192

Spodziewana jest “historyczna umowa” na międzynarodowej konferencji w Pradze o “zwrocie własności żydowskiej”. Od przedstawicieli ponad 30 krajów zgromadzonych w Pradze czeskiej na międzynarodowej konferencji na temat “zwrotu zagrabionej przez nazistów własności żydowskiej”, spodziewane jest powzięcie historycznej decyzji o wielu “kreatywnych sposobach” ich odzyskiwania. Nadzieję na pierwszy tego rodzaju kompromis międzynarodowy wyraził Stuart Eizenstat, specjalny doradca Sekretarza Stanu USA, obecny na konferencji. Ogłoszenie spodziewane jest już na początku czerwca. Eizenstat powiedział, że zasady “zwrotu” miałby opierać się na “elastyczności i innych środkach zmierzających do wypłacania rekompensat, w przypadku gdy zwrot byłby albo praktycznie niemożliwy, albo niesprawiedliwy gdy ktoś inny używał własności przez dekady.” Eizenstat użył pojęcia  “kreatywności” i “innych sposobów” w odniesieniu głównie do zwrotu własności“ która była później znacjonlalizowana przez komunistyczne rządy Europy Centralnej i Wschodniej”. Przedstawiciel USA nie dodał czy jednym ze sposobów “kreatywności” jest to o czym mówił dokładnie 2 lata temu Shlomo Taub z Izraela, określany jako założyciel zarejestrowanej w Polsce organizacji mającej na celu “restytucję mienia żydowskiego w Polsce”. Taub udzielił wówczas wywiadu izraelskiemu radiu Israel National Radio i w ostrych słowach wezwał do jak najszybszego “odebrania mienia z rąk władz administracyjnych, głównie w Polsce, zarządzających majątkiem żydowskim”. “Musimy pamiętać” – mówił Taub – “że przed wojną w Polsce było 3,5 miliona Żydów, a po niej ocalało tylko 280-300-tysięcy. Życie zostało wymazane, ale własność – nie, i ona tam ciągle jest. Wzywamy do uświadomienia sobie tego. Uświadomienie – oto motto naszej działalności. Prawo tych 280 tysięcy ocalałych do odebrania swojej własności, nigdy nie zostało zmazane ani zniszczone. Własność tam jest i jest używana. Mówimy więc: idźcie i odbierzcie ją, lub co najmniej pozwijcie o nią do sądu – w innym przypadku będzie stracona na zawsze. Czas jest absolutnie najważniejszy tutaj.” Pan Taub opowiadał, że włączył się w ruch “restytucji mienia żydowskiego w Polsce” po swoim własnym doświadczeniu, gdy wbrew przestrogom swoich rodziców, przyjechał z powrotem do Polski. “Nam dzieciom zawsze wpajano, że nigdy już nie powinniśmy dotykać tego [mienia], bo jest poniżej naszej godności by dotykać polskiej ziemi” – wspomina Taub, urodzony w Polsce i mieszkający po wojnie w Krakowie (“a rodzice posiadali tam posiadłości”) do 1951 roku, kiedy to z rodziną wyjechał do Izraela. Około 10 lat temu pan Taub przyjechał do Polski i zdecydował się “zobaczyć swoją rodzinną własność”. “Pojechałem więc i zobaczyłem piękne domy w centrum Krakowa, w żydowskiej dzielnicy. Domy były w dobrym stanie, z Polakami mieszkającymi w nich. Nie wiedziałem czy zdawali sobie oni sprawę kto jest właścicielem. Sprawdziłem też, że moi rodzice byli cały czas zapisani w księgach jako właściciele, a władze administracyjne zarządzały tylko własnością w imieniu nieobecnych właścicieli.” – mówi Taub, który przystąpił od razu do działania. “Było mi bardzo łatwo udowodnić, że jestem spadkobiercą, ale musiałem znaleźć miejscowe biuro prawnicze chcące dla mnie pracować. Zajęło mi dwa lata aby sąd orzekł zwrot tych dwóch pięknych domów w Krakowie. W tym czasie inni zapytywali mnie: “Słuchaj Shlomo, może znajdziesz naszą własność w Łodzi albo i w innych miejscach?” I tak właśnie narodziła się organizacja Legacy.” Pierwsze biuro organizacji Legacy (www.polishlegacy.org) powstało w Krakowie, “a następnie otworzyliśmy jedno w Warszawie, potem w Pradze, a teraz działamy w Rumunii i w Niemczech.” Taub jest zaniepokojony tym, że “w 60 lat po Holokauście, tyle żydowskich własności w Europie nie zostało zwróconych ich żydowskim właścicielom.” “Jest dużo organizacji zajmujących się restytucją i kompensacją” – mówi Taub – “takie jak Jewish Agency, Bnai Brith, Kongres, itp., ale oni nic nie robią a dokumenty tylko zbierają kurz leżąc na półkach; klienci przychodzą później do mnie z tymi zakurzonymi aktami… Niestety, jest tam cały czas 40-miliardowa własność żydowska, leży nieruszona. A rząd izraelski w 2005 roku ocenił to na jeszcze większą sumę…“ Taub krytykuje również polskie rządy, które “grają cynicznie. Prawie każdego roku powstaje w Polsce nowy rząd i ich Premier wychodzi z nowymi pięknymi zaproszeniami do Żydów. Najnowszy polski Premier na przykład, ten wybrany w listopadzie zeszłego roku, zaoferował rekompensatę, ale powiedział, że będzie to minimalny procent prawdziwej wartości, na dodatek wypłacany i rozłożony na wiele lat. Chcą aby ludzie czekali w kolejce, próbowali dowodzić swojej własności, przynosili wszystkie dokumentacje, a potem, jeśli uda im się, mają otrzymać minimalną wartość. [...]“ Czasami przedstawiciele władzy muszą być specjalnie wynagrodzeni; jakby to powiedzieć: trzeba przemówić do nich w ich własnym języku. Proces nie jest jednak ani prosty ani tani, podsumowuje Taub: “Czasami przedstawiciele władzy muszą być specjalnie wynagrodzeni; jakby to powiedzieć: trzeba przemówić do nich w ich własnym języku. Będą też inne koszty i to należy przygotować bardzo drobiazgowo, krok po kroku. Musimy pracować z prawnikami w Polsce, przyszli właściciele muszą udowodnić, że są spadkobiercami ostatnich właścicieli, a to nie jest łatwe i nie zawsze możliwe. Ale w końcu może to przynieść wielki zysk. Z każdych dziesięciu przypadków, dwa czy trzy kończą się sukcesem, co myślę jest dobrym wskaźnikiem – a te własności warte są setki tysięcy dolarów lub więcej.” “Nie wspominając aspektu moralnego” – dodaje prowadząca rozmowę w izraelskim radio Eve Harow – “Nie próbując odebrać tej własności, umożliwiamy sytuację, w której umożliwiamy również mordercom przejęcie jej, jak w przypadku króla Achaba” [starożytnego króla Izraela - biblijny symbol niegodziwości]. BIBUŁA

BASTIAT O RZĄDZIE (PRZY OKAZJI WALKI RZĄDU ZE SKUTKAMI POWODZI) W związku z dość powszechną wiarą, że „rząd” powinien pomagać powodzianom, przypomniałem sobie, co pisał o rządzie Frederic Bastiat. A z tej okazji, że wydawnictwo Prohibita wydało niedawno „Dzieła zebrane” autora „Co widać i czego nie widać” - dla zachęty do lektury całości, fragment o rządzie i jego „zbawczych” działaniach: „Chciałbym, żeby ktoś zaoferował nagrodę za dobrą, nieskomplikowaną i inteligentną definicję słowa „rząd”. Jakąż ogromną przysługę oddano by w ten sposób społeczeństwu! Rząd! Co to takiego? Gdzie można to znaleźć? Co czyni? Co powinien czynić? Wiemy tylko tyle, że jest tajemniczą figurą. I niewątpliwie jest najbardziej pożądaną (…) W sytuacji, gdzie naród po raz kolejny zmienił administrację rządową z powodu niezaspokojenia wszystkich jego żądań, próbowałem pokazać sprzeczność tychże żądań. Co ja właściwie sobie wyobrażałem? Nie mogłem zachować tych niefortunnych spostrzeżeń dla siebie? (…) Byłbym szczęśliwy, zapewniam was, gdyby udało wam się odkryć dobroczynne i niewyczerpane istnienie nazywające siebie rządem, które wypełni chlebem wszystkie usta, włoży prace we wszystkie ręce, zapewni kapitał wszystkim przedsięwzięciom, udzieli kredytu wszystkim projektom, znajdzie smarowidła na wszystkie rany, ukoi wszystkie cierpienia, poradzi we wszystkich kłopotliwych sytuacjach, rozstrzygnie wszystkie wątpliwości, posiada prawdy dla wszystkich umysłów, oferuje relaksujące urozmaicenie wszystkim, którzy go potrzebują, nakarmi mlekiem niemowlęta, napoi winem starych – istnienie, które zaspokoi wszystkie nasze potrzeby, całą naszą ciekawość, poprawi wszystkie nasze błędy, uwolni nas od wszystkich ułomności, i od tej chwili zwolni nas od konieczności przewidywania, bycia rozważnym i przenikliwym, od konieczności wyrażania poglądów, posiadania doświadczenia, utrzymywania porządku, prowadzenia gospodarki, wykazywania umiaru oraz żywotności.Jakie mógłbym mieć powody, aby nie pragnąć być świadkiem takiego odkrycia? Rzeczywiście, im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej jestem przekonany, że nie może być nic bardziej odpowiedniego, niż posiadanie na wyciągnięcie ręki rządu zgodnego z waszym wyobrażeniem: niewyczerpanego źródła bogactwa i oświecenia; światowego lekarza, nieprzebranego skarbu i nieomylnego doradcy. Dlatego chcę zwrócić uwagę na pojęcie rządu i zdefiniować je, a także zaproponować nagrodę dla pierwszego odkrywcy magicznego feniksa. Bo nikt nie próbowałby przecież dowodzić, że dokonano już tego cennego odkrycia – do dnia dzisiejszego każdy twór występujący pod nazwą ‘rząd’ został w jakim momencie obalony przez naród dokładnie dlatego, że nie spełnił raczej sprzecznych warunków swojego programu. Jesteśmy ofiarami jednego z najbardziej osobliwych złudzeń, jakie kiedykolwiek zawładnęło ludzkimi umysłami. Człowiek wzdryga się na samą myśl o kłopotach i cierpieniu, a przecież z natury rzeczy skazany jest na cierpienie niedostatku, jeśli nie podejmie trudu pracy. Zmuszony jest zatem wybrać mniejsze zło. Czy istnieją sposoby na uniknięcie jednego i drugiego? Istnieje i pozostanie tylko jeden sposób, mianowicie czerpać przyjemność z trudu pracy wykonywanej przez innych. Taki kierunek postępowania uniemożliwia zachowanie naturalnej proporcji między zmartwieniem a zadowoleniem i powoduje, że zmartwienie staje się częścią losu jednej grupy ludzi, podczas gdy zadowolenie przysługuje innej. (…) Tyran i jego ofiara wciąż istnieją, jednak teraz pojawia się między nimi ktoś trzeci, mianowicie rząd, czyli prawo. Bo co skuteczniej stłumi nasze skrupuły i co może być cenniejszym narzędziem tłumienia oporu? Dlatego, pod takim czy innym pretekstem, wszyscy domagamy się istnienia rządu, oraz zwracamy się do rządu. Mówimy, Jestem niezadowolony z proporcji między moją pracą a moimi przyjemnościami. Dla przywrócenia pożądanej równowagi chciałbym przejąć w posiadanie część własności innych ludzi. Jednak to mogłoby być ryzykowne. Czy mógłbyś mi to ułatwić? Znaleźć odpowiednią dla mnie rolę? Albo skontrolować konkurencyjną firmę? Albo może udostępniłbyś mi, w formie bezzwrotnej pożyczki, kapitał, który zabrano komuś innemu? Czy nie mógłbyś wychować moich dzieci za środki publiczne? Lub przyznać mi jakąś nagrodę? Zapewnić środki do życia, kiedy skończę pięćdziesiąt lat? W ten sposób uzyskam to, czego chciałem a moje sumienie pozostanie bez skazy, gdyż prawo działało za mnie; będę mógł czerpać korzyści z grabieży bez ryzyka i ściągania na siebie niesławy!  (…) Bowiem dziś, podobnie jak w przeszłości, każdy w mniejszym lub większym stopniu preferuje czerpanie zysków kosztem pracy innych ludzi. Nikt nie ośmieliłby się otwarcie wyrazić takiej postawy; człowiek ukrywa ją przed samym sobą. Co się zatem robi? Wymyśla się pośrednika, do którego można się zwrócić – rząd. Każda grupa społeczna, gdy przyjdzie na nią kolej, zwraca się do niego ze słowami: „Ty, który możesz zabrać w sposób otwarty i niebudzący sprzeciwu, zabierz społeczeństwu, abyśmy my mogli mieć udział w tym zysku”. Niestety! Rząd jest aż nadto skłonny zastosować się do tej szatańskiej porady. (…) Jednak najbardziej niezwykłym elementem w całym tym procesie jest zdumiewająca ślepota społeczeństwa. Kiedy zwycięscy żołnierze sprowadzali pokonanych do roli niewolników, owszem, byli barbarzyńcami, ale działali w logiczny sposób. Ich celem, podobnie jak w naszym wypadku, było życie na koszt innych, i udawało im się to osiągnąć. Co pozostaje tedy myśleć o narodach, które sprawiają wrażenie, jakby nigdy nie podejrzewali, że odwzajemniana grabież nie jest gorsza tylko dlatego, że jest reakcją na podobny czyn; że nie jest mniej zbrodnicza dlatego, że dokonuje się jej zgodnie z prawem i w określonym porządku; że nie ma żadnego pozytywnego wkładu w dobro publiczne; że je pomniejsza, biorąc pod uwagę koszty utrzymania owego drogiego pośrednika, którego nazywamy rządem? (…) Po jednej stronie jest zbiorowość ludzka, po drugiej – rząd, postrzegane jako dwa odrębne byty; temu drugiemu przeznaczone jest obdarzanie pierwszego, z kolei pierwszy ma prawo żądać od drugiego wszelkich wyobrażalnych korzyści. Czym to się skończy? (…) Nigdy nie widziano i nigdy nie zobaczy się ani nie wymyśli rządu, który oddałby społeczeństwu więcej niż od niego wziął. Dlatego bez sensu jest przyjmowanie przed rządem uniżonej postawy proszącego o wspomożenie. Zupełnie nierealna jest sytuacja, w której rząd obdarzałby korzyściami jakąkolwiek jednostkę stanowiącą część zbiorowości, bez wyrządzania większej szkody tejże zbiorowości pojętej jako całość. (…) W relacje rządu obsypującego obietnicami, których nie jest w stanie spełnić, ze społeczeństwem, które rozwinęło płonne nadzieje, wkraczają bowiem dwie klasy ludzi - ambitni i utopiści. Dane okoliczności dają im sygnał do działania. Wystarczy, że ci uzależnieni od zdobywania posłuchu wykrzykną: „Władze wasz oszukują; gdybyśmy to my rządzili, tonęlibyście w dobrach i bylibyście wolni od podatków”, aby ludzie uwierzyli, stworzyli sobie nadzieje, aby przeprowadzili rewolucję! (…) Nowy rząd jest równie zakłopotany jak poprzedni, jako że wkrótce odkrywa, iż znacznie łatwiej jest obiecywać niż czynić, co się obiecało. (…) Rząd jest wielką fikcją, za pośrednictwem której każdy usiłuje żyć na koszt wszystkich innych. Rząd jest i powinien pozostać jedynie zjednoczoną i zorganizowaną siłą narodu, nie instrumentem ucisku i wzajemnej grabieży między obywatelami. Powinien dać każdemu gwarancję własności i sprawić, aby panowała sprawiedliwość i bezpieczeństwo.” Gwiazdowski

Rzecznik Kremla Istotą wyborów prezydenckich nie będzie wyłącznie wybór personalny pomiędzy Jarosławem Kaczyńskim i Bronisławem Komorowskim. Jest to kolejna odsłona bitwy o Polskę, w której wybierzemy pomiędzy Polską aferalną z silnymi, nieformalnymi wpływami służb o komunistycznym rodowodzie, a Polską Kaczyńskiego. Ta Polska to suwerenna polityka zagraniczna, zdrowy kapitalizm, bez prywatyzacji na zasadach sprzecznych z polskimi interesami. To Polska bez afer takich jak stoczniowa czy hazardowa, to Polska inna, niż ta reprezentowana przez Mira, Zbycha, Grzecha i Rycha. Polska aferalna, Polska służb - to kraj Bronisława Komorowskiego, który jako jedyny poseł Platformy Obywatelskiej głosował przeciwko rozwiązaniu WSI – służb podporządkowanych operacyjnie i personalnie sowieckiemu GRU. Komorowski, gdy zaczynał sprawowanie funkcji marszałka sejmu, miał powiedzieć : „Muszę zobaczyć aneks do raportu”. Nic dziwnego, że poznanie zawartości aneksu do raportu z likwidacji WSI było tak ważne, skoro według niektórych informacji faworyt Platformy w wyborach prezydenckich jest jednym z jego bohaterów. Wcześniej, przy okazji upublicznienia raportu z likwidacji WSI, nie bez kozery Komorowski mówił: „Raport WSI był wymierzony przeciwko mnie osobiście. Jako były minister obrony narodowej musiałem się przeciwstawić, niestety udanej, próbie likwidacji kontrwywiadu i wywiadu Polski. To jest eksces, wydarzenie bez precedensu. Ekipa braci Kaczyńskich doprowadziła do poważnego osłabienia polskiego wywiadu." Kandydat PO musiał się czuć zagrożony, ponieważ w dokumencie widniało jego nazwisko w części dotyczącej nielegalnego handlu bronią,w który wojskowe służby były zaangażowane na szeroką skalę na szczeblu kierownictwa WSI i MON. Chodziło m.in. o dostarczanie na polecenie służb sowieckich za pośrednictwem skazanego w USA handlarza bronią Monzera al-Kassara broni terrorystom antyamerykańskim. W przestępczy proceder zaangażowane było bezpośrednio kierownictwo WSI, o czym mówi publicznie dostępne pismo z 4 października 1993 r. gen. Malejczyka do gen. Izydorczyka, ówczesnego szefa WSI, z propozycją sprzedaży broni do Sudanu. Był on nadzorowany przez kontrwywiad i organizowany na podstawie dyrektywy ministra obrony narodowej w rządzie Hanny Suchockiej Janusza Onyszkiewicza z grudnia 1992 r. Komorowski musiał o tym wiedzieć, ponieważ jako wiceminister obrony w gabinecie Suchockiej bezpośrednio nadzorował te służby. Nie przypadkiem ten nielegalny handel bronią kwitł także w latach 2000–2001, kiedy Komorowski był szefem MON. Z tej perspektywy nie dziwią groźby Komorowskiego sprzed trzech lat: "Oni[Kaczyńscy]będą za to odpowiadać . (…) Raport WSI to rzecz haniebna, wielu ludziom, którym Polska zaufała po odzyskaniu niepodległości, zrobiono gigantyczną krzywdę, przedstawiono ich jako zdrajców”. Po publikacji raportu w 2007r. Komorowski jako stronnik WSI atakował przy każdej okazji zwolenników dekomunizacji, w szczególności braci Kaczyńskich. Jego prosowietyzm ujawnił się w pełni przy okazji śledztwa po katastrofie smoleńskiej, kiedy to podobnie jak Tusk uznał postulaty społeczeństwa przejęcia przez Polskę śledztwa oraz powołania komisji międzynarodowej do wyjaśnienia katastrofy za przejaw rusofobii, mogącej zaszkodzić „pojednaniu” polsko-rosyjskiemu. Dla kandydata PO na prezydenta „pojednanie” polega bowiem na byciu wasalem wylewającego krokodyle łzy Putina i Miedwiediewa oraz na bezkrytycznym przyjęciu pełnego sprzeczności i kłamstw rosyjskiego raportu na temat przyczyn tragedii pod Smoleńskiem. Służalczość wobec Kremla stała się widoczna już wcześniej, gdy w 2008 roku prezydent Lech Kaczyński organizował wsparcie polityczne dla Gruzji napadniętej przez armię rosyjską. Tusk i Komorowski wspierając wówczas Moskwę i oskarżając polskiego prezydenta o wywoływanie napięcia międzynarodowego - weszli w buty rzeczników Putina. Komentując próbę zamordowania głowy państwa polskiego słowami „jaka wizyta, taki zamach, bo z 30 metrów nie trafić w samochód to trzeba ślepego snajpera”, kandydat Platformy pokazał coś znacznie gorszego aniżeli cynizm i lekceważenie dla prezydenta, którego obarczył winą za ostrzelanie konwoju przez Rosjan. Nie uznał za stosowne zażądać wyjaśnień od Kremla, gdyż – jak powiedział - „najpierw muszą paść pytania do polskiego prezydenta, do jego ochrony, do osób, które organizowały wizytę, odpowiadały za przebieg tej wizyty. Potem, oczywiście, także do Gruzinów”. Jedyną troską marszałka polskiego sejmu było to, że „incydent będzie miał negatywny wpływ na stosunki polsko-rosyjskie.”Taka reakcja, wychodząca naprzeciw propagandzie Moskwy, stawiała polityka PO w roli rzecznika interesów rosyjskich. Komorowski, który jako druga osoba w państwie zaatakował własnego prezydenta w obronie racji obcego państwa stworzył haniebny precedens, niewyobrażalny w cywilizowanych i suwerennych państwach XXI wieku. Był to jeden z głośniejszych akordów kampanii nienawiści w wykonaniu Platformy, której celem było polityczne zamordowanie prezydenta RP i Prawa i Sprawiedliwości, by - używając słów premiera Donalda Tuska - „wyginęli jak dinozaury”. Oto polityka miłości… Czy więc zwolennik WSI, wspierający politykę Federacji Rosyjskiej będącej prawnym spadkobiercą bolszewickiego Związku Sowieckiego,która nigdy nie rozliczyła się z ludobójstwa popełnionego na Polakach, polityk wyrażający żal, że w Gruzji nie zamordowano Lecha Kaczyńskiego, ma zostać polskim prezydentem? Gdyby nadzieje PO się spełniły, nie tylko nigdy nie dowiemy się prawdy o katastrofie smoleńskiej, ale przede wszystkim staniemy się kadłubowym państwem – petentem Moskwy. Bronisław Komorowski powołuje się na przywiązanie do etosu piłsudczykowskiego. W rzeczywistości realizuje program przedwojennej Komunistycznej Partii Polski, która dążyła do likwidacji polskiej państwowości i wcielenia II Rzeczpospolitej do Sowietów. Julia M. Jaskólska Piotr Jakucki

Zamki na wodzie Wszystkie te "liberalne" partie chcą obecnie... zakazać budowania się na terenach zalewowych. To niewłaściwe podejście! Jak napisałem w "Dzienniku Polskim": To, że teren jest zalewowy, nie znaczy, że nie można na nim budować! Chętny powinien tylko zostać ostrzeżony, ze raz na 10 lat może tu być powódź, powinien podpisać, że wie o tym i nie będzie rościł żadnych pretensji z powodu zalania (jak PZU zechce go ubezpieczyć – to ich sprawa...) - i (to serwitut zapisany w księdze wieczystej!) podobny papier podpisze następny nabywca. I niech sobie buduje. Podłogi na parterze robi się z terakoty, a nie z drewna – i raz na dziesięć lat wszystkie rzeczy z parteru i piwnicy trzeba tylko wynieść na I pierwsze piętro... To może się opłacać. A winni tego, że nie ma ani odpowiednich ustaw, ani takich planów – powinni odpowiadać przed Trybunałem Stanu i/lub sądami powszechnymi. Wedle rangi i zasług. I kandydaci na Prezydenta powinni się zobowiązać, że tego dopilnują. JKM

Żywa Cerkiew coraz bliżej? Wydarzenia nabierają coraz większego tempa. Jeszcze nie oswoiliśmy się do końca z myślą o nieubłaganej konieczności pojednania nie tylko z zimnym rosyjskim czekistą Putinem, co to trzyma w łagrze najniewinniejszego z ludzi, Michała Chodorkowskiego, ale również z Genadym Ziuganowem, a nawet – ze sławnym politykiem rosyjskim narodowości prawniczej („matka Rosjanka, ojciec prawnik”) Włodzimierzem Żyrynowskim, jeszcze nie zdążyliśmy uwierzyć w podany nam do wierzenia komunikat rosyjskiej komisji o przyczynach katastrofy prezydenckiego samolotu na lotnisku Severnyj pod Smoleńskiem (komisja potwierdziła zakładaną od początku, a być może nawet jeszcze przed katastrofą, hipotezę o błędzie pilota) – a już stanęliśmy przed kolejnym wyzwaniem. Oto Rada Episkopatu Polski do spraw rodziny przedstawiła pogląd, że osoby popierające zapładnianie kobiet w szklance, czyli – jak to się elegancko mówi – in vitro, nie mogą przystępować do komunii świętej. I kiedy wszyscy zastanawiali się, co w tej sytuacji przystoi czynić panu marszałku Bronisławu Komorowskiemu, okazało się, że żadnego problemu nie ma. Pan redaktor Grzegorz Sroczyński w „Gazecie Wyborczej” wyjaśnia i uspokaja, że jeśli tylko ktoś wierzy „w in vitro”, to może przyjmować tyle komunii, ile dusza zapragnie. „Wierzcie w in vitro, przyjmujcie komunię!” – zachęca, zapewnie nie bez upoważnienia samego Redaktora Naczelnego. W ten oto sposób, na naszych oczach, powstaje dogmatyczny fundament nowej, ekumenicznej religii, której podstawą jest wiara w „In Vitro”. To zapewne imię trzeciego bóstwa, które – obok Świętego Spokoju oraz Złotego Cielca stanowić będą nową Trójcę ekumenicznej wiary, której wyznawanie będzie chlubą Żywej Cerkwi, jaka - tylko patrzeć - zostanie utworzona na fali polskorosyjskiego pojednania. Nowa religia bowiem nie koliduje ani z marksizmem-leninizmem, ani z judaizmem, a jeśli nawet wywołuje wrażenie pewnej sprzeczności z katolicyzmem, to tylko z jego zacofaną wersją, którą Żywa Cerkiew ma właśnie przezwyciężyć. Takiego obrotu sprawy można było się spodziewać jeszcze w początkach lat 90-tych, kiedy to pan red. Jan Turnau na łamach „GW” skrytykował wybór Józefa kardynała Glempa na przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski. Już wtedy widać było, że najlepiej, gdyby przewodniczącym Episkopatu, z tytułem Odkupiciela Tubylczego Narodu Polskiego został pan red. Adam Michnik, zaś okoliczność, że nie ma on ani święceń, ani sakry nie tylko nie stanowi żadnej przeszkody, ale przeciwnie – świadczy o zwycięstwie Światła nad przesądami. Pouczenia, jakie pan red. Grzegorz Sroczyński kieruje pod adresem katolików pokazują, że ten moment nieubłaganie się zbliża.

SM

Pochwała czytelnictwa Antoni Słonimski zarzucił pewnego razu jednemu swemu polemiście, że skoro już pisze, to nie czyta. Coś jest na rzeczy, bo niby po co taki jeden z drugim piszący miałby czytać innych autorów, skoro przecież sam pisze najlepiej? Cóż takiego mógłby wyczytać u innych, czego by sam nie wiedział? I rzeczywiście - czyż tak trudno przewidzieć, co napisze znany na całym świecie z żarliwego obiektywizmu redaktor Tomasz Lis? Nietrudno. Z redaktorem Michnikiem jest podobnie, chyba, że ma miejsce zmiana etapu, w związku z czym dotychczasowe mądrości zostają w jednej chwili unieważnione, a pojawiają się mądrości nowe. Na przykład pan red. Michnik nie mógł nachwalić się prezydenta Kaczyńskiego za jego wyprawę do Tbilisi w sierpniu 2008 roku i nawet był „dumny” ze „swojego” prezydenta. Ale co z tego, kiedy w cztery miesiące później, w listopadzie, najważniejszy cadyk, pan Aleksander Smolar zatrąbił do odwrotu i okazało się, że żadnego powodu do dumy z prezydenta nie było, bo nie tylko nie zdał on żadnego „gruzińskiego egzaminu”, a na domiar złego, na własną rękę uprawiał „postjagiellońskie mrzonki”. Skoro zmiany etapu powodują takie skutki nawet wśród tytanów myśli, to cóż dopiero mówić o wyrobnikach drobniejszego płazu, co to odrabiają po gazetach i telewizyjnych stacjach pensa zadane im przez oficerów, a nawet - horrible dictu - podoficerów prowadzących? Po cóż czytać te mozolne wypracowania? Czyż nie lepiej od razu przeczytać instrukcje, jakich wspomniani oficerowie udzielają luminarzom żurnalistyki? Dlatego też, kiedy zaprzyjaźniona Pani ze sfer dyplomatycznych zwróciła moją uwagę na książkowe wydanie rozmowy byłego szefa francuskiej razwiedki, Aleksandra de Marenches z Krystyną Ockrent (czy przypadkiem aby nie z „naszych” Okrętów, z których pochodzi pani Ludwika Wujcowa?), natychmiast rzuciłem się na „Sekrety szpiegów i książąt” - bo taki to ci sensacyjny tytuł autorka nadała tej rozmowie. Skwapliwość moja została niemal natychmiast wynagrodzona, bo jakże słodko i zaszczytnie znaleźć u samego źródła potwierdzenie podejrzeń, którymi od pewnego czasu dzielę się z Czytelnikami i za które bywam dobrotliwie chłostany przez życzliwych za „obsesje”? Chodzi, ma się rozumieć o wątpliwości, co do autentyczności demokracji politycznej - czy przypadkiem państwami nie rządzą aby tajne służby, wysuwające do tzw. zewnętrznych znamion władzy swoich figurantów? Przykład Francji, uchodzącej wszak wśród tubylczych, nadwiślańskich snobów za niedościgniony wzorzec „starej demokracji” jest znakomity również z powodu pewnych historycznych podobieństw do naszego tubylczego kraju. Chodzi o okupacyjny casus pascudeus, jaki przytrafił się Francji, podobnie jak Polsce - komuna. Aleksander de Marenches objął stanowisko szefa francuskiej razwiedki za prezydenta Jerzego Pompidou w roku 1970. Jednym z pierwszych jego przedsięwzięć - ale oddajmy głos jemu samemu: „W Berlinie zgromadzone były archiwa Gestapo i Abwehry. Kiedy zostałem mianowany dyrektorem generalnym SDECE, w 1970 roku, odzyskałem zaledwie ich część, niemal dziesięć ton. Odkryliśmy tam rzeczy straszne. Niestety niektórzy znani ze swej przeszłości Francuzi, zasłużeni uczestnicy ruchu oporu byli w rzeczywistości agentami Gestapo lub włoskich służb wywiadowczych. Pozostawali na żołdzie Niemców i Włochów jeszcze od czasów przedwojennych. Na ogół Włosi płacili lepiej. Strach bierze na myśl, co by się stało, gdyby nasz kraj znalazł się pod inną okupacją. (...) Tylko Rosjanie dysponowali całością archiwów dotyczących wszystkich europejskich krajów okupowanych przez Niemcy. Do dziś jeszcze skłonni są kazać "śpiewać" pewnej liczbie ludzi, którzy następnie stają się szacownymi osobistościami. To oni, wówczas jeszcze młodzi, stawali się "towarzyszami drogi", zobowiązanymi - jeśli na przykład związani byli z prasą - do publikowania od czasu do czasu artykułów precyzujących taki czy innych punkt widzenia, mających na celu długoterminowe podtrzymywanie lub popieranie odpowiednio ujętego tematu, na ogół z zakresu polityki zagranicznej.” Jakże w związku z tym nie wspomnieć o informacji, jaką 4 czerwca 1992 roku przekazał posłom i senatorom minister Antoni Macierewicz o stanie zasobów archiwalnych MSW, w której wspomniał, ze przed rozpoczęciem operacji niszczenia akt MSW wszystkie one zostały zmikrofilmowane co najmniej w trzech kompletach, z których dwa znalazły się „za granicą” a jeden - „w kraju”? Jeśli za granicą - to na pewno w Moskwie, a kto wie, czy również nie w Berlinie - bo przecież amicycja między generałem Kiszczakiem, a szefem STASI była powszechnie znana nie tylko w gronie razwiedki. Skoro zatem Moskwa zna te wszystkie sekrety, te wszystkie „bez swojej wiedzy i zgody”, to trudno się dziwić skwapliwości, z jaka tyle osobistości reaguje na rozkaz pojednania i nie tylko uzasadnia po mediach obiektywne i nieubłagane konieczności, ale nawet, już z własnej inicjatywy, gotowa palić ogarki. Jednak najbardziej zagadkowe jest zlokalizowanie tego trzeciego kompletu - że on „w kraju”. Minister Macierewicz nie napisał, że w MSW, tylko „w kraju” - co sugerowałoby, że komplet ów znajduje się gdzieś poza ministerstwem. A skoro tak, to znaczy, że przezorny generał Czesław Kiszczak stosował wobec swoich partnerów z okrągłego stołu i Magdalenki zasadę ograniczonego zaufania i tą polisą ubezpieczeniową zagwarantował nie tylko prawidłowy przebieg transformacji ustrojowej, ale również - ewolucję III Rzeczypospolitej. Ponieważ komunistyczny wywiad wojskowy przygotował, przeprowadził i przeszedł całą transformację ustrojową w szyku zwartym, to nietrudno się domyślić, że przez ostatnie 20 lat rozbudował kontrolowaną i przez siebie, a za swoim pośrednictwem - również przez obydwu strategicznych partnerów agenturę, spośród której rekrutuje sobie „elity polityczne” w zależności od potrzeby. Posłuchajmy tedy, co o agenturze razwiedki demokratycznego państwa prawnego mówi Aleksander de Marenches: „Spotyka się również szanownych korespondentów, słynnych HC. W policji nazywa się ich konfidentami, donosicielami. Jeśli chodzi o służby specjalne, stosuje się do nich określenie honorables correspondants.- O. - przekrój jest bardzo zróżnicowany? - M. - Ktoś może być kierowcą taksówki, inny osobą duchowną lub nawet ministrem stanu.” Nawet ministrem stanu! I słusznie, bo po cóż razwiedka miałaby werbować agenturę wśród, dajmy na to, gospodyń domowych lub wiejskich parobków? Wielkiego, a prawdę mówiąc, żadnego pożytku by z niej nie było. Takie środowiska dostarczają agentury raczej policji kryminalnej, podczas gdy razwiedka potrzebuje agentów w środowiskach opiniotwórczych, jak np. publicyści, naukowcy, czy duchowieństwo, no i urzędnicy państwowi (ministrowie stanu), nie wspominając już nawet o politykach, których hoduje sobie i dokarmia, niczym myśliwi zwierzynę. Okazuje się tedy, że warto czytać, chociaż ma się rozumieć, nie wszystko, tylko raczej teksty źródłowe. SM

