnych poglądach. A co Władysław Bartoszewski wraz ze swoim przełożonym Donaldem Tuskiem osiągnęli w sprawie fałszowania przez Niemcy historii II wojny światowej i powstaniem w Berlinie antypolskiego muzeum wysiedlonych? Ano nic. A była to kluczowa sprawa do załatwienia, której ze strachu przed Niemcami nie poruszono. Tusk uzyskał to samo w rozmowie z Putinem o festiwalu piosenki radzieckiej w Zielonej Górze, zamiast rozmowy o Katyniu. I znowu włazimy Niemcom, bo a nuż się obrażą i biedni wypędzeni urządzą nam nowy „Drang nach Osten” z tatusiem gestapowcem p. Eriki w tle, noszącej już w mądrej karykaturze jego strój / tatusiowy /. Gdy szmaciane antypolskie gadzinówki niemieckie wyśmiewały braci Kaczyńskich, uderzając w polską rację stanu, jaka była reakcja pana Bartoszewskiego, czy Geremka, ano żadna, ino „polskich mężów stanu” prześmiewcza. Władysław Bartoszewski ma za sobą wiele kompromitujących publicznych wystąpień, przyklaskiwanych przez serwilistyczne antypolskie media z cyklu „Gazeta Wyborcza” et consortes. Dla przykładu w czasie konwencji PO w Krakowie 29 września 2007 roku Bartoszewski wystąpił z pożałowania godnym jadowitym atakiem na rząd Jarosława Kaczyńskiego, pełnym oszczerstw i pomówień. Oto próbki: „..nie wierzcie frustratom i dewiantom politycznym, którzy swoje problemy psychiczne odreagowują na narodzie. Kategorycznie wypraszam sobie lżenie Polski przez niekompetentnych członków rządu, niekompetentnych dyplomatołków. Polska potrzebuje rządu, a nie nierządu. Nierząd wprowadził do rządu ruch odnowy moralnej panów Kaczyńskich”. Przecież nie kto inny, jak Władysław Bartoszewski przepraszał Niemców, proponując udział Wałęsy w berlińskich obchodach zakończenia wojny. I tu otrzymał policzek, bo nie Wałęsa, a prezydent Izraela otrzymał zaproszenie, oraz czołowe osobistości świata zachodniego. Bartoszewski zaś w swoim wystąpieniu przeprosił Niemców za wysiedlenie z Polski!!! Został w Niemczech nagrodzony medalem im. Gustawa Stresemanna, polakożercy, ministra spraw zagranicznych Niemiec w latach 1923-1929. Celem Gustawa Stresemanna była głównie rewizja granic na niekorzyść Polski, której istnienie w formie z 1928 roku nie akceptował. W Izraelskim Knesecie otrzymawszy honorowe obywatelstwo Izraela bił się w piersi za „antysemityzm polskich ciemniaków żyjących na prowincji”. Powiedział w Knesecie dosłownie: ”dzisiejsi studenci będą za dziesięć czy piętnaście lat posłami, ministrami, dyrektorami i oni będą określać życie polskie, a nie ta ciemnota, gdzieś tam na zapadłej prowincji, która opowiada jakieś głupstwa, a która dobrze czytać i pisać nie umie”. W rządzie Donalda Tuska – „wyginiecie jak dinozaury” - zasiadają ponadto m.in. tajny współpracownik SB /TW/ Michał Boni, jako szef esbeckich doradców premiera - ostatnio donosił na Tadeusza Mazowieckiego, dorzynający „watahę” Radosław Sikorski, niestety z wynikami i wywalony w końcu żelbet komunistyczny z UJ, Zbigniew Ćwiąkalski przyjaciel esbeków Tadeusza Hanauska, Kazimierza Buchały i masona, oszusta kościelnego Andrzeja Zolla.
- Stefan Niesiołowski Zapewne w historii polskiego parlamentaryzmu v-ce marszałek władzy ustawodawczej splendoru nam nie przyniesie. Dyplomacja w swojej istocie nie jest sztuką łatwą, ale w marnej sztuce mylenia polityki z politykierstwem w rywalizacji stanęło dwóch panów. Moje uwagi nie dotyczą więc wyłącznie Stefana Niesiołowskiego. W tej walce o palmę pierwszeństwa w politykierstwie zdecydowane zwycięstwo odniósł marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. Prawdę mówiąc w owej rywalizacji moim bezapelacyjnym faworytem był jednak Stefan Niesiołowski. Ale widocznie nie sięga Bronisławowi Komorowskiemu nawet do pięt, skoro w wielu godzinnych publicznych lżenio-dyskusjach pana Prezydenta RP, prezesa PIS, jego członków i pięciomilionowego elektoratu PIS nie wpadł na pomysł zdyskredytowania umiejętności snajpera w Gruzji, który z kilku metrów nie potrafił trafić w prezydenta RP. I jeszcze Panu Komorowskiemu było żal niewykorzystanej sytuacji, który uwagi swoje czynił w imię chęci życia w uczciwym, porządnym kraju, w imię historii, która go oceni, w imieniu dobra obywateli. Trzeba być politykierem z najwyższej półki, aby wykazać się takimi umiejętnościami. Gdzie tam Niesiołowskiemu do mistrza. A jednak? Obaj panowie działali w opozycji antykomunistycznej. Ale Stefan Niesiołowski w obronie własnej dupy wydał esbekom wielu opozycjonistów, wśród nich swoją ówczesną narzeczoną. Ktoś powie kanalia, może? Ale jak nazwać osobę która krytykuje niecelność trafień snajpera celującego w prezydenta jego kraju? Niesiołowski w roku 1970 na przesłuchaniu w MSW: „Celowo zatajałem pewne fakty, ażeby uchronić niektóre osoby od odpowiedzialności karnej. Dziś całkowicie zrozumiałem swoje niewłaściwe stanowisko w tej kwestii i dlatego pragnę, tak jak i w innych sprawach, mówić tylko szczerą prawdę”. I? I wydał wszystkich!!! Eżbieta Królikowska, ówczesna narzeczona Niesiołowskiego: „… Niesiołowski nie dość, że od 37 lat konsekwentnie ukrywa swoje tchórzostwo, to dodatkowo uzurpuje sobie prawo sądzenia innych członków opozycji „Ruch”, którzy zachowali się w sposób przyzwoity. Aleksander Szumański