Coś dziwacznego dzieje się w Gruzji Jak Państwo niestety zapewne pamiętają, przepowiedziałem, że JE Michał Saakashvili, po katastrofalnej decyzji zaatakowania Osetii Południowej, nie dotrwa na posadzie do roku 2009. Mamy rok 2010 – a On ciągle tkwi na swoim stołku! Pamiętają też zapewne Państwo aferę ze stoczniami w Gdyni i szczecinie? Miała je otrzymać spółka założona przez ludzi Mossadu, w zamian za co Izraelici mieli załatwić zakup przez Gruzję polskich rakiet przeciwlotniczych. Ta transakcja została storpedowana wskutek m.in. mojej demaskatorskiej działalności. Przepraszam: gdy ją zaczynałem, nie miałem pojęcia, w czym zamieszałem! Przypominam, że planowanie takiej operacji było możliwe, bo Ministerstwo Obrony Gruzji było obsadzone przez Izraelczyków. A było obsadzone, bo Gruzja jest pupilkiem (ładnie to ujmując...) Stanów Zjednoczonych, i poparcie USA było uwarunkowane m.in. zgodą na to, by Izraelskie samoloty lecące by bombardować Iran mogły uzupełnić paliwo w Gruzji. W zamian za co zresztą Izrael szkolił i wyposażał (jak widać: z nie najlepszym skutkiem...) gruzińskie siły zbrojne. Skomplikowany układ – nieprawdaż. I oto dowiedziałem się – z opóźnieniem – że już w marcu p. Dawid Kezerashvili, minister ON Gruzji, podał się do dymisji i wrócił do Izraela – z cała swą ekipą (podobno). Natomiast wczoraj p. Zwiad Dzidziguri, lider Partii Konserwatywnej, oskarżył MON Gruzji o sprzedaż zakupionych przez Gruzję na Ukrainie rakiet przeciwlotniczych – Iranowi!!! Czy to oznacza, że Gruzja zmienia politykę – mówi sie o ociepleniu na osi Moskwa-Tbilisi - czy też, że (zgodnie z zapowiedziami polityków z Tel-Avivu) Izrael już jest gotów do zaatakowania Iranu – a to są jakieś działania maskujące? JKM

22 maja 2010 Maniacy społeczeństwa obywatelskiego.. mają się z pyszna. Społeczeństwo obywatelskie święci trumfy w każdej dziedzinie, demokracja, prawa człowieka, prawa mniejszości.. prawa wszystkich do wszystkiego, czyli wszystkich do niczego

Właśnie w ramach poszanowania członków obywatelskich społeczeństwa obywatelskiego, pani minister zdrowia- Ewa Kopacz z Platformy, a jakże Obywatelskiej, uwzięła się na sklepy zielarskie i chce je chyba- w ramach społeczeństwa obywatelskiego  otwartego - polikwidować. Szanując przy tym prawa  obywatelskie tych likwidowanych. Jak to zrobi? Kiedyś mówiło się, że i  Panu Bogu świeczkę  i diabłu ogarek. Pani Ewa jest jednocześnie członkinią władzy ustawodawczej, jak i wykonawczej w ramach rozdzielenia władzy wykonawczej od ustawodawczej oraz sądowniczej. Nie jest jedynie członkinią władzy sądowniczej. A wszystko to w ramach demokracji socjalnej, która święci nie tylko triumfy, ale wywołuje powódź uchwalanych ustaw- w Sejmie, i rozporządzeń- w ministerstwach. Nie przypadkowo mówi się, że następna powódź będzie z papieru.. Bo demokracja to tony papierów.. Nie wiem, czy jakby te wszystkie ustawy powielone   powielekroć przy pomocy kserokopiarek sejmowych zebrać w jedno miejsce, na przykład w Sejmie- to nie zabrakłoby miejsca  w ławach sejmowych, dla twórców tego wariactwa, czyli demokratycznych posłów Przegłosowywać, zapisać, powielić i rzucić nam na dół do wykonania i realizowania.. Czy coś głupszego człowiek mógłby wymyślić? Właśnie zbliża się fala kulminacyjna i powodziowa do Warszawy i niektórzy złośliwcy twierdzą, że może zalać demokratyczny Sejm, ale to ich niedoczekanie.. Już widzę oczyma wyobraźni tych zdeterminowanych posłów, którzy z wielką determinacją, zakasując rękawy demokratycznych  rąk, bronią swoich” miejsc pracy „ demokratycznej układając karnie  dookoła niego  demokratyczne worki z  demokratycznym piskiem, pardon- oczywiście piaskiem. .Bo podoba im się ta maszynka do przegłosowywania każdej głupoty. Szczególnie oczywiście  broniąc   restauracji sejmowej. Wtedy zobaczylibyśmy prawdziwe braterstwo  i równość tych demokratycznych koterii, które wielkie nieszczęścia, nieporównywalne z powodzią, sprowadzają na co dzień na Polskę i na nas w niej mieszkających. Domy po powodzi można przegłosować,. pardon- oczywiście odbudować… Ale spustoszeń po demokracji większościowej zrobić  jest to bardzo, ale to baaaaadzo- trudno. Bo demokracja relatywizuje prawdę i wykoleja mentalność i rozchwiewa zasady, a bez zasad nie da się budować  normalnego państwa z narodem. Najwyżej społeczeństwo obywatelskie zrelatywizowane, pozbawione zasad i prawa, żyjące w permanentnej propagandzie i kłamstwie- na którym oparta jest demokracja. „Jedynie prawda nas wyzwoli”- a tej -w demokracji nie ma i nie będzie w jej ramach, najwyżej poza nią.. Bo mimo demokracji prawda istniej obiektywnie.. Podczas gdy kolega klubowy pani  posłanki Ewy Kopacz i pełniący obowiązki prezydenta , pan Bronisław Komorowski, w ramach propagandowej akcji przedprezydenckiej , przechadza się po wałach przeciwpowodziowych, pani Ewa kombinuje jak tu pozbyć się kolejnej części sklepów zielarskich. Bo wcześniej nikt nie myślał o powodzi, bo posłom się zupełnie nieźle powodzi, to po co w takim razie mają myśleć o powodzi. Kadencja  demokratyczna kończy się zupełnie szybko i co potem robić, jak się niewiele umie naprawdę ,tylko trochę naumyślnie.  Głównie opowiadać  demokratyczne bajki.. Gdzie wracać , do czego? Do życia pozademokratycznego, podczas gdy do tej pory mieszało się  na najwyższych szczeblach władzy ustawodawczej pomieszanej z wykonawczą i sądowniczą.. A wiadomo- przynajmniej od czasów Stefana Kisielewskiego ps. Kisiel, o którym nic nie ma w archiwach MSW- że od mieszania herbata wcale nie staje się słodsza, tylko od cukru.. Jeszcze w 1997 roku działało w Polsce około 45oo sklepów zielarskich, dziś  pozostało ich zaledwie 1200, a pozostanie jeszcze mniej, gdy pani Ewa Kopacz zrealizuje do końca swoje pomysły.. To znaczy jak w sklepach zielarskich, zamiast ziół pozostaną puste lady zielarskie i puste półki również  zielarskie.. Bo taki cel postawiła sobie pani obywatelka Ewa Kopacz, przedstawicielka  społeczeństwa obywatelskiego, w którym obywatele- paradoksalnie- mają niewiele do powiedzenia, bo władza obywatelska może ich wytarzać i w pierzu i w smole, jak tylko demokratycznie zapragnie.. Może im- nie tylko polikwidować ilości towarów którymi handlują w sklepach zielarskich.. Może im demokratycznie poodbierać sklepy! Wystarczy przegłosować.. Obecnie z sklepów zielarskich mają zniknąć: maść z witaminą  A, leki na trądzik, sól jodowana i rutinoskorbin. Nie wiem jak rutinoskorbin, ale sól jodowana na pewno nie jest  robiona na ziołach. Po prostu się ja wydobywa.. Ale co to ma do rzeczy? Dlaczego w  prywatnych sklepach zielarskich nie będzie wolno sprzedawać leków na trądzik? Przecież opakowania  dla ziół w sklepach zielarskich też nie są zrobione z ziół. Tak jak lady i półki.. Przecież chleba też nie sprzedaje się tylko w piekarniach.. W sklepach  spożywczych, a teraz – podczas powodzi- prosto z łódek.. Gdzie jest  Sanepid? Przy okazji pojawia się pytanie, czy Sanepid jest potrzebny, w takiej formie i kompetencjami jak jest dziś? W najnowszym zamachu na wolność sklepów zielarskich pani Ewa Kopacz zakazała sprzedaży witaminy C w najpopularniejszej dawce 0,2 g(!!!!) Ale z łaski ludu panującej nam pani Ewy Kopacz z Platformy Obywatelskiej  i od naszego zdrowia, jakbyśmy sami o swoje zdrowie nie mogli zadbać, sklepy zielarskie mogą sprzedawać witaminę C w dawkach 0,1 g..(???) Od bólu klient będzie mógł sobie kupić dwa razy po 0,1 i cześć.. Najgorzej jak potrzebny mu będzie cały kilogram… Będzie musiał kupić sto, a nie jak do tej pory pięćdziesiąt kapsułek.. Bo witaminy C w kilogramach też nie wolno  sprzedawać.. Zresztą najlepsze witaminy- to są polskie dziewczyny- jak śpiewał Andrzej Rosiewicz. Pani Ewa rozprawi się też z wapniem w opakowaniach po 100 tabletek. Będzie można sprzedawać w opakowaniach po 30(????) Znowu trzeba będzie kupować po 4 opakowania, jak komuś potrzebne było 100.. Do jasnej demokratycznej cholery.. Czy oni nie mają nic innego do roboty? Krew nas zalewa, pardon- powódź, a oni niezależnie od okoliczności przyrody robią swoje.!. Czy tego socjalizmu nawet powódź nie jest w stanie zlikwidować? Będą regulować i ustalać aż do naszej śmieci.. „Liberałowie- mać! I wiecie państwo jak  Ministerstwo Zdrowia tłumaczy swoją kuriozalną, acz demokratyczną decyzję, bo wynikającą z demokracji, która wyniosła na swojej fali  kogoś tak zawziętego w likwidowani resztek zdrowego rozsądku, jak pani Ewa Kopacz z Platformy Obywatelskiej?

„Wiele  spośród środków sprzedawanych dotychczas w takich sklepach może być niebezpiecznych dla klientów”(…)” Ich sprzedaż powinna odbywać się tylko w aptekach, gdzie pracują odpowiednio wykształceni farmaceuci”(????) Ręce opadają.. Pieniądze płyną szybciej niż woda.. Do aptek! Silne i wpływowe musi być lobby aptekarskie, że ogon kręci psem.. Ale do tego potrzeba jest demokracja z prawami człowieka włącznie.. A gdzie prawa człowieka dla właścicieli sklepów zielarskich? Bo dla właścicieli aptek i Naczelnej Apteki Obywatelskiej z jej Naczelną Radą- są! Widać wyraźnie, że są „obywatele” równi i „obywatele”  równiejsi… Nawet od społeczeństwa obywatelskiego z jego prawami  człowieka.. Maniacy społeczeństwa obywatelskiego- mać! Tyle złego ile nam wyrządzają.. Ciekawe gdzie ma pobudowany dom pani minister Ewa Kopacz? Bo chcą zakazać budowania domów w miejscach o niebezpieczeństwie powodzi.. Chce to zrobić „liberalna” Platforma Obywatelska.. A co mnie obchodzi , jako  prawdziwego liberała, gdzie kto buduje swój własny dom za własne pieniądze z własnym odpowiedzialnym rozmysłem? Precz z „ liberalizmem”! Łże-liberalizmem.. WJR

Sprzedaż Kolei Mazowieckich to duży błąd W reakcji na zapowiedź prywatyzacji Kolei Mazowieckich, przez zarząd województwa stworzony przez koalicję PO-PSL, poseł Bogusław Kowalski wspólnie z posłem Krzysztofem Tchórzewskim skierowali list otwarty do marszałka Mazowsza Adama Struzika krytykując zamiar sprzedaży tej strategicznej dla województwa spółki przewozowej. Poniżej publikujemy treść pisma w całości: “Z informacji umieszczonych na oficjalnej stronie internetowej Samorządu Województwa Mazowieckiego dowiedzieliśmy się, że Zarząd Województwa Mazowieckiego podjął decyzję o wniesieniu pod obrady sejmiku stanowisko dotyczące sprzedaży przez województwo mazowieckie udziałów w spółce „Koleje Mazowieckie – KM”. W uzasadnieniu twierdzi się, iż jest to szansa na rozwój spółki i początek kolejnego etapu budowy nowoczesnego transportu kolejowego na Mazowszu. Jednocześnie wypowiedzi członków Zarządu zamieszczone w prasie i mediach elektronicznych wskazują, że głównym motywem sprzedaży Kolei Mazowieckich jest chęć załatania olbrzymiej dziury w budżecie samorządu wojewódzkiego. Jako przedstawiciele części mieszkańców Mazowsza, od wielu lat zajmujący się problemami transportu kolejowego, pragniemy zwrócić uwagę Pana Marszałka na negatywne konsekwencje pośpiesznej prywatyzacji tego przewoźnika. Są to:

1. Wystawienie na sprzedaż spółki w warunkach konieczności budżetowej osłabia pozycję negocjacyjną samorządu i może doprowadzić do uzyskania ceny znacznie poniżej wartości rynkowej.
2. Po prywatyzacji spółka utraci charakter komunalny i będzie miała utrudniony dostęp do funduszy unijnych. Oznaczać to będzie konieczność rezygnacji z planów skorzystania z tych funduszy na modernizację i zakup nowego taboru w przyszłości. Utrudni też realizację projektów już rozpoczętych na kwotę ponad 0,6 mld zł.
3. Zgodnie z dyrektywą UE zawartą w Trzecim Pakiecie Kolejowym operator realizujący przewozy w ramach służby publicznej ma prawo do godziwego zysku określonego na 6 proc. kapitału spółki. Obecnie, gdy właścicielem Kolei Mazowieckich jest samorząd, ten zysk nie jest naliczany. Gdy zmieni się właściciel zapewne wyegzekwuje to, co mu się zgodnie z prawem będzie należało. Oznacza to konieczność podniesienia dotacji udzielanej z budżetu samorządu o ok.20-30 mln zł co roku, w zależności jak ostatecznie zostanie ukształtowany kapitał spółki.
4. Po sprzedaży samorząd województwa utraci kontrolę nad Kolejami Mazowieckimi i nie będzie mógł dotacji na wykonywanie przewozów kierować bezpośrednio do spółki. Zgodnie z prawem konieczne będzie ogłaszanie przetargów na poszczególne połączenia. Wymaga to zmiany całego dotychczasowego systemu organizacji przewozów. Zmusi samorząd do zwiększenia zatrudnienia we własnej administracji, a zdestabilizuje zatrudnienie w spółce, rodząc realną możliwość utraty miejsc pracy.
5. Niezbędne kolejne nakłady na modernizację i zakup nowego taboru, o ile zostaną sfinansowane przez nowego właściciela, będą musiały być zrekompensowane przez większą dotację lub wzrost cen biletów. Uderzy to w podróżnych i może wywołać niepokoje społeczne.
6. Dochody ze sprzedaży udziałów w spółce należących do samorządu trafią do jego budżetu i będą zużyte na bieżące wydatki, a nie do spółki z przeznaczeniem na jej rozwój. Ten pobieżny zestaw zagrożeń wynikających z prywatyzacji Kolei Mazowieckich wskazuje, że proces ten nie może być prowadzony w pośpiechu, pod presją bieżących potrzeb budżetowych. W naszej ocenie, na podstawie doświadczeń z innych krajów, wprowadzenie inwestora strategicznego do przedsiębiorstwa realizującego usługę publiczną w warunkach ograniczonej konkurencji, rzadko się sprawdza. O wiele lepszą formą jest wprowadzenie przedsiębiorstwa na giełdę, co wymusza lepszą jakość zarządzania oraz daje możliwość, poprzez emisję dodatkowych akcji, pozyskania pieniędzy na rozwój spółki. Takie decyzje powinny być podejmowane jednak dopiero po zakończeniu rozpoczętego planu inwestycyjnego i w drodze stopniowych przekształceń.

Koleje Mazowieckie realizują zbyt ważną misję społeczną, aby poddawać je tak niebezpiecznym i niepewnym eksperymentom”.

Marucha

Zablokowana dyskusja o katastrofie Medialny chór wychwala rząd Tuska za przejęcie roli petenta i ustępstwa wobec Rosji w sprawie katastrofy smoleńskiej. Wezwanie, aby nie używać tragedii smoleńskiej w wyborach, brzmi rozsądnie. Zastanawiając się jednak nad jego znaczeniem, szybko się orientujemy, że chodzi o to, aby wyjąć działanie rządu w tej sprawie spod kontroli i osądu publicznego. Reakcja władz na najbardziej dramatyczne wydarzenie 20-lecia wolnej Polski ma się stać tematem tabu. W rzeczywistości, zgodnie z kanonami demokracji, uznać ją trzeba za główny egzamin rządzących, a jej wynik powinien zadecydować o ich dalszych politycznych losach. Tymczasem rząd i usłużni dziennikarze próbują wątpliwości wobec jego postawy pokazać jako naruszenie polskiej racji stanu, a krytykę przedstawić jako dokonywaną na zlecenie opozycji zbrodnię obrazy majestatu. Wynika z tego, że mamy władzę doskonałą, która postąpiła w jedyny dopuszczalny sposób, a dyskusja na ten temat jest niedopuszczalna. Fakt, że tego typu interpretacja została szeroko narzucona społeczeństwu, świadczy o tym, z jakimi problemami boryka się polska demokracja. W sporej mierze skuteczna blokada debaty pokazuje, jakie trudności napotyka w naszym kraju wolność słowa i jak kiepski jest stan większości naszych mediów. Uznanie postawy rządu wobec katastrofy za niezadowalającą jest bowiem najłagodniejszą oceną, jaką można mu wystawić.

Zredukowana suwerenność Polski rząd przekazał badanie katastrofy stronie rosyjskiej. Nie podjął żadnego wysiłku, aby stać się partnerem, i wybrał rolę pokornego petenta. Swoje postępowanie oparł na konwencji chicagowskiej z 1944 roku dotyczącej wypadków lotnictwa cywilnego. Tłumaczenia premiera, jakoby była to konwencja optymalna z naszego punktu widzenia, nie są poparte żadnym uzasadnieniem. W innych wypowiedziach pojawia się tłumaczenie, że to po prostu Rosjanie dokonali tego wyboru, a rząd polski przyjął go bez zastrzeżeń. Dość jednoznacznie oznajmił to pułkownik Edmund Klich, który był pierwszym szefem polskiego zespołu uczestniczącego w badaniu przyczyn katastrofy. Prawnicy, również z profesorskimi tytułami, którzy wprowadzają Polaków w błąd, twierdząc, że sprawa jest rozstrzygnięta przez międzynarodowe prawo, pełnią rolę zwykłych propagandzistów. Co więcej, władze nie próbowały nawet wykorzystać możliwości, jakie daje konwencja z Chicago. Oto pierwsze zastrzeżenia do działań rządu:

1) Katastrofa była wydarzeniem bez precedensu i jako taka wymaga szczególnego podejścia. Nie istnieje żadne ogólne prawo, które ujmowałoby takie wydarzenie. Wobec bezprecedensowych wypadków stosuje się rozwiązania specjalne.

2) Tupolew z prezydentem i polskimi dygnitarzami na pokładzie był samolotem wojskowym, a więc stosowanie wobec niego konwencji o lotnictwie cywilnym jest niewłaściwe.

3) Konwencja z Chicago przewiduje możliwość przejęcia śledztwa przez kraj będący właścicielem samolotu. Władze polskie nie próbowały skorzystać z tej możliwości. Dlaczego?

Wynika z tego, że rząd polski świadomie dokonał ograniczenia naszej państwowej suwerenności, oddając badanie nagłej śmierci polskich najwyższych dostojników w ręce ościennego mocarstwa, które dąży do – co najmniej – ograniczenia polskiej niezależności w sferze polityki międzynarodowej. Nie są to arbitralne oceny, ale formułowane przez stronę rosyjską postulaty. Rosjanie mówią wprost o konieczności "finlandyzacji limitrofu". Limitrof to pojęcie określające przygraniczne kraje rosyjskie. Finlandia w czasie istnienia ZSRR, choć była państwem demokratycznym, miała zasadniczo ograniczoną niezależność w polityce zagranicznej. Rosjanie usiłują wpływać na uczestnictwo Polski w międzynarodowych sojuszach i inicjatywach obronnych. Są to próby redukcji naszej suwerenności.

Pochwała rosyjskiego śledztwa Miesiąc po katastrofie "Rzeczpospolita" ujawniła, że istnieje zawarte w 1993 roku porozumienie między Polską a Rosją, które reguluje sprawę katastrof samolotów wojskowych i uprawnia stronę polską do uczestnictwa na partnerskich zasadach w badaniu ich przyczyn. Dlaczego nie odwołaliśmy się do tej normy prawnej, jaką jest porozumienie między państwami? Od rządu właściwie nie otrzymaliśmy wyjaśnień. Deklaracja, że konwencja z Chicago lepiej precyzuje te sprawy, nie brzmi poważnie. Umowa między Polską a Rosją tworzy podstawę dla budowy wspólnej komisji, w której obie strony mają takie same prawa i która konkretne sprawy będzie ustalała w trakcie wspólnych prac. Co jeszcze trzeba uszczegóławiać? Przecież nie wyniki śledztwa. Umowy między państwami służą precyzowaniu relacji ogólnie ujętych w międzynarodowych normach. I taki charakter miało owo polsko-rosyjskie porozumienie. Rząd Polski nie poinformował o nim obywateli. Można przypuszczać, że premier nie został o nim powiadomiony, gdy w dzień wypadku leciał do Rosji. Gdyby tak było w istocie, byłaby to kompromitacja jego służb, a więc i jego samego. Jeśli wiedział o układzie i nie tylko nie próbował z niego korzystać, ale nawet nie ujawnił Polakom jego istnienia, to sprawa byłaby jeszcze poważniejsza. Gdyby nie "Rzeczpospolita", Polacy nie wiedzieliby nawet, że istnieje norma prawna, która w sposób korzystny dla naszego kraju reguluje sprawę badania katastrofy samolotu, w której zginął prezydent i najważniejsze osoby w państwie.

Podstawową sprawą jest podporządkowanie się rządu polskiego decyzjom ościennego państwa w kwestii niezwykle dla naszego kraju istotnej. Moskwie zależy przecież na tym, aby ukryć wszelkie niedociągnięcia, do jakich mogło dojść z jej strony, gdyż do odpowiedzialności za nie należałoby pociągnąć państwo rosyjskie. Świadomie nie podnoszę skrajnej wersji zamachu, której, acz mało prawdopodobnej, jednak a priori nie powinno się wykluczać. W każdym razie doskonale wiemy, że nie można mieć zaufania do bezstronności rosyjskiego śledztwa i wymiaru sprawiedliwości. Wiemy już zresztą o licznych jego błędach i niedociągnięciach, z czego najbardziej widocznym był brak zabezpieczenia miejsca katastrofy. Tymczasem władze polskie, które pośrednio ponoszą za to odpowiedzialność, wychwalają rosyjskie działania. Gdyby opinia publiczna, a więc i media, funkcjonowała w Polsce należycie (czyli choćby podobnie jak w demokratycznych krajach Zachodu), za takie zachowanie rząd zostałby pociągnięty do politycznej odpowiedzialności. W Polsce zwarty medialny front propagandy prorządowej osłonił władze przed tego typu konsekwencjami i rozmył sprawę.

Wizerunek kosztem polityki Wydaje się, że na postawę rządu Donalda Tuska wobec katastrofy smoleńskiej światło rzuca całość jego podejścia do polityki międzynarodowej. Traktowana była ona jako przedłużenie wizerunkowej polityki wewnętrznej. Nie chodziło więc o to, aby załatwiać sprawy podstawowe dla naszego kraju, ale aby sprzedać obywatelom miłą opowieść o harmonijnych stosunkach międzynarodowych, w którą tak bardzo wszyscy chcielibyśmy uwierzyć. Owo "postpolityczne", wizerunkowe działanie polega na wmawianiu obywatelom, że wszelkie konflikty były efektem złej postawy poprzedników i rywali Donalda Tuska, są więc do uniknięcia. Sęk w tym, że ów postpolityczny rząd działa w otoczeniu bardzo politycznym, a przywódcy innych państw gesty pochwalne wykonują w zamian za realne polityczne ustępstwa z naszej strony. Odnosi się to zwłaszcza do Rosji Putina, której neoimperialna polityka w ogóle nie jest ukrywana. Można więc zadać pytanie: czy oddaliśmy śledztwo w najważniejszej dla Polski sprawie za mało znaczące gesty Moskwy? Można się obawiać, że tak, gdyż przez rząd i jego medialnych propagandzistów są one sprzedawane jako wielki przełom w stosunkach polskorosyjskich. "Gazeta Wyborcza" ogłasza, że putinowska Rosja ofiarowała nam szansę jedyną na setki lat. Musimy więc iść na każde ustępstwo, aby jej nie zmarnować. W żadnym wypadku nie wolno nam – twierdzi "Wyborcza" – żądać partnerskiego traktowania w badaniu katastrofy ani domagać się czegokolwiek, gdyż możemy "przeciągnąć strunę". Postawa taka to zwyczajna mentalna finlandyzacja, za którą postępuje finlandyzacja realna, czyli redukcja naszego samostanowienia. Okazuje się bowiem – i to jest największy paradoks – że za zredukowanie się do roli petenta i wszelkie możliwe ustępstwa wobec Rosji w kwestii smoleńskiej katastrofy rząd polski jest wychwalany pod niebiosa przez główny chór medialny w Polsce.

Skazani na status wasala? Jedynym realnym gestem wobec Polski ze strony Moskwy było stwierdzenie przez Władimira Putina i Dmitrija Miedwiediewa, że masakra katyńska została dokonana na rozkaz Stalina. Nie jest to szczególna rewelacja ani przełom nawet w tej kwestii. Władze rosyjskie nie odtajniły żadnych utajnionych dokumentów katyńskich. Nie odtajniły postanowienia o umorzeniu śledztwa z 2003 roku. Nie zaczęły inaczej traktować członków rodzin katyńskich. Nie zmieniły swojego aroganckiego stanowiska wobec Polski w strasburskim Trybunale Praw Człowieka – wciąż więc właściwie nie wiadomo, czy polscy oficerowie zostali w ogóle zamordowani. Taka jest oficjalna postawa rosyjskich władz. Być może skłonne byłyby one pójść na dalsze ustępstwa. Okazało się jednak, że nie muszą, gdyż Polacy – czyli rząd i media – są zachwyceni tym, co jest. A pamiętajmy, że sprawa Katynia jest ważna, ale z pewnością nie najważniejsza w relacjach polsko-rosyjskich. W podtekście wypowiedzi władz Polski – czasami formułowanych wprost – pojawia się tłumaczenie, że nic więcej od Rosji nie moglibyśmy uzyskać. Nie było szans, aby śledztwo w sprawie katastrofy zostało nam przekazane ani nawet abyśmy uzyskali w nim bardziej partnerski status. Należy więc robić dobrą minę do złej gry. Otóż jest to polityka najgorsza z możliwych. Jak napisał jeden z internautów, niezgoda na przejęcie śledztwa przez Rosję nie jest równoznaczna z wypowiedzeniem jej wojny. Jeśli boimy się odwoływać do przysługujących nam międzynarodowych norm prawnych, to na własne życzenie skazujemy się na status wasalny. Moskwa z pewnością potrafi to wykorzystać. Apel do międzynarodowych obyczajów i norm prawnych jest najłagodniejszą formą rewindykacji swojej niezależnej pozycji. Jeśli boimy się to zrobić, sami pozbawiamy się niezależności. Ograniczenie suwerenności jest najpoważniejszym zarzutem, jaki można sformułować wobec rządu w konsekwencji tragedii smoleńskiej. W tym kontekście blednie poważny w innych warunkach zarzut łamania prawa. Chodzi o złamanie ustawy o prawie lotniczym przez rozporządzenie szefa MON, na mocy którego powołana została komisja do badania katastrofy z ministrem spraw wewnętrznych na czele. Innymi słowy: minister swoją decyzją zawiesił funkcjonowanie prawa.

Czego powinniśmy żądać Inne tabu to badanie wydarzeń, które poprzedzały katastrofę w Smoleńsku. Do tak niezwykłego zdarzenia doprowadzić może jedynie specyficzny zbieg okoliczności. Jeśli uznajemy je za wypadek, to tym bardziej należy zbadać, co doprowadziło do czegoś, co nigdy wcześniej i nigdzie indziej się nie zdarzało. I oczywiście należy wskazać odpowiedzialnych, których działania lub zaniechania przyczyniły się do tej tragedii. Pisaliśmy wielokrotnie o nieporządkach w MON przekładających się na błędy w szkoleniu lotników. Najpoważniejszy zarzut dotyczy jednak uczestnictwa strony polskiej w grze rosyjskiej, której celem było rozgrywanie premiera Polski przeciw prezydentowi w celu zdezawuowania tego drugiego. Po deklaracji prezydenta Kaczyńskiego o jego wizycie na grobach pomordowanych w 70. rocznicę zbrodni katyńskiej premier Putin zaprosił do Katynia premiera Tuska. Rozpoczęły się też zabiegi, aby prezydent Polski w Katyniu się nie pojawił. W efekcie ustalone zostały dwie uroczystości, a zgłoszona przez Kancelarię Prezydenta oficjalna wizyta przestała być oficjalną, co wiązało się z rezygnacją ze szczególnych środków ostrożności, jakie są podejmowane przy tego typu oficjalnych wizytach. Należy pamiętać, że za obsługę wizyty prezydenta w całości odpowiada MSZ.

Jako obywatele mamy obowiązek żądać, aby rząd wyjaśnił wszystkie te kwestie. Mamy obowiązek domagać się, aby stały się one istotnym tematem kampanii prezydenckiej. Takie niezwykłe i tragiczne wydarzenia są testem na funkcjonowanie państwa i jego rządu. Mamy prawo wymagać od opozycji i wszystkich polityków, aby podjęli te tematy. Powinniśmy także sprawdzić, czy w tej sytuacji dziennikarze zachowują się jak rzecznicy społeczeństwa czy propagandyści rządu. Bronisław Wildstein

Szkoła agentów wpływu na UW W prowadzonym przeze mnie czwartkowym wydaniu programu „Z Refleksem” była mowa o nadal nie podpisanej umowie gazowej z Rosją, o jej kształcie i zastrzeżeniach Komisji Europejskiej, ale też o jeszcze jednym, związanym z Rosją i gazem temacie, bardzo niepoprawnym politycznie z punktu widzenia zadekretowanego przez część elit polsko-rosyjskiego pojednania. Pytałem mianowicie o ustanowione dopiero co stypendia rosyjskiego giganta energetycznego, Gazpromu, dla doktorantów z Uniwersytetu Warszawskiego, prowadzących badania dotyczące stosunków polsko-rosyjskich: gospodarczych, politycznych czy kulturalnych. Jeden z moich gości, Jan Filip Staniłko, ekspert Instytutu Sobieskiego, powiedział, że w ten sposób Gazprom wychowa sobie ludzi, którzy następnie będą bronić tezy, że polsko-rosyjskie umowy na gaz są uzasadnione, bezpieczne, stabilne i w ogóle dobre dla Polski i Europy. Na moje pytanie, czy sugeruje, że w ten sposób zostają stworzeni agenci wpływu, odparł, że tak, właśnie to sugeruje. Dodał też, że warto bardzo uważnie przyglądać się, kto te stypendia będzie brał i jaki później będzie los tych osób oraz rozwój ich karier. Żałuję, że sprawa gazpromowych stypendiów odbiła się tak słabym echem, bo wydaje się bardzo ważna i stanowi przyczynek do dyskusji i stanie państwa. Po pierwsze – Rosjanie zaczynają się zachowywać podobnie jak Niemcy czy kiedyś Amerykanie: łowią w Polsce już oficjalnie ludzi, którzy w przyszłości mogliby bronić ich interesów, dzięki sowitym stypendiom znalazłszy się zapewne w miejscach, na których będą mogli mieć spory wpływ na polskie życie publiczne i gospodarcze. Bo przecież nie ulega wątpliwości, że biorąc stypendium od firmy takiej jak Gazprom, zaciąga się pewne zobowiązanie. A i stypendia zapewne będą przyznawane jedynie osobom, rokującym z punktu widzenia Gazpromu odpowiednie nadzieje. Są przecież bardzo precyzyjnie ukierunkowane i trafią do ludzi, którzy mają już określone zainteresowania i zapatrywania. Powie ktoś, że to skandal: zakładanie, iż te pieniądze trafią do ludzi sprzedajnych, którzy za kasę zgodzą się działać przeciwko interesom swojego państwa. To oczywiście bardzo naiwne stawianie sprawy. Nie można wykluczyć, że i tacy, całkowicie cyniczni, się znajdą. W większości przypadków tak to jednak nie wygląda. Stypendiobiorcy będą zapewne powoli i spokojnie urabiani, aż w końcu będą działać z głębokim przekonaniem, że postępują słusznie i zasadnie, a korzyści wyciągną i Rosja, i Polska, i Gazprom. Zresztą praktyka przyznawania stypendiów przez rządowe instytucje lub firmy, ściśle powiązane z innymi państwami, takie jak Gazprom, przywodzi na myśl schyłek XVII i XVIII wiek, gdy trudno było w polskim życiu publicznym znaleźć osobę, która nie byłaby zasilana przez ten lub inny zagraniczny dwór. Państwo jakoś funkcjonowało, ponieważ ich interesy wzajemnie się częściowo znosiły, nie był to jednak okres, który można by nazwać pomyślnym z punktu widzenia polskiej racji stanu. Nie chciałbym, żeby powrócił. Po drugie – brak stanowczej reakcji z jakiejkolwiek właściwie strony – poza Fundacją Republikańską, która protestowała czynnie przeciwko stypendiom i wizycie Aleksandra Miedwiediewa, wiceszefa Gazpromu, na UW – pokazuje, że zanikł niemal całkiem instynkt obrony suwerenności państwa przed miękkimi sposobami jej rozmywania i podmywania. Bardzo podkreślam słowo „miękkimi”, bo tutaj największą rolę musi grać zdrowy rozsądek, nie ma bowiem mowy o łamaniu prawa. Oczywiście – stypendium od prywatnej firmy zagranicznej nie jest samo w sobie niczym złym i podobnych stypendiów jest wiele. Jednak – jak powiedział słusznie Jan Filip Staniłko – trzeba sobie zadać pytanie, czy Gazprom to normalna firma. Czy minister nauki nie powinna jednak zabrać w tej sprawie głosu? Czy nie powinna zwrócić uwagi na ryzykowność takiego układu? Oczywiście – powinna. Tyle że to kompletnie nie współgrałoby z uprawianą przez obecny rząd polityką bezwarunkowej miłości do Rosji i jej władz. Mogłoby wytworzyć „złą atmosferę” we wzajemnych stosunkach, a tego rząd Tuska obsesyjnie i za wszelką cenę unika. Po trzecie – zadziwiająca jest zgoda rektor UW na podpisanie porozumienia z Gazpromem. Zachodzę w głowę, jakie były jej powody. Bezmyślność? Kompletne niezrozumienie metod uprawiania polityki wpływów? Niewrażliwość na argumenty ze sfery suwerenności państwa? Jakieś układy? Jedno jest oczywiste – jest to decyzja tak fatalna, że aż kuriozalna. Pani rektor faktycznie uruchomiła – jak słusznie zauważył Jan Filip Staniłko – proces kształtowania agentów wpływu. Rektor podejmowała w ostatnim czasie i inne mocno kontrowersyjne decyzje, wskazujące na to, że Uniwersytet Warszawski zamierza płynąć w głównym nurcie politycznej poprawności, jednak ta przebija wszystkie dotychczasowe. Pozostaje jedno – pójść za radą gościa mojego programu i skrupulatnie odnotować, kto stypendia Gazpromu weźmie i co będzie potem robił. Warzecha

Przed wodą i po wodzie głupi Kolejne powodzie topią nas, ale niczego nie uczą

1. Pierwsza dużą kontrolę przygotowania państwa do walki z powodzią NIK przeprowadziła w1994 roku, jeszcze za kadencji prezesa NIK Lecha Kaczyńskiego. To wtedy „legendarny” kontroler Izby Kazimierz Dymus, dziś już niestety nieżyjący, wskazał najsłabsze miejsca obrony przeciwpowodziowej w Polsce, między innym Racibórz. I jak to zwykle w Polsce bywa: chłop swoje – pop swoje, NIK swoje – rząd swoje. Krótko mówiąc rząd wnioski NIK-u olał, a powódź z 1997 roku wylała się dokładnie tam, gdzie przewidział kontroler Dymus. I zaskoczyłą ludzi całkowicie.

2. Zaraz po wielkiej powodzi w 1997roku jako ówczesny przez NIK zarządziłem ogólnopolską, bardzo szeroką kontrolę akcji ratowniczej podczas powodzi oraz usuwania jej skutków. To znaczy skutków powodzi, nie akcji. Obszerny raport w tej sprawie został ogłoszony w 1998 roku i był przedmiotem wielkiego zainteresowania. Oberwało się wielu instytucjom rządowym. Przede wszystkim jednak opracowana została długa lista wniosków, których zrealizowanie miało uczynić Polskę krajem mniej przemakalnym. Jednym z głównych wykonawców tamtej kontroli był śp. Władysław Stasiak, tragicznie zmarły w smoleńskiej katastrofie, a wówczas najmłodszy dyrektor departamentu w NIK i też znakomity kontroler.

3. Do najważniejszych ustaleń tamtej kontroli z 1998 roku należało stwierdzenie karygodnej niesprawności systemu ostrzegania o groźbie powodzi. Służby ratunkowe nie miały pełnej wiedzy o nadciągającym zagrożeniu i na ogół to nie ochrona przeciwpowodziowa, ale sama powódź na własnych falach przynosiła wiadomość o swoim nadejściu. Karygodnym przykładem zaniedbań był brak powiadomienia ludzi o konieczności zrzutów wody ze zbiorników retencyjnych. W ten sposób na przykład zalane zostało niczego nie świadome Kłodzko. Straty materialne, ale także i te tragiczne, ludzkie, mogłyby być wtedy znacznie mniejsze, gdyby system ostrzegania działał właściwie i ludzie zostali w porę ostrzeżeni.

4. Dziś widzimy to samo. - Dlaczego nas nie powiadomili? – rozpaczają ludzie, którzy nagle stracili pod woda dorobek życia. Wielu ludzi mogłoby uratować przynajmniej część swojego dobytku, gdyby zostali w porę ostrzeżeni. Chociażby samochody można było przestawić w wyższe miejsca. Słyszę, że pod Sandomierzem ludzie byli tak bardzo zaskoczeni, że nie zdążyli nawet uratować swoich psów, które zginęły na straży zatapianych zagród. A przecież zanim wezbrana Wisła dotoczyła swoją wielką wodę pod Sandomierz, było dość czasu na rozpoznanie rozmiarów fali. I było dość czasu, aby ostrzec potencjalne ofiary, wszystkie razem i każdą z osobna.

5. Słyszę głowy gadające i dziwiące się, że ludzie pod Sandomierzem nie uciekali, a o zagrożeniu mogli się dowiedzieć chociażby z TVN24. Mimo wszystko nie przypominam sobie, żeby w TVN24 nadawali komunikaty – ludu sandomierski, potop idzie, uciekajcie, ratujcie wasze dusze! Słyszałem za to debaty o tym, komu powódź pomoże, a komu zaszkodzi w kampanii wyborczej, albo czy premier Tusk powinien pojechać do powodzian w krawacie, czy bez krawata. Zresztą w tej chwili poważnie zagrożona jest Warszawa, a też nikt z niej nie ucieka.

6. Pan premier Tusk chyba sam czuje, że państwowy system obrony przed powodzią kolejny raz zawiódł. Stąd zdenerwowanie i wypowiedzi w rodzaju - trzeba zapamiętać, kto co sp...dolił oraz dobre rady, że trzeba było sobie wybrać lepszego wójta. Owszem, lepszy dobry wójt, niż zły, ale wobec skali tej powodzi walka z nią nie może zależeć od sprawności wójta. Tu potrzebna jest sprawność rządu i jego służb i niezawodna koordynacja działań ratowniczych w całym kraju. Wójt może mieć worki z piaskiem i łopaty, ale radarów meteorologicznych nie ma, helikoptera też nie.

7. Kochanowski ostrzegał: ,...nową przypowieść Polak sobie kupi, że i przed szkodą, i po szkodzie głupi” . W sprawach powodziowych to się sprawdza niestety co do joty. Kolejne powodzie topią nas, ale niczego nie uczą. Janusz Wojciechowski

Wschodnia dziecinada Kreml zaczął traktować nas przyjaźnie z tej samej przyczyny, dla której wcześniej traktował nas wrogo: bo tak jest w interesie Rosji. Medialna kampania „pojednania z narodem rosyjskim” to festiwal absurdu. W pewnym sensie jednak jest ona pożyteczna. W ciągu kilku tygodni zdołano skumulować i wyeksponować w niej intelektualne słabości polskich elit opiniotwórczych i politycznych, które czynią nas bezbronnymi w międzynarodowej grze – na czele z wykpiwanym już przez Wańkowicza polskim „chciejstwem”. Absurdalne jest już samo mówienie w kontekście politycznej odwilży o pojednaniu narodów. Sugeruje to, że problemem dotychczasowych relacji Polski i Rosji była wrogość między narodami. Jest to teza z gruntu fałszywa. Tradycja polskich gestów sympatii wobec „przyjaciół Moskali” jest niemal równie długa, jak tradycja narodowowyzwoleńczych zrywów przeciwko rosyjskiej władzy. Określanie naszych powstań jako „walki z caratem”, a nie „walki z Rosją” nie było wymysłem peerelu, nie nazywaliśmy nigdy zbrodni komunistycznych, także Katynia, zbrodniami „rosyjskimi”, ale „sowieckimi”. Opozycja wobec komunizmu i sowieckiej okupacji nie przekładała się nigdy na odrzucanie rosyjskiej kultury – przeciwnie, na przykład określany (wbrew własnej woli) mianem „barda »Solidarności«” Jacek Kaczmarski nigdy nie ukrywał swego artystycznego długu zaciągniętego u Wysockiego, wcześniej ogromną popularnością cieszył się w naszym kraju Okudżawa (albo, sięgnę po przykład ze swojej skromnej działki, bracia Strugaccy czy Kir Bułyczow). Także ze strony niezależnych środowisk rosyjskich mieliśmy zawsze wiele dowodów sympatii dla Polski. O masowych i raczej pozbawionych szczególnych spięć kontaktach prostych Polaków i Rosjan na gruncie ekonomicznym w ostatnich 20 latach aż się nie chce wspominać. Mówiąc krótko, w naszej tradycji niepodległościowej zawsze mocno była zaznaczona świadomość, że walczymy nie z narodem rosyjskim, ale z satrapią, która gnębi własnych poddanych nie mniej niż ludy podbite. Jeśli przekładało się to na negatywny stereotyp Rosjanina, to tylko jako biernego niewolnika, który służy podłej władzy, zamiast też się buntować.

Wolno być życzliwym Natomiast w Rosji niechęć do Polski była głównie skutkiem antypolskiej propagandy dyrygowanej z Kremla. Sowieckie kryminały były zawsze nudne, bo z góry było w nich wiadomo, kto zabił – ten o polskim nazwisku. Obywatele ZSRR słyszeli wielokrotnie, niemal oficjalnie, że przyczyną ich biedy są koszty bratniej pomocy udzielanej Polsce i innym demoludom, później zaś, w okresie posowieckim, bombardowani byli opiniami o Polsce – „natowskiej dziwce”, która „zdradziła” słowiańszczyznę i za wyzwolenie odpłaciła dywersją w obozie socjalistycznym opłaconą amerykańskimi dolarami. Bezustannie oskarżano Polskę o „knucie” przeciwko Rosji, przedstawiano nas jako inspiratorów wszelkich antyrosyjskich poczynań Europy i Ameryki, szermowano też zupełnymi, bezczelnymi kłamstwami, jak rzekome „przewyższające” Katyń wymordowanie na rozkaz Piłsudskiego 80 tysięcy jeńców sowieckich w 1920 roku. Ta propaganda nie mogła zostać bez wpływu na Rosjan, zwłaszcza na tę ich specyficzną grupę, którą przyjęto nazywać „sowkami”, czyli ludzi całkowicie zindoktrynowanych w duchu sowieckim. To, co nasi naiwni biorą dziś za spontaniczne „pojednanie”, jest w dużym stopniu skutkiem wyciszenia propagandowych napaści na nasz kraj i zastąpienia ich przekazem diametralnie odmiennym. Odruch współczucia, życzliwości po katastrofie, który tak nas ucieszył, był bez wątpienia spontaniczny, ale w kraju takim jak Rosja być może nie przybrałby masowych rozmiarów, gdyby prezydent i premier, demonstracyjnym zapaleniem cerkiewnych świec i bezprecedensowym orędziem kondolencyjnym w państwowej telewizji, nie dali jasnego sygnału, że okazywanie Polakom życzliwości nie będzie już źle widziane. Bez wątpienia mamy do czynienia ze zmianą sposobu informowania Rosjan o Polsce przez ich rządowe media. Katyń to już nie „antyrosyjska podłość”, ale oczywista wina Stalina (zmiana nie obejmuje jednak stanowiska Rosji w Strasburgu, tam, gdzie uznanie winy przełożyć się może na konkretne skutki finansowe), Polacy nie są już zapiekłymi nienawistnikami knującymi obsesyjnie, gdzie i jak by tu jeszcze zrobić braciom Słowianom wbrew, tylko przyjaciółmi. Zapewne to wyciszenie antypolskiej propagandy przekłada się na wzrost sympatii Rosjan do Polaków, i, prawem reakcji, na większą, a w każdym razie chętniej okazywaną, życzliwość Polaków względem Rosjan. Trudno jednak dawać posłuch hałaśliwym rusofilom, którzy nagle tak masowo objawili się w mediach, gdy na tej podstawie usiłują zaprzeczyć całej wieloletniej tradycji naszych kontaktów i postawić znak równości pomiędzy Kremlem a rosyjskim narodem. Propaganda „pojednania” w istocie bowiem temu ma służyć: skoro miliony Rosjan okazały nam współczucie, to z dnia na dzień zapominamy o wszystkich zastrzeżeniach, jakie mieliśmy dotąd do Kremla. Skoro Kreml najwyraźniej zmienił swe postępowanie wobec nas, to znaczy, że zmieniły się wzajemne stosunki między narodami. Kreml istotnie od pewnego czasu zachowuje się wobec Polski inaczej. Przez ostatnie 20 lat świadomie i skutecznie grał na to, żeby mieć z Polską stosunki wrogie. Ponieważ Polska na złych stosunkach z Moskwą traciła w oczach Zachodu, kolejne nasze rządy podejmowały jednostronne starania o ich poprawę (policzmy tylko liczbę nieodwzajemnionych polskich wizyt na najwyższym szczeblu) – zawsze były one torpedowane pod byle pretekstem. A to podnoszono do rangi casus belli fakt, że rosyjscy rekietierzy pobili w polskim pociągu rosyjskich turystów, a to inspekcje sanitarne znajdowały na zawołanie bakterie w polskim mięsie czy ziemniakach. Najchętniej stosowanym i zawsze skutecznym sposobem było jednak uderzenie w symbole. Ilekroć robiło się cieplej na linii Moskwa – Warszawa albo chłodniej na liniach Moskwa – Berlin, Moskwa – Paryż, jakieś rosyjskie ministerstwo wydawało prowokacyjne oświadczenie (np. o pakcie Ribbentrop-Mołotow) albo którejś instancji sąd czy prokuratura zaprzeczały zbrodni katyńskiej.

Małpa już niepotrzebna By użyć przenośni, jakiej do niedawna używali ludzie PO w kuluarowych rozmowach o prezydencie, Polska była dla Kremla tą małpą w klatce, która dla skuteczności jej polityki ma wrzeszczeć, rzucać się i straszyć publikę (czyli, w tym wypadku, stolice europejskie), więc ilekroć małpa się uspokaja, trzeba kopnąć w klatkę, żeby znowu zaczęła swoje. Ponieważ polska wrażliwość na symbole historyczne jest na świecie doskonale znana, a polska martyrologia na wschodzie pełna zapalnych skojarzeń, rozgrywanie Polski w ten sposób szło bez trudu. Warszawa za każdym razem okazywała się bezradna. Dlaczego Kreml przestał tę grę uprawiać? Tylko – przepraszam, ale nie można tego ująć inaczej – skończony polityczny idiota może wierzyć, że to duchowy wstrząs, jakim była smoleńska katastrofa odmienił serca przywódców rosyjskich. Pomijając już, że w polityce, zwłaszcza międzynarodowej „niet sientimientow”, to przecież zmiana ta zaczęła się na długo przed tragedią, a na kilka tygodni przed nią została przypieczętowana faktami, których po prostu nie można nie zauważać. W istocie Kreml zaczął traktować nas przyjaźnie z tej samej przyczyny, dla której wcześniej traktował nas wrogo: bo tak jest w interesie Rosji. Rosyjska polityka zagraniczna zawsze prowadzona jest w interesie Rosji. I prowadzona jest w sposób godny najwyższego uznania, z żelazną konsekwencją. Moskwa zawsze stara się osiągnąć, jak najwięcej w danej chwili osiągnąć można. Jeśli musi odłożyć na jakiś czas aspiracje do światowej dominacji, stara się być ważnym partnerem gry globalnej. Jeśli wypada z ligi globalnej, stara się być mocarstwem regionalnym. Jeśli jakieś drzwi się zatrzaskują, wycofuje się, żeby jej nie przytrzasnęły, ale jeśli tylko pojawią się sygnały, że zamek puszcza, od razu stara się wepchnąć w nie stopę. Słowem, rosyjska polityka, realistyczna, elastyczna, ale twarda, długofalowa, prowadzona przez dobrze przygotowaną i mimo politycznych zakrętów tę samą państwową, czy raczej imperialną, elitę, jest przeciwieństwem polityki polskiej – naiwnej, skupionej na symbolach i pozorach, prowadzonej przez przypadkowych ludzi miotanych przypadkowymi porywami emocji i myślących w kategoriach doraźnych politycznych korzyści, często partykularnych.

Koniec gry o prymat Rosja, państwo o globalnych aspiracjach i wpływach, nie ma osobnej polityki wobec Polski. Ma politykę wobec Niemiec, Francji i reszty Europy, wobec USA – postępowanie z Polską jest ich wypadkową. Pozycja Polski na politycznej mapie, szkicowanej na Kremlu, zmieniła się, ponieważ zmieniła się cała geopolityczna układanka. Po prostu. Dokładny opis przyczyn i istoty tej zmiany, zachodzącej stopniowo od lat, a korzeniami sięgającej zamachu na WTC, to temat na osobne, wymagające uwzględnienia bardzo wielu danych, opracowanie. Bez wątpienia jednak Rosja ostatecznie odkłada do lamusa odziedziczoną po ZSRR strategię rywalizowania z Zachodem o pozycję pierwszego światowego supermocarstwa. W strategii tej wszystko podporządkowywała ona konfrontacji z USA, za głównego wroga uważała NATO, a Polska – przepraszam, znowu użyję zoologicznej metafory – była czymś w rodzaju psa odwiecznie nielubianego sąsiada; samego sąsiada zaczepiać nie można, bo to grozi poważną awanturą, ale psa warto co i raz kopnąć, żeby wybadać, czy sąsiad nadal jest zdeterminowany go bronić. Z licznych przesłanek, które tę sytuację zmieniły, wymienić trzeba rewolucję w energetyce, jaką przyniosła nowa amerykańska technologia wydobywania gazu z łupków bitumicznych. USA w krótkim czasie z importera gazu staną się jego eksporterem, złoża łupkowe znajdują się także w Polsce. Najskuteczniejsza dotąd broń Kremla przestaje więc działać. Nakłada się na to wyraźna gotowość wycofania USA z Europy, i wyraźny odpływ zapędów integracyjnych w samej Europie. W Waszyngtonie po raz pierwszy rządzi polityk, który nie ma europejskich korzeni, nie uważa Rosji za światowego rywala, potrzebuje natomiast jej wsparcia w grze o Azję i walce o okiełznanie islamu. Oferowaną za nie zapłatą jest niedwuznacznie okazywana gotowość „wpuszczenia” Rosji do Zachodu. Tyle co do USA. Co do Europy – dotychczasowa gra Moskwy na rozkruszanie „spójności” Unii jest już niepotrzebna, bo ta spójność przestała istnieć. Nie ma już potrzeby irytowania polskiej małpy, by jej wrzask przekonywał Berlin i Paryż, że rozszerzanie Unii na wschód było złym pomysłem, bo Berlin i Paryż są już wystarczająco efektami rozszerzenia rozczarowane. Zrodzone na fali „jesieni narodów” poczucie misji niesienia demokracji na wschód wygasło, a jeśli gdziekolwiek się jeszcze tliło, zgasił je definitywnie finansowy kryzys. Właściwie poza Czechami żaden z nowych członków Unii nie spełnił oczekiwań. Rosyjska oferta powrotu do tradycyjnej polityki „stref wpływu” została więc przyjęta, choć nie wiadomo, gdzie i kiedy, czego najlepszym dowodem jest przypieczętowanie geopolitycznej pozycji Ukrainy. Z punktu widzenia Kremla nad korzyściami ze złych stosunków z Polską zaczynają więc przeważać potencjalne korzyści z dobrych z nią stosunków. Otwierając erę przyjaźni, Rosja pokazuje, że potrafi się z Warszawą dogadać nie gorzej niż Berlin, a więc może i ona wziąć na siebie rolę centrum stabilizującego ten region świata. Odcinając stalinowski bagaż – że choć ma do demokracji swoją drogę, jest w gruncie rzeczy państwem z tej samej rodziny co inne europejskie mocarstwa. Rosyjscy sternicy nie byliby sobą, gdyby i tej operacji nie przeprowadzili w sposób dający im maksimum korzyści. Tak jak sami podzielili między siebie rolę dobrego i złego gliniarza (Miedwiediew obsługuje nowoczesność i rozliczenia ze Stalinem, Putin sentymenty posowieckie), tak rozegrali i Polskę, oferując skłóconemu z prezydentem premierowi marchewkę, czyli rolę tego, który będzie się mógł pochwalić postanowionym właśnie na Kremlu historycznym pojednaniem z Polską. Elementem rozgrywki było zaproszenie Tuska na wcześniejsze o kilka dni uroczystości w Katyniu mające, dzięki uczestnictwu Putina, „przykryć” propagandowo planowane od stycznia obchody 10 kwietnia, a Tusk przynętę ochoczo uchwycił.

Raport ambasadora W sprawę wdał się los. Uporczywa gra ze strony Kancelarii Premiera o obniżenie rangi wizyty Kaczyńskiego i obrona jego kancelarii, między innymi polegająca na zgromadzeniu jak najwyższych rangą gości, w połączeniu z socjalistycznym bardakiem po obu stronach granicy doprowadziła do tragedii, a co najmniej spotęgowała jej skutki. Ale w polityce ta tragedia niczego nie zmieniła, bo nie mogła niczego zmienić. Kreml nie zastygł w bezruchu, rosyjscy dyplomaci nie chwycili się za serca i za głowy, w nagłym impulsie przebudzonych sumień przysięgając sobie, że teraz diametralnie zmienią swój stosunek do Polaków i doprowadzą do historycznego pojednania narodów. Nie. Wykonali niezbędne gesty, oddali żałobie, co należało, i dalej realizują swoją państwową politykę. Tak jak skutecznie rozgrywali na swą korzyść wojnę PO z PiS, tak teraz wyciągają korzyści z wyborczego kryzysu w PO, w oczywisty sposób grając przeciekami ze śledztwa i „czarnymi skrzynkami”, które co i raz obiecują przekazać polskiej prokuraturze, by w ostatniej chwili oznajmić, że będzie to możliwe dopiero za jakiś czas. Zbyt wiele razy pisałem o umysłowej ociężałości polskich elit, o ich niedouczeniu, braku elementarnych instynktów politycznych, braku realizmu, by chciało mi się te bezsilne filipiki powtarzać. Jeśli pragnące uchodzić za poważne ośrodki opiniotwórcze chcą się kompromitować, jeśli w ich mediach z dnia na dzień Putin z tyrana-mordodzierżcy (z którym, dla obelgi porównywały Kaczyńskiego) zmienia się w szczerego demokratę i przyjaciela, miraż „pojednania” staje się kolejną propagandową pałką do okładania przez establishment opozycji, a najwyższym politycznym argumentem staje się to, że znany aktor wejrzał w oczy Putina i zapewnił, że on nie gra, jest szczery – to jest właściwie polska norma. Aż się nie chce nawet wzruszyć ramionami. W balladzie wspomnianego Jacka Kaczmarskiego o Rejtanie ambasador Repnin pisze do carycy o Polakach „rozgrywka z nimi to nie żadna polityka/to wychowanie dzieci, biorąc rzecz en masse”. Niestety, te słowa równie dobrze mógłby rosyjski ambasador z Warszawy napisać w liście do swych przełożonych także dzisiaj. RAZ

Palec pod budkę W artykule “Wschodnia dziecinada”, zamieszczonym w “Plusie Minusie” sprzed tygodnia, nie zmieściła mi się jedna uwaga. Pomyślałem, że o tej drobnej sprawie napiszę później. Zanim zdążyłem, już się zaczęło ziszczać. Tempo, w jakim zmienia się dzisiaj sytuacja, jest doprawdy niesamowite Pisałem, pozwolę sobie krótko przypomnieć, o przemianie rosyjskiej polityki. Kreml odchodzi od strategii nieprzejednanej wrogości wobec Zachodu, rezygnuje z propagandy kierowanej przeciwko NATO i podtrzymywania tego rodzaju tez, iż rozpad Sowietów nie był procesem naturalnym, ale zwycięstwem zimnowojennej strategii CIA, osiągniętym między innymi dzięki kupieniu za miliardy dolarów wiarołomnych Polaków do antysłowiańskiej dywersji etc. Koniec tej czkawki po imperium, to już przeszłość. Wyciągając wnioski ze zmian geopolitycznych, Rosja postanowiła dołączyć do Zachodu jako sojusznik w konfrontacji ze światem Islamu i Dalekiego Wschodu, sojusznik, oczywiście, należycie za swe poparcie wynagradzany. Rosja daje do zrozumienia, że gotowa jest dla tego dołączenia do światowej rodziny krajów “cywilizowanych” spełnić pewne warunki, a Zachód daje do zrozumienia, że gotowy jest ją przyjąć. Oczywiście nie ma mowy o prawdziwych zmianach, ale też takich nikt nie żąda. Chodzi o pewne pozorne ucywilizowanie wschodniego mocarstwa − odkręci się trochę śrubę, może ułaskawi Chodorowskiego, odetnie się od sowieckiej przeszłości, przeszlifuje carstwo na spełniającą standardy “praw człowieka” monarchię konstytucyjną, wschodnią technologię utrzymywania mas w ryzach poprzez zadawanie im bólu zmieniając stopniowo na − skuteczniejszą skądinąd − zachodnią, poprzez sprawianie im przyjemności. Konwergencja jest możliwa i oczekiwana, zważywszy, że jednocześnie w zachodnich elitach władzy i pieniądza narasta, słabo już nawet skrywana, fascynacja chińskim i rosyjskim modelem władzy. Każdy kolejny kryzys utwierdza je w przekonaniu, że gdyby “fachowcy” nie musieli się tak liczyć z irracjonalnymi zachceniami wyborców, nie doszłoby do żadnego załamania rynków finansowych ani wspólnej waluty. Nie rozwodząc się nadmiernie, to właśnie sprawia, że inaczej patrzy dziś Kreml na Polskę. Dotąd z wielu względów opłacało się Moskwie mieć z nami stosunki zaognione, więc je zaogniała przy każdej okazji. Obecnie więcej dają jej stosunki z Warszawą przyjazne. Pojednanie polsko-rosyjskie na wzór pojednania polsko-niemieckiego otwiera bowiem możliwość rozpoczęcia nad Wisłą równorzędnej gry z Niemcami. Nie ma w tym, o czym piszę, niczego, co nie byłoby na świecie uznawane za godziwy sposób realizowania swych państwowych interesów w krajach ościennych. Dopóki Moskwa upierała się tkwić w okopach wyrytych jeszcze za czasów sowieckich, dopóty Polskę de facto oddawała całkowicie w strefę działań niemieckich, ograniczając się do oddziaływań z zewnętrz. Nie przeszkadzało jej to, dopóki głównym krótkoterminowym zadaniem było odzyskiwanie byłych sowieckich republik. Teraz jesteśmy już nie tylko pionkiem w grze, ale i planszą. Po pierwsze dlatego, że Ukraina jest już połknięta, a Białoruś nie ma szans uciec z widelca. Po drugie, dlatego, że w Europie wypaliła się już całkowicie zrodzona w entuzjazmie “jesieni ludów” wiara, że misją Europy jest niesienie demokracji coraz dalej i dalej na wschód. Przeciwnie, narasta rozczarowanie dotychczasowym rozszerzeniem. Zresztą wypala się też wiara we wspólną Europę, coraz bardziej wraca ona do “koncertu mocarstw”, do multilateralnej gry między Berlinem, Paryżem a innymi stolicami. W tej sytuacji oferta Rosji może zostać, i moim zdaniem już została, rozszerzona także o ofertę zapewnienia porządku w pewnej części obszarów, na które weszła już UE − weszła, jak niektórzy twierdzą, zbyt pochopnie i więcej jej to przynosi strat niż korzyści. Rozpoczyna się zatem także i nad Wisłą gra o to, kto zapewni “porządek w Warszawie” i czy Europa jest w stanie strawić wszystko, co przyłączyła, czy jednak uzna za wskazane czymś się podzielić. Do tej gry potrzebuje Rosja nowych instrumentów. Jakich? W największym skrócie − takich samych, jakich używają Niemcy. Przecież niemiecki podatnik łoży co roku ogromne sumy na działalność lobbystyczną swego kraju nad Wisła. Prawie wszystkie nadwiślańskie think-tanki utrzymują się z niemieckich grantów. Elity akademickie, czy raczej ta ich część, która zasługuje na nagrodę za dobre zachowanie, żyją z zaproszeń na niemieckie uniwersytety, pisarze z tłumaczeń i stypendiów fundowanych przez rozmaite niemieckie instytucje państwowe i samorządowe, podobnie atrakcyjne oferty dotyczą innych liderów opinii. Powszechność tego zjawiska sprawiła, że Polacy właściwie go już nie zauważają − nie budzi zdziwienia ani tym bardziej sprzeciwu, jeśli w funkcji niezależnych ekspertów objaśniających nam, co powinniśmy robić dla dobra wspólnej Europy występują pracownicy niezależnych instytucji finansowanych w całości z budżetu państwa ościennego. Jeśli więc mam rację − ten właśnie wątek nie zmieścił mi się w artykule sprzed tygodnia − to należy się spodziewać w najbliższym czasie budowy analogicznego lobby rosyjskiego. Obok fundacji Adenauera fundacja, powiedzmy, Hercena, obok Instytutu Goethego − Instytut Puszkina, obok nagród literackich miasta Hamburga − nagroda Piotrogrodzka. Dla naszych opiniotwórczych elit to dobra wiadomość, będą mogły otworzyć także drugą dłoń. Nie zakładam się, czy okazana niedawno gorliwość głoszenia “pojednania z narodem rosyjskim” na jakichkolwiek, choćby najbardziej wątłych podstawach, nie jest w części przypadków oznaką jej otwierania. No i nie zdążyłem jeszcze tego napisać, a tu przychodzi wiadomość, że “Gazprom” postanowił fundować stypendia dla zdolnych studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Och, proszę nie gratulować, wróżenie to mój zawód. Proszę wziąć “Pieprzony los Kataryniarza” i sprawdzić. Literacko rzecz się bardzo zestarzała, przyznaje, ale generalna intuicja młodego wówczas autora się potwierdza. Ale − always look on the bright side of life − zamiast się smucić, pomyślcie tylko Państwo, jakie nowe możliwości się otwierają dla tych, którym różne zgredowskie sitwy polokowały drogi dostępu do pieniędzy z Zachodu. A język rosyjski − słowiański, nietrudny, a i kultura tamtejsza dla Polaka ciekawsza niż nudne, ciężkie traktaty teutońskich filozofów… Palec pod budkę, bo za minutkę zamykam budkę − jak wyliczano na podwórku w czasach mojego dzieciństwa. Nie ma na co czekać. Chyba, że ktoś wciąż liczy, że oprócz niemieckiego i rosyjskiego powstanie tu wreszcie także lobby polskie… “Ale cóż tam marzyć o tem”, jak mawiał pan Rzecki, ostatni polski romantyk. RAZ

Proskrypcyjne listy przeciwpowodziowe Jakie to szczęście, że Polska nie prowadzi dzisiaj żadnej wojny, a tylko – jak wiadomo – sławne operacje pokojowe! Dlatego właśnie, kiedy nasze dzielne wojska opuściły Irak („lepiej mieć na d... czyrak, niźli zamieszkiwać Irak” – twierdził późniejszy Wieszcz Narodowy okresu stalinowskiego, Władysław Broniewski), trudno było się dowiedzieć, czy wygraliśmy tę wojnę, czy nie. Bo skorośmy wygrali, to gdzież łupy, jeńcy a zwłaszcza – branki, a skorośmy przegrali, to kogo tu degradować, więzić i wieszać? Kiedy zapytałem o to publicznie ministra obrony pana Klicha, głuche milczenie było mi odpowiedzią i dopiero wtedy dotarło do mnie, że przecież w Iraku, podobnie zresztą jak w Afganistanie, Polska nie prowadziła i nie prowadzi żadnej wojny, a tylko – operacje pokojowe. Wprawdzie i podczas takich operacji też „trzeba iść i z armat walić, mordować, grabić, truć i palić”, ale takie rzeczy już dawno przewidziało Radio Erewań. Odpowiadając na pytanie zaniepokojonego słuchacza, czy będzie wojna, Radio Erewań stwierdziło kategorycznie, że wojny nie będzie na pewno, natomiast rozgorzeje taka walka o pokój, że nie zostanie nawet kamień na kamieniu. Więc całe szczęście, że uczestniczymy tylko w operacjach pokojowych, bo goszcząc niedawno w pewnym warszawskim klubie, od prelegenta, ze znajomością rzeczy omawiającego stan naszych sił zbrojnych dowiedziałem się, że poza kontyngentem afgańskim, żadna dywizja ani brygada naszego wojska nie jest w stanie wykonywać zadań militarnych, z wyjątkiem służby wartowniczej. A i to pewnie nie zawsze nam wychodzi, bo jakże inaczej objaśniać czystkę na najwyższych stanowiskach wojskowych? Generalskie głowy lecą jedna po drugiej niczym gruchy, więc od razu widać, że nienajlepiej musieli się tam pilnować. Całe szczęście, że chociaż minister Klich jest z siebie zadowolony, bo co by to było, gdybyśmy wszyscy mieli nosy na kwintę? Nawet gdyby któregoś dnia jakiś nieprzyjaciel, których zresztą przecież oczywiście wcale nie mamy, zaczął zrzucać nam na głowy pociski i bomby, to pan minister Klich, nie mówiąc już nawet o premieru Tusku, od razu pocieszyłby nas i uspokoił, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, bo pociski i bomby mają prawidłowy kaliber. Mając takich kierowników państwa nie żal płacić na nich podatków, nawet gdyby sięgały 100 procent dochodów. Wprawdzie nikogo przed niczym obronić nie są w stanie, ale przecież dobry humor też się liczy. Tyle naszego, co się pośmiejemy, a jakże tu się nie śmiać, kiedy widzieliśmy i słyszeliśmy premiera Tuska, jak zachęcał powodzian do tworzenia list winowajców, którzy coś tam „spieprzyli”. O, to, to! Najwyraźniej premier Tusk ma nadzieję, że listy tych winowajców będą pokrywały się ze spisem działaczy Prawa i Sprawiedliwości oraz innych partii opozycyjnych, również tych pozaparlamentarnych, a na ich tle Platforma Obywatelska i jej działacze („iluż wielkich działaczów wyjrzało z rozporka!” – dziwował się poeta) zajaśnieją, jakby wykąpały się nie tyle w mętnych wodach potopu (chociaż, jak wiadomo, właśnie w nich najlepiej będzie już wkrótce łowić ryby), tylko jakby zostali pokropieni hyzopem. A wiadomo, że każdy pokropiony hyzopem ponad śnieg bielszy się staje. Co jednak będzie, jeśli na skutek braku wyrobienia politycznego i niedociągnięć w pracy z agenturą powodzianie na pierwszym miejscu wszystkich list umieszczą premiera Donalda Tuska, a na drugim – wszystkim premierów, poczynając od Włodzimierza Cimoszewicza, którego zmyła z fotela powódź tysiąclecia w roku 1997? Bo chociaż wydatki państwowe w tym czasie systematycznie rosły, podobnie jak dług publiczny, to przecież żadnych poważniejszych zabezpieczeń przed powodziami, o których tyle się wtedy mówiło, jak nie było, tak nie ma i każdy większy, albo dłuższy deszcz staje się przyczyną klęski, niczym za króla Ćwieczka. To znaczy nawet gorzej, bo za króla Ćwieczka było mnóstwo zbiorników retencyjnych, stawów i młynówek, które nadmiar wody absorbowały. Kiedy jednak nastał w Polsce cudny raj, komuniści ze względów ideologicznych wszystko to polikwidowali, bo nie mogli ścierpieć, żeby jacyś kułacy, czy inni wrogowie ludu się tuczyli. Tuczyć to się mogła wyłącznie awangarda ludu pracującego miast i wsi, ci wszyscy gołębiarze i letkiewicze, ta banda, której najtwardszym jądrem byli towarzysze z „organów” – i tak już zostało, mimo sławnej transformacji ustrojowej, którą komunistyczny wywiad wojskowy przeprowadził i nadzoruje aż do dnia dzisiejszego – za pośrednictwem Naszych Umiłowanych Przywódców. Na widok ich bęcwalstwa niepodobna się nie roześmiać – nawet przez łzy. SM

Opór przeciwko roli euro jako waluty rezerwowej i jego skutki Szerzy się opinia, że euro stanie się główną walutą rezerwową na świecie, ponieważ zachodnia Europa stosuje lepszą i bardziej stabilną strategię rozwoju gospodarczego niż USA. Europejczycy przeciętnie mają znacznie lepszą proporcję wysokości zadłużenia w stosunku do dochodu narodowego brutto niż USA. Gospodarka niemiecka kurczyła się po wojnie najszybciej, 5% w 2009, podczas gdy eksport niemiecki spadł o 14,7% razem z nowymi inwestycjami. Niektórzy ekonomiści uważają, że sytuacja to stwarza nowe możliwości dla prywatnych inwestorów, ponieważ rząd niemiecki musi zmniejszać wydatki z tego powodu, że nie może podnieść podatków, żeby zrównoważyć budżet europejski. Obawy spowodowane przez wysokie zadłużenie Portugalii, Irlandii i Grecji ciążą na strefie euro. Budzi to wątpliwości czy Europa nadąży za resztą świata w pokonaniu skutków kryzysu. Niemcy mobilizują się do wysiłku potrzebnego, żeby wybronić walutę euro i Unię Monetarną z bieżących kłopotów i odpowiedzialność za kryzys Grecji. Niemcy chcą wprowadzić większą dyscyplinę w całej strefie euro, w której żadne państwo nie jest jednak tak wysoce zadłużone jak USA i Brytania. Deficyt Grecji wynosi 12,7% dochodu narodowego brutto i przekracza wymogi strefy euro, w której dozwolone jest zadłużenie na maksimum 3%. Zadłużenie Grecji wynosi 113% dochodu narodowego brutto, prawie dwukrotnie więcej niż granica 60% wymagana w strefie euro. Ponieważ UM nie chce pokryć tej różnicy a Grecja twierdzi, że nic ani chce opuścić UM, ani przyjąć pomocy od IMF wiec odpowiedni nowy budżet Grecji ma być teraz zatwierdzony przez parlament. Budżet ten jest uważnie śledzony na giełdzie monetarnej. Wielu ekonomistów uważa, że „dociskanie pasa” jest obecnie właściwą polityką raczej niż „socjalizacja długów” i „prywatyzacja zysków” w stylu USA, zwłaszcza w stosunku do wpływowych banków określanych jako „instytucje zbyt duże i ważne żeby pozwolić im zbankrutować.” Tego rodzaju stanowisko zachęca do nadmiernie ryzykownych transakcji i wielkich nadużyć takich jak „szwindel na trylion dolarów,” który spowodował obecny kryzys gospodarki światowej. Mimo tych przekonań zachowawczych i wbrew opinii publicznej, niemiecki parlament zaaprobował ustawę pozwalającą państwu niemieckiemu na kontrybucję w wysokości 940 miliardów dolarów na ratowanie strefy euro. Obecnie szerzy się przekonanie, że takie banki nowojorskie jak Goldman-Sachs manipulowały pożyczkami i długami Grecji, Portugalii i Irlandii celowo, żeby spowodować kryzys euro, waluty, która zaczęła poważnie konkurować z dolarem o pozycję światowej waluty rezerwowej. Bez dolara jako waluty rezerwowej globalna pozycja USA bardzo by osłabła. W chwili, kiedy zasięg i płynność waluty euro na rynkach monetarnych zaczęła osiągać poziom dolara, dolar zaczął tracić polityczne i historyczne poparcie jako waluta rezerwowa, co z kolei miało wpływ na obniżanie ilości dolarów trzymanych w bankach centralnych jako oficjalne zasoby waluty rezerwowej, w której m. in. wyceniane jest paliwo na rynku międzynarodowym. Na razie dolar USA dominuje jako światowa rezerwowa waluta podtrzymywany przez banki na rynkach monetarnych i ma przewagę nad euro dzięki wielkości gospodarki USA, łatwości zdobywania kredytów i płynności jak również dzięki ociężałości w transakcjach na międzynarodowym rynku monetarnym, który obecnie ponosi konsekwencje spekulacji pochodnymi pieniądza, nazywanymi „derivatives.” Tych niby pieniędzy jest w obiegu dziesięć razy więcej niż wartość całej gospodarki światowej. „Derrivatives” stanowią stawki w totalizatorze finansowym uprawianym przez główne żydowskie banki nowojorskie takie jak Goldman Sachs, którego zarząd jest obecnie przesłuchiwany przez komisje senatu rozpatrujące legalność takich transakcji jak sprzedaż bardzo wątpliwej jakości długów hipotecznych jednej grupie klientów i jednoczesne uruchomianie stawek na tak zwane „short sale” tychże samych papierów wartościowych, stawiając na stratę ich wartości rynkowej, w tym wypadku z powodu nieściągalnych pożyczek hipotecznych. Nie wiadomo jak długo można legalnie uprawiać tego rodzaju procedurę totalizatora bankowego za pomocą pochodnych pieniądza wymienialnych na faktyczną gotówkę. Jest to zakulisowa gra finansistów, która będzie narażać gospodarkę światową na ponowne kryzysy takie jak przeżywamy teraz. Jest rzeczą charakterystyczną, że Brytania powiązana z USA specjalnymi układami nie weszła do strefy euro i nie ponosi konsekwencji obecnej konkurencji euro z dolarem w walce o status światowej waluty rezerwowej. Głównie opór i strategiczne transakcje wielkich żydowskich banków nowojorskich przeciwko roli euro jako waluty rezerwowej przyczynił się do obecnego kryzysu strefy euro. ICP

Problem agentury Polska miała problem z agenturą (jak np. KPP) już przed wojną, ale wtedy przynajmniej się agentów ścigało i osądzało, pakowało do więzień i zwalczało jako zdrajców, jako ludzi służących obcemu państwu. Po II wojnie sytuacja się odwróciła, gdyż to agentura przy czynnej pomocy Rosji Sowieckiej utworzyła państwo zwane „Polską Ludową” i zaczęła ścigać, osądzać, pakować do więzień i zwalczać patriotów oraz ludzi związanych z tradycją niepodległościową. Równocześnie, na wzór sowiecki, agentura ta zaczęła konstruować i obsadzać wszystkie instytucje państwowe, naukowe, kulturalne etc., by w niedługim czasie uzyskać kontrolę nad wszystkimi przejawami życia społecznego. I stan ten trwa do dziś, mimo że środowiska niepodległościowe oraz spora część społeczeństwa wytworzyły pewne zauważalne swoje reprezentacje (polityczne, medialne itd.) w związku z tzw. transformacją, czyli procesem przekształcania komunizmu w neokomunizm, a więc kolejną falą „demokratyzacji” powojennego, sowieckiego systemu. Problem sowieckiego porządku i jego specyfiki nie do końca jest w naszym kraju rozumiany z tej przyczyny, iż istotę rzeczy na wszelkie sposoby usiłuje zamazać właśnie agentura. Istota ta polega na tym, że z żelazną konsekwencją 1) wprowadza się bezprawie i 2) wykorzystuje się terror, przemoc, gwałt, zastraszanie oraz kłamstwo do zarządzania obywatelami. Instalowanie sowieckiego porządku można by porównać do celowego zatruwania jakiegoś organizmu i systematycznego podtrzymywania (przez kogoś) stanu zatrucia, tak by nie doszło do regeneracji ani wyzdrowienia tego organizmu. Zatruty organizm nie jest w stanie się w pełni bronić przed tym, kto go zatruwa, a poza tym cały swój wysiłek ów organizm kieruje na walkę z toksynami. Terror i kłamstwo są bardzo skutecznymi narzędziami politycznego działania, co widać było w trakcie rewolucji bolszewickiej, a następnie podczas budowania piekielnego sowieckiego imperium. Narzędzia te nie wymagają żadnych nużących, długotrwałych negocjacji, żadnego dochodzenia do konsensusu społecznego – wprowadzają „porządek” natychmiastowo, tak jak się to robi za pomocą rozkazów w wojsku lub ostrzału na froncie. To porównanie z rzeczywistością „koszarowo-militarną” nie jest przypadkowe, w istocie bowiem sowietyzm jest implementacją wojennych realiów do świata codziennych relacji międzyludzkich. Nie może być zresztą inaczej, skoro „walka klas” i „walka z kontrrewolucją”, czyli nieustanne podsycanie nienawiści jednych grup osób wobec innych, permanentny antagonizm społeczny stanowi „mechanizm” napędzający w sowieckim państwie wszystko. Zwróćmy jednak uwagę, iż o ile pieriestrojka zrezygnowała z „walki klas” w dawnym, marksistowsko-leninowskim rozumieniu, to wcale nie odstąpiła od walki z „kontrrewolucją”, a więc z próbami restytucji naturalnego, tradycjonalistycznego, konserwatywnego (i związanego z religijnością) – słowem: niesowieckiego porządku (w Polsce przyjęło to postać walki z „państwem wyznaniowym” i „prawicowymi oszołomami”). Jest to jeden z najważniejszych argumentów (oprócz np. argumentu o uwłaszczeniu nomenklatury) na rzecz tezy, iż od połowy lat 80. mamy do czynienia z transformacją komunizmu w jego doskonalszą, neokomunistyczną wersję – nie zaś z jakąkolwiek formą desowietyzacji i zanikania sowieckiego systemu. Już pomijam to, jak skrajną głupotą byłoby sądzenie, że agentura sama na sobie dokona jakiejś desowietyzacji. Jakiś dowcipniś kiedyś powiedział (co powtarzali za nim inni dowcipnisie), że komunizm się rozlazł jak stare gacie. System sowiecki jednak nigdy nie był starymi gaciami – czerwoni wymordowali dziesiątki milionów ludzi, a warunki bytowe setek milionów sprowadzili do poziomu bydlęcego. Tego rodzaju kilkudziesięcioletnia akcja pacyfikacyjna to nie było byle co – wymagała ona gigantycznych nakładów sił i potężnej determinacji. Owszem, agentura sprawiła, iż „komunizm rozlazł się jak stare gacie” dla tejże agentury. Agenci moskiewscy (pomijając zgoła nieliczne wyjątki jak Causescu) nie zostali posłani ani do ziemi, ani do więzień, zaś ich ewentualne (ciągnące się latami) procesy zamieniły się w autoparodię oraz szyderstwo z ofiar bolszewizmu (vide choćby proces Humera i innych czerwonych gnid). Sowieccy agenci stali się nie tylko czynnymi i wpływowymi politykami, wielkimi byznesmenami, miliarderami, znakomitymi mecenasami kultury, potentatami medialnymi, bywalcami salonów, „Europejczykami”, autorytetami naukowymi etc., ale i czynnymi uczestnikami „struktur bezpieczeństwa” w „nowym porządku” - słowem podstawowymi graczami w pieriestrojkowej rzeczywistości, co widać szczególnie na przykładzie Polski i Rosji. Przez wszystkie lata pieriestrojki, której celem było i jest zreformowanie bloku sowieckiego na nowych, udoskonalonych zasadach, agentura pilnowała przede wszystkim (oprócz swoich politycznych i ekonomicznych interesów), by w żaden sposób nie doszło do jej odsunięcia od życia społecznego. Wspomniałem, że bezprawie, terror, kłamstwo stanowią podstawowe narzędzia służące do sprawowania i utrzymywania władzy przez agenturę sowiecką, mimo iż jest to tajemnica poliszynela. Należy bowiem dogłębnie zrozumieć, czym stosowanie takich narzędzi skutkuje. Czemu może służyć kłamstwo? Nieustannemu ukrywaniu prawdy i zarazem oswajaniu obywateli z nieprawdą. Czemu może służyć bezprawie? Przyzwyczajaniu obywateli do tego, iż praworządność jest niemożliwa, nieosiągalna, a zarazem - deprawowaniu ich. Terror służy zastraszaniu, podporządkowywaniu i upokarzaniu. Niby są to rzeczy oczywiste, ale powinniśmy mieć świadomość jednej podstawowej cechy sowieckiego porządku – w tymże porządku ani przez chwilę nie chodzi o dobro wspólne, o tworzenie się wspólnoty, o pokojową koegzystencję obywateli. Przeciwnie, motorem działania jest eskalowane w różnych miejscach zło. Nie należy zatem oczekiwać, iż nagle agentura zacznie funkcjonować na zasadach takich, jak instytucje państwa cywilizowanego, niesowieckiego i zacznie dochodzić prawdy, tępić korupcję, ścigać zbrodniarzy itd. (przypominam o tym choćby w kontekście pseudośledztwa w sprawie przyczyn tragedii smoleńskiej). Kłamstwo ma to do siebie, iż jest „elastyczne” - można je bez ustanku przerabiać, ugniatać na różne sposoby – natomiast prawda jest jedna i nie dopuszcza żadnych „nowych, lepszych wersji”. W tym też kontekście kłamstwo może być (dla komunistów, zamordystów, agentury) wydajniejszym środkiem politycznym niż prawda, ponieważ pozwala na urabianie świadomości społecznej wciąż i wciąż, zapisywanie społecznej pamięci i wymazywanie jej, tak jak się to robi z taśmą magnetofonową. Kłamstwo pozwala na nieustanne improwizowanie w dezinformowaniu, na tworzenie coraz to doskonalszych technik manipulowania, na granie na emocjach i niewiedzy, na podszczuwanie ludzi – kłamstwo jest więc „naturalnym” sposobem komunikowania się zamordystów z poddanymi (no bo nie z obywatelami, ci bowiem powinni mieć jakąś podmiotowość). Z punktu widzenia zamordysty im więcej kłamstwa w rzeczywistości społecznej, tym lepiej, ponieważ zakłamanie to najlepsze środowisko do stosowania opresji. Kłamstwo jest elastyczne także w tym aspekcie, iż – nawet wykryte czy zdemaskowane – pozwala na sformułowanie jakiejś swej nowej wersji (widzimy to znowu wyraźnie w przypadku wspomnianego pseudośledztwa). Jeśli regułą naczelną sowietyzacji jest więc kłamanie, zafałszowywanie rzeczywistości, deformowanie jej, to przecież logiczną konsekwencją musi być takie działanie instytucji sowieckich, które stosuje się właśnie do tej reguły. Prowadzi się więc badania, zbiera ekspertyzy, sięga po fachowców takich lub siakich, szuka „świadków” i „dowodów” po to, by kłamstwo zatryumfowało. Tu znakomitym przykładem jest komisja Burdenki, ale przecież w przypadku sprawy śmierci Pyjasa czy Przemyka (i w wielu innych sprawach) było podobnie. Nie bez powodu mówi się o sowietyzmie jako „systemie kłamstwa” - system, ponieważ sprzężone są instytucje i przepisy służące właśnie kłamstwu. Szkoli i wychowuje się ludzi, by kłamali, fałszowali, preparowali dowody, obciążali, dezinformowali, podsycali antagonizmy itd. Tacy wyszkoleni tworzą właśnie agenturę. Agentura stanowi strukturę feudalną, hierarchiczną, tak jak mafia. Są agenci niższego szczebla, wyższego i najwyższego (rezydenci KGB w Polsce stanowiący koordynatorów działań agenturalnych na daną prowincję sowieckiego imperium). Po czym rozpoznać agenta? Od kilkudziesięciu lat po tym samym. Jednym z najbardziej rozpoznawalnych jego zachowań bowiem jest stawanie w obronie rosyjskiego a nie polskiego interesu w dowolnej kwestii (od polityki i spraw społecznych, poprzez kulturę, na nauce i ekonomii kończąc). W tekście „Tu 3-RP” (link poniżej) jako jeden z fundamentów ładu i praworządności nowego polskiego państwa wskazałem definitywne uporządkowanie problemu agentury w sferze publicznej. Nie sprowadza się on wyłącznie do kwestii dekomunizacyjnych, ponieważ w sytuacji, w której – w ramach pieriestrojki – tworzono służby o charakterze neokomunistycznym, należałoby dokonać wyrugowania agentury także obecnie reprezentującej służby i – co też ważne – zapobiec werbunkowi w przypadku (oczyszczonych już) służb nowego państwa. Problemem bowiem są nie tylko współpracownicy czy funkcjonariusze UB/SB/WSW etc., lecz i ci, co współpracują ze specsłużbami lub wprost są w nich zatrudnieni obecnie. Co więcej, ktoś z racji wieku (jakiś dziennikarz, naukowiec, polityk etc.) mógł się „nie załapać” do zaciągu komunistycznego, ale mógł dziarsko wstąpić do służb „zweryfikowanych”, czyli „przetransformowanych”. Proces rugowania agentury z życia publicznego wymagałby, rzecz jasna, utworzenia wydziałów (policyjnych) do walki z agenturą. Mogą bowiem zaistnieć sytuacje, gdy – zakładając, że powstałaby ustawa np. zakazująca pracy w mediach i posiadania mediów przez agenturę – ktoś będzie zwyczajnie ukrywał swoją przynależność do agentury. Wtedy trzeba będzie przeprowadzać śledztwo dotyczące takiej osoby i po wykazaniu jej agenturalności, czyli pracy na rzecz obcego państwa, skazywać wyrokiem stosownym do skali przestępczego procederu. FYM

Szkoła agentów wpływu na UW W prowadzonym przeze mnie czwartkowym wydaniu programu „Z Refleksem” była mowa o nadal nie podpisanej umowie gazowej z Rosją, o jej kształcie i zastrzeżeniach Komisji Europejskiej, ale też o jeszcze jednym, związanym z Rosją i gazem temacie, bardzo niepoprawnym politycznie z punktu widzenia zadekretowanego przez część elit polskorosyjskiego pojednania. Pytałem mianowicie o ustanowione dopiero co stypendia rosyjskiego giganta energetycznego, Gazpromu, dla doktorantów z Uniwersytetu Warszawskiego, prowadzących badania dotyczące stosunków polsko-rosyjskich: gospodarczych, politycznych czy kulturalnych. Jeden z moich gości, Jan Filip Staniłko, ekspert Instytutu Sobieskiego, powiedział, że w ten sposób Gazprom wychowa sobie ludzi, którzy następnie będą bronić tezy, że polsko-rosyjskie umowy na gaz są uzasadnione, bezpieczne, stabilne i w ogóle dobre dla Polski i Europy. Na moje pytanie, czy sugeruje, że w ten sposób zostają stworzeni agenci wpływu, odparł, że tak, właśnie to sugeruje. Dodał też, że warto bardzo uważnie przyglądać się, kto te stypendia będzie brał i jaki później będzie los tych osób oraz rozwój ich karier. Żałuję, że sprawa gazpromowych stypendiów odbiła się tak słabym echem, bo wydaje się bardzo ważna i stanowi przyczynek do dyskusji i stanie państwa. Po pierwsze – Rosjanie zaczynają się zachowywać podobnie jak Niemcy czy kiedyś Amerykanie: łowią w Polsce już oficjalnie ludzi, którzy w przyszłości mogliby bronić ich interesów, dzięki sowitym stypendiom znalazłszy się zapewne w miejscach, na których będą mogli mieć spory wpływ na polskie życie publiczne i gospodarcze. Bo przecież nie ulega wątpliwości, że biorąc stypendium od firmy takiej jak Gazprom, zaciąga się pewne zobowiązanie. A i stypendia zapewne będą przyznawane jedynie osobom, rokującym z punktu widzenia Gazpromu odpowiednie nadzieje. Są przecież bardzo precyzyjnie ukierunkowane i trafią do ludzi, którzy mają już określone zainteresowania i zapatrywania. Powie ktoś, że to skandal: zakładanie, iż te pieniądze trafią do ludzi sprzedajnych, którzy za kasę zgodzą się działać przeciwko interesom swojego państwa. To oczywiście bardzo naiwne stawianie sprawy. Nie można wykluczyć, że i tacy, całkowicie cyniczni, się znajdą. W większości przypadków tak to jednak nie wygląda. Stypendiobiorcy będą zapewne powoli i spokojnie urabiani, aż w końcu będą działać z głębokim przekonaniem, że postępują słusznie i zasadnie, a korzyści wyciągną i Rosja, i Polska, i Gazprom. Zresztą praktyka przyznawania stypendiów przez rządowe instytucje lub firmy, ściśle powiązane z innymi państwami, takie jak Gazprom, przywodzi na myśl schyłek XVII i XVIII wiek, gdy trudno było w polskim życiu publicznym znaleźć osobę, która nie byłaby zasilana przez ten lub inny zagraniczny dwór. Państwo jakoś funkcjonowało, ponieważ ich interesy wzajemnie się częściowo znosiły, nie był to jednak okres, który można by nazwać pomyślnym z punktu widzenia polskiej racji stanu. Nie chciałbym, żeby powrócił. Po drugie – brak stanowczej reakcji z jakiejkolwiek właściwie strony – poza Fundacją Republikańską, która protestowała czynnie przeciwko stypendiom i wizycie Aleksandra Miedwiediewa, wiceszefa Gazpromu, na UW – pokazuje, że zanikł niemal całkiem instynkt obrony suwerenności państwa przed miękkimi sposobami jej rozmywania i podmywania. Bardzo podkreślam słowo „miękkimi”, bo tutaj największą rolę musi grać zdrowy rozsądek, nie ma bowiem mowy o łamaniu prawa. Oczywiście – stypendium od prywatnej firmy zagranicznej nie jest samo w sobie niczym złym i podobnych stypendiów jest wiele. Jednak – jak powiedział słusznie Jan Filip Staniłko – trzeba sobie zadać pytanie, czy Gazprom to normalna firma. Czy minister nauki nie powinna jednak zabrać w tej sprawie głosu? Czy nie powinna zwrócić uwagi na ryzykowność takiego układu? Oczywiście – powinna. Tyle że to kompletnie nie współgrałoby z uprawianą przez obecny rząd polityką bezwarunkowej miłości do Rosji i jej władz. Mogłoby wytworzyć „złą atmosferę” we wzajemnych stosunkach, a tego rząd Tuska obsesyjnie i za wszelką cenę unika. Po trzecie – zadziwiająca jest zgoda rektor UW na podpisanie porozumienia z Gazpromem. Zachodzę w głowę, jakie były jej powody. Bezmyślność? Kompletne niezrozumienie metod uprawiania polityki wpływów? Niewrażliwość na argumenty ze sfery suwerenności państwa? Jakieś układy? Jedno jest oczywiste – jest to decyzja tak fatalna, że aż kuriozalna. Pani rektor faktycznie uruchomiła – jak słusznie zauważył Jan Filip Staniłko – proces kształtowania agentów wpływu. Rektor podejmowała w ostatnim czasie i inne mocno kontrowersyjne decyzje, wskazujące na to, że Uniwersytet Warszawski zamierza płynąć w głównym nurcie politycznej poprawności, jednak ta przebija wszystkie dotychczasowe. Pozostaje jedno – pójść za radą gościa mojego programu i skrupulatnie odnotować, kto stypendia Gazpromu weźmie i co będzie potem robił. Łukasz Warzecha

Przed wodą i po wodzie głupi Kolejne powodzie topią nas, ale niczego nie uczą

1. Pierwsza dużą kontrolę przygotowania państwa do walki z powodzią NIK przeprowadziła w1994 roku, jeszcze za kadencji prezesa NIK Lecha Kaczyńskiego. To wtedy „legendarny” kontroler Izby Kazimierz Dymus, dziś już niestety nieżyjący, wskazał najsłabsze miejsca obrony przeciwpowodziowej w Polsce, między innym Racibórz. I jak to zwykle w Polsce bywa: chłop swoje – pop swoje, NIK swoje – rząd swoje. Krótko mówiąc rząd wnioski NIK-u olał, a powódź z 1997 roku wylała się dokładnie tam, gdzie przewidział kontroler Dymus. I zaskoczyła ludzi całkowicie.

2. Zaraz po wielkiej powodzi w 1997roku jako ówczesny przez NIK zarządziłem ogólnopolską, bardzo szeroką kontrolę akcji ratowniczej podczas powodzi oraz usuwania jej skutków. To znaczy skutków powodzi, nie akcji. Obszerny raport w tej sprawie został ogłoszony w 1998 roku i był przedmiotem wielkiego zainteresowania. Oberwało się wielu instytucjom rządowym. Przede wszystkim jednak opracowana została długa lista wniosków, których zrealizowanie miało uczynić Polskę krajem mniej przemakalnym. Jednym z głównych wykonawców tamtej kontroli był śp. Władysław Stasiak, tragicznie zmarły w smoleńskiej katastrofie, a wówczas najmłodszy dyrektor departamentu w NIK i też znakomity kontroler.

3. Do najważniejszych ustaleń tamtej kontroli z 1998 roku należało stwierdzenie karygodnej niesprawności systemu ostrzegania o groźbie powodzi. Służby ratunkowe nie miały pełnej wiedzy o nadciągającym zagrożeniu i na ogół to nie ochrona przeciwpowodziowa, ale sama powódź na własnych falach przynosiła wiadomość o swoim nadejściu. Karygodnym przykładem zaniedbań był brak powiadomienia ludzi o konieczności zrzutów wody ze zbiorników retencyjnych. W ten sposób na przykład zalane zostało niczego nie świadome Kłodzko. Straty materialne, ale także i te tragiczne, ludzkie, mogłyby być wtedy znacznie mniejsze, gdyby system ostrzegania działał właściwie i ludzie zostali w porę ostrzeżeni.

4. Dziś widzimy to samo. - Dlaczego nas nie powiadomili? – rozpaczają ludzie, którzy nagle stracili pod woda dorobek życia. Wielu ludzi mogłoby uratować przynajmniej część swojego dobytku, gdyby zostali w porę ostrzeżeni. Chociażby samochody można było przestawić w wyższe miejsca. Słyszę, że pod Sandomierzem ludzie byli tak bardzo zaskoczeni, że nie zdążyli nawet uratować swoich psów, które zginęły na straży zatapianych zagród. A przecież zanim wezbrana Wisła dotoczyła swoją wielką wodę pod Sandomierz, było dość czasu na rozpoznanie rozmiarów fali. I było dość czasu, aby ostrzec potencjalne ofiary, wszystkie razem i każdą z osobna.

5. Słyszę głowy gadające i dziwiące się, że ludzie pod Sandomierzem nie uciekali, a o zagrożeniu mogli się dowiedzieć chociażby z TVN24. Mimo wszystko nie przypominam sobie, żeby w TVN24 nadawali komunikaty – ludu sandomierski, potop idzie, uciekajcie, ratujcie wasze dusze! Słyszałem za to debaty o tym, komu powódź pomoże, a komu zaszkodzi w kampanii wyborczej, albo czy premier Tusk powinien pojechać do powodzian w krawacie, czy bez krawata. Zresztą w tej chwili poważnie zagrożona jest Warszawa, a też nikt z niej nie ucieka.

6. Pan premier Tusk chyba sam czuje, że państwowy system obrony przed powodzią kolejny raz zawiódł. Stąd zdenerwowanie i wypowiedzi w rodzaju - trzeba zapamiętać, kto co sp...dolił oraz dobre rady, że trzeba było sobie wybrać lepszego wójta. Owszem, lepszy dobry wójt, niż zły, ale wobec skali tej powodzi walka z nią nie może zależeć od sprawności wójta. Tu potrzebna jest sprawność rządu i jego służb i niezawodna koordynacja działań ratowniczych w całym kraju. Wójt może mieć worki z piaskiem i łopaty, ale radarów meteorologicznych nie ma, helikoptera też nie.

7. Kochanowski ostrzegał: ,...nową przypowieść Polak sobie kupi, że i przed szkodą, i po szkodzie głupi” . W sprawach powodziowych to się sprawdza niestety co do joty. Kolejne powodzie topią nas, ale niczego nie uczą. Janusz Wojciechowski

Chcą, jak to u nas w zwyczaju, obrabować emerytów! Tym razem w akcji rozkradania Polski pierwsze skrzypce znów chcą grać związki zawodowe. Oto informacja z mojego portalu (niech Państwo częściej zaglądają na strony wiadomości tego portalu!):

Z powodu absurdalnie wygórowanych żądań związkowców może w ogóle nie dojść do skutku prywatyzacja Kieleckich Kopalń Surowców Mineralnych. Sprzedawaną przez Ministerstwo Skarbu Państwa spółką jest zainteresowane 9 firm z Polski i zagranicy. Tymczasem związki zawodowe żądają m.in. 10-letnich gwarancji zatrudnienia dla załogi, premii prywatyzacyjnej w wysokości 20 tys. zł na zatrudnionego, 20% podwyżki pensji zasadniczej od nowego właściciela, a także... zegarki „dobrej marki” dla zatrudnionych z tytułu 20-lecia pracy. Nasuwa się kilka pytań i wątpliwości. W tej chwili górnicy w tych KKSM pracują grzecznie o 20% niżej, niż wynoszą ich żądania – i nie mają gwarancji zatrudnienia. Na ogół w firmach reżymowych ZZ wywalczają lepsze warunki, niż w prywatnych... „Premia prywatyzacyjna” to już jawny rabunek. Ktoś, kto akurat pracuje w danej firmie ma czelność domagać się pieniędzy – z tego tytułu, że właścicielem będzie Kowalski, a nie Wiśniewski. Co to przypomina? A, tak: haracz pobierany przez reżym p/n „podatku od kupna sprzedaży”. Państwo uważa, że jest współ-właścicielem samochodu, który ja sprzedaję komuś innemu!! Nie rozumiem, dlaczego tylko 10-letnia gwarancja zatrudnienia? Wielka Brytania wzięła od Chin Hong-Kong na 99 lat – i to byłoby uzasadnione żądanie. A zegarków to zawsze żądali Sowieci z Armii Czerwonej rabujący zajmowane ziemie. Natomiast uwaga jest taka: dlaczego tylko państwo ma okradać emerytów, biorąc i malwersując szmal otrzymywany za sprzedaż zakładów budowanych za ich składki? Dlaczego nie mogą związkowcy? Prawo do rabowania powinno być dostępne każdemu. Każdemu, kto ma w ręku kilof – albo może na człowieka nasłać uzbrojonego policjanta... JKM

Już po szabasie... Stosunki pod prądem Rozmowy pomiędzy amerykańskimi państewkami często są na poziomie rozmów między państewkami UE... Jak wiadomo w Arizonie wyraźnie przeważają resentymenty przeciwko nielegalnym imigrantom. Nie, żeby ich nie chcieli zatrudniać – ale prawicowo nastawionych Arizończyków do szału doprowadza bimbanie sobie przez nielegałów z przepisów prawa. Parlament Arizony wydał więc przepisy nakazujące... kontrolować, czy ktoś jest legałem, czy nielegałem. To z kolei oburzyło zawodowych „obrońców praw człowieka” i „bojowników z dyskryminacją” - ponieważ kontrole będą dotyczyły Meksykanów, a nie, np. Eskimosów. Ponieważ zaś sąsiednia Kalifornia zamieszkała jest ludzi o poglądach nie tyle nawet lewicowo-liberalnych co luzacko-tolerancyjnych (jak mówił śp. Ryszard Nixon: „Połowa wariatów z całej Ameryki mieszka w Kalifornii; wiem to najlepiej, bo sam jestem z Kalifornii!”...) więc Rada m. Los Angeles ogłosiła... bojkot towarów pochodzących z Arizony. To bolesny cios – bo Arizona to stan mały, a bogata Kalifornia to cenny odbiorca arizońskich produktów. Ale i Arizona coś znaczy: P. Gary Pierce, Komisarz Korporacji Arizona przypomniał burmistrzowi Los Angeles, p. Antoniemu Villeraigosie, że 25% energii elektrycznej Los Angeles pochodzi z Arizony i On „Z przyjemnością zachęci elektrownie w Arizonie do renegocjacji porozumień o dostawie energii”. Tak w ogóle to 1/3 energii Kalifornii pochodzi z Arizony, gdzie mieszczą się elektrownie atomowe i inne. P. Pierce napisał ostro: „Jestem pewien, że zakłady w Arizonie będą szczęśliwe zabierając wam te elektrony. Jeśli jednak dojdziecie do wniosku, że Radzie Miasta brakuje siły przekonań by bojkotować energię z Arizony i wyłączyć światła Los Angeles, to proszę ponownie rozważyć, czy mądre są próby szkodzenia gospodarce Arizony”. Przypominam, że problemy Kalifornii z energią są wręcz legendarne. Dwa razy w tym bardzo bogatym stanie... zabrakło prądu. Z powodu przepisów wydawanych przez parlament, oczywiście. JKM

Oddamy Rosji rejestratory z Jaka-40? Jakie ciśnienie atmosferyczne podała 10 kwietnia polskiemu Tu-154M obsługa lotniska Siewiernyj? Jest to bardzo ważne dla zrozumienia, dlaczego samolot z prezydentem Polski na pokładzie znalazł się tak blisko ziemi i w efekcie się rozbił. Informacje na ten temat zawarte są w czarnych skrzynkach, które znajdują się w Moskwie. Polscy prokuratorzy czekają, aż Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) utworzony z przedstawicieli państw WNP ujawni ich treść. Śledczy nie muszą jednak czekać na ustalenia członków rosyjskiej komisji. Dysponujemy materiałem dowodowym, który może mieć istotne znaczenie dla śledztwa – zapisy rozmów z samolotu Jak-40, który wcześniej lądował na lotnisku Siewiernyj. Z wywiadu udzielonego dziennikarzom przez pilota por. Artura Wosztyla, dowódcę samolotu Jak-40, który lądował na lotnisku Siewiernyj przed katastrofą, wynika, że słyszał on treść rozmów wieży kontrolnej z załogą Tu-154M. Pilot nie pamięta jednak, jakie dane zostały w tym czasie przekazane na temat ciśnienia atmosferycznego. Jest to o tyle ważne, że na tej podstawie za pomocą wysokościomierza barycznego załoga polskiego samolotu mogła ocenić odległość, jaka dzieliła samolot od ziemi. Treść rozmów została zarejestrowana w czarnych skrzynkach. Jednak do tej pory nie ujawniono, jakie ciśnienie podał personel lotniska załodze Tu-154M. Pułkownik Zbigniew Rzepa z Naczelnej Prokuratury Wojskowej wskazuje, że czarna skrzynka, która znajdowała się w Polsce, została z powrotem przetransportowana do MAK. Zgodnie z przepisami konwencji chicagowskiej teraz to Komisja dysponuje tym materiałem. Czarna skrzynka była odczytywana wspólnie przez Polaków i Rosjan – mówi Rzepa. Przyznaje, że była ona badana w Polsce, a jej część wysłano do Stanów Zjednoczonych, ponieważ tam zostały wyprodukowane pewne jej elementy. Potwierdza to gen. dyw. Anatol Czaban, szef szkolenia Sił Powietrznych. – Wszystkie rozmowy się nagrywają. Pytanie jednak jest takie, czy te nagrania zostały zabezpieczone – zastanawia się Czaban. Podkreśla, że wszelkie rozmowy w kabinie są nagrywane bez względu na to, czy prowadzone są z wieżą, innymi statkami w powietrzu czy dwoma samolotami na lotnisku. Pułkownik Rzepa potwierdza, że prokuratura wojskowa dysponuje nagraniami rozmów z drugiego polskiego samolotu. – Zapis jest objęty śledztwem, więc nie możemy podawać jego treści oraz czasu nagrania – twierdzi prokurator.

Jacek Dytkowski

Wstępny raport rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) Prezes Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego T.G. Anodina: O przebiegu i wstępnych wynikach dochodzenia w sprawie katastrofy samolotu Tu-154 nr 101 Rzeczypospolitej Polskiej Międzypaństwowy Komitet Lotniczy jest dziś gotów poinformować o wstępnych wynikach prac Komisji Technicznej, dotyczących niewyobrażalnej tragedii, która wstrząsnęła nie tylko Polską i Rosją, ale też całym światem. Z całą pewnością oświadczam, że wszelkie okoliczności i przyczyny katastrofy będą zbadane obiektywnie i przejrzyście. Podstawą tego jest fakt, że rządy Rosji i Polski podjęły decyzję o zbadaniu katastrofy samolotu Tu-154 Ministerstwa Obrony Narodowej Polski, który leciał trasą międzynarodową z pasażerami na pokładzie, zgodnie z przepisami międzynarodowymi Konwencji Chicagowskiej, którą ratyfikowało 190 państw, w tym Rosja i Polska. W realizacji postanowień Konwencji o niezależności dochodzeń ważne jest, że śledztwo prowadzi właśnie organizacja międzynarodowa, która kieruje się normami prawa międzynarodowego i ma duże doświadczenie międzynarodowych dochodzeń w 53 krajach świata. MAK jest członkiem Międzynarodowego Stowarzyszenia Niezawisłych Instytucji Badania Bezpieczeństwa Lotniczego (ISASI). My bardzo cenimy, że od samego początku dochodzenia mamy wsparcie kolegów z USA, państw UE, które oświadczyły, że nie wątpią w niezależność, obiektywność i profesjonalizm naszej Komisji. Komisja Techniczna MAK, w skład której wchodzą fachowcy Ministerstwa Obrony Rosji, ściśle współpracuje z liczną grupą polskich wojskowych i ekspertów cywilnych, na czele z pełnomocnikiem Rządu RP panem Klichem. Od pierwszego dnia polscy specjaliści biorą udział we wszystkich aspektach dochodzenia, mieli i mają dostęp do wszystkich niezbędnych materiałów, zarówno na miejscu zdarzenia, jak i podczas rozszyfrowywania “czarnych skrzynek”. Nie ma nieporozumień natury profesjonalnej i prawnej. W dochodzenie zaangażowano najlepszych specjalistów lotniczych i technicznych, instytuty naukowo-badawcze i przemysł Rosji, Polski i USA. W ciągu miesiąca po katastrofie przeprowadzono bezprecedensowo wielki – na tle praktyki międzynarodowej – zakres prac. Wspólnie zakończono złożony etap badań terenowych, łącznie z wykonaniem zdjęć lotniczych, prac geodezyjnych, określeniem precyzyjnej trajektorii lotu i czasu katastrofy, w rzeczywistej skali. Wszystkie zachowane fragmenty samolotu i jego urządzeń zostały wspólnie ze stroną polską zarejestrowane w aktach i są przechowywane w zabezpieczonym przez ochronę miejscu. Zakończono rozszyfrowywanie pokładowych rejestratorów lotu, z których jeden, analogiczny do awaryjnego, rozszyfrowano w Polsce. Rozszyfrowano naziemne środki kontroli obiektowej, w tym rozmowy kontrolera lotów. Oryginalne nagrania pokładowych rejestratorów lotów znajdują się w sejfie opieczętowanym przez obie strony. Wszystkie materiały są dokumentowane wspólnie. Dobiega końca badanie danych z przeprowadzonego przez Komisję Techniczną kontrolnego oblotu sprawdzającego aparaturę lotniska, w tym radiotechniczną aparaturę lądowania, a także innych materiałów, otrzymanych podczas rozszyfrowywania środków kontroli obiektowej. Zakończono wspólne prace rozszyfrowywania rozmów członków załogi, identyfikacja ich głosów została przeprowadzona przez polskich lotników. Prace były utrudnione w związku z wysokim poziomem szumów, w tym zza otwartych drzwi od kabiny załogi. Do oczyszczenia nagrań z postronnych szumów wykorzystano specjalne urządzenia MAK ze specjalnym oprogramowaniem. Głosy załogi są precyzyjnie zidentyfikowane.

Podkomisja lotnicza zaznajomiła się z dokumentacją dotyczącą przygotowania i działań załogi. W laboratorium centrum badawczego w USA, z udziałem ekspertów MAK i Polski, z udziałem Państwowego Komitetu ds. Bezpieczeństwa Transportu (NTSB) i Federalnego Zarządu Lotnictwa (FAA), w ramach naszego dwustronnego porozumienia z USA przeprowadzono rozszyfrowywanie informacji systemu ostrzegania przed zderzeniem z ziemią TAWS i systemu nawigacji satelitarnej GNSS. Specjaliści przystąpili do badania wyników. Komisja Techniczna wysunęła jednoznaczny wniosek – podczas lotu nie doszło do aktu terrorystycznego, wybuchu, pożaru na pokładzie samolotu, usterek w funkcjonowaniu urządzeń technicznych samolotu. Silniki pracowały do samego zderzenia z ziemią. Lotnisko i jego wyposażenie odpowiadają normom startu i lądowania samolotów różnych klas, w tym J-40 i Tu-154. System TAWS był włączony, sprawny i przekazywał załodze niezbędne informacje. System nawigacyjny GNSS był także włączony i zdatny do pracy. Załoga na czas otrzymywała dane meteorologiczne i informacje o lotniskach rezerwowych ze stanowisk kontrolnych w Mińsku, na lotnisku Smoleńsk “Siewiernyj”, a także od załogi samolotu Jak-40 Ministerstwa Obrony Narodowej Polski, który wylądował na lotnisku około 1,5 godziny przed katastrofą. Ustalono, że w kabinie załogi znajdowały się osoby niebędące jej członkami. Głos jednej z nich precyzyjnie zidentyfikowano, innej (albo innych) ma być zidentyfikowany przez stronę polską. Jest to istotne dla dochodzenia.
Wspólnie z polskimi specjalistami przygotowano i przekazano Pełnomocnikowi Polski rekomendacje operacyjne w sprawie zwiększenia bezpieczeństwa lotów. Podczas wizyty w MAK minister obrony narodowej Polski Bogdan Klich i minister spraw wewnętrznych – przewodniczący komisji rządowej Polski Jerzy Miller zostali szczegółowo zapoznani z wynikami prac komisji. Przesłuchano nagrania rozmów załogi. MAK regularnie informuje opinię publiczną o przebiegu dochodzenia. I dziś przedstawiamy sprawozdanie prasowe na temat ustalonych faktów i okoliczności katastrofy. Wykonany w śledztwie zakres prac dotyczących katastrofy, wysoki profesjonalizm specjalistów Komisji Technicznej i zaangażowanie ekspertów, dobrze zorganizowana wspólna praca napawają pewnością, że przyczyny katastrofy będą wyjaśnione jednoznacznie w maksymalnie krótkim czasie bez szkody dla jakości. Wyniki będą jawne i podane do wiadomości publicznej. Po zakończeniu pracy Komisji ostateczne sprawozdanie i wszystkie materiały z dochodzenia będą przekazane państwowym komisji Rosji i Polski, a także prokuraturom generalnym obu krajów. Zostaną opracowane rekomendacje, żeby podobne tragedie się nie powtórzyły. Doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że jest to nasz dług wobec pamięci ofiar katastrofy i nasza odpowiedzialność przed społecznością międzynarodową.

Prezes Komisji Technicznej MKL A. Morozow: O ustalonych faktach i okolicznościach katastrofy samolotu Tu-154 Przedstawiany materiał stanowi faktyczną informację uzyskaną w toku dochodzenia Komisji Technicznej MAK z udziałem Pełnomocnika Rzeczypospolitej Polskiej i dużej grupy polskich ekspertów z różnych źródeł, łącznie z naziemnymi i pokładowymi środkami kontroli obiektowej, a także dokumentacją lotniczą i techniczną. W przypadku uzyskania nowych dokumentów i ich zbadania dotychczasowy materiał będzie uzupełniany. Niniejszy materiał i jego poszczególne części nie stanowią analizy przyczyn zdarzenia lotniczego i nie są nastawione na ustalenie winy albo odpowiedzialności kogokolwiek – dlatego nie powinien być interpretowany w taki sposób. Dla wygody odbioru stwierdzone fakty są posegregowane w grupy. Wszystkie informacje dotyczące czasu są podane według czasu smoleńskiego, który nie różni się od czasu moskiewskiego. Czas warszawski jest w stosunku do niego opóźniony o dwie godziny.

Grupa 1: Ogólny poziom organizacji lotów i przygotowania członków załogi Tu-154M w 36. Pułku Sił Powietrznych RP.
a. W jednostce brakuje szczegółowego programu przygotowania personelu lotniczego. Regularne, okresowe treningi w celu wyćwiczenia koordynacji pracy załogi, w tym w sytuacjach nadzwyczajnych, nie odbywają się.
b. W jednostce brakuje instrukcji wzajemnej współpracy i technologii pracy członków załogi dla 4 członków załogi. Loty są wykonywane bezpośrednio z wykorzystaniem “instrukcji obsługi samolotu w locie” opracowanej dla minimalnego składu załogi – to jest 3 osób (bez nawigatora).
Grupa 2: Formowanie załogi i jej przygotowanie do lotu 10.04.2010.
a. Załoga została uformowana na kilka dni przed lotem w składzie: pierwszy pilot, drugi pilot, nawigator i mechanik pokładowy. Ogólny nalot pierwszego pilota – 3480 godzin, na Tu-154M – ok. 530 godzin. Drugi pilot – ogólny nalot 1900 godzin, na Tu-154M – 160 godzin. Nawigator – ogólny nalot 1070 godzin, na Tu-154M – 30 godzin. Mechanik pokładowy – ogólny nalot 290 godzin, na Tu-154M – 235 godzin.
b. W procesie przygotowania do lotu załoga otrzymała za pokwitowaniem dane meteorologiczne, które obejmowały faktyczną pogodę i prognozę na lotnisku odlotu, na lotniskach zapasowych, a także prognozę pogody na trasie lotu. Faktycznych informacji pogodowych i prognozy na lotnisku docelowym Smoleńsk “Siewiernyj” załoga nie miała.
c. Aktualnych danych aeronawigacyjnych na lotnisku Smoleńsk “Siewiernyj”, w tym aktualnych NOTAM, załoga nie miała.
Grupa 3: Przygotowanie samolotu do lotu
a. Samolot przed odlotem był całkowicie sprawny. Paliwa zatankowano ok. 19 ton, co wystarczyło na lot wyznaczoną trasą, łącznie z dolotem do lotnisk rezerwowych. Analizy paliwa pokazały, że fizyczno-chemiczne wskaźniki jakości paliwa odpowiadały normom.
b. W samolocie był zainstalowany system wczesnego ostrzegania przed zderzeniem z ziemią TAWS oraz system zarządzania lotem UNS-1D (FMS). Systemy TAWS i FMS były włączone i funkcjonowały normalnie.
Grupa 4: Przygotowanie lotniska do lotu
a. 16 marca 2010 na lotnisku Smoleńsk “Siewiernyj” specjalna komisja rosyjskich fachowców wykonała techniczny rejs w celu sprawdzenia gotowości lotniska do przyjęcia samolotów Tu-154 i Tu-134. W wyniku tych prac stwierdzono, że lotnisko jest przygotowane do przyjęcia samolotów wojskowych tego typu z uwzględnieniem szeregu rekomendacji, w tym odpowiedniego stanu radiotechnicznego i świetlno-sygnalizacyjnego oprzyrządowania kursu lądowania 259 stopni.
b. 25 marca 2010 roku sprawdzono wszystkie środki i systemy lotniska. Na podstawie tego stwierdzono, że parametry i dokładnościowe charakterystyki radiolokatorów lądowania, dalszej i bliższej radiolatarni naprowadzającej z markerami, sprzętu sygnalizacyjno-świetlnego i radiostacji odpowiadają normom lotnictwa państwowego Rosji i nadają się do zabezpieczenia lotów. Środków do wykonania automatycznego lub kierunkowego podejścia do lądowania lotnisko Smoleńsk “Siewiernyj” nie posiada.
c. 5 kwietnia 2010 roku został zaakceptowany akt przeglądu technicznego lotniska Smoleńsk “Siewiernyj” dotyczący przyjmowania rejsów specjalnych. Wniosek ogólny: Lotnisko gotowe do przyjmowania rejsów specjalnych przy odpowiednim minimum pogody. Tabela ustalonych minimów pogody dla podchodzenia do lądowania kursem 259 stopni i kategorii samolotów wojskowych “W” i “D” (Jak-40 i Tu-154) rekomenduje lądowanie przy minimum pogody 100×1000 metrów.
d. 10 kwietnia 2010 roku zgodnie z raportem odpowiedniego specjalisty, w okresie od godz. 7.00 do godz. 8.00, przy przedostatnim sprawdzeniu sprzętu świetlno-technicznego sprzęt ten funkcjonował normalnie. Bezpośrednio po katastrofie Tu-154 sprawdzenie funkcjonowania sprzętu świetlno-technicznego nie było możliwe z powodu intensywności lotów do godz. 5.00 11 kwietnia 2010 roku. Skarg na funkcjonowanie sprzętu świetlno-technicznego ze strony załóg lądujących na lotnisku 10 i 11 kwietnia do Komisji Technicznej nie było.
Grupa 5: Przebieg lotu do momentu wejścia w strefę odpowiedzialności lotniska Smoleńsk “Siewiernyj”
a. Wylot z Warszawy nastąpił o 9:27, ze spóźnieniem 27 minut w stosunku do zmienionego czasu wylotu (9:00). Na początku zaplanowano czas odlotu na godz. 08:30.
b. Lot odbywał się przez terytoria trzech państw: Polski, Białorusi i Rosji. Pułap lotu ok. 10 000 metrów. Łączność radiowa z dyspozytorami lotu Mińska i Moskwy odbywała się w języku angielskim, z dyspozytorem lotniska Smoleńsk “Siewiernyj” – w języku rosyjskim.
Grupa 6: Po poinformowaniu załogi o tym, że pogoda na lotnisku docelowym jest gorsza od ustalonego minimum
a. Podczas lotu załoga niejednokrotnie była informowana o tym przez kontrolerów z Mińska, Smoleńska, a także przez załogę Jak-40 Sił Powietrznych Polski, który wylądował na lotnisku o 9:15, mniej więcej 1 godz. 30 min przed katastrofą;
- Gdy na ok. 27 minut przed katastrofą samolot zniżając się, przekroczył wysokość 7500 metrów, kontroler z Mińska powiadomił załogę, iż na lotnisku w Smoleńsku jest mgła, widoczność 400 metrów.
- Po nawiązaniu łączności z lotniskiem Smoleńsk “Siewiernyj” załoga była dwukrotnie poinformowana, iż: na lotnisku mgła, widoczność 400 metrów, nie ma warunków do przyjmowania.
- W tym samym czasie (około 16 minut przed katastrofą) od załogi polskiego samolotu Jak-40 załoga Tu-154 otrzymała informację o widoczności 400 metrów i widoczności pionowej 50 metrów.
- Około 11 minut przed katastrofą załoga Jak-40 poinformowała, iż załoga rosyjskiego Ił-76 wykonała dwie próby lądowania i odleciała na lotnisko rezerwowe.
- Na 4 minuty przed katastrofą załoga Jak-40 powiadomiła, że ocenia widoczność na 200 metrów.
Grupa 7: Przebieg lotu do momentu wejścia w strefę odpowiedzialności lotniska Smoleńsk “Siewiernyj” do początku ścieżki schodzenia
a. Zgodnie z prośbą załogi wykonano próbę podejścia do lądowania do wysokości podjęcia decyzji (100 metrów).
b. Zezwalając załodze na trzecie zawrócenie, kontroler poinformował, że od wysokości 100 metrów trzeba być gotowym do odejścia na drugi krąg.
Grupa 8: Wyjście na prostą lądowania i ścieżkę schodzenia
a. Lot ścieżką schodzenia odbywał się przy włączonym autopilocie w płaszczyznach wzdłużnej i bocznej, a także przy włączonym automatycznym regulatorze ciągu. Wyłączenie autopilota w płaszczyźnie wzdłużnej i automatycznego regulatora ciągu odbyło się przy próbie odejścia na drugi krąg odpowiednio na 5 i 4 sekundy przed zderzeniem z przeszkodą (drzewem), które spowodowało niszczenie konstrukcji samolotu. Wyłączenie autopilota w płaszczyźnie bocznej miało miejsce w momencie trzeciego zderzenia z przeszkodą, co spowodowało uszkodzenie konstrukcji.
b. Pierwszy alarm systemu TAWS typu PULL UP (ciągnij do góry) nastąpił na 18 sekund przed zderzeniem z przeszkodą, które zapoczątkowało rujnowanie konstrukcji samolotu. Przedtem dwukrotnie wyświetlała się wiadomość: TERRAIN AHEAD (ziemia przed tobą).
c. Pierwsze zderzenie samolotu z przeszkodą miało miejsce w odległości około 1100 metrów od pasa startowego, około 40 metrów na lewo od kursu lądowania. Gdy weźmie się pod uwagę rzeźbę terenu (parów) i wysokość drzew, wysokość lotu samolotu była poniżej poziomu początku pasa o 15 metrów.
d. Trzecie zderzenie lewym skrzydłem, które doprowadziło do początku zniszczenia konstrukcji samolotu, z brzozą o średnicy 30-40 cm wystąpiło w odległości 260 metrów od punktu pierwszego dotknięcia ziemi, 80 metrów na lewo od przedłużonej osi pasa.
e. Czas, który minął od początku rujnowania konstrukcji samolotu do zupełnego zniszczenia konstrukcji kadłuba samolotu wskutek zderzenia z ziemią w położeniu odwróconym, wyniósł ok. 5-6 sekund. Ostateczne zniszczenie konstrukcji samolotu nastąpiło o godz. 10:41:06.
f. Badania medyczno-traseologiczne wykazały, że w momencie rujnowania konstrukcji samolotu, w położeniu odwróconym, na pasażerów działało przeciążenie rzędu 100 G. Przeżycie w takich okolicznościach było niemożliwe.
Grupa 9: Prace awaryjno-ratownicze
a. Po ok. 13 minutach od zdarzenia służby urzędu spraw wewnętrznych obwodu smoleńskiego i federalnej służby ochrony zabezpieczyły przed osobami postronnymi miejsce upadku samolotu w promieniu 500 metrów kordonem 180 osób i 16 jednostkami sprzętu.
b. Nieznaczny otwarty pożar został zlikwidowany przez strażaków w ciągu 18 minut.
Grupa 10: Podsumowanie wyników badań sprzętu lotniczego
a. Wyniki prac podkomisji inżynieryjno-technicznej potwierdzają, że nie wykryto zakłóceń i usterek w działaniu samolotu, silników i systemów pokładowych. Niszczenia samolotu w powietrzu do momentu zderzenia z przeszkodami nie było.
Grupa 11: Planowane podstawowe prace Komisji dochodzeniowej
a. Zakończyć badanie informacji TAWS i FMS. W zależności od rezultatów przeprowadzić korekcję trajektorii lotu.
b. Zapoznać się z materiałami ekspertyzy sądowo-medycznej członków załogi.
c. Przy pomocy zaangażowania niezależnych ekspertów lotniczych przeprowadzić kompleksowe analizy działań załogi, specjalistów służby kierowania lotami i modelowanie samolotu z uwzględnieniem faktycznych warunków pogodowych i danych z lotniczego sprawdzenia środków radiotechnicznych.
d. Przygotować projekt raportu końcowego.

Komisja Techniczna MAK opracowała rekomendacje operacyjne i zgodnie z punktem 6.8 załącznika 13. do Konwencji Chicagowskiej przekazała je Pełnomocnikowi Rzeczypospolitej Polskiej. Tłumaczenie Eugeniusz Tuzow-Lubański, PAP

Geneza sukcesu węgierskiej prawicy i przewidywane zmiany w relacjach z Polską – wywiad z dr Krzysztofem Kawęckim Na Węgrzech ogromne zwycięstwo odniosła prawica. W 386-osobowym parlamencie Fidesz ma 263 miejsca. To o pięć więcej niż potrzebował do zdobycia większości konstytucyjnej. Do tego dochodzi 47 miejsc dla eurosceptycznego Jobbiku. Proszę powiedzieć co przyczyniło się do tak spektakularnego sukcesu? Przede wszystkim Węgrzy mieli dość rządów socjalistów (postkomunistów), ich nieudolności i arogancji. Rządy Węgierskiej Partii Socjalistycznej doprowadziły do zadłużenia kraju sięgającego 100 miliardów euro i rekordowego wzrostu bezrobocia- 12%. Dodatkowo, co ujawniło węgierskie radio, premier socjalistycznego rządu F. Gyurcsàny , w ostrych słowach przyznał się do kłamstw o stanie zagrożenia gospodarki w okresie rządów jego partii. Wywołało to 10-tysięczną demonstrację przed gmachem parlamentu. Poza tym zwycięska Węgierska Unia Obywatelska (Magyar Polgàri Pàrt- MPP) Viktora Orbana to partia stabilna, istniejąca od 1988 roku (wówczas pod nazwą Federacja Młodych Demokratów- FIDES) i konsekwentnie powiększająca swój elektorat- od 9% w 1990 roku, poprzez 29% uzyskane 8 lat później, aż do 47% głosów w zwycięskich w 2004 roku wyborach do Parlamentu Europejskiego. W tegorocznych wyborach krajowych MPP uzyskała poparcie aż 61% wyborców. Orban potrafił skonsolidować wokół swojej partii inne mniejsze środowiska prawicowe.

W jaki sposób zwycięstwo prawicy może wpłynąć na rewizję polityki zagranicznej Węgier? Węgierska Unia Obywatelska zasiada w Europejskiej Partii Ludowej, największej chadeckiej frakcji w Parlamencie Europejskim. Orban, wraz z Jackiem Saryuszem- Wolskim z Platformy Obywatelskiej jest wiceprzewodniczącym EPP. To wyznacza jednoznacznie proeuropejski kierunek tej partii. Jednocześnie Orban zapowiada zacieśnienie współpracy regionalnej i to, że priorytetową sprawą dla węgierskiego rządu będzie powrót do projektu Grupy Wyszehradzkiej - tj. do współpracy Polski, Czech, Słowacji i Węgier. To dobry znak dla polskiej polityki zagranicznej. Orban zapewne zerwie z prorosyjską polityką socjalistycznego premiera, który wspierał Putina, m.in. w sprawie umacniania monopolu Gazpromu w Europie Środkowej.

Jakie wnioski powinni wyciągnąć przywódcy polskiej prawicy z sukcesu ich węgierskich kolegów? Wchodzimy tutaj w dość skomplikowaną materię odnoszącą się do ideowego podziału sceny politycznej. Według tych kryteriów Węgierska Partia Obywatelska to ugrupowanie centroprawicowe o tożsamości chrześcijańsko- demokratyczno-konserwatywnej, wchodzące w skład Europejskiej Partii Ludowej, zresztą wraz z Platformą Obywatelską i Polskim Stronnictwem Ludowym. Inna jest jednak geografia polityczna Węgier i Polski. Pamiętajmy również, że Orban kilka lat temu poparł Niemców i Austriaków nakłaniających Czechów i Słowaków do anulowania dekretów Benesza, na mocy których wysiedlono z Sudetów Niemców po drugiej wojnie światowej. Chcę jednak wyraźnie podkreślić, że jest on wybitnym, antykomunistycznym przywódcą węgierskiej centroprawicy. Węgierska prawica narodowa zgromadziła się natomiast wokół Ruchu na Rzecz Lepszych Węgier (Jobbik), który w wyborach uzyskał ponad 17%. Liderzy Jobbik głoszą, ze Unia Europejska dąży do stworzenia Superpaństwa, czego wyrazem było przyjęcie Traktatu lizbońskiego i dążenie do wprowadzenia Euro. Opowiadają się natomiast za współpracą państw narodowych, przede wszystkim w płaszczyźnie gospodarczej. Pamiętajmy: centroprawica i prawica to dwa odrębne światy ideowe. W interesie obu tych nurtów jest aby ze sobą współpracowały i skutecznie eliminowały obóz socjalistyczny. Niestety w Polsce dyskurs polityczny wyznacza spór pomiędzy PO i PiS, partiami de facto tego samego, centroprawicowego obozu politycznego. Proszę wskazać, jakie naprawdę są zasadnicze, poza retoryką, różnice pomiędzy PO I PiS? A zatem odpowiadając na pytanie pana redaktora chciałbym powiedzieć, że dobrym kierunkiem byłaby wewnętrzna integracja centroprawicy i prawicy, a następnie ewentualna współpraca tych dwóch nurtów.

Na koniec proszę opowiedzieć o Pana osobistych doświadczeniach powstałych na bazie współpracy z przedstawicielami węgierskiej prawicy. Polskę i Węgry bardzo wiele łączy: przynależność do cywilizacji łacińskiej, historia, troska o te same wartości. Zmagania węgierskiego narodu w walce z systemem komunistycznym, powstanie niepodległościowe w Budapeszcie zasługują na szacunek i pamięć. Jestem gorącym zwolennikiem współpracy państw środkowoeuropejskich, której fundamentem może być sojusz polsko-węgierski. Dlatego w 1996 roku założone przeze mnie ugrupowanie Prawica Narodowa nawiązało kontakty z narodowcami z Węgierskiej Partii Sprawiedliwości i Życia (MIEP), której liderem był wybitny dramaturg, prozaik, publicysta i polityk Istvan Csurka. Nasz pobyt w Budapeszcie i wizyta delegacji MIEP w Warszawie służyły określeniu obszarów współpracy prawicy węgierskiej i polskiej, w tym podjęciu działań na rzecz odsunięcia od władzy w obu krajach postkomunistów, przeciwstawienia się wizji zunifikowanej Europy Maastricht i realizacji idei międzymorza, tj. współpracy państw i narodów między Adriatykiem, Bałtykiem i Morzem Czarnym. W październiku 1996 roku nasza polska delegacja uczestniczyła w 100 tysięcznym zgromadzeniu pod węgierskim parlamentem, zorganizowanym przez narodowców węgierskich w 40. rocznicę Powstania Antykomunistycznego na Węgrzech. Na czele tego rocznicowego pochodu widniała biało-czerwona flaga. Przypomniane zostało zawołanie węgierskich powstańców z 1956 roku: „Wolność- Niepodległość- Przyjaźń polsko- węgierska”. Jest ono aktualne. Współpraca naszych państw jest koniecznością, fundamentem wciąż niespełnionej idei międzymorza. Dziękuję za rozmowę Rozmawiał Jarosław Kozakowski

23 maja 2010 "Kto znalazł echo - ten się powtarza"... Walka o świadomość trwa. Nie można rzeczy pozostawić  swojemu własnemu biegowi, tylko trzeba sterować nimi, na tyle , na ile się da.. Była okazja, związana z maturą.. Zaraz do tego powrócę. Pani minister Katarzyna Hall jest  żoną słynnego” konserwatysty” związanego z Unią Demokratyczną, Forum Prawicy Demokratycznej, Partią Konserwatywną, Stronnictwem Konserwatywno-Ludowym, a na koniec kariery politycznej z Platformą Obywatelską.. Był nawet honorowym członkiem komitetu pana Pawłowicza, prezydenta Gdańska. Pan Aleksandr Hall doktorat napisał o  życiu i myśli Charles’a de Gaulle’a, a gdy redagował ”Bratniaka” w czasach mrocznej komuny, na ogon walki o „Polskę demokratyczną” Służba Bezpieczeństwa wsadziła mu narzeczoną, panią Matyldę Sobiesiak o pseudonimie „Andrzej”, która na niego systematycznie pisała donosy. No cóż.. Taka jest rola konfidenta bezpieki.. Popatrzcie państwo jacy sprytni byli ludzie pana gen. Kiszczaka, który w końcowej fazie tamtej upadającej komuny, miał pod swoimi rozkazami prawie 200 000 ludzi. I oddał władzę KORowcom, którzy na plecach Solidarności władzę przejęli.. Nawet pseudonim był męski, żeby zmylić trop. Taki na przykład kandydat na prezydenta, pan Andrzej Olechowski miał pseudonimy nawet dwa: „Must” i „Tenor”. Oba męskie. Dzisiaj, w czasach poprawności politycznej, czyli nowej formy cenzury niepisanej i parytetów , musiałby mieć chociaż jeden pseudonim żeński. Na przykład ”Matylda”, co zadość uczyniłoby pragnieniom pana Zbigniewa Hołdysa, który w reklamach sfinansowanych… no mniejsza z tym przez kogo, okazywał swoje poparcie za parytetami.. Położył na szali ideologicznej hucpy cały swój autorytet muzyczny sprzed lat, tylko po to, żeby wystąpić  w roli - jak to sprytnie  i bardzo celnie powiedział Włodzimierz Ilijcz Lenin - „pożytecznego idioty”.  Nie mając na myśli „Idioty” Fiodora Dostojewskiego. Tylko określając tym pojęciem ludzi intelektualnych i popularnych (np.. Gorki!), którzy służą rewolucji. Bezkrwawa rewolucja odbywa się dzisiaj na naszych oczach.. Stratedzy kampanii wprowadzania w Polsce nienormalności na każdym kroku, postawili na Zbigniewa Hołdysa, bo ma przełożenie na młodzież. Niech młodzież też będzie za parytetami.. Jak im wielki guru muzyczny prawi.. Dlaczego nie? I wziął za to pieniądze..To, że jest autorytetem  muzycznym i na muzyce się zna wcale nie znaczy, że zna się na parytetach.. A że sztuczne ustanawianie ile kogo i gdzie ma być - to zwykły nonsens - to przecież w demokracji rzecz normalna.. Chociaż cała ta demokracja jest nienormalna.. Oparta na ”pożytecznych idiotach”, propagandzie i kłamstwie. No i karierowiczach do n-tej potęgi.. Pan Aleksander Hall nie ożenił się ze swoją narzeczoną Matyldą Sobiesiak, ale z panią Katarzyną Hall z domu Kończa, dla której był trzecim mężem, a która ma trzech synów z dwóch pierwszych małżeństw. Jeśli to drugie małżeństwo można było zaliczyć jako pierwsze. Bo drugie, już pierwsze nie było, choć było przed trzecim.. Pani Katarzyna Hall, z poręki platformy Obywatelskiej, ministerska niepotrzebnego jak najbardziej - w państwie wolnorynkowym - ministerstwa edukacji, już zasłynęła pierwszorzędnymi pomysłami edukacyjno- wychowawczymi, sprowadzającymi się do odbierania dzieci rodzicom przymusowo już od sześciu lat oraz przepuszczania do następnej klasy uczniów z dwoma pałami.. To po co te stopnie w ogóle?  Skoro można przejść do następnej klasy  nie posiadając wyników.. Wszystkich przepuścić i powołać jeszcze jedno ministerstwo. .Ministerstwo Selekcji Edukacyjnej  Tumanów Edukacyjnych.. I tak degrengolada państwowej ”nauki” następuje systematycznie.. A kto się chce uczyć naprawdę- nauczy się… Nikt mu w tym nie przeszkodzi.. Pani minister na tematy prac maturalnych wybrała charakterystykę bohatera molierowskiego „Świętoszka” oraz przedstawienie na podstawie podanego fragmentu utworu Hanny Krall ”Zdążyć przed Panem Bogiem” przemyśleń  pana Marka Edelmana o możliwościach godnego życia w czasach  holokaustu i różnych poglądów na temat godnej śmierci.(????). Bardzo to ciekawe tematy, jak dla maturzystów. Bo- rozumiem- innych ciekawszych tematów nie było.. Pani Hanna Krall-Szperkowicz pochodzi z rodziny warszawskich urzędników: Salomona Kralla i Felicji Jadwigi z domu Reinhold. Od 1955 roku pracowała w „Życiu Warszawy”, potem w lewicowej (komunistycznej) „Polityce.” W latach 1982-1987 była zastępcą kierownika literackiego Zespołu Filmowego” Tor”. Na początku lat 90 szkoliła reporterów dla Gazety Wyborczej..(???) Jej teksty były podstawą scenariuszy filmowych dla ”Krótki dzień pracy” Kieślowskiego i „Daleko od okna”- Jana Jakuba Kolskiego. „Zdążyć przed Panem Bogiem „ – to wywiad rzeka z panem Markiem Edelmanem, jednym z dowódców powstanie w getcie warszawskim z ramienia komunistycznej  Żydowskiej Organizacji Bojowej. Pan Marek  w III Rzeczpospolitej uchodził za autorytet w każdej niemal dziedzinie.. Mama pana Marka, Cecylia działała w kobiecym odłamie komunistycznego Bundu (Powszechny Żydowski Związek Robotniczy), a tata, związany był z socjalistycznymi rewolucjonistami rosyjskim( tzw. esrowscami). Marek Edelman jako dziecko wstąpił do Socjalistiszer Kinder Farband - komunistycznej młodzieżówki działającej przy Powszechnym Żydowskim Związku Robotniczym, a od 1939 roku został członkiem Socjalistycznego Związku Młodzieży Przyszłość. W czasie II wojny światowej wstąpił do BUND-u. Wokół Powstania w Getcie jest wiele nieprawdy, dzięki między innymi panu Markowi Edelmanowi, który przemilczał istnienie Żydowskiego Związku Wojskowego, który jako prawicowy, a nie lewicowy - jak BUND, toczył zawzięte walki - o honor żołnierski z Niemcami.. Po decyzji Niemców o likwidacji Getta, wspierany przez Polaków ze strony aryjskiej, podlegając Związkowi Walki Zbrojnej, walczył zawzięcie pod flagą polska i żydowską. Nie jest ustalona ich liczba, ale mówi się o 1500 bojowników.. Żydowski Związek Wojskowy - to byli zwolennicy powstania państwa Izrael.. Odmiennie niż ci z  Bundu.. Prawie wszyscy polegli w walkach - ocalało dwóch czy trzech.. Warto przypomnieć takich ludzi jak: Józef Celmajster, Kałmen Mendelson, Mieczysław Ettinger, Paweł Frenkiel, Leon Rodal, Dawid Wdowiński.. Oficerów polskiej armii.. Potem pan Marek Edelman związał się z KOR-em, Okrągły Stół, Unia Demokratyczna, Unia Wolności i Partia Demokratyczna..  No dobrze.. Każdy może robić w życiu co uważa, nawet popierać komunizm, najczarniejszy system w historii ludzkości.. Jak tylko chce! Problem w demokracji polega na tym, że jak się ma większość można taki system natracić pozostałym, którzy takiego ustroju nie akceptują.. Właściwym i sprawiedliwym byłoby, żeby każdy żył tak jak sam uważa, ale nie narzucał tego sposobu życia - innym. Może nawet żyć w komunie.. To jego problem! Ale precz z komuną  dla pozostałych! „Świętoszka’, stalinowscy edukacjoności wykorzystywali do walki z religią… Rozmowy o : godnej śmierci” prowadzą do przygotowania młodzieży do pogodzenia się z eutanazją... To nie są wartości naszej cywilizacji.. Czy obecne matury mają pozostać  wstępem   przygotowującym młodzież do nowych „ wartości” cywilizacyjnych’” nowej cywilizacji”(???)

I wprowadzają to z żelazną konsekwencją.. Zgodnie z zleceniami Lenina” Dwa kroki do przodu, jeden krok wstecz”. …i  lansują nieubłaganie starych komunistów...I” zajob marksistowski” w głowie- jak mawiał nieodżałowany Stefan Kisielewski WJR

Początek ciekawych czasów? Nieszczęścia chodzą parami, a nawet trójkami. Jeszcze nie ochłonęliśmy po katastrofie prezydenckiego samolotu w pobliżu lotniska Siewiernoje pod Smoleńskiem i nadal tyle wiemy o przyczynach tej katastrofy, co i przedtem, a tu, jak grom z jasnego, a właściwie zachmurzonego nieba, runęła na Polskę powódź. Jeśli chodzi o katastrofę, to Rosjanie od razu, a kto wie - może nawet na kilka dni przedtem wiedzieli, że jej przyczyną był błąd pilota. Jeszcze bowiem nie zostały pozbierane szczątki samolotu, jeszcze nie znaleziono, ani tym bardziej – nie odczytano zapisów w czarnych skrzynkach, a już wiadomo było, że samolot zachował się bez zarzutu. No bo i jakże by inaczej, skoro kilka miesięcy wcześniej został gruntownie wyremontowany w Samarze? Skoro padł taki rozkaz, to wiadomo, że inaczej być nie może, bo w tej sytuacji wszelkie podejrzenia „mogłyby zagrozić urzeczywistnieniu celów Unii Euro...” - pardon – to był cytat z Traktatu Lizbońskiego, który, rzecz prosta, ze śledztwem, jakie rosyjska prokuratura prowadzi w sprawie katastrofy, nie ma nic wspólnego. Więc wszelkie podejrzenia mogłyby zagrozić sławnemu i tak bardzo wytęsknionemu przez Stronnictwo Ruskie pojednaniu polsko-rosyjskiemu. Z tej tęsknoty – a tęsknota – wiadomo: im większa, tym większe powoduje onieśmielenie po stronie tęskniącego, toteż Nasi Umiłowani Przywódcy, zarówno w osobie charyzmatycznego marszałka Bronisława Komorowskiego, który pewnie już niedługo zostanie udelektowany tytułem „Drogiego Bronisława”, jak i energicznego premiera, laureata Nagrody im. Karola Wielkiego Donalda Tuska, jak również marsowego właściciela „strefy zdekomunizowanej”, ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, nawet nie ośmielili się skorzystać z obowiązującego porozumienia, jakie Polska zawarła w 1993 roku z Rosją w sprawie badania katastrof lotniczych. W rezultacie cała Polska, kiedy tylko nie czyta bajek dzieciom, słucha bajek wymyślanych przez Naszych Umiłowanych Przywódców na temat „wspólnego” śledztwa. Ponieważ jak wiadomo, Naszych Umiłowanych Przywódców jest wielu, a jeszcze nie nabrali oni takiej eksperiencji w bajczarstwie, jak, dajmy na to, ruscy szachiści, czy chińscy mandaryni, to poszczególne bajki niekiedy znacznie się między sobą różnią. Oto na przykład minister spraw wewnętrznych pan Miller kategorycznie stwierdza, że polscy prokuratorzy uczestniczą we wszystkich czynnościach podejmowanych przez prokuratorów rosyjskich, ale co z tego, kiedy zaraz potem prokurator wojskowy, pułkownik wojsk lotniczych oznajmia, że właśnie „oczekuje” na protokoły jakie ma mu nadesłać strona rosyjska. Gdyby w uczestniczył w czynnościach śledczych razem z prokuratorami rosyjskimi, to po zakończeniu każdej czynności musiałby wraz z prokuratorami rosyjskimi podpisywać protokół i nie musiałby czekać aż mu go przyślą, bo jedną kopię miałby od razu. Miejmy jednak nadzieję, że jak śledztwo trochę jeszcze potrwa, to i bajki będą skoordynowane znacznie lepiej, tak, żeby wszystko zakończyło się wesołym oberkiem. Więc kiedy tak oczekujemy na końcowy komunikat komisji, która pod przewodnictwem premiera Włodzimierza Putina przedstawi nam do wierzenia prawdę służącą umocnieniu nierozerwalnego pojednania polsko-rosyjskiego - na Polskę ni stąd, ni zowąd, runęła powódź. Jak wiadomo – im cieplej, tym zimniej, więc na skutek globalnego ocieplenia początek maja był wyjątkowo chłodny. Na domiar złego, znad Morza Śródziemnego napłynęło ciepłe powietrze z chmurami. Kiedy zderzyło się ono z mroźnymi podmuchami, jakie w ramach podgotowki do pojednania napłynęły z Północnego Wschodu, z chmur lunęły potoki deszczu. Akurat bawiłem wtedy na Podbeskidziu i gdybym nie wyjechał wieczorem do Tarnowa, to już nie mógłbym opuścić Nowego Sącza. Kiedy nazajutrz wracałem koleją z Tarnowa do Warszawy, wszystkie potoki przypominały Mekong albo Missisipi, a woda sięgała już poziomu mostów kolejowych. Obecnie Wisła wylała szeroko w rejonie Sandomierza, gdzie trwa dramatyczna obrona tamtejszej huty szkła. Wylała także Odra, zalewając Brzeg i ponownie zagrażając Wrocławiowi. Kiedy to piszę, kulminacyjna fala dociera właśnie do Warszawy i jeśli na którymś odcinku wały zostaną przerwane, to niżej położone dzielnice, a więc i moje Powiśle, mogą zostać podtopione, a może nawet zalane. W każdym razie wojewoda mazowiecki dał dzisiaj do zrozumienia, że na Mazowszu wały gdzieś muszą puścić, tylko nie wiadomo gdzie i kiedy. Powtarza się zatem sytuacja z roku 1997, kiedy to miała miejsce „powódź tysiąclecia”. Wygląda na to, że nowe tysiąclecie właśnie zostało zainaugurowane nową powodzią, która przybiera tak zastraszające rozmiary przede wszystkim dlatego, że władze państwowe z tamtej powodzi nie wyciągnęły żadnych wniosków. Dotyczy to zarówno premiera Włodzimierza Cimoszewicza, którego tamta powódź spłukała z rządowego fotela, charyzmatycznego premiera Jerzego Buzka, który zadbał o wprawienie w korpus Rzeczypospolitej setek tysięcy klamek, żeby wyposzczeni działacze Solidarności i pozostałych stronnictw patriotycznych z koalicji AWS - UW mieli się gdzie uwiesić, jako że SLD i PSL zdążyły uprzednio wszystkie co do jednej klamki zająć. Dotyczy to także premiera Leszka Millera, który swoją katastrofę samolotową jednak przeżył oraz premiera Marka Belki, do którego rządu żadne ugrupowanie parlamentarne nie chciało się przyznawać, a który mimo to trwał sobie beztrosko w najlepsze aż do końca kadencji. Na jego przykładzie widać wyraźnie, że polską demokracją muszą jednak rządzić Siły Wyższe, bo jakże inaczej wytłumaczyć taki fenomen? Dotyczy to także premiera Kazimierza Marcinkiewicza, premiera Jarosława Kaczyńskiego oraz premiera Donalda Tuska, który udając się do powodzian poradził im najpierw, żeby tworzyli listy proskrypcyjne tych, którzy coś „spieprzyli”. Myślał pewnie, że wpiszą tam tylko opozycję, ale po kilku godzinach pewnie dotarło do niego, gdzie ludzie mają te wszystkie przekomarzania, którymi Nasi Umiłowani Przywódcy wypełniają sobie czas między kręceniem lodów i podlizywaniem się starszym i mądrzejszym, bo sformułował na poczekaniu strategiczną doktrynę przeciwpowodziową, że ludzie „muszą uciekać”. Ano, jak mają takich Umiłowanych Przywódców, to nie pozostaje im już nic innego. Tylko gdzie? Gdyby Umiłowani Przywódcy byli trochę bardziej odpowiedzialni i bardziej samodzielni względem razwiedki, to może przez te trzynaście lat zdążyliby umocnić wały przeciwpowodziowe, żeby ucieczka nie była jedyną powinnością obywateli płacących podatki. Na razie premier Tusk oszacował wstępne koszty doraźnych zasiłków na pół miliarda złotych. Kiedy porównamy to z 11 miliardami, jakie co roku Polska odprowadza do Unii Europejskiej tytułem składki, to trochę lepiej rozumiemy, jakie potężne pieniądze są trwonione. A skoro już doszliśmy do pieniędzy, to tak się złożyło, że akurat w trakcie powodzi inaugurującej trzecie tysiąclecie, tonie również złotówka. Dzisiaj za jednego dolara amerykańskiego płacono już 3,39 złotych, a ponieważ kryzysowi finansowemu i ekonomicznemu w strefie euro towarzyszy również powódź w Polsce, to nie jest to z pewnością ostatnie słowo. Ta perspektywa najwyraźniej musi niepokoić Umiłowanych Przywódców również w innych państwach europejskich, bo właśnie po cichutku zaczęły one w szybkim tempie uzupełniać zapasy dla obrony cywilnej, a charakter tych zapasów wskazuje na zamiar szybkiego rozwinięcia tych oddziałów, żeby były one zdolne do stłumienia gwałtownych rozruchów. Nadchodzą ciekawe czasy. SM

Szał walki o władzę Człowiek ma jakiś pierwotny pęd władania sobą, rzeczami i innymi ludźmi. Pęd ten wypływa z samej istoty życia i jest sam w sobie słuszny, twórczy i niezbywalny. Ale jak każda postawa ludzka podlega dwuwartościowości: może być nie tylko dobry, ale i zły, przesadny, nieopanowany, egoistyczny i w końcu destruktywny dla jednostki i dla społeczności. Dwuwartościowość ta występuje we wszystkich dziedzinach życia, ale chyba najostrzej w życiu społeczno-politycznym. Tutaj staje się albo wielkim dobrem życiowym, albo fatalnym złem. W obszarze społeczno-politycznym cała właściwie wielka historia społeczeństw, plemion, narodów, państw, a zwłaszcza imperiów to walka o władzę, przeważnie o złym charakterze. O tron walczyli często między sobą, i to krwawo, syn z ojcem, żona z mężem, brat z bratem, przyjaciel z przyjacielem, nie mówiąc już o wojskowych i różnych dworzanach. Chrześcijaństwo chciało - i chce ciągle - walki te wyeliminować, ale jest to zadanie niezwykle trudne i do dziś najwyższa władza państwowa przeważnie nie jest schrystianizowana, nawet w państwach uchodzących za chrześcijańskie.

Obrazy z historii Ilość krwawych walk o władzę jest nieprzeliczona. Mnożą się one szczególnie w okresach tworzenia się państw, przełomów rewolucyjnych, a najczęściej na etapie upadku danego państwa. Dla zobrazowania weźmy dwa przykłady z czasów agonii potężnego kiedyś i przodującego w świecie imperium staroegipskiego. Oto np. faraon Ptolomeusz VII Euergetes II (145-116 przed Chr.) ożenił się z wdową po swoim bracie, a zarazem swoją siostrą Kleopatrą II, która przybrała sobie piękny tytuł faraoński: "Bogini kochająca matkę i zbawczyni". Jak widzimy, już wtedy był liberalizm, także seksualny. W dniu ślubu Ptolomeusz zabił swojego bratanka, ewentualnego konkurenta do tronu. Po kilku latach poślubił także bratanicę, czyli córkę Kleopatry II, jako Kleopatrą III. Wówczas rozgniewana Kleopatra II obwołała się jedynowładczynią i rozpętała wojnę domową. W rezultacie Kleopatra II wygrała i wygnała z kraju i faraona, czyli swojego brata, i swoją córkę Kleopatrę III. Faraon "odwdzięczył się": zabił swojego i jej syna Memphitesa, odrąbał mu głowę oraz kończyny, a ciało wysłał jako "prezent urodzinowy" dla jego matki, czyli swojej żony. Albo weźmy bardziej salonowy przykład słynnej w dziejach Egiptu piękności, Kleopatry VII, faraona z I w. przed Chrystusem. Oto faraon Ptolomeusz XII Neos Dionisos (80-51) przed śmiercią ustanowił swymi następcami dwoje swoich dzieci: 10-letniego Ptolomeusza XIII (51-47) i 10-letnią Kleopatrę, która weszła do historii jako Kleopatra VII Filopator (51-30). Ale dworzanie nie chcieli dwojga współfaraonów. Doszło do walki, w której Kleopatra przyczyniła się do śmierci swego brata. Wówczas rzymski Juliusz Cezar zażądał, by na miejsce zmarłego wszedł młodszy brat Kleopatry jako Ptolomeusz XIV Filopator (47-44). Kleopatra zaś, w której Cezar się zakochał, wyjechała do Rzymu. Kiedy jednak Cezar został zasztyletowany w Senacie z tego powodu, że zdobył sobie wielką władzę, Kleopatra wróciła do Egiptu i zaraz nakazała zamordować swego młodszego brata, mającego wówczas 15 lat. Na tronie zaś osadziła swego 3-letniego synka Cezariona, którego miała z Cezarem. Ale po pewnym czasie doszło z tych powodów do wojny domowej. Kleopatra otruła się po śmierci swojego nowego męża Marka Antoniusza, a syna Cezariona jako Ptolomeusza XV uchodzącego do Indii zamordowano. Miał 17 lat. Ciekawe, dzisiejsze nasze kochane feministki głoszą samochwalczo, że gdyby one były królami, to na ziemi byłby raj. Tymczasem w Egipcie, gdzie panowało co najmniej sześć kobiet faraonów, za ich rządów nie było bynajmniej lepiej, a często gorzej, bywały też często okrutne i ogłaszały się boginiami. Toteż i dziś problem dobrego władcy nie leży w płci, lecz w osobowości, w zdolnościach, sprawiedliwości, roztropności i mądrości. W dzisiejszych ustrojach demokratycznych walka o najwyższe stanowiska w państwie przybiera inne formy zewnętrzne, ale często wewnątrz jest również pełna nienawiści i zabija konkurentów moralnie i medialnie.

Strach zagrożonych utratą władzy U władców źle spełniających swoją władzę występuje zwykle paniczny strach przed jej utratą. Ma to miejsce przede wszystkim u uzurpatorów, którzy zdobyli władzę w jakiś nieprawy sposób i cały wysiłek kierują ku jej legalizacji i utrzymaniu. Towarzyszą temu z reguły wielkie oszustwa. Coś z takiego lęku przed utratą władzy występuje teraz u nas w rządzie i PO, zwłaszcza po katastrofie smoleńskiej, która najwyraźniej odsłoniła całemu Narodowi niedostatki i błędy, a także fałsze dotychczasowych rządów. Nie tylko dlatego, że władze zaniedbały wyprawę do Katynia, ale także dlatego, że śmierć 96 osób reprezentujących całe społeczeństwo polskie obnażyła dotychczasową złą, partyjniacką koncepcję państwa polskiego i polityki. Po tym wstrząsie Naród objawił się jako kontynuująca się całość, a nie tylko klientela PO lub jej poddani, jako tworzący ojczyźniany podmiot, a nie tylko jako podspołeczność Niemiec i UE, i jako Naród suwerenny, dumny i godny, przestępczo dotychczas poniżany w osobie prezydenta przez ludzi wątpliwie propolsko nastawionych. Zdawało się nam zatem, że do wyborów nowego prezydenta wszyscy staniemy nawróceni, pojednani i mądrzy. Mieliśmy nadzieję, iż już teraz władze będą służyły Narodowi, a nie tylko sobie samym, swojej partii i zaborczym koncepcjom mocarstw. W naszych czasach powinny realizować się słowa Chrystusa: "Królowie narodów panują nad nimi, a ich władcy przyjmują nazwę dobroczyńcy. U was tak być nie może. Ale najważniejszy z was niech będzie jak najmłodszy, a przełożony jak ten, który usługuje" (Łk 22, 25-26). I przez parę dni wydawało się, że nasz rząd i liberałowie stają się aktywnie polscy i pronarodowi. Jednak szybko się okazało, iż tylko wzmógł się u nich jakiś kompleks złego sprawowania władzy, który chcą rozładować wprost desperacko przez podjęcie nowych ataków z dodaniem oskarżeń, że ich poważne zaniedbania co do wyprawy katyńskiej wykorzystujemy w nowych wyborach prezydenckich przeciwko ich władzy. I tym bardziej konwulsyjnie stanęli wszyscy za swoim kandydatem na prezydenta, by mieć go jako legitymizację ich polityki i zarazem służącego im. Stąd też film Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego "Solidarni 2010", ukazujący nową, wyzwoloną solidarność wszystkich Polaków jako równoprawnych, uznali konsekwentnie za zamach na ich władzę partyjną i zarazem na ich bierność w rozwiązywaniu wielkich problemów państwowych. I tak kampania wyborcza znowu podzieliła Polskę na dwie: na liberalistyczną, wyalienowaną, i na solidarnie wyzwoloną, odzyskaną i upodmiotowioną. PO się przeraziła, że ukazanie wielkich idei i zasług Lecha Kaczyńskiego, wyrosłych z prawdziwej "Solidarności", choćby z pewnymi błędami, postawi PiS w lepszej sytuacji wyborczej i w rezultacie wyzwoleńczej dla Narodu. Zażądała m.in., żeby o tragedii smoleńskiej, w jakimś sensie źle rzutującej na rząd, nie wspominać w kontekście Polski i patriotyzmu, a jedynie uznać ją jako błąd pilotów i ewentualnie prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Dlatego tylko rząd ma decydować o wyjawieniu lub ukryciu zapisów czarnych skrzynek. Wiele osobistości powróciło do dawnego lżenia śp. prezydenta i PiS, ale w gruncie rzeczy w taki sposób, żeby rozbić naszą koncepcję państwa i Polski podmiotowej, niesłużącej Niemcom ani Rosji. Tutaj znowu zapanowało dawne wredne zakłamanie. PO i rząd nawołują rzekomo do spokojnej, kulturalnej i łagodnej prezydenckiej kampanii wyborczej. Ale jednocześnie niektórzy czołowi ich przedstawiciele lżą braci Kaczyńskich, PiS i w konsekwencji Polaków patriotów jeszcze bardziej brutalnie i szaleńczo, wprost nie do opisania. Głoszą, że niepoparcie kandydata PO to wszczęcie wojny domowej. Wartość wyborczych deklaracji PO ukazała dosadnie przerażająca wypowiedź Władysława Bartoszewskiego dla austriackiego pisma "Der Standard", że jeśli Jarosław Kaczyński będzie nawiązywał do śmierci brata, co już rzekomo czyni, to będzie to "nekrofilia" (popęd płciowy do zwłok - "Gazeta Wyborcza", 7.05.2010). I tak kontynuuje dawne lżenie Kaczyńskich i PiS, iż są to "dewianci psychicznie pokręceni, napęczniali niemoralnością frustraci, dyplomatołki" (zob. Robert Mazurek, "Rzeczpospolita", 8-9.05.2010). Podobne obelgi są miotane do dziś. Rzecznik sztabu wyborczego Bronisława Komorowskiego, pytana, czy jest to język dopuszczalny (TVP Info, 12.05.2010), odpowiedziała mniej więcej tak, że taki autorytet wie, co mówi. Znaczy to, iż PO akceptuje taki język i postawę. Jeszcze raz trzeba zauważyć, że te i podobne obelgi są miotane nie tylko na Jarosława Kaczyńskiego i na PiS, lecz przede wszystkim na wszystkich Polaków jako patriotów i katolików zaangażowanych politycznie w naszą koncepcję Polski. W tym samym panicznym lęku, żeby nie utracić choć odrobiny władzy, pewni ludzie aż postradali zmysły, zarzucając ks. abp. Marianowi Gołębiewskiemu, metropolicie wrocławskiemu, że 10 kwietnia br. poparł publicznie PiS słowami: "Polska prawem i sprawiedliwością stoi" ("Gazeta Wyborcza", 6.05.2010). Aż się człowiek boi, żeby ci fanatycy nie zażądali od archeologów uroczystego potępienia wieśniaka egipskiego z końca III tysiąclecia przed Chr., który napisał, że: "Najwyższym prawem świata jest sprawiedliwość" ("Wymowny wieśniak"), a więc już wtedy poparł PiS. Trzeba będzie wykreślić już z języka słowa: "prawo i sprawiedliwość". Niektórzy inni, kamuflując swoje żądanie, by katolicy nie byli czynni w życiu politycznym w Polsce, wołają, by "Kościół był ponadpartyjny i był znakiem wartości ogólnoludzkich", co znaczy, żeby nie tylko hierarchia, ale i wszyscy świeccy katolicy, którzy przecież są Kościołem, nie angażowali się w życie żadnej partii, ani w ogóle w życie polityczne jako katolicy, jako członkowie Kościoła, lecz tylko jako ateiści polityczni. Ostatecznie chodzi o to, żeby ateiści polityczni mieli prawo panować nad polskim społeczeństwem katolickim. Papież Benedykt XVI odrzucił ostatnio publicznie "milczenie wiary w polityce" (Fatima, 14.05.2010). Prawda, że katolicy nie mogą popierać tylko jakiejś jednej partii pośród innych dobrych, mogą należeć do nich wszystkich według własnego uznania, ale nie mogą popierać partii złych ani milczeć, gdy sieją one zło i niemoralność, bo dobro moralne jest w państwie pierwsze. Milczenie katolików w takich sytuacjach równałoby się współpracy w złu.

Władza zła Liberałowie, lewacy, feministki i ateiści pojmują władzę państwową w rezultacie jako niezależną nie tylko od wiary w Boga, ale także od moralności, zwłaszcza chrześcijańskiej, choć usiłują tworzyć jakąś swoją pseudoetykę. W rezultacie taka władza jest dla nas w Polsce, w zdecydowanej większości katolickiej, nielegalna i niemoralna. Może nam ona narzucać niewolę społeczno-polityczną cięższą niż niewola militarna. Dlatego słuszne są słowa wypowiedziane w 219. rocznicę Konstytucji 3 maja przez ks. prałata płk. Sławomira Żarskiego, choć ku "zgorszeniu" ateistów politycznych: "Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie, wolną od kłamstwa, hipokryzji, politycznej poprawności, historycznej amnezji, partyjnego ateizmu, antykościelnej neurozy" ("Nasz Dziennik", 4.05.2010). Tyle że po tych prawdziwych słowach administrator Ordynariatu Wojska Polskiego może zostać uznany przez władze wyższe za polityka w sutannie lub po prostu katolickiego oszołoma. Ale choć ludzie władzy głoszą, że są oświeceni najwyższą światłością i budują Polskę jak najbardziej nowoczesną, to jednak muszą zauważyć, iż Polacy już coraz częściej zaczynają śpiewać: "Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie". Występuje też od tysięcy lat taka patologia, że najwyższy władca nieraz lubi się ubóstwiać lub po prostu zajmować miejsce Boga, co czynili nawet władcy ateistyczni. W dalekiej przeszłości w różnych kulturach starożytnych wielu królów deifikowano lub sami się deifikowali. Jest to już jakiś zawrót głowy lub diabelska pycha. "Jestem - pisał o sobie nieudolny faraon z III tysiąclecia, Anchtifi - początkiem i końcem ludzkości". Taka pycha, połączona z ogromną władzą, to wielka tragedia społeczna. Dziś wprawdzie przywódcy nie mówią o sobie takimi słowami, ale w ich zachowaniach i czynach tkwi idea, że mogą zajmować miejsce Boga, choćby w stanowieniu swojej własnej, ateistycznej etyki. I co gorsza, tacy ludzie zwykle są psychopatyczni i utrzymują się przy władzy najuporczywiej i najdłużej. Nie sposób się ich pozbyć. Wszelkie "demokratyczne zmiany", także w UE, odbywają się w ramach tej samej krótkiej talii kart. Jest wciąż jakiś ogromny niedowład rozumu społeczno-politycznego. Trzeba też wspomnieć o skamienieniu władzy, która po krótkim czasie głuchnie i ślepnie, niczego nie słyszy, nie widzi i nie rozumie. Oto jeden z przykładów. Władza PO, głosząca "świętą" demokrację, swobodę i dialog, już nie chce rozmawiać z obywatelami: z robotnikami, ze związkami zawodowymi, ze strajkującymi, z bezrobotnymi, z ratującymi polskie przedsiębiorstwa i firmy, z ludźmi kultury, nauki i sztuki, nie mówiąc już o partiach opozycyjnych. Klasyczne skamienienie władzy. Można sobie wyobrazić, co by było, gdyby jeszcze prezydentem został człowiek im poddany. Weźmy też przypadki mnożących się protestów setek i tysięcy przedstawicieli inteligencji, pracowników, profesorów przeciwko puszczeniu życia polskiego na żywioł lub przeciwko niekompetentnym czy niedorzecznym decyzjom, jak w sprawach wyprzedaży mienia polskiego, rujnowania całej gospodarki, niedowładu służby zdrowia, niszczenia szkolnictwa wyższego i armii, rujnowania wyższych działów gospodarki, a choćby i w sprawie idiotycznego rozbicia kolejnictwa na wiele podmiotów, i w tylu innych kwestiach - a rząd przeważnie milczy arogancko, nawet nie odpisuje profesorom uniwersytetu. Brak już tylko tego, by dołączył i prezydent. Przecież na protesty wyższych figur reagowały nawet kiedyś niedemokratyczne władze PZPR, choćby przez potępienie lub aresztowanie. Najgorsze jest aroganckie milczenie. Wiadomo, o co ostatecznie chodzi. Chodzi o to, że rząd i PO przyjęły liberalistyczną ponowoczesną ideologię, według której rząd ma jak najmniej działać w państwie, "niech wszystko dzieje się samo". Ale niech to przynajmniej poddadzą pod dyskusję ze społeczeństwem polskim. Po co sprawują władzę, jeśli rząd ma nie działać, jak w starochińskiej regule wu wei, według której działanie przynosi szkodę.

Ukrywanie się władzy za parawanem kłamstwa Święta Księga Przypowieści podaje takie przysłowie: pewna kobieta zjadła, obtarła swe usta i rzekła: "Nie jadłam" (Prz 30, 20). Coś takiego jest stale w złej polityce. Władza wybrana demokratycznie powinna być czysta, otwarta i prawdomówna. Tymczasem na płaszczyźnie państwowej przeważnie taka nie jest. Co gorsza, często władza jest zdobywana za pomocą kłamstw, potem kłamstwo ją żywi i podtrzymuje, i tak kłamstwem się rządzi. Żeby było ciekawiej, to wszelka prawda o władzy jest zaliczana oficjalnie do specjalnych tajemnic państwowych. Jeśli mówi się prawdę, to jedynie w sprawach całkowicie drugorzędnych. Tak jest w całym, rzekomo postępowym, świecie. W teorii mówi się o demokratyzacji, liberalizacji i humanizacji władzy, tymczasem władza dobra jest nieskuteczna, świat natomiast niszczą: lichwa globalna, demonizowanie banków i pieniądza, handel kobietami, dziećmi, bronią, narkotykami, wykradanie technologii, światowe mafie, pasożytnicze instytucje, łapownictwo, kupowanie ustaw, oszustwa wyborcze, oszustwa sondażowe, niezliczone oszustwa wielkich koncernów, szantaże, ucisk, piractwo, terroryzm, zabijanie milionów istnień ludzkich... Oblicza się, że cała przestępczość na świecie, przełożona na pieniądze, wynosi rocznie trylion dolarów. A zaślepieni ludzie "postępowi" powiadają, że zatriumfowała wolność, oczywiście bez moralności. Powróćmy jeszcze raz do smutnej sprawy irackiej. Oficjalnie Ameryka uderzyła na Irak po ataku Al-Kaidy na World Trade Center 11 września 2001 r., żeby zniszczyć gniazdo terroryzmu i zlikwidować broń masowego rażenia, choć faktycznie nie było tam ani jednego, ani drugiego. Tymczasem wywiad turecki wyjawił niedawno, że już na cztery miesiące przed atakiem Al-Kaidy trzy państwa podjęły negocjacje w sprawie rozbioru Iraku: Anglia miała dostać południe, Turcja część północną z Kurdami, a USA resztę (M. Giertych, Opoka w kraju, 2010, nr 72, s. 16; za: The American Conservative, XI, 2009). Niestety, i Polska dała się na to nabrać, także wysyłając swoje wojska. Mówią: inna jest logika polityki. Ale Polska nie uzyskała nic, raczej straciła i materialnie, i politycznie, i naruszyła moralność międzynarodową. Prawy człowiek gen. Waldemar Skrzypczak pisze, że wojna iracka to było jedno wielkie oszustwo (Moja wojna, Warszawa 2010). Dziś, w epoce medialnej, totalne kłamstwo stało się główną bronią w walce. Spraw, jakie zatruwają atmosferę życia w Polsce, jest bardzo wiele. Na przykład oficjalnie się ukrywa, że w akcję wyborczą na prezydenta włączają się UE, Niemcy i wywiad rosyjski. Czy z Nagrodą Karola Wielkiego dla kogoś, kto jest przełożonym kandydata PO na prezydenta, nie mogła Angela Merkel poczekać na czas po wyborach? A za co ta nagroda? Przecież nie za wielką działalność, której nie ma, ani za rozwój Polski, lecz raczej za ściślejsze poddawanie Polski ideologii unijnej i wpływom niemieckim, co miałoby oznaczać wzmocnienie UE. Wielu ludzi z PO, SLD i nawiedzonych fałszywym liberalizmem stawia sprawę otwarcie: najlepsza służba Polsce to służba Unii i naszym potężnym sąsiadom. Podobnie mamy już na nowych paszportach: najpierw jesteśmy obywatelami Unii Europejskiej, a dopiero niżej Rzeczypospolitej Polskiej. Nasz rząd jest niesprawny wewnątrz, ale jest bardzo sprawny w słuchaniu urzędników z UE. W tej sytuacji człowiek duma, po co ta cała zabawa rządu i PO w wybory ich prezydenta? Przecież i tak ma rządzić wszystkim premier, a prezydent ma tylko słuchać jego, rządu, poszczególnych ministrów, trybunałów, no i w ogóle prominentów liberalnych, przeważnie lekceważących Polskę. A zatem obecne wybory prezydenckie muszą być czymś więcej, czymś szczególnym. Polacy muszą przy tej okazji poczynić wielki krok w kierunku odzyskania i władzy, i godności. Totalną i arogancką władzę PO trzeba uznać za nieodpowiednią i niekorzystną zarówno dla Polski, jak i dla UE. Ostatecznie nie oskarżamy nikogo o jakąś niemoralność, lecz raczej o błędy i uporczywe trzymanie się ich. Myślę, że głównym źródłem tego stanu rzeczy jest przyjęcie błędnej ideologii liberalistycznej, w tym też błędnej koncepcji człowieka, państwa i polityki. Główną winę ponoszą słabi intelektualnie dzisiejsi stratedzy europejscy, którzy nie umywają się do wielkich umysłów starogreckich, rzymskich i chrześcijańskich, kierując się jedynie wielką pychą ludzi rzekomo "oświeconych" i stojących już na samym szczycie ludzkości, jak ów wspomniany faraon egipski w III tysiącleciu przed Chr., Anchtifi. I jeszcze jedno. W panującej atmosferze nieszczerości, niejasności nieokreśloności coraz więcej ludzi przerażonych wystąpieniami dziwnych osobistości zgłasza obawy, by nie zostały w jakiejś mierze poddane manipulacjom nie tylko sondaże przedwyborcze, ale i rezultaty głosowań. Rozwścieczonych ludzi nie tak łatwo upilnować w jednej czy drugiej terenowej komisji wyborczej; w komputerze centralnym wystarczy jedno czyjeś kliknięcie, np. unieważniające pół miliona głosów. Całe społeczeństwo powinno pójść do wyborów i całe powinno być czujne, bo tak wielu polityków i graczy społecznych władzę traktuje nie jako służbę dobru Polski, lecz jako swój osobisty łup. Ks. prof. Czesław S. Bartnik

Nigdy jej nie doścignę Z Januszem Walentynowiczem, synem Anny Walentynowicz, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler Jaki obraz mamy pozostanie w Pana sercu? - To pozornie proste pytanie, natomiast odpowiedzieć na nie jednoznacznie jest bardzo trudno. To, co pozostaje mi w głowie i sercu, to myśl, że chyba nigdy jej nie doścignę, jeżeli chodzi o dotrzymywanie wierności pewnym zasadom, ideałom, a także okazywanie ciepła osobom, które na to zasługują. Mama potrafiła być ponadto zupełnie obojętna wobec osób, które ją skrzywdziły, czego ja nie potrafię. Była ponad pewne rzeczy, pewne emocje, nie dając się wplątać w jakieś niejasne historie. Ogólnie mówiąc, była osobą godną naśladowania. Przy trumnie mamy obiecałem jej, że dołożę wszelkich starań, żeby przynajmniej resztę życia spędzić tak, jakby sobie tego życzyła.

Jakie ideały, wartości zaszczepiła w Panu i wnukach? Na co zwracała szczególną uwagę? - Przede wszystkim na prawdomówność. Nienawidziła kłamstwa i krętactwa, brzydziła się nimi. Zawsze mówiła: niech to będzie najgorsza prawda, ale prawda, bo z nią zawsze coś można zrobić. Nauczyła mnie i moje dzieci nie tylko mówienia o uczuciach, ale okazywania ich, zarówno tych dobrych, jak i tych gorszych. Jeszcze jako dorastający chłopak wstydziłem się bardzo płakać, mimo że wielokrotnie miałem na to ochotę. Kiedyś w jakiejś szczerej rozmowie z mamą powiedziałem jej o tym, a ona odpowiedziała: "Słuchaj synku, tylko głupcy nie płaczą, prawdziwy mężczyzna, prawdziwy człowiek zawsze okazuje uczucia, których doświadcza. Nie ma się co tego wstydzić, bo to jest zupełnie normalne". Kładła nacisk na punktualność, wywiązywanie się z danego słowa. Wydaje mi się, że to są takie podstawy, bez których nie można normalnie funkcjonować.

Wszyscy, którzy wspominają śp. Annę Walentynowicz, podkreślają, że tworzyła wokół siebie serdeczną atmosferę. Jaka była na co dzień? - Bardzo ciepła, czasami szorstka, ale w taki matczyny sposób. Po prostu postawiła sobie bardzo wysoko poprzeczkę, jeżeli chodzi o pewne zasady, sposób bycia czy zachowania, i tego samego wymagała od najbliższych członków rodziny. Czasami na tym tle były zgrzyty, ale nawet gdy zwracała uwagę, robiła to w ciepły i życzliwy sposób. To nie było łajanie czy wypominanie jakichś niedociągnięć, tylko łagodne zwrócenie uwagi, że należałoby inaczej coś zrobić, powiedzieć, postąpić.

Czy cieszyło ją tytułowanie jej "matką 'Solidarności'"? - Muszę panu powiedzieć, że tak. Ona miała wewnętrzne poczucie olbrzymiej radości i spełnienia, natomiast nigdy się z tym nie afiszowała ani tym nie chwaliła. Bywały takie momenty, że uważała, że to jest chyba ponad miarę, ponad jej zasługi, aczkolwiek było jej bardzo miło.

Jak przyjęła odznaczenie jej przez prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego Orderem Orła Białego? - Z radością. Mama zawsze była bardzo skromna, nigdy nie zabiegała o jakieś tytuły, zaszczyty. Jednak to odznaczenie przyjęła, ponieważ było z rąk śp. Lecha Kaczyńskiego, co ją bardzo usatysfakcjonowało. Była bardzo zadowolona, aczkolwiek nie obnosiła się z tym publicznie.

A jak znosiła ataki na swoją osobę, przemilczanie jej zasług? - Bardzo to przeżywała. Mnie to również bardzo bolało, dlatego że wiele rzeczy przechodziliśmy wspólnie, tj. aresztowania, bicia, rewizje, poniżanie. Również dlatego, że doskonale wiem, jak wyglądał przebieg strajku w Stoczni Gdańskiej, inaczej niż to przedstawia Lech Wałęsa. Gdy tylko otrzymał podwyżkę, trzeciego dnia ogłosił koniec strajku i rozpuścił ludzi do domów. To właśnie mama ze śp. Aliną Pieńkowską zatrzymały stoczniowców.

Czyli gdyby nie ona, tego strajku by nie było? - Podejrzewam, że tak. Dzięki niej stoczniowcy wrócili do stoczni i strajk się rozpoczął.

Wciągnęła Pana w działalność "Solidarności"? - Nie, nie byłem w żadnych strukturach, uważałem, że są lepsi, mądrzejsi. Pracowałem w tym czasie w porcie gdańskim. Mama któregoś dnia próbowała porozmawiać ze mną, czy nie chciałbym się udzielać w związku. Nie zdecydowałem się, bo widziałem i słyszałem, co się wówczas działo wokół niej i państwa Gwiazdów. Dla mamy jednak Wolne Związki Zawodowe były jak druga rodzina.

Co Pana mamę cieszyło we współczesnej Polsce, a co szczególnie boleśnie przeżywała? - Na pewno cieszyło ją to, że w jakiś sposób wzmogła się rola Kościoła i wzrosła wiara w Narodzie. Bardzo się ucieszyła, gdy ks. kard. Karol Wojtyła został Papieżem. Była później raz czy dwa na audiencji u Jana Pawła II. Natomiast martwiła się - podobnie zresztą jak ja - tym, co się dzieje w polskiej polityce, w polskim rządzie. Widziała te przepychanki w Sejmie, kłótnie o jakieś nieistotne rzeczy, gdy sprawy naprawdę ważne - a tymi były dla niej kwestie bytowania przeciętnych ludzi, którzy wstają codziennie o godz. 6.00, żeby na 7.00 pójść do pracy - nie były poruszane. Bardzo nad tym ubolewała.

Czym był dla niej wylot z prezydentem na uroczystości do Katynia? - Proszę pana, pierwotna wersja była taka, że mama miała jechać z panią Janiną Natusiewicz-Mirer pociągiem. Kiedy się dowiedziała, że prezydent zaprosił ją na pokład swojego samolotu, poczuła się dowartościowana. Choć Lech i Jarosław Kaczyńscy dawali niejednokrotnie odczuć mamie, że pamiętają o niej jako o człowieku, o tym, co zrobiła, sprawiło jej to dużą przyjemność. Była bardzo dumna z tego, że jako jedna z nielicznych osób znalazła się w tak ścisłym gronie na pokładzie prezydenckiego samolotu. Dowodem tego jest list do prezydenta napisany przez mamę i sybiraczkę panią Janinę Natusiewicz-Mirer, który miały mu wręczyć po uroczystościach w Katyniu.

Jaka jest jego treść? - Mama pisze w nim, że czuje się zaszczycona, że leci z prezydentem, dziękuje za umożliwienie jej pobytu na uroczystościach w Katyniu. Wylot do Katynia był dla niej bardzo osobistym wydarzeniem, dlatego że w naszym domu zawsze mówiło się o Katyniu. Raz ciszej, raz głośniej, ale ten temat stale się przewijał. Ten wylot był więc jakby ukoronowaniem całej jej pracy w kierunku ujawnienia zbrodni katyńskiej.

W jaki sposób dowiedział się Pan o jej śmierci? - Syn odbierał samochód u dilera w Gdańsku, który też kupił dzięki pomocy babci. Byłem tam razem z nim. W trakcie podpisywania przez syna różnych dokumentów jego żona dostała telefon od swojej rodziny, że coś się stało z prezydenckim samolotem. Pierwszą myślą, która przeleciała mi przez głowę, było to, że pewnie nie wysunęło się podwozie. Syn skorzystał u tego dilera z Internetu, zaczął sprawdzać bieżące informacje. Gdy okazało się, że samolot się rozbił i nikt nie przeżył, to przyznam panu szczerze, że nie bardzo pamiętam, jak wróciłem do domu.

Czy po katastrofie prezydenckiego samolotu ktoś z przedstawicieli władz próbował się z Panem kontaktować, pomagał w wyjeździe do Moskwy? - Przepraszam, ale nie pamiętam. Na pewno był jakiś telefon, ale nie przypominam sobie, od kogo. W niedzielę wczesnym rankiem pojechaliśmy z Gdańska do Warszawy, ale dokładnie nie pamiętam tamtego czasu, tak to wszystko przeżyłem.

Jak na miejscu, w Moskwie, wyglądały procedury, sama identyfikacja ciał? - Muszę panu powiedzieć, że działania strony rosyjskiej, zresztą polskiej również, bo tutaj nie można bagatelizować działań pani minister Kopacz i pozostałych ministrów, którzy byli z nami w Moskwie, były naprawdę na najwyższym poziomie, na jaki można było sobie pozwolić w takiej sytuacji i w takim momencie, kiedy wszystko było robione na gorąco. Byliśmy otoczeni wszechstronną opieką, nie było sytuacji, w której zostalibyśmy pozostawieni sami sobie. Samą identyfikację ciał przeprowadzono w taki sposób, żeby zmniejszyć nam do minimum skutki ich oglądania. Było to zrobione naprawdę profesjonalnie. Towarzyszyli nam lekarze i psychologowie policyjni z Polski, których mogliśmy o wszystko pytać i wyjaśniać jakiekolwiek wątpliwości.

Nie miał Pan problemów z rozpoznaniem ciała mamy? - Nie. Przepraszam, ale nie chcę o tym rozmawiać...

Czy wiedział Pan, że w Moskwie przeprowadzono sekcję zwłok wszystkich ofiar? Ktoś Pana o tym informował, pokazywał jakieś dokumenty z sekcji Pana mamy? - Wydaje mi się, że coś wspominano o sekcji zwłok, natomiast żadnego protokołu z niej nie podpisywałem. Dano nam, jak to oni nazywali, zaświadczenie o śmierci, coś na wzór naszego aktu zgonu. Przyczyna śmierci mamy była określona w tym dokumencie jako obrażenia wielonarządowe.

Czy zostały Panu zwrócone rzeczy, które Pana mama miała przy sobie? - Te, które zidentyfikowałem, a więc zegarek mamy, jej obrączkę i medalik z Matką Bożą przypinany na agrafkę, otrzymałem w Moskwie. Jej ubranie było w makabrycznym stanie, więc zdecydowaliśmy, że pójdzie do spalenia. Natomiast do dzisiaj nie otrzymałem - a wiem, że mama na pewno je miała - jej torebki, dowodu osobistego, paszportu i kluczy od mieszkania.

Jak ocenia Pan postępy śledztwa w sprawie katastrofy samolotu prezydenckiego? Czy jest Pan o nich informowany? - Nie, nie jestem informowany. To, co wiem, wiem z mediów. Przyznam szczerze, że jestem rozgoryczony i bardzo zniesmaczony tym, co się dzieje, dlatego że - moim zdaniem - jest to w tej chwili polowanie na czarownice, tzn. usiłowanie znalezienia jakiegoś winnego. To zupełnie niczego nie załatwia. Uważam, że winni tej katastrofy są wszyscy politycy przez - jakby to moja mama określiła - grzech zaniedbania. Od początku wolnej Polski, czyli od prezydentury Lecha Wałęsy, aż po prezydenturę śp. Lecha Kaczyńskiego wszyscy politycy wykłócali się w Sejmie o jakieś bzdurne rzeczy, natomiast gdy poruszano temat wymiany starej, zdezelowanej floty powietrznej dla VIP-ów, mówiono, że nie ma pieniędzy, teraz mamy tego efekty.

Czy myślał Pan o ustanowieniu swojego pełnomocnika, który miałby wgląd w akta śledztwa? - Myślałem o tym, ale dopóki to śledztwo się nie zakończy, szczątkowe oglądanie czegoś nic nie da. Na bazie bowiem wyrywkowych informacji powstają jedynie spekulacje, które do niczego nie prowadzą. Ponadto z informacji, jakie posiadam, wiem, że jeden z pełnomocników kilku rodzin próbował mieć wgląd do tych akt, lecz prokurator mu tego odmówił. Jest to dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Gdyby w grę wchodziła tutaj obronność kraju czy tajemnice wojskowe, byłoby to zrozumiałe, ale to są rzeczy cywilne...

Uważa Pan, że polskie władze podejmują wystarczające kroki w celu wyjaśnienia tej tragedii? Czego Pan, jako jedna z osób, które ona najbardziej dotknęła, oczekuje od rządzących? - To trudne pytanie, bo tak naprawdę nie wiem, czego mogę oczekiwać od ludzi, których znaczna większość tak na dobrą sprawę chce jedynie wygrać wybory i zostać jak najdłużej w ławach poselskich. To, co by mnie usatysfakcjonowało, to odpowiedź na pytanie, jak było naprawdę, tzn. dlaczego samolot, w którym wszystkie urządzenia pokładowe - jak kilkakrotnie słyszałem w telewizji - były w stu procentach sprawne, znalazł się około 150 metrów od osi pasa i prawie 70 metrów za nisko. Żadne z urządzeń nie zadziałało, a były sprawne? To jakaś paranoja. Należałoby też wyciągnąć wnioski na przyszłość, by ekipy, które będą poruszać się VIP-owskimi samolotami, miały zapewnione większe bezpieczeństwo. Może też te loty VIP-owskie należałoby mimo wszystko ubezpieczać, bo z tego, co słyszałem, ten lot nie był ubezpieczony. Jest to dla mnie niezrozumiałe.

Na rynku księgarskim ma teraz ukazać się biografia Pana mamy autorstwa dr. Sławomira Cenckiewicza. Wiem, że pani Anna Walentynowicz zdążyła ją jeszcze przeczytać. Czy była zadowolona? - Była zachwycona, dlatego że dr Cenckiewicz bardzo rzetelnie podszedł do tej publikacji. Każdy rozdział książki, który napisał, dawał jej do przeczytania i konsultacji. Gdy dostała w końcu całość, nie spała przez półtorej doby, tak wciągnęła ją lektura. Ze łzami w oczach powiedziała dr. Cenckiewiczowi, że książka jest doskonała, bo nie ma w niej nic upiększonego ani nic umniejszonego, to jest po prostu jej życie. Mam nadzieję, że może dzięki tej książce część osób przejrzy na oczy i przestanie ślepo wierzyć w to, co o mamie opowiada Lech Wałęsa. Dziękuję Panu za rozmowę.

Koncentracja i skupienie kontra chaos i panika Platforma Obywatelska, która straciła prosty i wypróbowany sposób na kampanię wyborczą - straszenie Prawem i Sprawiedliwością - pozostała bez żadnego pomysłu na Polskę. Metoda dezinformacji, prowokacji, ośmieszania, napuszczania jednych na drugich, ohydnego szkalowania przeciwnika politycznego już nie zadziała. Ludzie się na to nie nabiorą, bo zobaczyli i usłyszeli siebie na Krakowskim Przedmieściu przed Pałacem Prezydenckim w dniach narodowej żałoby. Jak słusznie wskazał Jan Pietrzak, "katastrofa pod Smoleńskiem to były prawdziwe prawybory". Ujawniła się w pełni bezradność PO w obliczu nowej sytuacji po smoleńskiej tragedii. Polska Konstytucja z 1997 r. określa prerogatywy prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej następująco: Jest on najwyższym przedstawicielem RP i gwarantem ciągłości władzy państwowej. W stosunku do ustawy konstytucyjnej z 1992 roku, która regulowała wzajemne stosunki między władzą ustawodawczą i wykonawczą [prezydent był według niej najwyższym przedstawicielem państwa polskiego w stosunkach wewnętrznych i międzynarodowych] sformułowanie mówiące o gwarancie ciągłości władzy państwowej sprawia wrażenie zbyt dużej ogólności. Skoro prezydent jest pierwszą osobą w państwie, to zrozumiałe powinno być jego uprawnienie do kształtowania polityki państwa, zarówno wewnętrznej, jak i zewnętrznej. Zadanie to obecna Konstytucja nieco rozmyła, co miało swoje negatywne skutki wobec sporej aktywności politycznej, jaką prezentował śp. prezydent Lech Kaczyński.

PO wobec Lecha Kaczyńskiego Donald Tusk w 2005 roku zaciekle walczył z Lechem Kaczyńskim o urząd prezydenta, a gdy dwa lata później został premierem, oskarżał go o utrudnianie mu wykonywania władzy. "Mnie prezydent nie jest do niczego potrzebny" - mówił, gdy Lech Kaczyński wbrew nagonce ze strony wszystkich partii, oczywiście poza PiS, słusznie chciał uczestniczyć w gremiach decyzyjnych Unii Europejskiej. Od pierwszych dni urzędowania prezydenta Lecha Kaczyńskiego upowszechniano w mediach taką interpretację przepisów Konstytucji, z której miało wynikać, że głównymi atrybutami władzy prezydenckiej są: reprezentowanie państwa polskiego na zewnątrz, ale tylko w uzgodnieniu z rządem, który kształtuje politykę zagraniczną państwa, oraz wetowanie ustaw przedstawiane jako przykład destrukcji i nieodpowiedzialności prezydenta za politykę wewnętrzną kraju. Od czasu, gdy władzę przejęła Platforma Obywatelska, prezydentura Lecha Kaczyńskiego i w ogóle jego osoba traktowane były przez obóz rządzący wręcz wrogo. Okoliczności zorganizowania lotu prezydenta na uroczystości katyńskie, co należało do kompetencji rządu, najlepiej temu dowodzą.
Z chwilą rezygnacji Donalda Tuska z ubiegania się o władzę zwierzchnią w Polsce obraz tego niechcianego przez premiera urzędu został przedstawiony jako mało istotny dla państwa (słynne już "żyrandole"). Nie zmieniło to jednak stosunku szefa rządu i jego obozu politycznego do samego Lecha Kaczyńskiego. Jego prezydenturę oceniano wyłącznie przez pryzmat tego, jak bardzo był związany z bratem bliźniakiem stojącym na czele opozycyjnego Prawa i Sprawiedliwości. Urząd prezydenta odbierano jako polityczną ekspozyturę PiS. Takie podejście było możliwe dzięki bezkrytycznemu wspieraniu polityki rządu przez większość mediów.

Podwójne standardy Dzięki temu powstało wrażenie pełnej legitymizacji polityki rządu wobec urzędu prezydenta. Te same media fakt obejmowania przez marszałka Bronisława Komorowskiego prerogatyw po tragicznie zmarłym prezydencie Lechu Kaczyńskim potraktowały jako oczywistość, mimo że były co do tego poważne wątpliwości. Także sposób, w jaki marszałek pełniący obowiązki prezydenta doprowadził w imieniu swojego środowiska do nowelizacji ustawy o IPN, która likwidując samodzielność tej instytucji, wyklucza tym samym szanse na sprawiedliwy osąd historii w stosunku do byłych funkcjonariuszy państwa komunistycznego. Pełniący obowiązki prezydent uczynił to wbrew zdecydowanej woli Lecha Kaczyńskiego wyrażonej odpowiednimi dokumentami powstałymi tuż przed jego śmiercią. O ile w sprawie likwidacji IPN protestowały niektóre środowiska naukowe, o tyle w kwestii pozbawionego podstaw prawnych powołania przez marszałka Bronisława Komorowskiego Rady Bezpieczeństwa Narodowego panuje zgodne milczenie. Warto zatem przypomnieć, że według Konstytucji, RBN powołuje prezydent, a nie osoba pełniąca obowiązki prezydenta. Chyba jest jakaś różnica między prezydentem wybranym w wyborach bezpośrednich a osobą pełniącą po jego śmierci obowiązki urzędującego prezydenta? W takim podejściu daje o sobie znać najcięższa choroba III RP, mianowicie cyniczne stosowanie podwójnych standardów: słuszne i usprawiedliwione jest to, co my (czyli elita) robimy, nasi przeciwnicy z kolei zasługują tylko na krytykę, a nawet potępienie.

Jaki prezydent? Konstytucja mówi o uprawnieniach prezydenta, o tym, do czego jest zobowiązany względem Narodu, pozwala mu, gdy zechce, odwołać się do Boga w momencie składania przysięgi, ale nie stanowi o tym, jakim człowiekiem ma być prezydent. Konstytucja z marca 1921 roku w treści przysięgi prezydenckiej zmuszała nawet do wypowiedzenia słów publicznego zobowiązania: "Sprawiedliwość względem wszystkich bez różnicy obywateli za pierwszą sobie mieć cnotę". Słowa te były szczególnym zobowiązaniem. Warto przypomnieć, że na poczucie sprawiedliwości i równości wszystkich obywateli wobec prawa zwracał wielokrotnie uwagę śp. prof. Lech Kaczyński. Dziwi mnie, gdy słyszę domaganie się od kandydatów na prezydenta, by przedstawili swoje programy polityczne, by zaprezentowali je w debatach politycznych. Znacznie ważniejsze wydaje mi się wszechstronne poznanie przeszłości kandydata, jego faktycznych dokonań i postaw, tak by dawały one rękojmię godnego sprawowania urzędu. Chodzi przede wszystkim o kwalifikacje, ale i pewne cechy charakteru, które mogą decydować o skuteczności w sprawowaniu najwyższego urzędu. Przekonaliśmy się, jak media w obliczu narodowego dramatu sprawnie potrafiły zmienić polityczny i osobisty wizerunek prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nagle okazał się i mądry, i sprawiedliwy, rodzinny, skromny i przystępny. Ten ujawniony mechanizm zamiany czarnego na białe powinien zmusić nas do poważnego zastanowienia się nad oceną kandydatury marszałka Bronisława Komorowskiego. Kreowany jest on na polityka zrównoważonego, mądrego i bezkonfliktowego, który nie potrafi się na nikogo obrazić. Przedstawia się go jako człowieka pełnego wszelakich cnót, arystokratę z pochodzenia i z ducha, prawdziwego Sarmatę, równocześnie rodzinnego i zabawnego, lubiącego krótkie mowy i długą kiełbasę. Czy to obraz prawdziwy, czy wykreowany? Czy za Bronisławem Komorowskim nie kryje się zupełnie inna, nieznana opinii publicznej historia urzędnika III RP, wokół którego zawsze pełno było oficerów i generałów szkolonych w moskiewskiej "woroszyłówce"? - Woda ma to do siebie, że spływa - powiedział Komorowski, komentując powódź. Prawda ma podobną cechę. Powoli, ale zawsze wychodzi na jaw. Czy marszałek Sejmu odpowie na pytania redaktora Aleksandra Ściosa, zadane w jego blogu "bez dekretu" (powtórzone w wielu innych portalach internetowych), które stawiają go w świetle poważnych wątpliwości natury politycznej, prawnej, a nawet korupcyjnej. Jak w tej sprawie zachowają się ogólnopolskie media elektroniczne?

Chwilowa refleksja mediów Głęboki i powszechnie manifestowany żal społeczeństwa polskiego po stracie tylu wybitnych Polaków wymusił niejako na mediach zupełnie inne, bardziej racjonalne spojrzenie na osobę śp. prezydenta prof. Lecha Kaczyńskiego. Spokojna, refleksyjna atmosfera w środkach społecznego przekazu musiała też zostać przeniesiona na osobę najbliższą zmarłemu prezydentowi - Jarosława Kaczyńskiego, szefa PiS, na oraz jego partię, która w tej katastrofie poniosła największe straty. Ucichł szyderczy śmiech, w debacie publicznej wytłumiono agresywne tony, rzadziej zapraszano tych polityków i dziennikarzy, którzy słynęli z opluwania ludzi. Był to krótki, ale wart odnotowania moment, w którym media, nawet gdyby bardzo chciały, nie mogły się przeciwstawić społecznemu oczekiwaniu na głęboką narodową refleksją. Była to też, mam nadzieję, ważna lekcja dla młodych dziennikarzy, także tych z TVN, którzy zobaczyli na rynku w Krakowie, jak reaguje tłum na telewizyjny przekaz, który mija się z oczekiwaniami odbiorców. Po tym krótkim okresie refleksji w mediach sytuacja wydaje się jednak powracać na stare tory. Tym bardziej że Platforma Obywatelska, polityczny opiekun prywatnych elektronicznych mediów, bardzo chce wygrać wybory prezydenckie. Na razie nie wie jeszcze, w jakie uderzyć tony. Smoleńska katastrofa odebrała bowiem sens kontynuowania jedynej skutecznej, bo sprawdzonej od 5 lat, politycznej linii walki z PiS. Polegała ona na tym, aby poprzez media tworzyć w społeczeństwie atmosferę zagrożenia opozycją, Kaczyńskimi, ich ideami, ich IV RP.

Ferdynand Kiepski za Komorowskim, czyli gafa goni gafę Nic też nie dało ponaddwuletnie nękanie PiS komisjami sejmowymi i nadaktywną, "niezależną" prokuraturą. Spisku w PiS przeciwko państwu nie wykryto, nie znaleziono też PiS-owskich "kryminalistów". Główny ciężar kampanii prezydenckiej przyjął Komorowski, który dwoi się i troi, by dobrze wypaść, ale popełnia same gafy - szybko, choć nie zawsze zręcznie tuszowane przez przyjaciół. Po wizycie w Muzeum Powstania Warszawskiego trafił do mediów tekst-apel Komorowskiego, by PiS nie zawłaszczało patriotycznej tradycji. Gdyby marszałek był z innej opcji albo wyzwolił się spod uroku swojego przyjaciela Palikota, w tym akurat miejscu podziękowałby Lechowi Kaczyńskiemu za stworzenie wspaniałego muzeum i w ten sposób zyskałby punkty wyborcze. Przy innej okazji subtelny inaczej Bronisław Komorowski powiedział: "Polityka nie rządzi się współczuciem". Co zatem wygnało z Warszawy na zalane wodą południe Polski i marszałka, i premiera (w kaloszach)? Powołanie w świetle kamer Rady Bezpieczeństwa Narodowego przez Bronisława Komorowskiego miało być mocnym elementem kampanii wyborczej marszałka. Miał to być wyraźny sygnał, że jako kandydat na prezydenta jest przygotowany do przyszłej roli, ale i pewny wygranej. Dobre samopoczucie Komorowskiego kontrastuje z zachowaniem jego zaplecza polityczno-towarzyskiego, które chce, by było tak, jak dawniej w Unii Wolności, skąd wywodzi się większość "salonu". Hasło kampanii: "Zgoda buduje", nie miało nic wspólnego z atmosferą, jaką zaprezentował komitet honorowy marszałka, komitet, który przez jednego z internautów trafnie został nazwany "komitetem horrorowym". Wystąpienia Andrzeja Wajdy o wojnie domowej czy nienawistne bredzenie Władysława Bartoszewskiego o Polsce jako Ruandzie i Burundi, a o Kaczyńskim jako o hodowcy zwierząt futerkowych, wreszcie popisy satyryka Majewskiego o psychopatach z charyzmą spotkały się z jednoznaczną krytyką opinii publicznej, nawet w zaprzyjaźnionych z marszałkiem mediach. Jeszcze bardziej żałosne było tłumaczenie szefowej sztabu wyborczego Bronisława Komorowskiego, posłanki Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Dowiedzieliśmy się, że każdy ma prawo mówić, co chce. Z tego zawsze słynęła Unia Wolności, dobrze wyrażała się tylko o sobie, o innych - źle. Szczególnie zastanawiająca jest postawa Andrzeja Wajdy, który zachowuje się tak samo panicznie nerwowo, jak Lech Wałęsa w czerwcu 1992 roku, kiedy w nocy odwoływał rząd Jana Olszewskiego. Ten sam paniczny strach... Tylko przed czym? Czego się obawia artysta Wajda? Czy nie powinien go uspokoić kolega z komitetu honorowego, zawsze wyluzowany aktor znany z roli Ferdka Kiepskiego?

Spokój, który budzi optymizm W Platformie szamotanina, brak koncepcji i zagubienie, natomiast w Prawie i Sprawiedliwości koncentracja i skupienie. Jeszcze się nie zaczęła kampania, a już słyszeliśmy, że PiS będzie ją politycznie wykorzystywać. Tymczasem nic takiego nie miało miejsca. Jeszcze Jarosław Kaczyński nie zabrał głosu, a już dywagowano o tym, co powie, i dlaczego jest to z gruntu złe. Znaleźli się i tacy, jak np. Magdalena Środa, których wręcz obrażało bezczelne milczenie Jarosława Kaczyńskiego. Tymczasem "kandydat specjalnej troski", jak Jarosława Kaczyńskiego nazwał Sławomir Nowak z kancelarii Tuska, nie lata z tekstami z Wikipedii w ręku, nie występuje w telewizjach, a "Do braci Rosjan" zwrócił się przez Internet. Wystąpienie zostało w Rosji przyjęte jako dobre i potrzebne, za to w Platformie jako fałszywe, nieszczere i cyniczne. Jarosław Kaczyński udzielił kilku wywiadów, zachowuje w swojej żałobie godność i spokój. Wiemy, co sobą reprezentuje i do czego dąży. Można przyjąć jako pewne, że nie da się sprowokować do podjęcia polemiki z tymi, którzy doszczętnie się skompromitowali. Teraz dywagują o tym, czy Jarosław Kaczyński się zmienił. Oczywiście zmienił się on pod wpływem tego wielkiego nieszczęścia, które go spotkało. Każdy człowiek, gdy dotknie go coś podobnego, musi się zmienić. Stracił brata, bratową i przyjaciół, ale zachował swoje poglądy i wizję Polski. Prezes PiS nie musi, i nie powinien, się zmieniać. Ma być tym, kim był do tej pory. Tego oczekują jego wyborcy. Wojciech Reszczyński

Mam nadzieję, że Pan to odszczeka ... Polsko-rosyjska umowa z 1993 r. nie mogła być zastosowana do badania katastrofy Tu-154 ze Smoleńska, konwencja chicagowska dobrze się do tego nadaje – ocenił szef MSWiA Jerzy Miller na sejmowej komisji obrony. W pewnym momencie minister opuścił posiedzenie tłumacząc to koniecznością stawienia się na spotkaniu RBN. O to, czemu nie zastosowano umowy z 1993 r. (która pozwoliłaby stronie polskiej przejąć badanie) pytał Millera poseł Antoni Macierewicz (PiS). Według niego, w ten sposób “powierzyliśmy Rosji los wiedzy” o całej sprawie. W opinii Millera, umowa z 1993 r. dotyczyła zupełnie innych sytuacji, bo powstała, by zapewnić możliwość wycofywania wojsk rosyjskich z terytorium b. NRD i Polski. – Tak naprawdę to są tylko ramy umowy, które dopiero trzeba wypełnić treścią. Czego pan oczekiwał? Że Polska i Rosja przez tydzień będzie dopracowywać tę umowę? – odpowiadał Miller. Dodał, że “nie unikniemy raportów cząstkowych” polskiej komisji badającej katastrofę. Podkreślił zarazem, że chciałby, aby taki raport “coś rozjaśniał” i żeby po nim nie było więcej pytań, niż przed raportem. Macierewicz replikował mu, że szefowa MAK Tatiana Anodina, według niego, miała powiedzieć, że “czarne skrzynki” z samolotu w ogóle nie będą przekazane Polsce, a – jeśli premier Rosji Władimir Putin się zgodzi – Polska uzyska do nich dostęp. – To właśnie jest ten “los wiedzy” – powiedział.

- A jeśli będzie inaczej niż pan mówi, to mam nadzieję, że – staropolskim obyczajem – pan odszczeka? – zapytał Miller. - Myślę, że powinien się pan miarkować – odparł Macierewicz. W tym momencie Miller opuścił posiedzenie sejmowej komisji obrony. Uzasadnił to obowiązkiem stawienia się na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego.(mm)

Pytania i odpowiedzi w sprawie lotu Tu-154 Z powodu pogody nie można zamknąć lotniska w Smoleńsku. Piloci powinni przerwać lądowanie Większość odpowiedzi powstała na podstawie rozmowy z pilotem wojskowym, obecnie w lotnictwie cywilnym Czy jest normalne, że - jak poinformował w środę wyjaśniający przyczyny katastrofy Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) - przed startem z Warszawy załoga Tu-154 nie dysponowała dokładnymi informacjami o pogodzie i prognozach meteo w Smoleńsku?- Nie, to jest kompletnie niezrozumiałe. Przed startem każda załoga - czy to cywilna, czy wojskowa - ma obowiązek zapoznać się z sytuacją meteorologiczną na trasie przelotu oraz na lotnisku docelowym.

Czy piloci mieli pełne informacje nawigacyjne dotyczące lotniska w Smoleńsku?- Piloci mieli tzw. kartę lotniska przygotowaną zgodnie z międzynarodowymi standardami. Pochodziła z grudnia 2009 r. Jest na niej pokazana m.in. ścieżka podejścia do lotniska, przeszkody w jego okolicach i ukształtowaniu terenu. Choć większym zagrożeniem dla pilotów są wzniesienia lub przeszkody typu anteny, budynki czy kominy, w karcie są także informacje np. o terenie poniżej poziomu lotniska (wąwozy, rowy itp.).

Piloci podchodzili do lądowania na autopilocie. Czy to normalne?- W przypadku najbardziej zaawansowanych form systemu precyzyjnego podejścia (ILS) autopilot umożliwia w pełni automatyczne lądowanie - aż do zatrzymania samolotu na pasie startowym. Lotnisko w Smoleńsku takiego wyposażenia oczywiście nie miało. Ale autopilot nie musi pracować w trybie "automatycznego lądowania". Można go używać np. do zaprogramowania zniżania z określoną prędkością pionową na określonym kursie. Z informacji ujawnionych przez MAK wynika, że właśnie w takim trybie pracował autopilot, do momentu zanim piloci zorientowali się, że są zbyt blisko ziemi, i podjęli nieudaną próbę poderwania maszyny. Nie znam procedur obowiązujących na Tu-154, ale - nawet jeśli nie dopuszczają używania autopilota w przypadku podejść nieprecyzyjnych, takich jak w Smoleńsku - samo jego użycie nie wyjaśnia przyczyn katastrofy. Bo przecież teoretycznie załoga dzięki autopilotowi odciążona od prowadzenia samolotu może więcej uwagi poświęcić obserwacji przyrządów, a zwłaszcza kluczowych wysokościomierzy - ciśnieniowych i radiowych. Niezależnie od tego, czy włączony jest autopilot, czy nie, należy przerwać lądowanie, jeśli na tzw. wysokości decyzji [w Smoleńsku było to 100 m] piloci nie widzą ziemi.

Niektórzy eksperci mówią, że pilotów mogły zmylić wskazania wysokościomierza radiowego, który pokazuje faktyczną odległość od ziemi, bo nie wzięli pod uwagę, że lecą nad głębokim na 40 m jarem. Mogli nie zwracać uwagi na wysokościomierze baryczne pokazujące wysokość nad poziomem morza, bo te działają z minimalnym opóźnieniem.- Czytałem, że podobne przypuszczenia opublikowano w rosyjskich mediach. MAK stwierdził, że nawigator z Tu-154 obserwujący radiowysokościomierz wskazujący nad wąwozem większą wysokość miał nakazać pilotowi szybsze zniżanie. Nie zostało ono przerwane, bo piloci byli zajęci wypatrywaniem ziemi. Jeśli tak byłoby w rzeczywistości, świadczyłoby to o złym podziale obowiązku w kokpicie, bo bezwzględnie jeden z pilotów powinien obserwować przyrządy i zdecydować o przerwaniu podejścia. Podobnie było w przypadku katastrofy CAS-y w Mirosławcu w 2008 r. [zginęło wtedy 4 członków załogi i 16 wysokich rangą oficerów Sił Powietrznych]. Tam także komisja ustaliła, że obaj piloci zajęci byli wypatrywaniem ziemi i nie obserwowali przyrządów, w ten sposób, będąc w chmurach, stracili świadomość położenia samolotu, nie wiedzieli o rosnącym przechyleniu maszyny.

Niektórzy eksperci sugerują, że dezorientację pilotów mogła wywołać błędnie podana informacja o ciśnieniu panującym na lotnisku, co jest kluczowe dla ustawienia wysokościomierza barycznego. Czy to możliwe?- W informacjach ujawnionych przez komisję brak jest na razie danych o ciśnieniu, które kontroler ze Smoleńska przekazywał załodze. Nie ma też informacji, jakie ciśnienie ustawiła załoga na wysokościomierzu barycznym. Oczywiście to może mieć wpływ na wypadek - źle ustawiony wysokościomierz może wskazywać np. większy pułap, niż samolot ma w rzeczywistości. Niezależnie jednak od tego załoga dysponowała jeszcze radiowysokościomierzem i systemem TAWS ostrzegającym przed niebezpiecznym zbliżaniem się do ziemi.

Jak działa lotniskowy radiolokator, jaki był w Smoleńsku? Czy tu mogło kryć się źródło błędu?- Dzięki radiolokatorowi kontroler obserwuje położenie oraz wysokość samolotu względem pasa i wydając przez radio komendy pilotowi, prowadzi go w kierunku lotniska. To starszy system niż ILS, obecnie coraz rzadziej występujący. Trudno powiedzieć, jak działał 10 kwietnia, wciąż nie mam precyzyjnych informacji, czy piloci korzystali z dwóch radiolatarni, czy byli prowadzeni przez kontrolera obsługującego radar precyzyjnego podejścia. Mogli też korzystać zarówno z radiolatarni, jak i z komend kontrolera.

W czym pomocne jest oświetlenie lotniska? Czy ewentualna awaria oświetlenia mogła pilotom przeszkodzić?- Światła podejścia - w nocy lub warunkach gorszej widoczności - umożliwiają szybsze zobaczenie pasa startowego. Jednak w takich warunkach pogodowych, jakie panowały w Smoleńsku, ich rola była niewielka [widoczność pionowa wynosiła 50 m]. Nie było szans, by je zobaczyć z wysokości 100 m, na której - zgodnie z przepisami - powinni znajdować się piloci.

Czy przed katastrofą piloci mogli przekazać pasażerom jakieś ostrzeżenie?- Oczywiście, że mogli - cały czas mają dostęp do systemów nagłośnienia kabiny pasażerskiej. Jednak od uderzenia skrzydłem w drzewo do katastrofy minęło 5-6 s. Wątpię, by w tak krótkim czasie coś przekazali pasażerom.

Czy obsługa lotniska w Smoleńsku mogła je zamknąć, zmuszając w ten sposób załogę Tu-154 do lądowania w porcie zapasowym? Nie ma u nas takiego pojęcia jak "zamknięcie lotniska" z powodu pogody. Można zabronić załogom lądować w porcie lotniczym tylko wtedy, kiedy okaże się on niesprawny technicznie. Taką usterką jest np. pas oblodzony czy zawalony śniegiem, bo w pierwszym przypadku lądujący na nim samolot nie wyhamuje, a w drugim zaryje. To taka sama usterka jak brak prądu czy leje po bombach. Ale jeśli port lotniczy działa, to tylko dowódca samolotu decyduje, czy jest w stanie bezpiecznie usiąść. Dyspozytor lotu wie, jaka maszyna się zbliża, jakie są jej możliwości techniczne, ile zostało jej paliwa. Ale nie zna możliwości, umiejętności, stanu ducha i fizycznej sprawności człowieka, który ją prowadzi. Podaje mu stan pogody, prognozę. Może ostrzegać, radzić, ale już nic więcej. Bywają też sytuacje przeciwne. Zdarzyło się z jednym z moich pilotów, że nie siadł, choć dyspozytorzy zapewniali go, że warunki są idealne. Bo z góry zauważył, że w wyniku wstrząsu tektonicznego na pasie jest rysa, której oni nie widzieli - mówi Witalij Czencow, właściciel rosyjskiej spółki lotniczej Aerinn i ekspert prawa lotniczego. Potwierdza to Edmund Klich, szefKomisji Badania Wypadków Lotniczych: - Nie ma takiego pojęcia jak zamknięcie lotniska z powodu złej pogody. Port lotniczy można zamknąć tylko z powodów technicznych. Nawet Okęcie nigdy nie jest zamykane ze względu na złe warunki pogodowe.

Tupolew wcale nie lądował Ile jest wysokościomierzy w samolocie?- W jaku cztery: trzy barometryczne i jeden radiowy. Wskazania barycznego zależą od ciśnienia, jakie podaje wieża.

Czy to możliwe, by wieża podała błędne ciśnienie i dlatego piloci nie wiedzieli, na jakiej są faktycznie wysokości?- Nie pamiętam, jakie ciśnienie podała wieża. Mnie podała prawidłowe.

Piloci Tu-154 niemal do ostatniej chwili lecieli na autopilocie. To dobrze?- Laik myśli, że jak jest autopilot, to samolot leci sam. To nieprawda. W Tupolewie jest system, który wykorzystuje niektóre podzespoły autopilota. Ale pilot i tak panuje nad sterami, pilotuje ręcznie. Z tego, co wiem, w Tu-154 jest porządny autopilot, potrafi automatycznie sprowadzić samolot. A oni przecież nie lądowali, tylko robili podejście. Powiem tak: musiało coś pójść bardzo nie tak, że tak się skończyło.

Tupolew wystartował z 27-minutowym opóźnieniem. Gdyby wylądował pół godziny wcześniej, miałby lepsze -warunki?- Nie, bo już jak my lądowaliśmy, było minimum. A potem warunki się szybko pogarszały.

W międzyczasie nad lotniskiem pojawił się rosyjski Ił-76.- Tak, jakieś 15 min po nas. Dwa razy podchodził do lądowania, ale wyszedł z lewej strony drogi startowej. To znaczy, że nie trafił w pas.

Miał problemy jak nasz Tu-154? - Nie mogę tego komentować.

Pojawiła się informacja, że do kabiny pilotów wszedł dowódca sił powietrznych gen. Andrzej Błasik. Mógłby pilotom wydać rozkaz lądowania?- Nie, nigdy w życiu. W samolocie dowodzi kapitan. Ostateczną decyzję o lądowaniu podejmuje zawsze dowódca załogi. Jeżeli byłby niedysponowany, dowodzenie przejmuje drugi pilot.

Nawet generał nie może wydać rozkazu?- Nie. I nawet prezydent nie mógłby. Była taka sytuacja, że kolega leciał z gen. Błasikiem do Świdwina. Nie mógł wylądować, były złe warunki. I nie wylądował, choć generał spieszył się.

Drzwi do kabiny pilotów bywają otwarte?- Tak, u nas nie jest jak w lotach komercyjnych. Na pokładzie są sprawdzeni pasażerowie, nie zamyka się kabiny. Ale nie każdy może tam wejść. Jeżeli ktoś chce, prosi kogoś z personelu i ta osoba pyta kapitana. I jeżeli są odpowiednie warunki, czyli np. nie podchodzimy do lądowania, kiedy musimy być skupieni, kapitan zaprasza.

Czyli tuż przed lądowaniem nikt nie może wchodzić do kabiny?- Nie praktykuje się tego. Od momentu, kiedy zaczynamy podchodzić do lądowania, personel pokładowy jest odpowiedzialny za to, żeby wszystkie osoby siedziały zapięte w pasach.

Jak się pan dowiedział, że Tu-154 nie wylądował?- To było słychać. Siedziałem w jaku jakieś 700-800 m od miejsca katastrofy. Samolot podchodził do lądowania na ustalonym zakresie pracy silnika. I nagle usłyszałem, że dodał obrotów, potem dźwięk jednego milknącego silnika, potem jakieś trzaski, huki. Pomyślałem: "no, chyba chłopaki się rozbili". Akurat wtedy z wieży wyszedł jakiś człowiek. Zapytaliśmy, gdzie jest Tupolew. - Odleciał - odpowiedział. Byliśmy w szoku. Jak to?! Nie słyszeliśmy silników odlatującego Tupolewa!

Nie wiedział, że samolot prezydencki się rozbił?- Nie wiem. Dosłownie kilka sekund potem zawyły syreny alarmowe.

Ale skoro warunki pogodowe były poniżej minimum dla Tupolewa, to znaczy, że on nie mógł lądować, czyli wieża powinna była mu tego zabronić. - Kontroler powinien dać jednoznaczną informację.

Jednoznaczną?- Podać: "zabraniam podejścia".

Pan odradzał Tupolewowi lądowanie? Tak twierdzi MAK.- Nie mogę o tym mówić. Powiem tyle: ja osobiście rozmawiałem z mjr. Robertem Grzywną, drugim pilotem Tu-154. Przekazałem mu informacje o warunkach meteorologicznych i ostrzegłem go, że są nieciekawe.

Nieciekawie, czyli nie ląduj?- Przekazałem swoje sugestie. Nie powiem, jakie to były sugestie.

Była kłótnia? Pan odradzał lądowanie, a mjr Grzywna chciał lądować?- Nie!

Nie było ostrej wymiany zdań?- Nie! Powiedział: "dzięki, porozmawiam z Arkiem", czyli dowódcą kpt. Protasiukiem. I zapytał, jak my wylądowaliśmy. Lądowaliśmy przy widzialności 1500 m, a dla nas to minimum pogodowe, odpowiedziałem , że nam się udało. Mamy zwyczaj, że po lądowaniu załoga sobie dziękuje, a ja mówię: "kolejny raz się udało".

Czekając na wylądowanie Tu-154, słyszał pan rozmowę pilotów z wieżą?- Tak.

Wieża odradzała lądowanie?- Nie mogę o tym mówić.

Podała, że warunki są poniżej minimum?- Tak, to standardowa procedura. Z tego, co wiem, wieża podała pilotom te same dane co my. Pytała o zapas paliwa, zapasowe lotniska, dawała ciśnienie, widzialność. Tyle mogę ujawnić.

Czemu Tu-154 myślał, że jest wyżej, niż był?- Sytuacja musiała ich zaskoczyć. Czym, nie mam pojęcia i nie będę spekulował. Gdybyście rozmawiali z 10 pilotami, mielibyście 10 logicznych -hipotez.

Ile jest wysokościomierzy w samolocie?- W jaku cztery: trzy barometryczne i jeden radiowy. Wskazania barycznego zależą od ciśnienia, jakie podaje wieża.

Czy to możliwe, by wieża podała błędne ciśnienie i dlatego piloci nie wiedzieli, na jakiej są faktycznie wysokości?- Nie pamiętam, jakie ciśnienie podała wieża. Mnie podała prawidłowe.

Piloci Tu-154 niemal do ostatniej chwili lecieli na autopilocie. To dobrze?- Laik myśli, że jak jest autopilot, to samolot leci sam. To nieprawda. W Tupolewie jest system, który wykorzystuje niektóre podzespoły autopilota. Ale pilot i tak panuje nad sterami, pilotuje ręcznie. Z tego, co wiem, w Tu-154 jest porządny autopilot, potrafi automatycznie sprowadzić samolot. A oni przecież nie lądowali, tylko robili podejście. Powiem tak: musiało coś pójść bardzo nie tak, że tak się skończyło.

Tupolew wystartował z 27-minutowym opóźnieniem. Gdyby wylądował pół godziny wcześniej, miałby lepsze -warunki?- Nie, bo już jak my lądowaliśmy, było minimum. A potem warunki się szybko pogarszały.

W międzyczasie nad lotniskiem pojawił się rosyjski Ił-76.- Tak, jakieś 15 min po nas. Dwa razy podchodził do lądowania, ale wyszedł z lewej strony drogi startowej. To znaczy, że nie trafił w pas.

Miał problemy jak nasz Tu-154? - Nie mogę tego komentować.

Pojawiła się informacja, że do kabiny pilotów wszedł dowódca sił powietrznych gen. Andrzej Błasik. Mógłby pilotom wydać rozkaz lądowania?- Nie, nigdy w życiu. W samolocie dowodzi kapitan. Ostateczną decyzję o lądowaniu podejmuje zawsze dowódca załogi. Jeżeli byłby niedysponowany, dowodzenie przejmuje drugi pilot.

Nawet generał nie może wydać rozkazu? - Nie. I nawet prezydent nie mógłby. Była taka sytuacja, że kolega leciał z gen. Błasikiem do Świdwina. Nie mógł wylądować, były złe warunki. I nie wylądował, choć generał spieszył się.

Drzwi do kabiny pilotów bywają otwarte?- Tak, u nas nie jest jak w lotach komercyjnych. Na pokładzie są sprawdzeni pasażerowie, nie zamyka się kabiny. Ale nie każdy może tam wejść. Jeżeli ktoś chce, prosi kogoś z personelu i ta osoba pyta kapitana. I jeżeli są odpowiednie warunki, czyli np. nie podchodzimy do lądowania, kiedy musimy być skupieni, kapitan zaprasza.

Czyli tuż przed lądowaniem nikt nie może wchodzić do kabiny?- Nie praktykuje się tego. Od momentu, kiedy zaczynamy podchodzić do lądowania, personel pokładowy jest odpowiedzialny za to, żeby wszystkie osoby siedziały zapięte w pasach.

Jak się pan dowiedział, że Tu-154 nie wylądował?- To było słychać. Siedziałem w jaku jakieś 700-800 m od miejsca katastrofy. Samolot podchodził do lądowania na ustalonym zakresie pracy silnika. I nagle usłyszałem, że dodał obrotów, potem dźwięk jednego milknącego silnika, potem jakieś trzaski, huki. Pomyślałem: "no, chyba chłopaki się rozbili". Akurat wtedy z wieży wyszedł jakiś człowiek. Zapytaliśmy, gdzie jest Tupolew. - Odleciał - odpowiedział. Byliśmy w szoku. Jak to?! Nie słyszeliśmy silników odlatującego Tupolewa!

Nie wiedział, że samolot prezydencki się rozbił?- Nie wiem. Dosłownie kilka sekund potem zawyły syreny alarmowe.

Rozmawiali Agnieszka Kublik i Wojciech Czuchnowski

Na łasce Anodiny

19 maja Przewodnicząca MAK Tatiana Anodina: Komisja Techniczna MAK, w skład której wchodzą specjaliści Ministerstwa Obrony Rosji, ściśle współdziała z dużą grupą polskich ekspertów wojskowych i cywilnych, z Pełnomocnikiem Rządu Polski panem Klichem na czele. Już od pierwszego dnia polscy specjaliści uczestniczą we wszystkich aspektach dochodzenia, mieli i mają dostęp do wszystkich niezbędnych materiałów, zarówno na miejscu zdarzenia, jak i przy rozszyfrowywaniu "czarnych skrzynek". (...) Wspólnie zakończono prace nad rozszyfrowywaniem rozmów członków załogi, identyfikacja ich głosów została przeprowadzona przez polskich lotników.

Pracę utrudniał wysoki poziom szumów, w tym zza otwartych drzwi od kabiny załogi. W celu oczyszczenia nagrania od szumów zastosowano specjalną posiadaną przez MAK aparaturę z unikalnym oprogramowaniem. Głosy członków załogi zostały dokładnie zidentyfikowane. (...) Ustalono, że w kabinie znajdowały się osoby, nie będące członkami załogi. Głos jednej z nich dokładnie zidentyfikowano, głos innej (lub innych) poddawany jest dodatkowej identyfikacji przez stronę polską. Jest to ważne dla śledztwa. (...) Podczas wizyty w MAK minister obrony narodowej pan B. Klich i minister spraw wewnętrznych - przewodniczący Komisji Rządowej Rzeczypospolitej Polskiej pan J. Miller zostali szczegółowo zapoznani z wynikami prac komisji. Wysłuchali oni nagrania rozmów załogi. W trakcie tej samej konferencji przewodniczący polskiej Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Edmund Klich powiedział, że dodatkowe głosy w kokpicie zostały zarejestrowane na 16-20 minut przed zderzeniem z ziemią, a w jego ocenie, nie miały "decydującego wpływu na zdarzenie".

21 maja Okazuje się, że Rosjanie na pożegnanie dali Klichowi niespodziankę, o której nie wspomnieli ani dziennikarzom na konferencji dwa dni wcześniej, ani jemu samemu przez te długie tygodnie wspólnej pracy. Okazuje się, że nie tylko 16-20 minut przed katastrofą, jak Klich myślał jeszcze dwa dni wcześniej, ale także na 1 minutę przed nią ktoś pilotów w kokpicie odwiedził. I - kto wie - może nawet wywierał presję. Klich co prawda nie może nic powiedzieć, bo mu Rosjanie zabronili, nie zabronili mu jednak insynuować, więc bez najmniejszych skrupułów rozwodzi się na temat wielce jego zdaniem prawdopodobnej - choć niewykluczone, że bezobjawowej - presji na pilotów ze strony  - to też już wiemy - generała Błasika. Edmund Klich:To nie jest bezpośrednia presja, że musicie wylądować (...). Ale jeśli jest głos na minutę przed i osoba jest, to znaczy świadomość obecności tej osoby, już jest jakąś formą tego, że jednak jest ważna sprawa i należy się starać wylądować. Ja bym tak odebrał, gdybym pilotował ten samolot. (...) Ale to, że ktoś jest jeszcze na pewno może mieć jakiś wpływ. Swoją wypowiedź sprzed dwóch dni, kiedy zapewniał, że dodatkowy głos w kokpicie nie miał żadnego znaczenia a zarejestrowany został na ponad kwadrans przed katastrofą tłumaczył z rozbrajającą - zważywszy na jego funkcję i wagę każdego jego słowa w tej sprawie - szczerością. Edmund Klich: Bo ja wtedy znałem rozmowę, która była prowadzona 16 minut przed zdarzeniem. Teraz wiem więcej, bo otrzymałem pełny zapis rozmów i teraz już bym tak kategorycznie nie stwierdził. Jej, jak to dobrze, że już po kilku tygodniach Rosjanie zdecydowali się w końcu powiedzieć Klichowi o tej - być może bardzo ważnej - obecności w kokpicie dodatkowej osoby na minutę przed katastrofą! Mogli to co prawda zrobić dwa dni wcześniej, to by się przynajmniej chłopina nie wygłupił oświadczając dziennikarzom, że była tylko niemająca znaczenia rozmowa 16-20 minut przed katastrofą, ale lepiej późno niż wcale. Mogli mu przecież wcale nie mówić, dowiedziałby się z końcowego raportu, i byłoby jeszcze głupiej. A tak jest tylko trochę głupio, bo okazało się, że najwyższy polski urzędnik przy tym dochodzeniu nie został poinformowany o kluczowym ustaleniu, a Rosjanie w ramach pełnej otwartości powiedzieli mu co się działo na kwadrans przed katastrofą, ale już nie co ją bezpośrednio poprzedziło. Fakt, że Klich, ani pewnie nikt inny z Polski, przez półtora miesiąca nie zapoznał się szczegółowo z oryginałami zapisów w kokpicie w ostatnich minutach lotu jest bardzo dziwny, zwłaszcza gdyby było na nich coś co pozwala zrzucić winę na załogę lub pasażerów. Jak najszybsze opublikowanie takich zapisów, a przynajmniej niezwłoczne poinformowanie o nich polskiej strony byłoby przecież w interesie Rosjan, bo przenosiłoby ciężar odpowiedzialności za katastrofę na pilotów, a oczyszczało z podejrzeń wieżę. Jeśli Rosjanie do dzisiaj nie udostępnili ani rozmów pilotów z wieżą, ani rozmów pilotów między sobą lub z pasażerami, to pewnie nie dlatego, że potwierdzałoby to ich tezę, że cała wina jest po stronie polskiej. Prawdziwy festiwal dezinformacji i insynuacji, jaki uprawia strona rosyjska świadczy o tym, że nie może sobie pozwolić na pełną otwartość. Ale obserwując reakcje polskich mediów coraz wyraźniej widzi, że wcale nie musi bo te wszystko łykną. Nawet jeśli okaże się, że dostaniemy tylko wybrane stenogramy rozmów, a resztę będziemy sobie musieli dopowiedzieć, bo dopowiemy sobie bardzo chętnie. Każdy po swojemu. Czystą formalnością będzie więc chyba ekspertyza psychologa, który "na słuch" zbada i oceni poziom stresu pilota i się wypowie - był pod presją czy nie. Formalnością, bo Klich, który co prawda nie może absolutnie nic powiedzieć, mówi prawie wszystko. Już sama obecność Błasika była presją, a wie to stąd, że gdyby on był pilotem, czułby się pod presją. I wszystko jasne. Wysłanemu przez rząd psychologowi pozostaje tylko potwierdzić tę diagnozę, a że oceniać będzie wyłącznie na podstawie wiedzy o tym co pilot robił i jak tragicznie to się skończyło, oraz jego głosu, który usłyszy pierwszy raz w życiu i nie będzie miał żadnego porównania jak Protasiuk brzmi i jak się zachowuje  w stresie, a jak bez, diagnoza raczej nikogo nie zaskoczy. Już dzisiaj możemy być pewni, że psycholog znajdzie ślady stresu u Protasiuka, bo trudno, żeby pilot wiozący najważniejsze osoby w państwie był wyluzowany lądując w niesprzyjających warunkach na słabo przygotowanym lotnisku. I nawet jeśli zapisy rozmów nie wykażą żadnych nacisków (a Klich ich nie znalazł, przynajmniej taki jest stan jego wiedzy na dzisiaj, kto wie o czym jeszcze ściśle z nami współpracujący Rosjanie mu nie powiedzieli, czekając na dogodniejszy moment), to wystarczy dość oczywista ocena psychologa, że pilot był zestresowany, żeby sobie dopowiedzieć resztę, czyli to kto go tak zestresował. Nawet jeśli nie werbalnie, to samą swoją obecnością. Do winnych (a tych jest już długa lista, i są to wyłącznie ofiary katastrofy) dołączy więc Błasik. Na pociechę dla jego rodziny -  dołączy tylko dlatego, że jest on brakującym ogniwem niezbędnym do obarczenia winą zmarłego prezydenta. Nie trzeba chyba dodawać, że rosyjska komisja Anodiny ostatecznie potwierdzi świetny stan techniczny rosyjskiego samolotu, bezawaryjną i niezawodną pracę serwisowanej w rosyjskich zakładach aparatury pokładowej, oraz bezbłędną obsługę przez rosyjskich kontrolerów lotu. Wina rozkłada się bowiem między polskiego prezydenta, polskich pilotów i polskie wojsko, które ich odpowiednio nie przygotowało. Do ustalenia zostają tylko proporcje, w jakich odpowiedzialność spada na każdego z nich. I to wszystko bez mrugnięcia okiem przyjmie - tak jak przyjmuje do tej pory - strona polska, która z wdzięcznością przyjmie raport obciążający ją pełną winą za to co się stało. Pytać nie będą też dziennikarze, poza nielicznymi wyjątkami, bo przecież od miesiąca pracują nad taką właśnie wersją zdarzeń. A ja po konferencji MAK coraz mniej rozumiem z tego śledztwa, ustalenia rosyjskiej komisji wydają mi się wewnętrznie sprzeczne. Bo jak to jest możliwe, że pilot po otrzymaniu z wieży prawidłowych danych określających jego wysokość i położenie względem pasa startowego, mając wszystkie urządzenia sprawne, po ustawieniu również sprawnego autopilota tak, żeby go w odpowiednim tempie sprowadził nad lotnisko, rozbija się ponad kilometr przed nim, i 15 metrów poniżej jego poziomu? Czy to jest w ogóle technicznie możliwe jeśli wszystkie urządzenia były sprawne a wieża podała właściwe do określenia położenia dane? Nie jestem pilotem, ale na czuja wydaje mi się, że po wprowadzeniu poprawnych danych sprawny autopilot w działającym bez zarzutu samolocie nie miałby prawa znaleźć się tak daleko od lotniska i poniżej jego poziomu. Ciekawa jest w tym kontekście wypowiedź pilota JAK-a, który wylądował w Smoleńsku tego samego dnia i do końca miał łączność z Tu, zwłaszcza w zestawieniu z wypowiedzią - tym razem anonimową - innego pilota.

Artur Wosztyl: Tupolew wcale nie lądował. Robił podejście do lądowania i w jego trakcie doszło do katastrofy. Podejście wygląda tak, że samolot zniża się do swojej minimalnej wysokości i wykonuje lot w kierunku lotniska. Jeżeli na tej wysokości w odpowiedniej odległości od drogi startowej ma kontakt wzrokowy z ziemią, może się zniżyć i kontynuować, nawet gdyby wieża podała mu gorsze warunki.

Gazeta Wyborcza: Wieża może zabronić lądowania? Artur Wosztyl: Kontroler zawsze może zabronić, w każdym momencie. Kieruje ruchem na lotnisku. Jest panem i władcą.

Gazeta Wyborcza:  10 kwietnia wieża powinna była zabronić Tu-154 lądowania? Artur Wosztyl: Nie chcę spekulować.
Gazeta Wyborcza: Ale skoro warunki pogodowe były poniżej minimum dla Tupolewa, to znaczy, że on nie mógł lądować, czyli wieża powinna była mu tego zabronić. Artur Wosztyl: Kontroler powinien dać jednoznaczną informację.
Gazeta Wyborcza: Jednoznaczną? Artur Wosztyl: Podać: "zabraniam podejścia".
Gazeta Wyborcza: Czemu Tu-154 myślał, że jest wyżej, niż był? Artur Wosztyl: Sytuacja musiała ich zaskoczyć. Czym, nie mam pojęcia i nie będę spekulował. Gdybyście rozmawiali z 10 pilotami, mielibyście 10 logicznych hipotez.
Gazeta Wyborcza: Ile jest wysokościomierzy w samolocie? Artur Wosztyl: W jaku cztery: trzy barometryczne i jeden radiowy. Wskazania barycznego zależą od ciśnienia, jakie podaje wieża.
Gazeta Wyborcza: Czy to możliwe, by wieża podała błędne ciśnienie i dlatego piloci nie wiedzieli, na jakiej są faktycznie wysokości? Artur Wosztyl: Nie pamiętam, jakie ciśnienie podała wieża.

Gazeta Wyborcza: Niektórzy eksperci sugerują, że dezorientację pilotów mogła wywołać błędnie podana informacja o ciśnieniu panującym na lotnisku, co jest kluczowe dla ustawienia wysokościomierza barycznego. Czy to możliwe? Anonimowy pilot: W informacjach ujawnionych przez komisję brak jest na razie danych o ciśnieniu, które kontroler ze Smoleńska przekazywał załodze. Nie ma też informacji, jakie ciśnienie ustawiła załoga na wysokościomierzu barycznym. Oczywiście to może mieć wpływ na wypadek - źle ustawiony wysokościomierz może wskazywać np. większy pułap, niż samolot ma w rzeczywistości. Niezależnie jednak od tego załoga dysponowała jeszcze radiowysokościomierzem i systemem TAWS ostrzegającym przed niebezpiecznym zbliżaniem się do ziemi.

Gazeta Wyborcza: Jak działa lotniskowy radiolokator, jaki był w Smoleńsku? Czy tu mogło kryć się źródło błędu? Anonimowy pilot: Dzięki radiolokatorowi kontroler obserwuje położenie oraz wysokość samolotu względem pasa i wydając przez radio komendy pilotowi, prowadzi go w kierunku lotniska. To starszy system niż ILS, obecnie coraz rzadziej występujący. Trudno powiedzieć, jak działał 10 kwietnia, wciąż nie mam precyzyjnych informacji, czy piloci korzystali z dwóch radiolatarni, czy byli prowadzeni przez kontrolera obsługującego radar precyzyjnego podejścia. Mogli też korzystać zarówno z radiolatarni, jak i z komend kontrolera. Tyle piloci. Jak widać mnóstwo znaków zapytania można znaleźć nawet w Gazecie Wyborczej, jeśli więc ktoś w sprawie katastrofy nie ma żadnych wątpliwości, to wcale nie dlatego, że nie ma do nich powodu, ale dlatego, że zdecydował się je ignorować. Ciągle przecież nie wiemy nic, niewiele wie nawet Klich, któremu Rosjanie skąpią najważniejszych informacji i o tym, że w kokpicie minutę przed katastrofą była piąta osoba a jej obecność może mieć znaczenie dla oceny przyczyn, raczyli go poinformować dopiero po tym, jak zrobił sobie z gęby cholewę zapewniając opinię publiczną, że rozmowa miała miejsce 16-20 minut przed i była bez znaczenia. Po półtora miesiąca od katastrofy nie wiemy wiele ponad to, o której się wydarzyła (to i tak spory sukces, zważywszy na to ile trwało ustalanie tego drobiazgu z dokładnością większą niż 10 minut). I raczej nie dlatego, że tylko tyle ustalono. Po prostu tylko tyle zdecydowano się nam ujawnić. Na razie. Bo pewnie w miarę zbliżania się wyborów prezydenckich będziemy się dowiadywać więcej, a za każdym razem będą to wyłącznie interpretacje niemożliwe do zweryfikowania. Jakiś tydzień przed wyborami dowiemy się pewnie czegoś sensacyjnego o rozmowie prezydenta z bratem, a może tylko usłyszymy, że jeszcze trzeba wykluczyć ponad wszelką wątpliwość, że to Jarosław namówił brata, aby ten naciskał na lądowanie. Spin doktor Platformy na swoim blogu już wskazuje kierunek w którym pójdzie narracja. Nawet jeśli nie uda się ludzi przekonać do współsprawstwa Jarosława, to może się przynajmniej uda go wreszcie tymi insynuacjami sprowokować do jakiejś ostrzejszej wypowiedzi. Niepozorna Tatiana Anodina może się stać kluczową osobą w tej kampanii wyborczej. Niestety, za naszym pełnym przyzwoleniem bo sami się dajemy tak upokarzać. Kataryna

Najbardziej oczywisty masowy zamach, jaki kiedykolwiek mogliście zobaczyć – mówi David Icke – nie ma mowy żeby to był wypadek. Pisarzowi szczególnie dziwne wydało się, że wszystkie elity znalazły się w tym samym samolocie w jednym czasie – Członkowie rodziny królewskiej nigdy nie podróżują razem jednym samolotem, przynajmniej ci najważniejsi – dziwi się pisarz.

David Icke głośno zastanawia się dlaczego przypadkowi ludzie oraz dziennikarze nie mogli zbliżyć się do miejsca katastrofy, ale mimo wszystko ktoś dostał się tam z kamerą. – Ktoś, kto dostał się z kamerą na miejsce katastrofy już nie żyje. Na filmie można też usłyszeć strzały z broni palnej. Na miejscu katastrofy nie było ciał, nie było bagażu. Jak to można wytłumaczyć? Gdzie były ciała? Gdzie był bagaż? – pyta Icke. Icke w kontrowersyjny sposób wypowiadał się o tragedii. – W jednej porządnej czystce, jednym wypadku lotniczym, podczas podróży do Rosji, gdzie w administracji jest Putin, któremu nie uwierzyłbym gdyby powiedział mi, która jest godzina, zakończyli polski “reżim” w jednym wypadku. Wrócili do czystej karty – głosi David Icke.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
192 Glowne kierunki polskiej polityki zagranicznejid 18465 ppt
Mazowieckie Studia Humanistyczne r2002 t8 n2 s183 192
192 Rozporz dzenie Ministra Polityki Spo ecznej w sprawie rodzinnego wywiadu rodowiskowego
KPRM. 192.zał.I, WSZYSTKO O ENERGII I ENERGETYCE, ENERGETYKA, KOPYDŁOWSKI
Księga 1. Proces, ART 192 KPC, V CSK 248/07 - wyrok z dnia 4 października 2007 r
KPRM. 192, WSZYSTKO O ENERGII I ENERGETYCE, ENERGETYKA, KOPYDŁOWSKI
herzfeld antropologia praktyk str 175 192 id 200997
192
Karty Biblijne5 192
192 193
03.192.1883
Mazowieckie Studia Humanistyczne r2002 t8 n2 s183 192
192 Potencjalne funkcje lektury i innych mediów w życiu od…id 18467
plik (192)
03 192 1883
Mahabharata Księga III (Vana Parva) str 105 192
192 193
192 Potencjalne funkcje lektury i innych mediów w życiu od…
192
ćwiczenia nr 7, 7.1 Gurba, E. (1993). Adaptacyjny charakter mys ülenia. Przegla Ed Psychologiczny, 2

więcej podobnych podstron